plik


ÿþEwa wzywa 07... Ewa wzywa 07... Zygmunt Zeydler-Zborowski ZAOTY CENTAUR ISKRY WARSZAWA 1969 ROZDZIAA I Nie mógB ju| dBu|ej wytrzyma. CaBy dzieD przez kolorow zasBon pra|yBo sBoDce. Nagrzane wielogodzinnym upaBem powietrze byBo gste i lepkie jak bBotna kpiel. Na kartce papieru czerniBo si kilka zdaD. PrzeczytaB je jeszcze raz, skrzywiB si z obrzydzeniem i odsunB od siebie maszyn. Strugi potu spBywaBy mu po plecach. WstaB, poszedB do Bazienki, zrzuciB slipy i odkrciB prysznic. WiedziaB, |e to tylko chwilowa ulga, |e potem bdzie jeszcze gorzej, ale nie mógB oprze si pokusie. {eby chocia| Joanna byBa ze mn - my[laB, wycierajc si kosmatym rcznikiem. Nie lubiB, kiedy Joanny nie byBo w domu. Ale przecie| to on j namawiaB, |eby pojechaBa do matki. WolaB to ni| dwudniow wizyt te[ciowej. Zreszt miaB zamiar pracowa. ZajrzaB do pokoju Joanny. Tu tak|e byBo duszno, ale nie tylko duszno. W powietrzu unosiB si intensywny zapach sma|onego dorsza. Najwidoczniej ssiedzi z doBu zabrali si do przygotowywania wczesnej kolacji. To przy[pieszyBo decyzj, która zaczynaBa si wykluwa ju| w Bazience. Niedbale narzuciB na siebie koszul i spodnie, wsunB stopy w sandaBy i wybiegB z mieszkania. WiedziaB, |e nie napisze tego artykuBu, a bezmy[lne [lczenie przy maszynie nie miaBo najmniejszego sensu. Ulice byBy peBne upaBu. Domy jak ogromne piece wyrzucaBy |ar ze swych murów. RozmikBy asfalt uginaB si pod nogami. Marceli zszedB w dóB i minwszy Park Kultury, znalazB si nad WisB. Tu byBo troch chBodniej. MógB swobodniej odetchn. UsiadB na trawie i patrzyB na rzek. Po praskiej stronie pla|e roiBy si od ludzi, mimo i| sBoDce ju| si zni|yBo. Na mo[cie dudniBy przepeBnione tramwaje. SiedziaB tak mo|e godzin, mo|e troch dBu|ej. Rytmiczny ruch wody dziaBaB nasennie. Powieki stawaBy si coraz ci|sze. MiBy bezwBad ogarniaB caBe ciaBo. I nagle pojawiB si niepokój. ZrodziB si najzupeBniej niespodziewanie i uderzyB na alarm. Czy zamknBem mieszkanie? Rany boskie, czy zamknBem mieszkanie? W |aden sposób nie mógB sobie przypomnie momentu przekrcenia klucza w zamku. Senno[ w jednej chwili zniknBa. ZerwaB si i ruszyB z powrotem przez Park Kultury. - Radio, lodówka, telewizor... Wszystko wynios, absolutnie wszystko, jego ubrania, sukienki Joanny, bielizn... ZaczB biec. Zadyszany zwolniB w Alejach Ujazdowskich i skrciB w kierunku Wilczej. Rozhu[tana wyobraznia tworzyBa obrazy peBne grozy. WidziaB drabów ogaBacajcych mieszkanie. Jednocze[nie u[wiadomiB sobie, |e zapomniaB odnowi polis asekuracyjn. MiaB to zaBatwi w zeszBym tygodniu, ale tak jako[ zeszBo... Znowu przy[pieszyB kroku. Nie czekajc na wind, wbiegB na trzecie pitro. Mieszkanie byBo oczywi[cie zamknite. Wszystko w najzupeBniejszym porzdku. WBamywaczy ani [ladu. Marceli odetchnB z ulg i wytarB spocone czoBo. Przez chwil zastanawiaB si, co robi. Nie miaB ochoty siedzie w czterech [cianach, tym bardziej, |e jeszcze cigle nie byBo czym oddycha. Zadzwoni do którego[ z kolegów? Nie miaB ochoty na wódk, a zreszt kogó| o tej porze w sobot mógBby zasta w domu? Wic co? A mo|e do kina? Ten pomysB najbardziej mu si podobaB. WziB  Express z biurka i zaczB przeglda kina. W  Kongresowej szedB kryminalny film francuskiej produkcji. Ju| dawno miaB ochot zobaczy go. Ale czy dostanie jeszcze bilet? Bardzo wtpliwe. PostanowiB spróbowa. Kasy byBy zamknite. Wszystkie bilety na dwudziest sprzedane. Marceli doznaB uczucia ogromnego rozczarowania. MiaB jednak nadziej, |e jedno miejsce znajdzie si dla niego. Nagle zrodziBa si w nim gwaBtowna ch, |eby obejrze ten film. LubiB kryminaBy i podobaBa mu si Simone Signoret, a poza tym sala Kongresowa miaBa klimatyzacj. Nareszcie troch chBodnego, orzezwiajcego powietrza. StaB niezdecydowany i pospnym spojrzeniem odprowadzaB ludzi [pieszcych do kina. A mo|e jaki[ konik? - I nagle, jak za dotkniciem ró|d|ki czarodziejskiej, pojawiB si przy nim szczupBy, mBody czBowiek. - Potrzebuje pan bilecik? - spytaB konfidencjonalnym szeptem. - Tak, jeden. - Mam jak raz jeden. Sam [rodeczek. - Ile? - Trzy dychy. - Dwadzie[cia pi - zaproponowaB Marceli. SzczupBy blondyn rzuciB wokoBo szybkie, niespokojne spojrzenie. - No, dobra. Niech bdzie moja strata. Chodz pan troch na bok. Po chwili Marceli podawaB bileterowi zdobyty bilet. ByB bardzo zadowolony, |e udaBo mu si dosta do kina, ale jednocze[nie drczyBy go wyrzuty sumienia. Nie tak dawno przecie| wydrukowaB energiczny artykuB wymierzony przeciwko  konikom . Rewia mody dobiegaBa koDca. OdnalazB swoje miejsce i bez wikszego zainteresowania patrzyB na ko[ciste modelki, prezentujce najnowsze  kreacje Centralnego Domu Towarowego. Sympatyczny pan, stojcy przed mikrofonem, zachwalaB sukienki, kostiumiki i garsonki. Wreszcie ostatnia modelka zniknBa za kulisami, pianista uderzyB koDcowy akord [wiatBo na sali zgasBo. Podczas kroniki Marceli zauwa|yB, |e miejsce z prawej strony nie byBo zajte. Wic jednak nie wszystkie bilety sprzedane - pomy[laB. - A mo|e kto[ si spózniB, mo|e przyjdzie po kronice? Ciekawe, kto to bdzie: m|czyzna, kobieta? Kto[ samotny. Mo|e jaka[ staruszka. Nie, to nie byBa staruszka. A| si zdziwiB, |e taka [liczna dziewczyna przyszBa sama. SpojrzaBa na niego. WydaBo mu si, |e w du|ych, ciemnych oczach dojrzaB porozumiewawczy bBysk. ZaczB si film. Przez pewien czas Marceli ktem oka obserwowaB sw ssiadk. Niebawem jednak akcja toczca si na ekranie zaczBa przykuwa jego uwag. Ju| na samym pocztku w pocigu znaleziono ciaBo zamordowanej mBodej kobiety. ByBa troch podobna do tej z prawej strony. Film byB niezle zrobiony i akcja toczyBa si wartko. W pewnej chwili Marceli poczuB, |e dziewczyna podaje mu paczk zawinit w papier. ZdziwiB si, ale nie zd|yB zareagowa, bo wBa[nie rozpoczB si na ekranie po[cig za morderc.. SiedziaB zaciskajc kurczowo palce na zawinitku, zupeBnie tak, jakby to on prowadziB samochód policyjny w zawrotnym tempie. Sala rozbBysBa [wiatBem. OprzytomniaB. Miejsce po jego prawej stronie byBo puste. RozejrzaB si, szukajc w[ród wychodzcych dziewczyny o czarnych oczach. Nie mógB jej dostrzec. Troch zdziwiBo go to, |e tak szybko zniknBa. Przecie| jeszcze nie mogBa wyj[. ZapomniaBa paczki. A w ogóle dlaczego daBa mu j do potrzymania? Co to znaczy? Zapatrzony w ekran nie zauwa|yB, kiedy wstaBa i wyszBa. Jak to si staBo? ZaczB przepycha si do wyj[cia. ChciaB wsun tajemnicz paczk do kieszeni marynarki, ale si nie zmie[ciBa. SdziB, |e dziewczyna czeka na niego przed kinem, |eby odebra swoj wBasno[. Na dworze byBo duszno. Ponad domami kBbiBy si gste chmury przecinane zygzakami bByskawic. ZbieraBo si na burz. ZbiegB po schodach, szukajc wzrokiem dziewczyny. Nie byBo jej. ZapomniaBa o swojej paczce - pomy[laB. - Co za idiotka. ZaczB i[ w kierunku Alei. Nagle podeszBo do niego dwóch m|czyzn. - Pan pozwoli z nami. CofnB si gwaBtownie, szykujc si do obrony. ByB przekonany, |e napadaj go chuligani. BByskawicznie oceniB sytuacj. Nie wygldali na atletów. MógB zaryzykowa. - Pan pozwoli z nami do radiowozu - powtórzyB ni|szy. - Milicja. Dopiero teraz Marceli zauwa|yB stojcy opodal radiowóz. - O co chodzi? - Porozmawiamy w komendzie. Pan pozwoli z nami. Prosz nie stawia oporu. - Ale| ja nie mam zamiaru... Nic nie rozumiem... Czego panowie chc ode mnie? - Porozmawiamy w komendzie. Prosz, niech pan siada. Chyba nie zale|y panu na zbiegowisku. Marceli posBusznie wsiadB do szarej warszawy. ByB zupeBnie oszoBomiony. Nie mógB zrozumie, co znaczy ta caBa historia. Dopiero po chwili przyszBo mu na my[l, |e mo|e powinien si wylegitymowa. SignB do kieszeni i wyjB legitymacj dziennikarsk. - Jestem dziennikarzem. Panowie chyba si pomylili. Prosz, oto moja legitymacja. Siedzcy koBo niego m|czyzna nawet nie spojrzaB w tym kierunku. - Niech mi pan da t paczk - powiedziaB. - To nie moja paczka. Jaka[ dziewczyna daBa mi j w kinie do potrzymania. - Dobra, dobra. - Ale| zapewniam, |e... - Porozmawiamy w komendzie. Zrezygnowany Marceli umilkB. Radiowóz zatrzymaB si przed PaBacem Mostowskich. W tym momencie lunB ulewny deszcz. ByBo ich trzech. Dwóch po cywilnemu i jeden w mundurze. MiaB dwie gwiazdki. ZwracaB si do tamtych per  towarzyszu majorze i  towarzyszu kapitanie . Major miaB prawie dwa metry wzrostu i chud, pocigB twarz ascety. Kapitan to byB ten, który odebraB w wozie od Marcelego paczk. Zredniego wzrostu, krpy, dobrze zbudowany. MówiB krótkimi, zwizBymi zdaniami i staraB wyraznie akcentowa ka|de wypowiadane sBowo. - Prosz, miech pan siada. Marceli usiadB posBusznie i spojrzaB pytajco na oficerów. - ZupeBnie nie rozumiem... - Chwileczk - przerwaB mu barczysty kapitan. - Nie przypuszcza pan chyba, |e sprowadzili[my tutaj pana, |eby porozmawia na temat filmu. - WBa[nie nie mog poj... - A czy pan nie przypuszcza, |e paDska bytno[ w komendzie ma co[ wspólnego z paczk, któr otrzymaB pan w kinie? - Nie mam pojcia, co ona zawiera. Ta mBoda osoba daBa mi j do potrzymania. - Do potrzymania? - Kapitan skrzywiB si z niesmakiem. - Jak na dziennikarza, obraB pan niezbyt inteligentn taktyk. - Ale| sBowo panu daj, |e... - ...|e nic pan nie wiedziaB o tym, |e w paczuszce znajduj si narkotyki - dokoDczyB kapitan. - Narkotyki?! - To zdziwienie odegraB pan zupeBnie niezle. Marceli zaczynaB si denerwowa nie na |arty. ZrozumiaB, |e wpakowaB si mimo woli w paskudn histori. - Zapewniam panów, |e nie miaBem pojcia, co jest w tej paczce. UsiadBa babka koBo mnie i podczas filmu wepchnBa mi w rk to paskudztwo. Skd|e| mogBem wiedzie... - Jak si nazywa ta dziewczyna? - spytaB kapitan. - Skd mog wiedzie, jak si nazywa, kiedy j widziaBem po raz pierwszy w |yciu i nie zamieniBem z ni ani sBowa. Chudy major, który dotychczas zachowywaB caBkowite milczenie, utkwiB nieruchome spojrzenie swych wypBowiaBych oczu w Marcelim. OdezwaB si dopiero po dBu|szej chwili. MówiB cicho, a gBos miaB troch nosowy timbre. - MiaBbym, panie redaktorze, pewn propozycj. Chodzi o to, |eby[my nie tracili niepotrzebnie czasu. Po có| mamy denerwowa pana i siebie? Rozumiemy przecie|, |e ka|dy mo|e w |yciu popeBni Jaki[ faBszywy krok. Wszyscy jeste[my tylko ludzmi. Proponuj, |eby pan pomógB nam w rozszyfrowaniu tej sprawy i w zlikwidowaniu szajki handlarzy narkotyków. My ze swej strony mo|emy panu obieca, |e doBo|ymy wszelkich staraD, aby pan nie otrzymaB zbyt wysokiego wyroku. WspóBpraca z milicj wpBynie niewtpliwie na zBagodzenie kary. Jestem skBonny przypuszcza, |e pan rzeczywi[cie nie zna tej dziewczyny. Chcieliby[my natomiast otrzyma od pana nastpujc informacj: komu pan miaB przekaza towar? Marceli trzsB si. - Wic... wic panowie rzeczywi[cie nie wierzycie, |e ja z t spraw nie mam nic wspólnego? - Nie - padBa sucha, lakoniczna odpowiedz. - Jak mam panów przekona? - Najlepiej niech pan nam powie, komu miaB pan przekaza towar otrzymany od tej dziewczyny. - Nic nie wiem o |adnym towarze - jknB Marceli. - Nie handluj narkotykami. Rozumie pan? Nie handluj narkotykami! Oficerowie spojrzeli po sobie. - Wic pan odmawia zeznaD? - spytaB major. - Nie mog powiedzie tego, czego nie wiem! Dajcie mi [wity spokój! - Pan jest |onaty? - Tak. - Czy paDska |ona jest w tej chwili w Warszawie? - Nie. PojechaBa na sobot i niedziel do matki, do Zwidra. - Kiedy wróci? - Ma wróci jutro wieczorem. - Zawiadomimy paDsk |on. - O czym macie j zawiadomi? - {e chwilowo zostaB pan zatrzymany. - Chcecie mnie aresztowa? - A pan sobie wyobra|a, |e mogBoby by inaczej? Marceli zerwaB si. Z trudem wyrzucaB sBowa ze [ci[nitego gardBa. - Ale| panowie... nie |artujcie. Przecie| ja w poniedziaBek musz i[ do redakcji... musz napisa artykuB. Nie mo|ecie mnie zamkn. To nie ma sensu. Ja o niczyim nie wiem. Jestem niewinny! - To si oka|e - powiedziaB spokojnie chudy major. - Sprawdzimy, przeprowadzimy dochodzenie. Je|eli to prawda, |e padB pan ofiar przypadku, oczywi[cie bdzie pan wolny. Na razie jednak... - Na razie jednak zamkniecie mnie do kryminaBu. Major rozBo|yB rce. - Niestety, tak by musi. W poniedziaBek zostanie panu dorczony nakaz aresztowania. Przykro mi, ale nie mo|emy postpi inaczej. Marceli siedziaB jak sparali|owany. Gorczkowo szukaB jakiego[ argumentu, który mógBby przekona tych ludzi, |e przecie| on... Niestety nic mu nie przychodziBo na my[l. PowiedziaB ju| wszystko, co mógB powiedzie w tej sprawie. CzuB chBodn pustk pod czaszk. I nagle ol[nienie. - ChciaBbym si porozumie z majorem Downarem. Wszyscy trzej spojrzeli na niego z zainteresowaniem. - To pan zna majora Downara? - Nie tylko go znam, ale przyjaznimy si od dawna. Niejeden reporta| napisaBem korzystajc z jego pomocy. - Przypuszczam, |e w poniedziaBek bdzie pan mógB si zobaczy z majorem Downarem - powiedziaB chudy olbrzym. - Nie widz |adnych przeszkód. - A do poniedziaBku? - Na razie musimy pana zatrzyma. Nic na to nie poradz. Marceli wzruszyB ramionami. ZaczynaBa go ogarnia apatia. MiaB ju| dosy tej caBej gadaniny, która nie prowadziBa do niczego. MógB ich caB noc przekonywa o swojej niewinno[ci, a oni i tak by nie uwierzyli. ZostaB schwytany na  gorcym uczynku . Prawd mówic nie mógB mie do nich pretensji, |e mu nie wierz. Oficerowie patrzyli na niego wyczekujco. Najwidoczniej cigle jeszcze mieli nadziej, |e zacznie mówi. Niejeden przecie| ju| si zaBamaB, majc w perspektywie cel wizienn. - No wic jak, panie redaktorze? - spytaB Bagodnie major - Nic ju| nam pan nie powie? Marceli popatrzyB na niego obojtnie. - A có| ja wam mog powiedzie? I tak mi nie uwierzycie. Nie mam |adnych argumentów na poparcie moich sBów. Zamykajcie mnie do pudBa. Mówi si trudno. Major pokiwaB gBow. - Uparty z pana czBowiek, panie redaktorze. ROZDZIAA II Joanna zadzwoniBa do szpitala, |e nie przyjdzie. Zapytana o powód odpowiedziaBa: - Wa|ne sprawy rodzinne. Sprawy rodzinne byBy rzeczywi[cie dosy wa|ne, a nawet powa|ne. M| w kryminale. WróciBa w niedziel wieczorem z narczem polnych kwiatów. ByBa odurzona sBoDcem i le[nym powietrzem. Pobyt na  Bonie natury nastroiB j romantycznie. Z rozczuleniem my[laBa o biednym Marcelim, który w taki upaB musi [lcze nad jaki[ tam artykuBem. MiaBa wielk ochot by z nim jak najprdzej. A tymczasem Marcelego ani [ladu. Kr|yBa po mieszkaniu, szukajc jakiej[ kartki, jakiego[ znaku. Absolutnie nic. OtworzyBa maszyn i zobaczyBa zaczty artykuB, zaledwie kilka zdaD. ZaczBa wzbiera w niej pasja. Wic to tak - my[laBa. - Wic nie chciaB pojecha do mamy, mówic, |e ma piln robot, |e musi napisa na poniedziaBek, a tu niedziela wieczór i nic - ani jego, ani artykuBu. Na pewno poderwaB sobie jakiego[ kociaka. By mo|e, |e ju| w pitek si umówiB. PrzypomniaBa sobie teraz taki jeden tajemniczy telefon. Aajdak, skoDczony Bajdak. PrzygotowaBa kolacj i czekaBa, ale Marceli nie wracaB. ZaczBa si niepokoi. A mo|e mu si co[ staBo? Przecie| wiedziaB, |e ona wraca w niedziel wieczorem. Gdyby nawet miaB zamiar gdzie[ si wypu[ci, zrobiBby to w sobot, z soboty ma niedziel. Gdzie on si podziewa u licha? OkoBo jedenastej zadzwoniB telefon. ByBa pewna, |e Marceli. Jednym susem znalazBa si przy aparacie. W sBuchawce usByszaBa urzdowy gBos: - Tu kapitan Nowicki z Komendy Miasta. Czy mówi z pani Donieck? W ten sposób dowiedziaBa si o wszystkim. Z pocztku nie chciaBa wierzy. PrzypuszczaBa, |e to jaki[ gBupi kawaB, |e to kto[ ze znajomych... Ale kiedy kapitan Nowicki przyjechaB do niej w towarzystwie jeszcze jednego oficera, zrozumiaBa, |e to nie s |arty, |e Marceli rzeczywi[cie siedzi. Rozmawiali z ni przeszBo godzin, zadawali mas ró|nych pytaD, chcieli si dowiedzie szczegóBów z |ycia Marcelego, z ich wspólnego |ycia. ByBa tak oszoBomiona tym wszystkim, |e dawaBa bardzo mtne odpowiedzi. CzuBa, |e to, co mówi, brzmi troch dziwnie. WidziaBa, |e przygldaj jej si uwa|nie, a nawet troch podejrzliwie. Wreszcie zaczli si |egna. SpytaBa, czy bdzie mogBa odwiedzi m|a. - Niech pani przyjdzie rano do komendy - powiedziaB Nowicki. - ZaBatwimy to. W tej sytuacji nie mogBa przecie| w poniedziaBek jecha do szpitala. PojechaBa do PaBacu Mostowskich. Marceli byB mizerny i mimo i| nadrabiaB min, wida byBo, |e go przygnbiBa ta caBa historia. PróbowaB |artowa, ale mu to nie bardzo wychodziBo. - Czy[ ty zwariowaB? - wsiadBa na niego Joanna. - Handlujesz narkotykami? OszalaBe[? Rozumiem, |e chcesz kupi samochód, ale... - PrzestaD! - ryknB Marceli. - Jeste[ skoDczon kretynk. Czy ty naprawd my[lisz, |e ja handluj kokain czy jak[ inn heroin? KBócili si przez dBu|sz chwil. Wreszcie oboje, troch zmczeni, zaczli rozmawia spokojniej. - Trzeba chyba wzi jakiego[ adwokata - zaproponowaBa Joanna. - Na to jeszcze bdzie czas. Na razie porozum si z Downarem. - A rzeczywi[cie, z Downarem. {e te| mi to wcze[niej nie wpadBo do gBowy. - Bo tobie w ogóle bardzo rzadko wpada co[ do gBowy. - MiBy jeste[. MachnB rk. - Daj