ASPIRACJE
magazyn literacki młodych
Nr 3 /38/ październik 2005
MBP im. Juliusza Słowackiego – Tarnów
Poezja
* * *
Czarny notes, biała myśl
Życie chwilą, życie błysk
My błyskamy, wybór mamy
Drogę dobra, drogę zła
ale tak jak błysk mijamy
A po błysku wieczny czas
Czas ten dzieli się na dwa
W prawo radość, w lewo płacz
Wtenczas wybór zgaśnie nam
Głos zabierze Wieczny Pan
Tekst, którym rozpoczyna się kolejny, trzeci
tegoroczny numer “Aspiracji” napisał Daniel, młody autor
uczestniczący w tegorocznej edycji “Przystanku Woodstock”
w Kostrzynie. Udostępnia go nam za pośrednictwem ks.
Andrzeja Augustyna. Nim właśnie rozpoczął ks. Andrzej
kazanie skierowane do młodych w tarnowskiej bazylice
katedralnej, z okazji rozpoczynającego się nowego roku
szkolnego.
Ks. Andrzej cytował także słowa papieża Benedykta
XVI wypowiedziane podczas Światowego Dnia Młodzieży w
Kolonii. “Podobnie jak Mędrcy wszyscy wierzący, a
zwłaszcza młodzież, wezwani są do podejmowania drogi
życia w poszukiwaniu prawdy, sprawiedliwości i miłości...”.
Są to wartości, o których piszą autorzy “Aspiracji”,
wcześniej “Kajetu...” od zawsze.
Głód na świecie, terroryzm, szczególnie w kontekście
zamachów w Londynie w lipcu br. to niezwykle aktualne
problemy współczesności. Równocześnie Londyn i Wenecja
tego lata prezentują się jako ośrodki sztuki. Wenecja
rozbrzmiewa m. in. muzyką: Marcelego, Gallupiego,
Vivaldiego. Londyn pretenduje do roli stolicy aukcji
współczesnego malarstwa, dzięki wystawom w Galerii
Charles’a Saatchi’ego. Szerzej o tej ostatniej można
przeczytać
na
stronach
internetowych:
www.obieg.pl/calendar2005/zm_lc.php oraz www.saatchi-
gallery.co.uk . Tekstem o znaczeniu odkrycia właściwej drogi
prezentuje się Darek Romanowski, piszący “...Prowadź mnie
gwiazdo / Zarannej tęsknoty...”. Jacek Tryba pisze z kolei o
śmierci Jana Pawła II, jak o końcu naszych czasów “...i było
niebo połamane.../ Wschodziło słońce / bez promieni.”.
Publicznie spowiada się wierszem pt. “Spóźniony” słowami
“nie zdążyłem przepraszam Zapalona Ciszo.”.
Pozostali autorzy tego numeru to nasi stali współpracownicy,
w dziedzinie poezji: Anna Mróz, Rafał Giemza, Mariusz
Mitera, Andrzej Mleczko, Michał Piętniewicz, Robert
Stańczyk, Bartosz Baran i debiutujące u nas: Joanna Bąk,
Beata Belfer, Grzegorz Nowak i na razie anonimowy JRM
Lorius. W prozie Miłosz Onak opowiada o pracy i pobycie w
Norwegii, Ela Balazy pisze o polskich nazwiskach
nazwiskach w Chicago, Darek Romanowski pisze o
archiwalnych numerach “Kłosów”, a Zbigniew Mirosławski
kontynuuje powieść-dziennik “Dzień za dniem”, odcinek
dziesiąty. Wszystkim autorom i czytelnikom “Aspiracji”
życząc wszelkiej pomyślności w nowym roku szkolnym
2005/2006
Redaktor Kajetan-Cierń
motto: “Ktoś mi rozmienił na drobne
cały mój nieboskłon.
Świadkami niechaj będą klucze dzikich gęsi,
które tylko przelotem znaczą swe istnienie...”.
Wiesław Stanisław Ciesielski
Zbigniew Mirosławski
Bono w Londynie, Bjork w Tokio, i dziesiątki innych gwiazd
uświetniły 10 koncertów dobroczynnych, jakie odbyły się w 8
krajach grupy G-8 oraz w Republice Południowej Afryki.
Globalny show pod nazwą “Live 8” zorganizował Bob
Geldof.
* * *
Ja, układający rytmy i słowa
stwierdzam -
dość już głodu w Polsce i w Afryce,
i wszędzie na świecie.
- koncert dla życia
nie ma swojej ceny.
Muzyka, jak arbiter elegantiarum
zawiera w sobie całą skalę dźwięków,
od pisku skrzypiec;
ostatniego tchnienia konania,
po gniewny tembr gitary,
jak serie z erkaemów
- to nie sprawa reklamy.
Kiedy stoję w blasku kamer
gorących jak lipiec,
bezlitosnych jak skwar z nieba
na nasze głowy wylany,
w kilku słowach tłumaczę:
Edynburg, Filadelfia, Johannesburg,
Londyn, Tokio, Toronto
to stolice rozumiejące sens rozpaczy!
My ludzie, “We People...”,
w każdym języku
to samo znaczy
na języku kęs chleba,
w ustach łyk wody.
Każdy kto ma szansę przeżycia,
kto może dać ją drugiemu,
ten już jest najbogatszy.
* * *
Od dwóch dni jestem w Polanicy,
jestem i nie jestem,
jeszcze niewiele wiem
o tym mieście.
Już dzisiaj w “Arabesce”
otworzyła się przede mną
tajemnica,
- za sprawą deszczu,
który zalewał przestrzeń
gwałtownym opadem.
Nagle, zawieszona koło baru książka
przykuła mój wzrok
swoim jasnym światłem.
- Andrzej Sulima Suryn
to nie miejscowy poeta
a jednak właściciel kawiarni
zna Jego znajomą.
Jego już nie ma.
Odpłynął, pożeglował
za cichą wodę rozstań.
Są słowa,
pełne bólu, pełne świadomości,
blasku, światła
i malarskich wizji:
Cezanne'a, Mondrian'a.
Dobrze, że przemawia do nas.
Ożywa na chwilę,
kiedy wzruszeni
fontanną tej przemowy
inaczej już patrzymy
na tutejszy Zdrój,
fale Bystrzycy Zielonej.
Nawet deszcz,
staje się nam bliższy
a na duszy jest lżej,
choć przygniata ją
bezsens śmierci
przypadkowych ludzi,
porozrywanych na strzępy
przez bomby terrorystów
w Londynie,
historia zabitej w wypadku dziewczyny
miejscowego masażysty,
los Andrzeja,
autora lirycznych wierszy.
Zostaje
światło pomiędzy nami -
długi pomost lśnienia.
Polanica Zdrój, 8 lipiec 2005 r.
* * *
Muzyka weneckich mostów
przenika prosto z toni
ciemnozielonych kanałów,
poprzez pasiaste pale
do których cumuje się łodzie
do świadomosci człowieka.
Tak połączeni zostali:
Vivaldi i Albinoni,
Marcello i Gallupi.
Każdy z nich
poznał sekrety:
pałaców, placów, ogrodów,
od Scalzi marmurowego
do dworca Santa Lucia
i każda nutka dźwięczy
jak kandelabry z Murano,
a serce jak ptak trzepocze,
spłoszone słów zamieszaniem,
kiedy jak z wieży Babel
dobiega wkrąg obca mowa.
Spod “Skrzydeł gołębicy”
Henry James głowę wystawia
z okna Palazzo Barbaro.
* * *
I
Z mgły wyłania się plakat
i “Triumf malarstwa” ogłasza.
Na nim dwie zwykłe twarze,
to “Pasja” Marleny Dumas.
W omdlewającym geście
jej głowa przechylona,
on za jej uchem schowany,
szepcze intymne słowa?
A może to Chrystus kona?
Kto Jego głowę podtrzyma?
Zza mostu westminsterskiego,
zza burej od deszczu Tamizy,
Charlesa Saatchi Galleria
woła nazwisk sekstetem.
Artyści to młodzi Niemcy
i jeden Polak z Tarnowa,
jak dziwnie wszyscy dobrani?
Jaka ich łączy droga?
II
Lokomotywa Skreber'a
lśni taśmą odblaskową,
dwie inne jadą na siebie
po krzyżujących się torach.
Wzrok ponad centrum handlowym
szarym spojrzeniem omiata
pustkę postprzemysłową.
Dachy nie zatopione,
jak w Nowym Orleanie,
za to ulice i auta
pływają w farby powodzi.
Aż nazbyt aktualne,
zderzeniem swojej wymowy,
jakby pojazdów rozbitych
o słupy naszych emocji.
Katastrofy nienasze
wyolbrzymionym rozmiarem
nieznośnie fascynują!
III
Erupcje barw, fajerwerki,
map mentalnych mandale,
entourage Ackermanna
ponad blokami rozlany.
Estetyką graffiti
przyciaga i odpycha.
IV
Althoff cofa się głębiej,
w zakątki pruskiej duszy,
dryllem niepowstrzymane,
gwałcące resztki sumienia.
V
Oehlen nie jest Einsteinem,
pomimo wspólnego imienia.
Chaos i zagubienie
straszą w County Hall salach.
Skąd “Czarny racjonalizm”
w szkieletach koni zgubiony?
Ostatnia w życiu walka
nagimi kośćmi zastygła.
Łeb jak w szklanym połysku,
z rogiem, okiem i uchem,
i nadto byczym karkiem,
zwraca się do Picassa.
Sztorm dzikich ramion wyrasta
monstrualną hybrydą,
z latarnią nie dla blasku.
VI
Scheibitz w glorii kolorów,
naiwny i ludowy,
w cybernetycznych ramach
geometrii Cezanne'a?
Przesłonięty szczytami,
łódką wraca do domu?
VII
Za to „rozmowa z Sasnalem”
od nowa porządkuje.
Jakby wprost z fotografii:
robotnice przy taśmie,
sprawdzają twisty-słoiki.
Mężczyzna przy kontrolce,
jak znak “nieśmiertelnej” mocy,
trwa na swym posterunku
- ostatni Mohikanin.
Wygrywająca sportsmenka,
szara lady Rodchenko,
w stu odcieniach zmęczenia,
maskę śmierci przybiera.
Ekwipunek zabójcy
przemawia językiem zabitych.
Żołnierze w uniformach
nie myślą o wolności,
świadomie akceptują
konformistyczny chłód.
Ich połączone cienie
mroczniejsze są od nocy.
Horror zredukowany
i “Ręce uniesione”
paradoksalnie wyjaśnia
tło ciemne,
logo-negatyw.
Zwycięzca jak Wałęsa
wyłania się z podziemia,
bo pokonał obawy.
Aeroplany nad nami
nadciągają z odsieczą
dla Królestwa Albionu.
Ogień nieprzyjacielski
połyka chmur równina.
Pali się lecz nie niebo,
w ustach współczesnych kobiet:
Anki i Dominiki,
gwiazdy popu – Brzoskwinki,
papieros; zachwyt Warhola,
zwielokrotnionej Marylin.
Piękno zdegradowane
poprzez miejsce i czas.
Wschodniej Europy szyk.
VIII
Londyn zaczarowany
jedno przymyka oko,
dokąd odlecą balony
zimnym wiatrem smagane?
Na jakich stacjach metra
wybuchnie sztuka immamów?
Wystawa sztuki współczesnej, Londyn, lipiec 2005.
Dariusz Romanowski
„Prowadź albo pozwól błądzić”
A jeśli do Nieba
Znów zapomnę drogi
Prowadź mnie gwiazdo
Zarannej tęsknoty
Tam za horyzont
Gdzie Bogowie moi
Prowadź mnie gwiazdo
Zarannej tęsknoty
Nim sama zbledniesz
I staniesz się pyłem
Prowadź mnie gwiazdo
Zarannej tęsknoty
Aż po bezdroża
Czasu poza czasem
Prowadź mnie gwiazdo
Zarannej tęsknoty
A jeśli mamisz mnie
Tylko swym blaskiem
Stań się mgławicą
I pozwól wciąż błądzić
„Nie do końca pesymistyczny
acz nie nazbyt optymistyczny
plan na przyszłość”
Radykalne
Cięcia budżetowe
Nie jem
Nie piję
A chodzę
I żyję
„Miasto rodzime”
Nie roszczę sobie pretensji
Do bycia kimś istotnym
Dla losów tego miasta
Nie czuję żadnych więzi
Z ludźmi na ulicach
W kościołach w marketach
I w przybytkach kultury
Nie interesuje mnie zupełnie
Wzajemna adoracja lepkiego potu
Modlitw o każdej porze
Zakupów po promocyjnych cenach
Wymiany poglądów i doznań
Ne w tym mieście
W którym nawet pomniki
Wzajemnie wobec siebie obojętne
Jacek Tryba
„Trzeci kwietnia”
Wschodziło słońce
bez promieni....
Wschodziło słońce,
ja widziałem –
przestrzeń, lecz pustą
nad Warszawą.
O jedno serce świat zubożał.
O jedno wielkie S najdroższe.
Wschodziło słońce
bez promieni...
Kroplami rosy ból ścierałem,
powietrzem tarłem łzawe oczy,
a umysł zamilkł na rozdrożu.
Dźwięk każdy obco brzmiał mi w uszach.
Był piach wgniatany mocno w ziemię.
Co jeszcze mogłem – nie pamiętam.
Co jeszcze chciałem – tego nie wiem.
I było niebo połamane...
Wschodziło słońce
bez promieni....
„Spóźniony”
Nie zdążyłem
przepraszam
wszystkiego się nie da...
z obiecanych słów
tylko wiatr – ten co
biednym w oczy
stara miłość
wyparła się uczuć
stara miłość
nie urodzi dzieci
znam już smak
zakazany owoc
toczy się po ziemi
nie zdążyłem
przepraszam
Zapalona Ciszo
18.07.2005
„Słabej wiary”
Słabej wiary
nie chodzą po wodzie
żadna góra im nie będzie posłuszna
słabej wiary
nie nadstawią drugiego policzka
ani zwłaszcza szaty nie dadzą
słabej wiary
dom zbudują na piasku
w owczej skórze jak wilki zawyją
pozostawią człowieka na drodze
słabej wiary
może ręce jak Piłat umyją
zanim zaczną do Drzwi się dobijać
Anna Mróz
Z cyklu: „W strugach wiatru"
***
Bursztyn słońca przenika
leśną zieleń
wiatr błądzi pośród drzew
oszukując czas
zaś wieczność
staje się oddechem
tu i teraz
Z cyklu: „W muzyce bursztynowego echa"
***
Jeśli kiedyś poczujesz jak
wiatr otula Cię swym nocnym ciepłem
ja już będę tą gwiazdą
oczekująca wiecznego wykruszenia
Z cyklu: „W strugach wiatru"
***
W morskim poszyciu gwiazd
samotnie moknę w strugach wiatru
Patrzę z zamkniętymi oczami
i widzę z daleka księżyc,
który huśta się jak dziecko
a mnie pozostało już tylko odejść...
Z cyklu: „W strugach wiatru"
1.
W ciszy serca
przyglądam się dalekim gwiazdom
słucham szeptu drzew,
gdzieś poza zasięgiem wzroku
kończą się marzenia
a zaczyna sen
więc
Otaczam się obrazami
do których staram się pasować,
a każde twoje odejście jest pustką
którą nikt już nie potrafi
wypełnić
2.
W pokruszonych dłoniach
ostatkiem sił trzymam
żagle nocy,
okrywam się ciemnością by
odważnie kiedyś stanąć
z przeszłością twarzą w twarz
by móc potrafić zacząć od początku
już bez łez
***
Kiedy zapada zmrok
z utęsknieniem jak latarnia
wypatruje ciebie,
niestrudzenie wsłuchuje się
w echo twoich niewypowiedzianych
słów
czekam
i
ginę
***
Zamykam oczy
i śni mi się wieczność
w kolorach nasyconych marzeniami
przeszłość i przyszłość nie istnieją
liczy się tylko tu i teraz
kiedy w twe dłonie wplatam swoje jak warkocz
kiedy topie się w kolorze twoich oczu
i czuje ich bezkres
Rafał Giemza
* * *
Płynąć w oceanie życia
każdy dzień
rozpocząć bez strachu
chwytając podmuchy szczęścia
promienie słońca
powiew wiatru
przyjazny dźwięk
wszelkie ulotne chwile
przemienić w radość
oto jest cel
mojej podróży
* * *
Me myśli płyną
po sklepieniu nieba
niczym obłoki
przemierzają świat
jak poszukiwacz skarbów
błądzę
odnajduję i tracę
niezdolne
ominąć przemijania wszystkiego
* * *
Zbyt gorliwe słońce
wypełnia całą przestrzeń
Brama lasu otwiera się
wabiąc zapachem zieleni
liście drzew obiecują ochronę
Pragnienie ogarnia ciało
oczekujące zjednoczenia
Mariusz Mitera
* * *
w brązowe włosy ma wplecioną tęczę,
oczy lśnią, ozdobiła je szklanymi kroplami,
lubi deszcz, roztańczona pozwala,
by pieścił ją zimnymi palcami z chmur.
* * *
proszę, nie odchodź,
czujesz? smutek?
to początek,
życie nabiera barw
z upływem chwil,
ta sama, ale inna
-wskazówka zegara
popycha cię do przodu.
* * *
płynna purpura ożywia tętnice,
pulsując radośnie pod skórą,
twoje naście lat przemyka tak prędko,
pozostawia swoje ślady na kliszy i w pamięci,
póki co czas nie da ci rady.
* * *
lśnienie małych rzeczy,
słodycze chwil,
zwykli ludzie,
nikt nie zaprzeczy,
cisza brzmi jak kryształ,
nie słychać nic,
nawet naszych kroków,
kiedy spacerujemy razem po łące.
Andrzej Mleczko
„Westchnienie 2”
I znów
Mechanicznie wstaję, ubieram się, żegnam, wychodzę
Gdy zamkną się drzwi i przebrzmi pocałunek
Padam na kolana i zaciskam ręce
Czy tego wspólnego czasu nie może odmierzać inna
klepsydra?
Mam 30 lat, wzrostu 176 cm, zdrowy na ile to możliwe
A nie mam sił by powstrzymać maleńkie ziarenko piasku
Wyrzynające w sercu znienawidzone cyfry godziny odjazdu
Gdy wstanę, zakołyszę się niczym wisielec, któremu kroki
poddaje wiatr
A partnerką jest mu wrona
Może wydziobie mi oczy bym nie odnalazł drogi
I został z Tobą
Michał Piętniewicz
„Rywalizacja”
Każdy skończy tak samo
wszystko marność
jak mawiał Kohelet
ale ten bieg
który jednym odbiera odwagę
a drugim daje nadzieję o twarzy wiatru
wart jest uważnego spojrzenia
powiedział chłopczyk
mały genialny cherubinek
śledzący w pierwszym rzędzie
zmagania sportowców.
„Powrót do swoich”
Spotkałem swoich kumpli
chłopca i dziewczynę
kiedyś braliśmy udział w wojennej wyprawie
walczyliśmy przeciwko państwu demonów
zwyciężyliśmy ale nie powróciliśmy w glorii
wstyd było się pokazywać na ulicach w obawie że
zostaniemy rozpoznani
Teraz
po latach
możemy usiąść pod parasolką na rynku i wspominać dawne
czasy
jacy to z nas byli dzielni wojownicy
jak demony poddały się nam
możemy łączyć się w pary i płodzić dzieci
bez żadnego strachu że spłodzimy demona.
„Jesień zaczyna się w Krakowie”
Smutki spadają z drzew
Wawel jest chłodny
pieski dreptają po Plantach i kaszlą
gołębiom na rynku mokną skrzydła
drogę z rynku do domu znaczę śladami błota
już teraz boli mnie kręgosłup października
w mojej krwi nie mieszka już ogień
mokre jesienne liście nie chcą się palić.
„Asceza”
Nie bądź dosłowny barbarzyńco
gdy przychodzisz do ogrodu
nie nazywaj owoców po imieniu
bo nazwy ich są tajemne
na ścieżce zwracaj uwagę tylko na kamienie
niech cię nie ciekawią leśne fauny ani centaury
powołany jesteś by dać świadectwo milczeniu
zatem módl się.
JMR Lorius
„Zesłańcom”
Głowa o głowę wsparta
Znużone trudem dnia mozolnego
A przecież myśli przychodzą,
Obrazy dnia słonecznego
Pachnące maciejką, łopianem
I jeszcze te słoneczniki
oparte o płot rozchwiany
I zapach chleba.
To tylko sen,
Sen wygnańca z tęsknoty umierającego.
Jego droga ma jeden kierunek
Nadany wyrokiem sądu bezapelacyjnego.
„Ulga”
Myśli uporczywe
Jak lęk przed świtem
Zmagają się z jaźnią
Zamknięte walą pustymi słowami
Opasują brzemieniem trwogi
Ból strach
Ruch nagły
I otwarte okno spokoju
Jest cisza
Nareszcie.
„Świt”
Stukot za oknem pędzącego pociągu
I szarość pokoju w obcym mieście
Bez ciebie a na dłoniach poranne krople wspomnień.
Stół, gazeta, zegarek, kawa
Fotografia
A na niej ten sam zapach twoich włosów
Twarz zapamiętana kiedyś, powraca z blaskiem wstającego
słońca.
Tamte chwile, słowa, gesty
Dalekie lecz bliskie.
Żyję nadzieją spełnionych w przyszłości marzeń
Wspomnienia na policzku, ustach
Pocałunek pożegnania
I czekanie czy nastąpi świtem Już tu czy tam.
„Meandry doznań”
Pragnienie
Przychodzi z dotykiem oczu
Drży niepokojem myśli
Ciszy zamyka usta słowami złudnymi
W ciszy rodzi pożądanie
Ono przychodzi z dotykiem tęsknoty
Drży niespokojnie
Ciszę otwiera kluczem łagodności
W ciszy rodzi spełnienie
Przychodzi z dotykiem marzeń
drży niespokojnie
Ciszy pozwala wejść z blasku w cień
W ciszy rodzi istnienie
To wszystko jest ciszą
I ciszą trwa.
