Pierwsze wyjście z mroku, Fan Fiction, Dir en Gray


Pierwsze wyjście z mroku, czyli
"Always look on the bright side of life!"

Nie wygląda na zachwyconego, kiedy otwiera drzwiczki samochodu i pomaga mi wsiąść, pozwalając oprzeć o siebie całym ciałem. Nie dziwię mu się. Kumpel ze zwichniętą kostką, którym ludzka przyzwoitość nakazuje się zaopiekować, nie należy do innej kategorii, niż upierdliwych bonusów męczącego dnia. Nieporadnie próbuję ustawić nogę tak, by dało się zamknąć samochód, ale jedyne co osiągam, to kilka łez spływających mimowolnie po policzkach, gdy zbyt mocno naciskam nadwerężony mięsień. Kaoru wzdycha, kucając przy samochodzie i nadspodziewanie delikatnie obejmując owiniętą bandażem elastycznym nogę w dłonie, umieszcza ją na podłodze tak, by nie urazić jej dodatkowo. Nie odzywam się, odwracając głowę w drugą stronę. Wyczuwam jego zdziwione spojrzenie, ale nie mówi nic, zatrzaskując drzwiczki i obchodząc samochód. Siada koło mnie na siedzeniu kierowcy i wzdycha, opierając dłonie na kolanach.
- Słuchaj, Kyo - mówi spokojnie, ale wyczuwam w jego głosie zniecierpliwienie. - Ja też nie szaleję z radości, że tak wyszło, ale nie narzekam. Nie utrudniaj sytuacji, zachowując się jak obrażona księżniczka, bo ja predyspozycji na niańkę i samarytanina nie miałem nigdy.
- Mogę być u siebie - powtarzam z uporem, nieco osłabłym po tych poprzednich zapewnieniach, kiedy zrezygnowany Die kazał mi w końcu spróbować dokuśtykać do łóżka, na które oczywiście zwaliłem się jak kłoda. - Jakoś sobie poradzę.
- Och, niewątpliwie, siedząc przez cały czas w jednym miejscu i jedząc to, to będzie na wyciągnięcie ręki.
- Zamówię pizzę - warczę nieprzyjaźnie, wiedząc, że ma rację. Zawsze ma, cholera, rację. To nudne.
- I dopłacisz doręczycielowi, by odholował cię też do kibla i przytrzymał, jak będziesz sikał, tak? - pyta ironicznie, uśmiechając się krzywo. - Wiesz, ja twoją gołą dupę już widziałem, ale taki młodzieniaszek mógłby paść z zachwytu.
- Toshiya…
- Totchi ma grypę. Shinya z Die'm pojechali wreszcie na urlop, nie będę ich zawracał. Daj spokój, Kyo, zachowujesz się jak małe dziecko.
- Od kiedy ty masz doświadczenie z małymi dziećmi, lider-sama? - burczę, zakładając dłonie na piersi.
- Od kiedy byłem z tobą przez pół roku - odpala błyskawicznie, pochylając się w moją stronę. Nastraszam się od razu, zaciskając pięści. Patrzy na mnie z leciutkim zdziwieniem, a w końcu słyszę przy uchu cichy, złośliwy śmiech. - Spokojnie, maleństwo - mówi z gryzącą ironią i mam nieprzepartą ochotę dać mu w zęby - pasy chcę ci zapiąć. Nie wszyscy znajdując się w twoim towarzystwie odczuwają chęć pchania się do ciebie z dziobem. Przełóż rączkę, dziecino. Wyprostuj. Zatrzaśnij. Ślicznie.
- Nie traktuj mnie jak gówniarza, do jasnej cholery! - wydzieram się, czując jednocześnie, że daję mu do tego traktowania niejakie podstawy. - Nie jestem upośledzony, do diabła!
- A szkoda - mruczy, przekręcając kluczyk w stacyjce. Płynnie włącza się do ruchu, jak zwykle zapominając o przełączeniu kierunkowskazu. - Jakbyś był, to by można się rozczulać, tak można co najwyżej w tyłek wlać. Co robisz?