spokój. Jakby[ dwie noce spdziBa w ciupie, to na pewno nie byBaby[ milsza. Widzenie dobiegBo koDca. Joanna natychmiast wyruszyBa na poszukiwanie Downara. OkazaBo si, |e w sobot wyjechaB do GdaDska i jeszcze nie wróciB. Wszyscy w komendzie twierdzili jednogBo[nie, |e powinien pojawi si lada chwila. Joanna znaBa adres Downara. PostanowiBa wzi pod obserwacj dom, w którym mieszkaB, wychodzc z zaBo|enia, |e po podró|y bdzie chciaB si umy i przebra. PojechaBa wic na Koszykow. Po drodze kupiBa sobie na Mokotowskiej du| porcj lodów i li|c zimn sBodycz rozpoczBa dy|ur. MogBa wprawdzie pój[ do domu i próbowa porozumie si telefonicznie, ale baBa si, |e Downar albo nie odbierze telefonu, albo wpadnie tylko na chwil i zaraz gdzie[ zniknie. Nie mogBa ryzykowa. Sprawa byBa zbyt powa|na. OkoBo drugiej zobaczyBa go, jak wysiadaB z wozu. PodbiegBa uradowana i krzyknBa: - Panie Stefanie! SpojrzaB na ni zdumiony. - A pani co tu robi? - Czekam na pana. Ju| prawie dwie godziny. - Na mnie? Dwie godziny? Co si staBo? - Nie mog na ulicy... PopatrzyB na ni uwa|nie. - Co[ powa|nego? - Co[ bardzo powa|nego. Marceli... - Prosz, niech pani wstpi do mnie na gór. W windzie szepnBa mu na ucho: - Marceli siedzi. - Siedzi? Za co? - Narkotyki. - O, do diabBa. - To straszne. Musi go pan ratowa. - Prosz, niech pani wejdzie. - Po[piesznie otworzyB drzwi i wpu[ciB j do mieszkania. - Dopiero wróciBem z GdaDska - wyja[niB. - Je|eli pani pozwoli, to troch si umyj po podró|y i zaraz pani sBu|. Wprost nie chce mi si wierzy, |eby Marceli... - Ja tak|e nie mog w to uwierzy... Po kilku minutach Downar, od[wie|ony, sBuchaB troch chaotycznej opowie[ci. - Czy pani jest pewna, |e to Nowicki prowadzi t spraw? - Tak. Kapitan Nowicki. - Pomówi z nim. Czy pani ostatnio nie zauwa|yBa, |e Marceli wpadB w jakie[ nieodpowiednie towarzystwo? - Chyba nie. Zreszt nie bardzo wiem, co pan rozumie przez  nieodpowiednie towarzystwo . Ci wszyscy dziennikarze, literaci, z którymi Marceli przestaje, to w ogóle takie jakie[ typy. - Jedyni ludzie godni zaufania to medycy - u[miechnB si Downar. - A |eby pan wiedziaB. Czy pan my[li, panie Stefanie, |e mo|na bdzie wycign Marcelego? Zby chocia| na razie nie siedziaB. To na niego fatalnie wpBywa. On jest zupeBnie nieprzyzwyczajony do siedzenia. Ma takie ruchliwe usposobienie. - Zobacz, co si da zrobi. Zaraz jad do komendy. * - Wic to jednak byBa kokaina. - Tak. Spora ilo[. Prawie póB kilograma. Downar zapaliB papierosa i wypu[ciB dym nozdrzami. - Jakie opakowanie? - Takie poduszeczki z ciemnobrzowego plastyku. Mo|e widziaBe[ kiedy[ olejek do opalania w takim opakowaniu. Wszystko to byBo uBo|one w kartonie: i zawinite w zwyczajny pakowy papier. - KazaBe[ zdj odciski palców? - Oczywi[cie. Tylko kciuk i palec wskazujcy prawej rki. Albo facet na lewej rce miaB rkawiczk... - Albo w ogóle nie miaB lewej rki - uzupeBniB Downar. - Nie bardzo rozumiem, jak to si staBo, |e Marceli nie spostrzegB, i| ta dziewczyna wychodzi w czasie projekcji filmu. MusiaBa si przecie| przepycha. - SiedziaBa przy samym przej[ciu. MogBa bByskawicznie wsta i nie ruszajc nikogo spByn. Downar pokiwaB gBow. - Tak. W tej sytuacji to prawdopodobne, tym bardziej |e to jaki[ atrakcyjny film. Ale dlaczego pozwolili[cie prysn tej cizi? Z twojego opowiadania wynika, |e obstawili[cie  Kongresow . Nowicki bezradnym ruchem rozBo|yB rce. - Tego wBa[nie zupeBnie nie rozumiem. Nasi ludzie pilnowali  Kongresowej . Ta dziewczyna nie wyszBa ani podczas trwania filmu, ani potem. Przypuszczam, |e musiaBa wej[ do toalety i ucharakteryzowa si na przykBad na garbat staruszk. - To bardzo prawdopodobne - przyznaB Downar. - Je|eli spostrzegBa, |e macie j na oku... Powiedz mi, WBadziu, czy ty rzeczywi[cie upierasz si przy tym, |eby trzyma w pudle Marcelego? - No, chyba to przepisowo... - By mo|e, |e przepisowo, ale wydaje mi si, |e w danym wypadku takie posunicie nie jest zbyt szcz[liwe. - A jak ty sobie to wBa[ciwie wyobra|asz? - obruszyB si Nowicki. - Nakrywamy faceta z pak kokainy i mamy go wysBa na wczasy? A mo|e jeszcze jaki[ order dla niego wykombinujesz? Sytuacja chyba jest zupeBnie jasna i nie widz |adnego powodu... - Nie ciskaj si, WBadeczku - powiedziaB pojednawczo Downar. - Zapal sobie papieroska i posBuchaj, co ci powiem. A wic przede wszystkim absolutnie nie wierz w to, |eby Marceli byB zamieszany w handel narkotykami. Znam go od bardzo dawna i wedBug mnie to nie jest czBowiek, który poszedBby na tego rodzaju historie. - Perspektywa du|ych zarobków bardzo ludzi zmienia - zauwa|yB Nowicki. - Zgoda. ZaBó|my nawet, |e facet daB si lekkomy[lnie wcign w kokainow afer. Czy nie sdzisz, |e lepiej mie go wolno[ci i obserwowa, sprawdzi jego kontakty, zobaczy, jak si bdzie zachowywaB? - A je|eli pry[nie? Downar pokrciB gBow. - Gdzie mo|e prysn? Ma tu mieszkanie, |on, pracuje w redakcji. A zreszt my jeste[my od tego, |eby mu nie pozwoli na |aden nierozwa|ny krok. Widzisz, WBadziu, ja zawsze jestem przeciwny zamykaniu ludzi. Wsadzasz faceta do pudBa i koniec, [lad si urywa. To nic nie daje. Niech siedzi po wyroku. Nowicki w zamy[leniu |uB ustnik nie zapalonego papierosa. - W zasadzie przyznaj ci racj, ale... Downar klepnB go po ramieniu. - Ciesz si, |e[my si dogadali. Wiesz, co ci powiem? Mnie si zdaje, |e po prostu babka zorientowaBa si, |e macie j na oku i postanowiBa pozby si towaru. LiczyBa na to, |e potem odbierze sobie. A mo|e jej wspólnicy mieli [ledzi Marcelego i zabra mu t paczk? - Wic uwa|asz, |e nale|y go zwolni? - Oczywi[cie. Zwolni i obserwowa, co si bdzie dalej dziaBo. - Trzeba to uzgodni z naszym starym i z prokuratorem - powiedziaB Nowicki. - Niewtpliwie - przytaknB Downar. - powiedz mi, czy uwa|asz, |e to si Bczy z tamt histori? - Masz na my[li  Aligatora ? Chyba tak. Wszystko wskazuje na to, |e to ta sama szajka. Trudno ich nakry. Maj szerokie powizania i dziaBaj bardzo fachowo. Licz na ciebie, Stefanku. Chyba si wBczysz do tej sprawy, choby ze wzgldu na przyjaciela-dziennikarza. Downar u[miechnB si. - Nie jest wykluczone, |e si wBcz, ale nie przeceniaj moich talentów. Je|eli to jest taka mocna organizacja midzynarodowa, to nieBatwo bdzie sobie z ni poradzi. Powiedz mi, skd przypuszczalnie idzie towar? Ze Wschodu oczywi[cie. - Tak. Najprawdopodobniej z Iranu. U nas zrobili sobie baz przerzutow, a potem przerzucaj dalej. Szwajcaria, Belgia, Anglia, Niemcy Zachodnie, mo|e Austria. To jest du|y interes. - Transport morzem albo samolotami - powiedziaB Downar. Nowicki skinB gBow. - Tak. Chocia| nie mo|na wykluczy i kolejowego transportu. Ja osobi[cie odnosz wra|enie, |e najwicej towaru idzie drog morsk. Na statku s nieograniczone mo|liwo[ci dla szmuglerów... - Oczywi[cie - przytaknB Downar. - Na takim frachtowcu mo|na sBonie przeszmuglowa, nie tylko troch biaBego proszku. Powiedz mi, jak si wBa[ciwie skoDczyBa sprawa  Aligatora ? - Wcale si nie skoDczyBa, bo w ogóle si nie zaczBa. Facet umarB w szpitalu nie odzyskawszy przytomno[ci. Wszystko si urwaBo. Downar umilkB. Wida byBo, |e rozmy[la nad czym[ intensywnie. OdezwaB si dopiero po dBu|szej chwili. - ChciaBbym zobaczy si z Marcelim. * Marceli zmizerniaB i straciB swój zwykBy wigor. Najwidoczniej sBabo znosiB los aresztanta. Dowiedziawszy si, |e zostanie zwolniony, wpadB w szaB rado[ci. - WiedziaBem, |e wszystko si wyja[ni - krzyczaB. - ByBem pewien, |e jak tylko ty si pojawisz, to zaBatwisz. W |aden sposób nie mogBem si z nimi dogada... - Mieli absolutne podstawy, |eby ci zamkn. Znalezli przy tobie kokain. To chyba wystarczajcy powód. - Ale któ|, u diabBa, mo|e przypu[ci, |e ja handluj kokain? - |achnB si Marceli. - Przecie| to kompletny nonsens. - Nie tacy  uczciwi ludzie jak ty robili gorsze rzeczy - powiedziaB Downar. - Pamitaj o tym, |e w naszej robocie licz si przede wszystkim fakty. Kto ci uwierzy, |e nie znasz tej dziewczyny i |e nie umówiBe[ si z ni w  Kongresowej , |eby przej od niej towar? - A jednak wypuszczacie mnie na wolno[. Downar skinB gBow. - Tak. Na moj interwencj zostaniesz zwolniony, ale pod pewnymi warunkami. - Jakie| to warunki? - Przede wszystkim nikomu ani sBowa o tym, |e siedziaBe[. - MiaBem dzisiaj by w redakcji. Musz jako[ usprawiedliwi moj nieobecno[. Naczelny bdzie na mnie w[ciekBy, tym bardziej, |e nie napisaBem artykuBu, który miaBem napisa. - Powiesz, |e[ si spiB i |e caBy dzieD przespaBe[ u kolegi, na przykBad w Milanówku, albo |e byBe[ u jakiej[ dziewczyny. Co[ tam sobie przecie| wykombinujesz. Twoja |ona ju| zostaBa uprzedzona o tym, |e musi zachowa [cisB dyskrecj. - No, dobra. I co poza tym? Jakie jeszcze warunki? - Poza tym otrzymasz z powrotem paczk z kokain... Marceli nerwowo zamachaB rkami. - Ja nie chc mie z tym nic wspólnego. Dajcie mi spokój. - Chwileczk. Nie podniecaj si. Albo zgodzisz si na nasze warunki, albo bdziesz siedziaB w pudle. Co wolisz? - Szanta|ujesz mnie? Ty? Przedstawiciel wBadzy? - To nie szanta|. To ultimatum. Aut-aut. Zrozum, |e chodzi o wykrycie powa|nej afery. Nie mo|emy zlekcewa|y |adnej okazji, a by mo|e, |e wBa[nie ty jeste[ tak okazj. - Niech ci diabli - mruknB Marceli. - Wic czego ty w koDcu chcesz mnie? - PosBuchaj - Downar wyjB papierosa i zaczB go ugniata w palcach. - Wezmiesz kokain i wrócisz do domu jak gdyby nigdy nic. Paczk zrobimy dokBadnie tak, jak byBa. Nastpnie dasz  {ycia Warszawy ogBoszenie takiej tre[ci:  Pani, która w «Kongresowej» daBa mi do potrzymania paczk, proszona jest o skomunikowanie si telefoniczne w celu odebrania swej wBasno[ci . Podasz swój numer telefonu i ewentualnie nawet adres. - Sdzisz, |e babka uwierzy, |e ja nie zajrzaBem do tej paczki? - Nawet je|eli przypuszcza, |e zajrzaBe[, to co? Nie ka|dy zaraz zorientuje si, |e to kokaina. A mo|e tylko wiksza porcja olejku do opalania? WBa[ciwie po co miaBby[ sprawdza, co to jest? Wydaje mi si, |e sprawa wyglda dosy naturalnie. - A je|eli zadzwoni? - To si z ni umówisz, |eby jej odda jej wBasno[. Powiniene[ si z ni spotka w jakim[ neutralnym miejscu, na przykBad w kawiarni. Powiesz jej przez telefon par komplementów. No, ju| wiesz. Nie musz ci uczy. A reszt pozostaw nam. Zachowuj si zupeBnie normalnie, z nikim nie rozmawiaj na ten temat i swojej |onie zapowiedz, |eby si nie wyrwaBa z czym[ niepotrzebnym. Je|eli to inteligentnie rozegrasz, mo|esz nam ogromnie pomóc. Nie zapominaj o tym, |e i my pomagamy ci nieraz napisa jaki[ reporta|. - No dobrze. * Wtorkowa rozmowa z naczelnym nie nale|aBa do najmilszych. - No i gdzie| to si pan podziewaB, panie kolego? Marceli u[miechnB si niewyraznie. - ZabaBaganiBem si troch, panie redaktorze. Bardzo mi przykro. - Nam tu jeszcze bardziej byBo wczoraj przykro. Czekali[my na pana i na paDski artykuB. ZupeBnie tego nie pojmuj. To jest absolutny brak odpowiedzialno[ci. Rozumiem, |eby tak postpiB jaki[ szczeniak, ale pan... - Przepraszam. - Tu nie ma co przeprasza. Takie rzeczy nie mog si zdarza u nas w redakcji. Rozumie pan? I ostrzegam, |e je|eli jeszcze raz... - To si ju| nigdy nie powtórzy - zapewniB z zapaBem Marceli. - Daj panu moje sBowo... - No dobrze. Naczelny wyjB papierosy i powiedziaB ju| spokojniej: - A teraz jest taka sprawa, panie Marceli. Za par dni zaczynaj si midzynarodowe konkursy hipiczne w Olsztynie. Nie bardzo mam kogo posBa. Mo|e by pan pojechaB? - Z przyjemno[ci. Wprawdzie nie jestem fachowcem w koDskiej bran|y, ale co[ tam zawsze napisz. - Nie chodzi o fachowe sprawozdanie. Zale|y mi na tym, |eby pan zrobiB reporta| o charakterze ogólnym, z wydobyciem nastroju, z pokazaniem ludzi, którzy przyjechali na zawody. Mo|e jaki[ maBy wywiadzik z zagranicznym go[ciem. Zreszt ju| pan si sam najlepiej zorientuje. Pokój w hotelu kazaBem zarezerwowa. - Dzikuj, panie redaktorze, i jeszcze raz najmocniej przepraszam. ROZDZIAA III - Telefon do was, towarzyszu kapitanie. Nowicki, nie przerywajc pisania, chwyciB sBuchawk. - Halo? - Tu mówi Doniecki. Bardzo przykra sprawa... - Co si staBo? - WBamanie do mojego mieszkania. Ukradli t paczk... - Niech pan na nas zaczeka. Zaraz przyje|d|amy. Po kilkunastu minutach Nowicki w towarzystwie porucznika Olszewskiego wysiadaB ze sBu|bowej woBgi na rogu Wilczej i MarszaBkowskiej. Zastali Marcelego w stanie najwy|szego podniecenia. ZapalaB jednego papierosa po drugim, gaszc go natychmiast. W pierwszej chwili trudno byBo co[ zrozumie z jego urywanych sBów. - Mo|e pan usidzie i spróbuje si troch uspokoi - zaproponowaB Nowicki. - A my obejrzymy sobie, jak to si staBo. ZadzwoDcie, kolego, po fachowców - zwróciB si do Olszewskiego. Obejrzeli [lady wBamania i spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Nowicki przysunB sobie krzesBo i usiadB naprzeciwko Marcelego. - A teraz mo|e nam pan opowie, jak to si wszystko odbyBo. Kiedy pan zauwa|yB, |e kto[ si wBamaB do mieszkania? - Jak wróciBem ze spaceru. - Gdzie pan chodziB na spacer? - Do Aazienek. - Sam. - Tak. - I dBugo pan tak spacerowaB? - Trudno mi dokBadnie okre[li. Mniej wicej okoBo dwóch godzin. - A gdzie jest obecnie paDska |ona? - W szpitalu. Ma dy|ur. - Hm. I jak pan wróciB ze spaceru, to co pan zauwa|yB? - {e drzwi s otwarte. - A czy pan na pewno zamknB drzwi wychodzc? - Oczywi[cie. Zreszt gdybym zapomniaB zamkn drzwi, to nie potrzebowaliby si wBamywa. - I twierdzi pan, |e zginBa tylko ta paczka? - Tak. - Garderoba, bielizna, wszystko w porzdku? Nic nie ukradli? - Nic. - Na to ogBoszenie nie byBo |adnej reakcji? - Nie. - Nikt nie telefonowaB? - Nie. Przecie| byBbym was zawiadomiB. Nie wierzy mi pan? - MiaBbym ochot porozumie si z Downarem - mruknB jakby do siebie Nowicki i podszedB do telefonu. Downar przyjechaB razem z brygad [ledczo-dochodzeniow. PrzywitaB si po[piesznie z Marcelim i spojrzaB na Nowickiego. - No i co? - To, co widzisz. Z mieszkania zniknBa tylko ta paczka. Chodz. ChciaBbym z tob zamieni par sBów na osobno[ci. Przeszli do drugiego pokoju. - Nie mam pojcia, co robi - szepnB Nowicki. - Bo co? - Bo caBe to wBamanie to absolutna symulacja. Downar spojrzaB uwa|niej na przyjaciela. - Tak sdzisz? - Nie sdz, tylko mam pewno[. Znam si chyba troch na tym. Symulacja, i to zrobiona na chama. W tej sytuacji chyba bdziemy musieli zamkn tego twojego protegowanego. Nie widz innej rady. Downar poBo|yB mu rk na ramieniu. - Zaczekaj. Nie gorczkuj si. Na to zawsze bdziemy mieli czas. - Nie widzisz, |e facet robi z nas wariatów? - zdenerwowaB si Nowicki. - Czekaj, czekaj. Musimy si zastanowi. - Co tu si zastanawia? - Zawsze lepiej nie zrobi gBupstwa, jak zrobi. Jeszcze nie bdziemy go aresztowa. A ty nie daj pozna po sobie, |e podejrzewasz symulacj. - Nie bardzo ci rozumiem. - Pózniej pogadamy sobie spokojnie na ten temat. - Czy wiesz, |e facet ma jecha do Olsztyna na midzynarodowe zawody konne? - Wiem. - I pu[cimy go tam? - Oczywi[cie. To midzynarodowe towarzystwo mo|e by dla nas interesujce. Nie sdzisz? - Masz na my[li jakie[ jego kontakty? - Ewentualnie. Chocia| ja cigle jeszcze wierz w niewinno[ Marcelego. - Jeste[ niepoprawnym optymist. - By mo|e. To si oka|e. No, chodzimy rzuci okiem, jak tam zdejmuj odciski palców. Licz troch na ten materiaB daktyloskopijny. - A ja nie robi sobie specjalnych zBudzeD - skrzywiB si Nowicki. * Zrobili, co do nich nale|aBo, i pojechali. Nowicki i Olszewski tak|e. ZostaB tylko Downar. ChciaB spokojnie, w cztery oczy porozmawia z Marcelim. - No, na co czekasz? - wybuchnB nagle Marceli. - Zakuwaj mnie w kajdany i zamykaj do kryminaBu. - Co ci si staBo? - A có| ty my[lisz, |e ja jestem takim idiot? Doskonale zauwa|yBem te porozumiewawcze spojrzenia. Jeste[cie wszyscy przekonani, |e rbnBem t kokain i symulowaBem wBamanie. Przecie| to jasne. - Dla mnie to nie jest zupeBnie jasne - powiedziaB spokojnie Downar. - Tak mówisz, bo nie chcesz mi zrobi przykro[ci. Downar u[miechnB si. - Daj spokój. W takiej sytuacji nie bawiBbym si w uprzejmo[ci. Wiesz, co ja my[l o caBej tej historii z wBamaniem? - Bardzo jestem ciekaw. - Otó| sdz, |e ci ludzie chcieli przy jednym ogniu upiec przysBowiowe dwie pieczenie, odzyska kokain i rzuci podejrzenie na ciebie. - Jak to na mnie? Nie bardzo rozumiem. -: To proste. Pozostawili po sobie takie [lady, |eby nawet pocztkujcy oficer dochodzeniowy miaB pewno[, |e to symulacja. Najprawdopodobniej zale|y im na tym, |eby skierowa [ledztwo na faBszywy [lad i |eby w ten sposób zyska na czasie. Chyba maj wikszy transport kokainy i chc go spokojnie gdzie[ przerzuci. - My[lisz, |e mnie obrali sobie za ofiar? - WBa[nie tak my[l. Nie miaBe[ |adnego telefonu w sprawie tego ogBoszenia? - Nie. - Spryciarze. Bali si podstpu.. Woleli zaryzykowa wBamanie. Przyznaj si ze skruch, |e takiej ewentualno[ci nie przewidziaBem. ByBem pewien, |e jednak nawi| kontakt telefoniczny. Przechytrzyli