Søren Kierkegaard
Dziennik
uwodziciela
Przełożył
Jarosław Iwaszkiewicz
(ji14)
Sua passion predominate
a la giovin principiante
(Don Giovanni Nr 4 Aria)
Trudno mi jest zataić przed sobą, że nie mogę opanować
lęku, który mnie w tej chwili ogarnia, kiedy powodowany ego-
istycznymi zainteresowaniami decyduję się na przepisanie na
czysto ulotnych kartek, które w swoim czasie mogłem posiąść z
największym pośpiechem i ogromnym niepokojem. Sytuacja
wydaje mi się jednakowo niepokojąca, jak i ważna, równie
dziś, jak i wówczas. Tamten wszakże uczciwie nie zamknął
swego sekretarzyka, całe jego wnętrze stawiając do mojej dys-
pozycji; ale na próżno będę oczyszczał mój postępek twier-
dząc, że nie otwierałem żadnego zamka. Zamek rozbiłem. W
szufladzie znalazłem mnóstwo luźnych papierów, a na tych pa-
pierach leżała książka, wielkie in quarto, wykwintnie oprawne.
Na pierwszej stronie widniała winieta wycięta z białego papie-
ru, na której autor własnoręcznie skreślił Commentarius perpe-
tuus Nr 4. Na próżno jednak starałem się wmówić w siebie, że
gdybym nie otworzył tej książki i gdyby nie skusił jej dziwny ty-
tuł, nie uległbym pokusie i ostatecznie bym się jej oparł. Sam
tytuł był dość dziwny, jednakże nie tyle sam z siebie, ile z po-
wodu tego, co go otaczało. Pobieżne przejrzenie tych papierów
zorientowało mnie, że zawierały one opisy miłosnych sytuacji,
poszczególne wzmianki o tych czy innych sprawach, szkice do
listów bardzo osobliwych, z których treścią zapoznałem się
później szczegółowo oceniając doskonałe wyrachowanie ich po-
zornego artystycznego nieładu. Kiedy tak teraz po ogarnięciu
całego ludzkiego wnętrza przypominam sobie moją sytuację,
kiedy tak z badawczo otwartym okiem pochylam się nad zawar-
tością tej szuflady, robi to na mnie takie wrażenie, jakie musi
mieć urzędnik policji, który wdziera się do pokoju fałszerza,
otwiera jego zamki i w szufladach jego znajduje mnóstwo luź-
nych papierów — próbnych druków; na jednym papierze trochę
maksym prawniczych, na innym jakiś podpis, na trzecim jakieś
- 2 -
pokwitowania. Wszystko mu wskazuje na to, że natrafił na do-
bry ślad, i radość z tego powodu miesza się z podziwem, który
go ogarnia na widok takiego starania, takiej bijącej w oczy pra-
cowitości. Oczywiście moje uczucia były nieco inne, gdyż nie
mam wielkiej praktyki w wykrywaniu przestępstw i nie posia-
dam legitymacji policyjnej. Odczuwałem podwójnie ciężar fak-
tu, że naruszałem zasady prawa. Ale tym razem nie brakło mi
myśli, raczej słów, jak to zwykle bywa. Na razie pierwsze wra-
żenie opanowuje, zanim refleksja wybiegnie różnorodna i szyb-
ka w swych ruchach i namawia nas, i insynuuje postępowanie
wobec nieznajomego człowieka. Im bardziej rozwija się reflek-
sja, tym szybciej opanowuje i staje się jak ten, co wystawia
paszporty wyjeżdżającym za granicę, tak oswojony z najdzi-
waczniejszymi figurami, z których żadna go nie dziwi. Ale cho-
ciaż moja refleksja jest bardzo rozwinięta, to jednak w pierw-
szej chwili byłem bardzo zdziwiony; pamiętam doskonale, że
pobladłem, omal nie zemdlałem i byłem bardzo przestraszony.
Gdyby autor przyszedł do mieszkania i zastał mnie zemdlonego
nad szufladą — nieczyste sumienie potrafi jednak uczynić życie
interesującym!
Tytuł książki wcale mnie nie zainteresował; myślałem, że był
to zbiór cytatów, które zdawały mi się całkiem naturalnym wy-
nikiem obszernych studiów autora. Ale okazało się, że książka
zawierała zupełnie inne rzeczy. Był to ni mniej ni więcej tylko
dziennik starannie prowadzony; a ponieważ z tego, com wie-
dział o autorze uprzednio, nie uważałem, żeby życie jego wy-
magało aż takich komentarzy, potem, jak wejrzałem w to głę-
biej, przyznam, że tytuł został wybrany z wielkim smakiem
i wielkim zrozumieniem, z prawdziwą estetyczną i obiektywną
oceną samego siebie i zaistniałej sytuacji.
Tytuł ten stał w całkowitej harmonii z treścią. Jego życie
było próbą zrealizowania poetycznego życia. Z ostro zarysowa-
ną zdolnością odnajdywania w życiu spraw interesujących uda-
ło mu się znaleźć tę poetycką treść, a potem na poły poetycko
oddać to, co przeżył. Dlatego też jego dziennik nie ma żadnego
znaczenia historycznego, nic nie opowiada po prostu, cały jest
- 3 -
nie w trybie oznajmującym, ale w trybie warunkowym. Mimo to
że wszystkie przeżycia opisane są ex post, czasem nawet
znacznie później, niż się urodziły, jednak tak są najczęściej
przedstawiane, jak gdyby zdarzyły się przed chwilą, są tak dra-
matycznie żywe, a chwilami się zdaje, że dzieje się wszystko
przed naszymi oczami. Że autor napisał to wszystko bez żad-
nych dalszych zamiarów względem tego dziennika, wydaje się
nieprawdopodobne; jasne jest, że dziennik ten miał dla niego
osobliwe znaczenie; i musiałem przyjąć, zważywszy całość, jak i
poszczególne epizody, że mam przed sobą utwór poetycki, chy-
ba przeznaczony do druku. Nie potrzebował się lękać niczego
publikując ten utwór, gdyż większość nazw w nim brzmi tak
osobliwie, że zupełnie nieprawdopodobne się zdaje, aby były
prawdziwe. Co prawda powziąłem podejrzenie, że imiona są hi-
storycznie wierne, tak że sam autor mógł być pewien, że je po-
zna, natomiast osoby postronne myliłyby nazwiska. Tak na
przykład było z Kordelią, dziewczyną, którą znałem i która gra
główną rolę w dziennikach, miała ona na imię rzeczywiście Kor-
delia, ale nazwisko jej nie brzmiało Wahl.
Czym można objaśnić fakt, że Dziennik mimo wszystko nabrał
cech tak bardzo poetyckich? Odpowiedź na to pytanie nie jest
trudna i da się ona objaśnić poetycką naturą tkwiącą w piszą-
cym, która była czy to zbyt bogata, czy też zbyt uboga, aby
móc oddzielić Poezję od Rzeczywistości. Poezja to był ten nad-
miar, z którym on się urodził. Ten nadmiar był tym zapasem po-
ezji, którym igrał on w praktycznej rzeczywistości; wycofywał
się z tego nadmiaru w kształcie poetyckiej refleksji. Stawało
się to dla niego drugą rozkoszą, a całe jego życie było wysił-
kiem ku rozkoszy. W pierwszym przypadku rozkoszował się
przeżyciem estetycznym, w drugim swoją własną estetyzującą
osobowością. W pierwszym przypadku było ważne to, że ego-
istycznie i osobiście cieszył się tym, co mu po części ofiarowy-
wała rzeczywistość, a po części czym on sam obciążał rzeczy-
wistość; w drugim przypadku osobowość jego zacierała się, wy-
zyskując sytuację i ciesząc go tą sytuacją. W pierwszym przy-
padku potrzebował on rzeczywistości jako sposobności, jako
momentu działania; w drugim przypadku rzeczywistość tonęła
- 4 -
w poetyczności. Owocem pierwszego stadium jest więc nastrój,
w którym dziennik powstaje jako owoc drugiego stadium, a sło-
wo to użyte tu jest w nieco innym znaczeniu niż za pierwszym
razem. A poetyckie znaczenie nie porzucało go nigdy w tej
dwuznaczności, w jakiej przeszedł jego żywot.
Poza światem, w którym my żyjemy, daleko w głębi leży inny
świat, który znajduje się do tego świata w zupełnie takim sa-
mym stosunku, jak świat otaczający do sceny w teatrze. Po-
przez cienką gazę widzi się świat zbudowany jak gdyby z gazy,
lżejszy, bardziej eteryczny, w samej istocie inny niż świat rze-
czywisty. Wielu ludzi, którzy należą ciałem do tego świata,
znajduje swój dom właśnie w tamtym. Ale to, że jakiś człowiek
znika w tym świecie, ba, właściwie znika dla rzeczywistości,
nie może mieć przyczyn ani w zdrowiu, ani w chorobie. Ostat-
nio miałem do czynienia z człowiekiem, którego ongi poznałem
nie znając go wcale. Nie należał on do rzeczywistego świata,
miał jednak z nim dużo do czynienia. Bez przerwy szamotał się
z rzeczywistością, gdy jednak się jej oddawał, znajdował się
poza nią. Ale to nie Dobro go wabiło na zewnątrz, nie było to
też Zło, nie mogę tego powiedzieć o nim w tej chwili. Cierpiał
na exacerbatio cerebri, z czego rzeczywistość nie mogła czer-
pać dostatecznej pożywki, najwyżej chwilową. Nie uchylał się
od ciśnienia rzeczywistości, nie był zbyt słaby, aby je udźwi-
gnąć, był za silny; i ta siła była jego chorobą. Jak tylko rzeczy-
wistość traciła swą moc podniecającą, stawał się bezbronny, na
tym polegało zło. Uświadamiał on to sobie w momentach pod-
niecenia i zło polegało na tej świadomości.
Znałem dziewczynę, której historia jest główną treścią tego
pamiętnika. Czy bohater uwiódł jeszcze inne dziewczyny, nie
wiem; ale wynika to chyba z jego papierów. Zdaje się być do-
świadczonym w innych praktykach, które go dokładnie określa-
ją; gdyż zdaje się być zbyt uduchowiony, aby go można było
nazwać zwyczajnym uwodzicielem. Widać z dziennika, że cza-
sami ma on dość bezwzględne wymagania, pozdrowienia na
przykład, i za nic nie chce niczego więcej, gdyż uważa to za
najpiękniejszy dar osoby, o którą mu chodzi. Przy pomocy swo-
- 5 -
ich sił umysłowych pojął, jak można kupić młodą dziewczynę i
pociągnąć ją ku sobie, nie starając się posiąść jej w ścisłym
znaczeniu tego słowa. Mogę sobie wyobrazić, że umiał on pod-
niecić dziewczynę do tego najwyższego punktu, gdzie miałby tę
pewność, że ofiaruje mu już wszystko. Gdy sprawa doszła do
tego punktu, zerwał z nią nie czyniąc najmniejszego usiłowania
jakiegokolwiek zbliżenia, nie rzuciwszy ani jednego słowa miło-
ści, oświadczenia, obietnicy. A jednak to się stało, a nieszczę-
śliwa zachowała o tym podwójnie gorzkie wspomnienie, gdyż
nie miała najdrobniejszej rzeczy, na której mogłaby się oprzeć,
otumaniały ją bez przerwy najróżnorodniejsze nastroje, zmie-
niające się w potwornym tańcu czarownic, gdy wciąż musiała
czynić sobie wyrzuty, wybaczać jemu lub też czynić jemu wy-
rzuty, a potem, ponieważ okoliczności wydawały się tylko w
pewnym sensie rzeczywiste, stale musiała walczyć z podejrze-
niem, że wszystko to było tylko jej złudzeniem. Nie mogła się
nikomu z niczym zwierzyć, gdyż właściwie nie miała z czego się
zwierzać. Kiedy się miało sen, można swój sen komuś opowie-
dzieć, ale to, co miała do opowiedzenia, nie było wszak snem,
to była rzeczywistość, a jednak, gdy chciała o tym komu opo-
wiedzieć, ulżyć zaniepokojonemu umysłowi, nie miała o czym
opowiadać. Czuła to doskonale sama. Nikt nie mógł odczuć
tego, nawet ona sama, a jednak cała sprawa przygniatała ją
zatrważającym ciężarem. Takie ofiary były całkiem specjalnej
natury. Nie była jako owe nieszczęsne dziewczyny, wyrzucone
czy też którym się wydawało, że są wyrzucone ze społeczeń-
stwa, w zdrowiu i sile, gdy serca były przepełnione, znajdowały
wyzwolenie w nienawiści czy w oddaniu. Nie widać było w nich
żadnej odmiany, podtrzymywały zwyczajne stosunki, robiły to,
co zwykle, a przecież następowała w nich zmiana, niezrozu-
miała dla nich samych, niepojęta dla innych. Ich życie nie było
złamane czy zerwane, było zgięte do wnętrza; zgubione dla in-
nych, na próżno chciały odnaleźć same siebie. Tak samo jak
można powiedzieć, że ich droga przez życie nie zostawiała śla-
du (gdyż stopy ich tak były ukształtowane, że nie zostawiały
śladów, w ten sposób najlepiej mogę sobie wyobrazić ich nie-
skończone zagłębianie się w sobie), tak samo można stwier-
- 6 -
dzić, że żadna nie padła jego ofiarą. Żył on życiem nazbyt du-
chowym, aby móc zostać uwodzicielem w powszechnym rozu-
mieniu tego słowa. Czasami zresztą przybierał parastatyczne
ciało i stawał się wyłącznie zmysłowością. Zresztą jego sprawa
z Kordelią jest tak skomplikowana, że on sam może czasami
uchodzić za uwiedzionego; i nawet tę nieszczęśliwą dziewczynę
to czasem doprowadza do szału; a ślady jego tutaj są tak zatar-
te, że żadnego dowodu się nie znajdzie. Poszczególne indywi-
dualne cechy były dla niego tylko sposobem podniecenia; zrzu-
cał je z siebie, jak drzewo zrzuca zwiędłe liście — w ten sposób
odmładzał się, okrywał się świeżą zielenią.
Ale jak on układał tę sprawę w swej własnej głowie? Każąc na
początku szaleć innym, na końcu, zdaje mi się, sam szaleje. In-
nych przyprawiał o pomylenie nie zewnętrznej, ale wewnętrz-
nej natury. Jest coś oburzającego, gdy widzi się człowieka
wskazującego wędrowcowi fałszywą drogę i zostawiającego go
w tym błędzie, ale cóż to jest dopiero w porównaniu z człowie-
kiem, który wewnętrznie wprowadza innego na błędne drogi?
Błądzący wędrowiec ma przynajmniej tę pociechę, że okolica
wciąż się zmienia wokół niego i z każdą zmianą rodzi się w nim
nadzieja znalezienia wyjścia; ten zaś, kto błądzi w swym wnę-
trzu, nie ma tak wielkiej przestrzeni ruchu; wkrótce zauważy,
że kręci się w kółko, z którego nie ma wyjścia. Droga ta dopro-
wadzi go do jeszcze gorszych rzeczy. Nie mogę sobie wyobrazić
większej męczarni niż to, co się dzieje w głowie intryganta, gdy
straci on nić przewodnią i zwraca całą swą intrygę przeciw so-
bie, kiedy budzi się sumienie i wysila się, aby się wyrwać z tej
błędnej sieci. Na próżno szuka on wyjścia ze swej lisiej nory, w
chwili gdy jego zestrachana dusza już myśli, że to wpada świa-
tło dzienne, okazuje się, że to tylko nowe wejście, i tak szuka
on jak osaczone zwierzę, prześladowany rozpaczą, szuka wciąż
wyjścia i wciąż znajduje wejście, którym powraca znowu do sa-
mego siebie. Taki człowiek nie jest nawet kimś, kogo można
nazwać przestępcą, często sam żałuje swych intryg, a jednak
spotyka go kara straszniejsza niż kara dla przestępcy; gdyż
czym jest nawet cierpienie wyrzutów sumienia w porównaniu z
tym uświadomionym szaleństwem? Jego kara nosi często este-
- 7 -
tyczny charakter; gdyż nawet powiedzenie, że sumienie jego
budzi się, jest zbyt etycznym wyrażeniem; sumienie kształtuje
się u niego jako wyższa świadomość, objawia się ona jako nie-
pokój, który nie oskarża go w głębszy sposób, jedynie przypra-
wia go o czuwanie, nie daje mu odpoczynku w jego bezpłod-
nym niepokoju. Nie przyprawia go to jednak o utratę zmysłów,
gdyż różnorodność skończonych myśli nie jest skamienieniem w
wiecznej bezzmysłowości.
Biedna Kordelia! Jej także będzie trudno znaleźć spokój.
Przebacza mu z całego serca, ale to jej nie daje spokoju, gdyż
właśnie zrodzi się wątpienie: przecież to ona zerwała przyrze-
czenie, ona była przyczyną nieszczęścia, to jej pycha ściągnęła
niezwykłe zdarzenie. Żałuje swych czynów, ale to nie przywra-
ca jej spokoju; otaczają ją samooskarżenia; wszak to on tak
przebiegle wślizgnął ten plan do jej duszy. Nienawidzi wciąż,
ale na próżno jej serce szuka ulgi w przekleństwach; odnajduje
tylko wyrzuty, wyrzuty, że nienawidziła, stała się grzesznicą,
wyrzuty, że sama zawiniła, mimo całego fałszu z jego strony.
Ciężko odczuwa zdradę z jego strony, ale jeszcze ciężej, można
by powiedzieć, to, że wzbudził on w niej wielokrotną refleksję,
że rozwinął ją pod względem estetycznym do tego stopnia, iż
zamiast pokornie słuchać jednego głosu, słucha wielu głosów
jednocześnie. Wtedy budzą się w jej duszy wspomnienia, zapo-
mina o grzechach i winach, przypomina piękne chwile, ogłusza
ją nienaturalna egzaltacja. W takich chwilach nie wspomina go
ona tylko, lecz ogarnia go rodzajem jasnowidzenia, które wy-
kazuje wysoki stopień jej rozwoju. Nie widzi w nim zbrodnia-
rza, ale i nie widzi również szlachetnego człowieka — odczuwa
go jedynie estetycznie. Napisała do mnie pewnego razu bilecik,
w którym się tak o nim wyraża: „Czasami bywał tak uduchowio-
ny, że czułam się unicestwiona jako kobieta, a innym razem
taki był dziki i namiętny, tak pożądliwy, że drżałam prawie
przed nim. Czasami byłam dla niego całkiem obca, czasami był
mi całkiem oddany, kiedy obejmowałam go ramieniem, nagle
się wszystko zmieniało, i trzymałam w objęciach obłok. Znałam
to wrażenie, zanim go poznałam, ale on nauczył mnie to poj-
mować; gdy mówię o tym, zawsze myślę o nim, jak każdą moją
- 8 -
myśl do niego odnoszę. Zawsze kochałam muzykę, a on był bez-
błędnym instrumentem, zawsze odpowiadającym potrzebnym
tonem; instrumentem o skali, której nie posiada żaden instru-
ment, był zbiorem wszystkich uczuć i wszystkich nastrojów,
żadna myśl nie była dlań zbyt górna, żadna zbyt rozpaczliwa,
mógł wyć jak jesienny sztorm, mógł szeptać niedosłyszalnie.
Żadne moje słowo nie pozostawało bezskuteczne, a jednak nie
mogę powiedzieć, jakie moje słowa osiągały skutek. Gdyż nie
mogłam widzieć tych skutków. Ale odczuwałam nieopisany, taj-
ny, niewyrażalny lęk słuchając tej muzyki, którą sama wywoły-
wałam, a przecież nie wywoływałam, zawsze to była harmonia,
porywająca mnie harmonia”.
To było straszne dla niej, musiało być straszne i dla niego,
mogę wnioskować z tego, że ledwie potrafię opanować lęk,
który mnie ogarnia, ilekroć myślę o tej sprawie. Mnie także po-
rywa to w krainę mgły, w świat snów, gdzie każdej chwili ogar-
nia nas strach przed własnym cieniem. Na próżno staram się
wyrwać z tego świata, trwam w nim jak groźny cień, jak niemy
oskarżyciel. Co za dziwna sprawa! Okrył on najgłębszą tajemni-
cą to wszystko, a przecież pogrążyło się to w jeszcze głębsze
tajnie, i właśnie ja jestem ten wtajemniczony, sam jestem wta-
jemniczony nieprawnym sposobem. Nie da się zapomnieć o tym
wszystkim. Chwilami chciałem z nim o tym pogadać. Ale cóż by
to dało? Na pewno zaprzeczyłby wszystkiemu, twierdziłby, że
dziennik jest poetyckim esejem i skazałby mnie na milczenie,
którego bym mu nie mógł odmówić, zważywszy sposób, w jaki
wtajemniczyłem się w tę sprawę. Nic bardziej nie obciąża i nie
jest takim przekleństwem, jak tajemnica.
Dostałem od Kordelii cały zbiór listów. Czy są to wszystkie li-
sty, nie wiem, ale nie zdaje mi się, bo się kiedyś nawet wyga-
dała z tym, że parę z nich skonfiskowała. Przepisałem te listy i
wprowadzam je do tego czystopisu. Co prawda nie są one dato-
wane, ale nawet gdyby były, niewiele by mi to pomogło, ponie-
waż dziennik w miarę rozwoju zdarzeń staje się coraz powścią-
gliwszy, a wreszcie, z jednym wyjątkiem, w ogóle dat nie poda-
je, jak gdyby historia ta w miarę biegu czasu stawała się, acz-
- 9 -
kolwiek całkiem rzeczywista, coraz bliższa jakiejś idei i z tego
powodu podawanie dokładnego czasu dziania się stawało się
obojętne. Przeciwnie, pomogło mi to, że w różnych miejscach
dziennika odnalazłem parę słów, których znaczenia zrazu nie
pojmowałem. Porównując je z listami zrozumiałem jednak, że
były one powodem do ich napisania. Było więc dla mnie rzeczą
łatwą wstawić je we właściwych miejscach, to znaczy wprowa-
dzić list tam, gdzie się znajduje motyw powodujący jego napi-
sanie. Gdybym nie znalazł tych jasnych wskazówek, popełnił-
bym duży błąd niezrozumienia; gdyż nie przyszłoby mi to do
głowy, co wynika ze wskazówek dziennika, że poszczególne li-
sty były pisane w tak krótkich odstępach czasu, iż ona zdaje się
otrzymywała ich kilka w ciągu jednego dnia. Gdybym szedł za
pierwszym popędem, rozłożyłbym te listy regularniej, nie po-
dejrzewając, jakie wrażenie musiała czynić szaleńcza energia,
z którą używał on tego, jak i innych środków, aby utrzymywać
Kordelię stale w najwyższym punkcie namiętności.
Oprócz całkowitego objawienia charakteru stosunku do Kor-
delii, Dziennik zawiera tu i ówdzie małe tych spraw szczegóły.