Robert Stańczyk
„Odwiedziny”
Zasiedziałem się u Ciebie…jak dawniej
północ stała się przeszłością odległą
martwą niczym zdjęcia w ramkach na ścianie
w zgiełku nocnych myśli
w kręgi niedostępne wkraczam
pielęgnowanym wspomnieniem
pragnieniem rozmowy silniejszym niż sen
nie wiem gdzie jesteś
słowa wbijają się w tarcze ciemności
w pustce odbijają się echem
nieprzekupny mrok
kształtów znajomych już nie serwuje –
pozostaję sam we własnym piekle –
zasiedziałem się u Ciebie…bez Ciebie
„Modlitwy wieczorne’
Zanim odnajdą siebie nawzajem,
pośród odległych, pląsających ogników
i nim ogniwa połączą bezsilności ciężarem
w łańcuch, co dźwięk czysty utrzyma przy życiu,
klucząc na orbicie płomiennym latawcem
zaleją purpurą perlisty znak nocy,
przemierzą, wzlatując wiarą skrzydlatą,
nieskończone pola mrocznej świadomości
Zanim przebiją bezkresu tarczę
i znajdą się poza materii granicą,
zanim staną się, ciemnej nocy ptakiem,
co niemym wołaniem rozprawia się z ciszą,
opuszczając kryjówki bezpieczne,
zaciążą szeptem na ustach śmiertelników
nadzieją, co wzrasta z mocy przedwiecznej
i ufnością, która błogosławi każdą chwilę bytu
Bartosz Baran
„Nadzieja”
Ubrana w sny codzienności
Włosy splecione ma wstążką wspomnień
Dotyka mych ust pocałunkiem szczęścia
Jej delikatne dłonie, jak muśnięcie motyla, dotykają me
powieki
Stworzona z najpiękniejszej bajki uczuć
Serce jej rozgrzewa me zmysły
Jest jak kropla deszczu
Szybko wysycha a z nią wspomnienia
Słowa jej tak czułe, że zabijają moje cierpienie
Wybranka mojego życia
Ona
„Nadzieja 2”
Te wspomnienia
Te wspomnienia duszą mnie
Jak jadowity wąż, jak zły sen
Te wspomnienia budzą cierpienie
Wracają do mojego życia jak cień
Kręcą się wokół uczuć
I budzą zaspaną tęsknotę
Te wspomnienia są tak wielkie jak Nadzieja
Zostają w mym sercu na zawsze
I tylko ulotna chwila pozwala na chwilę zapomnieć o nich
Wymazać je z mego życiorysu
Cisza pomaga tym wspomnieniom
Ulotnić się jak szary dym, który kręci się wokół marzeń
I ginie, gdzieś w otchłani
„Dotykam nieba”
Dotykam nieba
Wyciągniętymi dłońmi wspomnień
Czuję ciepło spełnionych marzeń
Które kiedyś były ciszą cienia mej tęskniącej nadziei
Dotykam nieba
Tuląc się do kolorowej gwiazdy
Niekończącej się tęczy miłości
Dotykam nieba
I wybieram się ze swoim pegazem w podróż do raju
Takie małe marzenie
Dotykam nieba
I jestem pewniejszy co do jutrzejszego dnia
Joanna Bąk
„Poeci”
Poeci
Nie rodzą się
Tak po prostu.
Oni powstają
Z Adamowego żebra
I uśmiechu Ewy.
Będąc
Pyłkiem podniebnym
Obserwują
Pierwszy grzech
I upadek.
Przekładając
Kolejne karty
Historii istnienia
Zapominają czasem
Że po upadku
Zawsze jest
Powstanie.
Beata Belter
„Rodzicom – w rocznicę ślubu”
Rodzinny dom
czasami mieści się w kropli łzy,
budząc wspomnienia radości lub smutku,
pierwszych urodzin, zabawek, spotkań.
Bywa, że pachnie jak jajecznica,
potem roznosi zapach świeżego ciasta.
Woła, przytula lub uspokaja,
kołysząc do snu od lat znajomymi szelestami.
Mieści się w ramce na fotografię
lub mieszka głęboko na dnie serca.
Jest w każdej kieszeni podróżnego płaszcza,
a gości wita w tygrysich kapciach.
Wstrzymuje czas – na chwilę lub na zawsze.
Prosi na brydża, piknik czy kawę.
Bywa lekarstwem na troski życia,
Rozdaje prezenty, uśmiechy, miłość.
Grzegorz Nowak
* * *
Smutna twarz mima
taką rolę przypisał mi los
Usłyszałem dziecięcy śmiech
dobiegający z pokoju obok
Czysty, pełen ufności, otwartości serca
Dźwięczny jak gdyby ktoś
zatrząsł całym niebem
a posłuszne gwiazdy
zagrały niczym miliardy dzwoneczków
Los pękł
* * *
bóg wyrafinowanej
myśli ludzkiej
w którego nie wierzę
Wyrafinowany
I jakże subtelny
bóg
i jego twórca
-człowiek
w którego
sercem całym
wątpię
Dystyngowany ascetyzm
„ja” dla „ja” się modlę
pobożny pokaz mody
w to wierzę
bo chce
że to puste jest
W jednym
Pokładam ufność
W Twych chryzalitowych oczach
Motto: „Zakochany w Wenecji, lubię czytać co inni
mają o niej do powiedzenia (czy do wyznania)..”
Gustaw Herling-Grudziński, Dziennik pisany nocą,
Neapol, 7 września 1992 r.
Proza
Egil Bjornsson /Miłosz Onak/
„Los przestawny – zapiski”
Pewnego dnia już wiedziałem, albo tylko wydawało
mi się. Zresztą podobno przeważnie się wydaje – myślę to nie
znaczy już, że jestem. Boże, przecież to grafomania,
popełniam ją tutaj na kartkach papieru trwając w tych
linijkach. Mógłbym przecież inne robić rzeczy - różne - i
gorsze i lepsze.
Kari też się mnie pyta, zawsze kiedy się przy niej
kładę, jak mi idzie. Rozmawiamy wtedy długo o naszych
dniach – jej w redakcji Ålesund Nyheter i moim tutaj. Tak, to
ona pracuje, a ja obiady gotuje. Chociaż nie jestem przecież
nierobem, przez ostatnie pół roku gotowałem dla turystów
przy nadbrzeżu portowym w Hotel Noreg i pracowałem
dorywczo jako pomocnik kapitana na holowniku „Harald”.
Nawet teraz wykonuje stolarkę do domu Anji Haugen.
Rozpisałem się.
W każdym razie kiedy tak rozmawiamy z Kari przed
snem o tym co nam się przytrafiło w dany dzień, ja staram się
milczeć o moich zamiarach pisarskich. Raczej na temat
schodzę stolarski, że oto dziś skończyłem te krzesła do
jadalni, więc można już oznajmić Anji termin odbioru - obie
pracują w tej samej redakcji. Na co Kari uśmiecha się, bo
przecież była dziś u mnie w warsztacie i znów usmarowałem
jej policzek lakierem do drewna.
Jeżeli kiedykolwiek mam ja pisarzem zostać to
lokalnym chyba. W końcu nie mierze też do Nobla. Tak więc
ja, kucharzący stolarz imający się sezonowych prac na
holownikach próbę pisarską podejmuje. Podobno trzeba
wciąż się doskonalić pisząc nawet bzdety, owe bzdety
bowiem przybliżają cię do czasu, kiedy gotów jesteś napisać
tą oczekiwaną pierwszą powieść. Oczekiwaną przez ciebie
samego. Nie jest łatwą rzeczą nawet bzdetów takich
rozpoczynanie, nie wspominając o właściwej powieści. Jak
już na samym początku wspomniałem – myślę nie znaczy, że
jestem. Na tych stronach więc, podejmuje próbę sprawdzenia
siebie samego.
Wiesz. – Zapytałem kiedyś Kari – Czy wyobrażałabyś
sobie, że ja mógłbym się urodzić całkiem gdzie indziej, a ty
tutaj, że moglibyśmy się nigdy nie spotkać nad kanałem
Brosundet? Siedzieliśmy wtedy w kuchni, był mroźny
poranek 4 lutego, a ona objęła mnie i powiedziała, że na
pewno albo ja, albo ona – którekolwiek z nas odnalazłoby
drugie. Kiedy wyszła już do pracy, ja jeszcze chwilę
siedziałem w naszej kuchni i ta myśl mnie coraz mocniej
doświadczała. Jednocześnie byłem pod tym błękitnym
mroźnym niebem człowiekiem najszczęśliwszym, że „jestem
na swoim miejscu”.
Wyobraź sobie.
Ślepy los rzuca cię w całkiem miejsce inne niż
powinien, w końcu sieci ludzkich losów jest tak wiele, że
może pomylić się, splątać któraś nić, skiklać – Znasz to
słowo? To się zdarza w całym wszechświecie i nawet w
małej maszynce trybik przeskakuje o dwa, miast o jeden.
Przytrafia się to słowom w zdaniach. Szyk przestawny
niekoniecznie celowy zdarza się początkującym w nauce
języka. Nawet w momencie, kiedy jest celowy, to jest
grymasem, zamiarem wypowiadającego bądź piszącego.
Dlaczego więc los miałby być nieomylny, nie ulegać pokusie
grymasów?
Rzucony w inne miejsce lub czas, powoli odkrywasz
swoje prawdziwe mapy przeznaczenia i chcesz – usiłujesz
naprawić to co los popsuł, przemienił. Wyobraź sobie.
Zszedłem popracować do warsztatu, chciałem deski te
jeszcze oheblować przed południem. Później pójdę po Kari
do pracy i wybierzemy się do restauracji na obiad – dziś
specjalna okazja.
Zabrałem się za deski, ale myśl o uwięzieniu w innych
realiach nie dawała mi spokoju i zacząłem się zastanawiać co
byłoby gdybym urodził się, powiedzmy gdzieś na południu.
Pomyśl. Jesteś obywatelem któregokolwiek kraju
europejskiego, masz dom, rodzinę, żadnych tam zbędnych
luksusów. Przeciętne życie – wiadomo czasami gorzej,
czasami lepiej, ale w porządku. Pewnego dnia jesteś nagle
rzucony powiedzmy w sam środek Republiki Konga,
naturalnie przyzwyczajony do innego życia masz problemy z
przestawieniem się, w końcu to się udaje, lecz mimo
wszystko cierpisz. Ma się rozumieć, wiem że to dosyć
skrajny przykład, jednakże wyraziście obrazuje, a o to mi
chodziło.
Zastanawiałem się jakby to było, gdybym nie urodził się tutaj
w Norwegii, tylko los przypadkiem porzuciłby mnie gdzieś
na południu Europy. Od razu dokucza mi myśl, że mógłbym
nie poznać Kari, pomyśleć że przez kaprys-błąd losu nigdy
nie znalazłbym szczęścia, które mam w jej osobie. Chyba, że
Kari ma rację mówiąc o tym, że odnaleźlibyśmy się mimo
wszystko. Inna rzecz to przyjaciele i bliscy. Pewnie byliby
inni, chociaż trudno mi sobie wyobrazić lepszych jak Leif,
Magnus i Solveig. Zresztą kiedy przeprowadzałem się tutaj z
Leksvik przeszło pięćset kilometrów, to zostawiałem
tamtejszych przyjaciół z myślą, że lepszych nie odnajdę. To
wygląda tak zawsze, to droga. Idąc nie możemy stwierdzić,
że nie zobaczymy już nigdy czegoś piękniejszego co właśnie
mijamy, bo sami nie wiemy, co znajduje się za rogiem. Tego
się chyba nauczyłem.
Wracając.
W takim razie, mieszkam gdzie indziej mam innych
przyjaciół, ale.. no właśnie, ale. Pojawia się to coś co jednak
nie pasuje wewnątrz. Akceptacja jest, bo człowiek zawsze się
przystosuje, lecz to tylko szyld-atrapa. Pewnie że niektórzy
mają jakieś swoje mityczne miejsca do których dążą, lecz to
nie to. Stan, który opisuje jest rodzajem uczucia innego.
Myślisz sobie - co za świr. Ludzie nie tolerują
odszczepieńców – wiem.
Swoją drogą, to jestem w warsztacie oporządzam
deski i buduje model postaci swojej w zupełnie innych
realiach. Wręcz wypada się uśmiechnąć do wystającego sęka,
którego usiłuje zestrugać. W tym momencie do mojego
warsztatu wpadł mały Ole Ragnar, dzieciak z sąsiedztwa. No
tak, w zeszłym tygodniu obiecałem mu, że jak tylko
wystarczający mróz będzie, to zrobimy ślizgawkę. Mały
doskonale wie kiedy wpaść, dzieciaki mają ten zmysł. W
zeszłym miesiącu obiecałem mu sanki, więc Ole codziennie
zjawiał się przed moim warsztatem, przede mną. W takim
obrocie spraw blat kuchenny Anji Haugen musiał poczekać.
Również i teraz bez słów odłożyłem narzędzia.
Nasza ulica kończy się parkowym wzgórzem. To park
Fjellstua. Ole Ragnar wybrał sam to miejsce i twierdzi, że
jest ono najlepsze. Skoro tak uważa, to pewnie tak jest. Idę
więc z dwoma wiaderkami wody naszą ulicą, mały też
ciągnie jedno na swoich sankach. Sąsiad się mnie pyta
ironicznie – gdzie to się pali?
Odpowiadam głupim uśmiechem.
Na placu św. Olava jest nasza ulubiona restauracja,
popołudniem wybraliśmy się tam z Kari. Ta specjalna okazja
to mijające cztery zimy, jakie spędziliśmy w Ålesund
mieszkając razem. Kari urodziła się tutaj, ja natomiast
przyjechałem ze wspomnianego już Leksvik. Tego
popołudnia trochę z Kari wspominaliśmy i znowu naszły
mnie myśli o małym trybiku, który przeskakuje o dwa, przez
co niektóre zdarzenia nie mają nigdy miejsca.
Wracaliśmy i padał gęsty śnieg.
Wieczorem pod piórem każde słowo czułem, mimo to
nadal miałem wrażenie pisania „radosnych bzdetów”.
Dodam, bzdetów dla mnie ważnych. Gdzieś głęboko we mnie
zalegały te uczucia, pewnie stąd je znałem. Chociaż z drugiej
strony byłem pewien, że nie mógłbym znajdować się
gdziekolwiek indziej. Tylko tutaj, gdzie za ścianą w pokoju
jest moja Kari. Tylko tutaj, w moim mieście, w Norwegii.
Kari powiedziała, że jesteśmy skorupkami orzechów
rozrzuconymi po oceanie, które poszukują siebie same, przez
całe życie. To ważne pomyślałem. Znasz tylko połowę
samego siebie, drugiej poszukujesz, wiesz to ten życiowy cel.
Kiedy znajdujesz, czujesz się spełniony. Chyba od tematu
odpadłem nieco.
Cóż zdarza się.
Rano wstałem pierwszy. Na początku myślałem, że
nawet pierwszy w Ålesund. Wbrew pozorom, nie było jakoś
diabelnie wcześnie. Zresztą. Zimą tu w środkowej Norwegii
mamy problemy ze słońcem, późno się mu wstaje i wcześnie
schodzi pod horyzont, a im dalej na północ tym dni zanikają
całkowicie. No, ale mówiłem o mojej pobudce, otóż pierwszy
w mieście się nie obudziłem, a wstawać kiedy za oknem
ciemnia, po prostu nie lubię.
Za jakieś pół godziny Anja Haugen ma przyjechać po swoje
gotowe krzesła i nie wiem czy jej się spodobają, mam tremę.
Nie spodobają się jej to nie zamówi kredensu. Cały w tych
nerwach niepewności zrobiłem śniadanie i zaniosłem do
sypialni kartkę: „Kari, w kuchni gotowe śniadanie – możesz
dospać 20min, Anja pewnie nie zamówi kredensu, a ja
skończę jako stolarz nieudacznik.”
Zaparzyłem sobie zieloną herbatę i zszedłem do
warsztatu, usiadłem naprzeciw wejściowych drzwi i patrząc
w nie, czekałem. Czekałem, aż w nich stanie Anja Freya
Haugen i zobaczy mnie mój warsztat, moje narzędzia i swoje
nowe krzesła. Z tym, że narzędzia, warsztat i mnie nie po raz
pierwszy. Tak, zgodzę się, zrobiłem już dla niej blat, ale blat
to nie krzesła. Zgodzisz się ze mną. Cztery krzesła.
*
Tak więc, Anja zapakowała na samochód swoje
krzesła do jadalni, a ja dostałem zamówienie na duży kredens
w starym ludowym stylu. Przesadzałem z tą tremą. Tak.
Teraz oprócz desek strugam jeszcze ważniaka.
Wczesny ranek niepostrzeżenie, jak to zwykle on,
przeistoczył się w południe. Dłubałem trochę w warsztacie i
wróciłem do swoich rozważań o duszach porzuconych w
obcych im miejscach. W chwili obecnej zastanawiałem się
czy możliwe jest „naprawienie losu”. Jako urodzony gdzieś
na południu pewnego dnia podejmuję się wyjazdu-powrotu
do Norwegii. Czy można jak wykolejony wagon, powrócić
na swój właściwy tor? Ja odpowiadam sobie – nie zawsze.
Robiłem kiedyś zdjęcia. To jest mniej więcej tak, masz kadr,
ale nie każdy kadr czyni zdjęcie dobrym-pięknym.
Oczywiście muszą być okoliczności, musi być światło. Nigdy
nie zaaranżujesz dokładnie sytuacji w kadrze tak, jak
wystąpiła, bądź wystąpiłaby ona naturalnie. Nie przeczę, że
zdjęcie może wyjść dobrze-pięknie, ale – nie będzie tak
zawsze. Podobnie widzę sytuację z moim powrotem na
północ. Nie oznacza to, że nie podejmuję próby.
Rzecz ma się tak, jak z pisaniem moim. Każdy znak,
każda odwrócona kartka to kolejna próba i testowanie
cierpliwości Kari do mojego siedzenia po Nocach.
Podejrzewam, że z tego i tak nic, nie mówiąc o chlebie, nie
będzie. Proste rzewne historyjki nikogo nie ruszają, nie
obchodzą. Zresztą trudno się dziwić, skoro jest ich tysiące,
ale ja będę się starał ją kontynuować, nawet dla jednej czy
dwóch osób we wszechświecie. Ku rozpaczy zresztą, wielu
znawców literatury.
Popołudniem byłem w tartaku, po sporą partię desek.
Musiałem pojechać do Sjøholt, gdzie bracia Iversen mają
najlepszy skład drewna w okolicy. Sprowadzają nawet sosnę
ze Szwecji, której wycinka objęta limitami jest.
Nie miałem później nastroju do pisania.
Rano wstałem razem z Kari, chociaż nigdzie się nie
śpieszyłem. Prozaiczna sprawa, ale miałem ochotę rano
przejść się nad kanał Brosundet. Może złapię kilka
ciekawych myśli, może pomysłów, albo tylko na
przepływające promy popatrzę.
Odprowadziłem Kari do redakcji i poszedłem przy
okazji odwiedzić starego dobrego kapitana Sigurda u którego
pracowałem na statku. „Harald” stał w porcie, a to oznaczało,
że miałem szczęście, kapitan Sigurd jest w urzędzie
portowym. Tam też go odnalazłem. Przy okazji rozmowy
naszej wyszło, że kapitan ma w domu stary kredens, który
mógłby mnie zainteresować, a został wykonany jeszcze przez
jego pradziadka. Bez problemu mogę go zmierzyć i
sfotografować.
Jeszcze przed południem, uprzednio zabierając z
domu aparat i szkicownik, znalazłem się na pokładzie
holownika „Harald” zmierzającego na niedaleka wyspę
Giske. To właśnie na niej mieszkał kapitan Sigurd, a że urząd
portowy miał tam pewną robotę do wykonania, kapitan zabrał
mnie ze sobą na pokład. W przeciągu dwóch godzin
dokonałem dokładnych oględzin posiłkowanych szkicami
elementów zdobniczych i zdjęciami, plus wykaz zestawień
wymiarowych. Wykonać chciałem w miarę wierną replikę
tego kredensu, z ewentualnym uwzględnieniem własnych
pomysłów.
Byłem zadowolony z tego etapu prac przygotowawczych.
Do Ålesund wracałem małym kutrem rybackim, który
kołysał się na falach zimowego morza. Wierzchołki
okolicznych wysp Valderøya i Godøya tonęły w chmurach
dotykających brzuchami prawie tafli morskiej toni. To
uczucie, jak gdyby płynęło się łodzią gdzieś w zaświaty,
pamiętam je z pracy na holowniku, kiedy wypływaliśmy
dalej w morze. Miało się wtedy odczucie podroży do Valhalli
lub Avalonu. Teraz stałem wsparty o burtę i myślałem o tej
mgle, w którą wpływa się, by wypłynąć z niej już kimś
innym i gdzieś indziej. Myśl o losie przestawnym, bo tak
nazwałem zjawisko kaprysu–omyłki losu, wciąż jeszcze mnie
trapiła, ale z coraz mniejszym w nią zaangażowaniem.
Dotarłem.
Wieczorem, kiedy razem z Kari wywoływaliśmy
zdjęcia, do warsztatu wpadł mały Ole Ragnar. Czasami się
zastanawiam, czy nie jest on szczęśliwym posiadaczem,
jakiegoś radaru, który oznajmia mu, że w warsztacie dzieją
się ciekawe rzeczy. Prawie natychmiast, jak tylko dowiedział
się o zdjęciach, najbardziej na świecie chciał zobaczyć jak się
je wywołuje. Na nic tłumaczenia, że robi się to po ciemku.
Ole w tym momencie chciał już zostać fotografem. Niestety
aparatu nie mogłem mu wystrugać. Najwidoczniej ślizgawka
i sanki już mu spowszedniały. Jego zapał ostudziła trochę
Kari proponując kubek gorącej czekolady. Ja zostałem w
ciemni i zabrałem się za wykonywanie odbitek.
