tam tłumaczą... No i, co niespotykane dotychczas, te folie i ilustracje z książek byty najczęściej w większości w języku angielskim! Minęła pierwsza godzina wykładu, wykładowca się milo ukłonił i zapytał, czy wszystko jasne, a że nikt nie oponował (każdy w lekkim zamroczeniu po takiej dawce informacji), więc pożegnał się, energicznie zebrał swoje bagaże
Wszystkie następne wykłady były mniej więcej podobne do tego pierwszego. Wielka ilość informacji, trudnych, początkowo wydawała się bez ładu i składu, język często przeplatany terminologią angielską. Część roku zniechęciła się po 3-4 tygodniach. Żeby nie iść w ślady innych, zacząłem czytać podręcznik przed wykładem. Pomogło. Czy to były dobre wykłady? I tak, i nie. Były skomplikowane, czasem zbyt skomplikowane na nasz poziom. Były łatwiejsze do zrozumienia wtedy, kiedy coś się wcześniej przeczytało na ten temat. Pokazywały zjawiska wielopłaszczyznowo i krytycznie. Co było w nich fajne? Te wykłady pozwalały czuć omawiane zjawiska i umocować je jakoś w całym organizmie - coś, co działo się w żwaczu albo w sercu miało swoje konsekwencje w innych, nawet bardzo odległych narządach, a przez pokazywanie kontrowersji i luk w wiedzy uczyły krytycznego spojrzenia na nią. Notabene, w późniejszych latach trafił się inny wykładowca, który nie dopuszczał takiej wolności spojrzenia i na kolokwium trzeba było recytować wszystko tak, jak podawał na wykładzie, bo to była jedyna prawda, przynajmniej na tym przedmiocie. Kilka razy zdarzyło się, że Profesor Barej przekazywał na wykładzie informację z dopiero co opublikowanego artykułu w Naturę albo w innych zachodnim czasopiśmie (przypominam, to były lata 1980-1981). Zdarzało się i tak, że Profesor omawiając jakiś mechanizm fizjologiczny i przedstawiając luki w jego zrozumieniu, zwracał się do nas mówiąc, że my mamy szansę to rozwiązać, jeśli chcemy. Traktowaliśmy to najczęściej jako żart. Z zaliczeniami i egzaminem nie wiążą się jakieś specjalne refleksje, zdane na cztery z poczuciem sprawiedliwej oceny. No tak, to ostatnie w sumie tłumaczy, dlaczego na giełdzie tak mało mówiło się o fizjologii zwierząt.
Drugie spotkanie z Profesorem nastąpiło w 1984 r. pod koniec moich studiów, kiedy decydowałem się na pozostanie na Uczelni. Dowiedziałem się, że jest jakaś szansa na asystenturę na fizjologii zwierząt na macierzystym Wydziale Weterynaryjnym. Co prawda nie bardzo wierząc w powodzenie, bo nieco wcześniej zostałem odmownie przyjęty na fizjologii, umówiłem się na spotkanie z Profesorem Barejem. Prawdę mówiąc, nie bardzo pamiętam jego przebieg, rozmowa była krótka, ale zakończona „Welcome on aboardł". O czym rozmawialiśmy i jakie wywołałem wrażenie, nie pamiętam, poza tym, że byłem punktualnie o umówionej godzinie. Następne spotkania były częstsze, a niektóre, szczególnie te w okresie realizacji badań do doktoratu, także bardzo długie. Pamiętam, że niektóre, zwłaszcza te w dni wolne od zajęć, trwały po kilka godzin. Po takich spotkaniach moja praca nad kolejnymi projektami czy nowymi artykułami nabierała gwałtownego przyspieszenia. Czasem się zastanawiałem, jak to jest, że siedzę sam nad problemem kilka, kilkanaście dni i nic, a z Profesorem nagle znajdujemy rozwiązanie w półgodzinnej rozmowie.
Zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, że byłem jednym z wielu asystentów w Katedrze i każdy potrzebował spotkania i dyskusji nad projektami. Dobrym czasem do spokojnych rozmów były wspólne wyjazdy na konferencje. Takim był na przykład wspólny lot do Tokio samolotem Aero-ftotu na konferencję ISRP w sierpniu 1989 r. To były początki wieloletniej intensywnej współpracy z profesorami Seiyu Kato (Rakuno Gakuern University), Satoru Naruse (National Institut of Physiological Sciences - Seiriken), Atsukazu Kuwaharą (Unk/ersity of Shizuoka) i wieloma innymi. W podróży Profesorski czas byt już tylko do naszej dyspozycji, tak jak przebogate zasoby .piwnic’ samolotowych. Bo w ramach rewanżu za kłopoty z rezerwacją (oraz z pomocą kilku drobnych prezentów i całkiem wtedy jeszcze poprawnego języka rosyjskiego) mile panie na lotnisku w Moskwie przerejestrowaty .junnych akademików", to jest dr. Pierzynowskiego i mnie, do klasy biznes, a Profesora-Rektora do first class. Ale od startu do lądowania wszyscy urzędowaliśmy w tej first class. Dopiero w czasie takich rozmów, przeplatanych podziwianiem wschodu słońca nad Bajkałem, można było doświadczyć szerokiej wiedzy Profesora połączonej ze świetną intuicją badacza.
Inną ciekawą wyprawą byl wyjazd, też na konferencję, pociągiem do Berlina w 1995 r. Wtedy przez całą niemal drogę Profesor opowiadał o prof. Michale Laskowskim seniorze. Byl
Aemcout 15