Problem zresztą jest szerszy. Przyzwyczailiśmy się do łatwego krytykowania polityków i partii, ale mamy opory przed trzeźwą oceną polskiego obywatela. Czy jego kwalifikacje, tak istotne w demokracji - jak gotowość tolerancji odmienności, rozumienie dobra publicznego, zaufanie do otoczenia, kapitał społeczny i wiele innych - rzeczywiście wskazuje, iż problem leży tylko po stronie partii? Brak miejsca nie pozwala mi na zaprezentowanie wyników Polskiego Generalnego Studium Wyborczego świadczącego, o tym, że kwalifikacje te są żenująco niskie. Nie znaczy to, bym chciał „winić" suwerena za ten stan; jesteśmy winni wszyscy - rodzice, system edukacyjny, Kościół, a przede wszystkim media publiczne, które nigdy w dwudziestoleciu (poza pogadankami Jacka Kuronia) nie podjęły się trudu rzetelnej socjalizacji do nowego ładu politycznego.
Także partie skupione na partykularnej indoktrynacji, na celowym wprowadzaniu Polaków w błąd ze względu na swój krótkowzroczny interes są tu winne, rzecz jasna. Co więcej, przez dziesięciolecia politolodzy, którzy opisywali dylemat trudności w komunikacji między obywatelami a politykami, zauważali, jak bardzo zjawisko to jest zależne od stopnia wyrafinowania politycznego obywateli - im niższy poziom ich wiedzy o polityce, tym gorzej. Od pewnego czasu coraz więcej uwagi poświęca się zjawisku celowego wprowadzania obywateli w błąd przez partie i media im sprzyjające (misinformation). Nie inaczej jest w Polsce, co pokazuje Polskie Generalne Studium Wyborcze 2010. Efekty owej celowej dezinformacji są tym silniejsze, im silniejsza identyfikacja partyjna obywatela i im pilniej ogląda on programy polityczne w mediach, przy czym fenomen ten nie jest niwelowany przez wyższy poziom wykształcenia.
Jacy obywatele, takie partie
Dodajmy do tego jeszcze jedno interesujące zjawisko polskich relacji obywatel - partie. Jak wspomniałem, w niewielu krajach świata politycy i partie cieszą się tak niskim poparciem jak w Polsce. Paradoks polega jednak na tym, że Polacy opowiadają się za konkretnymi rozwiązaniami, tak ważnymi jak reforma administracyjna, reforma emerytalna czy wejście do Unii Europejskiej, wcale nie dlatego, że są wśród nas bogaci i biedni ani nie dlatego, że są młodzi i starzy, ani nawet nie dlatego, że część Polaków jest bardzo dobrze, a część dość marnie wykształcona. To, co najsilniej determinuje takie wybory, to poprzednie głosowanie na partie zajmujące takie lub inne stanowiska względem tych kwestii (opisałem to w artykule w czasopiśmie "Electoral Studies" nr 3/2005). Tak więc niezależnie od deklaratywnej niechęci do partii, gdy trzeba podejmować decyzje strategiczne, Polacy są bardziej homines politici, niż - jak chcą socjologowie - emanacją własnej pozycji w strukturze społecznej.
I jeszcze jedno o Polakach jako demokratycznych obywatelach. Ich ogromna bierność w sferze publicznej przejawia się także w tym, że po 20 latach praktykowania tej samej (w tym aspekcie) ordynacji wyborczej nadal nie korzystają z jej największej zalety - "otwartości" naszych list wyborczych powodującej, że nie głosuje się po prostu na daną partię, bo trzeba zagłosować na konkretnego człowieka reprezentującego wybraną partię.
Otóż przy średnio kilkunastomandatowych okręgach wyborczych i fakcie, że nasze partie wprowadzają z nich do parlamentu zaledwie po kilku kandydatów dziwić musi ogromna koncentracja rozkładu głosów wyborców na - zazwyczaj - pierwszych dwóch miejscach. Dziwi z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli większość Polaków tak bardzo nie ufa i nie ceni polityków partyjnych, to przecież powinna ich omijać i nie popierać. Po drugie zaś, zadziwia brak aktywności organizacji społecznych i samoorganizacji obywateli. Logika tej ordynacji wyborczej bowiem pozwala zakładać, że ostateczni zwycięzcy mogą znajdować się na dowolnym miejscu listy, ważne, by byli rozpoznawalni i popierani.
9