Za jakiś czas Ole i Kari znów zjawili się w warsztacie,
okazało się, że wszyscy w trójkę mamy wybrać się do parku
na sanki. Moje przeczucia odnośnie Olego Ragnara, jego
sanek i ślizgawki, nawiasem mówiąc ślizgawki zużytej
prawie do gołej ziemi, okazały się błędne. Mały bawił się jak
szalony. Później, kiedy Ole wybawiony za wszystkie czasy,
dawno już spał w swoim domu, razem z Kari siedzieliśmy w
kuchni. Siedzieliśmy snując rozmowę przerywaną
zachwytami milczenia. Opowiadałem o mojej „wyprawie po
kredens” i znowu się śmiała, bo już jej o tym mówiłem, a ona
teraz pytała o „moje pisanie”. Śmialiśmy się. Powiedziała też,
że zastanawiała się nad moim pytaniem o „przestawność”
losu i gdyby znalazła się w takiej sytuacji, usiłowałaby to
naprawić i dotrzeć do miejsca w które nawoływała ją dusza.
A więc jednak. Ja też podjąłbym taką próbę. Może kiedyś ta
teoria zyska rozgłos i będę miał pieniądze na wydanie tych
przerażających linijek z dziedziny literatury stu i jednej
myśli.
Żartuje.
Nie chciałem, aby Kari „odkryła” przed końcem, że
piszę akurat o pozostawaniu u innej rzeczywistości, dlatego
usiłowałem rozmowę kierować niepostrzeżenie na inny tor.
Nie lubię tego robić, ale ona i tak zapewne już dawno
zorientowała się o czym będzie opowiadanie. Tej Nocy
rozmawialiśmy też o przyszłości, czyli o tym co dzisiaj, tylko
w jutrzejszym wydaniu, o tym że za dwa dni weekend i Einar
Johan Hamsun zaprasza nas na małą uroczystość do pubu
Posthjørnet, o cieple naszych dłoni. W końcu o
najmniejszych radościach dnia skrywanych pod powiekami.
Potem, kiedy usiadłem do pisania, mogłem o radości słów
składania, o uśmiechu Kari, minie Olego Ragnara, niebie nad
Ålesund, zdań tysiące nakreślić. Tylko znów, czy nie
popadam w autobiografie, lub biografie-kronike tego miasta?
Odłożyłem pióro i przez warsztat wyszedłem z domu.
Wdrapałem się na parkowe wzgórze Fjellstua, z którego
widać całe miasto, okoliczne wysepki i fiordy. Wszystko to
ogarnięte ramionami Nocy i rozświetlone blaskiem ulic i
domów. Nie mogłem wyobrazić sobie innego miejsca,
lepszego miejsca, piękniejszego miejsca. Stałem tak przez
chwilę, kiedy obok mnie zjawiła się Kari. Ona wiedziała, że
mnie tutaj znajdzie, sama też lubiła tutaj przychodzić. Objęła
mnie i przytuliła się. Dziękuję – Szepnąłem.
Nie ma lepszego miejsca dla nas, nie istnieje. Dla
nikogo chyba nie ma lepszego miejsca, niż to, które mu
przeznaczone jest. Możemy szukać i próbować, krańce świata
przemierzać, ale nasze jest tylko jedno z tymi jedynymi
widokami chmur i zachodami słońca, z ulubioną ulicą i
horyzontem.
Przez te kilka chwil staliśmy tam, szepcąc światu nasze
tajemnice i marzenia około godziny trzeciej, na skraju Nocy.
Wróciliśmy zmarznięci i zadowoleni prosto do łóżka.
*
Potem były poranki, pierwszy, drugi, czwarty i szósty. I było
tak, że nic nie pisałem, nie było słów, które miałyby zostać
uwolnione przez pióro. Przesiadywałem w warsztacie i
usiłowałem coś wydobyć z desek, skoro milczało pióro.
Ålesund spodziewało się zimowego sztormu, który
paradoksalnie przynosił ciepło. A ja coraz rzadziej już
wracałem do myśli o innych realiach i kaprysie losu
przestawnego. Przecież nie dotyczyło to bezpośrednio mnie.
Wnioski, które miałem wysnuć, wysnułem. Nie mogę w tym
momencie zakładać jak zachowałbym się w tej czy innej
hipotetycznej sytuacji. Zakładać i snuć domysły, martwić się,
miałbym okazję wtedy, gdy doświadczyłbym takiej sytuacji,
gdyby los faktycznie porzucił mnie w innej rzeczywistości.
Nie ma co zgrywać małomiasteczkowego filozofa. Tak, tak,
wszystkie te konkluzje naszły mnie w warsztacie, przy
dłubaniu nad kredensem. Śmieszne. A może to po prostu mój
gorszy dzień.
Tyle odnośnie tematu.
Kredens natomiast, nabierał kształtów, jeszcze teraz
niezdarnych, lecz czas formował w nim duszę. Przedpołudnia
spędzone w warsztacie, wieczory spędzone z Kari, czasami
Noce na pisaniu. Wszystko to kształtowało nasz świat i
osobowość. Wielkie słowa.
Wybrałem się chłodnym południem do sklepu, przy Sjøgata
4, a nie lubię robić zakupów. Już widzę te oburzone miny, ho
ho, gotuje, a zakupów mu się robić nie chce. Z Kari to się
jeszcze wybiorę, ale samemu – to nie to samo, nie ta sama
zabawa. Przyzwyczaiłem się w czasie pracy w „Hotel
Noreg”, że dostawca zawsze przywoził, to co było
zamówione i takie jakie być miało. A teraz pelętam się z tym
koszykiem między regałami i szukam makaronu z pszenicy
durum. Chociaż, z drugiej strony, pewnie to i lepiej, że nie
wałęsam się gdzieś po sawannie z dzidą i nie szukam
antylopy gnu, bo przecież los mógłby być złośliwy.
Znalazłem! Jest makaron.
Z tym makaronem, to polazłem aż do dzielnicy
portowej, gdzie kapitan Sigurd złożył mi propozycje pracy na
„Haraldzie”. Cóż, miałem swoje zobowiązania względem
Anji Freyi Haugen, ale kiedy się z nich wywiąże to kto wie.
Obiecałem się odezwać na wiosnę.
Zdaje się, że wszystko zaczęło się pół roku temu. A
przecież cztery lata minęły. Taka refleksja mnie dopadła,
kiedy wróciłem do domu. Pewnie to pod wpływem oferty
pracy na holowniku, bo to była pierwsza praca jakiej się
imałem zaraz po zamieszkaniu w Ålesund. Siedziałem na
naszym łóżku i rozglądałem się po mieszkaniu. Mieszkanie
było pełne naszych zdjęć, książek, przedmiotów, pełne nas i
tych czterech lat. Lat, których nie oddałbym za nic w świecie.
Mieszkanie na piętrze z fragmentem parteru
przemianowanym na warsztat. Mieszkanie z kuchnią i
sypialnią w jednym pomieszczeniu. Trzydzieści metrów
kwadratowych naszej historii. Właściwie cztery lata
zmieszczone w trzydziestu metrach kwadratowych
Niesamowite.
Patrzyłem na to zdjęcie Kari, jedno z wielu na pełnej
ich ścianie, ale to zrobiłem jej zaraz pierwszego dnia po
wprowadzeniu się tutaj. Czarno-białe. Kari siedzi na
kartonowym pudle w szaliku, rękawiczkach i czapce, która
spada jej na oczy. W tle blask dnia wpadający oknem. Nie od
razu mieliśmy tutaj ogrzewanie – uśmiecham się. Potem na
inne obok, ta ściana to nasz foto-pamiętnik. Ostatnie
najaktualniejsze zdjęcie pochodziło sprzed miesiąca. Zrobiła
je nasza sąsiadka, pani Raidun Marit Olson, ja i Kari
opieramy się na jej starym Volvo. Pani Raidun jest bardzo
dumna ze swojego samochodu, który nabyła jak nam
wspominała, wiosną 1969 roku. Ani mnie, ani Kari nie było
jeszcze wtedy na świecie, ale to były ponoć dobre czasy. Pani
Raidun miała dwadzieścia pięć lat i zaczynała dopiero swoje
życie. Tego roku aż dwóch Norwegów – Odd Hassel i Ragnar
Frisch – otrzymało nagrodę Nobla, a panował jeszcze wtedy
król Olaf V, syn Håkona VII. Jedynym co nie odpowiadało
ówcześnie pani Raidun Marit, to premier Per Borten, który
nie pochodził z ramienia Norweskiej Partii Pracy.
Czasami zdarzało mi się pracować w warsztacie również i
popołudniami, niektórym elementom należało poświęcić
więcej czasu. W takie dni wieczorem schodziła do mnie Kari
i wyciągała mnie do pubu, albo na spacer po mieście.
Jednego wieczoru zaprosiliśmy Anje Haugen do nas na
kolacje połączoną z „obejrzeniem kredensu w stanie
surowym”. Po dobrym przyjęciu „krzeseł”, nie byłem już, aż
tak zdenerwowany, a kredens się spodobał. Ostatecznie
wtedy ta kolacja przeobraziła się w całonocną zabawę. Około
dziesiątej zapragnęliśmy większego towarzystwa i
obdzwoniliśmy większość znajomych i przyjaciół. To była
długa noc, po której nastał krótki dzień. Z łóżka ośmieliliśmy
się wyjść dopiero przy wieczorze.
Do pisania wróciłem popołudniem dnia następnego.
Nie pracowałem wtedy w warsztacie, nie czułem się na
siłach, chciałem się przejść. Patrzyłem na ośnieżone stoki gór
znad Geiranger, aż po Trollheimen. Patrzyłem zaciągając się
każdym oddechem, powietrze było pełne słów, których nie
byłbym w stanie zapamiętać by je teraz zapisać.
W nocy rozszalał się sztorm. Wiało z niesamowitą
siłą. Obudziłem się dosyć wcześnie, Kari miała iść do pracy,
a ja namawiałem ją by wzięła wolne. Stacja meteorologiczna
w porcie ostrzegała przed wypływaniem mniejszymi
jednostkami i radziła zabezpieczyć wszystkie kilkoma
dodatkowymi cumami. Fatalna pogoda, deszcz z impetem
tłukł w szyby, aż żal było opuszczać ciepłą pościel. Prosiłem
Kari, by zadzwoniła do redakcji z pytaniem o wolny dzień,
bo co w taką pogodę może się wydarzyć w naszym mieście.
Uzasadniałem, że mogłaby mi urozmaicić prace w
warsztacie, a później zrobilibyśmy razem obiad. Jednak
redakcja „Ålesund Nyheter” była szybsza. Zadzwonili
pierwsi i Kari musiała iść.
Jakąś pozytywną siłą zebrałem się w sobie i po
śniadaniu zszedłem, aby: dłubać, przycinać, impregnować,
malować, wycinać, nawiercać, heblować i tym podobne
rzeczy wyprawiać. Deszcz lał bez przerwy zmywając śnieg
do ostatniego płatka – bezlitosne porównanie co? A z tego co
słyszałem w popołudniowym komunikacie radiowym urzędu
portowego, sztorm nad ranem miał siłę jedenaście do
dwunastu w skali Beauforta. Nie zdarza się to często. Żeby
przełamać tą skalę wiatr musi osiągać prędkość powyżej stu
dziesięciu kilometrów na godzinę, a dziś rano naprawdę
wiało mocno. Tutaj tak jest, że morze pieni się ze złości i
chmury płyną nisko nad ziemią jak gdyby chciały pochłonąć
ląd. W nocy mróz, rano śnieg, popołudniem deszcz, polarny
dzień i noc. Wszystko się kłębi i miesza. Kotłuje żyje Ziemia.
Trzeba umieć to kochać, tolerować, można znosić, lub po
prostu przywyknąć.
Było już pod wieczór, kiedy radio nadało komunikat
alarmowy do wszystkich marynarzy z jednostek
ratowniczych. Chodziło o jakiś statek, który wpadł w tarapaty
na wysokości Fosnavåg, to kilka mil morskich na południowy
wschód od Ålesund. Nie wiadomo dokładnie co się
wydarzyło, ale jednostka na pełnym morzu wzywała na
pomoc. Nasłuchując nowych wiadomości, zastanawialiśmy
się z Kari, czy być może nie chodzi tu o jeden z promów,
które nieustannie kursują wzdłuż wybrzeża i wysepek. W
kilka chwil później zadzwonił telefon. Dzwonił dyspozytor
ratownictwa morskiego przy urzędzie portowym. Brakuje im
załogi na holowniku, a że ja kiedyś na nim służyłem, więc
pytają jak szybko mógłbym być gotowy. Samochód będzie
pod moim domem za trzy do pięciu minut. Nie wahałem się
ani sekundy, bo w lodowatej wodzie liczy się każda.
Przytuliłem bardzo mocno i pocałowałem Kari, ubrałem
gruby sweter, zabrałem sztormiaki i wybiegłem z domu. W
jakieś dwie minuty później nadjechał samochód. Kari
wybiegła za mną i raz jeszcze ją przytuliłem. Ona to
rozumiała i chyba każdy to tutaj rozumie, kiedy jest potrzeba,
to wyrusza się na pomoc bez wahania.
W samochodzie dowiedziałem się, że Christian
Trygve, którego zastępuje, złamał sobie dwa dni temu nogę
na imprezie u swojego brata. Okoliczności tego zdarzenia już
obrastają w legendy. Z dużą szybkością minęliśmy plac św.
Olava i wjechaliśmy na ulice Skanse, która ciągnęła się
wzdłuż kanału Brosundet. Byliśmy już w zasadzie na
miejscu. Z Ålesund na pomoc wypływały dwa holowniki;
nasz „Harald” i drugi „Askla”, który właśnie odbijał.
Wysiedliśmy z samochodu razem z Ulfem Inge i w biegu
wpadliśmy do budynku portowego zameldować się
dyspozytorowi. Ten od razu odesłał nas na „Haralda”,
kapitan Sigurd już tam na nas czekał. Dowiedzieliśmy się, że
z Molde wystartował już śmigłowiec ratownictwa morskiego.
Na pokładzie holownika otrzymaliśmy informację, że
płyniemy na pomoc jednostce zaopatrzeniowej, która wracała
z platformy wiertniczej „Murchison”. W czasie sztormu
statek przechylił się i nabrał wody, z ostatnich informacji
wynika, że wciąż jej nabiera. Prognozy pogody uspokajały,
bo wynikało z nich, że na szerokości geograficznej Fosnavåg
sztorm cichł. Wyszliśmy z portu i jak to tylko szybko było
możliwe kierowaliśmy się na otwarte morze.
Pamiętam, że raz już brałem udział w takiej akcji. To
było późną jesienią. Odebraliśmy sygnał s.o.s. z kutra
rybackiego „Måke”, który zawieruszył się w sztormie na
morzu norweskim, na wysokości Ålesund. Transportował ze
sobą spory ładunek ryb w sieciach, około dziesięciu ton.
Połów się udał i miał dotrzeć do Kristiansund. Niestety z
takim ładunkiem statek nie mógł się poruszać szybciej niż z
prędkością jednego węzła na godzinę i sztorm dopadł go na
kilkadziesiąt mil morskich od celu. Taki połów to duża akcja
i współpraca kilku kutrów, tym bardziej, że „towar” musi
trafić żywy do hodowli. Sprawa ma się inaczej niż w
przypadku sześciometrowego kutra, który zarzuca sieci i
inaczej, niż w przypadku trzydziestometrowego statku
przetwórni, gdzie złapane ryby trafiają w zasadzie od razu do
chłodni. Sam byłem pod wrażeniem opisu całego
„polowania”, o którym opowiedział mi później kapitan kutra
„Måke”. Opiera się to na trzech kutrach. Pierwszy ma za
zadanie zlokalizować ławice ryb i zwabić przynętą, którą ma
na pokładzie. Kiedy to zadanie zostanie wykonane, do akcji
wchodzi kuter numer dwa. Ten rozciąga sieć wokoło ławicy,
okrążając kuter numer jeden, by zamknąć okrąg. W tym
czasie trzeci kuter przygotowywuje specjalna wodną zagrodę
do transportu ryb. Kiedy „dwójka” zamyka okrąg, „jedynka”
kończy swoją akcję i usuwa się na bok. Potem następuje
najtrudniejsza część „polowania”. Kilku rybaków musi w
piankach zejść pod wodę i przegonić ławice z sieci „dwójki”
do zagrody „trójki”. Kiedy i to się udaje, szacuje się średnią
ilość schwytanych ryb. „Dwójka” zbiera sieci i wraz z
„jedynką” może wracać do portu. Resztę akcji wykonuje
„trójka”, to ona odpowiedzialna jest za dostarczenie żywej
ławicy do hodowli. Niby nic, ale takie „polowania” trwają po
dwa-trzy miesiące w bardzo kapryśnej pogodzie. Wtedy
ratowaliśmy właśnie taką „trójkę”, kuter transportujący
„Måke”. Wpadł w tarapaty z powodu silnika i pomp, które
nie nadążały z wypompowywaniem wody. Była to trudna
akcje, dziesięć w skali Beauforta i dochodzące do siedmiu-
ośmiu metrów fale. Nasz „Harald” nie takim sztormom dawał
radę, ale zawsze trzeba mieć szacunek do żywiołów. Są takie
momenty, kiedy fale przykrywają statek, aż po mostek
kapitański. Nie wiesz, czy to się jeszcze uda, czy statek
wypłynie na powierzchnie, a on jakimś cudem wypływa.
Pracowałem dopiero czwarty miesiąc i to był mój pierwszy
tak duży sztorm. Przyzwyczajałem się do statku, morza i
pogody – oswajałem z wilkami morskimi i obyczajami.
„Måke” i jego załogę udało nam się uratować i
odtransportować do portu, czego powiedzieć nie można o
„towarze”, który rozpłynął się dosłownie i w przenośni po
całym morzu.
Tym razem akcja była o wiele poważniejsza, jak i siła
sztormu. Co prawda im bliżej współrzędnych w których
znajdowała się tonąca jednostka, tym morze stawało się
spokojniejsze. Ulf Inge ocenił siłę wiatru na osiem do
dziewięciu. W ciągu kilku chwil od zachodu, gdzieś z
Atlantyku w naszą stronę, skłębiły się niskie, gęste, mleczne
wręcz chmury. Było ciemno i cicho, jedynie trzask
pieniących się fal wypełniał powietrze. Robiło się
nieciekawie spokojnie. Powoli wpływaliśmy w tą przedziwną
mgłę z chmur. Taki spokój nie zwiastuje nigdy nic dobrego.
„Harald” unoszony falami spienionego morza znikał w tych
otchłaniach. Stałem tuż pod mostkiem kapitańskim na rufie i
widziałem jak powoli znika dziób.
Myślałem o mgle w którą wpływa się, by wypłynąć z
niej już kimś innym i gdzieś indziej…
*
*
*
Prom śmiało przecinał fale spokojnego morza, wyłaniając się
z mglistego poranka. Siedziałem na jego otwartym pokładzie
i chyba zdrzemnąłem się przez kilka chwil. Zdawało mi się
nawet, że o czymś śniłem, ale nie byłem pewien o czym. To
osobliwe wrażenie, pojawia się od czasu do czasu, krótko po
przebudzeniu i już nie jesteśmy pewni co jest prawdą.
Wstałem i przeciągając się podszedłem do prawej
burty promu. Wsparłem się na metalowej barierce i
usiłowałem lekko mrużyć oczy, aby wypatrzyć gdzieś w
oddali brzeg. Złapałem się na tym, że w dłoni nadal
ściskałem swój bilet. Bilet do mojego raju. Wszystko zaczęło
się przed wczoraj, kiedy opuszczałem port w Świnoujściu
kierując się do Kopenhagi. Na bilecie, który w tej chwili
bezwiednie miętosiłem w ręce, widniała informacja:
KØBENHAVN – OSLO.
Po raz pierwszy w życiu zobaczę Norwegię. I to nie
na zdjęciach, nie na ekranie, ale tak prawdziwie, realnie będę
mógł oddychać jej powietrzem. To może się wydawać
dziwne, lub bardziej śmieszne, lecz zawsze miałem wrażenie,
że powinienem się urodzić właśnie tam. Zastanawiam się,
czy los mógł mnie porzucić nie w „tym” miejscu co
przeznaczone. Teraz wszystko ma się zmienić. Zaraz
wpłyniemy do fiordu Oslo i zobaczę stolicę moich marzeń.
Wszystko zacznie się od nowa, a ja naprawię to co los
pokręcił kiedyś w dniu moich narodzin.
Przez chmury przebijało słońce, a nad statkiem
krążyły rozkrzyczane mewy. Pomyślałem, że to piękny dzień
na rozpoczęcie nowego życia i odwróciłem się przodem do
pokładu.
Zobaczyłem ją przypadkiem, chłodny wiatr zawiewał
jej włosy na twarz. Podeszła do mnie i zapytała o czas,
chciała być pewna że prom przybije punktualnie.
Rozmawialiśmy po angielsku. To dziwne, zupełnie jak
gdybym ją już gdzieś poznał.
Powiedziała, że na imię ma Kari.
Los przestawny pozostawanie podmiotu losu poza miejscem
przeznaczonym w odmiennej rzeczywistości, czasami czasie.
Z DRUGIEJ STRONY…Korespondencja z Chicago
Elżbieta Balazy
Polskie ślady
W etnicznym kotle chicagowskiej metropolii, zwanej
Chicagoland, Polacy są licznie reprezentowani. Oprócz tych
prawdziwych, jak ja w Polsce urodzonych, jest też wielu
noszących polskie nazwiska, ale mających nikłe lub żadne
związki z nadwiślańskim krajem.
Ci Amerykanie, którzy się do polskich korzeni
przyznają, na ogół mają bardzo niewielką znajomość języka,
którym do nich mówiła w ich dzieciństwie „buszia”, czy
nawet pra-babusia.
Ale jak tylko usłyszą że jestem Polką, to starają się popisać
swoją polszczyzną. Najczęściej przytaczane zwroty to: „yak
szie masz”, „day mi bużi” oraz „ydż do domu spacz”.
Jakkolwiek popularność tych dwóch pierwszych jest raczej
zrozumiała, tak zawsze zastanawia mnie dziwna komenda do
nocnego wypoczynku. Moje pytania o pochodzenie tego
powiedzenia pozostają bez odpowiedzi; moi rozmówcy znają
jego znaczenie ale nie wiedzą w jakim kontekście było
używane.
Pierwsze wytłumaczenie jakie przychodzi mi do głowy, to że
polskie dzieci namolnie wysiadywały u sąsiadów i trzeba je
było werbalnie kierować w domowe pielesze. A drugie, że
pijanego gościa tym sposobem się z domu usuwało...
