robili tyle wrzasku, jakby o całe Stado. Podejrzewali Polaków, przymawiali, ale nie śmieli atakować. Koledzy moi mieli już poważną praktykę złodziejską, a w dziedizinie ukrywania zdobyczy i zacierania śladów nie daliby się ubiec byle mistrzowi.
W dwa dni pó uiiej żarliśmy pyszną baraninę.
Dzień skwarny i duszny, jakich maio w październiku nawet w Uzbekistanie, wytapiał z ciała strugi potu. Spiekoia legia ciężarem na workach, koszuia lgta do grzbietu, trudno było oddychać, niesposób pracować. Zdrożony, niecierpliwie oczekiwałem przerwy obiadowej. Kusił mnie co-prawda przedsmak owej baraniny, przyrządzanej przez panie, których sztuka kucharska, oceniana przez wilczo giodnych spożywców, dystansowała wszelkie pochwały.
W chacie było niesamowicie gorąco. Z pokaźnym ochłapem mięsa i nie mniejszą pajdą razowego Chleba siadłem na odwróconym korycie u węgła kazby, ocienionej odosobnionym drzewem kasztanowym. Przeżywałem właśnie niebiańskie rozkosze gryzienia, żucia, połykania i zapełniania bezdm żołądkowej, gdy dostrzegłem zbliżającego się z ciała Izaka Mojsejewicza.
Szedł na obiad, jak zwykle niespiesznym krokiem, zatopiony w sobie. Zauważył mnie dopiero, gdy znalazł się tuż nade mną.
— Ąa, Iwan Władysławowicz, to wy? Co, obiad jecie? — pytał bez potrzeby, byle coś mówić. Nagle: — Co wy jecie?
— Mięso.
— Mięso?! — wzdrygnął się, odwrócił głowę, grymas wstrętu wykrzywi mu twarz. — Brr! Ja mięsa nie mogę jeść, za skarby do ust nie biorę. Wy szczęśliwi, że tego nie przeżywacie...
— Nie możecie jeść mięsa? Dlaczego? Jesteście chorzy? Zębów nie macie?
— Ani jedno, ani drugie, po prostu —-wstręt nieodparty czuję do mięsa — uraz, rozumiecie, który prześladuje mnie od dziesięciu lat. Wstrząsnęło mną pewne wydarzenie, którego zapomnieć nie mogę, ale — machnął ręką — to długa historia.
— Opowiedzcie! — prosiłem. — Co to było?
Wahał się, ale widząc, że spałaszowałem już resztki mięsa, siadł przy mnie na korycie. Milczał przez, chwilę, zbierał myśli.
— Było to w roku 1933 — zaczął — w okresie przeprowadzanej przez partię kolektywizacji wsi. Chłopi, zżyci z własnością prywatną, wrośli od wieków w ziemię, przeciwstawiali się aktywnie i biernie reformie, bronili się uporczywie i rozpaczliwie, z iście chłopską wytrwałością. Partia do prac uświadamiających rzuciła na wieś najlepsze, najbardziej wypróbo-wne kadry ideowców i jednocześnie zastosowała ostre środki represyjne. Deportacje, więzienia, olbrzymie podatki w naturze, wieiOkroć przewyższające zdolności płatnicze zatwardziałych kuiaków. Taktyka ta miała raz na zawsze, dobrym i złym, odzwyczaić chłopa od własnej ziemi, skłonie go do dobrowolnego przystąpienia do kolektywu. Natrafiliśmy na tanatyczny opór. Ządność posiadania obok ż^dzy istnienia leży w najgłębszych instynktach ludzkich. Najtrudniejsza jest walka z człowiekiem, łatwiej przekopać > m.ędzyocea niczny kanał, ni z pizepiużyć warstwy społeczne, niż wyplenić przesądy. Nas/. ,,ruskij muzyk”, jak żaden chłop gdziekolwiek indziej na świecie, posiada wysoką granicę wytrzymałości.
Należałem do wiernych, zautaniem się cieszących towarzyszy partyjnych, obsadzono mną odpowiedzialne stanowiska. W tym roku, o którym mówię, piastowałem urząd kierownika Rajzemoodieła (Rejonu wy Urząd Ziemski) w Białej Cerkwi. Twardy przypadł mi orzech do zgryzienia. Chłopi, w obłędnym strachu przed kołchozami, zasiewali tylko tyle riemi, aby mice chleb dla siebie. Partia, wobec groźby zupełnego braku żywności dla miast armii, postanowiła mimo wszystko ściągnąć płody rolne i bydło według ilości nałożonego świadczenia, a więc powyżej faktycznego stanu. Zastosowała najostrzejsze restrykcje: za kilogram ukrytego zboża, za połeć słoniny — Syberia!
Pola leżały obłogiem, rabunkowa gospodarka wyniszczyła bydło — wieś ogołociła się do szczętu. Głód, straszliwy głód, jakich niewiele zanotowała historia, kataklizm gorszy od najgorszej epidemii, padł na kraj. Ukraina — najzy. niej sza ziemia na świecie, czarnoziem aksamitny, życiodajna próchnica — zdolna wyżywić się podczas największego nieurodzaju, zamieniła się naonczas w pustynię, na której masowo ginęli ludzie z wyczerpania i gło-du. Chłopi zjedli wszystkie psy, koty, słomę, trawę — wszystko, strawne czy niestrawne, co można było wpakować do pustych trzewi i — puchli, chudli, błędnie słaniali się na nogach. Naprzód dzieci, potem starszych skosiła śmierć: wymierały rodziny, wymierały całe osiedla. Spowszedniały morderstwa, spowszedniał kanibalizm. Dantejski obraz piekła — lo sielanka w porównaniu z tym, co się działo. I tu w kąt poszły wszelkie nadzieje.
A partyjne organa słały rozkaz za rozkazem: dostarczyć „niemiedlenno” kontyngent płodów rolnych.
Któregoś mro.nego, grudniowego dnia pojechaliśmy na przednoworoozną inspekcję rejonu: Arkady Mitrofanowicz Dilen-ko — sekretarz okręgowego komitetu partyjnego, młody, ze wszech miar zdolny człowiek, Wasyl Artiomowicz SezOnow — przewodniczący sowietu rejonu i ja. Jechaliśmy saniami, zaprzężonymi w dwa dziel-