nas. - Co teraz proponujesz? Downar wzruszyB ramionami. - A bo ja wiem. Nic. Zobaczymy, jak si bdzie to wszystko w dalszym cigu rozwija. Podobno wybierasz si do Olsztyna? - Tak. Redakcja wysyBa mnie na zawody konne. Pojad, je|eli oczywi[cie mnie nie zamkniesz. - Na razie nie. - Wic jednak istnieje taka mo|liwo[? - Mój drogi, nie ma na [wiecie rzeczy niemo|liwych. Wszystko si mo|e zdarzy. Ale wiesz, co ci chc powiedzie? Chc ci powiedzie, |e powiniene[ na siebie teraz uwa|a. - Sdzisz, |e mo|e mi grozi jakie[ niebezpieczeDstwo? - To nie jest wykluczone. Marceli niespokojnie spojrzaB na przyjaciela. - Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. Có| mi mo|e grozi? - Widzisz... handlarze narkotykami to s ludzie, którzy nie przebieraj, w [rodkach. - Downar usiadB na tapczanie i zapaliB papierosa. - Nie przebieraj w [rodkach i je|eli na przykBad uwa|aliby za wygodne dla siebie, |eby ciebie kropn, to na pewno by si nie zawahali. - Ale| na miBo[ bosk, dlaczegó| mieliby mnie kropn? - A chocia|by dla tej samej przyczyny, dla której ucharakteryzowali to wBamanie na symulacj. Je|eli chc nas skierowa na faBszywy trop, to mo|e im przyj[ do gBowy taki pomysB, |eby ciebie zabi i zrobi z tego morderstwa zbrodni na tle porachunków midzy handlarzami narkotyków. To by nam niezle zagmatwaBo spraw. Marceli przybladB. - MiBa perspektywa - powiedziaB cicho. - Nie mówi tego wszystkiego po to, |eby ci nastraszy - cignB dalej Downar. - Chc po prostu, |eby[ sobie w peBni zdawaB spraw z sytuacji. Oczywi[cie to s ju| bardzo daleko posunite domysBy. Czy wiesz, nad czym si cigle zastanawiam? Nad tym mianowicie, dlaczego ta dziewczyna akurat tobie daBa t paczk? Czy ty bilet wtedy kupowaBe[ w kasie? - Nie. U konika. - PoznaBby[ go? - Bo ja wiem. Mo|e bym go i poznaB. Taki szczupBy blondyn. Co ci przychodzi do gBowy? Downar wstaB i przeszedB si po pokoju. - Wcale nie jest wykluczone, |e ten bilet byB przeznaczony dla kogo innego, |e weszBo tu w gr jakie[ nieporozumienie. Gdyby[ mógB odnalez tego  konika ... - Spróbuj - powiedziaB Marceli. - Pokrc si pod kinami. Mo|e akurat mi si uda. - Damy ci do pomocy dwóch wywiadowców. Dobrze by te| byBo, |eby[ sobie przejrzaB nasze albumy. Mo|e tam by[ znalazB podobizn tego mBodziana. - Na razie musz jecha do Olsztyna. * Joanna nie wiedziaBa, co o tym wszystkim sdzi. W zasadzie nie wierzyBa w win Marcelego, ale dowody byBy tak wyrazne, a poza tym... ZnaBa przecie| Marcelego bardzo dobrze i wiedziaBa, do czego jest zdolny. Nie braB |ycia zbyt powa|nie. ByB lekkomy[lny. Do ludzi odnosiB si czsto z bezkrytycznym entuzjazmem. Ile| to razy sByszaBa same superlatywy pod adresem jakiego[ nowo poznanego jegomo[cia, który po pewnym czasie okazywaB si zwykBym Bobuzem, nacigaczem, oszustem. Ale te przykre do[wiadczenia niczego nie uczyBy Marcelego. Zawsze pozostawaB niepoprawnym optymist, dawaB si oczarowywa, ulegaB wpBywom. ByB troch romantykiem, troch fantast. MógB wic wpa[ w takie towarzystwo, które... Przez par godzin robiBa porzdki. WBamywacze przewrócili caBe mieszkanie do góry nogami, a fachowcy od daktyloskopii pozostawili na meblach [lady biaBego proszku. Trzeba si byBo porzdnie napracowa, |eby doprowadzi to wszystko do jakiego takiego wygldu. Marceli, cichy i zamy[lony, pomagaB |onie. PosBusznie manipulowaB odkurzaczem, przynosiB [cierki, szczotki i [mietniczki. Ju| dawno nie byB taki potulny i ulegBy. - {eby[ beze mnie nie BaziB po kinach, to nie byBoby tego caBego kramu - powiedziaBa Joanna, wyrzucajc z odkurzacza [miecie do wiaderka. - Przecie| ci mówiBam, |e chc zobaczy ten film. MogBe[ popracowa, a nie lecie do  Kongresowej . - TBumaczyBem ci, kochanie, |e byBo strasznie gorco - jknB Marceli. - To co z tego, |e gorco? Czy sdzisz, |e w krajach tropikalnych ludzie nie robi nic innego, tylko siedz w chBodnym kinie? W Indiach czy w Brazylii tak|e pracuj. - Ale ja nie jestem Brazylijczykiem. - Natomiast na pewno jeste[ ohydnym kobieciarzem. - Na miBo[ bosk. Czego ty, kochanie, chcesz ode mnie? Joanna zaczynaBa si  rozkrca . - Mo|e mi powiesz, |e ta dziewczyna w kinie nie byBa Badna. - ByBa Badna. I co z tego? - To z tego, |e na pewno na ni spojrzaBe[. - Daj|e spokój - |achnB si Marceli. - Gdyby ka|da dziewczyna, na któr spojrz, wtryniaBa mi paczk z kokain, to do tej pory miaBbym ju| hurtowni narkotyków. - A nie mówiBam, |e jeste[ dziwkarz! - wykrzyknBa Joanna. Marceli westchnB. ZrozumiaB, |e zanosi si na dBu|szy dialog. Nie czuB si na siBach, |eby sprosta temu zadaniu. - Pójd si troch przej[ - powiedziaB. SpojrzaBa na niego z oburzeniem. - No, naturalnie. Ja si tu zamczam sprztaniem po tym twoim idiotycznym wBamaniu, a ty na spacerek... - Przecie| ju| sprztnli[my. Wydaje mi si, |e ci pomogBem. - Oj, ta twoja pomoc. Ale idz, idz. Nie denerwuj mnie. Nic nie powiedziaB. UmyB si i cicho wyszedB z mieszkania. Wieczór byB upalny. Zachód sBoDca nie przyniósB ochBodzenia. Nagrzane mury buchaBy gorcem. Gste, wypeBnione kurzem powietrze zamulaBo pBuca. Marceli wlókB si Alejami w kierunku Belwederu. ByB w bardzo podBym nastroju. CzuB, |e to jeszcze nie koniec jego utrapieD, |e w ka|dej chwili mo|e si pojawi nowa komplikacja. PrzypomniaBy mu si sBowa Downara, |e mo|e mu grozi niebezpieczeDstwo. Mimo woli rozejrzaB si wokoBo podejrzliwie. WBa[ciwie ka|dy przechodzieD mógB by morderc. GBupie uczucie. Czy Stefan troch nie przesadza z tym niebezpieczeDstwem? To bardzo miBy chBop, ale cigle siedzi w tych kryminalnych sprawach, wszdzie wszy zbrodni, niebezpieczeDstwo... A mo|e by kieliszek zimnej wódki? Takiej z lodu, |eby mgieBka osiadaBa na kieliszku. My[l ta wydaBa si Marcelemu genialna. Nawet ju| nie miaB |alu do Joanny. Ostatecznie mogBa by zdenerwowana tym wszystkim. Trudno byBo si dziwi, |e chciaBa si na kim[ wyBadowa. A przecie| ka|da kobieta najlepiej mo|e si wyBadowa na wBasnym m|u. Kochana Joasia. Musi jej koniecznie w najbli|szej przyszBo[ci kupi jaki[ maBy prezencik. Jak tylko wpadnie mu troch forsy. ZawróciB i |wawym krokiem ruszyB w kierunku  Spatifu . Musz si troch odpr|y - tBumaczyB si sam przed sob. - To s jednak niecodzienne prze|ycia. W  Spatifie byBo gwarno. Upal nie zra|aB tutejszych bywalców do spo|ywania alkoholu. Butelki z  Eksportow kr|yBy. Marceli rozgldaB si troch bezradnie po zatBoczonej sali. CzuB si zawiedziony. Nie byBo wolnego stolika. Nagle spostrzegB, |e kto[ do niego energicznie macha. Od razu odzyskaB dobry humor. PrzecisnB si zrcznie midzy stolikami i u[cisnB dBoD Henia AuczyDskiego, który siedziaB w towarzystwie dwóch, mocno ju| podpitych, m|czyzn. - Kop lat - ucieszyB si Henio. - Gdzie| ty si podziewasz? Nigdzie ci ostatnio nie widuj. Siadaj, siadaj. Poznajcie si. Towarzysze Henia wymamrotali swoje nazwiska i pogr|yli si w melancholijnej zadumie. Najwidoczniej obaj upijali si  na smutno . Henio natomiast byB niezwykle rozmowny. ZasypywaB Marcelego pytaniami i nie czekajc na odpowiedz, opowiadaB niezwykBe historie o rozmaitych ludziach, których Marceli nigdy w |yciu nie widziaB. W pewnej chwili do ich stolika zbli|yB si szatniarz i powiedziaB: - Pan Doniecki proszony jest do telefonu. Marceli poderwaB si. ByB zaskoczony. Kto to mógB dzwoni? Przecie| nikomu nie powiedziaB o tym, |e ma zamiar pój[ do  Spatifu . Bardzo rzadko tu bywaB. W sBuchawce posByszaB kobiecy gBos: - Radz panu odda kokain. To byB bardzo gBupi kawaB z tym talkiem. Je|eli nie zaBatwi pan tego w cigu dwóch dni, nie rcz za paDskie |ycie. Jutro zadzwoni do pana. - Kto mówi? Roze[miaBa si. - Prosz przygotowa towar i czeka na wiadomo[. Zostanie pan dokBadnie poinformowany o tym, gdzie i kiedy odniesie pan t paczk, któr przez pomyBk otrzymaB pan w kinie. Do widzenia i |adnych kawaBów. Marceli nie wróciB ju| do Henia AuczyDskiego. StraciB ochot na wódk i w ogóle na wszystko. OdechciaBo mu si |y. Nie widziaB wyj[cia z tej szataDskiej afery, w któr si wpltaB. ZaczynaB |aBowa, |e nie siedzi sobie spokojnie w wizieniu. Tam przynajmniej byBby bezpieczny. Idc wolno Wilcz, rozmy[laB o tej rozmowie telefonicznej. Nic ulegaBo wtpliwo[ci, |e go [ledz. Chc odzyska kokain, której on nie ma. MógB si przecie| domy[li, |e milicja nie zwróci mu prawdziwej kokainy. Joanna ju| byBa spokojniejsza. SchowaBa przyrzdy do sprztania i przygotowaBa kolacj. Z jej zachowania wida byBo, |e chce zaBagodzi konflikt maB|eDski. - BaBam si, |e powleczesz si gdzie[ na wódk - powiedziaBa |artobliwie. - ByBem w  Spatifie - mruknB - ale nie wypiBem ani kieliszka. - I wróciBe[ tak cnotliwie do domu? Co si staBo? yle si czujesz? Marceli uwa|nie przyjrzaB si Joannie. - Co mi si tak przygldasz? - Zastanawiam si nad tym, czy ci bdzie do twarzy w |aBobie. ROZDZIAA IV Tajemnicza nieznajoma nie daBa znaku |ycia. Marceli przez caBy nastpny dzieD, przesiedziaB w domu, czekajc na jej telefon. Nie doczekaB si. Downar, poinformowany o rozmowie telefonicznej w  Spatifie , ustosunkowaB si sceptycznie do tej sprawy. - Jak chcesz, mo|esz czeka - powiedziaB - ale gwarantuj ci, |e babka si nie odezwie. - To po co do mnie dzwoniBa? - {eby sprawdzi twoj reakcj i |eby utrzyma ci w stanie podniecenia nerwowego. Zreszt mo|e miaBa jeszcze co innego na celu. Trudno zgadn. - Co proponujesz? - Nic. Jedz spokojnie do Olsztyna, popatrz sobie na koniki i napisz jaki[ szaBowy reporta|. I Marceli pojechaB do Olsztyna. W pocigu zdobyB dobre miejsce, przy oknie. Patrzc na sBoneczny krajobraz, usiBowaB si uspokoi i nie my[le o kokainowej aferze. Nie byBo to rzecz Batw. NieposBuszna wyobraznia nieustannie podsuwaBa przykre obrazy z niedawnej przeszBo[ci. Aresztowanie, cela, przesBuchanie, rozmowy z Downarem i z Joann, wreszcie to cholerne wBamanie. Trudno si byBo opdzi tym obsesyjm wizjom. A mo|e znowu go [ledz? Niespokojnym spojrzeniem obrzuciB towarzyszy podró|y. Kobieta z maBym chBopczykiem, mBode maB|eDstwo, ksidz, pomarszczona staruszka. Nie, stanowczo nikt z tych ludzi nie wygldaB na niebezpiecznego gangstera, handlarza narkotyków. Chyba |eby ksidz byB przebrany. Marceli roze[miaB si tak gBo[no, |e podró|ni spojrzeli na niego z niepokojem. Zestawienie dobrodusznej, rumianej twarzy prowincjonalnego proboszcza z wizerunkiem midzynarodowego aferzysty byBo tak zabawne, |e nie mógB opanowa wybuchu wesoBo[ci. - Có| pana tak roz[mieszyBo? - spytaB z u[miechem ksidz. GBos miaB wysoki, dziwnie infantylny. - Miewam czasem pomysBy, z których sam si [miej - wyja[niB Marceli. - Ale na ogóB jestem normalny. Ksidz roze[miaB si i wygBadziB na kolanach zniszczon sutann. - Zmiech nie zawsze oznacza nienormalno[ - powiedziaB - chocia| czasami... - urwaB nagle, jakby speszony. Po chwili wyjB z kieszeni brewiarz i pogr|yB si w pobo|nej lekturze. Marceli byB zadowolony. Nie miaB najmniejszej ochoty wdawa si w pseudo- filozoficzne rozmowy z ksidzem dobrodziejem. Podró| upBynBa, bez wikszych wra|eD. Rytmiczne koBysanie wagonu, przesuwajcy si za oknem krajobraz - wszystko to dziaBaBo kojco. Z ka|dym kilometrem tamte, warszawskie sprawy wydawaBy si coraz mniej realne, nieprawdziwe, jakby wyjte z sensacyjnej powie[ci. W Olsztynie Marceli wprost z pocigu poszedB do hotelu. Portier dostojnym ruchem otworzyB ksi|k rezerwacji pokoi. W pesymistycznym grymasie opu[ciB kciki ust ku doBowi i pokiwaB gBow, jakby si u|alajc nad losem przybyBego turysty. - Tak, zarezerwowali[my dla pana miejsce, ale niestety nie mamy ju| pojedynczych pokoi. Bdzie pan musiaB zamieszka z jeszcze jednym panem. Marceli nie znosiB wspólnych pokoi hotelowych. Perspektywa mieszkania razem z jakim[ nieznajomym facetem byBa dla niego czym[ obrzydliwym. RozumiaB jednak, |e przy takim zjezdzie nie mo|na mie zbyt wygórowanych wymagaD. - To bardzo kulturalny go[ - powiedziaB portier, pragnc nieco zneutralizowa przykr wiadomo[. - StaraBem si, |eby pan redaktor miaB odpowiednie towarzystwo.  Kulturalny go[ okazaB si rzeczywi[cie sympatycznym, czterdziestoparoletnim m|czyzn. NazywaB si Godziszewski i byB fotoreporterem. Wyja[niB, |e przyjechaB robi zdjcia z zawodów. NawizaBa si miBa, bezpo[rednia rozmowa, podczas której Marceli dowiedziaB si wielu szczegóBów z |ycia bli|szej i dalszej rodziny fotoreportera. Godziszewski nale|aB do typu ludzi, którzy s przekonani, i| absolutnie ka|dego interesuj postpy w nauce jego starszego syna czy te| sprawa rozwodowa brata |ony. OpowiadaB zreszt to wszystko z takim przejciem i tak |ywo, |e nawet niezbyt nudziB, sBuchacza. Potem mówili o koniach i o majcych si rozpocz nazajutrz zawodach. - Ja osobi[cie jestem przekonany, |e wygraj Anglicy - perorowaB z przejciem fotoreporter. - Nie ma pan pojcia, jak ta babka jezdzi. A jak maj zrobione konie. Co[ fantastycznego. Wreszcie Marceli miaB dosy tej pogawdki. CzuB, |e z wolna opuszczaj go siBy. Jego wspóBlokator byB bardzo sympatyczny, ale jednak za du|o mówiB. Poza tym w pokoju byBo duszno. WBa[ciwie nale|aBo pój[ na obiad. Nie byB jednak specjalnie gBodny. ZjadB wic kanapki, które mu na drog przyszykowaBa Joanna, i wyszedB z hotelu. Na ulicach wida byBo niecodzienny ruch. Eleganckie samochody z zagraniczn numeracj, wozy korpusu dyplomatycznego, kronika filmowa, telewizja. SBycha byBo rozmowy prowadzone w obcych jzykach. Cudzoziemki prezentowaBy swoje toalety. CaBy ten tBum szykowaB si na jutrzejsze otwarcie midzynarodowych konkursów hipicznych. Marceli bardzo dawno nie byB w Olsztynie. Kr|yB wic po mie[cie i ogldaB wszystko z zainteresowaniem. PodobaBo mu si tu. Wreszcie zrezygnowaB z zatBoczonych ulic i zszedB w dóB ku jezioru. Od razu otoczyBa go cisza i zapach wody. Po upalnym dniu przyjemnie byBo zanurzy si w wilgotnym chBodzie. UsiadB na zwalonym drzewie i patrzyB. SiedziaB tak dBugo, a| zapadB wieczór i tafla jeziora pociemniaBa. Cienie zlatujcych na noc kaczek koBysaBy si nad szuwarami. W oddali majaczyB czarny ksztaBt Bodzi pByncej do przystani. Trzeba byBo wraca. Marceli raz jeszcze wcignB gBboko w pBuca chBodne, pachnce - trzcin powietrze i wstaB. Z niechci my[laB o dusznym pokoju hotelowym. MiaB nadziej, |e jego towarzysz ju| [pi i nie bdzie go zabawiaB rozmow. Z jakiego[ otwartego okna wydobywaBy si smakowite zapachy. PoczuB gBód. WstpiB wic do restauracji, gdzie z pewnym trudem udaBo mu si jeszcze dosta porcj kieBbasy z kapust i szklank herbaty. W hallu hotelowym panowaB nastrojowy póBmrok. - Ten pan ju| jest na górze - oznajmiB portier. - PowiedziaB, |e chce si wcze[niej poBo|y. Zmczony po podró|y. Marceli nie zapalaB [wiatBa, |eby nie budzie swojego wspóBlokatora. Ostro|nie zamknB drzwi i skradajcym si krokiem szedB do swego Bó|ka. Nagle potknB si o walizk i o maBo nie upadB. HaBas byB dosy du|y. Niespokojnie spojrzaB w kierunku fotoreportera. Najwidoczniej spaB bardzo mocno, bo nawet si nie poruszyB. Le|aB w pid|amie, z rozrzuconymi nogami. GBowa zwisaBa poza Bó|ko. Nie byB przykryty. KoBdra spadBa na podBog. Trzeba go przykry, bo w nocy mo|e si zrobi chBodno - pomy[laB Marceli. PodszedB bli|ej i schyliB si. ChciaB podnie[ koBdr i wtedy poczuB, |e dotyka czego[ lepkiego. RzuciB si w tyB i zapaliB [wiatBo. Przy Bó|ku Godziszewskiego zobaczyB kaBu| krwi. Szok byB tak gwaBtowny, |e przez dBu|sz chwil Marceli staB bez ruchu, wpatrujc si jak zahipnotyzowany w le|ce przed nim ciaBo. Nie mógB uwierzy. WydawaBo mu si, |e to makabryczny sen, z którego si zaraz obudzi. Niekontrolowanym ruchem pocieraB dBoni czoBo. Wreszcie skoczyB do drzwi i zbiegB na dóB. MusiaB by bardzo blady, bo portier spojrzaB na niego niespokojnie. - Co si staBo? - Niech pan dzwoni po milicj. Prdko! Niech pan dzwoni po milicj! * Przyjechali. Porucznik z wojewódzkiej komendy byB mBodym, energicznym czBowiekiem. U|ywaB maBo sBów i lubiB posBugiwa si urzdow terminologi. ZadaB kilka krótkich, rzeczowych pytaD i powiedziaB zwracajc si do sier|anta: - ZostaDcie z podejrzanym. Ja skocz na gór zobaczy, jak tam przeprowadzaj czynno[ci. Dopiero po dBu|szym czasie doszBo do [wiadomo[ci Marcelego, |e to on wBa[nie jest tym  podejrzanym . Sier|ant, tgi, Bysiejcy blondyn, poprawiaB co chwil na wydatnym brzuchu pas i z wyraznym obrzydzeniem spogldaB na swego podopiecznego, jakby chciaB powiedzie:  I potrzebne ci to byBo, idioto? Tego jeszcze brakowaBo, |ebym zostaB oskar|ony o to morderstwo - my[laB przygnbiony Marceli. - Co za cholerny pech! Znowu mnie zamkn. PaliB papierosy i siedziaB w ponurej zadumie, czekajc na dalszy rozwój wypadków. Portier i sier|ant obserwowali go z zainteresowaniem. Nagle drzwi si otworzyBy z haBasem i do hallu wszedB kapitan Nowicki. Szybkim spojrzeniem obrzuciB obecnych i skierowaB si ku schodom. Marceli, ujrzawszy znajom twarz, poderwaB si uradowany. - Jak|e si ciesz, |e pana widz, panie kapitanie. Taka nieprzyjemna... - urwaB napotkawszy zimny wzrok kapitalna. - Prosz tu na mnie zaczeka. Porozmawiamy pózniej - powiedziaB Nowicki i poszedB na gór. Czas wlókB si nieprawdopodobnie. Wskazówki zegara posuwaBy si w |óBwim tempie. Marceli wypaliB wszystkie papierosy i nie wiedziaB, co ze sob pocz. PróbowaB nawiza rozmow z sier|antem, ale za ka|dym razem napotykaB tak niech, |e w koDcu daB za wygran i pogr|yB si w absolutnym milczeniu. CzuB, |e najbli|sza przyszBo[ nie zapowiada mu si zbyt wesoBo. Wreszcie na schodach pojawiB si Nowicki w towarzystwie porucznika, który niósB w prawym rku walizk. - Czy to paDska walizka? - spytaB Nowicki. Marceli skinB gBow. - Tak, moja. - Czy pan zawsze walizk zamyka na klucz? - Nie. Nigdy tego nie robi, ale zamek mi si popsuB i odskakuje. Dlatego... - Mo|e pan otworzy. Marceli nerwowo zaczB przeszukiwa kieszenie. Nie od razu znalazB kluczyk. - O, jest! - wykrzyknB wreszcie i otworzyB walizk. Nowicki pochyliB si i zaczB uwa|nie przerzuca bielizn, pid|amy, przybory do golenia. Spod grubego rcznika wyjB paczk owinit w szary papier. - Co to jest? Marceli spojrzaB zdziwiony. Nie mam pojcia. Ja tego nie pakowaBem. Chyba |eby |ona... - Prosz, niech pan rozwinie t paczk. Marceli speBniB rozkaz. Z szarego papieru wypadBy plastykowe torebeczki wypeBnione biaBym proszkiem. - No, to chyba pojedziemy teraz do komendy - powiedziaB Nowicki. I znowu przesBuchanie. Nie koDczce si pytania:  Gdzie?  