rza i prowadzących na nie bram. Ponieważ nie wiedziano skąd przyjdzie atak, postanowiono w trakcie walki wspierać bardziej zagrożony odcinek.
O 11.00 legioniści dostali od kwatermistrza po szklance wina. Wody nie miał już nikt. Gorączkowe poszukiwania w ruinach hacjendy przyniosły marny łup: małą butelkę rumu, którą Danjou kazał zostawić na ostatnia chwilę. Około południa, kiedy spiekota sięgnęła zenitu, Meksykanie ruszyli do ataku. Części jeźdźców udało się przebić - przez otwory wybite armatnimi strzałami - do budynku; rozpoczęła się krwawa walka wręcz o poszczególne pokoje. Na podwórzu nie było lepiej. Meksykanie zlekceważyli umocnione bramy i próbowali przesadzać mur stając na końskich grzbietach. Wymiana ognia trwała godzinę, atak odparto. W trakcie walki okazało się, że Meksykanie dużo strzelają, ale szkody, jakie czynili były znikome. Faktycznie, otrzymali oni przed bitwą nowe amerykańskie karabiny, których dotąd nie znali. Salwa za salwą szły w powietrze. Kiedy porzucili nową broń i sięgnęli po stare karabiny, ich skuteczność zastraszająco wzrosła.
Danjou powoli tracił orientację w sytuacji, mając pole widzenia ograniczone murem. Sierżant Morzycki wdrapał się na dach i nie zważając na świstające wokół kule raportował: Jesteśmy całkowicie otoczeni. Jest ich tylu, że nie mogę policzyć”. Około 13 00 do hacjendy zbliżył się parlamentariusz i zaządał rozmowy z dowódcą. Danjou propozycję kapitulacji na honorowych warunkach odrzucił. Walki wznowiono. Najtrudniejsza była sytuacja w samej hacjendzie, gdzie walczono na noże, strzelano przez ściany, próbowano rzucać ręczne granaty. Jednak żadna ze stron nie zdołała osiągnąć przewagi. Gwałtowne starcie w morderczym upale wyczerpało jednych i drugich. Po godzinie walka zamarła.
Danjou obchodził stanowiska obrońców, pocieszał rychłym nadejściem odsieczy, przyjmował przysięgi o walce do końca i porzuceniu myśli o kapitulacji. Nikt nie sądził, że takie słowa oznaczają w praktyce zgodę na samobójstwo.
Około 15.00 Meksykanie ponowili atak, szturmując hacjendę ze wszystkich stron. Przy północnym murze zginął trafiony pociskiem kpt. Danjou. Komendę przejął por. Vilain; ongiś wyrzucony ze szkoły wojskowej za bójki i niesubordynację. Do Legii trafił w roku 1852 i awansował do stopnia oficerskiego z szeregowca II klasy. Vi-lain komenderował w 50-stopniowym upale.
W corallu przybywało trupów, a kałuże krwi zamieniały się cuchnącą maź. Większość zabitych była prawie naga; ich mundury zużyto na opatrunki dla rannych. Wszystkich dręczyło pragnienie. Vilain odkorkowal zostawiona na czarną godzinę butelkę rumu. Każdemu należało się zwilżenie warg. Porucznik stał z pistoletem w ręku, grożąc, że zabije jeśliby kto chciał napić się więcej. Walczącym na podwórzu jedynego cienia dostarczała tylna ściana, ale szukających tam ochłody kładły trupem nieprzyjacielskie kule.
Meksykanie o 16.00 zajęli większość pokoi w hacjendzie. Wybili dziury w ścianach i przez te prowizoryczne strzelnice otwarli ogień do legionistów broniących się w stajniach. Zmordowani żołnierze pocieszali się, że w oddali słychać trąbki odsieczy. Ale była to tylko słuchowa fatamorgana. Jedynym dźwiękiem przebijającym się przez kanonadę był tętent kolejnej fali Meksyka-nów ruszających do ataku. Przez strzelnice wybite w murach legioniści strzelali spokojnie, bez paniki. Większość pogodziła się z myślą o śmierci. Wolała zginąć w walce, niż zdać się na łaskę częstokroć okrutnego przeciwnika. Nie reagowano na wezwania parlamentariuszy, którzy proponowali kapitulację. Sierż. Morzycki sklął ich w trzech językach. Kiedy posłańcy z białą flagą zniknęli, ruszyła piechota meksykańska. Jednak jej atak załamał się ok. 100 metrów od mu-rów. Wśród obrońców padł por. Vilain. Zginął 71 chcąc przygotować bezsensowny w gruncie rze- — czy kontratak.
Jego obowiązki przejął pctr. Maudet, weteran orkiestr wojskowych, zdegradowany major, człowiek dobiegający 55 lat. On nie miał pomysłu na heroiczny bój. Po prostu nakazał tym, którzy byli jeszcze w stanie walczyć, trwać na poste-
Konspekt nr 2/2007 (29)