Wszędzie, gdzie się znajdował taki szczegół, na marginesie
było napisane NB. Te bruliony nie miały żadnego związku z
dziejami Kordelii, ale dały mi jasne pojęcie o znaczeniu wyra-
żenia, którego używała dość często, a któremu przedtem nada-
wałem inne znaczenie: zawsze trzeba zarzucać osobną wędkę
dla świata. Gdyby jakiś zeszyt tego Dziennika dostał się wcze-
śniej w moje ręce, prawdopodobnie wpadłbym na te sprawy,
które on sam gdzieś nazwał na marginesie: actiones in distans;
gdyż sam powiadał, że Kordelia zajmowała go za bardzo, aby
miał czas na rozejrzenie się dokoła.
Wkrótce po tym, gdy porzucił Kordelię, otrzymał od niej parę
listów, które odesłał jej nie otwarte. Pomiędzy tymi listami,
które Kordelia przekazała mi, znajdowały się także i te. Sama
złamała pieczątki, a ja zrobiłem z listów tych odpisy. Nigdy nie
zająknęła się o ich treści; a skądinąd, kiedy mówiła o Janie,
zwykła była recytować wierszyk, zdaje się Goethego, odnoszą-
- 10 -
cy się do odmienności jej nastroju i zmienności uczuć tak zna-
miennie różnych.
Gehe
Verschmähe
Die Treue,
Die Reue
Kommt nach.
Listy brzmiały jak następuje:
- 11 -
Johannes!
Nie nazywam Cię moim; zdaję sobie doskonale sprawę z
tego, że nigdy nie byłeś moim, i dość surowo pokutuję za to, że
kiedyś taka myśl rozświetlała moją duszę; a jednak nazywam
Cię moim: moim uwodzicielem, moim oszukaniem, moim wro-
giem, moim mordercą, moim powodem nieszczęść, moim gro-
bem radości, moją przepaścią zatracenia. Nazywam Cię moim i
siebie nazywam Twoją, i to słowo, które niegdyś pieściło Twoje
ucho, które dumnie schylało się ku mojej adoracji, będzie te-
raz brzmiało jak przekleństwo; przekleństwo na wieki. Nie
ciesz się, że moim celem jest prześladowanie Ciebie, czy też
że się uzbroję w sztylet, aby wywołać Twoje szyderstwo! Leć,
gdzie chcesz, ja jestem Twoja, sięgnij ostatecznych granic
świata, a ja jestem Twoja, kochaj tysiące innych, a ja jestem
Twoja, nawet i w godzinę śmierci ja jestem Twoja! Nawet to,
co mówię przeciw Tobie, świadczy, że ja jestem Twoja! Tak
opętałeś moją ludzkość, że stałeś się wszystkim dla mnie, i
całe moje szczęście będzie polegało na tym, że stanę się Twoją
niewolnicą. Twoja jestem, tak, Twoja, Twoja, Twoja przeklęta,
Twoja Kordelia
Johannes!
Był bogacz, który miał wiele koni i krów, i drobiu nieprzejrza-
ne mnóstwo, i była uboga dziewczynka, która miała tylko jed-
nego baranka, który jadł z jej ręki i pił z jej szklanki. Ty byłeś
tym bogaczem, posiadającym wszelkie wspaniałości świata, ja
byłam tą ubogą, co miała tylko miłość swoją. Zabrałeś mi ją i
cieszyłeś się z tego; i miałeś taki kaprys, że złożyłeś w ofierze
tę odrobinę, która była moja. A swojego nic nie mogłeś ofiaro-
wać. Był bogacz, który miał wiele koni i krów, i drobiu nie-
przejrzane mnóstwo, i była uboga dziewczynka, która miała
tylko miłość swoją.
Twoja Kordelia
- 12 -
Johannes!
Czy nie ma żadnej nadziei? Czyż Twoja miłość nigdy się nie
odrodzi? Gdyż kochałeś mnie, wiem o tym dobrze, choć nie
wiem, na jakiej podstawie tak sądzę. Będę czekała, nawet gdy-
by czas się bardzo dłużył, będę czekała, czekała, aż zmęczysz
się miłością do innych, a wtedy Twoja miłość do mnie powsta-
nie z grobu, i wtedy będę Cię kochała jak zawsze, dziękowała
Tobie jak zawsze, jak przedtem, o Johannes, jak przedtem.
Czy Twój chłód bezserdeczny jest Twą prawdziwą istotą? Czy
Twoja miłość, Twe bogate serce było kłamstwem i fałszem? Czy
jesteś z powrotem sobą samym? Znoś cierpliwie moją miłość,
przebacz, że ja wciąż kocham Cię, ja wiem, że moja miłość
jest ciężarem dla Ciebie, ale przecież nadejdzie ten czas, że
wrócisz do swojej Kordelii. Twoja Kordelia, posłuchaj tych bła-
galnych słów, Twoja Kordelia, Twoja Kordelia,
Twoja Kordelia
Chociaż Kordelia nie posiadała tej wielkiej skali uczuć, którą
podziwiała u Johannesa, nie można powiedzieć, aby jej uczucia
nie falowały w modulacjach. Jej nastrój odbija się w każdym z
listów inaczej, chociaż brakuje jej do pewnego stopnia precyzji
wyobraźni. Szczególnie widać to w drugim liście, w którym ra-
czej przeczuwa, niż rozumie swe myśli, ale ta niedoskonałość
właśnie tak bardzo mnie wzrusza.
4 kwietnia
Ostrożnie, moja piękna nieznajoma, ostrożnie! Wyjść z kare-
ty sprawa niełatwa, czasami jest to krok decydujący. Mogę pani
pożyczyć do przeczytania pewną nowelę Tiecka, z której pani
zobaczy, jak pewna pani zsiadając z konia do tego stopnia uwi-
kłała się w skomplikowaną intrygę, że ten krok stał się decydu-
jącym krokiem dla całego jej życia. Stopnie karety czasami są
tak wadliwie ułożone, że bardzo często trzeba zapomnieć o ca-
łej gracji ruchów i wpaść w ramiona furmana czy lokaja. Tak,
dobrze jest być furmanem czy lokajem, i zdaje mi się, że
- 13 -
wkrótce poszukam posady lokaja w jakimś domu, gdzie są mło-
de panny; lokaj często zostaje wtajemniczony w sekrety mło-
dych dziewcząt. Ale niech pani nie skacze, na Boga, błagam pa-
nią; przecież jest ciemno; nie przeszkodzę pani, stanę sobie
tutaj pod latarnią, tak że pani mnie nie zobaczy, a jak pani
mnie nie zobaczy, to i ja pani nie ujrzę, bo się przecież na tyle
widzi, na ile się jest widzianym — i właśnie ze względu na loka-
ja, który może nie będzie miał dość siły, aby wytrzymać taki
skok, ze względu na jedwabną suknię, item na koronkową
szlarkę, ze względu wreszcie na mnie, pozwól tej malutkiej
stopie, której szczupłość niejednokrotnie podziwiałem, pozwól
jej na doświadczenie świata, waż się na oparcie się na niej, a
jeśli jeszcze wahasz się w sobie nie mogąc znaleźć oparcia, to
przystaw szybko drugą nogę, gdyż byłoby rzeczą zbyt okrutną
pozostawić cię chwiejącą się w tej pozycji, tak niepięknej i tak
odległej od objawienia piękna. Czy też boisz się jakiegoś natrę-
ta, oczywiście nie lokaja, tym bardziej nie mnie, który widzia-
łem tę malutką stopę, a ponieważ jestem badaczem natury,
nauczyłem się od Cuviera wyciągać pewne wnioski. A więc od-
wagi! Jak ten lęk powiększa twe uroki! Ale lęk nie jest piękny
sam w sobie, chyba że w tym samym momencie dostrzega się
energię, która go przezwycięża. Właśnie. Jak mocno stoi w tej
chwili ta mała stopa! Od dawna już to zauważyłem, że dziew-
częta, które mają małe nogi, na ogół mocniej na nich stoją niż
te, których kończyny są większe. Kto by mógł to pomyśleć?
Przeczy to wszelkiemu doświadczeniu; o wiele niebezpieczniej
jest dla sukni, kiedy się wysiada, niż kiedy się wyskakuje. W
każdym razie jest bardzo ryzykowne dla młodej dziewczyny je-
chać karetą, zbyt często zostaje się w niej na zawsze. Koronki i
wstążki się niszczą, i cała sprawa przepada. Nikt tego nie wi-
dzi, ostatecznie pokazuje się ciemna postać zawinięta w
płaszcz po oczy; światła latarni oślepiają panią i nie wiadomo,
skąd on idzie; mija panią akurat w momencie, gdy podchodzi
pani do bramy. W krytycznym momencie pada wzrok na tę po-
stać! Pani się rumieni; pierś staje się za ciasna dla jednego od-
dechu; we wzroku pani maluje się rozpacz, dumna pogarda; w
oku pani czai się prośba, łza; obie są piękne, obie przyjmuję na
- 14 -
mój rachunek; wart jestem i jednego, i drugiego. Ale jestem
złośliwy — jaki jest numer domu? — co widzę, jest to wystawa
publiczna towarów galanteryjnych; piękna nieznajoma, może
to jest oburzające z mojej strony, ale pójdę wskazaną drogą...
Ona zapomniała o tym zdarzeniu, ach tak, jak się ma siedem-
naście lat, kiedy w tym szczęśliwym wieku wychodzi się po
sprawunki, kiedy do każdego większego czy mniejszego przed-
miotu, który się bierze w ręce, przywiązuje się tyle niewyrażal-
nie radosnych uczuć, łatwo się zapomina o wszystkim. Jeszcze
mnie nie dostrzegła; stoję po przeciwnej stronie kontuaru da-
leko od siebie samego. Lustro wisi na przeciwległej ścianie,
ona o tym nie myśli, ale lustro myśli. Jak wiernie objęło ono
jej obraz, jak pokorny niewolnik, który chce świadczyć o swym
bezgranicznym oddaniu, niewolnik, dla którego ona jest pełna
znaczenia, ale który dla niej nic nie znaczy, niewolnik, który ją
odbija, ale nie może jej objąć. Nieszczęśliwe zwierciadło, któ-
re może objąć jej obraz, nie może objąć jej samej, nieszczęśli-
we zwierciadło, które nie może zataić jej obrazu w swej głębi,
ukryć go przed światem, ale przeciwnie, musi go okazywać
wszystkim ludziom, jak mnie w tej chwili. Jakaż byłaby to
męka dla człowieka! A czyż nie ma takich ludzi podobnych do
lustra? Którzy posiadają coś tylko w tym momencie, gdy poka-
zują to innym, którzy ukazują tylko powierzchnię, a nie istotę
rzeczy, i tracą wszystko, kiedy chcą to pokazać, jak to zwier-
ciadło straci jej obraz w jednej chwili, kiedy ona na moment
odłączy swe serce od jego powierzchni. I jeżeli człowiek nie
jest w stanie zachować w pamięci obrazu, nawet gdy jest on
obecny, to musi zawsze pragnąć być oddalonym od piękna i nie
mieć go zbyt blisko, aby ogarniać wzrokiem to, co się obejmu-
je, i odzyskać z powrotem dla wzroku, oddalając to od siebie,
ale jednocześnie móc mieć przed okiem duszy, kiedy się nie wi-
dzi przedmiotu, gdyż znajduje się zbyt blisko, na przykład kie-
dy wargi zamykają się na wargach... Jakaż jest piękna! Biedne
lustro, musi znosić męki, dobrze, że nie wie, co to zazdrość!
Główkę ma doskonale owalną, trochę pochyloną naprzód, co
nieco podwyższa jej czoło, które wznosi się czyste i dumne, nie
obarczone cechami intelektu. Jej ciemne włosy wiją się łagod-
- 15 -
nie i pięknie nad czołem. Jej twarz jest jak owoc, wszystkie
przejścia są okrągłe, skórę ma przejrzystą, w dotknięciu aksa-
mitną, czuję to wzrokiem. Jej oko — jeszcze go nie widziałem,
przykrywa je bowiem powieka ozdobiona jedwabną frędzlą,
która wyrasta jak przegroda niebezpieczna dla tego, kto chce
spotkać jej wzrok. Jej głowa jest głową Madonny, odbija się w
niej czystość i niewinność; jak Madonna pochyla się naprzód,
ale nie gubi się w kontemplacji Jednego; to sprawia zmiany
wyrazów jej twarzy. To, w czym pogrąża się jej umysł, jest
wielością, wielość, w której odbija się ziemski przepych i ziem-
ska wspaniałość! Zdejmuje rękawiczki, aby ukazać zwierciadłu
i mnie prawą rękę utoczoną jak antyczna rzeźba, bez żadnych
ozdób i bez płaskiego złotego pierścienia na czwartym palcu —
brawo! — podnosi oczy, jak się wszystko zmienia, choć zostaje
takie samo, czoło trochę się zniża, twarz mniej regularnie
owalna, ale żywsza. Rozmawia ze sprzedawcą, jest ożywiona,
wesoła, rozmowna. Już wybrała jedną, dwie, trzy rzeczy, wy-
biera czwartą, trzyma ją w ręku, oko jej znowu się zniża, pyta,
co to kosztuje, chowa to pod rękawiczkę, to będzie sekret,
przeznaczony dla kogo — dla kochanka? — ale ona przecież nie
jest zaręczona — ale, ale jest wiele nie zaręczonych, a mają-
cych kochanków, i jest dużo zaręczonych, a nie kochających...
Mamże ją porzucić? Nie powinienem mącić jej radości?... Chce
płacić, ale zgubiła swój woreczek... Podaje, zdaje się, swój ad-
res, ale nie chcę go słyszeć, nie chcę pozbawiać siebie niespo-
dzianki; spotkam ją jeszcze w życiu, na pewno ją poznam, a
może i ona mnie pozna. Mojego upartego wzroku łatwo się nie
zapomina. Przyjdzie na nią kolej, gdy spotkam ją znowu w nie-
oczekiwanym otoczeniu. Jeżeli mnie nie pozna, jeżeli jej spoj-
rzenie mnie natychmiast o tym nie przekona, na pewno znajdę
okazję, aby spojrzeć na nią z boku. Przysięgam, że przypomni
sobie tę sytuację. Tylko cierpliwie, tylko wstrzemięźliwie,
wszystko się osiągnie pomaleńku. Już jest naznaczona, potem
będzie wybrana.
- 16 -
5-go
To lubię! Sama wieczorem na Östergade!
idącego z tyłu, proszę nie myśleć, że jestem tak złego mniema-
nia o pani i sądzę, że pani chodzi sama, niech pani nie myśli,
że jestem tak niedoświadczony i że nie dostrzegłem od razu tej
niebezpiecznej postaci. Ale dlaczego tak prędko? Więc jest tro-
chę strachu, serce bije odrobinę, i to nie z niecierpliwej tęsk-
noty do domu, ale z powodu niecierpliwego strachu, który
przenika całe ciało swoim słodkim dreszczem, i stąd ten prędki
krok. Przecież to jest wspaniałe, bezcenne, tak lecieć samotnie
— ze służącym za plecami... Ma się swoje szesnaście lat, jest
się oczytaną, to znaczy oczytaną w romansach, złapało się
przechodząc przez pokój brata jakieś słówko z jego rozmowy z
przyjaciółmi, słówko o Östergade. Później kręciło się wielo-
krotnie tamtędy, aby usłyszeć coś, jakieś bliższe szczegóły. Na
próżno. Chciałoby się, gdy się jest już tak dużą dziewczyną,
wiedzieć coś więcej o świecie. Co najwyżej można się tak
przejść z lokajem za plecami. Dziękuję za łaskę. Jaką minę
zrobią na to ojciec i matka, i jaki pretekst tej wycieczki można
wymyślić? Iść na potańcówkę, to za wcześnie, bo August mówił
wyraźnie, że między dziewiątą i dziesiątą; wracać do domu, to
już jest za późno, i najczęściej trzeba taszczyć jakiegoś kawa-
lera ze sobą. W czwartek wieczorem, kiedyśmy jechali z te-
atru, była w gruncie rzeczy najlepsza sposobność, ale to za-
wsze trzeba jechać karetą, i pakuje się do środka pani Thom-
sen i jej urocze kuzynki; żeby się przynajmniej jechało samot-
nie, można by było opuścić okno i rozejrzeć się odrobinę. Ale
często przychodzą okoliczności niespodziewane. Dziś powie-
działa do mnie mamusia: jak tak dalej pójdzie, na pewno nie
skończysz tego haftu, co przygotowujesz ojcu na urodziny, aby
ci nikt nie przeszkadzał, pójdź do cioci Jetty i zostań tam aż do
herbaty, a potem Jens przyjdzie po ciebie. Nie była to w grun-
cie rzeczy miła propozycja, bo u cioci Jetty są potworne nudy;
ale za to będę wracała o dziesiątej sama, ze służącym. Kiedy
* Ulica stanowiąca część Ströget, głównej arterii starej Kopenhagi (przyp.
tłum.)
- 17 -
Jens przyjdzie, poczeka sobie do za kwadrans dziesiąta i wtedy
wyruszymy. Tyle tylko, że mogę spotkać mego pana brata albo
pana Augusta — lepiej byłoby nie spotkać, bo zaraz mnie odpro-
wadzą do domu — ślicznie dziękuję, wolę być wolna. Wolność!
— ale może spostrzegę ich tak, że oni mnie nie zobaczą... No,
moja panienko, co pani widzi i co się pani zdaje, że ja widzę?
Przede wszystkim małą czapeczkę, którą ma pani na głowie, a
w której jest pani szalenie do twarzy, która tak harmonizuje z
całością pani pośpiechu. Nie jest to kapelusz, tym bardziej nie
czepeczek, raczej pewien rodzaj kapturka. Ale przecież to nie-
możliwe, żeby pani włożyła to na siebie dziś rano. Czyżby przy-
niósł to służący, czy może pożyczyła pani to u cioci Jetty? —
Może pani jest incognito? Woalki pani nie może ściągnąć na dół,
skoro pani chce czynić obserwacje. A może to nie jest woalka,
tylko szeroka blondynowa koronka. W cieniu nie można rozpo-
znać. Wszystko jedno, co to jest, ale zakrywa pani górną poło-
wę twarzy. Pani podbródek jest naprawdę piękny, trochę za
ostry; usteczka otwarte, to dlatego, że pani szła tak prędko.
Zęby — białe jak śnieg. Tak powinno być. Zęby to niezwykle
ważna rzecz, to straż kryjąca się za uwodzicielską słodyczą
warg. Policzki tryskają zdrowiem. Jeżeli się głowę lekko pochy-
liło na bok, łatwo było zajrzeć pod ten woal czy pod tę koron-
kę. Uwaga, takie ukośne spojrzenie jest bardziej niebezpieczne
niż spojrzenie wprost. Tak jak przy fechtunku; a jakiż oręż jest
równie ostry, równie przenikliwy, równie szybki w akcji, a przez
to prowadzący do rozczarowań, jak ludzki wzrok? Trafia się wy-
soką kwartę, jak mówią fechmistrze, i atakuje w sekundę; im
prędzej następuje atak po zaznaczeniu, tym lepiej. Nieopisany
to moment — chwila trafienia. Przeciwnik czuje się zwyciężony,
jest pobity, ale w zupełnie innym miejscu, niż mu się zdaje...
Ale ona nieustraszenie kroczy dalej, nie lękając się i nie mó-
wiąc nic. Proszę uważać, nadchodzi szybko jakiś człowiek, pro-
szę ściągnąć woalkę, proszę nie pozwolić, aby jego pospolity
wzrok zbrukał twe rysy, pani nie ma nawet pojęcia o tym, że
być może przez długi czas nie będzie mogła pani zapomnieć
tego lęku, jakim przejął panią dotyk tego wzroku — pani nie
widziała tego tak jak ja, że to on opanował sytuację. Służący
- 18 -
potraktowany jest jak przedmiot. No i ma pani, widzi pani, co
to jest, wychodzić samej tylko ze służącym. Lokaj upadł. W
gruncie rzeczy jest to bardzo śmieszne, ale co pani teraz zrobi?
Zawróci pani i pomoże mu pani stanąć na nogi, to nie wypada,
kroczyć dalej z zabłoconym lokajem nieprzyjemnie, iść dalej
samej niebezpiecznie. Uwaga, potwór się zbliża... Pani mi nic
nie odpowiada, tylko patrzy na mnie, czyż moja powierzchow-
ność budzi lęk w pani? Nie robię na pani żadnego wrażenia, je-
stem poczciwym człowiekiem z innego świata. Nie ma nic w
moich słowach, co by panią mogło dotknąć, nic, co by pani na-
pomknęło o naszej sytuacji, nic, co by mnie do pani zanadto
zbliżyło. Pani lęka się jednak odrobinę, nie może pani zapo-
mnieć o zbliżeniu się podejrzanej postaci. Pani odczuwa trochę
współczucia dla mnie, rozumie pani moje zmieszanie i to, że
nie podnoszę na panią wzroku, co pani daje nade mną przewa-
gę. Cieszy to panią i budzi poczucie bezpieczeństwa. Ma pani
nawet lekką ochotę pośmiać się ze mnie. Założyłbym się, że w
tej chwili miałaby pani odwagę wziąć mnie pod rękę, gdyby to
pani przyszło do głowy... Ach, więc pani mieszka na Stormgade?
Pani przeczy mi zimno i pokrótce. Czyż zasłużyłem na to, skoro
pomogłem pani w trudnej sytuacji? Rozmyśliła się pani, zwraca
się ku mnie, dziękuje mi za moją uprzejmość, podaje mi rękę
— dlaczego pani pobladła? Mój głos się nie zmienił, zachowanie
jednakowe, oko moje tak samo spokojne i opanowane. Uścisk
dłoni? Czyż uścisk dłoni może coś znaczyć? Tak, może, bardzo
może, moja dziewczynko, za dwa tygodnie wytłumaczę ci
wszystko, a tymczasem zostań przy mniemaniu, że jestem do-
brodusznym człowiekiem, który po rycersku pomaga młodej
pannie i może potem uścisnąć jej dłoń w zupełnie niewinnym
sposobie.
7 kwietnia
„A więc w poniedziałek o 1-ej na wystawie obrazów”. Bardzo
dobrze, będę miał zaszczyt stawić się za kwadrans pierwsza.