Dlaczego?  Kiedy?  O której godzinie? - ZnaB pan zamordowanego? - Nie. ZobaczyBem go w pokoju hotelowym po raz pierwszy w |yciu. - To dlaczego pan go zamordowaB? - Ja go nie zamordowaBem. - Czym go pan uderzyB? - Ja go nie uderzyBem. - Jak dawno znaB pan denata? - Wcale go nie znaBem. - Jakie miaB pan powody, |eby go zamordowa? - Ja go nie zamordowaBem... - Komu miaB pan przekaza kokain? - Nic nie wiem o kokainie. - W paDskiej walizce znalezli[my kokain. - Nie wiem, skd si tam wziBa. - Walizka byBa zamknita na klucz. - Tak. - Od kogo pan dostaB kokain? - Od nikogo nie dostaBem kokainy. I tak w kóBko. Marceli czuB, |e lada chwila oszaleje i zacznie wy. Oficerowie byli niestrudzeni. Nowicki zapaliB nowego papierosa i tak dBugo nie odkBadaB pBoncej zapaBki, a| sparzyBa mu palce. - Niech pan nam powie, co pan robiB po poBudniu i wieczorem. - Ju| mówiBem. ChodziBem po mie[cie, siedziaBem nad jeziorem. - Sam? - Tak, sam. - Kogo pan spotkaB podczas tego samotnego spaceru? - Nikogo. To znaczy nikogo znajomego. Niepotrzebnie pan si trudzi, panie kapitanie. Ja Mnie mam |adnego alibi, absolutnie |adnego. Nikogo nie spotkaBem, z nikim nie rozmawiaBem, nikt mnie nie widziaB. - Ale z denatem pan rozmawiaB? - Oczywi[cie. - O czym pan z nim rozmawiaB? - O ró|nych rzeczach. OpowiadaB mi o swojej rodzinie, o swoich kolegach. Mówili[my o koniach. DokBadnie ju| nie pamitam. - A o kokainie? - Nie. Nie rozmawiali[my o kokainie. - To dlaczego pan go zamordowaB? - Rany boskie! Nie odprowadzajcie mnie do szaBu. Ja go nie zamordowaBem. - A kto? - Nie wiem. - Jak pan my[li, kto mógB zamordowa tego czBowieka? - Nie wiem. - Portier twierdzi, |e nie widziaB, |eby kto[ obcy wchodziB do hotelu. Wic kto mógB si dopu[ci tej zbrodni? - Nie wiem. Mo|e który[ z go[ci hotelowych. - Trudno si z panem porozumie, panie redaktorze. - Z panem te| nieBatwo. * Na drugi dzieD przyjechaB do Olsztyna Downar. Nowicki triumfowaB. - A co, nie mówiBem? Ten twój dziennikarz od razu wydaB mi si bardzo podejrzany. Zobacz, jak narozrabiaB. - Nie do wiary, zupeBnie nie do wiary - powtarzaB Downar. - I mówisz, |e u niego w walizce... - Pi takich plastykowych poduszeczek z kokain. Walizka byBa zamknita na klucz. Sam j otworzyB. - A co z tym morderstwem? Kim byB denat? - Fotoreporter z GdaDska. PrzyjechaB na zawody. - Trzeba, |eby komenda w GdaDsku sprawdziBa tego czBowieka. - Ju| si z nimi porozumiaBem. Jutro, najdalej pojutrze bdziemy mieli raport. - A Marceli nie ma |adnego alibi? - Absolutnie |adnego. Twierdzi, |e spacerowaB samotnie po mie[cie i |e siedziaB nad jeziorem. - Nie byB na obiedzie ani na kolacji? - ByB na kolacji, ale |aden kelner nie przypomina go sobie. JadB kieBbas z kapust, a |e w tym lokalu wszyscy jedli wyBcznie kieBbas z kapust, bo nic innego nie byBo, wic... - Rozumiem - Downar w zamy[leniu pokiwaB gBow. - PytaB o mnie? - Tak. ChciaBby si z tob zobaczy, ale my[l, |e tym razem facet ju| nie uniknie pudBa. - Na pewno nie. Powiedz mi jeszcze, w jaki sposób dokonano tego morderstwa. - Uderzenie czym[ ci|kim w gBow. - W tyB gBowy? - Nie. Wgnieciona ko[ ciemieniowa. - Z góry go walnB. - Na to wyglda. - Wysoki byB ten facet? - Zredniego wzrostu. OkoBo metr siedemdziesit. Chyba nie wy|szy. - Marceli tak|e nie taki olbrzym - zauwa|yB Dowmar. - MógB go uderzy, jak tamten siedziaB na Bó|ku. - SBusznie. Znaleziono narzdzie zbrodni? - Nie. Nic takiego nie znaleziono. - W jakiej pozycji le|aBo ciaBo? - Na wznak, na Bó|ku. GBowa zwisaBa poza Bó|ko. Krew spBywaBa uszami i nosem. - Bardzo silne uderzenie - mruknB Downar. - To troch dziwne. Jak sdzisz, czym go zaprawiB? Nowicki wzruszyB ramionami. - Bo ja wiem. WBa[ciwie trudno powiedzie. Lekarz te| nic pewnego nie wie. Tak wyglda, jakby pich mu dosunB. Downar roze[miaB si. - Nie sdzisz chyba, |eby Marceli uderzeniem pi[ci zabiB czBowieka? Na to trzeba atlety ci|kiej wagi. Nowicki skrzywiB si z powtpiewaniem. - Czasami wystarczy niewielkie uderzenie. - Masz racj. Musz te szczegóBy sprawdzi w zakBadzie medycyny sdowej. Co Znaleziono przy denacie? - Nic specjalnego. Troch drobiazgów, bielizn, osobiste rzeczy. Downar wstaB i przeszedB si po pokoju. W zamy[leniu gBadziB si po [wie|o ogolonych policzkach. - To dziwne, to wszystko jest bardzo dziwne. Musimy go oczywi[cie zatrzyma, ale mimo wszystko nie wierz, |eby Marceli..: Kiedy nastpiB zgon tego czBowieka? - WedBug opinii lekarza wczoraj okoBo dwudziestej. - A Marceli wróciB do hotelu o dwudziestej drugiej. Tak przynajmniej zeznaB portier. ChciaBbym, zamieni kilka sBów z tym portierem. - Absolutnie nic nie stoi na przeszkodzie. Mo|esz z nim rozmawia, ile ci si |ywnie podoba. * Portier z min mczennika przyjB wizyt milicjantów. - Wszystko ju| powiedziaBem, prosz panów, absolutnie wszystko. Nic wicej nie mam do dodania. Downar wyjB papierosy i spytaB: - Czy pan wczoraj przez caBy dzieD byB w recepcji? - Tak. - I pan przyjmowaB pana Godziszewskiego i pana Donieckiego? - Tak. - Czy przedtem znaB pan mo|e którego[ z nich? - Nie. ZobaczyBem ich po raz pierwszy. - Czy pan widziaB, jak pan Doniecki wychodziB na miasto? - Nie, nie zauwa|yBem. - Jak to si staBo, |e pan nie zauwa|yB? - MusiaBem by czym[ zajty, a mo|e wyszedBem na chwil. - Ale pan widziaB, jak pan Doniecki wracaB wieczorem? - WidziaBem. RozmawiaBem z nim. - Czy pan uwa|a, |e to jest mo|liwe, |eby pan Doniecki wróciB do hotelu okoBo ósmej, |eby potem znowu wyszedB i |eby pan tego nie zauwa|yB? - To jest maBo prawdopodobne, panie majorze, ale mo|liwe oczywi[cie jest. Je|eli panu Donieckiemu zale|aBoby na tym, to zawsze mógB wybra sobie taki moment, |ebym go nie zauwa|yB. Ja przecie| tak|e musz czasem wyj[ z recepcji na chwil. - A czy nikt nie pytaB wczoraj o pana Donieckiego? - Nie, nikt. - A czy telefonicznie tak|e nikt nie zapytywaB o pana Donieckiego? Twarz portiera rozja[niBa si. - Tak, rzeczywi[cie, byB telefon do pana Donieckiego. - Kto dzwoniB? - Jaka[ kobieta. Nie powiedziaBa nazwiska. - Kiedy to byBo? O której godzinie? - To byBo jako[ zaraz po przyjezdzie pana Donieckiego. Jeszcze byB na górze w pokoju. - RozmawiaB z ni? - Nie. ChciaBem go poprosi do telefonu, ale powiedziaBa, |e nie trzeba, i odBo|yBa sBuchawk. Jaka[ dziwna babka. - Jaki miaBa gBos? - Taki zwyczajny, jak kobieta. - PoznaBby pan ten gBos? - Bardzo wtpi, panie majorze. Nie mam takiej pamici do gBosów. Zreszt z tyloma ludzmi rozmawiam przez telefon i nie przez telefon. - Nie zauwa|yB pan niczego charakterystycznego w tym gBosie? - Nie wiem. Chyba nie. GBos jak gBos. Kobiecy. - A o pana Godziszewskiego nikt si nie dopytywaB? - Nie. - I nie zauwa|yB pan, |e kto[ obcy krciB si po hotelu? - Skd|e. Jakbym zauwa|yB, to bym go wyprosiB. Nie pozwalam, |eby mi si tutaj jakie[ podejrzane typy krciBy. Od tego jestem. Downar doszedB do wniosku, |e przedBu|anie tej rozmowy jest bezcelowe. PodzikowaB portierowi za informacj i wróciB do komendy. Nowicki czekaB na niego. - No i co? DowiedziaBe[ si czego[ ciekawego? - Niestety niewiele. Podobno jaka[ babka dzwoniBa do hotelu, |eby si dowiedzie, czy Marceli przyjechaB. Nie chciaBa jednak z nim rozmawia. - To znaczy, |e chcieli sprawdzi, czy Doniecki jest ju| w hotelu. - Tak. Przez caBy czas go [ledzili. Powiedz mi, WBadziu, czy nic ciekawego nie znalezli[cie w tym pokoju hotelowym? Nowicki wzruszyB ramionami. - Chyba- nic. WBa[ciwie tylko te igBy troch mnie zastanowiBy. - Jakie igBy? - Bo ja wiem. Takie jakie[ niewielkie igBy. Wygldaj jakby do zastrzyków czy do maszyny do szycia. Nie znam si na tym. Downar zainteresowaB si. - Poka|. Zobaczymy. - Trzeba bdzie poprosi porucznika. Zdaje si, |e zamknB je do kasy pancernej. Po kilku minutach Nowicki z metalowego pudeBeczka wysypywaB na kartk papieru krótkie, bardzo cienkie igBy. Downar przyjrzaB im si uwa|nie. - Czy wiesz, do czego sBu| te igBy? - Przecie| ci powiedziaBem, |e nie wiem i nikt w tutejszej komendzie nie wie. PytaBem. - To s igBy u|ywane do tatua|u. - Do tatua|u? - Tak. ZakBada si je do maszynek elektrycznych, które automatycznie wtryskuj tusz do igBy. IgBa ma, jak widzisz, otwór, tak jak igBy do zastrzyków. Gdzie |e[cie to znalezli? - Na podBodze. KoBo walizki Donieckiego. To pudeBeczko byBo zawinite w papierow serwetk. - Ciekawe - mruknB Downar. - Kto, u diabBa, mógB zgubi te igBy. To zagraniczny towar. U nas tego si nie produkuje. Poka| pudeBeczko. O, widzisz? Firma angielska. Te rzeczy marynarze przywo| ze Szwecji albo z Anglii. Maszynki do tatua|u kosztuj sporo dolarów. Posiadaj je nieliczni fachowcy. U nas tatua| wykonuje si w sposób o wiele bardziej prymitywny, nakBuwajc skór zwykB igB do szycia. - Skd ty to wszystko wiesz? - zdziwiB si Nowicki. - ProwadziBem kilka spraw na Wybrze|u i krciBem si midzy marynarzami. ZnaBem jednego, który tak byB pokryty tatua|em, |e trudno byBo znalez na nim kawaBek czystej skóry. - NiezrozumiaBa jest dla mnie ta mania. Downar u[miechnB si. - Ja tak|e tego nie rozumiem, ale fakt pozostaje faktem, |e bardzo wiele osób poddaje si tej bolesnej operacji. No có|... rodzaj nieszkodliwego szmergla. Jeden lubi truskawki ze [mietan, a drugi tatua| na piersi albo na innej cz[ci ciaBa. PytaBe[ Marcelego, czy to nie jego wBasno[? - PytaBem. Twierdzi, |e nic nie wie o |adnych igBach. Nagle Downar uderzyB si dBoni w czoBo. - Czekaj, czekaj... Dlaczego tamta kokainowa akcja nazwana zostaBa  Aligator ? - Dlatego, |e ten facet, którego postrzeliBem, miaB na prawym ramieniu wytatuowanego aligatora - odpowiedziaB Nowicki. ROZDZIAA V Wrócili do Warszawy. Downar przeprowadziB krótk rozmow z Marcelim, z której wBa[ciwie nic nie mógB wywnioskowa. Marceli byB zupeBnie zrezygnowany i nawet nie próbowaB dowodzi swej niewinno[ci. - No dobra, dobra. Jestem zawodowym handlarzem kokainy. Szmugluj tak|e morfin, opium i heroin. ZabiBem oczywi[cie tego faceta w hotelu, bo za du|o mówiB, a poza tym spostrzegB, |e mam walizk wypchan narkotykami. Nie miaBem innego wyj[cia. - Mo|e by[ przestaB si wygBupia - zaproponowaB Downar. - Porozmawiajmy rozsdnie. Marceli wzruszyB ramionami. - Jaka| tu mo|e by rozsdna rozmowa. Jeste[cie przekonani o mojej winie, macie dowody, podejrzewacie mnie o popeBnienie tego morderstwa, nie mam alibi, nie mam absolutnie |adnych kontrargumentów. Posiedz sobie spokojnie pudle, potem bdzie rozprawa sdowa, skarz mnie na kilka lat. Przynajmniej na razie daj mi spokój i nie zawracaj mi gBowy pytaniami, bo ja mam tego wszystkiego powy|ej uszu. Bdz tak dobry i zawiadom Joann, |e siedz. Wic Downar odwiedziB Joann. ByBa opanowana, tylko od czasu do czasu gBos jej si zaBamywaB. - Radzi mi pan wzi adwokata? - spytaBa. - Oczywi[cie. To bdzie konieczne. Prosz by dobrej my[li. Mam nadziej, |e... U[miechnBa si blado. - Niech mnie pan nie pociesza, panie Stefanie. Nie trzeba. Wiem, |e sytuacja jest beznadziejna. Nawet ona nie jest pewna swojego m|a - my[laB Downar, wracajc do komendy. - Cholera jasna. PostanowiB zaraz pomówi z Nowickim. Usiedli w wygodnych fotelach i kazali poda kaw. - ChciaBbym, |eby[ mi co[ powiedziaB na temat tego  Aligatora - zaczB Downar. - ObiBa mi si o uszy ta sprawa, ale bli|ej ni si nie interesowaBem. Nowicki zapaliB papierosa i siorbnB spory Byk gorcej kawy. - No có|... Sprawa nie zostaBa wyja[niona i poszBa ad acta. To byBo chyba dwa lata temu. MusiaBbym zajrze do akt, |eby ci dokBadnie poda dat. DostaBem cynk, |e na Wybrze|u krci si facet, który handluje narkotykami. WziBem wóz i pojechaBem. Sporo miaBem roboty, zanim wpadBem na jego trop. Komenda wojewódzka pomagaBa mi oczywi[cie. Wreszcie dopadli[my go. UciekaB. OstrzeliwaB si. GoniBem go na motorze. WygarnBem z parabellum i trafiBem. WBadowaB si na drzewo. W szpitalu umarB, nie odzyskawszy przytomno[ci. MiaB lewy paszport. Przypuszczalnie chciaB wia za granic. Znalezli[my przy nim spor ilo[ kokainy. - Polak czy cudzoziemiec? - Diabli go wiedz. Paszport miaB polski. - I na rku tatua|, aligator. - Tak. Na prawym przedramieniu. - Badali[cie ten tatua|? - Oczywi[cie. PowoBali[my ekspertów od tych spraw, którzy wyrazili opini, |e tatua| zostaB wykonany zwykB igB i |e prawdopodobnie robiB go kto[ u nas. Te rzeczy trudno ustali z caB pewno[ci, ale podobno pewne szczegóBy przemawiaBy za tym, |e to byBa nasza krajowa produkcja. - Mam nadziej, |e w aktach znajd powikszone zdjcia tego tatua|u - powiedziaB Downar. - Na pewno. - To dobrze. Zajrz sobie do tych akt. - Czy ty chcesz wiza to morderstwo ze spraw  Aligatora ? Downar nalaB sobie jeszcze kawy i signB po papierosy. OdpowiedziaB dopiero po dBu|szej chwili. - No có|... te igBy do tatua|u s wBa[ciwie, jak do tej pory, jedynym konkretnym elementem, który mo|e nas naprowadzi na [lad mordercy. Tam wytatuowany aligator, tu igBy do tatua|u, w obu wypadkach w gr wchodzi kokaina. Oczywi[cie, |e to s zupeBnie luzne skojarzenia i by mo|e, |e jedno z drugim nie ma absolutnie nic wspólnego, ale na razie nie widz nic innego, o co mo|na by si zaczepi. - Widz, |e wykluczasz tego dziennikarza jako kandydata na morderc - powiedziaB Nowicki. Downar energicznie potrzsnB gBow. - Niczego nie wykluczam, ale taka ewentualno[ wydaje mi si bardzo maBo prawdopodobna. Po pierwsze nie mamy |adnych podstaw, |eby przypuszcza, |e Marceli znaB Godziszewskiego, po drugie nie wierz w to, |eby Marceli uderzeniem pi[ci byB zdolny zabi czBowieka, a po trzecie gdyby nawet miaB zamiar go wykoDczy, to przecie| nie robiBby tego we wspólnym pokoju hotelowym. Je|eli przyjmiemy, |e... - Zaczekaj - przerwaB Nowicki. - Nie wiem, czy si orientujesz, |e mamy ju| wyniki sekcji. ChciaBbym ci zwróci uwag na pewne dosy istotne szczegóBy. Otó| okazaBo si, |e ko[ ciemieniowa tego fotoreportera byBa tak niebywale cienka, |e nawet niezbyt silne uderzenie mogBo spowodowa wylew krwi do mózgu i [mier. Poza tym badania wykazaBy, |e denat otrzymaB silny cios w szczk, a dopiero potem uderzenie w gBow. - Mo|na przypuszcza, |e zerwaB si z. Bó|ka, dostaB w szczk, zatoczyB si, usiadB na Bó|ku i dopiero wtedy tamten zaprawiB go z góry w gBow. - Tak wBa[nie najprawdopodobniej byBo - zgodziB si Nowicki - i wcale nie jest wykluczone, |e mógB tego dokona twój przyjaciel, Marceli. To mBody, dobrze zbudowany, wysportowany m|czyzna. - MogBo to by niezamierzone zabójstwo - powiedziaB w zamy[leniu Downar. - Oczywi[cie. Bardzo mo|liwe, |e chciaB go tylko ogBuszy. - Ale dlaczego? - A je|eli doszBo midzy nimi do jakiego[ konfliktu na tle kokainy? - Sdzisz, |e ten fotoreporter?... - A dlaczegó| by nie? Fotoreporter tak samo dobrze mo|e handlowa kokain jak ka|dy inny. - Wic upierasz si przy tym, |eby z Marcelego zrobi handlarza kokainy? Nowicki wzruszyB ramionami. - Ale| ja si przy niczym nie upieram. Tak si tylko dziwnie skBada, |e przy panu Donieckim bez przerwy znajdujemy kokain. Có| ja na to poradz?. Stoimy wobec faktów. Downar z wyrazn niechci przygldaB si opalonej twarzy przyjaciela. - Wiesz, WBadziu, co ci powiem? Ty jeste[ bardzo równy facet, tylko troch brakuje ci fantazji. - Co tu ma fantazja do rzeczy? - Ma, i to bardzo du|o. Zastanów si chwil. ZaBó|my, |e Marceli rzeczywi[cie jest czBonkiem bandy przemytników kokainy. Zostaje nakryty z du| parti towaru przed  Kongresow . Czy mo|esz sobie wyobrazi, |e ryzykowaBby jazd do Olsztyna z kokain w walizce i do tego waliBby w Beb faceta? - Wic