W prasie, wiadomościach, różnych publikacjach,
polskie nazwiska przewijają się bardzo często. Te w formie
pisemnej wyłapuję od razu i doceniam wysiłek włożony
przez autora artykułu we właściwe uszeregowanie
egzotycznego zestawu znaków pisarskich, który to zestaw w
języku angielskim nie miałby prawa zaistnieć.
Zabawa zaczyna się, kiedy usiłuję rozszyfrować pisownię
polskich nazwisk z języka mówionego. Lata wprawy
pozwalają mi na poprawne kojarzenie: ŁAJZAREK to
Wieczorek, TAMZEK to Tomczak, ZYMZEK to Szymczak,
a ZYŁYKI to Żywicki.
Czasem jednak popadam w wątpliwość: czy KAZYNSKI to
Kaczyński czy Koziński?
Jakby tych „polskich” dźwięków nie odbierać, to
zawsze zwracają uwagę w potoku angielskiej wymowy.
Niedawno niejaka Jeanette Sliwinski, lat 22, w celu
popełnienia samobójstwa, z ogromną szybkością wjechała w
inny samochód na dużym skrzyżowaniu. Wyszła z tego ze
złamaną nogą, a wszyscy trzej pasażerowie staranowanego
auta, młodzi muzycy rockowi, stracili życie. Niedoszła
samobójczyni, oskarżona o zabójstwo z premedytacją, ma w
perspektywie wiele lat odosobnienia, które będzie mogła
zużyć na dogłębną medytację nad sensem i skutkami swojego
działania.
Zupełnie inny wydźwięk ma inne polskie nazwisko, w
powiązaniu z Parkiem Wicker (ŁYKER), w Północno-
Zachodniej części Chicago.
Właściciel trzy-apartamentowego budynku w starej
„polskiej” dzielnicy, Conrad Cwiertnia, dziwak i kolekcjoner,
swoją posiadłość zamienił w kuriozalne miejsce, które
przychodzili oglądać mieszkańcy całej dzielnicy. Na
przynależnej bocznej parceli, leżały hałdy urbanistycznych
odrzutów, od wnętrzności windy, poprzez zbiór nietypowych
cegieł, do rzeźbionych poręczy schodowych. A na froncie
przed domem stało około stu donic różnego kalibru, w
których rosły piękne kwiaty i krzewy. Kiedy Conrad
zachorowal na raka i nie mógł już przyjmować gości w
swoim mieszkaniu-antykwariacie, dwoje lokatorów jego
budynku, biolog i archeolog, ruszyło do dzieła: w miejscu
uschłych nagle, dwóch stuletnich drzew, pomiędzy
betonowymi i stalowymi tworami z innych miejsc i epok,
powstał malowniczy ogród dla przyjaciół Conrada. I nie
tylko: malarze rozkładali tam swoje sztalugi, artyści
recytowali Szekspira, staruszki spacerowały malowniczymi
alejkami. Wspaniały prezent dla chorego człowieka, który
kochał życie.
Po śmierci Conrada, jego brat zignorował lokatorów,
pragnących kupić miejsce, w które włożyli tyle serca i pracy.
Sprzedał nieruchomość komuś obcemu. Ogrodowi groziła
zagłada. Za zgodą Zarządu Parków i nowego właściciela,
dwoje pasjonatów przewiozło cały ogród do wyznaczonej
części Wicker Park. Najpierw na komputerze rozplanowali
rozmieszczenie ponad 2.000 roślin, a potem na sklepowych
wózkach, na odległość kilkuset metrów i wpoprzek dwóch
ulic, ostrożnie przewozili kwiatek po kwiatku, krzew po
krzewie, poświęcając więcej niż 1.000 godzin z własnego
czasu.
Tak powstał Ogród Conrada - miejsce gdzie przychodzą
artyści, dzieci i zakochani, miejsce które stało się pomnikiem
ludzkiej przyjaźni i wyobraźni.
I tak wpisało się jeszcze jedno polskie nazwisko w historię i
geografię Chicagoland.
Dariusz Romanowski
Problematyka literacka na łamach „Kłosów”
Cz. 1.Charakterystyka, narodziny i upadek czasopisma
Represje carskie spowodowane krwawym stłumieniem
powstania styczniowego doprowadziły do tego, iż wszelki
wysiłek społeczeństwa polskiego ograniczył się tylko i
wyłącznie do zachowania i obrony tradycji narodowej, a
następnie jej pomnażania i dalszego rozwoju duchowego
dziedzictwa zniewolonego narodu. W wypełnianiu tych
zadań niepoślednią rolę miały odegrać, jak się później
okazało czasopisma. W Warszawie ukazywało się
kilkadziesiąt periodyków o charakterze społeczno-
kulturalnym, wśród których na baczniejszą uwagę zasługują
następujące magazyny: „Kłosy”, „Tygodnik Ilustrowany”,
„Biesiada Literacka”, „Tygodnik Powszechny”. Dla badacza
życia literackiego epoki pozytywizmu są one niezwykle
cennym, nie do końca wykorzystanym źródłem.
Ze względu jednak na to, iż przedmiotem zainteresowania
niniejszej publikacji jest literatura polska pomieszczana na
łamach pierwszego z wyżej wymienionych tytułów, na nim
skoncentrujemy teraz swoją uwagę.
„Kłosy” Czasopismo Ilustrowane Tygodniowe Poświęcone
Literaturze, Nauce i Sztuce, ukazywały się w Warszawie, w
każdy czwartek od 5 VII 1865 do 26 VI 1890 r. W tym też
czasie ukazały się 1304 numery czasopisma. Powstanie
periodyka zainicjowane zostało przez hrabiego Wiktora
Ostrowskiego, Władysława Japowicza i Zygmunta
Wójcickiego. Koncesję na wydawanie pisma uzyskali oni 22
grudnia 1864 r. Ponieważ nie dysponowali wystarczającym
kapitałem, aby zamiar swój urzeczywistnić, zaproponowali
na początku 1865 r. księgarzowi i drukarzowi
warszawskiemu Salomonowi Lewentalowi przystąpienie do
spółki. Propozycja złożona drukarzowi uzyskała jego
aprobatę, tym bardziej, iż od dłuższego czasu nosił się on z
zamiarem założenia bogato ilustrowanego czasopisma, na
wzór niemieckiego tygodnika „Uber Land und Meer”.
Lewental uważał jednak, iż nowe pismo nie powinno skupiać
swojej uwagi tylko i wyłącznie na sprawach krajowych, ale i
tematyce zagranicznej. Postulat ten po uprzednim
przedyskutowaniu przez założycieli pisma został przyjęty.
Zmiana profilu pisma pociągnęła jednak za sobą konieczność
uzyskania nowej koncesji. Efektem tego było ponowne
wystosowanie przez hr. W. Ostrowskiego prośby do władz
carskich o zezwolenie na wydawanie Czasopisma
Ilustrowanego Tygodniowego „Kłosy”. Wkrótce też na mocy
reskryptu z dnia 27 kwietnia 1865 r. pozwolenie to uzyskał
.
W ten też sposób dnia 12 maja 1865 r. zatwierdzono aktem
prawnym zawarcie spółki na wydawanie „Kłosów” na mocy,
którego Ostrowski został redaktorem odpowiedzialnym
czasopisma, Wójcicki – współredaktorem, Japowicz –
głównym administratorem, zaś Lewental – wydawcą pisma
.
Wszyscy oni jako współwłaściciele tygodnia mieli do niego
równe prawa, zobowiązując się jednocześnie do wspólnego
wydania „Kłosów”, co najmniej jeden rok, a więc do 1 lipca
1866 r. Umowa ta mogła ulec zerwaniu w wypadku, gdyby
deficyt spowodowany wydawaniem tygodnika przekroczył za
pierwsze półrocze 800 rubli
. W przypadku większych strat,
każdy ze wspólników mógł ze spółki odstąpić pod
warunkiem uregulowania tej części straty, która na niego
przypadła. Po każdym kwartale miano sporządzać bilans, a
niedobór finansowy, każdy ze wspólników zobowiązany był
pokryć z własnej kieszeni. Dwunasty paragraf umowy
1
B. Szyndler: Tygodnik Ilustrowany „Kłosy” (1865-1890). Wrocław
1981, s. 22.
2
Tamże.
3
Tamże, s. 23.
sporządzonej przez współwłaścicieli pisma przewidywał, iż
Japowicz będzie finansował wydatki, ponoszone na rzecz
wypłaty honorariów autorom i rysownikom, jak i za
dostarczane redakcji rękopisy artykułów i rysunki, Lewental
natomiast pokryje koszty papieru i druku.
Po spisaniu aktu spółki właściciele „Kłosów” powołali do
życia redakcję w skład której prócz nich weszli: Kazimierz
Władysław Wójcicki, Fryderyk Henryk Lewestam, Marian
Chrzanowski, Bronisław Kamiński, Stanisław Duniecki
(szerzej o redakcji w rozdziale kolejnym)
. 18 maja 1865
roku odbyło się pierwsze posiedzenie redakcji, a 3 czerwca
ukazał się programowy Prospekt „Kłosów”
stronnicowego druku, ozdobionego drzeworytową winietą
tytułową ręki Jana Styfiego. Chcąc oddać w sposób
najprecyzyjniejszy założenia programowe sformułowane w
Prospekcie, w słowie wstępnym od redakcji i wydawców
zacytujemy ich fragment:
„(...) postanowiliśmy z początkiem nadchodzącego kwartału
wydawać nowe czasopismo illustrowane, które pod godłem i
tytułem Kłosów, zbieranych na niwie zarówno ojczystej, jak i
obcej, przyjęło jako zadanie streszczać w sobie wszystkie
strony życia społecznego i wszystkie objawy ich postępu w
literaturze, naukach i sztuce.
Przeszłość, o ile na teraźniejszość wpływowa, dopełni wraz z
tą ostatnią całości obrazu, z którego jedynie poczerpnąć
możemy wskazówki na przyszłość. Wszystkie więc
drogocenne, nie powierzchowną tylko i drobnostkową
ciekawość budzące wspomnienia i pamiątki, wszystkie
zdobycze na polu nauki, sztuki i przemysłu, wszystkie
ważniejsze pod względem społecznym oznaki chwili, bądź to
swojskie, bądź cudze, składać się mają na te snopki Kłosów )
...)”
. Inaczej mówiąc, celem pisma miała być prezentacja
współczesnego życia społecznego zarówno w kraju, jak i za
4
Tamże, s. 24.
5
Tamże.
6
Prospekt. „Kłosy” 1865, s. 1.
granicą oraz objawów jego postępu w literaturze, nauce i
sztuce w powiązaniu z pamięcią o tradycji obyczajowej,
historycznej i religijnej. Program ten wynikł zapewne z
przeświadczenia o możliwości nie tylko rozszerzania zakresu
wiadomości czytelników, lecz i kształtowania ich smaku
estetycznego. Za wytyczną działania uznano maksymę
Terencjusza: „Jam człowiek, nic mi ludzkie obcem nie jest”
Prócz deklaracji programowych Prospekt zapowiadał
również, iż „Kłosy” prezentować będą na swych łamach
materiały dotyczące następujących 5 działów tematycznych:
Literatura
Sztuki piękne
Nauki historyczne i przyrodnicze, w tym również rolnictwo i
przemysł
Życiorysy ludzi zasługi
Rozmaitości, humorystyka
.
Zwraca uwagę zawarta w Prospekcie informacja, iż prawie
wszystkie wyżej wymienione działy obrazowane będą:
rysunkiem i słowem. Wszelkiego rodzaju więc sztychy,
ryciny, drzeworyty, rysunki czy ilustracje oprócz
uplastycznienia dzieł literackich pomieszczanych na łamach
„Kłosów”, miały pełnić również funkcję edukacyjne poprzez
zapoznawanie czytelników z kopiami dzieł sztuki mistrzów
wszystkich narodów i czasów. Odzwierciedleniem powyższej
deklaracji stały się zamieszczone już w Prospekcie 4
ilustracje drzeworytowe: 3 ryciny humorystyczne Henryka
Pillatiego zatytułowane: Pielgrzymka do Czerniakowa,
Równowaga, Małżeństwo oraz czwarta ilustracja zajmująca
całą trzecią stronę Prospektu opatrzona podpisem: Anioł
stróż i anioł śmierci unoszące duszę zmarłego – będąca kopią
akwareli malarza religijnego Ignacego Gierdziejewskiego
.
Ponadto Prospekt zapowiadał, iż tygodnik wydawany będzie
7
H. Bursztyńska: „ Kłosy” W: Słownik literatury polskiej XIX wieku.
Pod. red. J. Bachórza, A. Kowalczykowej. Wrocław 1994, s. 412-414.
8
Prospekt. „Kłosy” 1865, s. 1.
9
Tamże, s 2-3.
na wybornym satynowym papierze, w trzech szpaltowym
układzie kolumny druku na dwunastu numerowanych
stronicach, zdobionych licznymi drzeworytami wykonanymi
w Zakładzie Drzeworytniczym Jana Styfiego i Aleksandra
Regulskiego
Redakcja „Kłosów” mieściła się w domu Piotra Jaxy
Bykowskiego przy ulicy Mazowieckiej 1346 d. Ekspedycja i
skład główny pisma znajdowały się w Księgarni Michała
Glucksberga przy ulicy Krakowskie-Przedmieście 9 w domu
Piotra Grodzickiego. Roczna prenumerata pisma wynosiła na
terenie Warszawy – 8 rubli. Zamówienia na nią przyjmowane
były w kantorze drukarni S. Lewentala mieszczącym się przy
ulicy Mazowieckej 1352 a w domu hr. W. Ostrowskiego, w
redakcji „Kłosów”, a także we wszystkich księgarniach i
kantorach pism periodycznych. Prenumerata na prowincji
była o 2 ruble droższa i przyjmowały ją urzędy i ekspedycje
pocztowe jak i większe księgarnie krajowe (m.in. Kalisz,
Lublin, Płock, Radom, Kielce, Petersbug, Kijów, Wilno,
Żytomierz, Kraków, Lwów, Poznań).
Osobą odpowiedzialną za cenzurę materiałów
pomieszczanych na łamach czasopisma został mianowany
przez władze carskie Julian Błeszczyński
.
Zgodnie z deklaracją zawartą w Prospekcie pierwszy numer
Czasopisma Ilustrowanego Tygodnowego „Kłosy” ukazał się
w czwartek 5 lipca 1865 r. Zawartość pierwszego numeru
wypełniały: pierwszy odcinek powieści Józefa Ignacego
Kraszewskiego zatytułowanej Żeliga, przełożony przez
Józefa Paszkowskiego i poprzedzony wstępem Fryderyka
Henryka Lewestama dramat Williama Szekspira „Henryk IV,
Życie artysty (Antoniego Oleszczyńskiego) pióra Seweryny
Duchińskiej, ponadto Miejskie pokłosie wspomnianego
wcześniej Lewestama, Kronika muzyczna opracowana przez
Stanisława Dunieckiego oraz Kronika Lwowska naukowa,
artystyczna i literacka.
10
Tamże, s. 4.
11
Tamże, s. 4.
Ponadto w pierwszym numerze tygodnika znalazło się
11 drzeworytowych ilustracji. I tak na stronie tytułowej
widniał rytowany przez Jana Styfiego drzeworyt pt Loteria
fantowa w ogrodzie Saskim na korzyść ubogich według
rysunku Henryka Pillatiego, dramat Szekspira ilustrowany
był 4 rysunkami ręki Bronisława Kamińskiego, ósmą stronę
pisma wypełniło 6 szkiców humorystycznych Franciszka
Kostrzewskiego zatytułowanych Zasady XIX wieku
.
Wkrótce okazało się, iż dla prezentacji materiałów
pomieszczanych na łamach tygodnika zapowiedziany w
Prospekcie układ 5-działowy jest niewystarczający. Ich
liczba wzrosła więc początkowo do 15 następujących
działów:
Życiorysy
Powieści
Literatura dramatyczna
Przegląd Piśmiennictwa
Studia literackie
Poezje
Wspomnienia z przeszłości, pamiątki historyczne i opisy
miejscowości
Z pola literatury i sztuki
Podania i typy ludowe
Podróże
Przegląd teatralny, muzyczny i kronika miejska
Korespondencje „Kłosów”
Nowe wynalazki
Rozmaitości
Ryciny
W późniejszym okresie „Kłosy” rozszerzają się m.in. o takie
kolejne działy jak:
Historia
Sztuki piękne
Pokłosie
12
„Kłosy” 1865 nr 1.
13
Spis rzeczy zawartych w tomie 1 „Kłosy” 1865.
Archeologia
Wydarzenia współczesne
Przemysł
Nauki przyrodnicze
Przegląd polityczny
Nekrologia
Bibliografia
Od Redakcji
W ostatnim 10-leciu ukazywania się czasopisma liczba
działów półrocznika przekraczała niejednokrotnie 30
tytułów
Pomimo mnogości działów „Kłosy” starały się
koncentrować i zajmować uwagę czytelnika przede
wszystkim na zagadnieniach kulturalnych, artystycznych i
literackich, zamieszczając wiele interesujących wiadomości z
wymienionych dziedzin.
Na łamach pisma drukowano znaczną ilość na ogół dobrej,
choć utrzymanej w duchu tradycjonalizmu beletrystyki.
Wiadomą rzeczą był, bowiem fakt, iż trafny dobór budzących
powszechne zainteresowanie utworów literackich decydował
w dużej mierze o powodzeniu i rentowności tygodnika.
Prawda ta nie była obca redaktorom „Kłosów”, to też na
łamach periodyka niejednokrotnie drukowano 4 powieści
naraz. Ich wybór nie zawsze jednak był najszczęśliwszy i
najwyższych lotów, co podyktowane było chęcią utrafienia w
gusta i zapotrzebowania czytelnicze odbiorców,
wywodzących się głównie ze środowisk inteligenckich i
mieszczańskich
Mimo przewagi tematów literackich „Kłosy”
zajmowały się również w dość dużym zakresie historią.
Zagadnienia historyczne poruszane na łamach tygodnika były
różnorakie. Obok rozpraw omawiających dzieje Polski
14
B. Szyndler: Tygodnik ..., s. 28.
15
B. Schnaydrowa: Fragmenty korespondencji „Kłosów” w zbiorze
autografów Cypriana Walewskiego. „Rocznik Biblioteki PAN” 1989,
s. 71-92.
różnych epok znalazły miejsce również: historia kultury i
obyczajów, przeglądy etnograficzne, pięknie ilustrowane
opisy wsi, miast, miasteczek i zabytków oraz wiele innych
drobniejszych „spraw krajowych”
Czasopismo Ilustrowane Tygodniowe „Kłosy” nie
kultywowało na swych łamach tylko i wyłącznie przeszłości.
Redakcja pisma zdradzała zainteresowanie zagadnieniami i
popularyzacją różnych dziedzin wiedzy. „Kłosy” jako
pierwsze z czasopism warszawskich informowały w rubryce
Nowe wynalazki o rozwoju i postępie techniki. Na uwagę
zasługuje ponadto znakomicie prowadzony przez redakcję
dział bibliografistyki
.
Pierwszy rok egzystencji pisma nie przyniósł
oczekiwanych zysków materialnych, a wręcz przeciwnie
obliczenia wykazały, iż straty z tytułu wydawania
czasopisma wynoszą kilkanaście tysięcy rubli, z czego straty
poniesione przez W. Japowicza przekraczają znacznie 3000,
zaś S. Lewentala ponad 7500 rubli. Spodziewany, więc przez
współzałożycieli „Kłosów” deficyt 800 rubli po pierwszym
półroczu zaistnienia tygodnika na firnamencie polskiego
rynku prasowego znacznie przekroczył tę sumę. W związku z
zaistniałą sytuacją dwóch spośród czterech założycieli
periodyka, a mianowicie W. Ostrowski i Z. Wójcicki, nie
chcąc dokładać do interesu, zażądali od W. Japowicza
zamknięcia „Kłosów”, bądź w myśl zasad ściśle określonych
aktem prawnym z dnia 12 maja 1865 r. o założeniu spółki na
wydawanie tygodnika domagali się jej rozwiązania. W dniu
14 czerwca 1866 r. na mocy aktu stwierdzającego
wystąpienie W. Ostrowskiego i Z. Wójcickiego ze spółki
jedynymi prawnymi właścicielami tygodnika pozostali W.
Japowicz i S. Lewental. Z racji tego, iż koncesję na
wydawanie Czasopisma Ilustrowanego Tygodniowego
uzyskał od władz carskich hr.W. Ostrowski i to jego właśnie
nazwisko figurowało w reskrypcie carskim z dnia 12 maja
16
Tamże, s. 72.
17
Tamże.
1865 roku zgodził się on nadal występować wobec władz i
cenzury w roli redaktora odpowiedzialnego czasopisma, bez
jakichkolwiek roszczeń finansowych wynikłych z zaistniałej
sytuacji. Trzy tygodnie później także i jeden z dwóch
pozostałych współzałożycieli tygodnika Władysław Japowicz
wycofał się ze spółki. Zrzekając się swych praw do pisma na
rzecz Salomona Lewentala, pragnął on jedynie odzyskać
stracony kapitał w wysokości 3000 rubli, na co nie chciał
przystać jedyny już teraz prawowity właściciel tygodnika
wyżej wymieniony S. Lewental. W tym celu powołali dla
rozstrzygnięcia zaistniałego pomiędzy nimi sporu sąd
polubowny, obierając za sędziów: Kazimierza Władysława
Wójcickiego i Michała Glucksberga
K. W. Wójcicki i M. Glucksberg uznali, iż straty poniesione
przez Japowicza jak i Lewentala nie mogą być brane pod
uwagę przy wzajemnych roszczeniach finansowych. W celu
obliczenia wysokości majątku, jakim dysponowała spółka,
sędziowie przeprowadzili spis inwentarzowy, uwzględniając
będące w posiadaniu pisma: rysunki, drzeworyty i rękopisy.