- Zapalić chciałem - mówię nienaturalnie spokojnie, zaciskając oczy. Nie no, to jakiś koszmar.
- W samochodzie się nie pali - instruuje mnie, uśmiechając się złośliwie.
- A od kiedy? - dziwię się, krzywiąc usta.
- Od kiedy przestałeś być dla mnie tak ważny, by ci na to pozwalać - odpowiada lekko i skupia całą uwagę na kierownicy.
Pierdolony skurwiel. Cyniczny, zgryźliwy drań, moja pieprzona nemezis i wielka, tragiczna, pożal się panie, miłość.

Kiedy dojeżdżamy pod jego dom, robi się już ciemno. Zapalają się pierwsze latarnie, stojące w równym rzędzie wzdłuż wąskiej uliczki. Zatrzymuje samochód przed bramą, naciskając guzik pilota. Żelazne skrzydła rozsuwają się powoli i wjeżdżamy do środka, po żwirowanej alejce.
Z niesmakiem patrzę na białą rzeźbę jakiejś cycatej boginki, stojącą przy głównym wejściu.
- Co to, kurwa, jest? - pytam z obrzydzeniem, lustrując dziewczę niechętnym spojrzeniem. Balony to ona ma, nie powiem, za to ubranko jej gdzieś wywiało. - Że ty gustu nie masz, to wiem, ale żeby aż tak?
- A nie mam - przyświadcza ironicznie, gasząc silnik. - Jakbym miał, to bym się z tobą nie wiązał, to fakt. A to jest Afrodyta - oznajmia wyniośle, wysiadając z samochodu. Wypakowuje zakupy z bagażnika, szybko kierując się w stronę domu. Siedząc przez chwilę sam, słysząc cykanie świerszczy, pozwalam sobie na jedne ścisk serca. Może dwa. Nie, ja tam nie wejdę. - Nawet o tym nie myśl, nie nawiejesz daleko z tą kostką - mówi, pojawiając się nagle przy mnie.
Rozpinam pas, pozwalając się objąć w talii i niemal wynieść z samochodu. Prowadzi mnie, obejmując ramieniem i mimowolnie wdycham zapach, ten taki bardzo jego, znany na pamięć, wykochany i znienawidzony.
Przy drzwiach leży jeszcze nasza słomianka, na tarasie stoją nasze fotele. Wzdycham cicho i z zagryzionymi ustami pozwalam się wprowadzić do jego domu.

- Chcesz coś do picia? - woła z kuchni, usadowiwszy mnie przedtem na kanapie. - Herbatę, kawę?
- A masz wódkę? - pytam ponuro, rozglądając się dookoła.
Nowe obicia, inne zasłony, zmieniony dywan. A jednak to nadal ten sam salon, w którym się pierwszy raz kochaliśmy i ten sam, w którym po raz pierwszy dostał w twarz. Po raz pierwszy i ostatni zresztą, bo natychmiast oddał mi tak, że zadzwoniło mi w uszach. Irracjonalnie zastanawiam się, czy dywanik koło kominka został położony specjalnie po to, by zasłonić krew, która poplamiła wtedy jasne deski.
- Mam martini - mówi, stawiając na stoliku tacę z dwoma szklankami herbaty i talerzem kanapek. Nawet cyborg, jakim go kiedyś okrzyknęliśmy podczas próby trwającej siedem godzin, nie potrafiłby ich zrobić w przeciągu dwóch minut. - Nie patrz tak, zrobiłem rano i nie zdążyłem zjeść. Chyba, że wolisz odgrzewane frytki z resztką kurczaka, ale bez keczupu?
- Może być to - odpowiadam, z zaciekawieniem studiując program telewizyjny. - Odruchowo sięgam do pilota, ale nie ma go na stole, gdzie przed chwilą leżał. Patrzę, zdziwiony, przenosząc wzrok na Kaoru, pstrykającego już po kanałach. Czy on musi na każdym kroku podkreślać, że nie jestem u siebie?