skd wedBug ciebie wziBa si kokaina u niego w walizce? - Nie sByszaBe[ o tym, |e bywaj wypadki, |e kto[ komu[ co[ podrzuci? - Zapominasz, |e walizka byBa zamknita na klucz, a zamek nie byB wyBamany. - Rzeczywi[cie walizka byBa zamknita na klucz - powtórzyB Downar. WstaB i zostawiajc nie dopit kaw i zdziwionego Nowickiego, wyszedB z komendy. * Marceli nie okazywaB entuzjazmu. - Czego ty znowu ode mnie chcesz? ProsiBem ci przecie|, |eby[ mnie nie mczyB. Chyba mam prawo, u diabBa, spokojnie sobie posiedzie w kryminale. Downar staraB si go uspokoi. - Nie denerwuj si. Nie mam zamiaru ci mczy. PrzyszedBem, |eby z tob porozmawia o walizce. - O walizce? Co[ ty?.... - O twojej walizce, z któr pojechaBe[ do Olsztyna. - No to co z tego, |e z walizk pojechaBem do Olsztyna? - To jest porzdna walizka. - ByBa kiedy[. KupiBem j w Niemczech Zachodnich. - Czy to prawda, |e jak jechaBe[ do Olsztyna, to zamknBe[ j na klucz? - Tak. Nie mam tego zwyczaju, ale zamki s popsute i odskakuj. Na wszelki wypadek wolaBem zamkn na kluczyk. - Ile miaBe[ tych kluczyków? - Dwa. - I gdzie je trzymaBe[? - Jeden miaBem w portmonetce, a drugi wisiaB przy walizce na takim cienkim rzemyczku. - OgldaBem twoj walizk. Nie byBo przy niej kluczyka. - To nie mam pojcia, co si z nim staBo. Ja go nie zdejmowaBem z tego rzemyka. - Czy w Olsztynie jeszcze wisiaB przy walizce? - Nie pamitam. - A pamitasz, jacy pasa|erowie jechali z tob do Olsztyna? - DokBadnie pamitam. Jaka[ pani z maBym chBopczykiem, mBode maB|eDstwo, staruszka i ksidz. - Nikt wicej nie dosiadB si w drodze? - Nie, nikt. - Dobrze pamitasz twarze? - Doskonale. - Jak wygldaB ten mBody czBowiek? - Wysoki, przystojny blondyn, o regularnej twarzy. - A jego |ona? - Tak|e blondynka. Robili wra|enie bardzo zakochanych. Czulili si do siebie. - A ksidz? - Taki sobie prowincjonalny proboszczyna, dosy tgi, barczysty, dobrze od|ywiony. Zabawna posta. Downar zapaliB papierosa. - Powiedz mi, czy podczas podró|y wychodziBe[ z przedziaBu? - Tak. Przed samym Olsztynem. PoszedBem do toalety. - A czy otwieraBe[ walizk? - Tak. WkBadaBem do walizki ksi|k i pisma, które kupiBem na drog. - I otworzyBe[ walizk kluczykiem? - Tak. - I zamknBe[ na klucz. - Tak. - A czy najpierw poszedBe[ do toalety, a potem wBo|yBe[ do walizki czasopisma, czy te| odwrotnie? Marceli zawahaB si. - Czekaj, czekaj... Niech pomy[l. To byBo tak: przed samym Olsztynem zdjBem z siatki walizk, wBo|yBem do niej gazety i ksi|k i poszedBem do toalety. - Zostawiajc walizk na siedzeniu. - Oczywi[cie. Nie byBo przecie| sensu pcha jej na gór. Zaraz byB Olsztyn. - A czy w hotelu otwieraBe[ walizk? - OtwieraBem. WyjmowaBem kanapki, które mi Joanna zapakowaBa na drog. - Czy wtedy zauwa|yBe[, |e kluczyka nie byBo przy walizce? - Nie pamitam. Nie zwracaBem na to uwagi. - A gdzie byBy kanapki w walizce? - Na samym wierzchu. Downar wstaB. - No, dobra. Na razie to byBoby chyba wszystko, co chciaBem wiedzie. - Nie rozumiem, dlaczego ci tak interesuje moja walizka - mruknB Marceli. Downar u[miechnB si. - Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie. Na razie trzymaj si i nie upadaj na duchu. - Jestem przygotowany na do|ywocie. - Daj spokój. Mo|e tak zle nie bdzie. Marceli z pesymistycznym wyrazem twarzy pokrciB gBow. - Do|ywocie za handel narkotykami i morderstwo z premedytacj to bardzo Bagodny wymiar kary. Nie uwa|asz? ROZDZIAA VI Koncepcja byBa dosy fantastyczna, ale Downar zaufaB swojej intuicji. Zreszt nie miaB wyboru. MógB albo uwierzy bez zastrze|eD w win Marcelego, albo... KazaB powieli odbitki aligatora i rozpoczB poszukiwania. Sprawa nie byBa Batwa. Nale|aBo dziaBa niezwykle ostro|nie i dyskretnie. Nikt nie powinien si domy[li, |e milicja interesuje si czBowiekiem, który wykonaB swego czasu ten tatua|. Wszystkie komendy na Wybrze|u otrzymaBy odpowiednie instrukcje. Nie mo|na byBo oczywi[cie wykluczy, |e autorem tatua|u byB czBowiek mieszkajcy na przykBad w Zakopanem, ale istniaBo wiksze prawdopodobieDstwo znalezienia go w pobli|u morza, w [rodowisku marynarskim. Nikt przecie| tak jak marynarze nie pasjonuje si przyozdabianiem sobie skóry tatua|em. Czas pBynB, a poszukiwania nie dawaBy |adnego rezultatu. Downar zaczynaB traci nadziej. A mo|e to jaki[ zagraniczny fachowiec wytatuowaB aligatora na ramieniu handlarza kokain? Nie byBo przecie| pewno[ci, |e tego zabiegu dokonano na terenie Polski. Jedno tylko nie ulegaBo wtpliwo[ci - tatua| byB stosunkowo [wie|y. Stwierdzili to eksperci. Zarówno puBkownik Le[niewski, jak i Nowicki ustosunkowali si bardzo pesymistycznie do tej akcji. - Daj sobie spokój - mówili. - Czas tylko tracisz. Jakie| masz szanse, |e znajdziesz tego faceta? A gdyby[ nawet znalazB, to co z tego? Ale Downar byB uparty i jak sobie co[ wbiB do gBowy, nieBatwo si zniechcaB. CzuB, |e ka|dy dzieD zmniejsza jego szanse, ale jeszcze nie kapitulowaB. KrciB si po Wybrze|u. OdwiedziB Szczecin, GdaDsk, Gdyni, zajrzaB na Hel i do Jastarni. PrzesiadywaB w marynarskich knajpach, nawizujc rozmowy z przygodnie napotkanymi ludzmi, na których skórze dostrzegB tatua|. PokazywaB powikszone zdjcie aligatora, obmy[lajc coraz to inn legend uzasadniajc jego poszukiwania. Wszystko na pró|no. I wBa[nie w momencie kiedy ogarnBo go zwtpienie... {eby nic sobie nie mie do wyrzucenia, pojechaB do Sopotu. Niewiele co prawda obiecywaB sobie po tej miejscowo[ci zapchanej letnikami, ale chciaB mie czyste sumienie, aby moc powiedzie, |e niczego nie zaniedbaB. ByBo pogodne, sBoneczne popoBudnie. Po upalnym dniu cignB od morza chBodny, orzezwiajcy wiatr. Na sopockiej promenadzie bByszczaBy wielobarwne wdzianka i opalone twarze. Downar zjadB porcj czekoladowych lodów z maszyny i osowiaBym spojrzeniem wodziB po kolorowym tBumie. Zazdro[ciB tym ludziom, którzy tak beztrosko waBsali si, li|c lody, jedzc kieBbas z rusztu i przystajc przed wystawami sklepowymi. PostanowiB pój[ na molo, |eby popatrze na morze i uspokoi troch nerwy. Zapach sBonej wody mieszaB si tu z woni gnijcych wodorostów, wyrzucanych przez fale. Mewy w poszukiwaniu |eru unosiBy si nisko ponad biaBymi grzebieniami. Wschodnio- poBudniowy wiatr zapowiadaB pogod. Downar doszedB do koDca mola i zawróciB. ByB niezadowolony z siebie. Zdaje si, |e porwaBem si z motyk na sBoDce - my[laB. - WBa[ciwie wszystko to nie ma sensu. - UsiadB na Bawce, |eby troch odpocz. AaziB przecie| po pla|y i po mie[cie od wczesnego rana. Dopiero po chwili spostrzegB, |e koBo niego siedzi mBody, dwudziestoparoletni chBopak. WygldaB na ratownika albo na marynarza. PatrzyB na morze i nie zwracaB uwagi na siedzcego obok m|czyzn. W pewnym momencie podwinB lewy rkaw koszuli, |eby si podrapa w rk i wtedy Downar spostrzegB wytatuowan gBow mBodej dziewczyny. - Aadna pamitka - powiedziaB. - Fajnie odrobione. - Podoba si panu? - o|ywiB si chBopak. - To portret mojej narzeczonej. Nie za bardzo podobna, ale tego nie robiB taki dobry fachowiec. {eby pan widziaB, jakiego mi aligatora zrobiB stary na plecach. Jak |ywy. To jest artysta. MaBo teraz takich fachowców. - Aligatora? - spytaB Downar, usiBujc nie okaza zbyt wielkiego zainteresowania. - No tak. Na plecach midzy Bopatkami. Jak rusz plecami, to si robi wikszy. Chce pan zobaczy? O, niech pan popatrzy. OdwróciB si i podniósB koszul. Downar poczuB, |e fala gorcej krwi uderza mu do gBowy. Aligator na opalonej skórze chBopca przypominaB do zBudzenia tatua| ze Zdjcia, które miaB w kieszeni. - Rzeczywi[cie pikna robota - powiedziaB z zachwytem. - Kto to panu robiB? - A tu jest taki starszy go[, co si tym zajmuje. Teraz to nawet tak elektryczn maszynk sobie skombinowaB. Podobno kto[ mu z Anglii przywiózB. Tego aligatora to mi ju| t maszynk robiB. Technika. Downar pokrciB gBow z uznaniem. - No, no.. Sam bym sobie co[ takiego daB zrobi. - Jak pan chce, to pana zaprowadz do starego. Mieszka za Jelitkowem. Ale taka rzecz to kosztuje sporo forsy. - Spróbuj si potargowa - u[miechnB si Downar. - Jakby pan mnie mógB zaprowadzi do tego fachowca... ChBopak spojrzaB na zegarek. - Chyba |e jutro, bo dzisiaj nie mog, umówiBem si. - Niech mi pan tylko poda jego nazwisko. Jako[ przecie| trafi. Wiem, gdzie jest Jelitkowo. - No jasne, |e pan trafi. Tam go znaj. Nazywa si Wakus, Tomasz Wakus. Mieszka w takim |óBtym domu, ogrodzonym siatk. Rosn tam jakie[ kwiatki. Aatwo pan trafi, jak pan pójdzie prosto ponad pla|. * Domek byB raczej brzowy ani|eli |óBty i rosBy przed nim malwy. Tomasz Wakus, wysokie, ko[ciste chBopisko, z krótko przystrzy|on siw brod, siedziaB na Bawce i paliB fajk. Obok niego tga kobieta podlewaBa kwiaty. Downar skBoniB si uprzejmie. - Bardzo przepraszam, czy tutaj mieszka pan Wakus? - To ja jestem - padBa szorstka odpowiedz. - A o co chodzi? - SpotkaBem przypadkowo paDskiego znajomego, który prosiB, |ebym panu oddaB igBy do maszynki do tatua|u. - To na pewno od Wikarego! - zawoBaBa Wakusowa. Stary posBaB |onie szybkie, gniewne spojrzenie. - Nie ple gBupstw. ZwróciB si do Dowmara: - Ja, panie, |adnych igieB nie potrzebuj. To pomyBka. - Ten marynarz wyraznie mi podaB paDskie nazwisko. Nie miaB czasu przyjecha do Sopotu, a poniewa| ja akurat jechaBem, to mnie poprosiB... - To pomyBka - powtórzyB twardo Wakus. - Ale pan przecie| wykonuje tatua|. - A panu co do tego? - Skierowano mnie do pana jako do pierwszorzdnego fachowca. RozmawiaBem na molo z jednym mBodym chBopakiem, który miaB wytatuowanego na plecach piknego aligatora. MówiB, |e to pana robota. Stary wyjB fajk z zbów i spytaB: - A pan kto? Marynarz? - Marynarzem tak|e kiedy[ byBem, ale takie tam miaBem komplikacje, wie pan, jacy s ludzie. Naplotkowali na mnie. Bóg wie, co nagadali. MusiaBem zrezygnowa z pracy, we flocie. Teraz kombinuj na ldzie. Handluje si troch. - Po co pan do mnie przyszedB? - spytaB Wakus. - No, przecie| powiedziaBem. ChciaBem panu odda te igBy, a przy okazji chciaBem si dowiedzie, ile by kosztowaB tatua|. - Ja panu |adnego tatua|u robi nie bd. Niech pan idzie gdzie indziej. Ja si tym nie zajmuj. Czasami komu[ znajomemu... A te igBy mi niepotrzebne. Nic o nich nie wiem. Nikogo o nie nie prosiBem. PomyliB si pan. Downar staB niezdecydowany. Nie wiedziaB, co by tu wykombinowa, |eby pozyska zaufanie starego. - Jak pan nie chce tych igieB, to nie, ale nie wiem, co z nimi mam zrobi. Pomówmy o czym innym. WolaBbym tylko w cztery oczy. - Przy |onie mo|e pan wszystko mówi. Ona i tak niespeBna rozumu. Od czasu wojny jej to zostaBo. Downar usiadB na Bawce i powiedziaB cicho, pochylajc si do starego: - Mam tu jednego go[cia, którego trzeba przerzuci na tamt stron. Kup forsy zapBaci. - Daj mi pan [wity spokój! - |achnB si Wakus. - Ja si takimi sprawami nie zajmuj. Idz pan do diabBa i nie zawracaj mi pan gBowy. Downar wstaB i otrzepaB spodnie, - Nie, to nie. Szkoda. Dobry interes. Widz, |e z panem nic nie zaBatwi. Do widzenia panu, panie Wakus. Bdz pan zdrów. A te igBy zabierz pan sobie, bo jak nie, to wrzuc je do morza. Nic mi po nich. * Downar odbyB w sopockiej komendzie krótk narad, na której ustalono, |e wywiadowcy wezm pod obserwacj starego Wakusa i jego |on. O czBowieku posBugujcym si przezwiskiem Wikary nikt tu nie sByszaB. - Wikary, Wikary... nie, nie spotkali[my si tu z takim facetem. Jedzcie do Gdyni, do GdaDska, tam prdzej si czego[ dowiecie midzy marynarzami. I Downar pojechaB. W GdaDsku tak|e nie zdobyB |adnych informacji ani w komendzie wojewódzkiej, ani w portowych knajpach. Dopiero w Gdyni... Porucznik Wronecki, szczupBy, ruchliwy brunet ze starannie przystrzy|onym maBym wsikiem, pomy[laB chwil i powiedziaB: - Zdaje mi si, towarzyszu, |e ju| kiedy[ mieli[my do czynienia z go[ciem, który u|ywaB pseudo Wikary. Nie jestem pewien. MusiaBbym sprawdzi w archiwum. - BBagam was, sprawdzcie jak najszybciej. To bardzo wa|ne. - Postaram si. Przyjdzcie jutro. Na drugi dzieD z samego rana Downar z bijcym sercem wchodziB do gdyDskiej komendy, jakby go tam czekaB trudny egzamin. CzuB co[ w rodzaju tremy. Twarz porucznika Wroneckiego rozja[niBa si szerokim u[miechem. - Okazuje si, |e mam jeszcze niezB pami. Wyobrazcie sobie, |e odkopaBem akta Wikarego. - WyjB kartk papieru, pokryt maszynowym pismem, i przeczytaB: - Marian Bosiewicz urodzony 23 pazdziernika 1924 roku w Bydgoszczy, syn Witolda i Heleny Morawskiej. UkoDczyB seminarium duchowne. W latach 1945-1949 sprawowaB funkcje wikarego we wsi Stara Wólka w województwie lubelskim. W roku 1950 zrzuca suknie duchowne dla jakiej[ dziewczyny i wyje|d|a z ni na Wybrze|e. Do roku 1952 pracuje w Centrali Rybnej. Zostaje zwolniony w zwizku z jakimi[ malwersacjami. Nic mu jednak nie udowodniono. W roku 1953 zaczyna pracowa we flocie handlowej. Odbywa szereg rejsów w charakterze ochmistrza. Zostaje przyBapany na szmuglu i zwolniony z floty. Odsiaduje rok wizienia. Podczas nastpnych lat nigdzie nie pracuje. W roku 1957 zostaje zatrzymany przez milicj w zwizku z handlem narkotykami. Po przesBuchaniu zwolniony z powodu braku dowodów winy. - Daktyloskopowany? - spytaB Downar. - Oczywi[cie. Mo|ecie otrzyma pikne odbitki wszystkich dziesiciu palców. - Macie jego zdjcia? - Tak. Zaraz wam poka|. Porucznik wyjB z szarej koperty kilka fotografii. Downar przez chwil przygldaB si szerokiej, misistej twarzy, okolonej póBkolist, ciemn brod. - Zdjcia sprzed dziesiciu lat. Trudno byBoby dzisiaj go zidentyfikowa. - Szczególnie je|eli zgoliB brod - u[miechnB si Wronecki. - Czy w cigu ostatnich dziesiciu lat nie mieli[cie ju| z nim do czynienia? - Nie. - I oczywi[cie nie znacie jego adresu. - Wtedy mieszkaB w OrBowie, a teraz... - Musz go koniecznie wytropi - powiedziaB Downar. - Licz na wasz pomoc. - Zrobimy, co bdzie w naszej mocy, towarzyszu majorze. Nie bdzie to Batwe. Musimy si liczy z tym, |e facet zmieniB nazwisko i legitymuje si faBszywym albo skradzionym dowodem osobistym. Tak czy inaczej poszukamy go na Wybrze|u. Downar wstaB. - Na razie to chyba byBoby wszystko. ChciaBbym dosta od was ze dwie podobizny Wikarego i jego adres sprzed dziesiciu lat. Ja mieszkam w Sopocie, w Grand Hotelu. W razie czego dajcie mi zna. Pamitajcie, |e wystpuj oficjalnie jako dziennikarz telewizyjny. Nazwisko bez zmian. I jeszcze jedna sprawa. Zawiadomcie mnie natychmiast, gdyby[cie na waszym terenie spotkali si z przypadkiem narkomanii. Porucznik dotknB kantem dBoni szyi. - U nas najgBówniejszy narkotyk to gorzaBa. Ale je|eli co[ by si trafiBo, to zadzwonimy. WyszedBszy z komendy Downar usiadB w pierwszej napotkanej kawiarni, napisaB list do Nowickiego i do koperty wsunB dwa zdjcia Wikarego. Ciekawe, co Marceli powie na t mord - pomy[laB. * Nazajutrz Downar wróciB do Sopotu. W hotelu dowiedziaB si od portiera, |e nikt do niego nie telefonowaB i |e nie ma |adnej korespondencji. Pogoda byBa wspaniaBa. Niebo bez jednej chmurki, sBoDce solidnie przypiekaBo. Po prostu wypadaBo chocia| na godzink pój[ na pla|. Le|c na rozgrzanym piasku, zastanawiaB si nad t caB histori. ZdawaB sobie doskonale spraw z tego, |e jeszcze cigle obraca si w sferze luznych hipotez, |e jego teoria oparta jest nie na konkretnych faktach, ale na przesBankach wysnutych z fantazji. Wszystko to przecie| mogBy by nic nie znaczce zbiegi okoliczno[ci, które on naginaB do swojej koncepcji. Co jednak z tego pokrywa si z rzeczywisto[ci? Obok staB le|ak, a na nim Badna dziewczyna. WycignBa si na caB dBugo[ zwracajc twarz ku sBoDcu. Opalone na ciemny brz ciaBo opinaB biaBy elastyczny kostium zagranicznego pochodzenia. Gste, jasne wBosy dotykaBy ramion. Nogi miaBa smukBe, muskularne, zakoDczone zgrabnymi, drobnymi stopami, starannie wypielgnowanymi. Fajna babka - pomy[laB Downar, rzucajc od czasu do czasu dyskretne spojrzenie w kierunku kolorowego le|aka. Nie byBa taka bardzo mBodziutka, jak mu si pocztkowo wydawaBo. MogBa mie trzydzie[ci kilka lat, ale nie straciBa nic ze swej atrakcyjno[ci, przeciwnie, przycigaBa wzrok m|czyzn kobiec dojrzaBo[ci. WyczuwaBo si, |e w peBni zdaje sobie spraw z wra|enia, jakie wywiera jej uroda. Nie trzeba byBo zbyt bystrego obserwatora, |eby si zorientowa, |e to nie jest skromna urzdniczka spdzajca urlop nad morzem. Wszystko, poczwszy od kostiumu kpielowego, a koDczc na pla|owym kapeluszu, torbie i pantofelkach, kosztowaBo du|o i byBo kupione za dolary, funty lub franki. Nie wygldaBa mimo to na jedn z tych, co kr| po luksusowych hotelach, polujc na walutowych klientów. Downar z rosncym zainteresowaniem obserwowaB pikn nieznajom. Po pierwsze, co tu ukrywa, podobaBa mu, si. A po drugie przyszBo mu na my[l, |e za jej po[rednictwem mógBby mo|e nawiza kontakt z pewnymi sferami. ByB prawie pewien, |e mieszka w Grand Hotelu i |e je|eli nawet sama nie jest cudzoziemk, niewtpliwie ma kontakty z zagranicznymi