Małe rendez-vous. Ostatniej soboty puściłem w trąbę wszystkie
- 19 -
zajęcia i zdecydowałem się złożyć wizytę memu nieobecnemu
przyjacielowi, Adolfowi Bruun. W tym celu udałem się około go-
dziny siódmej po południu na Vestergade, gdzie on miał podob-
no mieszkać. Tymczasem nie mogłem go tam znaleźć nawet na
trzecim piętrze, dokąd dotarłem całkiem zdyszany. Kiedy już
chciałem schodzić w dół, do ucha mego doleciał melodyjny głos
kobiecy, który powiedział nieco ściszonym tonem: „A więc w
poniedziałek o 1-ej na wystawie obrazów, w tej porze nie ma
tam nikogo, a w domu, wiesz dobrze, nigdy nie uda mi się cię
zobaczyć”. To zaproszenie było skierowane nie do mnie, ale do
młodzieńca, który raz- dwa- trzy wyskoczył przez drzwi wyj-
ściowe, tak szybko, że nawet moje oczy, a cóż dopiero moje
nogi nie zdołały go dogonić. Gdyby na schodach palił się gaz,
ujrzałbym, czy warto było być aż tak punktualnym. Ale gdyby
palił się gaz, to pewnie bym nic nie posłyszał. Rzeczywistość
jest rozsądna, a ja wciąż pozostaję optymistą... Ale kim jest
ona? Na wystawie roi się od dziewcząt, mówiąc słowami donny
Anny. Jest punktualnie trzy kwadranse na pierwszą. Moja pięk-
na nieznajoma! Chciałbym, aby twój absztyfikant był równie
punktualny, co ja, a może sobie wcale nie życzysz, aby przy-
chodził aż o kwadrans za wcześnie. Zresztą, jak pani sobie ży-
czy, ja w każdym razie jestem do usług... „Czarodziejska ko-
bieto, wróżko czy czarownico, zrzuć swą powłokę”, odkryj się,
prawdopodobnie już jesteś tutaj, niewidzialna dla mnie,
zdradź swą obecność, bo inaczej jakże stwierdzę twoje obja-
wienie? A może przyszło tu więcej kobiet w tym samym celu?
Możliwe. Kto może znać drogi ludzkie, nawet na wystawie ob-
razów. — A właśnie wpada do hallu dziewczyna, spieszy się, leci
prędzej niż wyrzut sumienia zdąża za grzesznikiem. Zapomina
okazać bilet, czerwony woźny ją zatrzymuje. Boże drogi! Jakże
się ona spieszy! To na pewno ona. Skądże ten niewczesny po-
śpiech? Nie ma jeszcze pierwszej. Tak, ale pamiętaj, ma spo-
tkać kochanka; przy takiej okazji czyż to wszystko jedno, jak
się wygląda, przecież sam rozum każe, żeby okazać się z naj-
lepszej strony? Gdy taka młoda krew gna na randkę, dziewczy-
na bierze się do rzeczy jak szalona. Jest całkiem roztrzęsiona.
A ja sobie siedzę wygodnie na krześle i kontempluję piękny
- 20 -
prospekt wiejskiego pejzażu... A ta piekielna dziewczyna pędzi
przez wszystkie sale. Powinna choć trochę postarać się ukryć
swoją pożądliwość; pamiętaj na słowa skierowane do panny
Lisbety
; „To wstyd, gdy młoda panna pokazuje, jak bardzo
chce się spotkać z młodzieńcem!” Ale to jest zupełnie zrozu-
miałe, że wasze spotkanie jest całkiem niewinne. Takie spotka-
nie zazwyczaj uważane jest przez zakochanych za najpiękniej-
sze chwile. Sam przypominam sobie tak dokładnie, jakby to
było wczoraj, ten pierwszy raz, kiedy biegłem na umówione
miejsce, z sercem pełnym radości i niewiedzy szczęścia, które
mnie oczekiwało, pierwszy raz, kiedy klasnąłem trzykrotnie w
dłonie, pierwszy raz, kiedy się otworzyło okno, pierwszy raz,
kiedy małą wiszącą furtkę otworzyła niewidzialna ręka dziew-
czyny, która natychmiast schowała się za drzwiami, pierwszy
raz, kiedy ukryłem dziewczynę pod moim płaszczem w jasną
noc letnią. Ale miesza się z tymi sądami wiele złudzeń. Spokoj-
ny obserwator nie zawsze uważa, że zakochani najpiękniej wy-
glądają w tym momencie. Byłem świadkiem nieraz takich spo-
tkań, gdzie pomimo że dziewczyna była miła, a chłopiec pięk-
ny, ogólne wrażenie było przygnębiające i randka była wcale
niepiękna, chociaż taką zdawała się zakochanym. Kiedy się zy-
skuje doświadczenia, wygrywa się w pewnym sensie, gdyż cho-
ciaż się traci słodki niepokój niecierpliwej tęsknoty, zdobywa
się zdolność nadania temu momentowi prawdziwej piękności.
Mogę się wściekać widząc istotę ludzką tak pomieszaną w ta-
kich okolicznościach, iż zamiast miłości ogarnia ją delirium tre-
mens. Ale co się Cygan zna na marcepanach! Zamiast dyskret-
nie cieszyć się tym niepokojem, pozwolić zapłonąć jego pięk-
ności i nasycić się nim, wywołuje tylko szpetną konfuzję i wra-
ca przecież wesoło do domu, wyobrażając sobie, że miał
cudowne przeżycie. Ale co, u diabła, gdzie sterczy ten facet,
godzina już prawie druga. To okropne stworzenia, ci zakochani.
Taki chłystek każe czekać na siebie dziewczynie! Nie, ja jestem
zupełnie innym człowiekiem! Nie zostaje mi nic innego, jak za-
gadać do niej, kiedy mnie mija po raz piąty. „Niech pani mi wy-
* Ludwig Holberg: Erasmus Montanus, akt 5, scena 5. (przyp. tłum.)
- 21 -
baczy moje natręctwo, proszę pani, ale pani zdaje się szuka
swojej rodziny, pani kilka już razy szybko przeszła koło mnie,
ale widziałem, że pani stale zatrzymywała się w sąsiedniej sali,
może pani nie wie, że jest jeszcze jedna sala za schodami,
może pani tam znajdzie osoby, których szuka”. Ukłoniła mi się,
bardzo jej z tym pięknie. Okoliczność pomyślna, że tamten nie
przychodzi, ryby najlepiej się łapie w zamąconej wodzie. Kiedy
dziewczyna ma poruszone zmysły, można się ważyć na wiele
rzeczy, które inaczej zawodzą. Ukłoniłem się jej tak uprzejmie
i tak zimno, jak tylko można, i znowu siedzę na mym krześle
przed wiejskim pejzażem i nie spuszczam z niej oka. Iść zaraz
za nią byłoby może niebezpieczne, mógłbym być uważany za
natręta i wzbudzić w niej czujność. A teraz ona myśli, że prze-
mówiłem do niej ze współczucia i dobrze to sobie zanotowała.
Nikogutko nie ma w sali za schodami, wiem przecież dobrze.
Samotność dobrze jej zrobi, dopóki widzi wiele ludzi naokoło
siebie, denerwuje się, jak tylko jest sama, uspokaja się. Mam
rację, została tam sama. Za chwilę przejdę i ja en passant;
zgłaszam teraz pretensję do odpowiedzi, mam prawo żądać
ukłonu. Usiadła. Biedna dziewczyna, wygląda tak żałośnie. Ale
bądź spokojna, będziesz pomszczona, ja pomszczę ciebie, zo-
baczy on, czym to się skończy. Jakaż jest piękna, kiedy wiatry
przeciwne zamilkły, a ona odpoczywa w spokojnym nastroju.
Istota jej jest harmonią tęsknoty i cierpienia. Jest niebywale
pociągająca. Siedzi tak, ubrana w strój podróżny, a przecież to
nie ona miała ruszyć w drogę, włożyła ten strój, aby jechać po
radość, a teraz oznacza on jej ból, gdyż oto radość odjeżdża od
niej w dal. Wygląda tak, jak gdyby wyszła na pożegnanie z ko-
chankiem. Niech sobie jedzie! Sytuacja układa się pomyślnie,
chwila mruga do mnie. Teraz trzeba się tak wystawić, żeby się
wydawało, jakobym wierzył, że szukała tu kogoś z rodziny czy
ze swego towarzystwa, a jednak mówić tak ciepło, aby każde
słowo odpowiadało jej uczuciom, takim sposobem wślizgnę się
do jej myśli. — Żeby to wszyscy diabli wzięli, czyż to nie on
nadchodzi, ten chłystek, niewątpliwie to on. Patrzcie mi na
tego łobuza, psuje mi całą pomyślną sytuację. Trzeba to jakoś
przemyślnie poprawić. Trzeba opanować sytuację, włączyć się
- 22 -
do niej. Kiedy mnie teraz ujrzy, nie będzie mogła wstrzymać
się od uśmiechu z mojego powodu, bo ja myślałem, że ona szu-
ka swej rodziny, kiedy ona czekała na kogoś zupełnie innego.
Ten uśmiech uczyni ze mnie jej wspólnika, to już jest coś.
Dzięki serdeczne, moje dziecko, ten uśmiech jest dla mnie
wiele więcej wart, niż ci się zdaje, jest on początkiem, a po-
czątek jest zawsze najtrudniejszy. Teraz już jesteśmy znajomy-
mi, a znajomość nasza oparta jest na pikantnej sytuacji, na ra-
zie to mi wystarczy. Posiedzicie tu z godzinę. Za dwie godziny
będę wiedział, kto pani jest. Nie darmo policja ma spisy męż-
czyzn.
9-go
Czyżbym oślepł? Czy mój wewnętrzny wzrok stracił swą siłę?
Widziałem ją, ale było to jak jakieś niebiańskie objawienie, tak
całkowicie obraz jej zniknął dla mnie. Na próżno pobudzałem
wszystkie siły duszy, aby wyczarować jej obraz. Gdybym ją spo-
tkał znowu, poznałbym ją w okamgnieniu w pośrodku tysiąca. A
tymczasem zniknęła i oko mej duszy na próżno starało się poj-
mać ją w sieci tęsknoty. — Chodziłem po Langelinie obojętny
na wszystko i nie zwracając żadnej uwagi na otoczenie, aczkol-
wiek moje bystre oko uważało na wszystko, kiedy nagle ujrza-
łem ją. Wzrok mój wlepił się w nią nie zważając zupełnie na
wolę swego pana; nie mogłem absolutnie oderwać go od niej i
spojrzeć na inny przedmiot, który chciałem zaobserwować, nie
widziałem go, choć wytrzeszczałem oczy. Jak fechmistrz, który
zatrzyma się w swym wypadzie, tak moje oko zostało nierucho-
me, skamieniało skierowane w jedną stronę. Nie mogłem opu-
ścić wzroku, nie mogłem skierować go do wewnątrz, do środka,
nie mogłem nie widzieć, gdyż widziałem zbyt wiele. Jedyna
rzecz, którą mogłem zauważyć, to tylko to, że miała na sobie
zielony płaszczyk, to było wszystko, co można powiedzieć, to
było pojmaniem obłoku zamiast Junony; wyśliznęła się ode
mnie jak Józef z rąk żony Putyfara, zostawiając mi tylko swój
płaszcz. Towarzyszyła jej starsza pani, która wyglądała na jej
- 23 -
matkę. Tę mógłbym opisać od stóp do głowy, pomimo iż wcale
nie spojrzałem na nią, jedynie prześliznąłem się po niej okiem.
Tak to jest. Dziewczyna zrobiła na mnie wielkie wrażenie, i ją
właśnie zapomniałem, tamta nie zrobiła żadnego wrażenia, i
właśnie tę zapamiętałem.
d. 11
Mój umysł i uczucia uwikłane są stale w te same sprzeczno-
ści. Wiem, że ją widziałem, ale wiem także, że znowu o tym
zapomniałem, ale tak, że w tej resztce wspomnienia, która zo-
stała w mojej głowie, nie mogę znaleźć odświeżenia. Z gwał-
townym niepokojem, jak gdyby od tego zależał mój byt, żąda
dusza ma tego obrazu, a przecież się on nie ukazuje; powinie-
nem wydrzeć sobie oczy, aby je ukarać za łatwość zapomnie-
nia. Kiedy szaleję z niecierpliwości, kiedy zapanowuje cisza w
mym wnętrzu, jest jak gdyby przeczucie i wspomnienie poczy-
nały tkać jakiś obraz, który jednak nie może nabrać dla mnie
wyraźnych konturów, gdyż nie mogę utrwalić jej w jej otocze-
niu, jest to jak wzór delikatnej tkaniny, jaśniejszy niż tło, ale
niewyraźny, bo za jasny. To dziwne uczucie znajdować się w ta-
kim stanie, ale stan ten ma swoje urocze strony zarówno sam w
sobie, jak i dlatego, że pokazuje, jak jeszcze jestem młody.
Może mnie on także nauczyć innej rzeczy, a mianowicie, że za-
wsze szukam zdobyczy wśród młodych dziewcząt, a nie wśród
młodych mężatek. Mężatka jest mniej naturalna, bardziej ko-
kieteryjna; przyjaźń z nią nie jest ani piękna, ani interesująca,
jest pikantna, a pikantne sprawy stawiam na ostatnim miejscu.
— Zupełnie nie oczekiwałem, że będą jeszcze w stanie znowu
zasmakować w pierwszych doznaniach zakochania: nurzałem
się w miłości, stałem się tym, co się u sportowców nazywa se-
niorem, nic dziwnego, że jestem trochę przechodzony. Tym le-
piej, tym więcej obiecuję sobie po tej przygodzie.
- 24 -
14-go
Ledwo poznaję siebie. Moje zmysły szaleją jak morze wzbu-
rzone wichrami namiętności. Gdyby ktoś mógł ujrzeć mą du-
szę w tym stanie, mogłaby się mu wydawać podobna do łódki,
która się zanurza dziobem głęboko w morze i grozi jej w tej
niebezpiecznej wyprawie zatonięcie na głębokościach morskiej
otchłani. Nie spostrzegłby, że wysoko na maszcie czuwa na
straży marynarz. Ruszajcie naprzód, dzikie siły, szalej potęgo
namiętności, rzucajcie wzburzoną pianę pod obłoki, nie pochło-
ną mnie wasze fale! Siedzę spokojnie, ja, król raf!
Prawie nie znajduję miejsca na postawienie stopy, miejsca,
którego na próżno szuka morski ptak, aby się utrzymać wśród
wzburzonych fal moich namiętności. A przecież takie wzburze-
nie jest moim żywiołem, na którym buduję, jak Alcedo Ispida
buduję gniazdo na falach.
Indory wściekają się, kiedy widzą kolor czerwony, a ja szale-
ję, kiedy widzę kolor zielony, za każdym razem widzę zielony
płaszcz; a ponieważ oko mnie zawodzi, czasami wszystkie me
nadzieje rozwiewają się z powodu woźnego ze szpitala Króla
Fryderyka
20-go
Trzeba się ograniczać, najlepszy to sposób uzyskania naj-
większych korzyści. Nie zdaje mi się, abym prędko dowiedział
się czegoś o dziewczynie, która napełniła moją duszę i moje
myśli tak całkowicie, ile pragnie ma tęsknota. Muszę się zacho-
wywać zupełnie spokojnie, gdyż i ten stan ducha, ciemne i nie-
określone, ale mocne poruszenie ma swoją słodycz. Zawsze
ubóstwiam, kiedy w jasną noc księżycową kładę się na dnie ło-
dzi na jednym z naszych przepięknych jezior. Opuszczam wtedy
* Alcedo Ispida (ptak lodowy), o którym w starożytności istniało podanie, że
buduje gniazda na falach (przyp. tłum.)
* Nosiciele lektyk z chorymi ze szpitala Króla Fryderyka chodzili w zielonych
ubraniach (przyp. tłum.)
- 25 -
żagle, nie wiosłuję i nie steruję, wyciągam się jak długi, patrzę
w głębie niebios. Kiedy fale kołyszą łódkę na swym łonie, kiedy
wiatr szybko gna obłoki, księżyc co chwila znika i znowu się po-
kazuje, znajduję spokój w tym niepokoju; ruch fal usypia mnie
i uderzenia o brzeg łódki tworzą monotonną kołysankę, szybki
ruch obłoków, zmiana światła i cienia upaja mnie i śnię czuwa-
jąc. W ten sam sposób układam się i teraz, opuszczam żagle,
porzucam ster, tęsknota i oczekiwanie uciszają się stopniowo,
stają się coraz słabsze; kołyszą mnie jak dziecko, nade mną
wznosi się niebo nadziei, jego nieokreślony obraz wznosi się
nade mną jak blask miesiąca, to oślepia mnie swym światłem,
to ogarnia cieniem. Jakaż to rozkosz tak płynąć na ruchliwej
wodzie — jakaż to rozkosz poruszać się tak w swoim wnętrzu.
21-go
Dnie mijają, nie zbliżam się do celu. Dziewczęta bawią mnie
bardziej niż kiedykolwiek, a jednak nie mam ochoty na ich to-
warzystwo. Szukam wszędzie tamtej. Kosztuje mnie to często
bardzo dużo, gasi mój wzrok, przyćmiewa moje przyjemności.
Wkrótce nastąpi przyjemny czas, kiedy w życiu ruchliwych ulic
i uliczek będzie się miało za darmo to wszystko, za co zimą
drogo się płaci w życiu towarzyskim; gdyż młoda dziewczyna
dużo rzeczy zapomina — nigdy sytuacji. Życie towarzyskie po-
zwala na obcowanie z płcią piękną, ale nie daje żadnych prze-
pisów, jak trzeba zaczynać romans. W życiu towarzyskim każda
dziewczyna jest uzbrojona, mało jest okazji, a najczęściej
dziewczyna nie ma żadnych podniet zmysłowych. Na ulicy
dziewczyna jest jak otwarte morze, i wszystko dlatego działa
mocniej, i wszystko zdaje się bardziej tajemnicze. Daję sto ta-
larów za uśmiech młodej dziewczyny na ulicy, nie dam i dzie-
sięciu za podanie ręki w towarzystwie, a zresztą zupełnie inne
to wartości. Kiedy romans się zaczął, to szuka się odpowiednie-
go wyrazu uczuć i w towarzystwie. Ma się tajemny sposób poro-
zumienia się, przejmuje ją to dreszczem, to jest najskutecz-
niejszy środek podniecający ze wszystkich, jakie znam. Nie po-
- 26 -
winna o tym mówić, ale nie przestaje o tym myśleć; nie wie,
czy się już zapomniało o wszystkim, czy się jeszcze pamięta:
drażni się ją to w ten, to w inny sposób. W tym roku moje żni-
wo nie będzie obfite: ta dziewczyna zajmuje mnie za bardzo.
W pewnym sensie dochody mam skąpe, ale za to mam widoki
na wielką wygraną.
5-go
Przeklęty Przypadku! Nigdy cię nie przeklinałem za to, żeś się
zdarzył, ale przeklinam cię za to, że się nie zdarzyłeś. A może
to ma być twoim nowym wynalazkiem, niepojęta istoto, bez-
płodna macierzy wszystkiego, ostatnia resztko tych czasów,
kiedy konieczność urodziła wolność i kiedy wolność z powrotem
dała się zwabić do macierzystego wnętrza. Przeklęty Przypad-
ku! Jedyny mój powierniku, jedyna istoto, którą uważam za
godną być moim sojusznikiem i moim wrogiem, zawsze równy
sobie w nierówności, zawsze niepojęty, zawsze zagadkowy! Ty,
którego kocham z całą sympatią mej duszy, w którego obrazie
odtwarzam samego siebie, dlaczego nie ukazujesz mi się? Nie
żebrzę o twą łaskę, nie modlę się pokornie do ciebie, nie pro-
szę cię, abyś się objawił w ten lub inny sposób, takie składanie
modlitw jak przed Bogiem byłoby pogańskim kultem, nie do
przyjęcia dla ciebie. Ale wyzywam cię do walki, dlaczego się
więc nie ukazujesz? Czyż się zatrzymał ruch budowy świata,
czyż rozwiązana jest twoja zagadka, czyż się pogrążyłeś w ot-
chłani wieczności? Straszna to myśl, że świat zatrzymał się z
nudów! Przeklęty Przypadku, czekam na ciebie. Nie chcę cię
zmóc zasadami czy tym, co szalony motłoch nazywa charakte-
rem, nie, chcę cię wyczarować poezją! Nie chcę być poetą dla
innych, ukaż się! Wyczaruję cię, spożyję mój poemat i to bę-
dzie moim pożywieniem! A może uważasz mnie za niegodnego?
Jak bajadera, która tańczy na cześć bóstwa, tak ofiarowałem
się służyć tobie; lekki, ledwie przyodziany, zręczny, bezorężny,
wyrzekam się wszystkiego; nic nie posiadam, niczego nie pożą-
dam, nic nie kocham, nie mam nic do stracenia, ale przeto nie
- 27 -
stałem się więcej wart od ciebie, ciebie, któremu z dawna
obrzydło odbierać ludziom to, co kochała, znudzony ludzkimi
podłymi westchnieniami, ludzkimi podłymi prośbami. Zaskocz
mnie, jestem gotów, żadnych zakładów, walczmy honorowo.
Pokaż mi ją, pokaż mi możliwość, która zdaje się niemożliwa,
pokaż mi ją w mgłach podziemnego świata, abym ją stamtąd
wyprowadził
, niech mnie nienawidzi, gardzi mną, niech będę
jej obojętny, niech kocha innego, nie lękam się; ale porusz
wody sadzawki, przerwij milczenie. Tak mnie wygłodzić to pod-
łość z twej strony, ty, który sobie wyobrażasz, że jesteś silniej-
szy ode mnie.
dnia 6 maja
Już wiosna. Wszystko się rozwija, także dziewczęta. Zdejmu-
je się płaszcze zimowe, zapewne i mój zielony płaszcz wisi w
szafie. To są skutki zawierania znajomości z dziewczętami na
ulicy, nie w towarzystwie, gdzie od razu wiadomo, jak się
dziewczyna nazywa, z jakiej pochodzi rodziny, gdzie mieszka,
czy jest zaręczona. Ta ostatnia wiadomość niezwykle jest waż-
na dla wszystkich poważnych i stałych starających się, którzy
jak ognia boją się zakochać w cudzej narzeczonej. Taki facet
odczuwałby piekielną trwogę, gdyby znajdował się w mojej
skórze; byłby zupełnie wykończony, gdyby jego starania o wia-
domości zakończyły się wieścią, że jest zaręczona. Ale mnie to
mało martwi. Zaręczyny to tylko zabawna przeszkoda. Nie boję
się ani zabawnych, ani tragicznych przeszkód, jedyna rzecz,
której się boję, to nuda. Dotychczas jeszcze się nie dowiedzia-
łem żadnej rzeczy, mimo że niczego nie zaniedbałem i wiele
razy przekonałem się o słuszności słów poety
nox et hiems, longaeque viae, saevique dolores
mollitus his castris, et labor omnis inert.
* Aluzja do mitu Orfeusza (przyp. tłum.)
* Owidiusz, Ars amandi II, 235 (przyp. tłum.)
- 28 -
Może wcale nie pochodzi ona stąd, z miasta. Może pochodzi
ze wsi? Może, może, do wściekłości doprowadzają mnie te
wszystkie „może”, i im więcej mam w głowie tych „może”, tym
staję się wścieklejszy. W każdym razie odłożyłem już pieniądze
na podróż. Na próżno szukam jej po teatrach, koncertach, ba-
lach i promenadach. To mnie cieszy do pewnego stopnia; dziew-
czyna, którą można często spotkać na takich zabawach, naj-
częściej niewarta jest zachodów. Brak jej wtedy najczęściej
tej świeżości, która jest dla mnie conditio sine qua non
. Ła-
twiej jest znaleźć Preciosę w cygańskim obozie niż taką dziew-
czynę w tancbudzie, gdzie młode dziewczęta wystawione są na
sprzedaż — w całej niewinności, i niech nas Bóg broni, abyśmy
myśleli inaczej!