- To co oglądamy? - pytam z wystudiowaną obojętnością, sięgając po kanapkę. Zbyt grubo posmarowana masłem, cała upaćkana w paście chrzanowej. Ze wstrętem zdejmuję oliwkę, odkładając ją na talerz. Może być, ostatecznie, do martini.
- Ty masz program - mówi uprzejmie, uśmiechając się krzywo.
Wywracam oczami, żując ponuro.
- A ty masz pilota - mruczę, popijając kanapkę letnią herbatą. Letnią?...
- W termosie miałem - odpowiada na nieme zdziwienie, gdy pociągam dużego łyka. Kwaśna od cytryny, lepka od cukru i piekąca rumem. Nigdy nie nauczyłem się takiej robić, nigdy mi się zresztą nie chciało. Wrzucona do pierwszego z brzegu kubka torebka, zalana wrzątkiem i posłodzona, pita od ręki - taką herbatę znałem od zawsze.
To u Kaoru, siedząc pierwszy raz za drewnianym stołem kuchennym, kręcąc gałką radia, gdy za oknem lało jak z cebra, patrzyłem, jak wyciąga z szafki dwie szklanki z grubego szkła, parzy herbatę w małym czajniczku, zalewa wodą i dodaje parę kropel rumu z małej buteleczki, schowanej za przyprawami. Ostrym nożykiem obrał cytrynę, wkrajając nam po grubym plastrze i posłodził, pogwizdując pod nosem jakąś skoczną melodię. Zmokliśmy wtedy strasznie, wracając z wywiadu, kiedy zepsuł się mi samochód, odstawiony prosto do warsztatu. Przemoczeni, biegliśmy od przystanku, śmiejąc się głośno z wody, chlupiącej nam w butach i spływającego po twarzy deszczu. Ubrany w za duży na mnie sweter, pachnący lawendą i usadzony na kanapie, z talerzem gorących grzanek, gdy nastawiał jakiś durny horror - pierwszy raz pozwoliłem sobie wtedy pomyśleć, że - na wszystkich bogów - w tym facecie mógłbym się zakochać.
A potem już nie myślałem, bo to się, cholera jasna, po prostu stało.

- Wynoś się stąd! - dobiega nas z ekranu, gdzie jakaś wiotka niewiasta osuwa się powoli na ziemię, wskazując ręką na wyjście. - Wynoś się i… - robi dramatyczną pauzę.
- … i nigdy nie wracaj! - dokańczamy razem z nią, gryząc słone paluszki.
Ziewam szeroko, zasłaniając usta dłonią i sięgam po kieliszek. Bezmyślnie grzebię w nim wykałaczką, goniąc uciekającą oliwkę. Kaoru wyciąga przed siebie nogi, opierając je na stołku. Po chwili namysłu idę w jego ślady, ugniatając pod głową jaśka. Bez większego entuzjazmu patrzymy, jak z histerycznym łkaniem kobieta rzuca się w dół ogromnych schodów ponurego zamczyska - czemu kręcą romanse tylko w tak dramatycznych sceneriach, hę? Wesołe miasteczko psułoby klimat? - po czym jednocześnie sięgamy, ja po gazetę, Kaoru po pilota.
- Dwudziesta druga czterdzieści - mówi, przełączając na kolejne programy.
Przez chwilę zatrzymuje się na reklamie pompki do powiększania penisów i zaczyna chichotać, wychylając do końca swoje martini. Kiwam z politowaniem głową, zastanawiając się przelotnie, czy gdyby miał małego fiuta, zdecydowałby się zamówić coś takiego. Dochodzę do wniosku, że nie, bo umarłby ze śmiechu, usiłując przystawić pompkę i zacząć dmuchać. Ociera łzy z oczu, zmieniając kanał. Podrywam głowę i uśmiecham się mimowolnie, rozpoznając pierwsze takty z „Always look on the bright side of life". Zgodnie kiwamy głowami, podśpiewując cicho - kiedyś potrafiliśmy spędzać tak całe dnie, pogrążeni w absurdach Monty Pythona. Tylko że wtedy nie dzieliła nas długość kanapy, miska chipsów i sterta poduszek.