go[mi. Tych wBa[nie kontaktów on w danym momencie bardzo potrzebowaB. Zauwa|yBa oczywi[cie, |e wzbudziBa; zainteresowanie, i zaczBa si zachowywa z lodowat obojtno[ci, ignorujc caBkowicie le|cego obok na piasku m|czyzn. Nie [piesz si, Stefanku - my[laB Downar. - Cierpliwo[ci. Co nagle, to po diable. W koDcu nadarzy si jaka[ okazja. I rzeczywi[cie okazja nadarzyBa si. SignBa po torb, |eby co[ z niej wyj. PrzechyliBa si zbyt gwaBtownie i byBaby si przewróciBa razem z niedbale, ustawionym le|akiem, gdyby nie Downar. ZerwaB si bByskawicznie i chwyciB j w ostatnim momencie. - Dzikuj - powiedziaBa z u[miechem. - OcaliB mnie pan od upadku. To bardzo uprzejmie z pana strony. - MówiBa zupeBnie poprawnie po polsku, ale wyczuwaBo si troch twardszy, cudzoziemski akcent. - Pani chyba nie jest Polk. Energicznie skinBa gBow. - Jestem Polk. Mieszkam w Londynie ju| dawno i dlatego mo|e nie zawsze mówi tak, jak trzeba. Moi rodzice wyjechali do Londynu jeszcze przed wojn, ale z rodzicami zawsze mówiBam po polsku. - Pierwszy raz pani przyjechaBa do Polski? - O, no. ByBam ju| dwa lata temu i trzy lata temu. Podoba mi si. - I pani tak sama podró|uje? - Nie. Z m|em. On tak|e jest Polak. Ale teraz go nie ma. PojechaB do swojej rodziny, do Olsztyna. Ja nie chciaBam jecha. Nudno z rodzin m|a. WolaBam zosta w Sopocie. Taka pikna pogoda. Lubi si opala. - Dawno m| parni wyjechaB? - Dobrze nie pamitam. Chyba dwa tygodnie temu, mo|e dawniej. Tak mi tu prdko czas biegnie. - I nie smutno pani samej? - Och, nie. S znajomi, przyjaciele. WesoBo. Downar chciaB jeszcze o co[ zapyta, ale doszedB do wniosku, |e i tak zbytnio cignB t indagacj. MogBo si to w koDcu wyda podejrzane. Pikne ma zby, bestia - my[laB z uznaniem. - Je|eli nie sztuczne, to co[ fantastycznego. UBo|yB si na swoim dawnym miejscu, patrzc przed siebie. Po chwili spytaBa: - A pan pewnie przyjechaB na urlop, na odpoczynek. - Troch odpoczywam, a troch pracuj. Jestem dziennikarzem telewizyjnym. Zbieram materiaBy. - O, to bardzo ciekawe. - Tak. {ywa praca, dosy interesujca. - Musz pana koniecznie zapozna z Bobem. - Kto to jest Bob? - To amerykaDski dziennikarz. Mieszka teraz w Londynie. Zabrali[my go ze sob, |eby mu pokaza Polsk. MiBy chBopak. Bardzo si ucieszy, jak pana pozna. - MiBo mi bdzie zawrze znajomo[ z amerykaDskim koleg po fachu - powiedziaB Downar. W tym momencie na piasek padB cieD. Downar odwróciB si. KoBo nich staB muskularny, barczysty m|czyzna, którego pier[ i ramiona pokryte byBy gstym wBosem. MiaB na sobie krótkie, niebieskie szorty. PrzeciwsBoneczne okulary zasBaniaBy oczy. - Szukam ci po caBej pla|y, Lizo. Czas na obiad. - Jem obiad wtedy, kiedy jestem gBodna - mruknBa, niezadowolona. - Mo|e si panowie poznaj. To jest przyjaciel mojego m|a, a to pan... pan... Ja nawet nie znam paDskiego nazwiska - roze[miaBa si. Downar podniósB si i u[cisnB owBosion Bap Edmunda Aosieckiego. PoczuB, |e nie lubi tego czBowieka. - Muni tak|e przyjechaB z Londynu, |eby odwiedzi ojczyzn - wyja[niBa Liza. - Widz, |e to jaka[ zbiorowa wycieczka - u[miechnB si Downar. Aosiecki zwróciB ku niemu ciemne okulary. - Chyba to pana nie dziwi, |e chcemy zobaczy rodzinne strony. - Oczywi[cie, |e mnie nie dziwi. Cieszymy si, kiedy rodacy [cigaj do nas z zagranicy. - Lubicie obc walut, co? - A kto nie lubi waluty? - No, mo|e jednak pójdziesz z nami na obiad? - zaproponowaB Aosiecki. - Dobrze, ju| dobrze. Id. Kiedy zbieraBa rzeczy, przewróciBa torb, z której wysypaBy si na piasek ró|ne drobiazgi, a midzy innymi par poduszeczek plastykowych z olejkiem do opalania. - Jeste[ bardzo niezgrabna - burknB niezbyt uprzejmie Aosiecki i zaczB po[piesznie zbiera. * Downar, zadowolony z pla|owej znajomo[ci, postanowiB nie traci kontaktu z pikn pani Liz i jej owBosionym towarzyszem. Nale|eli do [rodowiska, które mu byBo w danej chwili potrzebne. Obcujc z tymi ludzmi mógB si dowiedzie wielu interesujcych rzeczy. Tego samego dnia wybraB si wieczorem na dansing. Od razu go spostrzegBa i zaczBa energicznie macha do niego rk. PodszedB do ich stolika. - Nie przeszkadzam? - Ale skd|e. Niech pan siada, prosimy. Bdzie nam bardzo miBo, panie...? - Stefanie - dopowiedziaB z u[miechem. TraktowaBa go jak starego znajomego. Zauwa|yB, |e Aosiecki nie jest tym zbytnio zachwycony. - Mo|e si pan pozna z naszym amerykaDskim przyjacielem i z urocz pann Alicj. - Halo! - zawoBaB entuzjastycznie Bob Snobes, wycigajc muskularn, opalon rk. ByB to wysoki dryblas o szerokiej twarzy, rozja[nionej niezbyt inteligentnym u[miechem. WiedziaB, |e ma Badne zby i przy ka|dej okazji demonstrowaB je. MiaB na sobie obcisBe d|insy i flanelow koszul w czarno-zielon krat. Nonszalancko zakasaB rkawy, wiedzc, |e dolarowym go[ciom wszystko wolno. Alicja, sBodka blondynka, odnosiBa si do amerykaDskiego dziennikarza ze zdecydowan zaborczo[ci. Jedno spojrzenie wystarczyBo Downarowi, |eby si zorientowa, |e to miejscowa pikno[, wykorzystujca znajomo[ jzyków obcych. Bob patrzyB na ni z zachwytem i poklepywaB czule po policzkach. Downar za maBo znaB angielski, |eby móc bra udziaB w rozmowie. Konwersacja ogólna nie trwaBa jednak zbyt dBugo, poniewa| Amerykanin zanadto zajty byB swoj sympati, |eby zwraca uwag na reszt towarzystwa. Orkiestra zagraBa tango. - ZataDczy pan ze mn, panie Stefanie? - spytaBa Liza. - Z najwiksz przyjemno[ci. Aosiecki odprowadziB ich chmurnym spojrzeniem. Kiedy zaczli drepta na zatBoczonym parkiecie, Downar poczuB, |e usta pani Lizy, zbli|yBy si do jego ucha. - Podoba mi si pan - szepnBa. - Pani jest urocza. - Mam dosy tego goryla. - Czy ma pani na my[li pana Aosieckiego? - A kogó| mogBabym mie na my[li? Jest nudny, gBupi i zazdrosny. - Zazdrosny? - Do obrzydliwo[ci. Zdaje mu si, |e ma do mnie jakie[ prawa. - A nie ma? - A jakie| ten idiota mo|e mie do mnie prawa? Zmieszne. Od paru lat usiBuje zdoby moje wzgldy i nie chce zrozumie, |e ja nie mog na niego patrze. Ju| nawet postanowiBam o tym wszystkim powiedzie Edwardowi. Ale nie chc go denerwowa. On jest taki wra|liwy. Uwa|a Aosieckiego za swojego najlepszego przyjaciela. Downar nie bardzo wiedziaB, po co ta babka opowiada mu to wszystko. MilczaB. - Co mi pan radzi? - spytaBa. U[miechnB si. - Trudno co[ radzi. Wydaje si, |e w takiej sytuacji kobieta sama wie najlepiej, jak ma postpi. - Mam do pana ogromn pro[b. - SBucham. - Czy mógBby pan dotrzymywa mi towarzystwa? Chocia| przez kilka dni, dopóki Edward nie wróci. - Z prawdziw przyjemno[ci - powiedziaB bez wahania Downar. - Dzikuj. Jest pan bardzo miBy. Orkiestra przestaBa gra. Wrócili do stolika. Bob caBowaB Alicj. Byli sami. - Gdzie pan Aosiecki? - spytaBa Liza. - Zdaje mi si, |e poderwaB jakiego[ kociaka - za[miaBa si Alicja. - WidziaBa mo|e pani tak rud w czarnej sukni? Zjedli kolacj, potaDczyli, a Aosiecki nie wracaB. Bob zapBaciB rachunek i zaprosiB Alicj na drinka do swego pokoju. Downar i Liza zostali sami. - To bardzo miBo, |e go nie ma - powiedziaBa. - Mo|e wreszcie zainteresuje si jak[ inn kobiet. - Ma pani w nim a| tak wiernego adoratora? - Mówi panu przecie|, |e od lat zadrcza mnie swoj miBo[ci. ZrobiBby dla mnie wszystko. Inne kobiety dla niego nie istniej. To bardzo uci|liwe. - Zawsze mi si zdawaBo, |e kobiety lubi mie adoratorów. - Czy pan jest [picy? - spytaBa niespodziewanie. SpojrzaB na ni zdziwiony. - Czy wygldam na [picego? Nie chce mi si spa. - To doskonale. Co[ panu zaproponuj. Nie mam ochoty wraca do numeru. Co by pan powiedziaB na to, gdyby[my pojechali do Jastrzbiej Góry? - Je|eli tylko ma pani ochot. - W Jastrzbiej Górze mieszka jeden nasz znajomy. Bardzo ciekawy czBowiek. Wielki oryginaB. - Nie sdzi pani, |e troch za pózno na odwiedziny? - Ale| nie. Joachim prowadzi nocny tryb |ycia. U niego dopiero koBo dziesitej zbieraj si go[cie. Zobaczy pan, jaki to sympatyczny dziwak. - Nie zaczekamy na pana Aosieckiego? - A po co? Czy nam jest zle we dwoje? Kiedy otwieraBa drzwiczki czerwonego jaguara, Downar miaB chwil wahania. Nie byB pewny, czy dobrze robi, jadc z t babk do Jastrzbiej Góry. ByBo jednak za pózno, |eby si wycofa. Widocznie wyczuBa jego wtpliwo[ci, bo roze[miaBa si. - Niech pan si nie boi. To bardzo szybki wóz, ale ja je|d| ostro|nie. I nigdy nie pij alkoholu. MiaB pan zreszt okazj zauwa|y. Prosz, mech pan siada przy mnie. ProwadziBa po mistrzowsku, ale nie tak znowu ostro|nie. Szybko[ciomierz czsto wskazywaB sporo ponad sto kilometrów. Zatrzymali si przed biaB, pitrow will otoczon drzewami. Dwa rosBe wilczury biegaBy po ogrodzie. Zwszywszy obcych zaczBy ujada natarczywie. Liza nacisnBa dzwonek. Po chwili przybiegBa zgrabna dziewczyna w podkasanej spódniczce. - O, dobry wieczór - zawoBaBa wesoBo. - Pan si bardzo ucieszy, |e pani przyjechaBa. Akurat s u nas go[cie. - A kiedy u was nie ma go[ci? - u[miechnBa si Liza. Weszli do du|ego hallu. W zBotawym póBmroku rysowaBy si ksztaBty mebli pokrytych jasnymi pokrowcami. - Zaraz zawiadomi pana, |e pani przyjechaBa - powiedziaBa po[piesznie dziewczyna, cigle ignorujc obecno[ obcego m|czyzny. Joachim Tarnowiecki byB wysoki i chudy. DBuga twarz, zakoDczona koDsk szczk, przypominaBa Fernandela. W ciemnych, inteligentnych oczach czsto pojawiaBa si drwina. Serdecznie przywitaB si z Liz i pytajce spojrzenie skierowaB na jej towarzysza. - To jest mój nowy przyjaciel - wyja[niBa. - Przyjaciele naszych przyjacióB s naszymi przyjacióBmi - powiedziaB, [ciskajc dBugimi palcami dBoD Downara. - Ciesz si, |e was widz. Jest u mnie kilka miBych osób. WBa[nie mieli[my zamiar obejrze nieprzyzwoite filmy. Chyba si nie zgorszysz, Lizo. - Na pewno nie - za[miaBa si. - Wiesz przecie|, |e ja si tak Batwo nie gorsz. - Jeste[cie po kolacji? - Tak. - To [wietnie. Dostaniecie co[ przyjemnego do picia. Chodzcie, bo widownia ju| si niecierpliwi. W du|ym pokoju siedzieli m|czyzni i kobiety. Pili cocktaile i palili papierosy. Na [cianie byB ekran. Przy aparacie projekcyjnym staB mBody, jasnowBosy chBopiec o twarzy rafaelowskiego cherubina. OgldaB ta[my. Ogólne powitanie. Tarnowiecki, czynic honory domu, napeBniB dwa kieliszki ró|owym pBynem. - Siadajcie, moi mili, na tych tu fotelach i patrzcie. Je|eli znudzicie si, to szczerze powiedzcie. Obmy[limy co[ innego. Do rana jeszcze daleko. ZwiatBo zgasBo. Jaka[ kobieta westchnBa gBboko. Krótkometra|ówki nie byBy zbyt przyzwoite. BByskawiczne scenki realizowane przez amatorów. Co chwila wybuchaBy [miechy i sBycha byBo niewybredne komentarze. Wypity alkohol sprzyjaB swobodnej atmosferze. Downarowi nie bardzo podobaBa si ta zabawa. CzuB niesmak. MiaB ochot wróci do hotelu i poBo|y si spa. Nie mógB jednak tego zrobi. Kiedy wejdziesz miedzy wrony... - pomy[laB i cierpliwie czekaB koDca tej zabawy. W pewnej chwili na ekranie pojawiB si samochód. Du|e zbli|enie. Na dachu tego samochodu taDczyBa naga dziewczyna, a na masce siedziaB tgi m|czyzna w sutannie i graB na gitarze. W nastpnej zaraz scenie dziewczyna w sutannie taDczyBa na dachu samochodu, a m|czyzna przygrywaB jej na gitarze. Nad kierownic koBysaBa si, dobrze widoczna, oryginalna maskotka, zBoty centaur. Downar poczuB, |e fala gorcej krwi uderza mu do gBowy. Jak urzeczony wpatrywaB si w ekran. Nie wierzyB wBasnym oczom.. ZabBysBo [wiatBo. - O, widz, panie Stefanie, |e jest pan pod wra|eniem - powiedziaBa wesoBo Liza. - Jeszcze nie takie rzeczy pan tutaj zobaczy. Wpadniemy do Joachima w przyszBym tygodniu. Bdzie wesoBo. - Nie wiedziaBem, |e nawet ksi|a bior udziaB w tego rodzaju zabawach - u[miechnB si Downar. Tarnowiecki, który do nich podszedB i usByszaB ostatnie zdanie, roze[miaB si. - Nie ka|dy, kto ma na sobie sutann, jest ksidzem. Habit nie czyni mnicha, jak powiadaj WBosi. Rozmowa staBa si ogólna. Wymieniano midzy sob wra|enia, krytykowano niektóre ujcia. Kobiety miaBy wypieki na policzkach. M|czyzni udawali bardziej zblazowanych, ani|eli byli nimi istotnie. PojawiBy si butelki z koniakiem. - Wracamy - szepnBa Liza, pochylajjc si do Downara. W powrotnej drodze prowadziBa jaguara z jeszcze wiksz brawur. Chwilami zapieraBo mu dech w piersiach. PrzyrzekB sobie, |e ju| wicej nie sidzie z ni do tej piekielnej maszyny. ByB ju| dzieD, kiedy przyjechali przed? Grand Hotel. - Nie wiadomo, czy to bardzo pózno, czy bardzo wcze[nie - u[miechnBa si Liza. - To prawda - przytaknB Downar. - Ale tak czy inaczej wydaje mi si, |e nale|y nam si troch snu. Nie my[laB jednak o spaniu. PoBczyB si z portierni i zamówiB bByskawiczn rozmow z Warszaw. GBos Cowickiego byB rozpaczliwie zaspany. - Czy[ ty zwariowaB, Stefan? Orientujesz si, która to godzina? - Orientuj. si. Za pitna[cie czwarta. Przetrzyj oczy i sBuchaj uwa|nie, co ci powiem. - Nie mogBe[ zadzwoni troch pózniej? - Nie mogBem. Rannym samolotem wy[lij mi fotografie tego wozu i odbitki daktyloskopijne. Czy Marceli widziaB zdjcie tego faceta z brod? - WidziaB. Twierdzi, |e nie spotkaB nikogo podobnego. Ta twarz nic mu nie mówi. - Nie szkodzi. Po[piesz si z t przesyBk. - Ju| si ubieram. Niech ci wszyscy diabli. Po zaBatwieniu tej sprawy Downar ziewnB i przecignB si. Podniecenie powoli zaczBo opada. PoczuB zmczenie. RozebraB si, wziB prysznic i z prawdziw przyjemno[ci wsunB si pod chBodne prze[cieradBo. Zanim zasnB, my[laB przez dBu|sz chwil o tym, |e na fotografii rozbitego samochodu chyba na pewno widziaB zBotego centaura nad kierownic. * Nie spaB dBugo. Napite nerwy nie pozwalaBy na spokojny wypoczynek. WstaB, ogoliB si, wykpaB i ubrany w elegancki garnitur z jasnego tropiku zszedB do hallu. SpostrzegB rozmawiajcego z portierem mBodego czBowieka w nieco za luznej, popielatej marynarce. - O, wBa[nie jest pan Downar - powiedziaB portier. Sier|ant Mielnicki odwróciB si bByskawicznie i nim Downar zd|yB cokolwiek powiedzie, wykrzyknB uradowany: - PrzyleciaBem, towarzyszu majorze. PrzywiozBem, co trzeba. Downar spiorunowaB go wzrokiem. MBody czBowiek spsowiaB i zaczB si jka. - Ja wBa[nie tego... ja... Ja przywiozBem panu te materiaBy do scenariusza. Bo u nas w wytwórni, u nas w studio... - Mo|e pan wejdzie do mnie na gór. Kiedy znalezli si w pokoju, sier|ant najprzód zrobiB si czerwony, potem przybladB, potem znowu oblaB si rumieDcem. - Ja bardzo przepraszam. Mnie si tak jako[ niechccy wyrwaBo. Ja przecie| nie chciaBem... SBowo honoru. - Zachowali[cie si jak skoDczony idiota - powiedziaB bez ogródek Downar. - Dajcie mi te materiaBy i wracajcie do Warszawy. Mielnicki poBo|yB na stole du|, szar kopert, któr Downar rozerwaB niecierpliwie. Kilka powikszonych fotografii rozbitego wozu i odbitki daktyloskopijne. PochwyciB zdjcia. Tak. Nie myliB si. Nad kierownic figurka centaura. Nie byBo wtpliwo[ci. * Z automatu zadzwoniB do sopockiej komendy. : - Jest co nowego? - Tomasz Wakus byB wczoraj w GdaDsku. SpotkaB si w kawiarni z jakim[ cudzoziemcem. Rozmawiali po niemiecku. - Jak wygldaB ten cudzoziemiec? - Wysoki, tgi. Nie ma lewej rki. Przystojny m|czyzna. - Gdzie mieszka? - W GdaDsku, w hotelu. - Obserwujcie w dalszym cigu Wakusa. PoBczcie si z komend wojewódzk w GdaDsku i powiedzcie im, |e prosz, alby inwigilowali tego bezrkiego cudzoziemca. Gdyby chciaB opu[ci Polsk, niech go pod jakimkolwiek pretekstem zatrzymaj. To bardzo wa|ne. I jeszcze jedna sprawa. Przy[lijcie mi wóz z dobrym kierowc. Niech czeka na mnie w okolicy Grand Hotelu. Najlepiej koBo postoju taksówek. To wszystko. Cze[. Powietrze byBo ci|kie i parne jak przed burz. Downar czuB niezno[ny ucisk w skroniach. W jednym kiosku remanent, a w drugim zabrakBo proszków od bólu gBowy. PoszedB do apteki. Przechodzc koBo  ZBotego Ula spostrzegB na werandzie Alicj. Nie siedziaBa jednak z amerykaDskim dziennikarzem. Tym razem towarzyszyB jej wysoki, elegancko ubrany pan o mocno zarysowanej, opalonej twarzy. Lewa rka w czarnej rkawiczce le|aBa nieruchomo na stoliku. * - Dokd jedziemy, towarzyszu majorze? - Przede wszystkim nie nazywajcie mnie  towarzyszem majorem - zdenerwowaB si Downar. - Pamitajcie, |e jestem dziennikarzem telewizyjnym. - Tak jest. - Zatankowali[cie benzyn? - Tak jest. - BroD macie? - Tak jest. Bdzie strzelanina? - Nie sdz, ale na wszelki wypadek... - Dokd jedziemy? - Do Jastrzbiej Góry. Downar sprawdziB pistolet, obejrzaB dokBadnie aparat fotograficzny i poczB rozmy[la nad tym, jak przyj taktyk. Nie wiedziaB oczywi[cie, czy wBa[ciciel biaBej willi ma co[ wspólnego z caB spraw. Nie mógB te| przewidzie, jak go przyjmie i jak si ustosunkuje do jego pro[by. A przecie| ten film musiaB zdoby za wszelk cen. Poza tym niepokoiBa go jeszcze jedna sprawa: Kto sByszaB, jak ten cymbaB zwróciB si do niego per  towarzyszu majorze . W hallu znajdowaBo si wtedy, oprócz portiera, który[ staB najbli|ej, jeszcze kilka osób. Je|eli sBowa te doszBy do osoby zainteresowanej, to zostaB zdemaskowany