12-go
Moje dziecko, dlaczego pani nie stanęła w bramie? Nie ma
nic zdrożnego, kiedy dziewczyna staje w bramie podczas desz-
czu. Ja staję zawsze, zwłaszcza kiedy nie mam parasola, nawet
czasami, kiedy mam parasol, jak na przykład w tej chwili.
Zresztą, mógłbym wymienić parę szanownych dam, które nie
zawahałyby się tak uczynić: staje się spokojnie, odwraca się
plecami do ulicy, tak że przechodnie nawet nie mogą zoriento-
wać się, czy się stoi czy się wchodzi do domu. Przeciwnie, jest
to bardzo nieprzezornie, kiedy się chowa za na wpół otwartą
bramą, należy się wtedy lękać konsekwencji, gdyż im bardziej
się człowiek kryje, tym przykrzej mu jest być odkrytym. Jeżeli
się jednak człowiek schował, to powinien stać bez ruchu, pole-
cając się opiece swego geniusza czy też Anioła Stróża; szcze-
gólnie należy unikać wyglądania na ulicę w celu przekonania
się, czy deszcz już ustał. Jeżeli się chce przekonać o tym, czy-
ni się odważnie jeden krok naprzód i patrzy się z powagą w nie-
bo; a gdy przeciwnie, ciekawie, z wahaniem, lękiem, niepew-
nie wysuwa głowę i szybko się ją cofa — to każde dziecko zro-
zumie, że to jest zabawa w chowanego. A ja, który zawsze ba-
** Warunkiem koniecznym (przyp. tłum.)
- 29 -
wię się razem, muszę się powstrzymywać, nie odpowiadać na
pytania, jeżeli mnie kto zapyta... Proszę nie myśleć, że żywię
jakieś złe myśli o pani, nie ma pani najmniejszego zamiaru
wysuwać swej głowy, zresztą byłaby to najniewinniejsza gra
w świecie. Przeciwnie, nie powinna mnie pani poniżać w swych
myślach, moje imię i moja reputacja nie wytrzymałyby tego.
Zresztą to pani zaczęła. Radzę pani nikomu nie opowiadać o
tym zdarzeniu; nie miała pani racji. Cóż mogłem zrobić innego,
niż zrobiłby każdy kawaler na moim miejscu: musiałem ofiaro-
wać pani mój parasol. A gdzież się ona podziała? Rozkosznie
ukryła się za drzwiami portiera. Jest to najmilsza dziewczyna,
wesoła, uszczęśliwiona. — „Może mi pan powie, panie portie-
rze, czy zaglądała tu taka młoda pani, widziałem jej głowę w
bramie, zapewne szukając parasola. Właśnie jej szukamy, ja i
mój parasol”. Pani się śmieje. Może pani pozwoli przysłać jutro
służącego po parasol, a może pani każe przywołać powóz — nie
ma za co dziękować, to zwyczajna uprzejmość. — Jest to naj-
milsza dziewczyna, jaką widzę od dłuższego czasu, jej spojrze-
nie jest tak dziecinne, ale tak żywe, cała jej istota tak przy-
jemna, tak czysta, ale zaciekawiona. Odejdź w spokoju, dzieci-
no, gdyby nie pewien zielony płaszcz, chciałbym zawrzeć z
tobą bliższą znajomość. Idzie w dół na wielką Kjøbmagergade.
Jakże była niewinna i ufna, ani cienia pruderii. Jaki lekki ma
krok, jak pięknie porusza głową — zielony płaszcz wymaga
wielkich wyrzeczeń.
d. 15-go
Dzięki ci, drogi Przypadku, przyjmij me dzięki! Smukła była i
dumna, tajemnicza i pełna zamyśleń, jak jodła, jak wystrzał,
jak myśl, która wznosi się z głębi ziemi ku niebu, niewytłuma-
czalna, sama dla siebie niezrozumiała, jak całość, która nie
dzieli się na części. Buki tworzą zielone korony, których liście
mówią o tym, co się dzieje w ich cieniu, jodła nie ma korony,
nic nie opowiada, sama z siebie jest zagadką — taka była ona.
Zawarta sama w sobie, sama z siebie rodziła się, spokojna duma
- 30 -
gnieździła się w niej, jak górny duch jodły, chociaż gałęzie jej
schylały się do ziemi. Smutek spowijał ją jak gruchanie leśnych
gołębi, głęboka tęsknota za czymś nieokreślonym. Była zagad-
ką, która tajemnie kryła własne rozwiązanie, swoją tajemnicę,
a czymże były wszystkie tajemnice dyplomatów w porównaniu z
tą tajemnicą, zagadką, a cóż na świecie jest równie pięknego
jak słowo rozwiązujące tę zagadkę? Jakież znaczenie nadaje
temu słowu „rozwiązać” nasz język! Rozwiązać — ileż znaczeń
ma to słowo, jakże piękne, jak mocne są te znaczenia, wszyst-
kie kombinacje, w których słowo to możemy spotkać! Skoro bo-
gactwo duszy jest zagadką, dopóki więzy języka nie są roz-
wiązane i tym samym wyjaśniają znaczenie zagadki, tak samo i
młoda dziewczyna jest zagadką. Dzięki ci, dobry Przypadku,
przyjmij moje dzięki! Jeślibym spotkał ją w zimie, zapewne
owiniętą w zielony płaszcz, może zmarzniętą, chyba niełaska-
wość pogody zmniejszyłaby jej urok. Ale przeciwnie, co za
szczęście, zobaczyłem ją po raz pierwszy w najpiękniejszej po-
rze roku, wczesnym latem, w świetle popołudnia. Zima ma
swoje przewagi. Wspaniale oświetlona sala balowa może być
upiększającym otoczeniem dla ustrojonej na bal dziewczyny;
ale zbyt rzadko ukazuje się ona tam w korzystnym świetle,
właśnie dlatego, że wszystko się składa na korzystne oświetle-
nie, któremu dziewczyna ustępuje albo z którym walczy, i jed-
no, i drugie ma wpływ niekorzystny; częściowo dlatego, że
wszystko przypomina, że są to sprawy przelotne i przemijające
i wywołują niecierpliwość, która niszczy urok zabawy. Były ta-
kie chwile, kiedy chętnie bywałem na sali balowej, nie unika-
łem uroczego przepychu i bezcennej powierzchni młodości i
piękna, skomplikowanej gry sił, ale nie porywało mnie to tak,
żebym aż tracił głowę. Nie pojedyncza piękność pociągała
mnie, ale całość; senne widziadło przechodzi, a w tym widzia-
dle plączą się wszystkie razem kobiece postaci i wszystkie te
ruchliwe postaci szukają czegoś, szukają uspokojenia w obra-
zie, którego dostrzec niepodobna.
- 31 -
Było to na ścieżce, która biegnie między Północną a Wschod-
nią Bramą
. Była godzina prawie pół do siódmej. Słońce już nie
paliło tak silnie, tylko jego ślad zachował się w łagodnym świe-
tle, które ogarniało cały krajobraz. Natura odetchnęła lżej. Je-
zioro leżało ciche, gładkie jak lustro. Urocze domki na fortecz-
nych wałach odbijały się w wodzie, która dalej stawała się
ciemna jak metal. Ścieżka i budynki po drugiej stronie były
oświetlone promieniami gasnącego słońca. Niebo było jasne i
czyste, tylko pojedynczy lekki obłok niezauważalny płynął po
nim, a widać go było lepiej, gdy się patrzyło na jego odbicie w
wodzie, na której blask chmurki roztapiał się błyszcząc. Nie
drgnął ani listek. To była ona. Oko moje nie myliło się, choć nie
widziało zielonego płaszcza. Chociaż od tak długiego czasu cze-
kałem na tę chwilę, nie mogłem opanować pewnego niepokoju,
wznoszenia się i opadania uczuć, podobnie jak wznosił się i
opadał pogrążony w śpiewie skowronek nad sąsiednim polem.
Była sama. Jak była ubrana, znowu zapomniałem, ale jej obraz
tkwi mi teraz w oczach. Była sama, zajęta bardzo, nie sobą
samą, ale swoimi myślami. Nie rozmyślała specjalnie, ale ciche
kołysanie myśli tkało wkoło niej obraz tęsknoty, pełnej prze-
czuć, równie niezrozumiałych, jak częste westchnienia dziew-
czyny. Był to najpiękniejszy czas dziewczęcego żywota. Młoda
dziewczyna nie rozwija się jak chłopiec, nie rośnie, rodzi się
tylko. Chłopak poczyna się zaraz rozwijać i na rozwój swój po-
trzebuje dużo czasu. A młoda dziewczyna potrzebuje dużo cza-
su na narodzenie się, ale rodzi się od razu dorosła. Na tym po-
lega jej niezwykłe bogactwo; w chwili kiedy się urodzi, jest już
zupełnie dojrzała, ale ten moment przychodzi bardzo późno.
Dlatego też rodzi się dwa razy, po raz drugi, kiedy wychodzi za
mąż, a właściwie w tym momencie przestaje się rodzić, dopie-
ro teraz rodzi się naprawdę. Nie tylko Minerwa wyskoczyła z
głowy Zeusa w pełnym uzbrojeniu, nie tylko Wenus rodzi się z
głębin morskich w całej swej piękności, tak się rodzi każda
dziewczyna, której kobiecość nie została zepsuta przez to, co
się nazywa wychowaniem. Budzi się nie stopniowo, lecz za jed-
* Za czasów Kierkegaarda Kopenhaga była jeszcze otoczona murami. Zburzo-
no je w roku jego śmierci (przyp. tłum.)
- 32 -
nym zamachem, ale czasem śni dłużej, o ile ludzie nie są tak
nierozsądni, aby ją budzić za wcześnie. Ale taki sen to nieskoń-
czone bogactwo. Widać, że była zajęta, nie sama sobą, lecz w
sobie samej, a to zajęcie było nieskończonym spokojem i wypo-
czynkiem jej wnętrza. Takie bywa bogactwo dziewczyny; wzbo-
gaca człowieka zajęcie się tym bogactwem. Jest bogata, choć
nie wie, że posiada taki majątek; jest bogata, jest skarbem.
Cichy pokój unosił się nad nią i trochę smutku. Było lekko pa-
trzeć na nią, była lekka jak Psyche, którą unoszą duchy, nawet
jeszcze lżejsza; unosiła sama siebie. Niech tam sobie doktorzy
Kościoła rozprawiają o wniebowstąpieniu Madonny, to nie jest
dla mnie niepojęte, gdyż już nie należała do tego świata. Ale
lekkość młodej dziewczyny jest czymś niepojętym i urąga pra-
wu ciążenia. Nie zauważała nic dookoła i myślała przeto, że
sama jest nie zauważona. Trzymałem się z daleka i upajałem
się jej widokiem. Szła powoli, żaden pośpiech nie mącił jej
spokoju ani ciszy otoczenia. Nad jeziorem siedział chłopak z
wędką, ona stanęła, patrzyła na lustro wody i na mały strumyk.
Nie zgrzała się idąc, ale chciała wypocząć; rozwiązała chustecz-
kę, którą miała na szyi pod szalem. Łagodny powiew od jeziora
owionął jej pierś, białą jak śnieg, choć ciepłą i pełną, chłopak
nie był zadowolony, że ktoś się przypatruje jego połowowi, od-
wrócił ku niej dość flegmatyczne spojrzenie i przyglądał się
dziewczynie. Był rzeczywiście śmieszny, i nie dziwię się jej, że
się zaśmiała do niego. Tak młodzieńczo się śmiała, w tym była
podobna do tego chłopaka, zdaje mi się, że nie lękałaby się
dać mu szturchańca w bok. Oko miała duże i błyszczące; kiedy
się w nie spojrzało, dostrzegało się ciemny blask, który rodził
przeczucie nieskończonej głębi, do której niepodobna było
przeniknąć; ale spojrzenie to było czyste i niewinne, łagodne i
spokojne, pełne humoru, kiedy się uśmiechała. Łuk nosa miała
pięknie sformowany, ponieważ patrzyłem na nią z boku, linia
jego zlewała się z czołem, nos stawał się krótszy i jakby trochę
wyzywający. Szła przed siebie, ja za nią. Na szczęście spotyka-
łem na ścieżce wielu znajomych; kiedy zamieniałem parę słów
to z tym, to z owym, dawałem się jej trochę wyprzedzić, a po-
tem dopędzałem ją wkrótce i w ten sposób nie potrzebowałem
- 33 -
kroczyć tak wolno jak ona. Szła w stronę Wschodniej Bramy.
Chciałem niepostrzeżenie przyjrzeć się jej z bliska. Na samym
rogu stoi dom, skąd mogłem wygodnie czynić moje obserwacje.
Znałem ludzi, którzy tam mieszkali, wystarczyło tylko zajść do
nich. Minąłem ją szybkim krokiem, tak jakbym nie zwrócił na
nią najmniejszej uwagi. Wyprzedziłem ją spory kawałek, przy-
witałem się ze znajomymi na prawo i na lewo i zawładnąłem
oknem, które wychodziło wprost na tę ścieżkę. Widziałem, jak
powoli nadchodzi, i prowadziłem jednocześnie ożywioną roz-
mowę z towarzystwem spożywającym podwieczorek w bawial-
ni. Jej krok przekonał mnie o tym, że nie przeszła ona szkoły
tańca. A jednak krok ten był dumny, pełen naturalnej szlachet-
ności, zdradzający zupełny brak zajęcia swoją osobą. Widzia-
łem ją dłużej, niż się spodziewałem. Wprawdzie z okna widać
było tylko nieduży kawałek ścieżki, ale mogłem widzieć stąd
długą groblę, która wychodziła na jezioro, i ku memu wielkie-
mu zdziwieniu ujrzałem ją znów na tej grobli. Przyszło mi do
głowy, że może ona tu mieszka, może jej rodzice wynajmują tu
letnie mieszkanie. W każdym razie zacząłem żałować, że wla-
złem w to towarzystwo, bałem się, że ona zawróci, a ja stracę
ją z oczu. To, że doszła do końca grobli, świadczyło o tym, że
zaraz zawróci i zniknie mi z oczu. I nagle ukazała się tuż obok.
Minęła dom, w którym się zaczaiłem, skoczyłem po laskę i ka-
pelusz, aby jeszcze postarać się wielokrotnie wymijać ją i iść
jej śladem aż do chwili, kiedy znajdę jej miejsce zamieszka-
nia, ale w tym pośpiechu trąciłem ramię damy, która częstowa-
ła kogoś herbatą, i oczywiście wytrąciłem filiżankę na dywan.
Usłyszałem okropny okrzyk i stałem nieruchomo z laską i kape-
luszem w ręku, myśląc tylko o tym, jak by się wydostać z poko-
ju. Aby usprawiedliwić mój postępek i wytłumaczyć moją rejte-
radę, z patosem zawołałem: „Jak Kain uciekam z miejsca,
gdzie przelałem... wodę!”. Ale jak gdyby wszystko sprzysięgło
się na mnie, gospodarzowi przyszła do głowy okropna myśl
przedłużenia mojego żartu. Objawił on głośno i poważnie, że
nie mogę opuścić towarzystwa, zanim nie wypiję filiżanki her-
baty z rąk damy, która ją rozlała, a tym dopiero zmyję moje
przewinienie. Ponieważ byłem święcie przekonany, że mój go-
- 34 -
spodarz gotów jest zastosować w potrzebie gwałt, uważając to
za uprzejmość, nie pozostawało mi nic innego do roboty jak zo-
stać. A ona tymczasem znikła.
dnia 16-go
Jak pięknie jest być zakochanym, jakież to interesujące wie-
dzieć o tym zakochaniu! Bo to wielka różnica! Może mnie złościć
myśl, że ona znowu znikła, a jednak cieszy mnie to w pewnym
sensie. Jej obraz, który sobie stworzyłem, unosi się niejasno
pomiędzy prawdziwą jej postacią a tej postaci ideałem. Obraz
ten jednak wciąż stawiam sobie przed oczami; ale właśnie dla-
tego, że jest to albo rzeczywistość, albo obraz rzeczywistości,
działa jak specjalny czar. Nie ogarnia mnie niecierpliwość, ten
obraz żyje tu w mieście i to mi w tej chwili wystarcza. Ta moż-
liwość określa to, że obraz jej może mi się ukazać — wszystkim
można się cieszyć tak powoli. Czyż mam się niepokoić, ja, któ-
ry mogę się uważać za ulubieńca bogów, któremu przypadło w
udziale szczególne szczęście być znowu zakochanym? 'Jest to
przecie coś, czego nie może mnie pozbawić ani sztuka, ani na-
uka, prawdziwy dar niebios. Ale skoro udało mi się znowu zbu-
dować miłość, muszę wybadać, jak długo da się ona podtrzy-
mać. Wypieściłem tę miłość, tak jak nie hodowałem pierwszej
miłości. Zresztą jest to uboga sposobność, okazuje się, chodzi
tylko o jej wyzyskanie; bo smutna to prawda, że nie jest to
żadna sztuka uwieść dziewczynę, ale szczęściem jest znaleźć
dziewczynę godną uwiedzenia. Miłość ma wiele tajemnic, a
owo pierwsze zakochanie jest także tajemnicą, chociaż nie na-
leży do rzadkości, prawie wszyscy ludzie zakochani zaręczają
się czy też robią inne głupstwa, a wszystko przemija w mgnie-
niu oka i najczęściej nikt nie wie, co zyskał, a co stracił. Dwa
razy ukazała mi się i znikła; oznacza to, że będzie mi się czę-
ściej ukazywać. Gdy Józef wykładał sny faraonowi, powiedział:
to, że śniło ci się to dwa razy, oznacza, że sny te niedługo się
spełnią.
- 35 -
Byłoby to bardzo zajmujące, gdyby się naprzód znało te siły,
których objawienie napełnia treścią życie. Ona gdzieś tu bytuje
w ciszy i spokoju; nie przeczuwa, że istnieję także, a tym bar-
dziej nie wie, co się dzieje u mnie w środku, a jeszcze mniej
przeczuwa tę pewność, z jaką ja spoglądam w przyszłość; gdyż
moja duma wymaga coraz więcej i więcej od rzeczywistości,
staje się coraz to silniejsza. Jeżeli dziewczyna nie wywołała od
pierwszego spojrzenia takiego wrażenia, aby zbudziło to tęskno-
tę do ideału, to rzeczywistość nie ma żadnego powabu; jeżeli,
przeciwnie, wywołuje takie wrażenie, to człowiek czuje się nie-
co oszołomiony. Gdyż, jeżeli nie jest pewien swej ręki, swego
oka i swego zwycięstwa, radzę mu szczerze dokonać ataku pod
wpływem pierwszego impulsu, gdyż właśnie dlatego, że jest
oszołomiony, posiada siły nadnaturalne; gdyż takie oszołomienie
jest dziwną mieszaniną sympatii i egoizmu. Co prawda straci on
nieco z przewidywanych rozkoszy, nie będzie mógł upajać się
swą sytuacją, którą sam wytworzył, gdyż będzie nazbyt w nią
zaplątany. Co jest tu najpiękniejsze — trudno zdecydować, co
jest najbardziej zajmujące — łatwo dostrzec. W każdym bądź
razie jest dobrze zbliżyć się jak można najbardziej do linii po-
działu. To daje mi największą przyjemność; co sprawia przyjem-
ność innym, tego oczywiście nie wiem. Posuwać się dalej ra-
czej nie warto, a środki, których w tych wypadkach używają
zakochani, są godne pogardy; nie wyrzekają się pieniędzy, siły,
wpływu osób trzecich, napojów nasennych itd. Ale co to za
przyjemność w miłości, która nie posiada w sobie całkowitego
oddania, co najmniej z jednej strony? Ale takie oddanie z regu-
ły wymaga ducha — a ducha właśnie nie mają tacy kochanko-
wie.
dn. 19-go
Kordelia! A więc zowie się Kordelia! Cudowne imię, a i to ma
swoje znaczenie, bo trudno jest wymieniać przy najmilszych
nazwach jakieś brzydkie imię! Poznałem ją z daleka, szła z in-
nymi dwiema dziewczętami po lewym trotuarze. Rytmy jej kro-
- 36 -
ków świadczyły o tym, że ma zamiar stanąć za chwilę. Stałem
na rogu ulicy i udając, że czytam plakaty, nie spuszczałem oczu
z mojej nieznajomej! Żegnały się z sobą. Tamte odprowadzały
ją zapewne kawałek drogi, gdyż zawróciły w przeciwną stronę.
Ona zaś poszła w stronę mojego rogu. Kiedy zrobiła parę kro-
ków, jedna z tamtych dziewcząt przybiegła szybko i wołała tak
głośno, że mogłem usłyszeć: Kordelio! Kordelio! Trzecia zbliżyła
się także; zsunęły głowy razem tworząc tajną radę, której ta-
jemnicę daremnie próbowałem posiąść natężając ucho; a po-
tem pobiegły wszystkie trzy, i to znacznie prędzej, w tę samą
stronę, w którą szły te dwie. Poszedłem za nimi. Ale weszły do
pewnego domu na nadbrzeżu. Czekałem dość długo, to było
przecież jasne, że Kordelia musi wrócić z powrotem sama. Ale
nic podobnego nie zaszło.
Kordelia! Cudowne naprawdę imię, tak się przecie zwała
trzecia córka króla Leara, ta niezwykła dziewczyna, której ser-
ce nie mieszkało na wargach, której wargi niemiały, gdy serce
było pełne. Taka sama jest moja Kordelia. Podobna do tamtej,
jestem tego pewny. W innym sensie zamieszkuje jej serce na
wargach, nie w kształcie słowa, ale w serdeczniejszej formie,
w formie pocałunku. A wargi jej tryskały zdrowiem! Nigdy nie
widziałem piękniejszych.
Że jestem rzeczywiście zakochany, mogę wnioskować między
innymi także z tego, że taką tajemnicą okrywam tę sprawę na-
wet przed sobą samym. Każda miłość pełna jest tajemnicy, na-
wet ta zdradliwa, gdyż ma w sobie odnośne estetyczne momen-
ty. Nie chciałem nigdy mieć powiernika ani nie miałem chęci
chwalenia się moimi przygodami. Prawie cieszę się z tego, że
nie wiem, gdzie ona mieszka, wiem tylko, gdzie bywa. Może
właśnie dlatego zbliżyłem się do celu. Mogę nie budząc jej
uwagi rozpocząć moje starania i mając taki punkt oparcia nie
będzie już trudno zdobyć możności bywania w jej rodzinie. A
jeżeli ta okoliczność może wywoływać trudności, eh bien!, to
przyjmę chętnie i te trudności; wszystko, co czynię, czynię con
amore; w ten sposób i kocham także con amore.