Z obliczeń wynikało, iż tygodnik dysponował majątkiem
2000 rubli w srebrze, której to połowę sumy wypłacono
Japowiczowi
. Cztery lata później w roku 1870 Japowicz
otrzymał od Lewentala dodatkowo jeszcze 2250 rubli w
listach likwidacyjnych – jako spłatę reszty wkładu do spółki
– zgodnie z umową, w myśl której wydawca i jedyny
właściciel tygodnika zobowiązał się tę oto sumę zwrócić
byłemu wspólnikowi wówczas, gdy „Kłosy” zaczną
przynosić zysk
Salomon Lewental, biorąc na barki ciężar
samodzielnego wydawania „Kłosów”, liczył na powodzenie
przedsięwzięcia. Stawiając wszystko na jedną kartę,
zainwestował, więc dodatkowy kapitał, który pozwolił mu na
zwiększenie nie tylko objętości tygodnika, ale również ilości
18
B. Szyndler: Tygodnik ..., s. 29.
19
Tamże, s. 30.
20
Tamże, s. 31.
publikowanych ilustracji karmiących zmysły i kształtujących
poczucie estetycznego piękna czytelników periodyka.
„Kłosy” stały się, więc pismem niezwykle atrakcyjnym z
powodzeniem konkurującym nie tylko z innymi tego typu
czasopismami w Polsce, ale i za granicą, uzyskując liczne
wyróżnienia na międzynarodowych wystawach prasowych
.
Czasopismo Ilustrowane Tygodniowe
„Kłosy”
ukazujące się przez blisko ćwierćwiecze było pismem
koncentrującym swą uwagę głównie na sprawach polskich,
nie będąc jednakże całkowicie obojętnym wobec tematyki
zagranicznej. Periodyk popularyzował wiedzę o przeszłości
w połączeniu z problematyką teraźniejszości. Skupieni wokół
„Kłosów” wybitni myśliciele, pisarze, historycy czy
dziennikarze oceniali tradycję narodową w kategoriach
idealizująco–sentymentalnych bliskich dziedzictwu
romantycznych XIX–wiecznych umysłów. Pismo przyznając
zniewolonemu narodowi polskiemu prawo do marzeń o
niepodległości, w formie aluzji przypominało o klęsce
powstania styczniowego, nakazując zachowanie pamięci o
bohaterach walk zbrojnych, wskazywało jednocześnie na
fakt, iż współczesność wyznacza inne rodzaje walki z
polskimi ciemiężycielami
W dziedzinie polityki społecznej „Kłosy” hołdowały
solidarystycznemu modelowi życia, wzywając przy tym
jednak do demokracji i propagowania zasad humanizmu i
tolerancji. Będąc w zgodzie z ogólnymi tendencjami
społecznymi epoki pozytywizmu pismo duże nadzieje
wiązało z pracą organiczną, upowszechniając wiążące się z
nią wzorce i wartości takie jak: rozwój, nauka czy praca. Na
łamach tygodnika podkreślano troskę o wszechstronny
rozwój kraju i postęp w dziedzinie przemysłu, rolnictwa i
oświaty. Dużo uwagi poświęcano nauce, dbając przy tym o
to, by nie kolidowała ona z wiarą i religią, którym
21
B. Schnaydrowa: Fragmenty ..., s. 73.
22
E. Malinowska: Problematyka literacka „Kłosów”. Katowice 1992, s.
9.
wyznaczano ważną rolę w życiu społecznym
Umiarkowany konserwatyzm, obiektywizm, a także
popularna formuła tygodnika pozwalały na prezentacje
sylwetek i stanowisk uczonych reprezentujących zarówno
materialistyczną jak i idealistyczną orientację
światopoglądową. Ewolucja pisma przebiegała w kierunku
akceptacji wybranych założeń pozytywistycznej koncepcji
życia społecznego, uznanych za postępowe
„Kłosy” – „zbierane na niwie ojczystej i obcej”, jak
głosił Prospekt, realizowały model popularnego magazynu
rodzinnego, co odzwierciedlały deklaracje programowe
założycieli pisma, zawartość treściowa czy wygląd
zewnętrzny tygodnika. Program i treść czasopisma były już
przedmiotem naszych rozważań w przeciwieństwie do
trzeciego z wyżej wymienionych czynników determinujących
charakter tygodnika: szaty graficznej.
Tygodnik ukazywał się w każdy czwartek od 5 VII
1865 do 26 VI 1890 r, w formacie 40 x 29 cm. Stronę
tytułową czasopisma zdobiła piękna drzeworytowa winieta
rylca Jana Styfiego, przedstawiająca złożony ozdobnymi
literami majuskulnymi napis KŁOSY na tle panoramy
Warszawy widzianej od strony Pragi. W litery
wkomponowane były postacie żeńców i snopy zboża
utrzymane w konwencji greckich inicjałów. Dół winiety
zamykał wijący się jak gdyby wstęgą podtytuł Czasopismo
Ilustrowane Tygodniowe złożony minuskulnymi literami. Pod
winietą, po lewej stronie znajdował się numer bieżący
czasopisma liczony od 1 nr z 5 lipca 1865 r. , w środku z
kolei widniało miejsce wydania z podwójną datą kalendarza
juliańskiego i gregoriańskiego, zaś po stronie prawej
oznaczenie tomu cyframi rzymskimi. Niżej między dwiema
poziomymi liniami podane były warunki prenumeraty
tygodnika, z lewej strony – na terenie Warszawy, Królestwa
Kongresowego i Cesartwa Rosyjskiego, z prawej – w
23
Tamże, s. 10.
24
Tamże.
Poznańskiem i w Galicji. Pomiędzy nimi widniało nazwisko
wydawcy Salomona Lewentala i adres ekspedycji głównej
mieszczącej się przez lata w kantorze tegoż wydawcy, przy
ulicy Nowy Świat 1258 a w Warszawie. Pozostałą cześć
pierwszej strony ozdabiała zwykle ilustracja drzeworytowa.
Całe odwrocie strony tytułowej zarezerwowane było zwykle
przez odcinek ukazującej się aktualnie w tygodniku powieści.
Kolejne strony wypełniały stałe działy „Kłosów” oraz
ilustracje drzeworytowe. Średnio w jednym numerze na ok.
4500 wierszy tekstu przypadało od 450 do 700 cm
2
materiału
ilustracyjnego. Początkowo objętość pisma wynosiła 12
stron, przy czym wszystkie stronice prócz tytułowej
opatrzone były żywą paginą, na którą składały się: nr strony,
tytuł, nr bieżący czasopisma oraz tomu. Na skutek trudności
finansowych wydawcy, w ostatnich rocznikach pisma, na
ostatniej stronie zaczęły się pojawiać niezbyt liczne płatne
ogłoszenia firm warszawskich. Dolną część ostatniej stronicy
wypełniał spis treści oddzielony od reszty tekstu podwójną
linią ciągłą. Wymieniał on zgodnie z ówczesnymi wymogami
najpierw tytuł artykułu, a dopiero potem jego autora. Na
samym dole ostatniej strony, właściwie już na jej marginesie
figurował adres drukarni Lewentala, mieszczącej się w
Warszawie na Nowym Świecie, a ponadto znajdował się tutaj
zwrot w j. rosyjskim „pozwolieno cenzuroju” informujący o
przeprowadzonej cenzurze oraz data zezwolenia na druk, a
także nazwisko redaktora – wydawcy czasopisma
. „Kłosy”
drukowane były antykwą Bodoniego w kolumnach 3–
szpaltowych na pośpiesznej maszynie drukarskiej
obsługiwanej przez Antoniego Grzeszkiewicza. Odbił on
wykazując się ogromnym kunsztem zawodowym 1280
numerów czasopisma (od nr 3 do 1283)
Każdy półrocznik czasopisma stanowiący 1 tom
posiadał oddzielna kartę tytułową i spis rzeczy zawartych w
tomie. Wydawca chcąc przyjść z pomocą czytelnikom
25
B. Szyndler: Tygodnik..., s. 173-174.
26
Tamże, s. 174.
kompletującym roczniki pisma zaoferował im
różnokolorowe, sztywne okładki obciągnięte płótnem
angielskim. Oprawy te były wykonywane w 2 wersjach: dla
pojedynczych tomów lub całych roczników. Okładka pokryta
ciemnym płótnem z wyciśniętym złoconymi literami napisem
kosztowała 1 rubla, zaś obciągnięta jasnym płótnem 20
kopiejek
W dotychczasowej literaturze poświęconej
tygodnikowi ilustrowanemu „Kłosy” przeważa opinia, iż
historię ukazującego się bez mała 25 lat czasopisma można
podzielić na 3 okresy:
stałego, acz powolnego rozwoju pisma (1865 – 1870)
stabilizacji (1871 – 1881)
długotrwałego regresu (1882 – 1890)
W latach 1865–1870 periodyk zwiększył swą objętość z
półtora arkusza, zawierającego 2200-2500 wierszy tekstu i
120-200 cali
2
materiału ilustracyjnego do 4500 wierszy tekstu
i 450-750 cali
2
ilustracji (od 135 nr „Kłosów”). Wzrosły
jednocześnie koszty druku pisma z 300 do 1000 rubli za
numer. Straty ponoszone przez wydawcę z tego tytułu malały
jednak ze względu na jednoczesny wzrost liczby
prenumeratorów czasopisma z 1607 w pierwszym roku
ukazywania się periodyka do 4000 w roku 1870, kiedy pismo
w końcu zaczęło przynosić wymierne zyski.
Drugi okres, a więc lata 1871–1881 cechowała stabilizacja.
Liczba prenumeratorów w roku 1880 zwiększyła się do 6580.
Lata 1882–1890 charakteryzuje regres, czego efektem było
zlikwidowanie czasopisma. Spadek popularności pisma w
ostatnim okresie najwyraźniej obrazuje zmniejszająca się
liczba jego stałych abonentów. W roku 1882 było ich 5787,
w 1884 - 4429, 1886 - 3802, 1888 - 3403, by w ostatnim roku
funkcjonowania czasopisma na rynku prasowym osiągnąć
liczbę 2180 prenumeratorów. Jednocześnie wraz ze spadkiem
liczby prenumeratorów rosły straty wydawcy czasopisma. W
27
Tamże, s. 174-175.
roku 1882 wynosiły one 611 rubli, w 1884 – 9738, w 1887 –
15 472, by w roku 1890 spaść do kwoty 9600 rubli
. W
ostatnim okresie ukazywania się czasopisma straty Lewentala
jako wydawcy tygodnika szacuje się na 90 000 rubli. Jedną z
przyczyn nierentowności czasopisma była jego cena 8 rubli w
prenumeracie niezmienna od 1 numeru pisma
Wśród wielu przyczyn upadku tygodnika
ilustrowanego „Kłosy” prócz kłopotów finansowych jego
wydawcy wysuwa się również spór z młodą prasą
pozytywistyczną. Ferment, jaki powstał w wyniku
zaangażowania się członków redakcji w dyskusje na temat
pozytywizmu i niesłuszności niektórych z jego
programowych założeń, zmusił ich do wypowiedzenia w
sposób jednoznaczny poglądów na dyskutowane kwestie.
Dyskusje te, a także charakter przywoływanych argumentów,
treść zarzutów wysuwanych przez inne organy prasowe nie
pozostawały bez wpływu na kształtowanie się wizerunku
czasopisma w oczach jego czytelników. Mogły one, zatem
pobudzić lub też osłabić zainteresowanie periodykiem, co
stanowiło bardzo ważny element konkurencyjnej walki na
rynku prasowym. Mając to na uwadze, redakcja interesowała
się nie tylko realizacją własnego programu, czy doborem
interesujących materiałów, ale również zwycięskim
wychodzeniem z prasowych polemik
. W związku z rosnącą
stale konkurencją ze strony innych czasopism ilustrowanych
(w Warszawie – „Tygodnik Ilustrowany”, „Biesiada
Literacka”, „Tygodnik Powszechny”, „Wędrowiec”, w
Krakowie – „Świat”) i coraz wyższym poziomem
prezentowanych w nich tekstów i ilustracji, rywalizację
musiały przegrać czasopisma o niewielkich możliwościach
finansowych. Los ten stał się niestety udziałem Czasopisma
Ilustrowanego Tygodniowego „Kłosy”.
Upadek „Kłosów” rozpoczął się właściwie już w roku
28
Tamże, s. 185.
29
Tamże, s. 186-187.
30
E. Malinowska: Problematyka..., s. 25-26.
1882, kiedy to z tytułu wydawania, pisma jego jedyny
właściciel S. Lewental zaczął ponosić straty, które z roku na
rok sukcesywnie wzrastały. Na nic zdało się ciągłe
doskonalenie metod redagowania pisma, angażowanie
nowych współpracowników, premie dla czytelników czy
niezmienna cena prenumeraty
.
Lewental widząc, iż maleje liczba stałych czytelników pisma
postanowił ulokować swoje kapitały w najpopularniejszym
warszawskim dzienniku „Kurierze Warszawskim”. Okazja ku
temu nadarzyła się w roku 1887, gdy po śmierci redaktora
naczelnego „Kuriera” Wacława Szymanowskiego firma
Gustawa Gebethnera i Roberta Wolffa będąca
współwłaścicielem pisma wycofała się ze spółki, nie mogąc
dojść do porozumienia z sukcesorami Szymanowskiego. Ich
miejsce zajął, więc wydawca „Kłosów” wykupując za 6000
rubli połowę udziałów dziennika. Nie chcąc jednak, by jego
nazwisko widniało w dokumentach, zwrócił się z prośbą do
Adama Pługa, by ten występował zamiast niego w
charakterze współwłaściciela „Kuriera Warszawskiego”.
Odtąd Lewental wraz z Pługiem coraz więcej czasu
poświęcali nowemu czasopismu, a coraz mniej „Kłosom”.
Wiosną roku 1890 Lewental zaproponował byłym
udziałowcom „Kuriera” Gebethnerowi i Wolffowi sprzedaż
„Kłosów”, co ci skrupulatnie wykorzystali, gdyż będąc od
1883 roku w posiadaniu „Tygodnika Ilustrowanego”,
pozbywali się jednocześnie groźnego konkurenta.
O decyzji sprzedaży tygodnika, oznaczającej jednocześnie,
kres wydawnictwa, powiadomiono czytelników w
przedostatnim 1303 numerze „Kłosów” w komunikacie Od
Administracji
. Dowiadujemy się z niego, iż z końcem
czerwca periodyk przestanie się ukazywać, łącząc się
jednocześnie z „Tygodnikiem Ilustrowanym”. Abonenci,
którzy zamówili prenumeratę do 1 lipca bieżącego roku mają
prawo żądać zwrotu poniesionych kosztów, bądź też w
31
Tamże, s. 26.
32
B. Szyndler: Tygodnik.., s. 186-189.
zamian za „Kłosy” mogą podjąć prenumeratę „Tygodnika
Ilustrowanego”, który jednak w żaden sposób nie będzie
kontynuował w swoich literackich działach dzieł
prezentowanych, a niedokończonych na łamach „Kłosów”
.
Ostatni 1304 numer pisma z 26 czerwca 1890 roku zawierał
portrety założycieli czasopisma, reprodukcję Prospektu i
fragmentów 1 nr tygodnika, artykuł pióra S. Lewentala
zatytułowany Kartka z historii „Kłosów”, 279 sztychowych
portretów współpracowników tygodnika – pisarzy, malarzy,
rysowników, rzeźbiarzy, rytowników i muzyków – wraz z
imiennym wykazem ich nazwisk, Pożegnanie autorstwa A.
Pługa, odezwę Od Administracji oraz zamieszczoną na
ostatniej stronie rycinę – epitafium według rysunku Feliksa
Brzozowskiego poświęconą pamięci zmarłych redaktorów
pisma wraz z wymienionymi ich nazwiskami, na tablicy
widocznej na rycinie
. W ten sposób Lewental za jednym
zamachem pozbył się tygodnika wraz z jego abonentami.
Wyprzedał on również znajdujące się ciągle na składzie
księgarni stare roczniki pisma, obniżając ich cenę z 8 do 4
rubli
Wypowiedź S. Lewentala zawarta w Kartce z historii
„Kłosów” oprócz informacji na temat pracy zespołu
redakcyjnego i danych statystycznych zawierała wyjaśnienia
dotyczące przyczyn upadku czasopisma. Wydawca dzieli się
z czytelnikami refleksjami na temat kondycji finansowej
polskiego czasopiśmiennictwa, jak i upadłą moralnością
polskiego społeczeństwa. Uważa on, iż czasy i obyczaje
sprzyjają dewaluacji systemu wartości moralnych. Zasady
humanizmu krzewione przez pismo musiały wobec tego
legnąć w gruzach. Według Lewentala we współczesnych mu
czasach zwraca się głównie uwagę na to, kto pracuje, a nie
jak pracuje. Pojawiające się ciągle rzesze nowych fałszywych
proroków pociągających za sobą całe społeczeństwa, a także
33
Od Administracji. „Kłosy” 1890 nr 1303, s. 385.
34
„Kłosy” 1890 nr 1304.
35
B. Szyndler: Tygodnik..., s. 190.
polityka programowa „Kłosów”, niezamierzających zawrócić
z raz obranej drogi i niechcących podporządkować się
nowym trendom życia społecznego, odbiły się w ujemny
sposób na spadku popularności tygodnika
.Wiele wątków
podjętych przez Lewentala pojawiło się także w Pożegnaniu
pióra A. Pługa, który zwrócił uwagę na to, iż do
upadku pisma przyczyniła się również tendencyjna
krytyka periodyku , wywierająca ogromny wpływ na
opinię publiczną, wytykająca „Kłosom” ignorancję,
klerykalizm, obskurantyzm, wstecznictwo pomijając
jednocześnie milczeniem ciekawe artykuły pomieszczane
na łamach tygodnika
. Likwidacja tygodnika
ilustrowanego „Kłosy” spotkała się z nieprzychylną
reakcją środowiska dziennikarskiego Warszawy.
Zarzucano Lewentalowi kierowanie się w swoich
poczynaniach tylko i wyłącznie niskimi pobudkami
finansowymi,a także krótkowzroczność, która nie pozwoliła
mu na dostrzeżenie faktu, iż na skutek zaprzestania
wydawania czasopisma w znaczący sposób przyczyni
się on do zubożenia polskiej kultury umysłowej doby
pozytywizmu.
36
S. Lewental: Kartka z historii „Kłosów”. „Kłosy” 1890 nr 1304, s.
402-407.
37
A. Pług: Pożegnanie. „Kłosy” 1890 nr 1304, s. 4
Zbigniew Mirosławski
„Dzień za dniem” c. d.
Telefonowała do mnie Anna, sąsiadka z góry zaniepokojona,
iż Łukasz nie odbiera telefonu. Była już godzina 21–a i
powinien o tej porze być już w domu. Sama Anna
podziębiona nie mogła pójść do niego, a poza tym jak już
wspomniałem godzina była wieczorna. Zasugerowała mi czy
nie mógłbym sprawdzić co się stało, bo boi się o niego. Ma
klucze od jego mieszkania więc Zaofiarowałem natychmiast
gotowość udania się pod wskazany adres chociaż nigdy
wcześniej tam nie byłem. Przed pójściem do Anny na górę po
owe klucze zatelefonowałem pod numer Łukasza. Nikt nie
odbierał. Annie obiecałem, że zaraz dam jej znać jaka jest
sytuacja u niego w mieszkaniu. Szybkim krokiem poszedłem
na ulicę Lwowską, prawie na drugą stronę miasta.
Zastanawiałem się czy nie było by lepiej wziąć taksówkę, ale
zwyciężyła myśl, iż wszystko powinno być w porządku
i nie ma co przesadzać. Wiedziałem, że Łukasz był ostatnio
w szpitalu w związku z chorobą serca ale przypuszczałem,
że gdyby coś było nie tak, ktoś z sąsiadów coś by usłyszał,
kogoś Łukasz by wołał na pomoc. Jednym słowem zaufałem
nadziei iż nie tak łatwo umrzeć w bloku pełnym ludzi, bez
ratunku. W końcu wiedziałem też, że Łukasz czasami
wyjeżdża do rodziny na Śląsk i tak mogło być i tym razem,
chociaż w takim przypadku dałby raczej znać Annie o swoim
zamiarze, ale czasami podejmuje się przecież nagle decyzje.
Podszedłem do bloku w którym mieszka Łukasz,
przycisnąłem guzik domofonu...
Cisza. W pęku kluczy otrzymanym od Anny były klucze typu
yeti. Pierwszy, który spróbowałem pasował. Brama się
otwarła. Sprawdziłem listę lokatorów. Nazwisko Łukasza
figurowało pod numerem na trzecim, najwyższym piętrze.
Idąc schodami zastanawiałem się czy wchodzić od razu
samemu, czy zadzwonić może do sąsiadów i zapytać o to czy
ktoś go może widział ostatnio, czy nie mówił komuś o planie
wyjazdu? Spodziewałem się, że mogę go zastać na przykład
zaspanego lub podpitego. Jego wiek raczej nie wskazywałby
na ta ostatnią ewentualność, także problemy z sercem, ale
widziałem w życiu już niejedno... Wyszedłem na trzecie
piętro, popatrzyłem na sąsiednie drzwi, na tabliczki z
nazwiskami lokatorów. Ku mojemu zdumieniu zaraz obok
drzwi do mieszkania Łukasza przeczytałem na tabliczce
nazwisko znanej poetki. To nie mógł być zbieg okoliczności!
Wiedziałem, że po rozwodzie z Anną, Łukasz chodził z
Kornelią. Kiedyś nawet przyszedł z nią na spotkanie
Tarnowskiego Klubu Literackiego, któremu swego czasu
prezesowałem. Kornelia wydała jeden tomik wierszy.
Jeden bardzo spodobał się Adamowi z Warszawy.
O okolicznościach jego tragicznej śmierci pisałem już
wcześniej Ten wiersz był o plenerze malarskim nad jeziorem.
Kornelia też malowała i stąd zapewne jej zbliżenie się do
Łukasza.
Z drugiej strony wiedziałem o problemach psychicznych
Kornelii. Parę razy do mnie telefonowała, wysuwała
nierealne projekty. Wreszcie przysłała mi grubą przesyłkę ze
swoimi tekstami w których niestety nie znalazłem niczego
godnego uwagi. Miejscowa gazeta, tygodnik opublikowała
artykuł Kornelii na zasadzie hecy. Pisała w nim niesamowite
historie o przybyszach z innych planet. O Marsjanach, którzy
nas wszystkich śledzą, którzy gwałcą młode kobiety i
dziewczęta. Sama Kornelia oświadczała być ich ofiarą!