i w najbli|szym czasie mo|e mu by gorco. Gra szBa o du| stawk i trzeba si byBo liczy z tym, |e przeciwnik nie cofnie si przed niczym. Sier|ant Kolec energicznie naciskaB gaz i stosunkowo szybko zajechali na miejsce. - Mam zaczeka? - Tak. Zaparkujcie wóz w pobli|u. Gdyby[cie posByszeli strzaB, podjedzcie i wejdzcie do domu. Mam nadziej, |e do tego nie dojdzie, ale wol si zabezpieczy. Tylko w dwóch oknach [wiatBo. Downar nacisnB dzwonek. Psy zaczBy gwaBtownie ujada. Tym razem do furtki podszedB rosBy m|czyzna. - Pan do kogo? - Do pana Tarnowieckiego. ByBem tu wczoraj. Moje nazwisko Downar. Jestem dziennikarzem z telewizji. - Chwileczk. ZniknB. Po paru minutach znowu pojawiB si przy furtce. - Pan Tarnowiecki prosi. Downar wszedB do znanego ju| sobie hallu i zatrzymaB si wyczekujco. - Pan bdzie Baskaw za mn. Pan Tarnowiecki czeka na pana w bibliotece. Na [cianach póBki z ksi|kami. Na podBodze du|y, puszysty dywan. Pod oknem stylowe biurko. CzBowiek podobny do Fernandela podniósB si z kanapy obitej skór i zrobiB kilka kroków w kierunku go[cia. - Witam pana, panie redaktorze. Co za niespodzianka. Bardzo to miBo z paDskiej strony, |e pan sobie przypomniaB o starym samotniku. Downarowi wydaBo si, |e w tych sBowach zadzwiczaBa drwina. - Nie odniosBem wra|enia, |e pan pdzi |ywot samotnika - powiedziaB. Tamowiecki u[miechnB si. - To prawda. CaB noc siedziaBa u mnie ta zgraja. Rozjechali si okoBo dziewitej. Dopominali si o [niadanie. Lubi czasem otacza si ludzmi, ale robi to teraz coraz rzadziej. Nudz mnie. Im jestem starszy, tym bardziej ludzie mnie nudz. Bardzo rzadko spotka mo|na naprawd interesujcego czBowieka. Nie wiem, czy mi si zdaje, ale odnosz wra|enie, |e [wiat gBupieje w przy[pieszonym tempie. Tych ludzi, których pan tutaj widziaB, interesuj prawie wyBcznie marki samochodów, komisowe ciuchy, alkohol i pornograficzne filmiki. Prawd mówic nie wiem, po co oni usiBuj zdobywa pienidze. Nie umiej z nich korzysta. - Dawno pan tu mieszka? - spytaB Downar. - Kilka lat, mo|e osiem, a mo|e dziesi. Nienawidz zastanawia si nad uciekajcym czasem. PrzyjechaBem tu z Londynu. ByBem tam wspólnikiem du|ej firmy eksportowej. ZnudziBo mi si. ZatskniBem za krajem. SprzedaBem swój udziaB i przyjechaBem tutaj. Ten dom budowaB jeszcze mój ojciec. Dawne sentymenty. Czy pan wie, |e du|o jezdziBem po [wiecie, widziaBem kraje poBudniowe i kraje póBnocne, ale nigdzie nie widziaBem pikniejszego morza jak tutaj, w Jastrzbiej Górze. Ju| si std nie rusz. Bank Angielski przysyBa mi procenty na PKÓ. {yj spokojnie. Jestem niezale|ny. Czegó| wicej czBowiek w moim wieku mo|e chcie? Napije si pan czego[, panie redaktorze? - Nie, dzikuj bardzo. Niech si pan nie trudzi. - Mam doskonaB nalewk, swojej roboty. Musi pan spróbowa kieliszeczek. PodniósB si i z maBego barku wyjB pkat karafk. - Widzi pan, jak opalizuje. Pikny kolor. - Wy[mienite - powiedziaB z przekonaniem Downar, umoczywszy wargi w aromatycznym pBynie. - Ja wBa[ciwie przyjechaBem do pana w pewnej sprawie. Tarnowiecki podniósB brwi do góry. - SBucham? Có| to za sprawa? - Boj si, |e pan bdzie si ze mnie [miaB. - Dlaczegó| pan tak sdzi? - Bo to, o co chc pana prosi, jest bardzo gBupie. Na pewno si pan zdziwi. Tamowiecki potrzsnB gBow. - Och, nie. Mo|e by pan zupeBnie spokojny. Ju| bardzo dawno przestaBem si dziwi czemukolwiek. Prosz mówi [miaBo. - Chodzi o te filmy - powiedziaB z dobrze udanym za|enowaniem Downar. - PodobaBy si panu? - SpodobaBa mi si bardzo dziewczyna. - Która? - Ta, która taDczy na dachu samochodu. ByBbym panu niezwykle zobowizany, gdyby pan mógB mnie z ni skontaktowa. - ZrobiBbym to z najwiksz przyjemno[ci - u[miechnB si |yczliwie Tarnowiecki. - Ma pan dobry gust. To [liczna dziewczyna. Niestety straciBem j z oczu. Nie wiem, gdzie si obraca. Wtedy przyprowadziB j do mnie Wikary. - Wikary? - Tak go tu wszyscy nazywali. Jego prawdziwego nazwiska nawet tnie pamitam. Zabawna figura. Taki jaki[ obie|y[wiat. Podobno kiedy[ chciaB zosta ksidzem. Zapewne std to przezwisko. PrzyprowadziB go tutaj do mnie który[ z moich przyjacióB. Nawet dosy polubiBem tego Wikarego. MiaB taki specyficzny rodzaj inteligencji. - I co si z nim staBo? - Nie mam pojcia. ZniknB tak samo nagle, jak si pojawiB. To dawne czasy. Chyba ze dwa lata temu. ZapomniaBem ju| o nim. Rzeczywi[cie tak panu wpadBa w oko ta dziewczyna? - Ogromnie mi si spodobaBa. Fantastyczna babka. - ChciaBby pan mo|e jeszcze raz obejrze ten film? - Z przyjemno[ci, ale nie chc panu sprawia kBopotu. - To |aden kBopot. Wystarczy uruchomi aparat projekcyjny. Sdz, |e pan umie si obchodzi z t maszyneri. - Oczywi[cie. Tarnowiecki wyjB z biurka blaszane pudeBko z ta[m. - Przejdzmy do tamtego pokoju. Jeszcze nawet ekran wisi na [cianie. Downar zajB si projektorem. Tarnowiecki usiadB w fotelu blisko ekranu. ZaczB si film. W momencie kiedy pojawiBo si najwyrazniejsze zbli|enie twarzy Wikarego, Downar bByskawicznie wycignB z kieszeni scyzoryk i zaciB si w palec. - Oj, do diabBa - syknB, zatrzymujc projektor. - Co si staBo? - spytaB Tarnowiecki. - Nic, nic, gBupstwo. SkaleczyBem si. - Niech pan poka|e. Ale| krwawi. Zaraz panu przynios jodyn i banda|. - Nie trzeba. Niech pan si nie fatyguje. To przecie| drobnostka. - Od takiej drobnostki mo|na dosta zaka|enia. Tarnowiecki wyszedB. Downar szybko wyjB aparat fotograficzny i kilkakrotnie sfotografowaB obraz znajdujcy si na ekranie. Potem nastpiBo przemywanie palca wod utlenion, jodynowanie i banda|owanie. Downar byB wzruszony troskliwo[ci swego gospodarza. - Doprawdy przykro mi, |e narobiBem panu kBopotu. - Ale| drobnostka. Nie ma o czym mówi. MusiaB si pan skaleczy o t piekieln maszyn. Czy ogldamy film do koDca? - Oczywi[cie. A nie mógBby mi pan odsprzeda tej ta[my? Tarnowiecki z u[miechem potrzsnB gBow. - Niestety, to niemo|liwe. Widzi pan, w tych naszych zabawach obowizuje fair play. My mo|emy w [cisBym kóBku oglda te rzeczy, ale nie mo|emy tych filmów wypuszcza w [wiat. Wikary i jego przyjacióBka mieliby do mnie uzasadnion pretensj. - Rozumiem i przepraszam. - Widz, |e pan si nie na |arty zainteresowaB t nag pikno[ci. - Przyznaj, |e ju| dawno |adna kobieta tak mi si nie podobaBa. - {aBuj, |e nie mog panu dopomóc w odszukaniu jej. - W tej sytuacji mo|e mi dopomóc tylko przypadek - u[miechnB si Downar. - Dzikuj panu za go[cin i przepraszam, |e zabraBem tak du|o cennego czasu. - ByBo mi bardzo miBo - skBoniB uprzejmie Tarnowiecki. - Prosz o mnie nie zapomina. Sier|ant Kolec odetchnB z prawdziw ulg. - BaBem si, towarzyszu majorze, |e co[ nieklawo. Ju| chciaBem odbezpiecza pistolet i zasuwa do tego domostwa. - Wszystko w porzdku - powiedziaB wesoBo Downar. - PoszBo Batwiej ni| si zdawaBo. - Dokd teraz? - Do GdaDska. Do komendy wojewódzkiej. Dodajcie gazu. Zpieszy mi si. - To nie jaguar, towarzyszu majorze - u[miechnB si sier|ant. Oficer dy|urny zakomunikowaB sBu|bi[cie, |e w komendzie nie ma ju| o tej porze ani komendanta, ani zastpcy. - PoBczcie mnie z prywatnym mieszkaniem zastpcy komendanta. Sprawa bardzo pilna. Rozmowa byBa krótka, ale tre[ciwa. - Zale|y mi bardzo na odciskach palców tego jednorkiego cudzoziemca. U oficera dy|urnego zostawiam bBon fotograficzn. Trzeba natychmiast wywoBa; zrobi du|e powikszenie i rano odwiez to do Warszawy, do kapitana Nowickiego. Zaraz go zawiadomi, |eby czekaB na t przesyBk. Na razie to wszystko. Bdziemy w kontakcie. Cze[. ByBo ju| dobrze po póBnocy, kiedy Downar wróciB do Sopotu. ByB zmczony i z przyjemno[ci my[laB o wygodnym Bó|ku. WsunB klucz w zamek, ale nie mógB go przekrci. -NacisnB klamk. Drzwi ustpiBy. Do diabBa - pomy[laB. - Widocznie zapomniaBem zamkn. WszedB i wycignB rk w kierunku wyBcznika. Nagle zatrzymaB si. Nie zapaliB [wiatBa. Za zasBon, na tle o[wietlonego z ulicy okna, zobaczyB nieruchom sylwetk. BByskawicznie poBo|yB dBoD na kolbie pistoletu. ROZDZIAA VII ByBa bardzo blada. - Co pani tu robi? MilczaBa. Wargi jej dr|aBy. - Co pani tu robi? - powtórzyB. - Ja... ja... WsunB pistolet do futeraBu ukrytego pod marynark i wskazaB fotel. - Niech pani siada. UsiadBa. TrzsBa si, chocia| w pokoju byBo bardzo ciepBo. - Niech si pan na mnie nie gniewa - szepnBa bBagalnie. Downar przysunB sobie krzesBo i wycignB paczk caro. - Zapali pani? WziBa papierosa i Bapczywie zacignBa si dymem. - Dzikuj. - No wic mo|e mi pani wreszcie powie, co pani robi w moim pokoju? - Nie domy[la si pan? - Nie. Powoli odzyskiwaBa pewno[ siebie. - Och, jacy wy m|czyzni jeste[cie niedomy[lni - westchnBa. - W jakim celu mBoda dziewczyna zakrada si do mskiego pokoju? Jak panu si zdaje? - Ró|ne mog by cele takich odwiedzin. - PrzyszBam do pana, bo pana kocham. Downar rzuciB jej szybkie spojrzenie. Potem rozejrzaB si po pokoju. - To interesujce - powiedziaB z u[miechem. - Musi to by niezwykBa miBo[, je[li pchnBa pani a| do przeszukiwania moich rzeczy. - To nie ja... To nieporozumienie... Naprawd... Downar zgasiB papierosa w popielniczce i powiedziaB wolno, wyraznie akcentujc ka|de sBowo: - No có|... Nie pozostaje mi nic innego, jak zawiadomi portiera i prosi, |eby sprowadziB milicj. ZerwaBa si. - BBagam pana... bBagam... Niech pan tego nie robi. Niech mi pan daruje. Zrobi wszystko... wszystko... Tylko niech pan nie sprowadza milicji. PodeszBa bli|ej i mocno pocaBowaBa go w usta. OdsunB j i potrzsnB gBow, - Niech si pani nie fatyguje. Nie interesuje mnie ta propozycja. Nie mam zwyczaju romansowa z hotelowymi zBodziejkami. - Ja nie jestem zBodziejk - oburzyBa si. Downar wstaB i pchnB j energicznie na fotel. - PosBuchaj, dziecino. Dosy ju| mam tych |artów. Czego tutaj szukaBa[? Kto ci napu[ciB? Gadaj. Ale ju|, bo jak nie, to zaraz ka| ci zamkn do kryminaBu. W milczeniu gryzBa doln warg. Downar odczekaB chwil, a nastpnie, bez sBowa, wycignB rk w kierunku telefonu. - Nie, nie... BBagam pana. Powiem, wszystko powiem... - No wic? WyBamywaBa sobie palce. Nie mogBa si zdecydowa. - No wic? Mówisz, czy mam sprowadzi milicj? - Boj si, bardzo si boj - jknBa. - Czego si boisz? - On mnie zabije. - Kto? - Wikary. PowiedziaBa to tak cicho, |e Downar raczej domy[liB si z ruchu warg, ani|eli usByszaB. - Je|eli pani bdzie ze mn szczera, to prosz si niczego ani nikogo nie obawia. Bior pani pod swoj opiek. WybuchnBa spazmatycznym pBaczem. - Och, Bo|e! Jaka ja jestem nieszcz[liwa, jaka nieszcz[liwa. WolaBabym ju| nie |y. PrzysunB si do jej fotela i delikatnie pogBadziB po gBowie. - Prosz nie rozpacza. Wszystko bdzie dobrze. Niech pani tylko ma do mnie odrobin zaufania. - Ja ju| dawno... ja ju| bardzo dawno chciaBam z tym wszystkim skoDczy, ale... ale nie miaBam odwagi. To straszny czBowiek. - Obroni pani przed nim. Damy sobie rad. Zobaczy pani. Prosz mi teraz powiedzie, czego pani szukaBa w moim pokoju. - KazaB mi sprawdzi... KazaB mi zobaczy te dokumenty, które pan dzisiaj otrzymaB... - UsByszaBa pani moj rozmow w hallu. - Tak. WBa[nie wychodziBam z hotelu, |eby si spotka z Bobem. PosByszaBam, |e tamten czBowiek mówiB do pana  panie majorze i |e co[ panu przywiózB... - Ale tego  co[ nie znalazBa pani tutaj? - Nie. Nie zd|yBam wszystkiego dokBadnie przeszuka. - A z kim pani siedziaBa w kawiarni? Taki wysoki m|czyzna bez lewej rki. - Ahmed Bakelis. - Turek czy Arab? - Sama dobrze nie wiem. Raz mówi, |e jest Grekiem, potem znowu, |e Arabem. Podobno matka jego byBa Niemk. Mieszka stale w Wiedniu. Du|o podró|uje. Opowiada ró|ne rzeczy. Ale czy wszystko prawda? - A Wikary? - spytaB Downar. W oczach dziewczyny zobaczyB strac, - Niech mnie pan o niego nie pyta. BBagam. - Tak go si pani boi? - Okropnie. To straszny czBowiek. On mo|e zabi. - Niech pani bdzie zupeBnie spokojna. Nic pani nie grozi. Od tej chwili jest pani pod moj opiek. Z caBej siBy chwyciBa go za rk. - Zrobi wszystko, |eby tylko od nich si uwolni. Ju| nie mog, nie mam siB. Gdyby to dBu|ej trwaBo, odebraBabym sobie |ycie. Nieraz my[laBam o samobójstwie, ale nie miaBam odwagi. - Pomog pani skoDczy z tym |yciem. Prosz mi powiedzie, czy Wikary wie, jak ja wygldam. - Nie. PorozumiewaBam si z nim telefonicznie. Nie widziaB pana. - To dobrze. Niech mi pani jeszcze powie, co pani wie o zBotym centaurze. To taka maskotka. - ZBotego centaura miaB w swoim mercedesie Roger. Nie przyniósB mu szcz[cia. ZabiB si. - Gdzie dostaB tak maskotk? - PrzywiózB mu j Ahmed z Aten. Tak przynajmniej mówiB. - A tym mercedesem jezdziB tak|e i Wikary. - Tak. Czasami. Wiem, |e Roger nie lubiB po|ycza mu wozu. - Niech mi pani powie, kto tym razem wywozi towar? - To pan wszystko wie? - zdziwiBa - Jeszcze nie wszystko, ale ju| sporo - u[miechnB si Downar. - Wic kto? - Tego mi nigdy nie mówi. Mo|e Wikary, mo|e Ahmed, mo|e jeszcze kto[, kogo nie znam... Downar pokiwaB gBow. - Rozumiem. ChciaBbym pani co[ zaproponowa, panno Alicjo. - SBucham. Zrobi wszystko, co pan ka|e. - Niech pani wyjdzie teraz z hotelu, niech pani wsidzie w taksówk i niech pani pojedzie do GdaDska, do pana Ahmeda Bakelisa. : - Boj si, bardzo si boj - powiedziaBa cicho. SpojrzaB na ni uwa|nie. ZastanawiaB si. - No dobrze. Pojedziemy razem. - Czy ja musz z panem jecha? Jestem taka zmczona... -Niestety, musz pani zabra ze sob. - Przecie| panu nie uciekn. - To nie o to chodzi. PodszedB do telefonu i podniósB sBuchawk. - Strasznie tu duszno - powiedziaBa Alicja. Zbli|yBa si do balkonu i nim zd|yB temu zapobiec, rozsunBa zasBony. - Co pani robi? - Wpuszczam troch [wie|ego powietrza. Nie ma czym oddycha. MachnB rk i poBczyB si z komend. - Przy[lijcie mi zaraz wóz. Niech czeka na mnie tam, gdzie wtedy, na ulicy Majkowskiego. Za dziesi minut wychodz z hotelu. Powiedzcie kierowcy, |e pojedzie ze mn do GdaDska. - Bardzo jestem zmczona - westchnBa. - Ja tak|e. Drug noc nie [pi. - Ma pan du|o pracy. U[miechnB si. - Takie osoby jak pani przysparzaj mi jej. - Ach, |eby pan wiedziaB, jak ja mam tego wszystkiego do[. - Ma pani teraz okazj zacz nowe |ycie. - Czy zamkn mnie do wizienia? - To bdzie zale|aBo - powiedziaB wymijajco. - Idziemy. Czy ma pani pBaszcz? Zbiera si na burz. - Nie. - Mniejsza z tym. W wozie pani nie zmoknie. Czarna woBga czekaBa ju| na nich w gBbi ulicy. Przy kierownicy siedziaB mBody, przystojny chBopak. MiaB czarne, wypomadowane wBosy. PachniaB brylantyn. Co oni tu takich gigolaków anga|uj na kierowców? - pomy[laB Downar. GBo[no za[ powiedziaB: - A gdzie to sier|ant Kolec? - PoszedB do domu, towarzyszu majorze. Dwadzie[cia cztery godziny miaB sBu|b. Dokd jedziemy? - Nie powiedzieli wam, |e jedziemy do GdaDska? - PowiedziaB mi oficer dy|urny, ale wol si upewni. MogBo si co[ zmieni. - Nic si nie zmieniBo. Jedziemy do GdaDska, do komendy wojewódzkiej. Downar z Alicj ulokowali si na tylnym siedzeniu. Pachncy brylantyn brunet zapaliB motor. Ruszyli, rozwijajc od razu du| szybko[. - Nie tak ostro, kolego - powiedziaB Downar. Nie dojechali do GdaDska. Mniej wicej w poBowie drogi wóz zaczB zwalnia, a| wreszcie zupeBnie stanB. - Co si staBo? Kierowca wysiadB. - Co[ mi w motorze nawala, cholera jasna. - OtworzyB mask i zaczB szuka uszkodzenia. - Gdyby towarzysz major mógB mi po[wieci latark... Downar wysiadB, wziB od chBopaka latark i pochyliB si nad motorem. ZnaB si troch na tym. W tym momencie poczuB na plecach luf pistoletu. - Hände hoch! Zaskoczenie byBo zupeBne. PodniósB rce do góry. Kierowca szybkim ruchem wyrwaB mu broD spod marynarki, wyjB magazynek i kul z lufy i rozBadowany pistolet wsunB z powrotem do futeraBu. - Teraz mo|e si pan tym bawi, panie majorze - powiedziaB z u[miechem, zadowolony ze swojego dowcipu. Downar nie poruszyB si. M|czyzna stojcy za nim cigle naciskaB mu luf krgosBup. - Komen Sie mit! - padB zdecydowany rozkaz. Za zakrtem staB szary lincoln. Alicj ulokowano przy kierowcy. Downar usiadB z tyBu z prawej strony koBo m|czyzny z pistoletem. Dopiero teraz wyraznie zobaczyB jego twarz. ByB to ten jednorki cudzoziemiec, którego widziaB wtedy w kawiarni z Alicj. Ahmed Bakelis. Nie wypuszczaB z rki pistoletu. Ruszyli w kierunku Oliwy. Lincoln pochBaniaB przestrzeD z nieprzepisow szybko[ci. Pachncy brylantyn brunet prowadziB wóz brawurowo. Alicja siedziaBa koBo niego skurczona, milczca. Po obu stronach szosy wyrosBy drzewa. Zwolnili. GwaBtowny skrt kierownic i samochód wpadB w gstwin. ZgrzytnB hamulec. Rozwal mnie tu - pomy[laB Downar i zrobiBo mu si nieswojo. Uczucie strachu zostaBo jednak natychmiast zniwelowane w[ciekBo[ci. - Tak wpa[. Tak si da nabra... Jak pierwszy lepszy pocztkujcy dureD. Niech|e to wszyscy diabli. Brunet wysunB si zza kierownicy, obszedB wóz dookoBa i stanB przy drzwiczkach, przy których siedziaB Downar. - Wysiada! - A to niby dlaczego? Dobrze mi si tu siedzi. - Aussteigen! - rozkazaB Ahmed, otwierajc drzwiczki, |eby wysi[. ByB wysoki. MusiaB si