- 37 -
dn. 20-go
Dzisiaj uzyskałem pewne wiadomości o domu, w którym znik-
nęła. Należy do wdowy, którą Bóg pobłogosławił trzema córka-
mi. Można od nich uzyskać kupę informacji, o ile same je po-
siadają. Jedyna trudność to pojąć te informacje udzielane w
trzeciej potędze; to znaczy udzielane przez wszystkie trzy jed-
nocześnie. Nazywa się Kordelia Wahl i jest córką kapitana że-
glugi morskiej. Umarł on parę lat temu, matka też. Ojciec był
człowiekiem twardym i surowym. A ona teraz mieszka u ciotki,
która podobna jest do brata, ale zresztą jest bardzo szanowaną
osobą. Dość dużo to wiadomości, ale więcej szczegółów o tym
domu one nie znają; nigdy tam nie były, ale Kordelia często do
nich przychodzi. Razem z tymi dwiema dziewczynami chodzą
na kursy gotowania do Królewskiej Kuchni. Dlatego najczęściej
bywa u nich wcześnie po południu, czasami także i z rana, ale
nigdy wieczorem. Żyje życiem bardzo zamkniętym.
I tu cala historia się kończy, nie ma tu żadnej kładki, po któ-
rej mógłbym się przemknąć do domu Kordelii.
Ma więc ona pewne wyobrażenie o smutkach żywota i jego
ciemnych stronach. Kto by to mógł powiedzieć? Aliści te smut-
ne wspomnienia należą do wczesnej epoki jej życia, jest to at-
mosfera, w której dziewczyna tkwiła, nawet jej sobie nie
uświadamiając. To bardzo dobrze, to oszczędziło jej kobiecość,
nie jest z niej obrabowana. A z drugiej strony ma to swoje zna-
czenie, jeżeli zechce się ją wznieść na wyższy stopień pojmowa-
nia, jeżeli można będzie pojąć, jak to się wywołuje. Takie oko-
liczności sprzyjają rozwojowi uczuć dumy, o ile jej nie złamią,
a ona zdaje się być daleka od złamania.
21-go
Mieszka koło wałów, nie bardzo to korzystne miejsce, brak
sąsiadów, przez których można zawrzeć znajomość; nie ma
miejsc publicznych, gdzie by można było założyć niezauważal-
ne punkty obserwacyjne. Same wały są zbyt nagie, jest się na
- 38 -
nich zbyt widocznym. Jeżeli się idzie dołem po ulicy, to się
wpada w oczy, gdyż nikt inny tamtędy nie chodzi, a jeżeli się
idzie wzdłuż domów, to się samemu nic nie widzi. To jest dom
narożny. Z ulicy widać także okna wychodzące na podwórko,
gdyż dom nie ma żadnego sąsiedztwa. Tam zapewne znajduje
się jej sypialnia.
22-go
Dziś spotkałem ją po raz pierwszy u pani Jansen. Byłem jej
przedstawiony. Nie zwróciła zdaje się na mnie żadnej uwagi i
nic to jej nie obchodziło. Zachowałem się tak, aby nie zwracać
na siebie żadnej uwagi; tym lepiej mogłem ją obserwować.
Przyszła tylko na chwilę, tylko po te dziewczyny, aby pójść ra-
zem do Królewskiej Kuchni. Kiedy dwie panny Jansen poszły się
ubrać, zostaliśmy sami w pokoju i skierowałem do niej z chłod-
ną flegmą, prawie pogardliwie, parę słów, na które odpowie-
działa z niezasłużoną uprzejmością. Potem wyszły. Mogłem za-
proponować swoje towarzystwo, ale to mogło rzucić na mnie
światło usłużnego kawalera, a miałem przekonanie, że nie tędy
droga. A jednak wyszedłem zaraz po niej i poszedłem znacznie
prędzej i inną drogą, ale w stronę Kuchni Królewskiej, tak że w
momencie kiedy one skręcały na Store Kongensgade, minąłem
je idąc bardzo szybko, nie ukłoniwszy się ani nie dając innego
znaku uwagi, ku ich największemu zdziwieniu.
23-go
Niezbędne teraz jest uzyskać dostęp do jej domu i mówiąc po
wojskowemu jestem w ostrym pogotowiu. Ale zdaje się to być
mimo wszystko zagadnienie skomplikowane i trudne. Nigdy nie
spotkałem rodziny żyjącej w takim odosobnieniu. Jest tam tyl-
ko ona i jej ciotka. Ani braci, ani kuzynów, ani odrobiny czegoś
w tym rodzaju, nawet nikogo z najdalszej rodziny, kto by mógł
poprowadzić ją pod rękę. Ja chodzę zawsze ze zwieszoną ręką.
Za nic w świecie nie chciałbym dzisiaj z nikim chodzić pod
- 39 -
rękę. Moja ręka musi być czymś w rodzaju haka ratunkowego
na łodzi, to znaczy trzeba mieć zawsze ją w pogotowiu, abym,
gdy się znajdzie jakiś daleki krewny czy też przyjaciel, który
mnie zechce podtrzymać z daleka, mógł się przytrzymać jego
ręki. Zresztą wielki to błąd rodzinny żyć w takim odosobnieniu.
Pozbawia się biedną dziewczynę możności poznania świata, nie
mówiąc już o tym, jakie inne może to mieć niebezpieczne skut-
ki. Mści się to zawsze. Tak samo jest z miłosnymi zabiegami.
Przy takiej izolacji jest się zabezpieczonym przed małymi zło-
dziejaszkami. W bardziej towarzyskim domu spotyka się zło-
dziei okazyjnych. A to nie jest takie straszne, bo u dziewcząt z
takich domów niewiele da się ukraść. Kiedy mają szesnaście
lat, serce ich jest już całkiem zapisaną kartą, a ja nigdy nie
pragnę wpisywać się tam, gdzie wpisało się już wielu, i nie
przychodzi mi do głowy wypisywać moje nazwisko na okiennej
framudze, na stole w piwiarni albo na drzewie, albo na ławce
w ogrodzie we Frederiksbergu.
27-go
Im bardziej się jej przypatruję, tym bardziej przekonuję się,
że jest osamotnioną postacią. Nigdy żaden mężczyzna, nawet
młodzieniec, nie jest tak samotny, ponieważ rozwój jego za-
sadniczo polega na refleksji, musi znajdować się w kontakcie z
innymi. Młoda dziewczyna nigdy nie może być interesująca,
gdyż pojęcie interesującej zawiera zawsze refleksję ku sobie,
tak jak w sztuce interesujące zawsze jest odbiciem artysty.
Młoda dziewczyna, która chce się podobać przez zainteresowa-
nie, najczęściej interesuje tylko siebie samą. To jest właśnie
główny zarzut estetyczny przeciwko każdej formie kokieterii.
Oczywiście sprawa się przedstawia zupełnie inaczej, jeżeli cho-
dzi o kokieterię całkiem naturalną, tak łatwość, z jaką dziew-
czyna się rumieni, jest jej najpiękniejszą kokieterią. Interesu-
jąca dziewczyna może się czasem podobać, ale tak samo jak
ona wyrzeka się czasem swych cech kobiecych, mężczyźni, któ-
rym się ona podoba, mają mało w sobie męskości. Interesującą
- 40 -
staje się taka dziewczyna dopiero przez swój stosunek do męż-
czyzny. Kobieta jest słabszą płcią, a jednak jest dla niej o wie-
le ważniejsze być samotną w młodości niż dla mężczyzny, może
wystarczać sama sobie, ale to, w czym sobie wystarcza, jest
iluzją; to jest właśnie ten posag, którym natura ją po królew-
sku obdarzyła. Ale właśnie to trwanie w iluzji izoluje ją. Często
dziwiłem się temu, skąd to pochodzi, że nie ma nic niebez-
pieczniejszego dla dziewczyny, jak obcowanie z innymi dziew-
czynami. Widocznie polega to na tym, że to obcowanie nie jest
ani jednym, ani drugim; niszczy iluzję, ale jej nie objaśnia.
Najgłębszym przeznaczeniem kobiety jest być towarzyszką dla
mężczyzny, ale obcowanie z własną płcią prowadzi zbyt często
do skupienia refleksji na kobiecym towarzystwie i zamiast to-
warzyszki staje się ona damą do towarzystwa. Sam język jest
bardzo znaczący w tym względzie. Mężczyzna nazywa się pa-
nem, kobieta nie nosi nazwy służącej czy czegoś w tym rodza-
ju, nie, określa się ją istotniej — jest towarzyszką, ale nie pod-
daną.
Gdybym miał sobie wyobrazić ideał dziewczyny, powinna być
sama jedna na świecie, wystarczać sama sobie, a przede
wszystkim nie mieć żadnych przyjaciółek. Prawda, że były trzy
gracje, ale przecie nikomu nie wpadło na myśl, że mogły mó-
wić wszystkie trzy jednocześnie; przecież tworzą one w swej
milczącej troistości piękną kobiecą jedność. W tym celu mógł-
bym prawie ulec chęci polecić gyneceum, gdyby ten przymus
znowu nie działał szkodliwie. Najlepsze dla młodej dziewczyny
jest to, aby miała jak najwięcej swobody, ale nie miała okazji
do jej używania. W ten sposób stanie się piękna, a nie będzie
narażona na pokusę bycia interesującą. Na próżno będziemy
spowijać w welon niewinności dziewczynę, która wiele przeby-
wa w towarzystwie dziewcząt; ale człowiek, który ma dość po-
czucia estetyki, zawsze będzie żądał, aby dziewczyna niewin-
na, w najgłębszym znaczeniu tego słowa, oddana mu była spo-
wita w zasłonę, gdyby nawet nie zgadzało się to z dzisiejszą
modą.
- 41 -
Jest surowo wychowana, za co niech będzie chwała jej rodzi-
com, leżącym już w grobie; czas spędza jak najbardziej w
ukryciu, za co gotów jestem rzucić się na szyję jej ciotce! Nie
nauczyła się cenić za wiele tego świata, nie lubi czczej gadani-
ny. Jest dumna, ale gardzi tym uczuciem ku radości innych
dziewcząt, tak powinno być. To jest sprzeczność, którą potrafi
obrócić na swoją korzyść. Komfort i przepych nie imponują jej
tak jak innym dziewczynom; lubi lekkie sprzeczki, ale to raczej
przydaje się młodej dziewczynie, tak marzycielskiej jak ona.
Gdyby wpadła w niedobre ręce, można byłoby wydobyć z niej
dużo rzeczy niekobiecych, właśnie dlatego, że ma tak dużo ko-
biecości w sobie.
30 dzień
Ciągle krzyżują się nasze drogi. Dziś spotkałem ją trzy razy.
Wiem o jej najmniejszym spacerze, wiem, kiedy i gdzie mogę
ją spotkać; ale tych wiadomości nie używam, aby organizować
te spotkania; przeciwnie, marnuję moje okazje w przeraźliwy
sposób. Spotkanie, które kosztuje mnie nieraz kilka godzin
oczekiwania, marnuje się jak nic nie znacząca bagatelka; nie
spotykam jej, tylko dotykam zewnętrznie jej istnienia. Jeżeli
wiem, że ma być u pani Jansen, niechętnie się z nią tam spoty-
kam, o ile nie mam nic ważnego do powiedzenia; wolę przyjść
do pani Jansen trochę wcześniej, aby spotkać się z nią w
drzwiach, kiedy ona wchodzi, a ja wychodzę, albo na scho-
dach, gdzie mijam ją jak najobojętniej. To jest ta pierwsza
sieć, którą wokół niej rozsnuwam. Na ulicy jej nie zatrzymuję,
najwyżej wymieniam z nią ukłon, ale nie podchodzę nigdy, idę
jednak za nią śladem. Zauważa oczywiście nasze nieustanne
spotkania, spostrzega na pewno, że na jej horyzoncie ukazało
się nowe ciało niebieskie, które w swym niezmiennym ruchu
wpływa na ruch jej planety; ale jakie prawo kieruje ruchem
tego ciała, nie ma najmniejszego pojęcia, raczej stara się oglą-
dając się na prawo i na lewo znaleźć punkt oparcia; że tym
punktem jest ona sama, wie równie mało jak jej antypody. Tak
- 42 -
ona, jak wszyscy moi przyjaciele w ogólności są przekonani, że
mam mnóstwo interesów, że jestem w nieustannym ruchu i że
mówię jak Figaro: jedna, dwie, trzy, cztery intrygi naraz, to
jest to, co lubię! Naprzód muszę ją poznać i cały stan jej du-
cha, a potem dopiero do ataku. Najczęściej mężczyźni lubią
posiąść dziewczynę, jak się wypija kieliszek szampana: w mo-
mencie, kiedy musuje. Ach tak, to bardzo pięknie, i z wieloma
dziewczynami jest to najwyższy moment, do którego można
doprowadzić; ale tu trzeba więcej. Jeżeli jakaś osobowość jest
zbyt słaba, aby znieść jasność i przejrzystość, to dobrze, trzeba
użyć sposobów nieprzejrzystych, ale ona na pewno potrafi
znieść jasność. Im więcej ofiar trzeba złożyć na ołtarzu miło-
ści, tym miłość jest ciekawsza. Ta chwila rozkoszy, jeżeli nie w
zewnętrznym, to w duchowym znaczeniu, jest gwałtem, a
gwałt jest tylko wyimaginowaną rozkoszą, czymś w rodzaju
ukradzionego całusa, czymś, co nie wymaga żadnej sztuki. Nie,
ale kiedy się potrafi doprowadzić do tego, że dziewczyna sta-
wia swej wolności jedyne zadanie: oddanie się, i kiedy odczu-
wa w tym oddaniu całe swoje szczęście, kiedy prawie żebrze o
to oddanie, a jednak pozostaje wolna, to jest dopiero prawdzi-
wa rozkosz, ale wymaga ona zawsze duchowego wpływu.
Kordelia! Co za cudowne imię. Siedzę cały czas w domu i
wprawiam się w powtarzaniu jak papuga, mówię: Kordelia, Kor-
delia, moja Kordelia, ty moja Kordelio! Nie mogę powstrzymać
się od uśmiechu na myśl o tym przyzwyczajeniu, z którym w
odpowiedniej chwili wypowiem te słowa. Trzeba zawsze ćwi-
czyć się uprzednio, wszystko musi być właściwie wykonane. Nie
ma w tym nic dziwnego, że poeci zawsze sławią ten moment
przejścia na ty, ten cudowny moment, kiedy kochankowie nie
mając przesadnej nadziei (przecież wielu nie wychodzi nigdy
poza ten krok), uważając tę chwilę za zstąpienie do sadzawki
miłości, pogrążenie w niej i wyniknięcie z tego chrztu w posta-
ci dawnych znajomych, chociażby ta dawność trwała tylko
chwilę. Dla młodej dziewczyny chwila ta jest zawsze najpięk-
niejsza i żeby należycie wykorzystać ją, trzeba zawsze stanąć
nieco wyżej od niej, być nie tylko chrzczonym, ale także kapła-
nem. Trochę ironii czyni następny zaraz moment jednym z naj-
- 43 -
bardziej interesujących, jest jakoby duchowym obnażeniem.
Trzeba być wystarczająco poetyckim, aby nie zamącić tej chwi-
li, ale zawsze szelmowski obserwator musi tu trwać na czatach.
2 czerwca
Jest dumna, wiedziałem to od dawna. Kiedy siedzi razem z
trzema Jansenównami, niewiele mówi, ich paplanina wyraźnie
ją nudzi, pewien rodzaj uśmiechu na wargach zdaje się na to
wskazywać. Wiele buduję na tym uśmiechu. Innym razem za-
chowuje się dziko, prawie jak chłopak, ku wielkiemu zdziwie-
niu panien Jansen. Nie jest to dla mnie trudne do zrozumienia,
kiedy pomyślę o jej dzieciństwie. Miała jedynego brata, star-
szego o rok. Znała tylko ojca i brata, była świadkiem nader po-
ważnych scen, które ją napełniły niesmakiem wobec pospoli-
tych plotek. Ojciec i matka jej nie żyli dobrze ze sobą; i to, co
zazwyczaj wyraźniej lub mętniej stanowi powab dla młodej
dziewczyny, dla niej nie istnieje. Możliwe nawet, że do głowy
jej nie przychodzi, czym jest młoda dziewczyna. Możliwe, że
czasami wolałaby być mężczyzną niż kobietą.
Ma dużo fantazji, zapału, namiętności, jednym słowem dużo
zalet istotnych, ale pozbawionych refleksji. Dziś przekonało
mnie o tym pewne zdarzenie. Wiem od „firmy Jansen i S-ka”,
że nie gra na fortepianie. Byłoby to przeciwne zasadom jej
ciotki. Zawsze bardzo tego żałowałem, gdyż muzyka jest prze-
cież znakomitym środkiem porozumienia z młodą dziewczyną,
jeżeli — trzeba to dobrze zauważyć — jest się na tyle uważ-
nym, że nie występuje się w roli znawcy. Dziś wpadłem do pani
Jansen. Otworzyłem na wpół drzwi bez pukania, niegrzeczność,
która mi często jest pomocna i którą często obracam w uprzej-
mość pukając w otwarte drzwi. Siedziała samotna przy forte-
pianie. Zdawało się, że kryje się ze swoją muzyką. To była
szwedzka uboga piosenka — grająca nie miała żadnej techniki,
nie wychodziło jej i nagle zniecierpliwiła się, a potem zagrała
jeszcze ciszej. Zamknąłem drzwi i zatrzymałem się na ze-
wnątrz, nasłuchiwałem, jak zmieniały się jej nastroje, czasami
- 44 -
grała z taką namiętnością, aż przypomniało mi to dziewicę Met-
telil, która z taką siłą uderzyła w złotą harfę, aż mleko trysnęło
z jej piersi. Było trochę smutku, ale także coś z uniesienia w
jej graniu. Mogłem wpaść tam, korzystając z chwili — ale to
byłoby szaleństwo. Pamięć jest nie tylko środkiem konserwują-
cym, ale także środkiem pomnażającym, co jest przeniknięte
wspomnieniem, działa podwójnie. Czasami w książce, najczę-
ściej w psałterzu, znajdujemy kwiatek — była jakaś piękna
chwila, dla której upamiętnienia włożono go między karty,
wspomnienie tej chwili jest jeszcze piękniejsze. Oczywiście
ona ukrywa to, że gra na fortepianie, a może umie tylko tę
szwedzką piosenkę — a może związane są z tą piosenką dla niej
jakieś osobliwe wspomnienia? Nic o tym nie wiem, ale ta cała
okoliczność ma dla mnie olbrzymie znaczenie. Jeżeli kiedyś
będę miał z nią poufniejszą rozmowę, doprowadzę ją powoli do
tego punktu, aż wpadnie w tak zastawioną pułapkę.
3 czerwca
Nie mogę dojść sam z sobą do ładu, jak mam ją rozumieć;
zachowuję się tu cicho, tak niepostrzeżenie jak żołnierz na wy-
wiadzie, który przykłada ucho do ziemi i nasłuchuje najmniej-
szego dźwięku ze strony idącego naprzód nieprzyjaciela. W
ogóle dla niej nie istnieję, i to nie w znaczeniu istnienia nega-
tywnego, ale po prostu nie ma mnie. Nic nie wychodzi z żadne-
go mego eksperymentu. Ujrzeć ją i pokochać, to jedno, tak stoi
w romansach — byłoby to prawdą, gdyby miłość nie miała swo-
jej dialektyki; ale czego można się nauczyć o miłości z roman-
sów? Same kłamstwa, które tylko skracają zadanie.
Gdy teraz po tym, czego się nauczyłem, pomyślę o przeszłym
wrażeniu, jakie zrobiło na mnie pierwsze jej spotkanie, to
moje wyobrażenie o nim bardzo się zmienia, i to zarówno na
moją, jak i na jej korzyść. Wcale nie jest rzeczą całkiem zwy-
czajną, że młoda dziewczyna idzie ulicą zupełnie sama albo że
idzie tak pogrążona we własnych myślach. Poddałem ją surowe-
mu badaniu: prześliczna. Ale uroda jest bardzo ulotnym czynni-
- 45 -
kiem, znika jak dzień wczorajszy, kiedy minął. Nie wyobraża-
łem sobie okoliczności, wśród których żyje; i wcale nie myśla-
łem o tym, że do tego stopnia jest oswojona z burzliwą stroną
życia.
Chciałbym coś wiedzieć o jej uczuciach. Zapewne nigdy nie
kochała i dusza jej dotychczas jest wolna od tego, ani też nie
należy bynajmniej do tych doświadczonych teoretycznie dzie-
wic, które od dawna przyzwyczaiły się do myśli o spoczywaniu
w ramionach ukochanego mężczyzny. Te postaci rzeczywistości,
które wyszły im na spotkanie, nie mogły w najmniejszym stop-
niu wyjaśnić im różnicy między snem a prawdą. Ich dusze żywią
się ideałem boskiej ambrozji. Ideał, który im przyświeca, nie
jest bynajmniej ideałem pasterki czy kochanki z romansu, ale
jakąś Joanną d'Arc czy czymś w tym rodzaju.
Zawsze pozostaje to pytanie, czy jej kobiecość jest dosta-
tecznie mocna, aby pozwolić jej na refleksję, czy też wyczer-
puje się ona w piękności i wdzięku; pytanie, czy łuk należy na-
piąć mocniej. W każdym bądź razie to już jest wielka rzecz
znaleźć czystą, bezpośrednią kobiecość, ale jeśli doprowadzi
się sprawę do przemian, osiąga się rzeczy interesujące. W takim
wypadku najlepiej jest wytrzasnąć jej starającego się. To prze-
sąd, co ludzie myślą, że to może zaszkodzić dziewczynie. Oczy-
wiście, jeżeli jest ona delikatną i wątłą rośliną, która ma tylko
jedną zaletę w życiu, czar wdzięku, to lepiej, żeby nawet nie
słyszała o miłości, ale jeżeli tak nie jest, jest to czysta wygra-
na i nigdy nie zawahałbym się narzucić tu starającego się, o ile
naturalnie już go nie ma. Taki starający się nie może być w
żadnym razie karykaturą, w tym bowiem wypadku nic się nie
uda; musi być godny młodzieniec, dostatecznie miły, tyle tylko,
że trochę nie wystarczający jej namiętności. Ona patrzy na ta-
kiego absztyfikanta z góry, nabiera dyzgustu do miłości, nawet
poczyna wątpić o jej prawdziwym istnieniu, kiedy odczuwa
swoje przeznaczenie a widzi, co jej rzeczywistość przedkłada,
jeżeli taka ma być miłość, powiada, to jest to bardzo mało.
Staje się dumna pod wpływem tej miłości, duma ta czyni ją in-
teresującą, przenika jej istotę wyższym światłem; a potem im
- 46 -
bliższa staje się swego upadku, tym bardziej staje się interesu-
jąca. Tymczasem najlepiej jest rozejrzeć się wśród jej znajo-
mych, czy nie znajdzie się tam taki zalotnik. W domu nie ma
po temu sposobności, bo właściwie mówiąc nikt tam nie bywa,
ale przecież ona bywa na mieście i tam może się ktoś znaleźć.