Po jakimś czasie budzi mnie Kaoru, z nikłą delikatnością potrząsając moim ramieniem. Światło jest przygaszone, telewizor wyłączony, a na fotelu wyjęta leży czysta pościel.
Ziewam rozdzierająco, mrugając nieprzytomnie oczami.
- Co się stało?
- Zasnąłeś i zrzuciłeś kolanem chrupki - śmieje się, wyciągając do mnie rękę. Przyjmuję ja, wstając powoli i sycząc z bólu, gdy przypadkowo opieram się na kostce. - Oprzyj się na mnie. Daj rękę, zarzuć mi na ramiona. Chcesz wziąć prysznic?
Zastanawiam się błyskawicznie, rozważając wszystkie za i przeciw. Że sam do kabiny nie wejdę jest jasne, ale prędzej czy później i tak będę musiał się umyć. Kiwam głową, kuśtykając obok niego do łazienki. Sadza mnie na sedesie, nastawiając wodę i wyciągając z szafki czyste ręczniki i zapakowane jeszcze mydło.
- Masz zasypkę? - pytam, wściekle zakłopotany. Patrzy na mnie, unosząc pytająco brwi. - Otarłem sobie nadgarstki od ćwieków - wyjaśniam, pokazując mu zaczerwienione ręce.
Przeszukuje szafki, wyciągając w końcu triumfalnie białe pudełko z pudrem. Ściągam sweter przez głowę i kładę go na pralce, powoli rozpinając guziki koszuli. Nie patrzy mi w oczy, gdy zsuwam z bioder spodnie, siadając na wannie. Delikatnie ściąga mi nogawkę ze spuchniętej nogi, zaczynając rozwiązywać bandaż. Z ciekawością zerkam na spuchniętą kostkę, krzywiąc wargi.
Kręci z niepokojem głową.
- Ta opuchlizna ci wcale nie schodzi - mówi, pomagając mi wejść do kabiny. Czerwieniąc się zdejmuję bieliznę, którą bez mrugnięcia okiem wrzuca do pralki. Opierając się dłonią o uchwyt nie mam zbyt wielu możliwości ruchu, więc bez większego zdziwienia patrzę, jak rozbiera się szybko, zostając w bokserkach i staje koło mnie, pospiesznymi ruchami namydlając moje ciało.
Stoję ze spuszczoną głową, nie ufając swojemu głosowi, kiedy czuję jego dłonie przesuwające się po moich ramionach i plecach. Przy pośladkach zatrzymują się i pozwalam sobie na szybkie spojrzenie na niego. Ma obcą, zaciętą twarz, kiedy zaczyna spłukiwać ze mnie pianę, uważnie regulując temperaturę wody. Nie odważam się zerknąć w dół jego ciała, kątem oka widząc tylko płaski, twardy brzuch i smukłe uda. Zakręca prysznic, wycierając mnie puszystym ręcznikiem. Tkanina lekko drapie, pobudzając krążenie krwi. Jestem rozgrzany po kąpieli, oczy kleją mi się niemiłosiernie. Jego ruchy są chaotyczne, pospieszne - czuję, że nie chce mnie dotykać, a widząc, jak odwraca wzrok - wiem, że nie chce także na mnie patrzeć.