Mogło by to być śmieszne, gdyby nie było tragiczne. Nela
w to wierzyła!!!. Najpierw postanowiłem zadzwonić nie do
Kornelii, lecz do sąsiadów naprzeciwko. Nikt nie otwierał.
Zadzwoniłem do Neli, także cisza. Moje obawy wzrosły. W
takiej sytuacji kiedy nikogo nie było na piętrze, mogło
dojść do sytuacji w której nikt nie udzielił by Łukaszowi
pomocy w razie potrzeby. Otworzyłem drzwi do mieszkania.
Ciemno. Zaświeciłem światło w przedpokoju. Pusto. Na
wprost w kuchni też pusto, zajrzałem do małego pokoju po
lewej stronie przedpokoju, też pusto. Przeszedłem na prawą
stronę do dużego pokoju. Nacisnąłem kontakt. Na nie
zaścielonej
wersalce
też
pusto.
Cały pokój pusty. Wróciłem do telefonu w małym pokoju.
Zatelefonowałem do Anny. Zdałem relację z tego co zastałem
i powiedziałem, że wracam do niej. Zaraz po tej rozmowie
kiedy odłożyłem słuchawkę, telefon zadzwonił. Łukasza
szukał jakiś znajomy , który z nim rano pojechał poza miasto.
Wyjaśniłem iż szukam go również na zlecenie Anny.
Zamknąłem mieszkanie, zszedłem po schodach na dół,
wyszedłem na ulicę. Na najbliższym rogu przy sygnalizacji
świetlnej spostrzegłem Łukasza. Wracał z wesołą miną.
Pierwszy zapytał mnie co robię w jego okolicy? Byłem u
Ciebie, odparłem. Zdumionemu wyjaśniłem przyczynę
odwiedzin i niepokój Anny. Był u znajomego na działce.
Obiecał mi rewanż za interwencję. Nie ma sprawy –
powiedziałem. Uważam za naturalny odruch pomoc w takiej
sytuacji. Wszystko dobre co się dobrze kończy.
2 października poszliśmy z Olą do Pałacu xx Sanguszków w
Gumniskach. Odbywały się tam uroczystości związane z 200
setną rocznicą budowy Pałacu. Władze miasta wystosowały
okolicznościowe zaproszenia do rodziny książęcej ale ani
księżna Claudia ani jej syn książe Paweł nie przybyli z
Brazylii, gdzie aktualnie mieszkają. Odpisali na list
odpowiadając, że na przeszkodzie stanęły im sprawy
rodzinne. W zastępstwie przybył kuzyn Sanguszków, Marcin
hrabia Krasicki z małżonką i plenipotent książąt pan
Aleksander Ostrowski. Po porannej mszy w pałacowej
kaplicy w intencji rodzin Sanguszków i Krasickich odbyła się
sesja historyczna w której uczestniczyli historycy
tarnowskiego muzeum posiadającego w przeważającej
większości eksponaty ze zbiorów książąt Sanguszków
właśnie. Po południu z udziałem mieszkańców Tarnowa
odbył się piknik w pałacowym parku, świetnie zachowanym
ze względu na ulokowanie w rezydencji Szkoły Ogrodniczej.
Na fasadzie budynku tuż przy podjeździe i przy kolumnach
odsłonięto okolicznościową tablicę poświęconą informacji o
byłych właścicielach. Z tej też okazji bractwo kurkowe pod
wodzą króla kurkowego pana Józefa Bossowskiego oddało 2
wystrzały z posiadanej przez nich wiwatówki. Obecny był
prezydent miasta, konsul niemiecki, muzealnicy, dyrekcja i
grono szkoły ogrodniczej i młodzież. Sporo młodzieży z
Liceum Sztuk Plastycznych, poprzebieranej w stroje
historyczne wypożyczone w teatrze. Stadnina koni z
Klikowej prezentowała swoje powozy i zaprzęgi. Zrobiłem
Oli fotografię na tle pary ładnych białych koników.
Wewnątrz pałacu w dawnej sali balowej urządzono wystawę
pamiątek. Portretów, pomników, mebli itp. eksponatów
będących w posiadaniu muzeum po Sanguszkach. Dzielono
ogromny 3 piętrowy tort. Spotkaliśmy w trakcie uroczystości
kolegę, tatę Marysi, z osobą towarzyszącą. Zdaje się, że
zabiegi pani doktorowej są zbędne. Zainteresowany sam
znajdzie sobie żonę. Przynajmniej na to wygląda.
Zatelefonował do mnie Józio. Przepraszał, mówił, że klęczy
przy telefonie na grochu. Powiedział mi o opublikowaniu
mego wiersza w „Wiciach Polonijnych”. Jeszcze go sam nie
czytałem i nie wiem o który chodzi bo w redakcji zostawiłem
trzy. Józio mówił, że porobili jakieś błędy. Szkoda. Zdaje
sobie sprawę z faktu niemożliwości uniknięcia pomyłek jeśli
coś robi się z dnia na dzień, na tzw. wariackich papierach, bo
składanie gazety codziennej VII Światowego Forum Mediów
Polonijnych odbywa się późną nocą, nie rzadko po wódce lub
w jej trakcie. W tym roku przyjechali dziennikarze prasy,
radia i telewizji z 29 krajów. I to właśnie jest najcenniejsze w
tej imprezie patrząc na nią z mojego punktu widzenia. Wiersz
(z błędami) ale trafi do 29 krajów świata, do Polonii. Byłoby
lepiej, żeby był bez błędów ale w sumie jest oczywiste, że to
nie ja te błędy popełniłem. Mogę zresztą zgodnie z prawem
prasowym za rok poprosić o sprostowanie pomyłek.
Ewentualnie o zamieszczenie tekstu jeszcze raz tym razem
poprawnie. Wierzę iż VIII Forum się odbędzie. Z Józiem
umówiłem się u mnie w sobotę o 11-tej.
Przedwczoraj przyjechał Waldek. Bardzo długo nie
miał przepustki aż wreszcie dostał cały tydzień wolnego. Nie
widzieliśmy się 2 dni pomimo jego obecności bo ja
siedziałem te 2 dni w szkole, we wtorek 12 godzin! Od 8 rano
do 15-tej lekcje, od 15.30 rada pedagogiczna. Nie zdążyłem
nawet pójść na obiad. Dobrze, że Ola na tyle odzyskała formę
i mogła mi przynieść obiad w menażce. Zjadłem go o 20-tej.
Rada skończyła się za 20 minut godzina 20-ta. Dzisiaj tj. w
środę po lekcjach od 8 do 15-tej, w tym 2 „okienka”, od
16.30 zebranie klasowe z rodzicami do 18.30. Dopiero o tej
porze miałem okazje „swobodnie” gdyby nie liczyć
zmęczenia porozmawiać z Waldkiem ale on właśnie wybierał
się na pożegnanie lata na tarnowskim rynku. Przygotowano z
tej okazji koncert na estradzie koło ratusza na wolnym
powietrzu. Ostatnio imprezy tego typu bardzo się
upowszechniły i są dość częste. Waldek mężnieje i tężeje
fizycznie i choć to pewnie efekt tego iż dają w kość, minę ma
wesołą. Ma z sobą w armii telefon komórkowy. Ostatni
rachunek wynosi 290 złotych! Ja płacę miesięcznie za telefon
stacjonarny ok. 30 zł. Właśnie telekomunikacja przesłała
informację o zmianach numerów telefonów w Tarnowie od
dnia 30 września na 7-mio cyfrowe. Do starych numerów
trzeba będzie dodawać szóstkę na przedzie. Długie numery
wynikają z przyrostu liczby abonentów i dają poczucie
wielkomiejskiej metropolii, którą Tarnów nie jest.
Po zlikwidowaniu dotychczasowego miesięcznika na którego
łamach nieco publikowałem powstał nowy tytuł- „ Powiśle,
Pogórze ”. Redaktorem naczelnym jest nadal tak jak w
„Tarninach” Henio. W zespole redakcyjnym eksdyrektor
wojewódzkiego wydziału kultury pani Barbara. Od niej
właśnie dostałem pierwszy numer tego pisma z lipca.
Wspomniano w nim o wydarzeniach sprzed lat, m.in. 10 lat
temu organizowałem w Jodłówce Tuchowskiej sejmik
tarnowskiego Klubu Pisarzy „Trop” i zredagowałem z tej
okazji almanach pt. „Most przestrzeni”. „Powiśle, Pogórze” o
tym przypomniało. Miło mi. Ideą przewodnią miesięcznika
jest prezentacja gmin powiatu tarnowskiego.
Numer lipcowy poświęcono gminie Tuchów, drugi,
sierpniowy gminie Zakliczyn. Oprócz owych prezentacji są
oczywiście artykuły o sprawach tzw. ogólnych, o
zakończonej w czerwcu pielgrzymce papieża do kraju,
materiał zatytułowany „Krajobraz po województwie” i inne.
W spisie treści numeru wyodrębniono działy: Ludzie regionu,
Taka gmina, Taki powiat, Z regionu, Czas relaksu, Finanse,
Muzyka, Sport, Zdrowie, Listy, Rozmowy będą też pewnie
inne. Zwróciły moją uwagę artykuły: Barbary pt. „Dobrze
jest pielgrzymować”, kalendarium tuchowskie 10,25 i 100 lat
temu, w informacjach z regionu wyczytałem notkę o Jurku,
mężu Jagny. O tym, że wybrano go na prezesa Tarnowskiego
Towarzystwa Fotograficznego. Napisano też o tomiku Eli,
pisałem o jej krakowskich sukcesach w klubie „Pod gruszką”.
Okładkę tomiku Eli zaprojektowała Anna ale tego już nie
napisali. Krajobraz po województwie opisał Henio. Są też
fraszki jak przypuszczam Henia na ekswojewodę Grada, na
senatora Sikorę, na Azoty itp. Bardzo dobre są zdjęcia.
Numer sierpniowy, dostałem w trakcie Forum Mediów
Polonijnych.
Ogłoszono w nim przygotowania do publikacji podczas Dni
Tarnowa w roku 2000 listy 100 Najsłynniejszych Tarnowian.
W kapitule konkursu zasiedli m. in. dyrektor miejscowego
muzeum, historycy z muzeum, znam bardzo dobrze pana
Kazia, kustosza wielu wystaw, z którym wspólnie
spotykałem się na zebraniach tarnowskiego oddziału
Towarzystwa Historycznego, pan Antoni, historyk pisujący o
lokalnych wydarzeniach w miejscowym tygodniku „Temi”,
prezydent i wiceprezydent miasta i inni.
Dostałem numer „Wici Polonijnych” z moim wierszem.
Usterka jest minimalna, literowa. Zamiast „do nas” napisano
„do nad”. Z kontekstu wynika oczywistość błędu
redakcyjnego. Można to spokojnie wybaczyć bez sprostowań.
Józio wysłał też omówienie moich recenzji do
ogólnopolskiego tygodnika literackiego „Akant” ukazującego
się w Bydgoszczy i wydrukowali je.
Idziemy za chwilę na wernisaż Ani, do nowo
otwieranej galerii w hotelu „Tarnovia”. Oprócz Ani tkaniny
artystycznej prezentowane będą grafiki i obrazy Wojtowicza
ale Krzysztofa, którego nie znam a nie Janusza, plastyka,
męża mojej koleżanki Teresy z którą pracowałem jeszcze w
Studium. Podczas otwarcia wystawy recital zaśpiewa Iga
Cembrzyńska, może będzie też jej mąż, reżyser Andrzej
Kondratiuk.
Wróciliśmy z wernisażu i z recitalu. Doskonale oba
wydarzenia się uzupełniły. W hollu hotelu zawieszono prace
Wojtowicza, grafiki podobne nieco do tego co robi
Purczyński i oleje bliskie anegdocie i żartom malarskim
Pazery. Tkaniny Ani były w sali obok, tam gdzie
przygotowano scenę dla pani Igi. Krótkie przemówienie-
wstęp wygłosił sam Witold. Obeszliśmy holl, oglądając z
bliska wszystkie prace. Podobały mi się, zwłaszcza w
grafikach intymne szczegóły, na przykład rysunek pary, ona z
wyciągniętą szyją, całująca jego w policzek. Na innym świat
baśniowych zwierząt: kolorowy wąż, ukryty w cieniu byk.
Sfotografowałem Olę na tle oleju ukazującego wieżę Eiffla z
wyłaniającą się z niej głową artysty. Autor tych prac
ukończył PWSSP w Łodzi, uczy w Liceum Sztuk
Plastycznych w Rzeszowie.
Otrzymał w 1996 roku nagrodę na Międzynarodowym
Salonie Malarstwa Europy Centralnej w Paryżu. Poprosiłem
go o autograf na druku wydanym przez sponsora wydarzenia
zawierającym biogramy jego i Ani z krótkim opisem
dokonań twórczych. Nie można go jednak nazwać ani
zaproszeniem ani katalogiem bo nie ma spisu prac. Na
monitorze pokazano impresję filmową z poprzedniej
wystawy malarskiej Ani. Spotkaliśmy mnóstwo znajomych
bliższych i dalszych m.in. Agatę, moją eksuczennicę ze
Studium, z wydziału plastycznego, Oktawię, absolwentkę
tegoroczną naszego plastyka. Była razem z rodzicami. Jej
tato jest znanym artystą, rzeźbiarzem, przyjacielem Mariana,
świadka na naszym ślubie. Kolegi z klasy mego starszego
brata. Inni obecni to np. pani Stasia, nauczycielka plastyki,
pani Danusia,
nauczycielka z I Liceum, pani Lidia,
ekswizytatorka kuratoium, Piotr, mąż Ani, Marzena,
koleżanka z pracy, Piotr, malarz i nauczyciel
wystawiennictwa u nas w szkole, Andrzej, pracownik
wydziału kultury urzędu miasta, Filip, dziennikarz i urzędnik
wydziału kultury, kiedyś nawet naczelnik i wielu, wielu
innych.
Recital Igi rozpoczął się piosenką, którą zawsze śpiewa na
początku, z refrenem „...bo to jest mój intymny mały
świat...”. W repertuarze miała teksty: Kondratiuka,
Okudżawy, Himilsbacha (kiedyś poznałem go w Warszawie i
wypiliśmy butelkę wódki: on, ja, Wojtek, poeta wtedy z
Krakowa, dzisiaj redaktor TV, korespondent programu I z
Zakopanego). Śpiewała też standard jazzowy Gerschwina,
piosenkę Abramowa-Newerlego „Obiecałam, że do ciebie
przyjdę, nie przyszłam, obiecałam, że za ciebie wyjdę nie
wyszłam, bo ja to mówiłam żartem...”, nie pamiętam tytułu
więc cytuję dłuższy fragment. Mamy tą piosenkę nagraną na
kasetę video w wykonaniu Małgorzaty Jareckiej.
Minęły ponad dwa tygodnie przerwy w pisaniu tego
dziennika. Do pewnych wydarzeń powrócę, inne
bezpowrotnie uciekły. Trudno. Ten okres był wyjątkowo
przepełniony wieloma zaszłościami. Szczególną rolę pełni
jak zawsze stan samopoczucia Oli. Czuje się źle. Jesień,
gwałtowne ochłodzenie, szybko zapadający zmierzch to
elementy odgrywające istotne znaczenie. Dodatkowy czynnik
to efekt powakacyjny, znowu więcej czasu jest sama w domu,
kiedy idę do pracy. Parokrotnie odwiedziliśmy lekarzy:
wujka Józia, pana Wiesława. Ola kontaktowała się z panem
Jackiem w sprawie psychoterapii. Przedwczoraj poszliśmy z
Olą do babci Maćka, Wacka i reszty mych bratanków ( trzeba
by wymienić 6 imion aby ich wszystkich uwzględnić) – Lusi.
Odwiedziła mnie przed ponad tygodniem w szkole. O
wizycie tej dostałem uprzedzający telefon od mojej mamy na
chwilę przed jej zaistnieniem. Poproszony w trakcie lekcji do
telefonu wystraszyłem się o stan zdrowia taty i Oli. Taki
mógł być przecież powód nagłego telefonowania! Okazało
się jednak na szczęście, że szło jedynie o wsparcie finansowe
zakupów podręczników dla Maćka. Lusia wręczyła mi
znaczną kwotę pieniędzy z prośbą o dokonanie zakupów
potrzebnych książek. Dzięki temu mogłem wpłacić za Maćka
składkę na podręcznik do języka angielskiego, składkę za
basen, na wycieczkę do Jeżowa (w dniu nauczyciela).
Kupiłem też wszystkie brakujące mu książki za wyjątkiem
chemii, której nadal nie ma w sprzedaży w księgarniach.
Wyjście z Olą do Lusi miało na celu dokonanie rozliczenia z
przekazanych mi funduszy.
Ola poczekała w poczekalni przychodni okulistycznej, gdzie
przyjmuje babcia Lusia. Ja wszedłem w przerwie pomiędzy
pacjentami, przed akurat tak się złożyło, znaną mi Basią, z
którą pracowałem przed 18 laty w Biadolinach. Lusia
wszystko przyjęła ze słowami iż nie oczekuje dokładnych
wyliczeń i z zapewnieniem dalszej pomocy kiedy tylko
zajdzie taka potrzeba. Sam też finansuję edukację Maćka,
m.in. zeszyty, kartony itp. pomoce szkolne oraz drugie
śniadania (drożdżówki). Po wyjściu z przychodni przy bardzo
ruchliwej ulicy Narutowicza miałem wrażenie, że Ola jest
nieobecna myślami i może wejść niespodziewanie pod
pędzące auta. Wziąłem ją za rękę. Przeszliśmy kilkanaście
metrów i wtedy Ola odezwała się.
Wiesz, tak źle się czuję, że chciałabym umrzeć.
Wyczułem to, miałem wrażenie, że możesz nawet
nieświadomie wpaść pod samochód.
Przytuliłem ją i pocałowałem. Wewnątrz pozostał jednak we
mnie niepokój.
Musiałem się tym podzielić z jej mamą. Nazajutrz poszedłem
z Olą do psychoterapeuty Jacka. Nie wchodziłem do gabinetu
dając jej pełną swobodę. Poprzednio, kiedy u lekarza
weszliśmy razem Ola była zła, że nie mogła się skupić a
lekarz ograniczył się po jej paru zdaniach do pytań
skierowanych do mnie i do wypisania recept. Potem długo
nie mogła odzyskać równowagi, poszliśmy do Tarnovii, do
restauracji, zamówiliśmy po szklance soku grejpfrutowego.
Siedzieliśmy tam prawie godzinę. U Jacka, Ola też chyba nie
do końca się uspokoiła jednak pozytywnym rezultatem tej
konsultacji było zalecenie nie unikania imienin cioci Reny co
do których Ola nie miała przekonania, bojąc się chyba
kontaktu z wieloma ludźmi w sytuacji braku samokontroli.
Dzień wcześniej tj. w dniu spotkania przed południem z
babcią Lusią, wieczorem poszliśmy na wernisaż Andrzeja
Dudzińskiego. Jak zwykle zabrałem ze sobą aparat
fotograficzny. Poprosiłem Witolda Pazerę aby zrobił mi
zdjęcie z Andrzejem w chwili kiedy ten podpisywał mi swoją
książkę o kinie. Ola nie czuła się dobrze i nie chciała nawet
słyszeć o robieniu zdjęć. Dudziński na stałe od lat mieszka w
Nowym Jorku i do przyjazdu do Tarnowa skłonił go obecny
III Festiwal Komedii Talia 99. Wernisaż wystawy pt.
„Komedia ludzka” skupił jak zwykle miejscowe środowisko
plastyczno-artystyczne. Przyszedł m. in. Muzyk grupy Ziyo,
Jurek Durał. Były Ania i Ola. Teresa, nasza koleżanka z
pracy, artystka-malarka też mimo zwolnienia lekarskiego, bo
ostatnio upadła na ulicy i mocno się potłukła. Na szczęście
już wraca do formy. Jej syn Miłosz (imię na cześć Czesława,
w roku jego nagrody Nobla) chodzi aktualnie do naszej
szkoły. Pojechał z klasą Maćka do Jeżowa jako uczeń V
klasy, laureat Grand Prix VI Ogólnopolskiego Pleneru
Malarskiego potrafi zrobić korektę rysunków dzieci z klasy
gimnazjalnej za nieobecną w pracy mamę. A propos Miłosza
dodam, że „chodzi ” z Magdą, koleżanką ze swojej klasy,
córką mojej znajomej z przed wielu lat, z którą byłem na
wakacjach harcerskich w Kisielówce koło Limanowej czy też
w Dobrocieszu.
Coraz bliższa jest chwila rozpoczęcia się roku 2
tysięcznego. Data ma niemal magiczny wymiar. Mnożą się
podsumowania tysiąclecia.
Szereg historyków uważa, że wiek XX skończył się już w
1991 r. rozpadem ZSRR. Ostatnie stulecie, w ujęciu
globalistycznym, podsumowującym podobne tendencje
ideologiczne i siły napędowe zdaniem wielu autorytetów
trwało zaledwie 77 lat. Od 1914 do 1991 r., od strzałów w
Sarajewie do arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Adam
Krzemiński w „Polityce” napisał, że „...Była to epoka wojen,
rewolucji, nieznanych dawniej totalitarnych ustrojów, a
równocześnie gigantycznych przemian technicznych,
gospodarczych i kulturalnych...”. W tym czasie
zamordowano ok. 187 milionów ludzi! I drugi cytat z
Krzemińskiego „...O ile Polska przegrała „długi XIX wiek”,
zniknęła z mapy politycznej i mimo powstań i
dyplomatycznych zabiegów nie udało jej się na polityczną
scenę powrócić, o tyle jest jednym z niewielu beneficjentów
tego krótkiego wieku...”. Wygraliśmy w 1920 roku! W 1945
r. pomimo sowieckiego zniewolenia Polska zachowała ducha
walki
z okresu realizacji planu „Burza” i z tragicznego Powstania
Warszawskiego. Duch ten ożywiał społeczeństwo w chwilach
politycznych przesileń lat 1956, 1970 a zwłaszcza 1980-
1981.