Znaleźć takiego frajera, zanim się coś wie, jest rzeczą trudną;
dwóch nieznaczących pojedynczo absztyfikantów może dać jej
niebezpieczne porównanie. Trzeba się przyjrzeć, czy siedzi ja-
kiś taki zakochany w ukryciu, może się bać szturmować dom
otwarcie, może to taki złodziej drobiu, który nie widzi żadnej
okazji w takim klasztornym domostwie.
Jednym słowem pozostaje zasada strategiczna, każdy ruch w
tej wojennej wyprawie jest dozwolony, wszystko, aby tylko po-
stawić ją w interesującej sytuacji. Interesujące musi być pole
bitwy, wszystkie środki interesujące muszą być wyczerpane.
Jeśli się bardzo nie mylę, cala jej skłonność działa w pożąda-
nym przeze mnie kierunku, więcej, ona sama tego pożąda.
Wszystko zależy od tego, co może dać jednostka i czego ona
zażąda w konsekwencji. Moje historie miłosne mają zawsze
rzeczywistość dla mnie, stanowią ważny czynnik mego życia,
okresy kształtowania, o których wiem z całą pewnością, że
mają wpływ na te lub inne moje czynności; tak nauczyłem się
tańczyć z powodu mojej pierwszej dziewczyny, opanowałem
francuszczyznę z powodu pewnej tancereczki. Często wystrych-
nięto mnie na dudka, często robiłem z siebie idiotę. Teraz będą
kupował „na boczku”. Możliwe, że jednak wyczerpała ona
część zainteresowań; jej zamknięte życie świadczyłoby o tym.
Teraz chyba trzeba będzie znaleźć inną stronę jej życia, która
na pierwszy rzut oka nie wydaje się tak interesująca, ale która
właśnie przez swą niedostępność może być ciekawa. W tym
celu wybieram nie poetyckie, lecz prozaiczne środki. To wła-
śnie jest początek. Najpierw trzeba zneutralizować jej kobie-
cość przez prozaiczny wykład i szyderstwo, nie wprost, ale in-
directe, a zarazem przez absolutną obojętność umysłu. Utraci
chyba wtedy swą kobiecość automatycznie, ale w tym stanie
nie będzie mogła ustać sama, upadnie mi w ramiona, nie jak w
ramiona kochanka, o nie!, tylko całkiem neutralnie, wtedy obu-
- 47 -
dzi się jej kobiecość, podniecimy ją do najwyższego stopnia,
pozwolimy jej zderzyć się z tą lub inną wartością, którą odrzu-
ci, jej kobiecość nabierze cech prawie nadnaturalnych i oto na-
leży do mnie z całą namiętnością świata!
d. 5
Nie trzeba było chodzić daleko. Kordelia bywa w domu han-
dlowca Baxtera. Znalazłem tam nie tylko ją, ale i pewnego
człowieka, który zjawił się bardzo a propos. Edward
, syn
domu, śmiertelnie w niej zakochany, dość jest rzucić okiem na
jego rozmarzone oczy. Pracuje w handlu, stoi za kontuarem
ojca, ładny chłopak, przystojny, trochę nieśmiały, ale to chyba
nie szkodzi mu w jej oczach.
Biedny Edward! Zupełnie nie wie, co począć ze swoją miło-
ścią. Kiedy wie, że Kordelia jest w domu wieczorem, ubiera się
wieczorowo tylko dla niej, wkłada swoje nowe czarne ubranie
tylko dla niej, białe mankietki tylko dla niej, i robi raczej wra-
żenie zabawnej figury w bawialnianym, w jak najcodzienniej-
szym otoczeniu. Jego zmieszanie staje się niewiarygodne. Gdy-
by to było udanie, Edward stałby się dla mnie niebezpiecznym
rywalem. Takie zmieszanie to wielka sztuka i można wiele przy
jego pomocy osiągnąć. Ileż to razy użyłem takiego sposobu, aby
nabrać młodą dziewczynę. Na ogół dziewczęta psioczą na ta-
kich nieśmiałych, a w sekrecie bardzo się to im podoba. Trochę
zmieszania pochlebia próżności takich dziewcząt, daje im po-
znać swą wyższość, daje im kapitał w rękę. Kiedy się już tak
uśpi czujność dziewczyny, można pokazać przy okazji, gdy zda-
wałoby się umiera się z zażenowania, że jest się zupełnie gdzie
indziej, daleko, skąd można przypuścić atak. Zmieszanie zacie-
ra nasze męskie cechy i dlatego jest to dość dobry sposób neu-
tralizowania stosunków między przedstawicielami dwóch płci. A
gdy ona spostrzega, że to zażenowanie było tylko maską, sama
* Z początku S.K. nazwał go Fritzem, co było imieniem ukochanego, a póź-
niej męża Reginy Olsen. Poprawił potem to imię, ale w jednym miejscu dalej
powiada: „Biedny Edward! Szkoda, że się nie nazywa Fritzem” (przyp. tłum.)
- 48 -
się wstydzi, rumieni się jak gdyby wewnętrznie i czuje dosko-
nale, żeś się zapędził za daleko; jest to tak samo, jak zbyt
uparcie powtarzać chłopcu, że jest dzieckiem.
d. 7-go
A więc zostaliśmy przyjaciółmi, Edward i ja; to jest prawdzi-
wa przyjaźń, piękne uczucie połączyło nas, takie, jakiego nie
było od najpiękniejszych czasów Grecji. Prędko staliśmy się za-
ufanymi druhami, gdyż oplątując go ciągłymi rozmowami o Kor-
delii wyłudziłem z niego wreszcie jego tajemnicę. Jasne prze-
cież, że kiedy opowiada się o wszystkich tajemnicach, ta musi
być wyznana wśród innych. Biedaczek, długo tylko wzdychał.
Przebiera się za każdym razem, gdy ona przychodzi; odprowa-
dza ją wieczorem, serce jego bije mocno na samą myśl, że ona
wspiera się ramieniem o jego ramię, idą spacerkiem do domu,
patrzą na gwiazdy, on dzwoni do drzwi, ona znika, on rozpacza
— i ma nadzieję na następny raz. Jeszcze do dziś nie śmiał
przekroczyć jej progu. On, który miał tyle znakomitych okazji.
Chociaż trudno mi się powstrzymać od wewnętrznych szyderstw
z Edwarda, przyznaję, że jest coś pięknego w tej jego dzieci-
nadzie. Mimo iż uważam siebie za dość dobrze wtajemniczone-
go we wszystkie sprawy erotyczne, nigdy u siebie nie zauważy-
łem tego stanu ducha, tego drżenia i strachu przed zakocha-
niem się, to znaczy do tego stopnia, żebym tracił panowanie
nad sobą, a zresztą może znam to bardzo dobrze, tylko że mnie
to zawsze wzmacnia. Może ktoś by powiedział, że to znaczy, iż
nigdy nie byłem zakochany. Może.
Zawstydzałem Edwarda, dodawałem mu otuchy moją przyjaź-
nią. Jutro ma się zdobyć na krok decydujący, pójść do niej
osobiście i zaprosić ją do miasta. Zdołałem go natchnąć roz-
paczliwą myślą, aby mnie zaprosił do towarzystwa; przyrze-
kłem mu to. Uważa to za specjalny dowód przyjaźni z mej
strony. Jest to taka okazja, jakiej właśnie chciałem, znaczy to
pójść na całego. Ale gdyby ona powzięła najdrobniejsze podej-
- 49 -
rzenie co do znaczenia mojego pojawienia się, to znowuż to
moje pojawienie może zepsuć wszystko.
Nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy, aby przygoto-
wywać się do konwersacji, teraz jednak musiałem zabawiać
rozmową ciocię. Wziąłem właściwie na siebie ciężki obowiązek
konwersacji z nią, by tym sposobem pokrywać zakochane ma-
newry Edwarda. Ciocia dawniej mieszkała na wsi i zarówno na
podstawie mojej własnej wiedzy agronomicznej, jak też na
podstawie wiadomości cioci opartych na doświadczeniu uczyni-
łem uderzające postępy w przenikliwości i skuteczności.
Z ciocią udało mi się wszystko nader szczęśliwie, uważa mnie
ona za solidnego i poważnego człowieka, którego z całą przy-
jemnością można zaprosić do siebie, i że to nie jest byle jaki
modny gagacik. U Kordelii naprawdę chyba nie jestem zbyt do-
brze notowany. W gruncie rzeczy jest zbyt niewinna, aby ocze-
kiwać od każdego mężczyzny spełnienia jej życzeń, ale mimo
to czuje za wiele buntu w mej istocie.
Gdy tak sobie siedzę w zacisznym saloniku, kiedy ona jak
anioł dobroci nad wszystkim rozpościera swój urok, nad każ-
dym, który się do niej zbliża, nad dobrym i złym, czasami nie-
cierpliwię sam siebie; doznaję pokusy wyskoczenia z mej za-
sadzki, gdyż chociaż siedzę na oczach wszystkich w saloniku,
przecież siedzę na czatach; chciałbym schwycić ją za rękę, ob-
jąć ją całą, ogarnąć ją sobą, ze strachu, że ktoś mi ją porwie.
Albo kiedy Edward i ja żegnamy się już wieczorem, kiedy na
pożegnanie ona podaje mi dłoń, kiedy trzymam jej dłoń w mo-
jej, czasami jest mi trudno wypuścić z ręki tego ptaka. Cierpli-
wość — quod antea fuit impetus, nunc ratio est — musi zupeł-
nie inaczej przekształcać się w moją pajęczynę, i nagle cała
potęga miłości wybucha. Nie zepsuliśmy sobie tej chwili jakimiś
przesadnymi pieszczotami, niewczesnymi realizacjami, możesz
mi za to podziękować, moja Kordelio. Pracuję nad rozwojem
przeciwieństw, naciągam łuk miłości, aby sięgnąć tym głębiej.
Jak łucznik opuszczam cięciwę, znów ją naciągam, nasłuchuję,
jak dźwięczy, to jest mój marsz wojenny, ale jeszcze celuję,
nawet jeszcze nie położyłem strzały na cięciwie.
- 50 -
Kiedy niewielka ilość osób styka się często z sobą w tym sa-
mym pokoju, wywiązuje się łatwo tradycja, podług której każ-
dy zajmuje swoje miejsce, swoją sytuację, która tworzy pe-
wien obraz, tak że jeżeli się chce, łatwo jest narysować mapę
tego terenu. Tak właśnie tworzymy w domu Wahlów wspólny
obraz. Wieczorem pijemy tak herbatę. Zazwyczaj wtedy ciocia,
która dotychczas siedziała na sofie, przenosi się do małego sto-
lika do robót, który znowuż opuszcza Kordelia i przesuwa się do
stołu herbatniego przed kanapą, Edward przenosi się za Korde-
lią, ja idę za ciocią. Edward stara się zatajać, mówi szeptem; a
robi to tak dobrze, że wkrótce zupełnie milknie, ja zaś nie sta-
ram się zatajać mych wylewnych uczuć przed ciocią; ceny na
targu, obrachunki, ile litrów mleka trzeba na funt masła, po-
przez medium śmietanki i dialektykę maślanki, to są sprawy, o
których nie powinna słuchać rozmów bezkarnie żadna młoda
dziewczyna, ale, co rzadziej się trafia, jest to solidna i budują-
ca konwersacja, jednakowo pożądana dla głowy, jak dla serca.
Zazwyczaj odwracam się plecami do herbacianego stolika i do
marzeń Edwarda i Kordelii — i marzę z ciocią. A czyż natura nie
jest wielka w swych wytworach, czyż masło nie jest wspania-
łym jej darem, cudownym rezultatem działań przyrody i sztuki?
Ciocia absolutnie nie może słyszeć słów wymienianych między
Edwardem i Kordelią, o ile oczywiście oni coś mówią, przyrze-
kłem to Edwardowi i muszę dotrzymać słowa. Przeciwnie, ja do-
kładnie słyszę każde słowo, które pada między nimi, słyszę każ-
de ich poruszenie. To jest dla mnie bardzo ważne, nigdy bo-
wiem nie wiadomo, jak daleko może zajść w swej rozpaczy
zrozpaczony człowiek. Najprzezorniejszy i najbardziej opano-
wany może czasami popełnić czyn najbardziej beznadziejny. I
chociaż nie mam najmniejszego zamiaru uczynić coś złego jed-
nemu z tych ludzi, jednak czuję to stale, że Kordelia zdaje so-
bie bez przerwy sprawę z mojej obecności pomiędzy nią a
Edwardem.
Osobliwy to obrazek, jaki tworzymy tak we czwórkę. Jeżeli
chcę sobie przypomnieć znane obrazy, to mógłbym znaleźć
pewne podobieństwo, o ile o mnie chodzi, z Mefistofelesem,
ale tutaj zjawia się ta trudność, że Edward niepodobny jest do
- 51 -
Fausta. Jeślibym ja sam siebie uważał za Fausta, to znowuż
zjawia się ta trudność, że Edward w żadnym razie nie może być
Mefistofelesem. Ja znowuż też niepodobny jestem do Mefisto-
felesa, zwłaszcza w oczach Edwarda. On uważa mnie za dobre-
go ducha swej miłości i chyba ma rację, gdyż może być co naj-
mniej pewien, że nikt staranniej ode mnie nie może czuwać
nad jego miłością. Obiecałem mu zajmować ciotkę gadaniną i
spełniam ten zaszczytny obowiązek z całą powagą. Ciotka ginie
prawie w naszych oczach, przysypana zagadnieniami wiejskiego
gospodarstwa; włóczymy się po kuchniach i piwnicach, po stry-
chach, doglądamy kurcząt, kaczek, gęsi i tym podobnie. To
wszystko irytuje Kordelię. Nie może pojąć, czego ja właściwie
chcę. Staję się dla niej zagadką, zagadką, której bynajmniej
nie chce rozwiązywać, ale która ją gniewa, nawet złości. Do-
skonale zdaje sobie sprawę, że ciotka staje się śmieszna, a
przecież ciotka jest zacną damą i nie zasługuje na drwiny. Ską-
dinąd robię to tak dobrze, że wie ona doskonale, iż byłoby zu-
pełnie niemożliwe zatrzymanie mojej zabawy. Czasem docho-
dzę do tego, że Kordelia uśmiecha się porozumiewawczo do
cioci. To są konieczne wprawki. I wcale nie czynię ich w poro-
zumieniu z Kordelią, zupełnie nie, w takim razie nigdy nie zmu-
siłbym jej do porozumiewawczych uśmiechów. Pozostaję nie-
zmiennie gruntownie poważny; ale ona nie może się nie uśmie-
chać. To jest pierwsza fałszywa nauka: musi się nauczyć uśmie-
chać ironicznie; a zresztą ten uśmiech odnosi się równie dobrze
do cioci, jak do mnie, bo ona przecież nic nie wie, co ma my-
śleć o mnie. Bo przecież możliwe, że jestem młodzieńcem, co
się przedwcześnie postarzał, możliwe; co innego też jest możli-
we, coś jeszcze innego itd. Kiedy się tak uśmiecha do ciotki,
oburza się na samą siebie, odwracam się, przestaję paplać z
ciocią i całkiem poważnie spoglądam na nią, a wtedy ona
uśmiecha się do mnie, śmieje się z całej sytuacji.
Nasz stosunek nie jest miłym i wiernym odbiciem wzajemne-
go zrozumienia, jest odepchnięciem wzajemnego niezrozumie-
nia. Mój stosunek do niej jest właściwie nijaki; jest czysto du-
chowy, co ostatecznie nie jest czymś nijakim w stosunku do
młodej dziewczyny. Moja metoda postępowania jest niezwykle
- 52 -
wygodna. Młody człowiek, który się zachowuje jak kawaler,
wzbudza podejrzenia i wywołuje opory. Unikam podobnych po-
dejrzeń. Nikt mnie nie pilnuje, przeciwnie, prędzej będzie się
mnie uważało za człowieka w pełni nadającego się do pilnowa-
nia dziewczyny. Metoda ta ma tylko jedną złą stronę, jest zbyt
powolna, ale dlatego też i z powodzeniem może być stosowana
w tych wypadkach, gdy wyprawa warta świeczki.
Cóż za odmładzającą moc ma w sobie dziewczyna, ani świe-
żość poranku, ani powiew wietrzyka, ani wilgoć morza, ani za-
pach wina z tym cudownym zapachem nie da się porównać —
nic na świecie nie ma tej odmładzającej mocy.
Wkrótce chyba doprowadzę ją do tego, że mnie znienawidzi.
Przybrałem całkowicie postać bakałarza. Mówię wyłącznie o
tym, jak trzeba dobrze się uplasować, wygodnie mieszkać,
mieć odpowiedzialną służbę, przyjaciół dobrze ustabilizowa-
nych, na których się można wesprzeć. Teraz mogę już zanie-
dbać rolnicze zajęcia z ciotką, a wprowadzić ją w te sprawy,
gdzie więcej pola odsłoni się dla ironii. Można się śmiać z baka-
łarza, nawet trochę z nim sympatyzować, podczas kiedy głupa-
wy młodzieniec zraża dziewczynę takim zachowaniem, które
tym samym niszczy całe znaczenie jej płci, jej piękności i jej
poezji.
I tak mijają dni, widuję ją, ale nie rozmawiam, rozmawiam z
jej ciotką w jej obecności. Czasami tylko w nocy udaje się mej
miłości wyrwać na swobodę. Wtedy owinięty płaszczem, z ka-
peluszem nasuniętym na oczy przechodzę pod jej oknami. Okna
jej sypialni wychodzą na podwórze, ale ponieważ jest to dom
narożny, można je widzieć od ulicy. Czasami staje w oknie,
czasem je otwiera, spoziera na gwiazdy, nikt jej nie widzi, tyl-
ko ten, chyba ostatni, o którym by pomyślała, że na nią patrzy.
W te nocne godziny krążę jak duch, jak duch usadawiam się w
tym miejscu, gdzie jest jej mieszkanie. Wtedy zapominam o
wszystkim, nie mam planów, na nic nie liczę, odrzucam rozsą-
dek, rozszerzam i umacniam mą pierś głębokimi westchnienia-
mi, ruch, którego zazwyczaj nie używam w moim usystematy-
zowanym życiu. Inni są cnotliwi w dzień, a grzeszą w nocy, a ja
- 53 -
w dzień udaję, ale w nocy miota mną pożądliwość. Gdybyż ona
widziała mnie tutaj, gdybyż mogła zajrzeć w moją duszę —
gdybyż!
Gdyby ta dziewczyna mogła rozumieć sama siebie, musiałaby
dojść do przekonania, że jestem dla niej przeznaczony. Jej
usposobienie jest zbyt gwałtowne, zbyt głęboko uczuciowe,
aby mogła ona znaleźć szczęście w małżeństwie: to byłoby za
mało przypuścić, iż padnie w ramiona pierwszego lepszego
uwodziciela; jeżeli padnie w moje ramiona, straci cały powab
zatonięcia okrętu. W stosunku do mnie musi ona zu Grunde
gehn, jak mówią bawiąc się słowami filozofowie.
Właściwie mówiąc, gadanina Edwarda nudzi ją. Tak zwykle
bywa; jeżeli postawi się tak niskie granice powabom, żąda się
więcej. Czasami Kordelia podsłuchuje moje rozmowy z ciotką.
Gdy to zauważam, zjawia się na moim dalekim horyzoncie
błyszczące światełko z całkiem innego świata, ku zdziwieniu
zarówno ciotki, jak Kordelii. Ciotka widzi światełko, ale nic nie
słyszy, Kordelia słyszy głos, ale nic nie widzi. Ale w tej samej
chwili wszystko się uspokaja, rozmowa moja z ciotką stąpa da-
lej swym monotonnym krokiem, jak kroki koni pocztowych w
nocnej ciszy; towarzyszy im tęskny śpiew samowara. W takich
momentach czasami czuje się coś nieprzyjemnego w saloniku,
szczególnie odczuwa to Kordelia. Nie ma z kim mówić, nie ma
kogo słuchać. Jeżeli zwróci się do Edwarda, narazi się na nie-
bezpieczeństwo, że on w swym pomieszaniu zrobi jakieś głup-
stwo; jeżeli zwróci się w inną stronę, do ciotki i do mnie, to
pewność, która tu panuje, monotonna jak uderzenia młotka
konwersacja, wywołuje zupełnie sprzeczne z niepewnością
Edwarda najujemniejsze wrażenie. Doskonale pojmuję, iż Kor-
delii może się zdawać, że ciotka jest zaczarowana, tak się po-
rusza i mówi w takt i tempo przeze mnie nadawane. Nie może
wcale wziąć udziału w tej rozmowie; gdyż jednym ze sposo-
bów, których tu użyłem, aby ją obruszyć, jest to, że pozwalam
sobie na traktowanie jej stale jak dziecka. Oczywiście z tym, że
nie pozwalam sobie z tego powodu na najmniejszą swobodę w
stosunku do niej, o, zupełnie nie. Wiem wszak dobrze, jak
- 54 -
szkodliwie może to działać, a przecież chodzi mi o to szczegól-
nie, aby jej kobiecość mogła wzrosnąć w górę czysta i piękna.
Na podstawie mego czułego stosunku z ciocią mogę ją trakto-
wać jak dziecko, które nie rozumie świata. Dlatego też nie ob-
raża to jej kobiecości, ale niejako neutralizuje; nie może prze-
cież obrażać jej kobiecości to, że się nie zna dokładnie na ce-
nach rynkowych, a przeciwnie, może ją oburzyć, jeżeli się bę-
dzie to uważało za najważniejszą sprawę w życiu. A ciotka
dzięki moim silnym przekonaniom raczej skłania się ku tym
mniemaniom. Staje się fanatyczką w tych sprawach, co oczywi-
ście zawdzięcza mnie. Jedyną rzeczą, której nie może ciotka u
mnie pojąć, jest to, że nic nie robię. Toteż wprowadziłem ten
zwyczaj, że ile razy jest mowa o jakiejś wolnej posadzie, po-
wiadam: to jest coś dla mnie, a potem omawiam z nią tę posa-
dę najpoważniej w świecie. Kordelia zawsze dostrzega moją
ironię, a właśnie tego sobie życzę.
Biedny Edward! Szkoda, że się nie nazywa „biednym Frycem”!
Ilekroć pomyślę o nim w moich cichych rozmyślaniach, zaraz
przypominam sobie Fryca i jego narzeczoną!
jak i ten jego pierwowzór jest kapralem w milicji obywatel-
skiej. Jeżeli mam być szczery, Edward jest trochę nudnawy. Ni-
gdy nie traktuje sprawy jak należy, zawsze występuje wystrojo-
ny i sztywny. Z przyjaźni do niego, unter uns gesagt, chodzę
jak najbardziej zaniedbany. Biedny Edward! Jedyna rzecz, która
mnie martwi, to to, iż jest on do mnie tak przywiązany, że już
prawie nie wie, jak mi ma dziękować. A pozwalać mu na taką
wdzięczność dla mnie, to jakby trochę za wiele.
