PISMO PG 17
-----— |
z-S~ ~\s- | |||||
> tę % | ||||||
WtB* |
3 | |||||
(W- Ckf> |
1* ST jśilt.._ |
Autograf profesora E. Elstera w indeksie autora
Studia rozpocząłem w 1957 roku. Dla przybysza z Bydgoszczy, który znalazł się w gronie szczęśliwców - studentów Wydziału Architektury, wszystko było wówczas nowe i onieśmielające: nieznane dotąd miasto, gmachy Politechniki, studenci starszych lat, ale przede wszystkim profesorowie. Przyglądałem się im uważnie, próbując odgadnąć, kim są i jacy są. Dwóch zwróciło moją szczególną uwagę. Jeden z nich miał dostojne, surowe oblicze i nosił jasną marynarkę z samodziału o grubym splocie, co -w moim wyobrażeniu - oznaczało bez cienia wątpliwości status wybitnego architekta. Dopiero w czasie zajęć na drugim roku studiów okazało się, że moja intuicja była z gruntu błędna. Drugi wy
różniał się barwną muszką, nieco intrygującą staroświecką elegancją i żywym spojrzeniem. Tu moja intuicja okazała się trafna już na pierwszych zajęciach w październiku 1957 roku z rysunku odręcznego. Był to Profesor Erwin Elster, który wprawdzie okazał się artystą malarzem, a nie architektem, ale to od niego zaczęła się moja przygoda z architekturą. Katedra Rysunku, Malarstwa i Rzeźby oraz prowadzone w niej zajęcia były wówczas ważną częścią programu studiów. Na pierwszym roku prowadził je właśnie ów profesor z muszką. Poznawaliśmy różne techniki - od ołówka i sangwiny po tusz lawowany, piórko i patyk, ale przede wszystkim uczyliśmy się postrzegania świata wokół nas. Niezależnie od zajęć w sali 500 w Gmachu Głównym prowadził nas Profesor do Muzeum Narodowego, gdzie szkicowaliśmy jego poklasz-torne gotyckie krużganki, a także polecał rysować w domu. Kiedy, świadom obskurnego wyglądu mojej stancji i jej otoczenia, wyjawiłem moje zakłopotanie koniecznością wyboru tak nieciekawego tematu pracy domowej. Profesor powiedział: „niech Pan wyjrzy przez okno i to narysuje". Wyjrzałem więc i rysowałem odrapaną oficynę mojego domu, komórki na opał, śmietnik, dwa na wpół obumarłe drzewa, płot i nasyp kolejowy na horyzoncie. I doznałem olśnienia: nie ma pięknych, czyli godnych i brzydkich, czyli niegodnych rysowania tematów. To była pierwsza, ważna dla mnie lekcja.
Profesor niewiele mówił o naszych, często niewprawnych rysunkach. Nie udzielał drobiazgowych korekt, budził w nas raczej wrażliwość i radość z odkrywania linii i płaszczyzn, światła, cienia i kształtów. Sam tym żył i próbował nas do tego zapalić. Dziś, po z górą pięćdziesięciu latach najbardziej pozostała mi w pamięci jego życzliwość, zapraszająca każdego z nas do rysunkowej przygody. Niewiele też wiedzieliśmy o jego twórczości; czasem tylko udawało się zerknąć do wnętrza jego pracowni na poddaszu Gmachu Głównego.
Po pierwszym roku nasz kontakt z Profesorem się urwał. Na drugim roku zajęcia w tej katedrze prowadził profesor Władysław Lam, a w następnych latach profesor Adam Gerżabek, który stał się moim mistrzem. A jednak Profesor Elster pozostał tym, który rozpoczął moją -i wielu z nas-drogę.
Kiedy na trzecim roku studiów przeniosłem się do domu studenckiego PG (najpierw była to dawna „dziewiątka", a później „dziesiątka" przy ul. Wyspiańskiego), okazało się, że Profesor Elster-już chyba na emeryturze - jest opiekunem mieszkających w akademiku studentów architektury. Przychodził do nas dość często, odwiedzał kolejne pokoje, dopytywał się o nasze problemy i - jeśli nawet nie był czasem w stanie nam pomóc - mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy mu obojętni. Anegdotyczne stało się jego powiedzenie kończące rozmowę. Zbierając się do wyjścia, zwykł był mówić: „ chłopaki, a jak wam czegoś brakuje, to... (tu zawieszał głos)... to sobie kupcie!".
Andrzej Baranowski Absolwent Politechniki Gdańskiej
Nr 3/2011