Nowością jest podejście do historii Normana
Davies’a. Autor „Europy”, tj. jej historii, przedstawia wiele
ciekawostek w minimalnych porcjach, tzw. kapsułkach.
Otrzymujemy więc historię widelca czy krawatu i innych
drobiazgów. To ciekawe ale przy okazji traci się miejsce na
opis spraw o wiele ważniejszych. Kapsułki określono
rodzajem „wideoklipów historycznych”, „pocisków
informacyjnych” wymierzonych w czytelników z
telewizyjnego a więc obrazowego pokolenia. Wszystko to
zmierza oczywiście do demokratyzacji historii i akceptacji jej
różnych punktów widzenia. Słuszne jest podkreślanie
budowania historii zaufania a nie kultywowanie
dotychczasowych narodowych uprzedzeń. Pisze się iż
„pamięć nie musi już służyć powszechnej mobilizacji
narodowej”, że „straszyć Brukselą i Myszką Miki jak Hakatą
i Apuchtinem to jednak nonsens widoczny gołym okiem”. A
jednak mimo, że nikt nie chce nam odbierać np. Wrocławia,
widać wyraźnie ekonomiczny napór Niemców i ich wolę
kupowania naszej ziemi na Śląsku, w byłych Prusach
Wschodnich czy w Alzacji i Lotaryngii. Ułatwiaja to także
różnice cen.
Porównuje się oczywiście rok 1918 i 1989. Andrzej
Garlicki w „Polityce” napisał, że III Rzeczypospolitej
„...Historia oszczędziła konieczności odpowiedzi na pytanie,
czy umielibyśmy ułożyć stosunki z mniejszościami, czy też
Polska podzieliłaby los Jugosławii...”. Piszę o tych
problemach od początku tego dziennika. Zaczynam wręcz od
kwestii „przypolaczania się”. Widzę pozytywne przykłady
przezwyciężania różnic religijnych w rodzinie Seilerów. Jako
podstawowy autorytet uznaję papieża Jana Pawła II i jego
otwartość dla spraw dialogu międzywyznaniowego i
ekumenizmu. To w jego personalistycznej filozofii
dostrzegam zalążek odrodzenia się ludzkiej solidarności,
obejmującej posłaniem I Zjazdu NSZZ „Solidarność” kraje
Europy Środkowo-Wschodniej, niewolonej przez rosyjsko-
komunistyczny hegemonizm. Ujmując nasze dzieje od strony
modnej obecnie historii idei dostrzec trzeba po pierwsze etos
chrześcijański, po drugie mit romantyczny. Wartością
ogólnoludzką są na pewno: kultura i sztuka (polski wkład jest
nie mały), postęp techniczny i medyczny, zasoby naturalne
naszej planety.
Układając listę najdonioślejszych wynalazków i
odkryć XX stulecia w pierwszej dziesiątce czytelnicy
„Polityki” umieścili: penicylinę, kod DNA, telewizję,
samochód, samolot, komputer, radio, laser, bombę atomową i
lot na Księżyc. Na dalszych pozycjach sklasyfikowano:
przeszczepy serca, film, klonowanie ssaków, tranzystory,
światłowody, żarówkę, radar, kompakty, diody, zamrażanie
żywności i inne zdobycze. Generalnie zgadzam się z taką
kolejnością.
Ciekawe jest też zestawienie największych
dobroczyńców i zbrodniarzy odchodzącego wieku. W
światowej skali, jako pierwszego, Ci sami czytelnicy
„Polityki” umieścili papieża-Polaka, kolejno następują po
sobie: Mahatma Gandhi, Piłsudski (moim zdaniem za
wysoko), Churchill, Gorbaczow, de Gaulle, Martin Luther
King, Wałęsa, Franklin D. Roosevelt i Kohl. Poza pierwszą
dziesiątką są m. in. Reagan, Willy Brandt, John F. Kennedy,
Mandela, Jan XXIII, Adenauer, Wilson, Paweł VI,
Paderewski, Sikorski, prymas Wyszyński, Matka Teresa,
Dmowski, Dalajlama, Witos.
Na przeciwnym biegunie umieszczono: Hitlera, Stalina,
Lenina, Pol Pota, Mussoliniego, Mao Tse – tunga,
Dzierżyńskiego, Saddama Husajna, Ceausescu i Kim Ir Sena.
W rankingu Polaków stulecia wybrano: papieża Karola
Wojtyłę, Marię Skłodowską-Curie, Piłsudskiego,
Paderewskiego, Sienkiewicza, Wałęsę, Wyszyńskiego,
Giedroycia, Jaruzelskiego i Szymborską. Dalsze pozycje
zajęli: Sikorski, Miłosz, Penderecki, Eugeniusz Kwiatkowski,
Balcerowicz (sic!), Kieślowski, Korczak, Kotarbiński, Lem,
o. Kolbe, Reymont, Kiepura, Żeromski, Wyspiański, Wajda,
Rubinstein, Boy-Żeleński, Anders, Lutosławski,
Tatarkiewicz, Kwaśniewski (sic!), Karol Szymanowski,
Gombrowicz, Kantor, Witkacy, Witos, Mrożek, Dmowski,
ks. Popiełuszko. W gronie tym jest wielu pisarzy. Zdaniem
Andrzeja Wajdy obrońcami polskości, naszej tożsamości
kulturowej muszą być: nauczyciel, ksiądz, lekarz, artysta. Te
profesje wiążą ludzi je wykonujących. Kojarzą się z
powołaniem. To są zawody wymagające inteligencji. I choć
według cytowanego już powyżej Wajdy, kultura polska jest
kulturą szlachecką a nie ludową, to do jej najwspanialszych
twórców należą: Karol Wojtyła, sam Wajda, Kantor, Mrożek,
Lem, Tuwim, Kiepura, Rubinstein, Roman Polański, Stefan
Banach, Bruno Schultz, Gustaw Herling-Grudziski, Hoffman
czy ks. Tischner. Siłą naszej kultury jest jej różnorodność.
Dni mijają a refleksje są na ogół krótkie bo nie ma czasu na
dłuższe dywagacje. Zastanawiam się nad treścią swoich
notatek. Sporo w nich, oprócz oczywiście zdarzeń
rodzinnych, uwag dotyczących przeszłości, wyliczeń
genealogicznych, opisów wernisaży, lektur, informacji
codziennych. Uświadomienie sobie tego, wszystkiego i
możliwość powrotu do epizodów choćby sprzed miesiąca
stanowi dla mnie dużą wartość. Myślę, że jest to wartość
istotna nie tylko dla mnie. Każdy, kto przeczyta, tych na razie
kilkadziesiąt stron, może porównać swoje doświadczenia,
może podjąć podobne rozważania dotyczące tego co
naprawdę liczy się w życiu. Rubaszność mego ojca,
pokonywanie problemów przez Basię i Tadeusza,
niezdecydowanie mamy – te wszystkie postawy bohaterów
tego dziennika, są pomimo pobieżności charakterystyk,
różnymi sposobami egzystencji, zapisem metod zmagania się
a “różewiczowską” małą stabilizacją. “Gombrowiczowskim”
odbijaniem się. Kiedy przeglądam pobieżnie zapis tego
minionego czasu, wiem na pewno, że nie był to czas
stracony. Pomimo tempa życia łapię wolne chwile na
osobistą lekturę, nie tracę rozeznania co tworzą nasi
tarnowscy artyści plastycy. Podziwiam ich twórczy niepokój
i podzielam zapał z jakim biora przyszłość w swoje ręce.
Osobiście również uważam, że należy kształtować swój los
na tyle na ile jest to w ogóle możliwe.
Znowu minął tydzień. W piątek poszliśmy z Olą do kina na
premierę „Pana Tadeusza”. Film bardzo się nam podobał,
wychodziliśmy z kina „Marzenie” krokiem tanecznym w
rytmie poloneza. Świetna obsada, właściwie wszyscy zagrali
wybornie. Alicja Bachleda-Curuś, filmowa Zosia, mimo
młodego wieku bardzo dobra. Dużo lepsza od „Skorupki” tj.
Heleny Kurcewiczówny z „Ogniem i mieczem”. Inna sprawa,
że role mickiewiczowskie dają większe pole do popisu.
Reklama filmu Hoffmama była przeprowadzona na o wiele
większą skalę ale okazuje się, że Wajdzie takie działania nie
były potrzebne. Na pewno znajdą się tacy, którzy będą
wybrzydzać na konieczne przecież opuszczenia wielu partii
epopei ale osobiście uważam wszystko za przemyślane i
oddające co przecież najważniejsze atmosferę poematu. Z
sukcesem rozwiązano jak wcześniej mi się zdawało
największy problem adaptacyjny czyli trzynastozgłoskowy
wiersz filmowych dialogów. Aktorzy tak świetnie głoszą
swoje kwestie iż nie zauważa się nieomal, że tekst jest
rymowaną poezją! Nieprawdopodobne ale możliwe.
Czytałem pierwsze recenzje i opisy scen. Na przykład
opowiadanie Telimeny o jej bytności
w Peterburku. Musiała je powiedzieć tak szybko, aby
zmieścić się w ściśle określonym czasie. Podoba mi się
Linda, odmieniony habitem bernardyńskim księdza Robaka,
Żebrowski-Tadeusz. Seweryn-Sędzia w scenie z Robakiem
nie dając nakłonić się do zgody szarżuje aktorsko, skacząc i
machając rękami niczym Cześnik Raptusiewicz z
fredrowskiej „Zemsty”. Podobny „kaskaderski” moment ma
Kondrat-Hrabia ocierając się o wzór rycerza-samochwały
Papkina. Ogólnie jednak jest poważniejszy i jego artystyczne
i romantyczne upodobania np. chęć zemsty ale poprzez
uwiedzenie np. córki Sędziego, której ten niestety nie ma, nie
burzą realistycznego wizerunku postaci na cętkowanym
koniu. Genialny jest Olbrychski-Gerwazy. Zwłaszcza w
scenie z Hrabią, w trakcie opowiadania historii Horeszków i
podczas bitki w czasie uczty na zamku. Dobrze został
ucharakteryzowany na Mickiewicza, Kolberger. W ostatniej
scenie filmu, w mieszkaniu wieszcza w Paryżu na kominku
stoi białe popiersie papieża Jana Pawła II-go! Tak
przynajmniej mi się wydaje. Moje wrażenie jest tak
przemożne iż ośmielam się sądzić, że tak być powinno, nawet
gdyby było to moje urojenie! To jest dopiero pointa eposu
narodowego!
„Pan Tadeusz” i „Ogniem i mieczem” nawiązują do mitu
Polski szlacheckiej, żywego i popularnego nie tylko w kręgu
osób pochodzenia ziemiańskiego czy inteligenckiego.
Świadczy to o istnieniu wspólnego dziedzictwa kulturowego
współczesnych Polaków i jest nadzieją na odrodzenie
wielkiego wysiłku umysłowego narodu, charakterystycznego
dla naszego renesansu, oświecenia i wieku XIX-tego nie
tylko na emigracji. Przetrwaliśmy zatem PRL i okres
zniewolenia, indoktrynacji i ograniczeń. Patrząc wstecz na
lata w których ukształtowały się osobowości reżysera,
aktorów, licznych intelektualistów, można bez żadnej
przesady stwierdzić iż im trudniej tym bardziej się
mobilizujemy. A efekty naprawdę przechodzą najśmielsze
oczekiwania. Szlachecka Polska nie raz krytykowana i
odsądzana od czci zawiera w sobie bogactwo postaw: daleko
idącej tolerancji jak za czasów konfederacji warszawskiej,
zawadiackiej fantazji nie tylko od machania szabelką, że to
“...co nam obca przemoc wzięła...odbierzemy...” ale i że nie
damy sobie “dmuchać w kaszę” co stanowi o temperamencie,
wreszcie aby nie ciągnąć tej listy w nieskończoność,
gościnności, prostoduszności, hojności aż do “zastaw się a
postaw się”.
Teraz garść szczegółów, wycinków z prasy z ostatnich dni.
Najpierw o Muzeum Drogownictwa w Szczucinie. W ramach
akcji Małopolskich Dni Dziedzictwa Kulturowego obok
unikalnej w skali europejskiej kolekcji maszyn drogowych i
prezentacji różnych sposobów budowy dróg w dawnych
czasach umieszczono dwa konie! Zwierzęta wykonano z
drewna i styropianu. Na fotografii wyglądają jak żywe a
rzeczywiście coraz trudniej na ulicach zobaczyć konie, tak
częste dawniej. Pamiętam nawet taki tytuł prasowy – „Portret
pamięciowy konia”. Sarmacka Polska, malarstwa Kossaków,
Grottgera, Michałowskiego, będzie zabytkiem muzealnym?!
Brzmi to jak żart ale wobec zachodzących przemian chyba
dobrze, że wykonano tego konia ze styropianu.
Papież ogłosił trzy katolickie święte: Brygidę, Katarzynę
Sieneńską i Edytę Stein, siostrę Teresę, duchowymi
współpatronkami Europy. Obok świętych: Benedykta, Cyryla
i Metodego będą one symbolizować rolę jaką kobiety
odgrywały i odgrywają w kościelnej i świeckiej historii
kontynentu. Szczególnie postać św. Edyty porusza wiele
wątków współczesnego świata, dotyka sygnalizowanego już
wcześniej przeze mnie problemu Wrocławia, jako miasta
wielokulturowego dziedzictwa.
Wiele zamieszania wynikło wokół wystawy pt. „Sensation”
w Brooklyn Museum of Arts w Nowym Jorku. Rozgłosu
sprawie nadał sprzeciw burmistrza miasta Rudolpha
Gulianiego, skarżącego muzeum o złamanie umowy z
miastem na temat służebnej roli muzeum w edukacji dzieci i
młodzieży. Na wystawie zgromadzono m.in. truchło świni w
formalinie, odlew głowy z zamrożoną krwią własną artysty,
wizerunek Matki Boskiej oklejony słonim łajnem i obrazkami
pornograficznymi czy też manekin dziecka obwieszony
ogromnymi penisami. Wystawę potępił kardynał Nowego
Jorku, John O’Connor. Niespodziewanie poparła ją żona
prezydenta USA Hilary Clinton. Oto Ameryka, poplątanie z
pomieszaniem, pseudo sztuka szukająca taniej sensacji
popierana z wyżyn administracji. Chyba z głupoty i
nieumiejętności oddzielenia prawdziwych idei od hucpy i
degeneracji.
Chciałoby się napisać więcej na temat każdej ze świętych.
Zwłaszcza postać Edyty Stein jest ważna dla naszego
stulecia, może wątek ten uda mi się rozwinąć później. Łącząc
w sobie predyspozycje intelektualisty i mistyka Edyta Stein
czyli s. Benedykta od Krzyża stwierdza “wyniki badań –
poznana prawda – wskazują na najwyższą i najczystszą
rzeczywistość – Boga”. W innym miejscu pracy pt. “Wiedza
Krzyża” /”Kreuzwissenschaft”/ można przeczytać
“Doświadczenie wewnętrzne Boga mieszkającego w ludzkiej
duszy daje duchową siłę...Tylko ten, kto żyje w swym
wnętrzu i posiada ...moc, może sądzić i rozeznać
prawdziwie...”. Ta wątpiąca w świat ducha uczennica
Husserla, dociera do poznania, rozumianego jako jedność
aktu poznania, miłości i czynu /erfassen/. “Dotknięta ręką
Boga” stwierdza, że przed tym dotknięciem nie możne
umknąć. Mimo, że dotknięcie łaską nie jest równoznaczne z
jej przyjęciem, Edyta wyznaje “Uchwycę się tej ręki, która
mnie dotyka a znajdę absolutne oparcie i absolutne
zabezpieczenie”. Aby to wszystko pełniej i głębiej zrozumieć
wypada szerzej poczytać o historii jej życia ale już samo jej
przesłanie, że “Gdy się patrzy od strony Boga nie dostrzega
się przypadków” jest niesłychanie ważne. W tym kontekście
zrozumiałe się staje iż Bóg nie chce nas zbawić bez naszego
udziału. Uzależnia przyjęcie łaski od dobrowolnej zgody i
współdziałania. Świadomość konieczności “uchwycenia się
ręki Boga” ma niebywałe znaczenie.
Wystąpienie obu wydarzeń, ogłoszenie patronami Europy
świętych: Brygidy, Katarzyny i s. Teresy Benedykty od
Krzyża, Edyty Stein i skandal z Brooklyn Museum of Arts z
nowego Jorku, uzmysławia olbrzymia różnicę w
postępowaniu różnych ludzi. Jedni szukają najtańszej
reklamy i popularności poprzez szokowanie
nieprzyzwoitością i poprzez profanację, inni dążą do
świętości i umocnienia się dzięki wierze. Obie te drogi
rozchodzą sie jak rozstaje a człowiek współczesnego świata
pomimo oczywistych drogowskazów, błądzi jak ślepiec.
Dziennik ów piszę bez zamiaru konfrontowania tak
przeciwstawnnych sobie zjawisk jak wyżej wymienione ale
ich współwystąpienie jest znamienne dla naszego czasu.
W szkole organizowałem apel z okazji 60 rocznicy wybuchu
II wojny światowej. Scenariusz napisałem w oparciu o
wiersze Tadeusza Śliwiaka. Przy recytacji skorzystałem z
gotowości dziewcząt z klasy czwartej „A”. W kolejności były
to teksty: „Wiersz noworoczny”, „Nazywanie światła”,
„Antygona wołyńska”, fragmenty z utworu pt. „Wanna”,
„Powracające niebo”, „Dzwony w Hamburgu” i na
zakończenie „Ostrość miecza”. Spodobały mi się zwłaszcza
słowa z tych wierszy, które przytoczę: „ Moja przyszłość nosi
piękne imię / Moja przyszłość nosi imię nadzieja...”,
„...doznałem największej radości / jaka jest możliwa / w
moim kraju i czasie / przeżyłem ostatni dzień wojny...”, „...W
powietrzu ślad najtrwalszy / bo raz odciśnięty / trwa i wraca
ilekroć / pamięć go przywoła...”, „...Słuchałem dzwonów w
Hamburgu / w Dzień Zmarłych / Requiem dla ofiar wojny...”,
„ ...Słuchałem dzwonów / Oni stali przy mnie / patrzyli ze
mną w zachmurzone niebo / więc pokazałem im ten ciemny
obłok / ten dym co krąży niebem Europy / i po niemiecku
nazywa się Auschwitz...”, „...Brąz i kamień/ - z tego pomniki
stają dla historii / krwi zmieszanej z piaskiem / Patrząc na
posąg greckiego młodzieńca / czekam aż usunie ze swej
stopy cierń / i pobiegnie dalej.”. Zwłaszcza obecnie
zakończenie ostatniego wiersza Śliwiaka wydaje mi się
niezwykle aktualne choć jest ponadczasowe poprzez
odwołanie się do starożytnej Grecji. O to właśnie chodzi aby
przezwyciężyć zawziętość i bolesne rany i „pobiec dalej”.
Minął też dzień święta Edukacji Narodowej i akademia
przygotowana przez klasę trzecią. Pani dyrektor wręczyła
nagrody okolicznościowe. Znalazłem się w gronie
docenionych. Poczułem uczucie satysfakcji z dostrzeżenia i
nagrodzenia mego wysiłku dydaktycznego i wychowawczego
(piąty rok wychowawstwa).
Byliśmy na imieninach u cioci Reny i nawet na drugi dzień
na poprawinach tychże (ewenement na przestrzeni 14 lat!).
Na imieninach u Marioli Zagórskiej, w następnym tygodniu.
Te regularne spotkania, głównie w kręgu rodzinnym, mają
dla mnie spore znaczenie bo przede wszystkim tworzą w
skali roku swoisty rytm jak następujące po sobie
kalendarzowe pory. Teraz zbliża się dzień Wszystkich
Świętych. Pogoda już chłodna, pełno opadłych liści, dni
bardzo krótkie. Od czasu do czasu, w trakcie odwiedzin u
rodziców, wychodzę na spacer z Korą. Są to chwile refleksji i
kontemplacji przyrody. Tato chory na cukrzycę musiał
przejść na zastrzyki insulinowe. Straszna jest ta choroba,
wymagająca bardzo już pełnego ograniczeń trybu życia,
posiłków w dokładnych odstępach czasu, tak samo
zastrzyków, tak samo badania poziomu cukru we krwi
pobieranej z palca. Tato ma skłute ręce i brzuch a tu przed
nim całe takie dalsze życie. Rodzice przymierzają się do
zmiany mieszkania. Byli w biurze pośrednictwa sprzedaży
nieruchomości i już mają nawet propozycję lokalu całkiem
blisko nas, na pierwszym piętrze. Z ich kamienicy
wyprowadził się Paweł z rodziną. Paweł to syn znanej
tarnowskiej nauczycielki, z doktoratem z historii. Autorki
pracy o regionie tarnowskim w okresie okupacji
hitlerowskiej. Jej mąż, ojciec Pawła, zmarł nagle po 1989
roku. Był w pracy, kiedy nastąpił wylew i nie udało się go
uratować. Panią Julę bardzo denerwował administrator
kamienicy. Nachodził ją przy okazji pobierania czynszu a
zdaje się i w innych sytuacjach. Dochodziło do scysji
słownych aż pewnego dnia pękło jakieś naczynie krwionośne
i pani Jula zmarła. Była rówieśniczką mojej mamy i jej
koleżanką z klasy licealnej. Pani Jula i pan Leszek pobierali
się w tym samym czasie co nasi rodzice i nawet spotkali się
w tym samym dniu u fotografa, kiedy poszli tam zrobić sobie
ślubne zdjęcia. Wraz z opuszczeniem przez „Pawłów”
kwatery na parterze, dom pustoszeje. Ich vis a vis sąsiedzi,
pani Marysia, pan Tymon nie żyją. Pan Tymon zmarł nagle
przed laty na zawał serca, karetka przyjechała za późno.
Wywrócił się w kuchni i pomimo fachowej akcji ratunkowej
żony (masaż serca i sztuczne oddychanie), która całe lata
pracowała jako pielęgniarka, nie udało się jej przywrócić mu
przytomności. Ona zmarła na raka 6 lat temu. Ostatnie jej
dni, kiedy umierała w bólach, łagodzonych morfiną, pan
administrator wybrał na malowanie krat tuż pod jej oknem.