Dlaczego nie możecie być całkiem grzeczni? Czy nie macie nic
innego do roboty, jak tylko szarpać moją markizę, posyłać mi
zajączki lusterkiem i grzebać koło sznurków, bawić się drutem
od dzwonka na trzecie piętro, stukać w okiennice, jednym sło-
wem wszystkimi sposobami dawać znać o waszej obecności,
jak gdyby chcąc wywołać mnie do was? Prawda, pogoda piękna,
ale nie mam ochoty na spacer, zostawcie mnie w domu... Wy,
* Chodzi tu o operę Aubera La Fiancée z librettem Scribe'a, w której Fryc
przez swą głupotę i gapiostwo traci swoją narzeczoną. Jednocześnie „Fryc” to
imię narzeczonego, później męża Reginy, Schlegla (przyp. tłum.)
- 55 -
wesołe, wierne zefiry, wy, uroczy chłopcy, możecie iść sami;
możecie sami bawić się jak zawsze z dziewczętami. Wiem do-
brze, nikt nie potrafi tak uwodzicielsko jak wy objąć dziewczy-
ny, na próżno stara się od was uwolnić, nie może wywikłać się z
waszych sieci, a może wcale nawet nie chce tego; wy chłodni i
wyrachowani, nie zapalacie się... Idźcie waszą drogą, dajcie mi
pokój... Nie będziecie mieli tej przyjemności, powiadacie, nie
robicie tego dla siebie... No to dobrze, idę z wami. Ale pod
dwoma warunkami. Po pierwsze: na Kongens Nytorv
młoda dziewczyna, bardzo piękna, która jest na tyle bezwstyd-
na, że mnie nie chce kochać i, co gorsza, kocha kogo innego, i
zaszło już tak daleko, że spacerują oboje pod rękę ze sobą. O
pierwszej w południe, wiem o tym, on ma zgłosić się po nią.
Obiecacie mi więc, że największe z was łobuzy schowają się
gdzieś w pobliżu, aż do chwili, kiedy on ukaże się z nią w bra-
mie. W chwili kiedy on będzie chciał zawrócić na Store Kon-
gensgade, cała grupa posunie się naprzód, zdejmie mu jak naj-
grzeczniej kapelusz z głowy i poniesie go równym krokiem na
odległość najwyżej łokcia przed nim; nie prędzej, gdyż mógłby
zawrócić do domu. A tak będzie myślał, że złapie kapelusz w
najbliższej chwili i nie porzuci jej ręki. Tym sposobem popro-
wadzicie i ją, i jego przez całą Store Kongensgade, wzdłuż
wału
, do Bramy Północnej, aż do Højbroplads... Ileż czasu
wam zajmie dotarcie aż tam? Powiedzmy pół godziny. Punkt o
pół do drugiej ukażę się na Östergade. Kiedy wasza grupa do-
prowadzi zakochanych tak do środka placu, zaatakujecie ich z
całej siły, zerwiecie i jej kapelusz z głowy, potargacie loki, po-
rwiecie jej szal, a podczas tej całej hecy kapelusz jego ma się
wznosić coraz wyżej triumfalnie w powietrze; jednym słowem
sprawicie takie zamieszanie, że cała publiczność, nie tylko ja
sam, wybuchnie śmiechem, psy zaczną szczekać, a strażak na
wieży zadzwoni. I tak zrobicie, że jej kapelusz znajdzie się w
mym ręku, i będę miał szczęście wręczyć jej ten przedmiot. Po
* Obecnie centralny plac Kopenhagi z Teatrem Królewskim, Hotelem d'Angle-
terre, Magazynem du Nord, Amb. Francuską itd. (przyp. tłum.)
** Za życia Kierkegaarda Kopenhaga była jeszcze otoczona fortyfikacjami,
które skasowano w roku jego śmierci. Dziś topografia jest inna (przyp. tłum.)
- 56 -
drugie: grupa, która pójdzie za mną, ma śledzić każde me ski-
nienie, zachowa się jak można najprzyzwoiciej, nie skrzywdzi
pięknej dziewczyny, nie pozwoli sobie na żadną poufałość, tak
aby jej dziecięca dusza w tej całej awanturze zachowała swą
radość, wargi uśmiech, oko spokój, a serce nie doznało stra-
chu. Jeżeli który z was zachowa się inaczej, niech będzie
przeklęte jego imię. A teraz naprzód ku życiu i radości, ku mło-
dości i pięknu; pokażcie mi to, co często widziałem i czemu nie
mogę się napatrzeć, pokażcie mi młodą, piękną dziewczynę,
roztaczającą swą urodę przede mną w ten sposób, że staje się
jeszcze piękniejsza, poddajcie ją takim próbom, aby się z tych
prób cieszyła! Kieruję się na Bredgade
, ale, jak wiecie, mam
czas tylko do pół do drugiej.
Nadchodzi właśnie dziewczyna, strojna i smukła, a to prze-
cież dziś jest niedziela... Popieśćcie ją trochę, przywiejcie tro-
chę chłodu, prześliznijcie się delikatnymi strumykami po całym
jej ciele, uściśnijcie ją całą w waszych niewinnych objęciach!
Przeczuwam delikatny rumieniec policzków, mocniejszą barwę
warg, falowanie łona... Nieprawdaż, moja dziewczyno, nieopi-
sana to błogosławiona rozkosz wdychać to świeże powietrze?
Mały kołnierzyk chwieje się jak listek. Jaki zdrowy i głęboki
jest jej oddech. Jej krok staje się wolniejszy, łagodny wietrzyk
zdaje się ją unosić jak obłok, jak sen... Zadmijcie silniej, moc-
niejszym powiewem!... Ona się kuli; ramiona zaciskają się na
łonie, które okrywa troskliwiej, aby chłodniejszy powiew był
bardziej dyskretny, aby pochlebnie a chłodno nie wkradał się
pod jej lekką sukienkę... Rumieni się zdrowiej, policzki jej sta-
ją się pełniejsze, oko przejrzystsze, krok bardziej miarowy.
Każdy wysiłek upiększa człowieka. Każda młoda dziewczyna
może zakochać się w zefirze, bo żaden mężczyzna nie potrafi
tak kłócąc się z nią pomnożyć jej urody... Jej ciało skłania się
lekko naprzód, spogląda na końce bucików... Uważajcie trochę,
to za mocno, jej postać się rozdyma, traci swą smukłość... Po-
pieśćcie ją trochę!... Nieprawdaż, droga dziewczyno, jakież to
odświeżające w upale czuć te chłodne prądy? Chce się otwo-
* Bredgade — ulica równoległa do Store Kongensgade (przyp. tłum.)
- 57 -
rzyć swe łono z wdzięczności, z radości bytu... Odwraca się bo-
kiem... Teraz szybko, mocniejszy powiew, abym mógł przeczuć
piękno kształtów!... Jeszcze trochę mocniej, aby przycisnąć
draperie sukni do ciała... Teraz za dużo! Postawa staje się nie-
ładna, trudno jej stawiać lekkie kroki... Znowu się odwraca...
Dmijcie na całego, niech pokaże, co umie!... Wystarczy, to za
dużo: zgubiła jeden lok... postarajcie się opanować! — A teraz
zjawia się cały maszerujący pułk:
Die eine ist verliebt gar sehr,
Die andere wäre es gerne.
Tak, naprawdę, liche to powołanie życiowe chodzić z przy-
szłym szwagrem pod lewą rękę. Dla dziewczyny to tyle, co dla
chłopca być zastępcą przepisywacza papierów biurowych. Prze-
pisywacz może jednak awansować; ma przyszłość w biurze,
może liczyć na niezwykłe okazje, ale to nie jest los szwagierki,
ale tak jest, przeciwnie, jej awans nie wlecze się tak powoli —
kiedy tak leci naprzód i przenosi się górą do innego biura...
Wiejcie mocniej, chłopcy! Jeżeli ma się punkt oparcia w ręku,
to można się i przeciwstawić... Centrum atakuje mocno, skrzy-
dła nie nadążają... Opiera się mocno, wiatr go nie poruszy, jest
za ciężki — ale i za ciężki na to, aby skrzydła uniosły go ponad
ziemię. Uderza naprzód, aby okazać, że ma mocne ciało; ale
im bardziej nieruchomieje, tym bardziej męczy się dziewczy-
na... Moje piękne panie, czy mogę służyć dobrą radą? Porzućcie
przyszłego szwagra i przyszłego męża, spróbujcie iść naprzód
same, a zobaczycie, o ile to jest przyjemniej... Wiejcie teraz
łagodniej!... Jak przechodnie pląsają w falach wiatru! Wkrótce
uszeregują się w taneczny orszak wzdłuż ulicy — czyż może ja-
kaś taneczna muzyka sprawić weselszą ochotę, a przecież wiatr
nie wyczerpuje, wiatr krzepi... A teraz wionęli w dół ulicy jak
na pełnych żaglach — czyż jakikolwiek walc może tak porwać
za sobą dziewczynę, a przecież wiatr nie męczy, wiatr wzmac-
* U Eichendorffa jest: Vor der Stadt:
Der eine ist verliebt gar sehr,
Der andre wär'es gerne.
(Chodzi o dwóch muzykantów) (przyp. tłum.)
- 58 -
nia... A teraz możesz ją odwrócić do męża i szwagra... Nie-
prawdaż, trochę sprzeciwu sprawia przyjemność i walczy się
chętnie o posiadanie tego, co się kocha; i ceni się bardziej to,
o co się walczyło, tak już los sprawia, przychodzi na pomoc
uczuciu i dlatego mężczyzna ma wiatr po swojej stronie... Czyż
nie dobrze to urządziłem? Jeżeli się ma wiatr w plecy, łatwo
można ominąć ukochaną, ale jeżeli się go ma w oczy, walczy
się z nim rozkosznie, przebija się ku ukochanej, a podmuch
wiatru czyni cię zdrowszym i bardziej pociągającym, bardziej
uwodzicielskim, a powiew wiatru chłodzi owoc warg, który na-
leży zauważać, gdyż wtedy jest należycie gorący, jak gorący
staje się mrożony szampan... Jak się śmieje, jak mówi, a wiatr
porywa i unosi słowa — czy jest tu co do gadania? — i znowu w
śmiechu schyla się przed wiatrem i chwyta rękami kapelusz, i
uważa na kroki... No, dosyć już, żeby nie dokuczać tym dziew-
czynom, żeby się na nas nie rozgniewały albo nas przestraszyły!
— Właśnie tak, rezolutnie i mocno, prawa noga przed lewą...
Jak zuchwale i mocno rozgląda się teraz po świecie... Jeżeli do-
brze widzę, ona także kogoś trzyma pod rękę, także zaręczona!
Pokaż, dziecino, co ci los położył pod choinkę... Ach, tak! To
wygląda naprawdę na bardzo solidnego narzeczonego. Ona jest
chyba w pierwszym okresie narzeczeństwa, kocha go — możli-
we, ale to miłość zbyt obszerna i niedopasowana, luźno powie-
wa naokoło niego; jej płaszcz miłosny może skryć jeszcze dużo
rzeczy... Powiej mocniej, wietrzyku!... Jak się tak szybko
idzie, to nic dziwnego, że wstążki od kapelusza rozwiewają się
w powietrzu i tak wyglądają jak lotne skrzydełka, pasujące do
jej miłości, która także płynie za nią jak rusałczany welon. Kie-
dy się w ten sposób spogląda na miłość, to wygląda ona dość
obszernie, ale kiedy się w nią człowiek ubiera, kiedy welon
trzeba przerobić na codzienną suknię, to nie zostaje dużo miej-
sca na szerokie westchnienia. — Boże zachowaj! Jeżeli ktoś ma
dość odwagi, aby uczynić krok decydujący o całym życiu, to
czyż zabraknie mu siły, aby iść wiatrowi naprzeciw? Któż może
wątpić? Ja nie; ale bez pośpiechu, moja panienko, bez pośpie-
chu. Czas jest surowym nauczycielem, a wiatr nie jest taki
zły... Popędź ją trochę! — Gdzież się podziała chusteczka? — O,
- 59 -
ma ją znowu... ale porwałeś wstążkę od kapelusza... to bardzo
krępujące, tak, przy narzeczonym. A tu idzie przyjaciółka, któ-
rej trzeba się ukłonić. Przyjaciółka spotyka ją pierwszy raz jako
narzeczoną; to przecież, aby się pokazać jako zaręczeni, wyszli
na Bredgade, poza tym dążą ku Langelinie
. O ile wiem, istnie-
je taki zwyczaj, że para małżeńska pierwszej niedzieli po ślu-
bie idzie do kościoła, a zaręczeni idą na Langelinie. Narzeczeń-
stwo rzeczywiście ma wiele wspólnego z długimi spacerami...
Proszę uważać, wiatr dmie w kapelusz, trzeba przytrzymać,
schylić głowę... Fatalnie się złożyło, nie można było ukłonić się
przyjaciółce, nie miało się dosyć spokoju, aby skłonić się jej z
tą wyższością, jaką przybiera narzeczona wobec niezaręczonej
dziewczyny... Dmijże trochę łagodniej!... Nadchodzą szczęśli-
we dnie... jak ona mocno czepia się ramienia ukochanego, wy-
przedza go na tyle, że może się odwrócić i patrzeć na niego, na
swoje bogactwo, swoje szczęście, swoją nadzieję, swoją przy-
szłość... O, dziewczyno, przesadzasz... Czyż on nie ma do za-
wdzięczenia mnie i wiatrom, że wygląda tak mocno? A czyż ty
sama nie zawdzięczasz mnie i łagodnym powiewom tego, że je-
steś ocalona i zapominasz o swoich cierpieniach, że wyglądasz
tak rada życiu, tak pełna marzeń, tak pełna przeczuć?
Nie chcę ja wcale studenta,
Co książki czyta nocami,
Ale chcę mieć oficera,
Co nosi kapelusz z piórami
To widać od razu po tobie, moja dziewczyno, masz coś takiego
w oku... Na pewno nie zadowolisz się studentem... Ale dlacze-
go akurat oficer? Czyż na przykład kandydat nauk, który wła-
śnie skończył uniwerek, nie potrafiłby tak samo?... Co prawda
w tej chwili nie mogę ci służyć ani oficerem, ani kandydatem...
Natomiast mogę służyć chłodzącymi powiewami... No, zadmij
trochę... Doskonale, jedwabny szal znowu otoczył jej plecy;
stąpaj całkiem wolno, policzki ci trochę zbledną, oczy nie będą
* Spacer nadmorski, esplanada. Dosłownie „Długa linia” (przyp. tłum.)
** Norweska piosenka ludowa (przyp. tłum.)
- 60 -
tak mocno błyszczały... Właśnie tak. Tak, trochę ruchu, zwłasz-
cza przy tak pięknej pogodzie jak dzisiaj, i jeszcze trochę cier-
pliwości, a może znajdziesz swego oficera. To przecież para
wyraźnie przeznaczona dla siebie. Jak trzyma takt idąc, jaka
pewność siebie w całym wyglądzie, oparta na wzajemnym za-
ufaniu, jaka harmonia praestabilita we wszystkich porusze-
niach, jaka pyszna powaga. Ich pozycje nie są ani łatwe, ani
pełne gracji, nie tańczą ze sobą, jakąż mają w sobie stałość,
jaką dojrzałość, co budzi niezawodną nadzieję, co rodzi obo-
pólne zaufanie. Mogę się założyć, że ich dewizą są słowa: życie
to droga. I uważają, że są przeznaczeni dla kroczenia pod rękę
razem przez radości i smutki życia. Kroczą tak zgodnie, że
dama zapomniała nawet o przywileju kroczenia kwadratami
trotuaru...
Ale, drogie Zefiry, dlaczego wy tak bardzo zajmujecie się tą
parą? Nie wydaje mi się warta aż takiego zachodu. Czyżbyście
zauważyły coś specjalnego?... Ale jest pół do drugiej. Trzeba
ruszyć na Højbroplads.
Nie trzeba myśleć, że można było tak ściśle wyrachować roz-
wój tej duchowej przygody. Widać z niej, jak zdrową naturą
była Kordelia. Naprawdę to niezwykła dziewczyna. To prawda,
jest cicha i skromna, nie wymagająca, ale jest w niej nieuświa-
domione potężne żądanie. Uderzyło to mnie teraz, kiedy ujrza-
łem ją wchodzącą do pokoju z ulicy. Mały sprzeciw, jaki może
przeciwstawić jej powiew wiatru, budzi w niej wszystkie moce,
w niczym nie naruszając jej równowagi. Nie jest tą drobną,
nieznaczną dziewczyną, co może zniknąć w palcach, tak chrup-
ka, że ogarnia nas strach, iż się złamie pod siłą naszego wzro-
ku; ale też nie jest bynajmniej tak pretensjonalna, jak okazały
kwiat. Jak lekarz mogę więc z radością konstatować wszystkie
symptomy tej przygody zdrowia.
Powoli zaczynam mój atak, przybliżając się do niej, przecho-
dząc do działań bardziej bezpośrednich. Jeżeli mam oznaczyć
tę zmianę na wojennej mapie rodzinnej, to muszę powiedzieć,
że odwróciłem moje krzesło w ten sposób, że odsłoniłem swój
profil. Mam z nią większy kontakt, mówię do niej, wywołuję jej
- 61 -
odpowiedzi. Jej charakter jest namiętny, gwałtowny, a jej
uwagi, nie będąc ani szalone, ani puste, są wyostrzone na rze-
czy zewnętrzne i wyraźnie skłonne do niezwykłości. Moje iro-
niczne uwagi o złości ludzkiej, moje szyderstwa z ich tchórzo-
stwa, z ich chłodnego lenistwa, fascynują ją. Lubi, prowadząc
rydwan słoneczny po niebieskim sklepieniu, zbliżać się za bar-
dzo do ziemi i lekko opalać ludzi. A jednak nie dowierza mi;
gdyż dotychczas zapobiegałem jakiemukolwiek zbliżeniu nawet
w znaczeniu duchowym. Musi się nauczyć wspierać na sobie sa-
mej, zanim jej pozwolę pochylić się ku mnie. Chwilami musi się
wydawać, że to ja pragnę uczynić z niej powiernicę moich ma-
sońskich tajemnic, ale to tylko chwilami. Ona sama musi się
rozwijać; musi poznać siłę napięć ducha, musi widzieć i oceniać
świat. Jakie czyni postępy, łatwo wykazują mi jej odpowiedzi,
jej oko również; raz tylko ujrzałem w nim unicestwiającą mnie
złość. Nie powinna mi zawdzięczać niczego; powinna być wol-
na, bo tylko w wolności istnieje miłość, tylko w wolności istnie-
je radość i wesele. Nie patrząc na to, że zakładam, iż powodo-
wana koniecznością naturalną skłoni się w moje objęcia, sta-
ram się ze wszystkich sił skłonić ją ku sobie, ale chodzi prze-
cież mi o to, aby nie padła jak bezduszne ciało, ale jako duch
dążący do drugiego ducha. Chociaż musi być moja, nie może
być moim ciężarem. Nie może ciążyć mi ani w sensie dosłow-
nym, ani w moralnym. Między nami dwojgiem musi istnieć wol-
na gra. Musi stać się tak lekka dla mnie, abym ją mógł nieść na
ręku.
Kordelia zajmuje mnie chyba za bardzo. Tracę wobec niej
moją równowagę, nie w jej obecności, ale kiedy w ścisłym sło-
wa znaczeniu obcuję z nią, to znaczy kiedy jestem sam. Mogę
tęsknić do niej, ale nie aby z nią rozmawiać, ale aby tylko wi-
dzieć jej obraz krążący wkoło mnie; idę za nią, kiedy wiem, że
nie jest w domu, nie po to, aby mnie spostrzegła, ale żebym ja
ją widział. Tamtego wieczoru wyszliśmy we trójkę od Baxte-
rów; Edward ją prowadził. W największym pośpiechu pożegna-
łem się z nimi i pośpieszyłem na inną ulicę, gdzie czekał na
mnie mój służący. W jednej chwili przebrałem się i spotkałem
ją raz jeszcze, o czym ona nie wiedziała. Edward szedł milcząc
- 62 -
jak zawsze. Zakochany to ja jestem, ale nie w zwyczajnym
tego słowa znaczeniu, a trzeba być przeto bardzo ostrożnym,
bo może to mieć niebezpieczne konsekwencje; a kocha się tyl-
ko raz. Ale bóg miłości jest ślepy, jeżeli się jest dosyć spryt-
nym, można go oszukać. Sztuka polega na tym, jakie robi się
wrażenie, trzeba być z pozoru jak najbardziej „do przyjęcia”,
a przy tym zdawać sobie sprawę, jakie wrażenie sprawia się na
dziewczynie i jakie wrażenie każda dziewczyna sprawia na nas.
W ten sposób można kochać się w wielu jednocześnie, gdyż
każdą kocha się inaczej. Kochać się w jednej to za mało; ko-
chać wszystkie to lekkomyślność; ale znać siebie dobrze i ko-
chać jak najwięcej, skrywać w swej duszy wszystkie siły miłości
w ten sposób, że każda z nich dostaje odpowiednią pożywkę, a
świadomość ogarnia całość — to jest rozkosz, to znaczy żyć
prawdziwie.
d. 3 lipca
Edward nie powinien się skarżyć na mnie. W gruncie rzeczy
chciałbym, aby Kordelia zakochała się w nim i żeby przez to
zraziła się do zwyczajnej, ordynaryjnej miłości i w ten sposób
przekroczyła codzienne granice; ale niestety właśnie dlatego
Edward musi być jak najmniej karykaturą, gdyż inaczej nic z
tego nie wyjdzie. Edward jest zresztą nie tylko dobrą partią w
mieszczańskim pojęciu — siedemnastoletnia dziewczyna nie
zwraca uwagi na takie rzeczy — ale ma on wiele osobistych za-
let, które pomagam mu okazywać w najkorzystniejszym świe-
tle. Jak modniarka, jak dekorator, stroję go jak najpiękniej,
stosownie do możliwości domu, czasami nawet ozdabiam go po-
życzonym blaskiem. Kiedy tam chodzimy obaj, czasem dziwno
mi jest mu towarzyszyć. Jest tak, jak gdyby był mi bratem czy
synem, a przecież jest moim przyjacielem, rówieśnikiem, moim
rywalem. Nigdy nie może stać się dla mnie niebezpieczny. Im
wyżej go wzniosę, ponieważ musi upaść, tym jest lepiej, tym
więcej wzbudzi to w Kordelii niesmaków, tym więcej wzrośnie
w niej nadziei. Pomagam mu, jak mogę, ułatwiam mu, robię
- 63 -
wszystko, co przyjaciel może uczynić dla przyjaciela. Aby mu
na chłodno udzielić jak najwięcej pomocy, wychodzę ze skóry
dla niego. Wydaję go za marzyciela. A ponieważ Edward zupeł-
nie jest bezradny, popycham go naprzód.
