Powiedziała mi w Bari jakaś pani z Imki czy Peceka: — może interesują pana dziewczęta, które były w Oświeci* rniu? Jest o kilkadziesiąt kilometrów stąd cały obóz takich nowoprzybyłych... niech pan pojedzie, to musi być ciekawe.
Obóz znalazłem w zapiekłym i smutnym zachaluściu najbardziej południowych Włoch, dokąd nie docierał nawet przed wojną żaden szanujący się turysta, a gdzie teraz umieszczono jakimś nieprzyjaznym dla ludzi, a przedziwnym zbiegiem okoliczności, obóz dla polskich dziewcząt, takich przybyłych z Austrii i Niemiec i kilku takich, które przyleciały samolotem z Oświęcimia do Paryża, a stamtąd do smażącego się na tropikalnym słońcu obozu.
Pani komendantka ma umalowane usta i kairskie pantofelki na gumie. Rezolutnie uśmiechnięta posyła po oświęcimskie dziewczęta, żeby do nas, nas dwu „z gazety” przyszły i pomówiły.
Jakoż przyszły.
Stępieliśmy na emigracji przez te lata, nie zawsze potrafimy tak odrazu czuć, przyjąć ostateczne gorąco i głęboko niecodzienne spotkanie czy rozmowę. Sprawdziliśmy to wszyscy wielokrotnie i sprawdzamy ten stan rzeczy w miarę upływu lat coraz częściej. Dlatego trochę się bałem czekając na dziewczęta. One mnie powiedzą, dobrze, ale co ja im powiem jeśli zapytają : jak wy tutaj, czy przez te lata tłuste dla wras pamiętaliście o nas? Czy nas rozumiecie, czy jesteśmy, ot, choćby dla pana dostatecznie bliskie?
Jakoś tak ustawiły się w jednym szeregu. Spostrzegłem, że machinalnym ruchem objęły wszystkie lewą dłonią prawe przedramię tuż poniżej łokcia. Kiedy zaczęły podawać ręce na powitanie na ukrywanych miejscach ukazały się wytatuowane numery. Trochę się napociłem, zanim przełamaliśmy pierwsze lody, ale zaczęła się wreszcie swobodna raczej i pełna inwencji z obu stron rozmowa.
Mówi siedemnastoletni dzieciak, urocza pensjonarka, drobnobuzia i niebieskooka, jakich setki tysięcy zapełniało szczęściem domy i szkoły przedwojennej Polski. Patrzę z uczuciem przygnębienia na jej nogi, potem na swoje. Ja mam wygodne i lekkie półbuty, ona ciężkie, fasowane buciory angielskie. Ja mam wielką nogę, ona malutką. Ubrana jest w półwojskowy, półcywilny stroik, drobna w ramionach i ostrzyżona jak długowłosy, płowy, polski chłopiec.
,,No... proszę pana... ja nie umiem ładnie mówić, bo cóż... Ja mam dopiero początek pierwszej licealnej i nie miałam czasu w życiu zadużo się nauczyć. Jestem z Krakowa. Wpadłam do Oświęcimia wprost z pociągu. Jeździłam kilka miesięcy jako łączniczka na trasie Warszawa" Krak ów. Zawsze się udawało.
Raz... To był straszny dzień. Do prze działu wszedł najpierw cywil. Spojrzał uważnie po wszystkich twarzach, najuważniej popatrzył na mnie. Wyszedł i po chwili weszli dwaj w mundurach. Zaczęło się sprawdzanie dokumentów. Moje sprawdzili i wcale nie wydały się im — tak sobie teraz wyobrażam — podejrzane. Ale kazali mi rozpiąć bluzkę i po prostu wyjęli paczkę listów, które wiozłam”.
,,Wieźli nas długie dnie i noce: umierałyśmy powoli. W bydlęcych wagonach bez światła, wody, jedzenia i możności załatwienia najniezbędniejszych potrzeb, jechałyśmy — jak niejedne potem powiedziały — tysiące lat. Oświęcim wyrósł przez odplombowane drzwi wagonów jak szczęście. Naprawdę wypełzłam na boży świat prawie szczęśliwa, choć wiedziałam, że przyjechałyśmy do obozu koncentracyjnego. Wtedy jeszcze nie wiedziałyśmy, że to jest Oświęcim. Zaroiłc się od SS, od Ukraińców i własowców, krzyczeli na nas po niemiecku, ukraińsku i rosyjsku. Szłyśmy, bite i popychane, między kolczaste bramy. Pomyślałam wtedy pierwszy raz w życiu, że cały śwriat sprzysiągł się przeciw Polakom. Mój Boże! Tutaj nas napewno pozabijają. Ale nie zabili. Podzielili na blo-
40