kończą, bo narzędzia do pisania w formacie PDF są jeszcze droższe niż Word. a ponadto są mato popularne, a przez to słabo dostępne. Podobnie jest z formatem XML. Pozwala on swobodnie wymieniać dokumenty elektroniczne pomiędzy różnymi platformami, ale samodzielne napisanie dokumentu w XML - to naprawdę kawał ciężkiej roboty, wymagający sporej wiedzy i nietypowych umiejętności (pokażcie mi na przykład sekretarkę, która to potrafił).
Podsumowując mój list napisałem: Doskonale rozumiem wszystkie urzędy, które chcą mieć nadsyłane dokumenty elektroniczne w jednolitym formacie. Brak takiego (twardo egzekwowanego!) uregulowania wywołałby chaos i ogromne kłopoty z przechowywaniem i przetwarzaniem tych dokumentów. Z kolei dokonywanie w samych urzędach konwersji dokumentów nadsyłanych do nich w innych formatach mogłyby stać się źródłem problemów prawnych (gdyby się okazało na przykład, że dokument używany przez urząd różni się od tego, który przedstawia w sądzie petent - a tymczasem po drodze wykonywana była przez urząd konwersja formatu plików). Skoro więc chcemy używać elektronicznych dokumentów w nowoczesnych urzędach, to konieczne jest narzucenie jednolitego formatu na wejściu do urzędu - dla uniknięcia wszelkich nieporozumień.
Z kolei jeśli niezbędne jest ujednolicenie formatu elektronicznych dokumentów to najbardziej logiczne jest podanie tego formatu, którym posługuje się największa liczba potencjalnych klientów urzędów. Niezależnie od sympatii czy antypatii w stosunku do firmy Microsoft (o czym jeszcze napiszę na końcu artykułu) jest rzeczą bezsporną, ze ogromna większość ludzi w Polsce (a więc także ogromna większość potencjalnych klientów wszelkich polskich urzędów) używa obecnie edytora MS Word. Jak wskazano wyżej, użytkownicy innych programów mogą (przy minimalnym wysiłku) wytworzyć swoje dokumenty w takim właśnie formacie. Stąd uregulowanie preferujące format (ale nie program!) MS Word w korespondencji z tymi urzędami jest ze wszech miar sensowne.
Na zakończenie tego artykułu pozwolę sobie na zapowiedziany wcześniej akcent osobisty, który także byt w mojej korespondencji do .Rzeczpospolitej" i też został niestety wykastrowany z mojego listu. Otóż pisałem, że jako urzędnik (rektor dużej uczelni), a także jako profesjonalny informatyk, osobiście szczerze nienawidzę Microsoft oraz całej tej przeładowanej kosztowną i niepotrzebną grafiką techniki obsługi programów firmy MS. Nienawidzę także rozrzutnego gospodarowania sprzętem, typowego dla Microsoft, które sprawia, że na przykład zwykły edytor, robiący z mądrego komputera w istocie tylko głupią maszynę do pisania, angażuje koszmarnie dużo wszelkich zasobów procesora i pamięci, a najkrótszy nawet tekst napisany w MS Word zajmuje na dysku komputera niezrozumiale dużo miejsca, nie mówiąc już o tym, że nie daje się normalnie odczytać (np. jako plik ASCII) i wymaga bardzo długiej, kosztownej transmisji podczas przesyłania przez Internet.
Więc to wszystko, co napisałem w moim liście do redakcji, wynikało jedynie z obowiązku dania świadectwa prawdzie, ale nie z sympatii do jakiejś firmy i jej wyrobów! Dlaczego „Rzeczpospolita" tego nie wydrukowała? ■
List JM Rektora AGH do redaktora naczelnego pisma „Computerworld”
Prof. zw. dr hab. inż. Ryszard Tadeusiewicz Rektor AGH, członek PAN i PAU
Szanowny Pan Wojciech Raducha Redaktor Naczelny Czasopisma Computerworld
04-204 Warszawa, ul. Jordanowska 12, skr. poczt. 73
Wielce Szanowny Panie Redaktorze,
w ostatnim numerze czasopisma „Computerworld” (numer 27/583 z dnia 8 lipca 2003 roku, str. 36) opublikowany został artykuł (Nie) każdy umie nieść kaganek oświaty, w którym dwukrotnie wymieniono moje nazwisko. Ponieważ kontekst tych informacji stawia mnie w niekorzystnym świetle, a fakty przywołane w tym artykule są niekompletne, uprzejmie proszę -zgodnie z prawem prasowym -
mach Państwa Pisma mojego niżej podanego wyjaśnienia.