Leżę na rozłożonej kanapie, wpatrując się w ciemność szeroko otwartymi oczami. Nie jest to swoista niepewność obcego domu, skądże. Znam ten dom jak samego siebie, znam każde skrzypnięcie deski w podłodze i nie naoliwionych drzwi od kuchni. Przekręcam się na prawy bok, wzdychając cicho. Znam nikły odblask lampki, wpadający przez szparę w drzwiach, szum wiatru w gałęziach drzew za domem - ale nie znam spania na kanapie. Materaca, twardej poręczy, zbyt płaskiego posłania. Przez chwilę usiłuję ułożyć się wygodniej, po czym z jękiem rozpaczy siadam na łóżku, podciągając kolana pod brodę. Oczy, przyzwyczajone do ciemności, błądzą po salonie, zapoznając się z kształtami obcych przedmiotów i mebli. Uchylam okno, sięgając po leżące na stoliku obok fajki i wtykam papierosa w usta. Zatarty kamień w zapalniczce wyskakuje z cichym pyknięciem i upada gdzieś na podłogę. Bądźmy szczerzy - specjalnie nie chciało mi się palić, ale sama świadomość tego, że zapalić nie mogę wpływa niczym tygodniowy, nikotynowy głód. Unoszę głowę, gdy słyszę dzwonek telefonu - jest grubo po północy. Szybkie kroki Kaoru zatrzymują się za drzwiami, kiedy idzie odebrać.
- Słucham? - mówi nieco zaspanym głosem, przez szklaną szybę w drzwiach widzę jego rozmazaną sylwetkę. - Die, jest środek nocy - oznajmia najwyraźniej rozbawiony, uchylając jednocześnie drzwi. Sam nie wiedząc czemu opadam na poduszki, przymykając oczy. - Zasypiałem. Kyo? Śpi, jak każdy normalny człowiek o tej porze. - Śmieje się cicho, opierając o framugę. - Nie wygląda najlepiej, opuchlizna dość poważna… a daj spokój. No co, przecież się nie pozagryzamy. - Słucha przez chwilę, parskając ironicznie. - Jasne, żebym dostał po mordzie. Nie, Die - jego głos twardnieje, a ja wstrzymuję oddech - nie zamierzam robić z siebie idioty po raz kolejny. Wystarczająco już… przestań, to nie była twoja wina. Nie, nie będę niczego naprawiał. Nie rozumiesz? Wysłałem ten pierdolony list - mówi cicho, tak że prawie nie rozróżniam słów. List? Jaki list? - Idź spać, przeleć Shinyę… wiem, wiem. O, jaką? - znów się śmieje. - No, to pozdrów pannę i ode mnie. Dobra, wracam do łóżka. Do zobaczenia w czwartek, kumplu.
Marszczę brwi, zastanawiając się nad usłyszanymi słowami. Nurtuje mnie list, nie mam pojęcia jaki i do kogo. Niby wynikało, że do mnie, ale nie dostałem żadnego listu. Ogarnia mnie niewytłumaczalna racjonalnie nadzieja - a może… Nie, to bez sensu. Widziałem przecież, jak… Widziałem? Co ja właściwie widziałem?
Wróciłem wtedy wcześniej do domu, po weekendzie spędzonym u rodziców. Zapłaciłem za taksówkę i ślizgając się w błocie przyczłapałem do drzwi, taszcząc walizkę i plecak. Pod pachą miałem bukiet jasnoczerwonych róż, ot, bez okazji, obaj lubiliśmy świeże kwiaty. Na podjeździe stał lśniący czarnym lakierem motor Die'a, uśmiechnąłem się sam do siebie, zastanawiając, z czym nasz zespołowy Don Juan przybiegł tym razem. Facet, dziewczyna, dwa naraz? Przekręcając klucz w zamku, upuściłem bukiet, kiedy schyliłem się by go podnieść - popatrzyłem mimowolnie w otwarte drzwi do kuchni.

Die był przy stole, oparty na nim łokciami, wypinając do tyłu nagie pośladki. Kaoru stał za nim, pomiędzy jego udami, rozsmarowując jakąś oliwkę na jego tyłku.