pochyli. Ten wBa[nie uBamek sekundy wykorzystaB Downar. ChwyciB uzbrojon dBoD i wykrciB j z caBej siBy. Pistolet upadB na podBog samochodu. Downar podniósB, go bByskawicznie, wyskoczyB z wozu i krzyknB: - Rce do góry! Nie doceniB przeciwnika. Ahmed z maBpi zwinno[ci kopnB go ci|kim butem w rk. Pistolet zatoczyB maBy Buk i wpadB pod wóz. W nastpnej sekundzie Downar runB na przeciwnika i wtedy przekonaB si, |e  jednorki cudzoziemiec doskonale wBada obydwoma rkami. ByB niezBym bokserem. Jego lewy sierp powaliB Downara na ziemi. Padajc dostrzegB ktem oka nadbiegajcego kierowc. Sytuacja byBa trudna. W tym momencie Alicja nacisnBa gaz. Lincoln ruszyB, odsBaniajc le|cy na mchu pistolet. Jeden szybki ruch i Downar byB uzbrojony. - Nie rusza si - warknB. - Rce do góry! SpeBnili rozkaz. Nie wygldaB na czBowieka, który |artuje. PodszedB bli|ej, kazaB im si odwróci tyBem i zdj paski. - Zwi| mu rce - powiedziaB, trcajc luf pistoletu kierowc. - Tylko |adnych kawaBów. Jeden podejrzany ruch, a Beb ci rozwal. WizaB z takim zapaBem, |e a| Ahmed syknB z bólu. - Nie tak mocno - upomniaB go Downar - Skór mu poprzecinasz. - Drugim paskiem zwizaB przystojnego bruneta, a swoim wBasnym poBczyB ich razem, |eby mu si nie rozbiegli. Potem pchnB obydwóch przed sob. - Jazda. Ruszajcie. Wyszli na szos. Par samochodów minBo ich, nie zatrzymujc si. Wreszcie radiowóz milicyjny. - Downar pokazaB swoj legitymacj sBu|bow. - Natychmiast szukajcie szarego lincolna - powiedziaB. Porucznik roze[miaB si. - Ju| mamy t ciziul, towarzyszu majorze. Nasi ludzie j wioz. Jad za nami. - Jak|e[cie na ni wpadli? - Sier|ant Kolec z Sopotu odzyskaB przytomno[ i zaalarmowaB swoj komend. Radiowozy z GdaDska i z Gdyni zablokowaBy szosy... - OgBuszyli go? - Jasne. Podobno jaki[ facet poprosiB go o ogieD, a potem nic ju| nie pamita. OcknB si gdzie[ niedaleko Grand Hotelu. - A wy jeste[cie z Gdyni? - Tak jest. Zatrzymali[my babk midzy OrBowem a Gdyni. PróbowaBa ucieka, ale strzelili[my par razy na postrach i zatrzymaBa wóz. - Dobra robota - pochwaliB Downar. - Zabierajcie tych klientów i jazda komendy - dodaB, wskazujc swoich jeDców. - Tylko uwa|ajcie, bo ten  bezrki wali tak t rk, której nie ma, |e mo|e szczk pogruchota. - Lepszy jaki[ inwalida - za[miaB si porucznik. - Dokd ich zawieziemy? - Do GdaDska. Ahmed Bakelis do niczego nie chciaB przyzna. ZrobiB straszliw awantur i odgra|aB si, |e jego ambasada zBo|y not protestacyjn w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. On nie pozwoli si tak traktowa... Nie braB udziaBu w |adnym porwaniu. To jego porwano, zwizano i skradziono mu samochód marki lincoln. On jest powa|nym, solidnym kupcem i milicja nie ma prawa... Dopiero kiedy z jego sprytnie wydr|onej protezy wydobyto wiksz ilo[ kokainy w plastykowym opakowaniu, troch straciB swój pierwotny tupet, ale cigle jeszcze miaB obra|on i bardzo godn min. TwierdziB, |e jest lekarzem, naukowcem i |e kokaina jest mu niezbdna do jego do[wiadczeD. Na zapytanie, dlaczego u|ywa protezy, skoro obydwie rce ma caBe i najzupeBniej sprawne, nie potrafiB da jasnej odpowiedzi. {adnego Wikarego nie zna i nigdy nie spotkaB. Rozmowa z mBodym entuzjast brylantyny byBa Batwiejsza. WyszBo na jaw, |e nazywa si Ryszard Welnik i |e mieszka stale w Warszawie. Nigdzie nie pracuje. Utrzymuje si z dorywczych prac zleconych. Jakiego rodzaju s te prace zlecone, trudno mu byBo wyraznie okre[li. Downar od razu na wstpie daB mu do zrozumienia, |e je|eli nie zdecyduje si na szczer rozmow, to mo|e prze|y bardzo przykre chwile. Szkoda, |eby taki przystojny mBodzieniec straciB swoj urod przez gBupi upór. ChBopak trzsB si ze strachu i przysigaB, |e powie absolutnie wszystko. Niewiele jednak wiedziaB. ByB tylko siB pomocnicz. Owszem, sByszaB kiedy[ o Wikarym, ale nigdy go nie widziaB i nie ma pojcia, gdzie go szuka. WiedziaB natomiast, |e  szefowie mieli sporo takich drobnych agentów jak on. Tak, woziB czasami mniejsze partie towaru, prowadziB wóz, werbowaB mBode dziewczta, które nawizywaBy kontakty z cudzoziemcami i z bogatymi Polakami przyje|d|ajcymi z zagranicy. Bardziej szczegóBowych danych o caBej szajce nie potrafiB udzieli. Downar doszedB do wniosku, |e wszystko to jest prawd. Welnik nie byB typem czBowieka, do którego handlarze narkotyków mogliby mie zaufanie. Dobrze prowadziB samochód, byB przystojny i nic wicej. Rozmowa z Alicj miaBa przebieg dramatyczny. - ChciaBem pani pomóc. DawaBem pani szans. Nie skorzystaBa pani z tego. Trudno. Poniesie pani konsekwencje swoich czynów. PBakaBa spazmatycznie. - Taka jestem nieszcz[liwa, taka nieszcz[liwa... Downar nie daB si wzruszy Bzami. - SdziBem, |e[my si dogadali wtedy w hotelu. PomyliBem si. RozsunBa pani zasBony i stanBa pani w oknie z zapalonym papierosem w zbach, |eby da zna swoim wspólnikom. Bardzo sprytnie. Moje uznanie. - Co ze mn bdzie? Co teraz ze mn bdzie? - Niedobrze bdzie. StraciBa pani okazj, |aby zarobi na okoliczno[ci Bagodzce. Szczerze chciaBem pani dopomóc, ale... - Niech mnie pan ratuje. BBagam pana. Niech mi pan nie pozwoli zgin. Niech mi pan da jeszcze szans. BBagam. Downar nie od razu odpowiedziaB. ZapalaB papierosa i w skupieniu przygldaB si dziewczynie. - No dobrze. Dam pani jeszcze jedn, ostatni szans. Prosz mnie skontaktowa z Wikarym. ZaczBa si trz[. - Nie, nie... Tylko nie to. - To jest pani jedyna i ostatnia szansa. Tylko w ten sposób mo|e pani troch poprawi swoj sytuacj. Je|eli pani to zrobi, postaram si parni dopomóc. - Jak mam to zrobi? - Pani kontaktowaBa si z Wikarym. - Tak. - Osobi[cie? - Nie, tylko telefonicznie. Nigdy go nie widziaBam. - A teraz pani wie, jak si z nim skontaktowa? - Wiem. Mam numer telefonu. - Dlaczego pani daB ten numer telefonu? - PrzeczuwaB wpadk Ahmeda. LiczyB si z tym, |e towar... UmówiB si z Ahmedem, |e w razie czego ja zabior caBy towar i dostarcz go Wikaremu. - Gdzie pani ma dostarczy towar? - Nie wiem. Nie otrzymaBam jeszcze |adnych dyspozycji. - I naprawd nigdy nie widziaBa pani Wikarego? - Nigdy. - Ani nawet jego fotografii pani nie widziaBa? - Nie. - To on pani tak|e nie zna. - Oczywi[cie, |e nie. Rozmawiali[my tylko ze sob przez telefon, - GBosy bywaj do siebie podobne. Jak|e| wy si poznacie? - Mamy znak rozpoznawczy. - Jaki znak? Alicja zdjBa klips z ucha. - Oto nasz znak rozpoznawczy. - Do licha! - wykrzyknB Downar. - ZBoty centaur. - Tak. ZBoty centaur. - A czy macie jakie[ hasBo? - Mamy.  Akropolis pBonie . - Potrzebny mi jest taki znak rozpoznawczy - powiedziaB Downar. - To Batwe. Ahmed ma spinki ze zBotym centaurem. Downar pochyliB si nad biurkiem. - Niech pani posBucha, Alicjo. Zrobimy tak: Nawi|e pani kontakt z Wikarym, a potem... * W szarym, zniszczonym golfie i w poplamionych spodniach wygldaB na marynarza poszukujcego pracy. Twarz brudna, ocieniona dwudniowym zarostem, nie wzbudzaBa zaufania. UsiadB w kcie sali, wyjB spink ze zBotym centaurem i przyczepiB j sobie do swetra. ZamówiB parówki z kapust, chleb i wiartk wódki. JadB z apetytem, rzucajc od czasu do czasu szybkie spojrzenia na siedzcych przy ssiednich stolikach ludzi. Przewa|ali marynarze, robotnicy portowi, tragarze. Pili wódk,  przegryzajc piwem albo lemoniad. Ponad spoconymi gBowami unosiBy si kBby tytoniowego dymu. - Czy mo|na si do pana przysi[? - Elegant w granatowym garniturze i w nowiutkiej koszuli non iron szczerzyB zby w ugrzecznionym u[miechu. Downar skinB gBow, nie odrywajc oczu od talerza. WygldaB na czBowieka, którego w danym momencie nic poza parówkami nie interesuje. - Gorco - powiedziaB przybysz. WyjB chusteczk i zaczB si wachlowa. - CiepBo jak cholera - zgodziB si Downar i dalej jadB. Nie zwracaB uwagi na intruza. Raz tylko przez uBamek sekundy spojrzaB na jego podBu|n, opalon twarz, w której sztuczna uprzejmo[ nie zdoBaBa zniwelowa wrodzonej bezczelno[ci. - Aadna maskotka - powiedziaB wreszcie tamten, wskazujc na zBotego centaura. - Bardzo gustowny drobiazg. Staro|ytna pamitka. ByB pan w Grecji? - Nie byBem, ale czytaBem ciekaw ksi|k o Grecji pt.  Akropolia pBonie . - Masz towar? - padBo ledwie dosByszalne pytanie. - Ty nie jeste[ Wikary - powiedziaB równie cicho Downar, wycierajc talerz kawaBkiem chleba. - Ja jestem Wikary. - Nie, ty nie jeste[ Wikary. - Skd wiesz? - Przecie| znam Wikarego, do jasnej cholery. Co ty mi tu zagrywasz, ptaku? - Wikary przysBaB mnie po towar. Sam nie mo|e przyj[. Gdzie Alicja? - WpadBa. Milicja j zatrzymaBa. W Grand Hotelu. To byB idiotyczny pomysB, |eby j napuszcza na pokój tego faceta. - A Ahmed? - PrysnB. OddaB mi towar i prysnB. - Ale w Kanale KiloDstom bdzie? Downar, chocia| nic nie wiedziaB o Kanale KiloDskim, odparB be| wahania: - PowiedziaB, |e bdzie, chyba |eby mu si co[ przytrafiBo. - Dobra. Dawaj towar. Downar signB pod stolik i wyjB bardzo zniszczon walizeczk. - Trzymaj. Wspólnik Wikarego pochwyciB walizk i szybkim krokiem wyszedB z knajpy. Downar wBo|yB pBaszcz ortalionowy, nasunB czapk na oczy i ruszyB w [lad za nim. MusiaB i[ bardzo ostro|nie, |eby si tamten nie zorientowaB, |e jest [ledzony. KanaB KiloDski - my[laB. - Wic statkiem. Na pewno jakim[ frachtowcem. Nie omyliB si. CzBowiek w granatowym garniturze zaprowadziB go da portu. Tutaj Downar przyczepiB sobie sztuczn brod, wBo|yB ciemne okulary i tak ucharakteryzowany [mielej ruszyB za elegantem. Ostatnie przygotowania. O [wicie statek wychodzi w morze. Elegant bByskawicznie wbiegB po spuszczonym trapie. Downar za nim. Nagle poczuB na ramieniu tward dBoD. - A dokd te, dziadku? - Do kapitana. - Kapitan emerytów do sBu|by nie przyjmuje - roze[miaB si marynarz. Downar oderwaB brod, zdjB okulary i pokazaB swoj legitymacj. - Sprowadzcie mi tego go[cia, który tu przed chwil wszedB. - Leona? - Nie wiem, czy om Leon. Ten w granatowym garniturze. Chc z nim zaraz mówi. - Momencik. Marynarz zniknB. Zaraz potem pojawiB si pierwszy oficer. - O co chodzi? Downar wyja[niB, kim jest i czego chce. Zaczto poszukiwania. Nigdzie ani [ladu eleganckiego mBodzieDca. Na pomoc przybyli milicjanci z gdyDskiej komendy. Tak|e go nie znalezli. Wspólnik Wikarego jakby si zapadB pod ziemi. Downar odbyB krótk rozmow z kapitanem. - Czy ma pan na pokBadzie czBowieka, który u|ywa pseudo Wikary, a nazywa si Marian Bosiewicz? - Nie, nie ma takiego po[ród zaBogi. Downar |aBowaB, |e nie wziB ze sob fotografii Wikarego, ale baB si nosi taki kompromitujcy dowód. MogBo przecie| doj[ do tego, |e zrewidowaBby go który[ z szajki. - Tgi, barczysty, z szerok twarz. Kapitan u[miechnB si. - Du|o jest barczystych marynarzy. To bardzo ogólnikowe okre[lenie. - Lubi przebiera si w sutann. - W sutann? - zainteresowaB si kapitan. - Zaraz, zaraz. Co[ sobie przypominam. Podczas zeszBego rejsu na równiku urzdzali[my t hec z chrztem. Felek przebraB si w sutann. - Dawajcie tego Felka. ChBopak byB barczysty, tgi, z szerok twarz, ale nie przypominaB tego z pornograficznej fotografii. Przera|ony patrzyB na kapitana. - Ja nie ukradBem tej wódki, panie kapitanie - wykrztusiB. - SBowo honoru. Mo|e po[wiadczy... - Nie chodzi o wódk - przerwaB mu Downar. - Jak to byBo z t sutann? - Z jak sutann? - Pamitasz, jakie[ si wtedy przebraB w sutann na równiku i chciaBe[ dawa [lub radiotelegrafi[cie z ryb latajc? - wyja[niB kapitan. - Pamitam. - Skd miaBe[ t sutann? - ZnalazBem j w kabinie kucharza. Downar zerwaB si. - Prowadz mnie do kuchni. StaB odwrócony plecami i przygotowywaB kotlety. Na odgBos kroków odwróciB si. - Czego pan sobie |yczy? Tu nie wolno wchodzi. Downar odetchnB z ulg. Tak, to byB Wikary. - Wy si nazywacie Marian Bosiewicz. - Nie. Nazywam si Kazimierz Fabisiak. To pomyBka. - Pozwólcie ze mn. - A to niby dlaczego? Zajty jestem. Ujrzawszy za plecami Downara mundury milicyjne, kucharz zbladB. - No - powiedziaB porucznik Wronecki - pan pozwoli rczki, panie Wikary. ZaBo|ymy panu bransoletki. Co prawda bez zBotego centaura, ale tak|e gustowne. A ten nó| niech pan poBo|y. Na wszelki wypadek. - KazaB wyprowadzi kucharza i zwróciB si do Downara: - Znalezli[my, towarzyszu majorze, tego elegancika w granatowym garniturku. SiedziaB w chBodni. Pierwszorzdnie zakonserwowany. - Dzikuj, poruczniku - u[miechnB si Downar. ROZDZIAA VIII PuBkownik Le[niewski skoDczyB czyta raport i spojrzaB na oficerów. - Nie wszystko jest tu dla mnie jasne - powiedziaB. - Bo to naszkicowali[my zupeBnie prowizorycznie - pospiesznie wyja[niB Nowicki. - Pózniej opracujemy dokBadnie, ze szczegóBami. - Czego nie rozumiesz? - spytaB Downar. - Nie bardzo na przykBad wiem, na czym opieracie twierdzenie, |e Wikary zamordowaB tego faceta w Olsztynie. Z waszego raportu nie wynika, |e si przyznaB. - Bo jeszcze si nie przyznaB. Ale to tylko kwestia czasu. Marceli rozpoznaB w nim tego ksidza, który jechaB w tym samym przedziale do Olsztyna. Na buteleczce w wod koloDsk, znajdujcej si w walizce Marcelego, znaleziono odciski palców Wikarego. - ZostawiB je podrzucajc do walizki kokain. - Oczywi[cie. WidziaB, jak Marceli wychodziB z hotelu. ZakradB si do jego pokoju, nie wiedzc, |e tam [pi ten nieszczsny fotoreporter. Kiedy otwieraB walizk, fotoreporter obudziB si i skoczyB do niego, my[lc, |e to zwykBy zBodziej. Wikary uderzyB go w szczk, a kiedy tamten zatoczyB si i usiadB na Bó|ku, grzmotnB go oburcz z góry w ciemi i zabiB. - To znaczy, |e tego twojego dziennikarza [ledzili caBy czas. - Niewtpliwie. ChodziBo im o to, |eby podejrzenie rzuci na niego, a nas naprowadzi na faBszywy trop. Chcieli zyska na czasie, |eby swobodnie przerzuci za granic du| parti kokainy, któr przywiózB ten grecki Turek. Le[niewski pokiwaB gBow. - Tak, to brzmi przekonywajco. NiezupeBnie tylko rozumiem, jak to byBo w tym kinie. Dlaczego ta dziewczyna daBa paczk z towarem nieznajomemu czBowiekowi. - To proste, towarzyszu puBkowniku - wtrciB si do rozmowy Nowicki. - Alicja miaBa przekaza towar agentowi, którego nie znaBa. Kontakt byB  kinowy , to znaczy, |e ka|de z nich otrzymaBo od Ahmeda czy te| od jakiego[ jego pomocnika bilet do kina. Dziewczyna wiedziaBa, |e po jej lewej rce bdzie siedziaB czBowiek, któremu ma wrczy towar. Tak te| zrobiBa. Przypadek zrzdziB, |e tego faceta okradziono w tramwaju. ZrobiB to konik, którego odnalezli[my przy pomocy Marcelego. W skradzionym portfelu znajdowaB si ów bilet kinowy. Konik sprzedaB bilet dziennikarzowi i std caBe nieporozumienie. - Mam nadziej, |e nie zapomnieli[cie zwolni tego biedaka - powiedziaB Le[niewski. Downar roze[miaB si. - Nie sdzisz chyba, |e cigle jeszcze siedzi w areszcie [ledczym. Ju| dawno rozkoszuje si szcz[ciem rodzinnym. Tyle byBo rado[ci. Tacy byli oboje uszcz[liwieni. {egnajc si Le[niewski powiedziaB: - Wpadnijcie do mnie jutro wieczorkiem, prywatnie, na kielicha. Pogadamy sobie jeszcze o Wikarym i o zBotym centaurze. Wrócili do pokoju Downara. - SBuchaj - powiedziaB Nowicki. - Nie wyja[niBe[ mi jeszcze jednej rzeczy. - Mianowicie? - Skd te bandziory wiedziaBy, |e[ kazaB sobie wtedy przysBa wóz z komendy i |e kierowca bdzie na ciebie czekaB na ulicy Majkowskiego. Downar skrzywiB si niechtnie. - MógBby[ mi nie przypomina o tej mojej kompromitacji. ZachowaBem si jak skoDczony idiota. Nie mog sobie tego darowa. - Nie przesadzaj. - Ale| tak. Nietrudno przecie| byBo si domy[li, |e obserwuj mnie i komend w Sopocie. Kiedy Alicja daBa znak tym rozsuniciem zasBon, to facet stojcy na czatach przed Grand Hotelem nadaB wiadomo[ radiow do lincolna, który krciB si w pobli|u komendy. Pojechali za woBg, dali w Beb kierowcy i za kierownic usadowiB si ten wypomadowany miglanc. WydaB mi si podejrzany, ale tak si [pieszyBem... Szlag mnie trafia, jak o tym my[l. - Nie przejmuj si - pocieszaB go Nowicki. - Teraz to ju| niewa|ne. Grunt, |e ci nie kropnli i |e mamy pod kluczem Ahmeda i Wikarego. To najgrubsze ryby w tej sprawie. Teraz trzeba bdzie jeszcze par drobniejszych pBotek wyBowi. Zaraz si do tego zabierzemy. A propos. Co by[ powiedziaB na to, |eby[my sobie skoczyli na rybk do tej rybnej knajpy na PuBawsk? - My[l jest przednia - zgodziB si bez wahania Downar. - Wypijemy po jednym pod rybk i pod zBotego centaura. KONIEC OkBadk projektowaB MARIAN STACHURSKI PRINTED IN POLAND PaDstwowe Wydawnictwo  Iskry , Warszawa 1960 r. Wydanie I. NakBad 100 000 + 257 egz. Ark. wyd. 4,2. Ark. druk 3. Papier druk. mat. kl. VII, 60 g, 70 X 100. Druk ukoDczono w lutym 1969 r. WrocBawska Drukarnia DzieBowa. Zam. 2116/A. Cena zB 6.-

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
złoty wiek w polsce (2)
03 0000 006 02 Leczenie glejakow mozgu temozolamidem
006 lepiszcza
006 19
006 09 (12)
006 15 (3)
ZÅ‚oty warkocz Big Cyc
Malowanie ścian złoty wiatrołap
006
Redakcja techniczna Złoty podział marginesów
MT 006
Obraz 006
J I 006
bio 006
v 06 006

więcej podobnych podstron