AGH jako Uczelnia oraz ja osobiście jako jej rektor uważaliśmy od początku koncepcję Polskiej Biblioteki Internetowej (PBI) za trafną i godną poparcia. Nadal zresztą uważam, że potrzebne jest miejsce w Internecie, w którym prezentowane będą dzieła polskiej kultury (włączając w to także dzieła naukowe, które bezspornie są także cząstką kultury), gdyż dzięki temu do polskiego dziedzictwa duchowego będzie mieć dostęp naprawdę każdy - i spragniony polskości Polonus w Australii, i zainteresowany naszym krajem Latynos nad Amazonką i nie mające dostępu do dobrej biblioteki dzieci w Bieszczadach. Chcieliśmy więc w AGH pomóc w stworzeniu tej Biblioteki i dlatego udostępniliśmy na potrzeby PBI - nieodpłatnie - cały potrzebny sprzęt (PBI przez cały czas swego istnienia ulokowana była na serwerze będącym własnością AGH, chroniona była przez wypożyczony przez nas firewall, nawet koszty energii, pomieszczeń i amortyzacji pokrywała w całości moja Uczelnia). Co więcej przekazaliśmy także nieodpłatnie jako „wstępny wsad" do PBI, zasoby książek które wcześniej elektronicznie przetworzyliśmy i udostępnialiśmy od kilku lat w Internecie. Podobnie postąpił Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Gdański. Podkreślam jeszcze raz z naciskiem: nikt nam nigdy za to wszystko ani grosza nie zapłacił, więc robiliśmy to wszystko w przekonaniu, że jest to zgodne z misją uczelni, polegającą na udostępnianiu wiedzy wszystkim, którzy jej potrzebują.
Współpraca między AGH i twórcami Biblioteki Internetowej po wstępnym okresie entuzjazmu (trwającym mniej więcej dwa tygodnie) cały czas układała się bardzo źle. Wielokrotnie sam albo wspólnie z rektorem UJ i Dyrektorem Biblioteki Jagiellońskiej, sialem do Ministerstwa Nauki i Informatyzacji (MNI) memoriały i propozycje, wskazując na wady przyjętego sposobu gromadzenia i udostępniania zbiorów PBI, a także proponując naszą pomoc, wynikającą z faktu, że na AGH od lat mamy działający system udostępniania pelnotekstowych wersji, co bardziej poszukiwanych skryptów i książek, zintegrowany z systemem VTLS obsługującym katalogi naszej Biblioteki. Na temat sposobu traktowania naszych sugestii przez urzędników MNI mógłbym napisać długi i bardzo gorzki tekst, ale w tym momencie ważny jest tylko jeden element: nigdy i w żadnym zakresie nie pozwolono nam uczestniczyć w procesie budowy PBI. Wszystko robiły zawsze wyłącznie prywatne firmy, natomiast żadna Uczelnia nie została nigdy dopuszczona do jakichkolwiek działań związanych z tworzeniem PBI (poza tym, że wzięto nasze cyfrowo przetworzone książki oraz używano naszego sprzętu). Nie mieliśmy więc żadnego wpływu na pojawienie się tych wszystkich mankamentów PBI (zwłaszcza w obszarze wyszukiwania i dostępu do jej zasobów), słusznie wypunktowanych w cytowanym artykule CW. Oferowana przez nas wiedza była przez MNI systematycznie i pogardliwie odrzucana. Po wielu bardzo frustrujących doświadczeniach postanowiłem zakończyć tę „współpracę" i w dniu 18 lipca 2003 roku złożyłem osobiście Ministrowi Nauki i Informatyzacji szczegółowy raport w tej sprawie. a także deklarację, że AGH definitywnie wycofuje się z PBI.
Przedstawiona wyżej informacja wyjaśnia także - mam nadzieję - wykpiwany w artykule fakt, że w zasobach PBI pojawiły się między innymi moje książki: otóż stanowiły one część zasobu udostępnionego nieodpłatnie przez AGH w momencie tworzenia PBI. Z kolei ich umieszczenie w Internecie w AGH nie miało na celu zaspokojenia mojej próżności, gdyż włączając je do cyfrowo udostępnianych zasobów naszej Biblioteki (a potem pozwalając na ich przeniesienie do PBI) miałem dwa cele:
Po pierwsze są to książki, które bezspornie są użyteczne dla studentów naszej (i nie tylko naszej) Uczelni.
Po drugie chodziło mi o to, żeby zachęcić innych Autorów do te-