Najpierw więc tłukł się niemiłosiernie odbijając stary lakier i
budząc umierającą w chwilach, kiedy udawało się jej zasnąć
po bezsennej nocy, potem smrodził farbą i rozpuszczalnikiem
i nie odłożył swych zajęć pomimo próśb o spokój. Ich syna
Tomka wyrzucił z mieszkania po około pół roku po śmierci
matki mając wprawdzie rację prawną za sobą bo młodzieniec
zalegał z czynszem i zaniedbał lokal ale...suma dokonań pana
administratora łączy się w niezbyt ładne pasmo „osiągnięć”.
Trzeba dodać i przed Tomkiem awanturami i nękaniem
wyrzucił z pierwszego piętra Jurka i Jagnę, naszych bardzo
dobrych znajomych, obecnych wielokrotnie na kartach tego
dziennika.
Od Tadeusza dowiedziałem się o 1-ej rocznicy
przeszczepu serca Mariana, naszego przyjaciela. Pamiętam
jak dziś, kiedy w dniu operacji zatelefonowała do mnie żona
Mariana, Zuzia z prośbą o modlitwę w jego intencji.
Poszedłem do pracy o godzinę wcześniej aby po drodze
wstąpić do kościoła bernardynów. Akurat trafiłem na mszę
świętą i apel o składanie kartek z prośbami i
podziękowaniami przed cudownym obrazem, po lewej
stronie ołtarza głównego. Siadłem w wolnej ławce, przed
samym ołtarzem bocznym. Napisałem kartkę ze słowami: „ z
prośbą o życie i zdrowie dla Mariana, w dniu przeszczepu
serca ”. Gorąco modliłem się w jego intencji i przyjąłem
komunię świętą. Udało się Bogu dzięki!
Tarnowscy bernardyni cieszą się dobrą sławą. I jako
mnisi i jako ogrodnicy. Zostali sprowadzeni do naszego
miasta w XV wieku. Jednym z ich pierwszych gwardianów
był bł. Szymon z Lipnicy. Zespół klasztornych zabudowań
otoczony jest masywnym murem. Do jego budowy użyto
gotyckich i renesansowych cegieł, które widać w licu muru
otaczającego ogrody i klasztorny sad od strony ulicy
Franciszkańskiej i od Wątoku (rzeczki przepływającej przez
Tarnów). Bardzo ciekawa jest też barokowa z ducha brama
wjazdowa do klasztoru, od ulicy Bernardyńskiej, niegdyś
Kniewskiego, (komunisty). Do tego kościoła chodzili
dziadkowie, rodzice mojej mamy i ona sama, jeszcze jako
mała dziewczynka, zaraz po wojnie.
Tadeusz też powiedział mi o tym, że do szpitala trafił Jurek,
podobno ma problemy związane z pracą serca... Pomiędzy
nim a Jagną wynikły ponoć jakieś nieporozumienia. To co
piszę może wyglądać na plotki ale naprawdę przejmuję się
ich kłopotami a źródło informacji tj. kolega Tadeusza i Jurka,
Edmund -wydaje się wiarygodne. Najprościej byłoby iść do
szpitala do Jurka. Proponowałem to Oli już parę razy ona
jednak jest skupiona na sobie i nie czuje się widać zbyt
dobrze aby sprostać tym odwiedzinom.
Podczas ostatniej przepustki w Tarnowie, Waldek pojechał z
mamą do szpitala bo w Krakowie zasłabł. Lekarz stwierdził
arytmię serca i wystawił mu zwolnienie. W sztabie
wojskowym uzyskał przedłużenie o 3 dni przepustki a po
powrocie do jednostki został skierowany do szpitala
wojskowego na badania. Jest tam już prawie tydzień.
Telefonował wczoraj. Mama do niego telefonowała dzisiaj.
Odwiedziła go Ewa. Do Krakowa pojechał Maciek, sam,
chociaż mama planuje odwiedzić Waldka.
W tych dniach kolej przeżywa zwykle oblężenie bo ludzie
ruszają na cmentarze. W poniedziałek jest Dzień Wszystkich
Świętych. Waldek podziębił się i ma 37 stopni gorączki.
Rano przed pracą odwiedziłem rodziców bo vis a vis
kupowałem bloczki na obiady w listopadzie, w stołówce,
gdzie jadamy od lat. Poprzedniego dnia o 24-tej tacie spadł
poziom cukru do 50 jednostek. Dobrze, że jeszcze nie spał bo
mógłby się nie obudzić. Zjadł 3 kromki chleba z miodem i
cukier wrócił do normy. Właśnie wczoraj tato i mama byli na
prelekcji dr Galickiej nt. skoków poziomu cukru. Jest to
bardzo niebezpieczne. Tato kontrolował poziom cukru
jeszcze raz o 3-ej w nocy ale wynik też był dobry.
W Tarnowie był pan Marian Zeman. Tradycyjnie odwiedza
grób matki w rocznicę jej śmierci. Zaprosił nas na mszę
świętą do kościoła oo. bernardynów. To mamy ulubiony
tarnowski kościół. Jak juz pisałem chodziła do niego w
dzieciństwie, kiedy dziadkowie mieszkali z nią przy placu
Sprawiedliwości. Po mszy na której byłem razem z mamą i
tatą odprowadziliśmy, ja i mama (bo tato musiał pójść do
domu na zastrzyk) pana Mariana do autobusu. Zaraz wracał
bo miał umówione spotkanie kresowiaków na które
regularnie uczęszcza. Podarowałem mu swój zbiór wierszy.
W rewanżu otrzymałem piękny album o Teksasie (po
angielsku). Przyszedł już list z Łodzi analizujący przeczytane
przez pana Mariana wiersze, z pozytywną oceną.
Pisze też o filmie „Pan Tadeusz”, który montowała jego
córka Wanda. Muszę szybko odpisać bo ostatnio zalegałem z
korespondencją.
O Marianie i Zuzi miałem napisać już wcześniej ale jakoś
zeszło a i sam temat trudny do opisania bo to bliscy
przyjaciele a doświadczeni przez los najbardziej z wszystkich
jakich znam. Fatum zaciążyło nad ich rodziną i od lat nic się
nie zmienia. Nie wierzę w przesądy ani klątwy a jednak
wobec zestawienia ogromu nieszczęść, z których każde
kończy się śmiercią, trudno zrozumieć i nazwać tylko
pechem czy zwykłą koleją rzeczy wszystkie te wydarzenia.
Zaczęło się od choroby ojca Mariana. Postępująca choroba
Burgera była przyczyną konieczności odjęcia nogi.
Amputacja nie zatrzymała jednak postępów Burgera. Pan
Rudek zmarł. Pamiętam go doskonale, postawny z dużą
czarną, potem siwawą brodą. Był lekarzem. Jego żona, mama
Mariana, była dentystką. Chodziliśmy z bratem do niej, do
spółdzielni, leczyć zęby. Bardzo wesoła, zawsze chętna do
rozmowy i umiejąca nawiązać kontakt z dziećmi, którymi
byliśmy. Dzięki niej przestałem się bać wizyt w gabinecie
stomatologicznym. Traktowała nas jak swoje dzieci, co z
resztą znalazło wyraz w powszechnej opinii. Bo kto nas nie
znał bliżej uważał Mariana za naszego brata. Chodziliśmy tak
samo ubrani. W związku z modą hippisowską Tadeusz
wyhaftował na bluzach dżinsowych duży czerwony kwiat o
trzech płatkach po obu stronach zapięcia i takie same kwiaty
na dole obu nogawek dżinsowych spodni. Musiało się to
rzucać w oczy. Na przestrzeni 40 lat nie widziałem
podobnego stroju u nikogo z młodych. Nawet z biblioteki
Pałacu Młodzieży przyszło upomnienie na nasz adres dla
Mariana Mirowskiego za opóźnienie zwrotu książki. Byliśmy
jak bracia. Tadeusz i Marian starsi, mieli swoje grono
kolegów, przezwane paczką samurajów. Ja młodszy o 2 lata
aspirowałem do miana samuraja. Pewnego razu na wakacjach
nad jeziorem Rożnowskim (Marian do dziś tam bywa i ma
nawet swój domek letniskowy) Marian, który był tam
wcześniej powiedział do mnie „jesteś samurajem”. Było to
dla mnie nie lada wyróżnienie. Słowem byliśmy dla siebie
ważni i stąd po dziś dzień jest nam szczególnie bliski. Na
Tadeusza weselu Marian bardzo przeżywał fakt, iż ubywa
kolega z paczki samurajów, bo miał świadomość, że odtąd
żona będzie dla Tadeusza bardziej absorbująca niż koledzy.
Wypił trochę za dużo i ośmielił się powiedzieć do naszej
mamy „fajna babka jesteś”. Długo z tego się śmialiśmy bo
wcześniej Marian był uważający i traktował mamę z atencją i
szacunkiem wynikającym pewnie po trosze z tego iż doceniał
w mamie filologa literatury polskiej, z którą (filologią)
miewał kłopoty. Mama mu nieco pomagała. Pamiętam, kiedy
mama wróciła z zebrania klasowego dla rodziców. Spotkała
się tam z mamą Mariana i opowiadała o jej rozżaleniu
dlaczego Marian ma problemy z językiem polskim. „Po co
wychodziłam za mąż za Litwina”, użalała się pani Halina.
Dziadkowie Mariana przed wojną mieszkali w Wilnie i w
tym sensie byli „Litwinami” polskiej krwi. Pan Rudek i
Marian zaciągali z litewska “przeciongając” niektóre wyrazy
i stąd brały się błędy. Za karę, kiedy Marian coś zbroił, ojciec
kazał mu przepisywać trylogię Sienkiewicza i zdaje się że
Marian przepisał ją całą. Czasami pomagał mu w tym
Tadeusz.
U rodziców Mariana wisiała zawsze piękna ikona Matki
Boskiej Ostrobramskiej. Teraz jest ona u Zuzi i Mariana. Pani
Halina zmarła w rok po mężu, na raka. Dosłownie „zmiotło”
ją tak szybko, że byliśmy tym porażeni. W krótkim czasie
okazało się, że na raka choruje młodsza siostra Mariana,
Basia. Była już mężatką i mamą 6-cio letniego synka, kiedy
stan jej zdrowia pogorszył się i w krótkim czasie nastąpił
trzeci pogrzeb. Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. W
tym przypadku było to już trzecie zdarzenie. Niestety nie na
tym koniec. Syn Mariana i Zuzi 11-to letni Romek, wypadł z
11 piętra i zginął na miejscu. Toczyło się dochodzenie, które
jednak niczego nie wyjaśniło. Dlaczego w czasie w którym
powinien być w szkole znalazł się w sąsiedniej klatce bloku
w którym mieszkał? Nauczycielka, wychowawczyni klasy
Romka przesłuchiwana przyznała, że bolała go głowa i prosił
o zwolnienie do domu. Nie zwolniła go nie mając pisemnej
prośby rodziców. Romek nie poszedł do swojej cioci Ani,
siostry Mariana, która też uczyła w tej samej szkole. A mimo
to szkołę opuścił co stanowiło wyłom w zasadach jego
postępowania bo był dzieckiem grzecznym i posłusznym.
Jego tornister znaleziono pod klatką schodową z której 11
piętra wypadł lub został wypchnięty, wyrzucony? Jego
wzrost i odległość od wysokiego parapetu wykluczają
przypadkowe wychylenie i utratę równowagi. Wiele złego
uczynił redaktor tarnowskiego tygodnika pan Z., który nie
znając sytuacji rodzinnej dziecka, sprawę opisał nadając tytuł
„Samobójczy skok”.
Śledztwo też poszło w tym kierunku. Rozmawiałem na
prośbę Mariana z moim kolegą, nadzorującym to
postępowanie, prokuratorem rejonowym Arturem.
Chodziliśmy razem do liceum i razem studiowaliśmy prawo
na UJ. Mam przed sobą wycinek z „Tarnowskiego Echa” z
kwietnia 1993 roku zatytułowany „Śmierć jedenastolatka”.
Czytam „5 kwietnia przed godziną piętnastą wyskoczył z
okna z ostatniego piętra bloku uczeń szkoły podstawowej...
ustalenia śledztwa wskazują, iż był to samobójczy skok
chłopca....Według tego co ustaliła prokuratura, chłopiec
wybił szybę a następnie wyskoczył z okna na półpiętrze.
Było to na wysokości między X a XI piętrem... Chłopiec był
dobrym uczniem, nie miał także kłopotów rodzinnych.
Prokuraturze i policji znane są krążące po Tarnowie plotki na
temat tego zdarzenia... Żadna z tych plotek nie znajduje
potwierdzenia w dotychczasowych ustaleniach...”. Mam
przed sobą kartkę z kalendarza z 25 grudnia 1982 roku z
moją adnotacją czerwonym flamastrem „chrzciny Romka”,
mam też wycinek z „Gazety Krakowskiej” z 7 kwietnia
pt.„Dziecięcy krzyk rozpaczy”. Nie podpisany autor notatki
ucieka się aż do przykładów z Japonii „Zdaniem...
psychologa z Poradni Zdrowia Psychicznego dla Dzieci i
Młodzieży w Tarnowie samobójstwa popełniane przez dzieci
nie są wcale takie rzadkie, jak się powszechnie uważa.
Świadczy o tym przykład Japonii, gdzie odnotowuje się
bardzo dużo samobójstw dzieci, które nie mogą nadążyć z
nauką za programem szkolnym. W okresie rozwoju i
kształtowania się osobowości, dzieci są bardzo pobudliwe, a
ich uczucia są bardzo mocne. Dziecko nie znajdujące
zrozumienia i pomocy u osób mu bliskich czuje się bardzo
zrozpaczone. Samobójstwo dziecka to właśnie taki krzyk
rozpaczy.”.
Wszystko to napisano po wcześniejszej w tym samym
tekście opinii dyrektorki szkoły do której chodził Romek, że
„ był bardzo dobrym uczniem, łatwo nawiązującym kontakty,
pochodzącym z rodziny bez zarzutów.”. Jak ma się jedna
wypowiedź do drugiej? Obie się wzajemnie wykluczają. Czy
zestawił je jakiś idiota? Przecież jeśli dyrektor szkoły mówi
„był bardzo dobrym uczniem” nie można pisać o dzieciach
które „nie mogą nadążyć z nauką za programem”. Jakieś
uogólnienia w tej sytuacji zupełnie tu nie pasują, wyrządzają
krzywdę. Jeśli pisze się „pochodził z rodziny bez zarzutów”
nie można pisać „ dziecko nie znajdujące zrozumienia i
pomocy u osób mu bliskich”. Notatka absurdalna jakich
wiele w prasie codziennej ale nie codziennie zdarza się aby
tego typu produkt bezmózgowia ranił i tak już mocno
doświadczonych i zszokowanych rodziców naprawdę nie
winnych żadnych zaniedbań. Marian w chwili tragedii był już
po dwóch zawałach serca, na rencie. Cały czas przebywał w
domu i każdą chwilę poświęcał dzieciom, w tym Romkowi,
któremu pomagał wykonać pracę na zajęcia z techniki,
drewnianego ptaszka do wielkanocnego koszyka. Relacje
prasowe różnią się między sobą, „Gazeta Krakowska” pisze o
trzech bezpośrednich świadkach, „Dziennik Polski” o dwóch
osobach, mieszkańcu X piętra, który wybiegł z mieszkania
myśląc, iż hałas jest efektem zabawy dzieci na klatce
schodowej. „Gdy dobiegł do okna zobaczył nogi
wyskakującego dziecka” i o przechodniu, który obserwował
całe zdarzenie z chodnika przed budynkiem. Słysząc brzęk
tłuczonego szkła spojrzał w górę i „zobaczył, że ktoś
wyskakuje z okna klatki schodowej”. Chłopiec spadając nie
krzyczał.
Nie znam świadków zdarzenia ale ich opowieści są dla mnie
wysoce niespójne. Czy były takimi dla prokuratury? Świadek
mieszkający na X piętrze słyszał hałas i przypuszczał iż jest
on wynikiem zabawy dziecięcej. Hałas wywołany przez
jedno dziecko w moim przekonaniu różni się w istotny
sposób od np. tupotu, stuku, otwierania okna połączonego z
wyrywaniem gwoździ bo okno na XI piętrze było zabite
gwoździami. Dlaczego było zabite gwoździami? Czy
wcześniej w tym samym miejscu już się coś wydarzyło? Tak
mi się zdaje?
Ustalenia dochodzenia mówią o kłopotach z otwarciem okna
i konkludują „ostatecznie wybił szybę i przez otwór rzucił się
w dół”. Przypuszczam, że zasadniczo różni się sytuacja kiedy
dziecko powoli wysuwa się poza okno, tak zeznawał świadek
z dołu, od sytuacji kiedy dziecko się rzuca. Samo wybicie
szyby i uzyskanie otworu przez który można się rzucić nie
jest łatwe i nie zawsze możliwe do uzyskania po na przykład
jednorazowym uderzeniu w szybę. Hałas wybijanego okna
jest inny w przypadku jednego uderzenia a inny przy
szarpaniu ramy okiennej i wyrzucaniu odłamków, czego w
ogóle nie musi się słyszeć. Nie mogę formułować żadnych
oskarżeń ani nawet nie taka jest moja intencja tak dokładnego
opisu tej historii. Przypuszczam tylko, że nie zadano sobie
odpowiednio dużo trudu aby wszystko co możliwe
sprecyzować. Po co Romek wszedł nie do swojej klatki?
Mieszkał na IV piętrze trzy klatki obok. Nie wiadomo czym
została wybita szyba. Dlaczego Romek spadał cicho? Pytań
jest wiele, można je mnożyć ale pozostaje faktem
nieodpowiedzialność prasy, policji, prokuratury.
Marian miał trzeci zawał serca i ostatecznie przeszczep.
Teraz stale na lekach przeciwko odrzutowi przeszczepu ma
problemy nowotworowe.
Poszliśmy z Olą do szpitala, do Jurka. Okazało się na
miejscu, że wyszedł na przepustkę. Zastaliśmy go dopiero
wieczorem u niego. Wcześniej był u dentysty i rwał korzenie,
bolały go zęby. Dolegliwości sercowe są poważne, to jakiś
tętniak. Ma wrócić do szpitala we wtorek. Długo
rozmawialiśmy z Jurkiem o jego aktualnej trudnej sytuacji
rodzinnej. Jagna wczoraj pojechała do rodziców, do Kielc.
Wcześniej jednak nie odwiedziła męża w szpitalu, gdzie był
od paru dni. Mam nadzieję, że może jeszcze się coś wyjaśni.
Zostałem poproszony przez pana Stanisława, prezesa Klubu
Inteligencji Katolickiej o poprowadzenie jego wieczoru
autorskiego w sali Klubu. Tomik poezji pt. „Słowem
zmartwychwstajesz” powstał jako efekt mego wyboru
wierszy pana Stanisława z roczników miesięcznika KIK-u pt.
„Odpowiedź”. Zaproponowałem tytuł całości co zostało
przyjęte. Pochodzi on z puenty wiersza otwierającego zbiór.
Przytoczę go w całości, jest krótki a bardzo istotny i
charakterystyczny dla jego twórczości, poruszającej się w
obrębie spraw wiary, analizy słów Pisma Świętego. Jest to
przeżywanie peregrynacji do sanktuariów europejskich i
położonych w Palestynie jak np. Betlejem czy Jerozolima.
Sala klubowa była wypełniona po brzegi, rzadko to się zdarza
na wieczorach poetyckich. Przyszła nawet młodzież,
zachęcona przeze mnie w bibliotece i w szkole. Była Ola i
pani Eliza, koleżanka mojej mamy, która niedawno wróciła z
Chicago. W bardzo krótkim czasie po powrocie pochowała
męża, zmarłego na raka.
Teraz zapowiedziany wiersz bo coraz to nowe dygresje
znoszą mnie jak fale łódź po niespokojnym oceanie.
„Słowem zmartwychwstajesz”
Poetą jesteś
Gdy Kalwarii dotykasz
Gdy bólem
Cierpieniem
Krzyżem przeniknięty
Słowem zmartwychwstajesz.
Wiersze podobały się zgromadzonej publiczności. Pan
Stanisław przygotował obszerny wstęp, rodzaj credo i
usprawiedliwienia dlaczego para się poezją. Mnie pozostała
rola „dyrygenta”. Sądzę iż wywiązałem się z niej należycie.
Na zakończenie obdarowani egzemplarzami książki
ustawiliśmy się po dedykacje. Dosłownie to ustawiono się za
mną bo byłem pierwszy. Oprócz zbioru dla nas dostałem
tomik dla Marzenki z wpisem „Siostrze Marzenie z
najlepszym Słowem na służbę Bogu, pamiętający w
modlitwie...”. Podpis.
Warto wiedzieć:
W br. do finału Nagrody Literackiej Nike nominowane
zostały książki:
Anny Bikont, My z Jedwabnego.
Ryszarda Kapuścińskiego, Podróże z Herodotem.
Hanny Krall, Wyjątkowo długa linia.
Ewy Kuryluk, Goldi.
Tadeusza Różewicza, Wyjście.
Andrzeja Stasiuka, Jadąc do Babadag.
Dariusza Suski, Cała w piachu.
ASPIRACJE
magazyn literacki młodych
Nr 3 /38/ październik 2005
Publikacja Grupy Młodych Autorów
Wydawca: MBP im. Juliusza Słowackiego – Tarnów
Wybór i opracowanie wierszy: Zbigniew Mirosławski
Opracowanie graficzne wydania papierowego:
Andrzej Henryk Trybulski
Rysunek na okładce: Magdalena Jadwiga Trybulska
Wersja internetowa: Liberum Arbitrium
Uwaga: wersja internetowa prezentuje wyłącznie wybór
autorów i tekstów przygotowany do publikacji przez
Grupę Młodych Autorów MPB w Tarnowie
Copyright © 2006 by Liberum Arbitrium
Wszelkie prawa zastrzeżone. Przedruk lub kopiowanie -
z wyjątkiem cytatów w publikacjach literackich i artykułach
krytycznych - możliwe wyłącznie na podstawie pisemnej
zgody wydawcy.