Że mnie wtedy kurwica na miejscu nie strzeliła, to boska opatrzność i złośliwość jednocześnie. Niemal rzuciwszy w niego tym cholernym bukietem, warknąłem coś niewyraźnie, kierując się do salonu. Pobiegł za mną, krzycząc - oczywiście! - że to nie tak, jak myślę i że on mi wszystko wytłumaczy. Nie zdążył, gdzieś pomiędzy pakowaną pośpiesznie torbą i tłuczonymi o podłogę bibelotami. Kiedy koło głowy przeleciał mu mosiężny, ciężki świecznik - nigdy w życiu bardziej nie żałowałem, że pilniej nie trenowałem rzucania do celu - jakby oprzytomniał, chwytając mnie za ręce. Wtedy, niewiele myśląc, za to dużo krzycząc jakichś dziwnych teorii spiskowych o zdradzie i innych złamanych sercach, na odlew walnąłem go w twarz, czując mściwą satysfakcję, gdy usłyszałem trzask pękającej kości. Zanim zdążyłem nacieszyć się faktem złamania lubemu nosa - dostałem tak, że pod powiekami zobaczyłem wszystkie gwiazdy. Cóż, Kaoru nigdy nie miał łatwego charakteru, dziwne, że jakoś pomyślałem, że można go bezkarnie lać po pysku. Oddał w dwójnasób. Kiedy staliśmy naprzeciwko siebie, dysząc ciężko, a krew skapywała mu po brodzie na podłogę - do pokoju zajrzał czerwony jak burak Die, jąkając jakieś nieporadne tłumaczenia.
- Zamknij się! - Kaoru rzadko podnosił głos, zazwyczaj nie musiał. Wystarczyło, że na ciebie spojrzał i wzbudzał posłuch. Ale tym razem darł się jak, nie przymierzając, stara poszewka. - A ty stąd wypierdalaj. Już. Żeby cię moje oczy do poniedziałkowej próby nie oglądały. Die, zawieź mnie na chirurgię, a jak wrócę - spojrzał na mnie jak na coś wyjątkowo obrzydliwego - żeby cię tu już nie było. Jasne?
- Jak najbardziej, kurwa twoja pieprzona mać! - wydarłem się w odpowiedzi, prawie tupiąc nogą dla podkreślenia efektu. Odwróciłem się na pięcie i rzuciłem do szafy, wybebeszając ją ze swoich rzeczy. I dopiero siedząc w taksówce zorientowałem się, że łzy same płyną mi po policzkach.

Postukuję palcem o udo, krzywiąc się na samo wspomnienie melodramatycznej sceny.
Nie no, przecież sytuacja była jasna. Bo co niby? Kolce mu z tyłka wyjmował, jak usiadł na kaktusie? Sprawdzał ułożenie krzywizn kręgosłupa? Kość ogonową mu nastawiał? Kręcąc się na łóżku, w próbie znalezienia dogodnej do spania pozycji, czuję jak umyka mi coś bardzo ważnego, coś, na co powinienem zwrócić uwagę wcześniej, coś… nawet nie wiem, kiedy zasypiam, zmęczony mglistymi domysłami i dziką gonitwą myśli. Coś mi uciekło?...

Kiedy budzę się rano, w mieszkaniu panuje idealna cisza. Unosząc się na łokciach, rozglądam się dookoła, przez krótką chwilę zastanawiając idiotycznie nad tym, co zrobiłem tym razem, skoro kazał mi spać na kanapie. Obuchem uderza we mnie świadomość sytuacji w jakiej się znajduję i jęczę cicho, masując skronie rękoma. Cholernie ciśnie mnie pęcherz, potrzeba oddania moczu staje się co najmniej nagląca. Z desperacką nadzieją spuszczam nogi z łóżka, patrząc bacznie na feralną kostkę. Opuchlizna jakby się nieco zmniejszyła, obrzęk, nadal co prawda wyraźny, nie wygląda już jak spęczniały balon. Zaciskając usta próbuję stanąć o własnych siłach i niemal natychmiast siadam z powrotem. No tak, chodzenie nie wchodzi w grę. Szkoda tylko, że nie zamierzam korzystać z wygodniej opcji przywołania Kaoru i rozkazania odstawić się do toalety. Może jeszcze mu kazać potrzymać, doprawdy. Zduszając w sobie dziki wybuch histerycznego śmiechu, zaczynam skakać na jednej nodze, przytrzymując się dłońmi ściany. Niestety, prawie już u celu pojawia się przeszkoda w postaci paru niskich schodków, wystarczająco jednak wysokich, by uniemożliwić zgrabne wskoczenie na nie na jednej nodze. Zastanawiam się przez chwilę, co robić dalej, po czym opadam na czworaki, wspinając się mozolnie na górę. Z zadowoleniem docieram na trzeci stopień - i zanim choćby zaczynam być dumny z siebie, drzwi naprzeciwko mnie otwierają się gwałtownie, a w progu staje półnagi Kaoru, w czarnych spodniach od dresu i śladem koca, odciśniętym na policzku.
