Próby takie podejmują jedynie ci, którzy godzą się na cyniczną grę z kartelem. Ale ani kamienice Piskorskiego ani nagle wzbogacający się studenci i emeryci nagle lewicowego Palikota, ani drużyna zwolnionych spin-doktorów Kaczyńskiego, nie potrafią przebić się przez mur. Wewnątrz kartelu, który nie czuje zagrożenia konkurencją z zewnątrz, poziom rywalizacji może się bezkarnie obniżać. W państwie, w którym ten sam kartel czterech partii biernie obserwuje dramatyczny spadek czytelnictwa Polaków, i boom edukacyjny, w którym jakość zamieniono w ilość, nie dziwi, że same partie nie piszą już programów, nie podejmują żadnej pracy intelektualnej albo społecznej, a jedynie wgapione w sondaże, szykują reklamówki wyborcze i patrzą, którego celebrytę z reality show lub wrogiej partii podebrać.
Do kiedy jeszcze będziemy udawać, że to jest demokracja? Że Polacy naprawdę mają w czym wybierać? Czy plebiscyt między "dwiema Polskami" to ma być ten pluralizm, o który chodziło po 1989 roku?
Bez wątpienia pomaga nam utrzymywać się w tych iluzjach fakt, że podobną alienację sceny politycznej obserwujemy niemal wszędzie w rozwiniętym świecie. Niemal wszędzie przeciwieństwa w polityce wchłaniają się nawzajem, partie kostnieją, nowe nie powstają, system się zamyka. A ponieważ godzić się z tym potrafią raczej konformiści niż nonkonformiści, w polityce rośnie liczba tych pierwszych. Berlusconi, Sarkozy, Merkel, a nawet Obama i Zapatero, a także Tusk budują z nich kalejdoskopowe formacje, w których public relations starcza za cały program działania, liczy się nade wszystko rozpoznawalność, jakby chodziło o dobrze obsadzoną i niekończącą się telenowelę o władzy, a nie realizację jakiegoś politycznego celu. W ten sposób wytwarza się nowa nomenklatura partyjna polityków niewymienialnych, do której co najwyżej można zostać dokooptowanym, a do sukcesu wystarczy rozpoznawalność zdobyta dowolnymi metodami. Zawsze odnajdą się w tej lub innej partii, z dużą ilością telewizyjnego mejkapu, tanich bon-motów w ustach, bez poglądów i honoru.
Wygląda to tak, jakby próbowano zawrzeć pakt ze społeczeństwem, a raczej z masową publicznością, której się mówi: wykonamy każde salto dla zdobycia władzy, dlatego zrzucamy w tym celu balast jakiejkolwiek idei politycznej, ale za to poradzimy sobie z kryzysem, autostradami, elektrowniami atomowymi, deficytem i innymi problemami administracyjnymi. Tylko, że prawie wszędzie taka ucieczka od polityki okazuje się skuteczna w dojściu do władzy i mało skuteczna w spożytkowaniu jej. Zachodnie gospodarki wpadły w kryzys, Unia Europejska tkwi w marazmie.
Gdyby taki pakt był wykonalny, może należałoby go uznać, ale wystarcza on jedynie na stworzenie kordonu sanitarnego przeciw populistom, dla których jest w równym stopniu barierą, co źródłem napędzania popularności. Duch, który ulatuje obecnie ze współczesnych demokracji liberalnych, polegał na rywalizacji różnych pomysłów politycznych, aby wygrał najlepszy. Bardzo często dochodziło do kompromisów, ale kompromis między ideami czy programami, to coś innego niż oportunistyczne ewolucje wizerunku. Systemy partyjne ogłupiają dziś ludzi w równym stopniu jak telewizja. Zwyciężają ci, którzy najszybciej pozbyli się jakiejkolwiek misji. W mediach może mieć to przynajmniej sens ekonomiczny, ale w polityce?
Sfera polityczna, przynajmniej w dłuższym okresie, odzwierciedla to, co dzieje się w sferze społecznej, w której urynkowienie kolejnych sfer życia doprowadziło do rozpuszczenia się społeczeństwa na konkurujące ze sobą na każdym polu jednostki. Wspólnoty polityczne stopniowo zamieniają się w coś, co można by nazwać zmodernizowanym stanem naturalnym, w którym na
2