Zwyotrco UrAlfiu lo'AiCI(QO
1934 r. major p*lo« fiojon Je*if
Nie było w Polsce już dawno imprezy, któroby poruszyła tak bardzo całe społeczeństwo, jak po ostotniem zwycięstwie kpt. Żwirki i inz. Wigury, Challenge w r. 1934. Nic więc dziwnego, że Pan Marszałek interesował się specjalnie przebiegiem zawodów — wyznoczył naweł nagrodę swego Imienia, która została przez nas zdobyta. Podobno, jak nom mówiono w Moszczenicy, przy codziennej gazecie porannej Pan Marszałek najpierw czytał wiadomości o Chal-lengeu-na drugim plonie wtym czasie były wieści z Genewy.
A kiedy z trasy lotu okrężnego Challenge'u przychodziły sprzeczne wiadomości. Pon Marszołek wyroził się: «Oni jednok z pewność i q dolecę, bo widać, że lecq z motemofycznq d o k ł a d n o s c i q».
Po powrocie do Krakowa wiodomem było juz, że Pan Marszałek wyroził życzenie, by Mu przedstawiono załogę zwycięskiego samolotu; przedstawić miał nas dowódca 2 pułku lotniczego płk. Lewandowski. Rzecz prosto, że było to dla nas wielkę niespodziankę — nie mogliśmy nawet my sieć o tern pomimo, iż przedtem już tokie wieści krężyły Audjencję wyznaczono no godzinę 12*łq w niedzielę dnia 30-go wrześnio, w Moszczenicy, gdzie Pan Marsza tek przebywał «na urlopie® w majqtku państwo Kępińskich którzy dworek swój no ten cel odstępili. O godzinie 7 e tego dnia zebraliśmy się w kasynie i dwoma samochoda mi z mjr. S. wyjechaliśmy w stronę Żywco, Było pogodo błękitne niebo i cudowne słońce.
Trudno nie przyznać się, że byliśmy wszyscy wzruszeń i podnieceni - mewętpliwie ło było przyczynę kilku posto jów po drodze dla wypoczynku, chocioż do Żywca jest łylko około 50 km. Wiedzieliśmy z gazet, że w Żywcu tamtejsze społeczeństwo pragnie nas powitoć i że poczyniono już pewne przygotowania - z tern była największa trudność, nie wypadało bowiem być witanym przez nikogo, zonim nie zameldujemy się u Pana Marszołka. Pozo tern, bioręc pod uwagę entuziazm pochallenge'owy, mogliśmy żywić słusznę obowę, czy zdężymy no czas do Moszczenicy.
Zatrzymaliśmy się o 3 .km. pr2ed’ Żywcem, a kiedy pierwszy samochód, wysłony na zwiady, przywiózł wiadomość, że Żywiec jest zupełnie pusty, bo wszyscy mieszkańcy czekaję no lotnisku, ruszyliśmy dalej. Dojeżdżomy do Moszczenicy, skrytej wśród pagórków. Zdaleka widać bramę wjazdowę, szeroko otwartę i poprzez zieleń otaczaję-cego porku bielejęce ściany małego dworku.
To tutaj za chwilę zomeldujemy się u Pana Marszałka. Mijamy obok głównę bramę, przy której nikogo nie widoć » objeżdżajęc dwór dokoła szosę zajeżdżamy od strony oficyn, by nie robić hałasu motorami.
Dookoła ciszo — dwór wydaje się jokgdyby uśpiony; od strony oficyn, przy furtce prowadzęcej do parku, wachmistrz żandarmerii na warcie. Wysiadamy. Przechodzimy przez park i za chwilę meldujemy się pułkownikowi Strzeleckiemu. Nostępnie, witoni gościnnie przez płk. W., doprowadzamy spój wyględ do porzędku po podroży. Wszędzie uderza nadzwyczojno skromność i prostota-z otoczenia jest tylko płk. S., W., pani dr. D.. kpt. L. Ze służby 3-ch ordynansów i telefonista. Z każdego ruchu i spojrzenia obecnych odczuwa się dla Tego, który tu mieszko.głę-bokę cześć bez cienia jakiejś uniżoności. Widać, że wszyst ko jest urzędzone tak, by Pan Marszałek miał zupełny spokój i wypoczynek.
Mamy około godziny czasu, bo Pon Marszałek dopiero wstał — płk. S. decyduje wobec tego. że pojedziemy na lotnisko, by nie robić zawodu tym, którzy czekaję tom na nas. Jedziemy samochodem osobistym Pana Marszałko. Wszystko odbywa się na lotnisku błyskawicznie: powitanie przez pana starostę, kwiaty, kilka podpisów dla dzieci i - wracamy.
Pan Marszałek jest teraz na śniadaniu i zo kilka chwil wezwie nos na górę. W oczekiwaniu, siedzimy w soloniku na dole, gdzie czasem po obiedzie Pan Marszałek przesiaduje i rozmawiamy swobodnie. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, otwieroję się drzwi — jasnoszary mundur Marszałkowski - i Pan Marszałek wolno wchodzi do pokoju. Zrywamy się i stojemy w postawie służbowej - me mam nawet czasu przyjrzeć się postaci Pana Marszałka; melduje się ppłk. pil. Lewondowski-zo nim kolejno - jo. Z pod krzaczastych brwi patrzę na mnie jasno niebieskie oczy — spojrzenie badawcze i poważne, twarz skupiono, jak zwykle u dowódcy, przyjmujęcego meldunek podwładnego.
W trokcie meldowania się, wyraz tworzy Pono Marszołka łagodnieje, z oczu potrzęcych prosto bije niezwykło dobroć, która dodaje nam otuchy.
Kiedy skończyła się prezentacja. Pan Marszałek nie witajęc przechodzi obok, patrzęc no nas zboku i nagle pada w naszę stronę nieoczekiwane zapytanie żartobliwie: «A cóżeście tak obaj nie wyrośli?-tacy obaj moli!» Pan Marszałek przyględo się nom z zaciekawieniem, uśmiechnięty i powolny.
- Panie Marszołku, melduję, że nie zmieścilibyśmy się inaczej do samolotu - odpowiadom, ośmielony wyrazem tworzy Pana Marszałka, który się uśmiechnę! no tę odpowiedź. - «T o c y oboj mali®- powtarza, poczem podchodzi do nas i bierze nas rękoma za pasy, uslawiajęc jednego obok drugiego. - «Ta c y mali — jeden i drugi, i jednakowi® - mówi, przyględajęc się, poczem podchodzi do stołu, siada w fotelu i wskazuje nam miejsce rękę.
Siadomy. Wszyscy pozostali stoję. Pan Marszałek patrzy na nos zamyślony, poczem mówi do pułkownika S., kawolerzysty, wysokiego wzrostu: «W i d z i pon, panie pułkowniku - mówi, wskazujęc no mnie — takich powinniśmy mieć w kawalerji; to nojbar-dziej odpowiedni wzrost dla noszych koni-dla takich | a k pan nie mamy koni w Polsce. Niech pan wstanie, ko pi tonie®. — Stoję, Pan Marszołek przyględa mi się chwilę, poczem doje znok bym
16