Przez chwilę wpatrujemy się w siebie w milczeniu, zgodnie zaskoczeni.
- Kyo - odzywa się w końcu, z trudem zbierając myśli. Mało kto wie, że nasz lider-sama podczas przedwczesnych pobudek prezentuje jasność umysłową godną jamochłona - czemu, u diaska, pełzasz po moim domu?
- To jest także i mój dom - burczę niechętnie, siadając na stopniu i chowając twarz w dłoniach. Za dużo na mnie tego. Jego dom, rozespane oczy, patrzące na mnie bez drwiny, dobrze znany zapach wiśni zza okna i pulsująca bólem kostka. A do tego potrzebuję się wysikać.
- To był twój dom - oznajmia chłodno i, jakby uruchomione tymi paroma słowami - czuję jak pękają mi hamulce, a ciało zaczyna drżeć od powstrzymywanego płaczu.
- Przestań mnie tak traktować, do kurwy nędzy! - wydzieram się na niego, ignorując kompletnie fakt, że stoi nade mną i wygląda na zdolnego do zepchnięcia mnie z tych schodów. - To ty mnie, kurwa, zdradziłeś! Nawet mi nic nie wyjaśniłeś, do cholery! Gębę mi rozwaliłeś! Z domu wyrzuciłeś, niech cię kurwa trzaśnie!
- Zdajesz sobie sprawę, że nadużywasz słowa „kurwa”, Maleństwo? - syczy jadowicie i nagle odechciewa mi się dosłownie wszystkiego. Nawet do ubikacji iść mi się nie chce. Chyba nieco zastopowany moim milczeniem siada przy mnie na schodku, podkulając nogi.
- Jaki list? - pytam nagle, opierając brodę na zwiniętej pięści. Patrzy na mnie z pytaniem w oczach. - Jaki list… słyszałem, jak rozmawiałeś wczoraj z Daisuke. I chcę wiedzieć jaki list. Bo jeśli do mnie, to ja żadnego listu nie dostałem.
- Skąd wiesz, że do ciebie?
- Nie wiem. Nic nie wiem. Ale coś tu jest cholernie nie w porządku. Ty nie jesteś z Die'm, a wydawało mi się, że z nim sypiasz. Po co zdradzać mnie z facetem, z którym nawet się nie jest? Przecież ty nie lubisz jednorazowo, Kaoru. Kaoru… ty mnie nie zdradziłeś, prawda?
- Oczywiście, że nie - mówi ze znużeniem, opierając się na łokciach na podłodze za sobą. - Nareszcie do twojego zakutego łba dotarło…
- Ale wtedy… w kuchni… - badam dalej, niezrażony uszczypliwym tekstem. Potem się z nim policzę, teraz są ważniejsze rzeczy.
Przez twarz przemyka mu cień uśmiechu, zanim odpowiada.
- Wiesz, że Die miał wtedy takie… jakby to powiedzieć… niezobowiązujące spotkania z naszym ślicznym basistą?
Kiwam potakująco głową. Miał, a jakże. Do dziś pamiętam minę Kaoru, jak wypadli mu pod nogi ze schowka na szczotki.
