m mmmm. pojęcia - procesy - konteksty
Jakby ten cios wymierzony w status i prestiż uniwersytetu nie był wystarczająco dotkliwy, zinstytucjonalizowane ciała na każdym poziomie nauczania uświadamiają sobie, że niegdyś niekwestionowane prawo do decydowania o kanonach sprawności i kompetencji zawodowej bardzo szybko wymyka się spod ich kontroli. W czasie kiedy wszyscy - studenci, nauczyciele i nauczyciele nauczycieli - mają jednakowy dostęp do VDU podłączonego do Internetu, kiedy w każdym sklepie z zabawkami dostępne są najnowsze osiągnięcia myśli naukowej, przycięte, przykrojone do wymagań programu nauczania, aż nazbyt „przyjazne dla użytkownika" i bezpiecznie interaktywne, kiedy dostęp do najnowszej mody i kaprysów nauki zależy od posiadanych pieniędzy, a nie stopnia naukowego, któż odważy się twierdzić, że jego roszczenia do nauczania ignorantów i pouczania zagubionych są prawem naturalnym? Patrząc wstecz, dopiero teraz, po otwarciu superszybkiej ścieżki informacji widać, w jak dużym stopniu proklamowany, a w jeszcze większym - autentyczny autorytet nauczycieli opierał się na sprawowanej przez nich zbiorowej i bezapelacyjnej kontroli nad źródłami wiedzy i wszystkimi drogami prowadzącymi do tych źródeł. Widać także, w jakim stopniu autorytet ten był funkcją niepodzielnego prawa nauczyciela do kształtowania „logiki uczenia się" - sekwencji czasowej, w jakiej różne okruchy wiedzy można i należy przyswajać i przetrawiać. Teraz, kiedy owe niegdyś wyjątkowe prawa zostały zderegulowane, sprywatyzowane i rzucone na giełdę publiczną, w oczekiwaniu na nowego udziałowca, roszczenia, że oto akademia jest jedyną i naturalną siedzibą tych, którzy dążą do wyższej wiedzy, głucho dudnią w uszach każdego, za wyjątkiem osób je wypowiadających.
To jednak nie wszystko. Pod wpływem permanentnej i ciągłej rewolucji technologicznej nabyta wiedza i wyuczone zwyczaje stają się balastem, a nie atutem, gwałtownie skracając życie użytecznych umiejętności, które często stają się nieprzydatne i niekorzystne w krótszym czasie, niż był potrzebny do ich opanowania i poświadczenia dyplomem uniwersyteckim. W takich okolicznościach doraźne, błyskawiczne szkolenie zawodowe narzucone przez pracodawcę i zorientowane bezpośrednio na wykonanie określonej pracy albo elastyczne kursy i (szybko uaktualniane) samouczki proponowane na rynku przez pozauniwersyteckie media okazują się bardziej atrakcyjnym (a zarazem rozsądniejszym) wyborem niż pełnowymiarowe uniwersyteckie wykształcenie, które nie może już obiecać, a tym bardziej zapewnić kariery na całe życie. Zadanie przygotowania zawodowego wymyka się powoli, lecz nieubłaganie uniwersytetom, czego dowodzi malejąca gotowość państwa do ich subsydiowania z publicznych środków. Można podejrzewać, że jeśli nabór na uniwersytety nie ulega gwałtownej redukq'i, dzieje się tak w dużej mierze, ponieważ pełnią one nieoczekiwaną i niezaplanowaną funkię schronienia w społeczeństwie nękanym strukturalnym bezrobociem;
studia na uniwersytecie pozwalają odsunąć o kilka lat chwilę prawdy nadchodzącą, gdy trzeba w końcu stawić czoło brutalnej rzeczywistości rynku pracy.
Podobnie jak wszystkie inne monopole wartości dodanej, monopol instytucjonalnego „utowarowienia" nabytych czy przyjętych umiejętności może skutecznie oddziaływać tylko w uregulowanym środowisku; jednak do tego niezbędnego uregulowania - jak do tanga - trzeba dwojga. W omawianym przypadku warunek skuteczności stanowi relatywnie niezmienna relacja między charakterystyką pracy i charakterystyką umiejętności, relacja na tyle stabilna, że pozwala się zmierzyć średnim okresem „zdobywania wykształcenia wyższego". Na naszym coraz bardziej elastycznym i kompletnie zderegulowanym rynku pracy warunek ten rzadko kiedy zostaje spełniony; perspektywy powstrzymania rozkładu nikną z godziny na godzinę, nie da się też odtworzyć gwałtownie rozsypującego się porządku planowania na przyszłość. Proces kształcenia wyższego, tradycyjnie zinstytucjonalizowany w postaci uniwersytetu, nie potrafi przyjąć tempa elastycznego eksperymentowania narzucanego przez rynek pracy ani przyswoić ewidentnego braku norm i - co za tym idzie - nieprzewidywalności ich mutacji, nierozłącznie związanych z dryfowaniem noszącym miano elastyczności. Ponadto nabycie umiejętności niezbędnych do wykonywania elastycznych zajęć zazwyczaj nie wymaga dłhgotrwałej i systematycznej nauki. Najczęściej sprawiają one, że zespół wyraźnie sprofilowanych, nacechowanych logiczną spójnością nabytych umiejętności i nawyków przestaje być zaletą, którą niegdyś był, a zamiast tego staje się przeszkodą i wadą, co poważnie ogranicza wartość towarową uniwersyteckiego dyplomu. Ten ostatni z trudem rywalizuje z wartością rynkową szkoleń oferowanych (dzięki reformie Robbinsa)1 już po podjęciu pracy, krótkich kursów i weekendowych seminariów. Utrata uniwersalnej dostępności i relatywnie niskich kosztów pozbawiła wykształcenie uniwersyteckie jeszcze jednej - być może decydującej - przewagi nad innymi formami kształcenia. Może się niedługo okazać, że z powodu gwałtownego wzrostu wysokości czesnego i kosztów utrzymania wykształcenie uniwersyteckie nie będzie warte zainwestowanych pieniędzy. Ba, z powodu tych kosztów może wręcz utracić całkowicie swoją pozycję w rywalizacji na rynku edukacji...
Uniwersytety, dźwigające brzemię poczucia czasu historycznego i linearnego, odczuwają dyskomfort w świecie nacechowanym epizodycznością
Lionel Charles Robbins (1898-1984) - ekonomista brytyjski, który w latach 1961-1964 prze-wodniczył Komisji Szkolnictwa Wyższego. Odpowiedzialny za reformę nauczania na brytyjskich uniwersytetach. Popierał subsydiowanie szkolnictwa wyższego (przyp. tłum.).