Fot. Archiwum prywatne.
|
Pierwszą naszą parafią była nowo utworzona parafia greckokatolicka w Łomiankach pod Warszawą, gdzie oboje kontynuowaliśmy swoje doktoranckie studia teologiczne. Parafia była specyficzna. Mieszkaliśmy na terenie klasztoru ojców augustynianów, a służyliśmy emigrantom z Ukrainy, których wŁomiankach było około trzech tysięcy. Byli to biedni ludzie, którzy przyjechali do Warszawy za chlebem. Moja rola w parafii polegała głównie na prowadzeniu śpiewu na nabożeństwach oraz organizowaniu różnych spotkań, wieczorków, ognisk, a nawet potańcówek dla naszych wiernych. Była to bardzo prężna wspólnota, z którą byliśmy bardzo związani. Ci ludzie tak naprawdę mieli tu tylko nas. Parafia dawała im namiastkę domu-Ukrainy. Wtedy też pierwszy raz zaczęto do mnie mówić „pani imość" - tak bowiem na Ukrainie nazywa się żonę księdza. Dla mnie była to nowość, tym bardziej kiedy mówili tak do mnie ludzie w wieku moich rodziców.
W Warszawie urodziły się dwie nasze starsze córki. W związku z miejscem zamieszkania - mały domek daleko od głównej ulicy - powstała mała anegdota. Nasi sąsiedzi dłuższy czas nie nawiązywali kontaktów z nami, mimo prób z naszej strony. Pewnego dnia starsza sąsiadka zapytała mego męża wprost: „jak to jest, że odprawia ksiądz msze w kościele, a tu przyjeżdża do jakiejś kobiety z dziećmi?". Myślała ona, że jestem „utrzymanką" księdza. Rusłan, mój mąż, wyjaśnił pokrótce pani na czym polega tradycja Cerkwi greckokatolickiej i że jestem jego żoną. Od tego czasu była to nasza najmilsza sąsiadka.
prosto z mostu... 15