mała ojczyzna i był głęboko przekonany, że region, z którego się pochodzi zasługuje na badanie, na to, żeby się nim interesować. A że ja byłem z Zamościa, właśnie dlatego mnie namawiał „na ordynację zamojską”. Dziękj takiej postawie zyskiwał sobie znajomości i uznanie w środowisku. Sporo pisywał o lokalnych dziejach i uczestniczył w różnych zespołach, jak chociażby w „Historii Lublina" jako autor i redaktor.
A.D.: Czyli propagował swoisty patriotyzm lokalny?
W.W.: Tak, dokładnie. Z tym, że trzeba dodać: patriotyzm lokalny w dobrym znaczeniu. Kurów to były lata lego dzieciństwa, często go wspominał, natomiast można powiedzieć, że czuł się „lublinianinem” z krwi i kości, tutaj spędził swoje dojrzałe lata i był do Lublina bardzo przywiązany; znał bardzo dobrze jego historię i wszystkie miejsca, zwłaszcza te, które były w jakiś sposób związany z sądownictwem. Poza tym był redaktorem dwutomowych „Dziejów Lublina”, prowadził ciągle jakieś badania, a to nad powiatem, a to nad wójtem lubelskim, a to nad starostą kazimierskim, prowadził cały nurt badań regionalnych
A.K.: Bardzo szanował te badania. To wynikało stąd, że w XIXw„ na dobrą sprawę, cała historia ustroju i prawa niemieckiego opierała się na drobnych badaniach prowadzonych przez różnych pasjonatów swoich miejscowości; to była ogromna mozaika. I mnóstwo takich przyczynków zostało zebranych po zjednoczeniu Niemiec w historię państwa i prawa. Podobnie było w Królestwie Polskim, to były inne czasy - sędziowie, notariusze, lekarze pisali o swoich miejscowościach. Myślę, że coś takiego wyznawał profesor Mazurkiewicz - od badań regionalnych do późniejszych syntez. Dlatego, dzięki swojej pracy, był wielokrotnie honorowany medalami zasług dla Lublina i dla Lubelszczyzny...
A.D.: Czy miał wrogów w życiu zawodowym?
A.K.: Nie. W środowisku historyczno-prawnym w Polsce był bardzo szanowany. Zwłaszcza z poznaniakami był w wyjątkowo dobrych kontaktach. Autentycznie się przyjaźnił z prof. Witoldem Maislem, prof. Zdzisławem Kaczmarczykiem, prof. janem Wąsickim.
W.W.: Trafił idealnie w taką lukę badawczą, że nawet nie miał się za bardzo komu narazić, bo nikt się na tym tak dobrze nie znał. Może z wyjątkiem prof. Władysława Sobocińskiego, ale ten Mu wystawiał bardzo dobre recenzje. A ponieważ taki miał charakter, że sam nie uprawiał zadziornej krytyki, toteż nikt Mu się tym samym nie odwdzięczał. Kiedy kogoś krytykował, to robił to w elegancki sposób - ten, kto był zainteresowany wiedział o co chodzi i w którym miejscu zrobił błąd. Słabo pamiętam ten okres, kiedy był dziekanem; studiowałem bezpośrednio potem, ale widzę pewną różnicę: dzisiaj dziekan jest urzędnikiem - musi prosić rektorat o pieniądze, załatwiać mnóstwo spraw, a wtedy była to osoba, której główną funkcją była mediacja, łagodzenie konfliktów, kierowanie profesurą, moderowanie życia na wydziale i Profesor Mazurkiewicz był w tym bardzo dobry.
S.H.: Poza tym, że - jak panowie powiedzieli - był tolerancyjny, opanowany i dużo spraw potrafił oglądać z dystansu, to czy czasem coś Go dziwiło? Może hipisi?
W.W.: Największą ekstrawagancją w tamtym czasie były kolorowe koszule. On je tolerował, chociaż osobiście uważał, że mężczyźnie to nie przystoi.
A.K.: Uczelnię hipisi ominęli. Osiemdziesiąt procent studentów chodziło „pod krawatem”, a wytarte dżinsy, długie włosy czy czuby się nie zdarzały. To było nawet nie do pomyślenia, żeby asystent pojawił się na uczelni w wyciągniętym swetrze. Studenci w latach sześćdziesiątych mogli za to swobodnie działać po zajęciach w studenckim ruchu artystycznym, który był bardzo rozwinięty - były liczne kabarety, teatry studenckie. Przecież znakomita większość naszych wybitnych aktorów - poczynając od Zbyszka Cybulskiego - wyszła z kabaretów studenckich: z Bim Bomu, z Teatru Stu, z Wrocławskiego Pałacyku czy z lubelskiego Gongu. Życie studenckie wyglądało wtedy inaczej.
W.W.: Przede wszystkim - w porównaniu do reszty młodzieży - liczba studentów była minimalna. To była elita. Jeśli dzisiaj około 30-40 procent przechodzi przez uniwersytety, to wtedy to było około 3-4 procent, potem maksymalnie do dziesięciu procent. Czyli - jeden z dziesięciu maturzystów trafiał na studia.
S.H.: Wytwarzały się bliskie więzi...
W. W.: To było szczególne: dzisiaj, kiedy proszę jakiegoś studenta, żeby przekazał książkę koleżance, to słyszę „Ja jej wcale nie znam”.
A.K.: Wyobraźcie sobie panie, jak to mogło nobilitować. I to odbijało się na zachowaniu. Kiedy ja zaczynałem studiować, to wielu ludzi w Lublinie mówiło nie „student", a „pan student”. To było pięćdziesiąt lat temu.
W.W.: W pewnym sensie to powodowało jakąś hermetyczność naszego środowiska. Człowiek spotykał się we własnym gronie, gdzie mieszali się ludzie nauki, dziennikarze i artyści -szczególnie popularną kawiarnią była „Nora”. Dziś polaryzacja jest większa, a więzi koleżeńskie studentów nie ograniczają się przecież tyko do studentów.
A.K.: Ale równocześnie wtedy środowisko studenckie całkowicie wystarczało; ono kwitło i wykształcało mnóstwo form spędzania wolnego czasu. Nie było potrzeby go opuszczać. W karnawale, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych i w latach sześćdziesiątych, odbywało się trzydzieści - czterdzieści balów w Lublinie. Co sobotę był jakiś bal.
A.D.: Profesor Mazurkiewicz w nich uczestniczył?
W.W.: Raczej nie. Nie lubił tańczyć.
S.H.: Można mieć wrażenie, że to była kultura akademicka - wspólna studentom i profesorom.
W.W.: W dużym stopniu - tak. Mieliśmy wtedy kluby młodych pracowników nauki, nie czuliśmy takiego dystansu do Mazurkiewicza jako asystenci.
A.K.: Naturalny respekt był rzeczą normalną, to był ten umiarkowany feudalizm i przekonanie, że nad profesorem jest już tylko Pan Bóg. Nikt nie zapominał słowa „pan”, zwracając się „panie profesorze”. Powiedzieć „profesorze" było nie do pomyślenia. Ale, równocześnie, dystans między studentem a profesorem był znacznie mniejszy. Bo student także miał poczucie, że jest elitą i to już w czasie studiów. Owszem, zdarzały się ekscesy, że ktoś się upił czy z kimś pobił, ale ogólna tendencja była inna.
26
Wiadomości Uniwersyteckip. grudzień 2000