z okazji, zasypie nas dokumentami ciągnącego się latami rodzinnego sporu o miedzę albo procesu z firmą ubezpieczeniową. - Panowie papiery jakieś macie? - zapytał. Pokazaliśmy legitymacje prasowe. - Oni się tu spotykali, pan Kaczmarek, pan Krauze - zaczął bez wstępów. - Chciałem iść do CBA, ale żona mi odradziła.
To była niezwykła rozmowa ze zwykłym człowiekiem, który nie był politykiem, nie kalkulował. Był świadkiem ważnych wydarzeń, które działy się tuż obok, a których skutki pokazywały wszystkie telewizje. Chociaż się bał, chciał się podzielić tą wiedzą z kimś, kto mógł ją wykorzystać w dobrym celu. W moim prywatnym rankingu tacy informatorzy plasują się najwyżej.
Na zupełnie przeciwnym biegunie są informatorzy rozgrywający własne gry, traktujący dziennikarzy jak pionki na szachownicy. Tych unikam jak ognia, chociaż nie zawsze się da.
Dziennikarz musi zdawać sobie sprawę, że informatorzy często próbują go cynicznie wykorzystać. „Wykorzystywaczy” dzielę na dwa rodzaje. Jeden to zwykły handlarz. Podsuwa tematy. Najpierw atrakcyjną historię, może nie na pierwszą stronę, ale ze szczegółami, których normalny człowiek nigdy by nie poznał. Po publikacji proponuje kolejny temat, lecz już nie tak atrakcyjny - właściwie w ogóle nienadający się do publikacji. Chce ugrać swoje. Jeden z moich kolegów nazywa takie tematy: „z życia kopca termitów”. Kiedy dziennikarz zwodzi, w końcu odmawia napisania tego drugiego tekstu, informator się obraża. I dobrze, bo jest zupełnie niewiarygodny, wręcz może być dla dziennikarza zagrożeniem.
Drugi typ to człowiek, który nawet nie próbuje ukrywać swoich intencji. Dzwoni do dziennikarza z „ważną sprawą”. Przekazując ten swój hit, dodaje mimochodem: „Twoi koledzy z konkurencji o to pytali, podobno mają coś puszczać”. Po co to ostrzeżenie? Wielu dziennikarzy wpada wtedy w panikę i w obawie przed stratą newsa puszcza tekst bez odpowiedniej weryfikacji. A informatorowi właśnie o to chodzi, zwykle bowiem news jest nie do końca prawdziwy. Dla reputacji dziennikarza taki tekst jest jak skok na główkę do basenu bez sprawdzenia, czy jest w nim woda. Może się skończyć złamaniem karku. Więc kiedy ktoś tak do ciebie mówi, powinna ci się zapalić czerwona lampka ostrzegawcza: „Uwaga, ktoś mnie wkręca”. I tym bardziej dokładnie musisz sprawdzić temat.
Dziennikarz nie może być zakładnikiem informatora. Publikując tekst, musi mieć w ręku twarde dowody, dokumenty, oficjalne stanowiska. Inaczej tekst może być ostatnim w jego karierze.
Historia prasy zna wiele wpadek. W Polsce najbardziej spektakularna była według mnie publikacja „Gazety Wyborczej” z maja 2005 roku. Na pierwszej stronie dziennik zamieścił sensacyjny materiał o aferze z zamówieniami publicznymi w Komendzie Głównej Policji. Sprawa była wyjątkowo bulwersująca: wysocy rangą funkcjonariusze rzekomo współpracowali z bandytami napadającymi na tiry. Do policji miał trafiać
114
Z TERENU ► DZIENNIKARSTWO ŚLEDCZE