„Szkoła Specjalna": Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej jest uczelnią o przeszło osiemdziesięcioletniej tradycji, kształcącej nauczycieli i wychowawców, a więc osoby otwarte na drugiego człowieka, gotowe do niesienia pomocy, przygotowane do pracy z osobami niepełnosprawnymi wymagającymi specjalnej opieki. Ponieważ Pani i Pani dzieło - Polska Akcja Humanitarna - jest utożsamiane z przywracaniem bezpieczeństwa ludziom, to nasuwa się pytanie, skąd wzięła się ta potrzeba czynienia dobra?
Janina Ochojska: Myślę, że na to, co się stało w moim życiu, jakoś wpłynęło moje dzieciństwo. Chciałam być astronomem i skończy łam studia w tym kierunku, jako pracownik naukowy pracowałam w PAN. Wychowywałam się w ośrodkach dla dzieci chorych na polio, które powstawały w latach 50. W ośrodkach tych pracowali wychowawcy i lekarze z prawdziwą pasją. Tam nauczyłam się, że niepełnosprawność jest czymś lepszym, a nie czymś gorszym, że to nam dano coś więcej, a nie mniej. Warunki, w jakich nas wychowywano, uczyły nas wzajemnej pomocy, samodzielności, gdyż nikt za nas niczego nie robił. Czasami to wychowanie może było nawet okrutne, bo rzucano nas na bardzo głęboką wodę, ale teraz wiem, że to mi w życiu bardzo pomaga. Natomiast to, że zajęłam się pracą dla innych, to jest kompletny przypadek. W latach 80. przyjeżdżały do Polski konwoje z pomocą. Wtedy zetknęłam się z francuską organizacją, w której byłam wo-lontariuszką. Załatwiałam sprawy celne, transport, zajmowałam się ludźmi, którzy przyjeżdżali nam pomagać. Potem przyjeżdżały pielęgniarki i lekarze zapoznać się z sytuacją w polskich szpitalach. Zupełnie przypadkowo pojechałam z konwojem tej organizacji do Sarajewa. W 1992 r. ta organizacja rozpoczęła akcję sprowadzania tysiąca dzieci z matkami z obozów do rodzin francuskich na rok. Będąc w Sarajewie, mieszkałam przez dwa dni w obozie. Po powrocie do Polski już nie mogłam wrócić do swojego obserwatorium, chciałam wysłać jeden konwój do Sarajewa, 26 grudnia wyjechał pierwszy konwój składający się z kilkunastu ciężarówek i kilkunastu dziennikarzy. Potem trzeba było wysłać następny, a potem następny... i tak to trwa do dziś. Chociaż już dzisiaj nie wysyłamy konwojów, to w dalszym ciągu jesteśmy z nimi kojarzeni. Teraz działamy przez stałe misje, więc jest to jakby inna forma pomocy. Nasze misje są obecne w krajach, którym pomagamy, tam zdobywamy pieniądze na programy i je realizujemy.
„Sz.S.": Jak Pani uważa, mając takie doświadczenie i realizując tak wielką misję, co świat mógłby zrobić w zakresie pomocy dzieciom?
J.O.: Przestać handlować bronią, przestać wywoływać wojny, przestać walczyć o władzę i pieniądze, to wydaje się bardzo proste. Na kataklizmy nie mamy wpływu, chociaż jakiś mamy. Ostatnia tragedia pokazuje, że gdyby były systemy ostrzegania, to przynajmniej na niektórych wyspach ludzie by ocaleli, mając na ucieczkę kilkadziesiąt minut. Ale przede wszystkim musimy mieć świadomość, skąd te wszystkie tragedie się biorą. One biorą się z nas samych. Dopóki z tego nie zdamy sobie sprawy, to tak naprawdę nie rozwiążemy żadnego z tych problemów. Bo ja wierzę w to, że każdy z nas ma wpływ na losy świata, tylko musi chcieć wiedzieć, musi mieć świadomość i działać w swoim kręgu tak, żeby tworzyć dobro, a nie zło. Każdy z nas może się zająć jakąś cząstką i robić coś dobrego. To nie znaczy, oczywiście, że wszyscy mają się zająć pomocą
83
SZKOŁA SPECJALNA 2/2005