□
Zatrzymuję się na noc jak zwykle pod drzewem. Jutro chcę przejechać Bamako, a wiem już, że nie będzie to takie proste. Najgorszy jest brak jakichkolwiek drogowskazów. Wiem, że będzie ciężko i chcę się porządnie wyspać, o ile pozwoli mi na to temperatura. Pod drzewami jest zazwyczaj sporo odchodów zwierząt, które odwiedziły to miejsce wcześniej, oraz wszelkie kolczaste badziewie spadające z drzewa lub przywiane przez wiatr. Są też duże mrówki, bardzo, bardzo duże. Mają niby swoją robotę, ale nigdy nie wiadomo! □
W korzeniach mieszkają spore, czarne skorpiony wielkości małego raka. Trzeba sprawdzić, czy nie zrobimy mu krzywdy, nie zatkamy nory, nie wkurzymy go jakoś. To nasz towarzysz, należy okazać mu szacunek, szczególnie, że boi się nas bardziej niż my jego. □
Zsiadam z osiołka, stawiam go ostrożnie na 2 nogi, rozbieram kask, zbroję, długo piję wodę o temperaturze ciepłej herbaty. Teraz mogę znaleźć miejsce pod namiot. Widzę przechodzącego chłopca, pewnie gdzieś w okolicy jest wioska. Jeśli tak, niedługo będę miał tutaj gości. Najpierw zwiad - chłopaki sprawdzą, co to za jeden, potem przyjdą kobiety: obejrzeć dziwaka, pośmiać się, następnie znowu dzieciaki w większej liczbie, dokładnie spenetrować okolicę namiotu, przymierzyć kask, rękawiczki, spróbować jedzenia, napić się herbaty. Odejdą po zasunięciu zamka namiotu. □
□ □
Miejsce pod namiot musi być chłodne, sprawdzam to dłonią. Tam, gdzie ostatnio był cień, ziemia jest chłodniejsza. Szukam ewentualnej trasy mrówek przy korzeniu: czy nie ma norki po mojej stronie, wyrzucam zeschnięte odchody, czyszczę teren z igieł akacji i małych, strasznie ostrych rzepów. Rozbijam namiot. □
Teraz czas na kolację, będzie to pewnie sałatka z warzyw, które udało mi się kupić gdzieś na trasie, w pobliżu większego miasta - tam jest większy wybór. Pomidory, cebula, ogórki, papryka, połówka małej pepperoni - drobno siekana, cukinia (czy coś takiego), oliwki (jeszcze z Maroka). Do tego wciskam sok z cytryny, sos winegret, trochę pieprzu: gotowe. To moje główne danie w czasie podróży. Podczas jazdy wypijam 2-litrową coca colę plus dwie 2-litrowe butelki wody, zazwyczaj ze studni na Saharze. Woda jest bardzo smaczna i zimna, ale tylko przez 15 minut, potem przyjmuje temperaturę otoczenia, a nawet wyższą. Czasem uda mi się kupić parę bananów, bułkę oraz bardzo słodkie owoce, których jest w tej chwili mnóstwo na przydrożnych targowiskach. Trochę mdłe, ale dają sporo energii. Nie sikam już od dawna, rolę nerek przejęła skóra. Wszystko wróci do normy w Maroku. Po zjedzeniu sałatki (dzieciaki próbują jej, ale mówią, że to świństwo) następuje rytuał parzenia herbaty. Wiozę ze sobą 2 duże paczki z Polski i mam nadzieję, że starczy mi do końca. □
Jest coś, co każe mi parzyć herbatę zawsze o tej samej porze: rano i wieczorem. To czas na psychiczne odprężenie, tak bardzo potrzebne mi po ciężkim dniu - trudnej, choć wspaniałej Drodze - i rano, kiedy z nadzieją myślę o nadchodzącym czasie. □