- Die założył się z nim kiedyś, jak łazili po pubach. Zrobił sobie tatuaż. Na prawym pośladku, mały, ale strasznie ciężko się goił. Dostał maść…
Milczę, bo co tu dożo gadać. I już wiem, co umknęło mi wtedy. Kaoru miał na sobie spodnie, gdy smarował Die'a. Jaki facet przestępuje do rżnięcia w ubraniu?
- Czemu mi, do diabła, nie powiedziałeś? - pytam wściekle, strzelając w niego zabójczym spojrzeniem Wzrusza leciutko ramionami.
- Kiedy? Miedzy wazonem a świecznikiem? Daj spokój, Kyo.
- Ale nie musiałeś mi oddawać - warczę skonfundowany, bo to wszystko wydaje mi się nagle wręcz żałosne. - Miałem prawdo ci przywalić!
- A ja miałem prawo się wkurwić - mówi z całkowitym przekonaniem. - Za grosz zaufania. Zobaczyłeś coś, włożyłeś w ramkę zdrady i walnąłeś mnie po gębie, nie dając dojść do słowa. Przedtem nawrzeszczałeś mi jeszcze coś o popierdolonym hipokrycie, który zabawia się z dziwkami na stole kuchennym - zwracam uwagę, że Die, w przeciwieństwie do mnie, nie ma ci tego za złe - oraz złamałeś mi nos. No wybacz, doprawdy, że nie nastawiło mnie to pokojowo. Nie byłem niczemu winny, a potraktowałeś mnie jak ostatnią szmatę. Jakbyś w ogóle nie wierzył w to, że cię kocham i że nigdy bym cię nie zdradził.
- Miałem swoje powody, by w to zwątpić - mruczę cicho, przepotwornie szczęśliwy, że nie użył czasu przeszłego.
- Wiem - przytakuje mi, już bez kpiny w głosie. - Dlatego wysłałem ten list. Którego, jak słyszę, nie dostałeś.
- Co w nim było? - pytam cicho, szczerząc się jak wariat. Niepewnie jeszcze przytula mnie do siebie, całując w ucho.
- To, co mogę ci powiedzieć i teraz - wzdycha, gładząc mnie po ramieniu. - Że cię kocham i że przepraszam, że jestem takim pieprzonym cholerykiem. Wybaczysz mi, Maleństwo? - mruczy mi do ucha, a ja przytulam go mocno, jakbym już nie chciał puścić.
- Jeśli ty mi wybaczysz te idiotyczne posądzenia - odpowiadam z uśmiechem i sięgam do jego ust po pocałunek. Po chwili odsuwa się na odległość ramienia, patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Kocham cię.
- Ja ciebie też, wariacie. Afrodyta zostaje - mówi twardo, a ja parskam szyderczo, ale bez przekonania. - Zaraz pojadę po twoje rzeczy. Wracaj do domu, kochanie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pierwszy pocałunek, Fan Fiction, Dir en Gray
Gdy coś we mnie umiera, Fan Fiction, Dir en Gray
Sweet, Fan Fiction, Dir en Gray
Umysł typowo humanistyczny, Fan Fiction, Dir en Gray
Miłość Gorąca Jak Benzyna Płonąca, Fan Fiction, Dir en Gray
Die uświadomiony, Fan Fiction, Dir en Gray
Cena, Fan Fiction, Dir en Gray
Po prostu odszedł, Fan Fiction, Dir en Gray
Na skrzyżowaniu słów, Fan Fiction, Dir en Gray
Platinum Egoist, Fan Fiction, Dir en Gray
Fever, Fan Fiction, Dir en Gray
Drain Away, Fan Fiction, Dir en Gray
W naszym zawodzie, Fan Fiction, Dir en Gray
Są takie noce, Fan Fiction, Dir en Gray
Perwersja o smaku truskawek, Fan Fiction, Dir en Gray
No nie, Fan Fiction, Dir en Gray
Wszystko inaczej, Fan Fiction, Dir en Gray
Sprawdź mnie, Fan Fiction, Dir en Gray

więcej podobnych podstron