Kordelia nienawidzi mnie i boi się. Czego się boi młoda
dziewczyna? Intelektu. Dlaczego? Dlatego że intelekt jest cał-
kowitym zaprzeczeniem jej kobiecej egzystencji. Męska uroda,
sympatyczna osobowość itd. są dobrymi środkami. Można zdo-
bywać i przy ich pomocy, ale to nigdy nie prowadzi do pełnego
zwycięstwa. Dlaczego? Gdyż zwycięża się dziewczynę jej wła-
snymi środkami, a w tych środkach jest ona zawsze mocniejsza.
Tymi środkami można przyprawić dziewczynę o rumieniec, o to,
że spuści skromnie oczy, ale nigdy przyprawić o niewypowie-
dziany, zafascynowany lęk, który czyni jej piękność interesują-
cą.
Non formosus erat, sed erat facundus Ulixes,
et tamen aequoreas torsit amore deas
Każdy winien znać swoją siłę. Ale co mnie zawsze oburza, że
nawet ci, co mają zdolności, kryją się tchórzliwie. Właściwie
powinno się od razu dostrzegać w dziewczynie uwiedzionej
przez kochanka, a raczej przez własną miłość, w czym została
oszukana. Wyćwiczony morderca zadaje określony cios i do-
świadczona policja zaraz poznaje sprawcę, gdy tylko ujrzy
ranę. Ale gdzież tu wziąć tak doświadczonego uwodziciela, tak
wprawnego psychologa? Uwieść dziewczynę dla większości ludzi
znaczy uwieść dziewczynę i punktum, a przecież całe opowia-
danie tkwi w takiej myśli:
Nienawidzi mnie — jako kobieta; boi się mnie — jako mądra
kobieta; kocha mnie — bowiem ma rozum w głowie. Ja pierw-
szy wywołałem ten zamęt w jej duszy. Moja dusza, mój sprze-
ciw, moje zimne szyderstwo, moja ironia bez serca, wszystko
to kusi ją, nie do miłości oczywiście; o nie, nie ma w niej ani
śladu takich uczuć w stosunku do mnie, najmniejszego śladu.
Chce iść ze mną w zawody. Kusi ją dumna niezależność od lu-
* Owidiusz: Ars amandi II, 123 (przyp. tłum.)
- 64 -
dzi, wolność jak wolność Araba w pustyni. Mój śmiech i moje
dziwactwa neutralizują wszelkie erotyczne wybuchy. Jest dość
swobodna ze mną i jeżeli jest tu jakieś skrępowanie, to raczej
charakteru intelektualnego niż erotycznego. Tak długo nie ujrzy
we mnie kochanka, jak długo będziemy na stopie zaprzyjaźnio-
nych intelektualistów. Podaje mi rękę, ściska mą dłoń, uśmie-
cha się, okazuje mi serdeczność czysto platoniczną. Kiedy do-
statecznie zmęczyły ją moje ironie i żarty, idę za radą starej
piosenki: rycerz rozściela swój czerwony płaszcz i prosi piękną
dziewicę, aby na nim usiadła
. Co prawda nie rozścielam mego
płaszcza na ziemi, aby siedzieć z nią razem na murawie, ale
aby zniknąć z nią razem w powietrzu, w potoku marzeń. Ale ra-
czej nie pociągnę jej za sobą w górę, siądę tylko oklepem na
mej myśli, pozdrowię ją ręką, ucałuję jej paluszki, stanę się
niewidzialnym dla niej, tylko słyszalnym w szepcie skrzydlatych
słów, stanę się jak Jehowa dotykalny tylko w słowie, ale coraz
słabiej, gdyż im dłużej mówię, tym wyżej się wznoszę. I wtedy
ona chce lecieć wraz ze mną tą niebezpieczną drogą marzenia.
Ale tylko przez chwilę, bo zaraz staję się zimny i oschły.
Są różne rodzaje rumieńca u kobiet. Jest grubiański rumie-
niec koloru cegły. To właśnie jest rodzaj rumieńca, którym po-
wieściopisarze stale okrywają policzki swych bohaterek. Jest i
rumieniec delikatny niby brzask ducha. Bezcenny jest na policz-
kach dziewczyny. Przelotny rumieniec towarzyszący jakiejś
szczęśliwej myśli jest piękny u mężczyzny, piękniejszy u chłop-
ca, czarujący u kobiety. Jest to blask błyskawicy, światło du-
cha. Jest najpiękniejszy u chłopca, czarujący u dziewczyny,
gdyż świadczy o jej dziewictwie, jest niespodzianką skromno-
ści. Im starszy się robi człowiek, tym bardziej zanika ten ru-
mieniec.
Czasami czytam coś głośno dla Kordelii; najczęściej rzeczy
zupełnie obojętne. Edward musi zazwyczaj trzymać przy tym
świecę; zwróciłem mu właśnie uwagę, że to doskonały sposób
* „Stara piosenka” brzmi:
a mnich rozściela swój płaszcz niebieski
i prosi piękną panienkę, aby na nim uklękła (przyp. tłum.)
- 65 -
dojścia do porozumienia z dziewczyną — zacząć pożyczać jej
książki. Podzielił to moje przekonanie i teraz bardzo przykłada
się do tej sprawy. Wygrywam oczywiście ja, gdyż ja układam
wybór książek, stojąc jak gdyby z boku. I tu otwiera mi się sze-
rokie pole do moich obserwacji. Mogę dawać Edwardowi książ-
ki, jakie mi się podobają, gdyż on sam nie zna się na literatu-
rze, mogę go pchać, w jakim chcę kierunku, do zupełnej skraj-
ności. Kiedy się z nią teraz spotykam wieczorem, biorę niby
przypadkiem książkę do ręki, przerzucam jej kartki, czytam
półgłosem, zwracam uwagę Edwardowi na pewne szczegóły.
Wczoraj wieczorem chciałem się doświadczalnie przekonać o
sile jej ducha. Podstępnie namówiłem Edwarda, aby jej poży-
czył wiersze Schillera, tak abym niby to niechcący trafił na
śpiew Tekli
i przeczytał to jej, albo też ballady Bürgera. Osta-
tecznie wybrałem to drugie, gdyż chociaż ta Lenora jego jest z
lekka przesadzona, jakże to jest jednak piękna rzecz! Zapropo-
nowałem przeczytanie Lenory i przeczytałem ten poemat gło-
śno, z całym patosem, na jaki potrafiłem się zdobyć. Kordelia
była poruszona, przeciągała igłę z taką energią, jakby to ją
miał Wilhelm
porwać. Skończyłem, ciotka słuchała dość obo-
jętnie, nie lęka się ani żywych, ani umarłych Wilhelmów, a przy
tym nie jest bardzo mocna w niemczyźnie, ale poczuła się cał-
kiem w swoim sosie, kiedy jej pokazałem pięknie oprawny eg-
zemplarz i zacząłem z nią rozmawiać o introligatorstwie.
Chciałem od razu zniszczyć w Kordelii patetyczne uczucie, w
tym samym momencie, kiedy się ono narodziło. Lekko się za-
niepokoiła, ale wyraźnie widziałem, że ta trwoga nie działała
na nią kusząco, ale przyprawiała ją o dreszcz obcości.
Moje oko dziś spoczęło na niej po raz pierwszy. Powiadają, że
senność tak obciąża powieki, że zamykają się same; zdaje się,
że to moje spojrzenie miało podobne działanie. Oko zamyka
się, a jednak ciemne moce działają pod powieką. Ona nie widzi
mojego spojrzenia, ale czuje je, czuje je całym ciałem. Oko
* Śpiew Tekli
—
Schiller, Dwaj Piccolomini, akt III, scena 7. (przyp. tłum.)
** Wilhelm, zmarły kochanek w Lenorze (przyp. tłum.)
- 66 -
zamyka się i oto jest noc; ale tam w środku jaśnieje biały
dzień.
Muszę się pozbyć Edwarda. Posuwa się za daleko, każdej
chwili mogę oczekiwać, że poleci do niej z miłosnym wyzna-
niem. Nikt nie może lepiej wiedzieć o tym ode mnie, który je-
stem jego powiernikiem i starannie podtrzymuję tę jego ekscy-
tację, która może mieć wpływ na Kordelię. Ale dopuścić do
tego, aby wyznał jej swoją miłość, może być niebezpieczne.
Wprawdzie wiem dobrze, że dostanie kosza, ale historia się na
tym nie skończy. Przecież się tym przejmie jak najbardziej. A z
tego powodu Kordelia może się wzruszyć i pożałować go. Co
prawda w tym wypadku nie potrzebuję się bać najgorszych rze-
czy, że może zacząć wszystko od nowa, ale czystość jej dumnej
duszy może ucierpieć na skutek tego czystego współczucia.
Gdyby się tak stało, zawiódłby mnie cały plan z Edwardem.
Mój stosunek do Kordelii przybiera obrót dramatyczny. Musi
się już coś stać, cokolwiek by to było. Nie mogę zadowalać się
obserwowaniem mijających chwil, lękam się przepuścić chwilę
właściwą. Muszę ją zaskoczyć, to konieczne. Ale jeżeli chcę ją
zaskoczyć, muszę się znaleźć na odpowiednim stanowisku. To,
co jest zazwyczaj zaskakującą niespodzianką, może tak na nią
nie podziałać. Powinno się ją tak zaskoczyć, aby to, co w tej
chwili jest powodem zaskoczenia, wydało się jej natychmiast
najzwyczajniejszą rzeczą. Sukcesywnie musi się dopiero oka-
zać, że coś niespodzianego zawarte było implicite w tym zda-
rzeniu. Takie jest stałe prawo rzeczy interesującej i to prawo
kieruje moimi wszystkimi działaniami w stosunku do Kordelii.
Kiedy się umie właściwie zaskoczyć, gra staje się wygrana; na-
leży zawiesić na chwilę energię wiadomej osoby, uczynić dzia-
łanie dla niej niemożliwym, a potem używa się nadzwyczajnych
środków działania, albo też zupełnie zwyczajnych. Pamiętam z
pewną pyszną satysfakcją szalony podstęp, którego użyłem wo-
bec pewnej damy z najlepszej rodziny. Na próżno przez pewien
stracony czas kręciłem się koło niej nie mogąc znaleźć intere-
sującego kontaktu, aż kiedyś w biały dzień spotkałem ją na uli-
cy. Nawet nie byłem pewny, czy ona pamięta mnie, czy wie, że
- 67 -
mieszkam tu w mieście. Szła sama jedna. Minąłem ją i zawróci-
łem, tak że znalazłem się twarzą w twarz. Zbliżyłem się do
niej, ona szła dalej po trotuarze. W tym momencie spojrzałem
na nią żałośnie, może nawet miałem łzę w oku. Zdjąłem kape-
lusz. Zatrzymała się. Wzruszonym głosem, piorunując ją spoj-
rzeniem, powiedziałem: „Niech się pani nie gniewa, łaskawa
pani, podobieństwo pani rysów twarzy do tej istoty, którą
uwielbiam, a która bawi ode mnie daleko, jest tak uderzające,
że pani łaskawie daruje moje dziwne zachowanie”. Ona mnie
wzięła za marzyciela, a młoda dziewczyna lubi trochę wariac-
kie marzenia, gdyż czuje się wyższa ponad to i może się uśmie-
chać z wyższością. I rzeczywiście uśmiechnęła się, i w tym
uśmiechu była zachwycająca. Z arystokratyczną wyższością
ukłoniła mi się i uśmiechnęła. Poszła dalej, a ja szedłem dwa
kroki przy jej boku. Kilka dni później spotkałem ją znowu, po-
zwoliłem sobie ukłonić się. Ona się zaśmiała... Cierpliwość jest
znakomitą cnotą, a kto się śmieje ostatni, ten się śmieje najle-
piej. Można było obmyślić różne środki, aby zaskoczyć Kordelię.
Mogłem spróbować wzniecić erotyczną burzę, która by mogła
wywołać strumień łez i łkania. Tym sposobem mogłem spróbo-
wać, jeżeli to możliwe, wyrwać ją z gruntu, wyrwać ją z jej hi-
storycznej ciągłości, postarać się w tym poruszeniu wywołać
tajnymi środkami jej namiętność. Było to całkiem możliwe i
dałoby się urzeczywistnić. Dziewczynę i jej namiętność można
by było okazać w całej proporcji. Ale byłoby to niesłuszne este-
tycznie. Nie uznaję zawracania głowy i ten sposób mogę pole-
cić tylko wtedy, kiedy poetyckiego połysku dziewczyny inaczej
się nie da osiągnąć. A przy tym w ten sposób traci się dużą
część właściwej przyjemności, zbyt duże pomieszanie też nie
jest dobre. Ten sposób na pewno zawiódłby w przypadku Korde-
lii. W parę chwil straciłbym to wszystko, co budowałem tak
długo, co gorsza, straciłbym to, czym przy pewnej dyskrecji
mógłbym się cieszyć i dłużej, i pełniej. Kordelia nie potrzebuje
egzaltacji. Może by to zaskoczyło ją w pierwszej chwili, gdy-
bym się do tego wziął, ale wkrótce by się znużyła, właśnie dla-
tego, że to zaskoczenie byłoby zbyt bliskie jej przekornej du-
szy. Najzwyczajniejsze zaręczyny będą najlepszym ze wszyst-
- 68 -
kich sposobów, najbardziej skutecznym. Zapewne dziewczyna
łatwiej uwierzy swoim uszom, słysząc moje prozaiczne oświad-
czyny, item prośbę o rękę, niżby wierzyła moim krasomówczym
uniesieniom, upajała się moimi trującymi napojami miłosnymi i
hamowała bicie serca na myśl o porwaniu.
Sprawa związania się narzeczeńskim przyrzeczeniem jest
sprawą etyczną. Etyka jest tak samo nudziarstwem w wiedzy,
jak w życiu. Co za różnica z niebem estetyki, która sprawia, że
wszystko staje się lekkie, piękne, płynne, a kiedy pojawia się
ta etyka, wszystko staje się twarde, kanciaste, ogarnięte nie-
skończoną nudą. A zaręczyny w gruncie rzeczy nie posiadają
podstaw etycznych, tak jak posiada je małżeństwo, zaręczyny
są tylko ważne ex consensu gentium. Ta dwuznaczność może
być dla mnie bardzo korzystna. Jest coś niecoś elementu etycz-
nego w zaręczynach i Kordelia w swoim czasie może mieć wra-
żenie, że przekracza granice zwyczajności. Ale element etycz-
ny zawiera się w zaręczynach w tak znikomej ilości, że mogę
się nie obawiać poważniejszych wzruszeń. Zawsze miałem pe-
wien szacunek dla elementów etycznych. Nigdy żadnej dziew-
czynie nie obiecałem małżeństwa, nawet żartami, a jeżeli zło-
żyłbym to przyrzeczenie tutaj, to jedynie całkiem fikcyjnie. Na
pewno tak wykręcę, że to ona ze mną zerwie. Obiecywać co-
kolwiek jest poniżej mojej godności. Gardzę tym sposobem,
kiedy sędzia obietnicą wolności wymusza zeznania podsądnego.
Taki sędzia wyrzeka się swej siły i swego talentu. W mojej prak-
tyce doszedłem do punktu, gdzie nie pragnę niczego, co by nie
było mi dane dobrowolnie w najściślejszym znaczeniu tego sło-
wa. Niech sobie pospolici uwodziciele używają takich metod.
Co na tym zyskują? Taki, co nie wie, jak omotać dziewczynę,
aby straciła całkiem zmysły i nie dostrzegła nic z tego, czego
on nie chce, aby widziała, taki, który nie potrafi się wpoetyzo-
wać w całe wnętrze dziewczyny, aby wszystko, czego sobie ży-
czy, wychodziło od niej, taki jest i zostanie fuszerem; nie za-
zdroszczę mu jego przyjemności. Fuszerem jest i zostaje taki
facet, uwodzicielem, czym w żadnym wypadku nie można na-
zwać mnie. Ja jestem estetą, miłośnikiem, który zrozumiał
istotę miłości i wszystko na miłość postawił, który wierzy w
- 69 -
miłość i zna ją z gruntu i który dla siebie zostawia swe prywat-
ne mniemanie, że każda przygoda miłosna może trwać najwy-
żej pół roku, i że każda historia miłosna kończy się z chwilą,
kiedy się wyczerpało ostatnie rozkosze. To wszystko wiem do-
brze, a jeszcze wiem prócz tego, że najwyższą rozkoszą, jaką
można pomyśleć, jest być kochanym, być kochanym ma war-
tość najwyższą na świecie. Wpoetyzować się w dziewczęcą mi-
łość to sztuka prawdziwa, wypoetyzować z jej ramion szczyty
mistrzostwa. Ale ta druga sprawa w swej istocie zależy od
pierwszej.
Można jeszcze inaczej. Mogę zrobić wszystko po temu, aby
zaręczyła się z Edwardem. A ja zostanę przyjacielem domu.
Edward będzie mi wierzył bezwzględnie, przecież to ja sam
zbudowałem, można powiedzieć, jego szczęście. Takim sposo-
bem byłbym bardziej ukryty. Ach, to do niczego. Nie może za-
ręczyć się z Edwardem, to by ją w ten czy inny sposób przecież
pomniejszyło. A do tego stosunek mój do niej stanie się bar-
dziej pikantny niż interesujący. Nieskończony prozaizm narze-
czeństwa jest właśnie odskocznią dla rzeczy interesujących.
Wszystko staje się bardziej znaczące w domu cioci Wahl.
Wczas się zauważa, że ukryte życie kłębi się pod codziennymi
formami i że wkrótce objawi się to w odpowiednich oznakach.
Dom cioci Wahl zmierza ku zaręczynom. Ten, kto obserwował
to z zewnątrz, może myśli, że będzie para z cioci i ze mnie. Ja-
kież korzyści dla pomnożenia wiedzy rolniczej w przyszłości z
takiego mariażu! Stałbym się wujaszkiem Kordelii. Jestem za
wolnością myśli i żaden pomysł nie jest dostatecznie absurdal-
ny, abym go z góry odrzucił. Kordelia lęka się wyznania miło-
snego ze strony Edwarda. Edward ma nadzieję, że to wyznanie
rozwiąże wszystko. Może być tego pewny. A tymczasem, aby
zaoszczędzić mu przykrości, których by doznał na skutek takie-
go kroku, postaram się go uprzedzić. Mam nadzieję wkrótce
pozbyć się go, stoi mi rzeczywiście na drodze. Odczułem to do-
tkliwie właśnie dzisiaj. Ale wygląda tak sennie, taki rozmarzo-
ny, że można się obawiać, iż obudzi się nagle jak lunatyk i wy-
zna swe uczucia wobec wszystkich, czym ostatecznie zrazi so-
- 70 -
bie Kordelię. Spojrzałem na niego dzisiaj parę razy przenikli-
wie. Jak słoń, który coś odrzuca swoim kłem, tak go odepchną-
łem oczyma, jak był długi, i odrzuciłem go precz. Co prawda
siedział jak przedtem, ale mam wrażenie, że odczuł mój gest
całym ciałem.
Kordelia już nie jest taka pewna siebie, jak przedtem. Zbli-
żała się przedtem do mnie po kobiecemu pewna, teraz się nie-
co waha. Tymczasem nie ma to wielkiego znaczenia i bez trud-
ności sprowadziłbym wszystko do dawnych miar. Ale mi się nie
chce. Jeszcze jedno doświadczenie i zaręczyny! Nie może tu
być żadnych trudności. Kordelia powie zaskoczona „tak”, a cio-
cia serdeczne „amen”! Będzie szalała z radości z powodu takie-
go wykształconego zięcia rolnika. Zięcia! Jak wszystko się wią-
że, jak snopki, skoro się tylko wejdzie na to terytorium. Wła-
ściwie nie będę jej zięciem, tylko neveu, siostrzeńcem tylko, a
właściwie volente deo ani jednym, ani drugim.
dnia 23
Dziś zebrałem owoce wiadomości, którą rozprzestrzeniłem,
że jestem zakochany w młodej pannie. Przy pomocy Edwarda
doszło to i do uszu Kordelii. Jest ciekawa, spogląda uważnie,
ale nie odważyła się jeszcze zapytać; a w gruncie rzeczy wia-
domość ta dla niej jest nieważna, gdyż po pierwsze wydaje się
jej nieprawdopodobna, a po drugie ujrzy w niej antecedencję
dla siebie samej, gdyż jeżeli taki zimny, drwiący jak ja, może
być zakochany, to może być zakochana i ona, nie potrzebując
się wstydzić. Dziś wprowadziłem sprawę na właściwy tor. Zdaje
się, że potrafię opowiedzieć historię tak, aby nie stracić poin-
ty, item, aby nie ukazać jej przedwcześnie. Lubię trzymać
mego słuchacza w zawieszeniu, opowiadając drobne szczegóły
epizodycznej natury przekonać się, jakiego wyniku słuchacz so-
bie życzy, i oszukać go w końcu, to prawdziwa przyjemność;
używać wyrazów dwuznacznych, tak aby słuchacz spodziewał
się jednego i nagle dostrzegł, że te słowa mogły znaczyć co in-
nego, na tym polega moja sztuka. Jeżeli się pragnie nastawić
- 71 -
uwagę słuchacza w pewnym kierunku, zawsze trzeba wygłosić
mowę. W rozmowie może osobnik, o którego chodzi, łatwiej
wyśliznąć się z rąk, może przy pomocy pytań i odpowiedzi
snadniej ukryć wrażenie, jakie czynią na nim pewne słowa. Z
napuszoną powagą rozpocząłem moją mowę do cioci: „Czy
mam tę pogłoskę przypisać łaskawości mych przyjaciół, czy też
złości moich wrogów, a któż z nas może twierdzić, że nie ma
ani jednych, ani drugich?” Tu ciocia uczyniła uwagę, którą sta-
rałem się podtrzymać ze wszystkich sił, aby podtrzymać uwagę
Kordelii, która się przysłuchiwała rozmowie, uwagę, która mo-
gła osłabnąć, bo przecież rozmawiałem tylko z ciocią, a nastrój
mój był uroczysty. Ciągnąłem: „Czy też mam przypisać to przy-
padkowi, tego słuchu generatio equivoca (tego słowa Kordelia
oczywiście nie rozumiała, co ją przyprawiło o konfuzję, tym
bardziej że specjalnie zaakcentowałem patetycznie te wyrazy,
spoglądając porozumiewawczo na ciotkę, tak jakby na tym
punkcie polegało wszystko), a ja, który przyzwyczaiłem się żyć
w skrytości, stałem się tematem obmowy, kiedy poczęto twier-
dzić, że jestem zaręczony”. Kordelia widocznie pragnęła moje-
go tłumaczenia, więc ciągnąłem: „Moi przyjaciele, którzy za-
pewne uważają, że to wielkie szczęście być zakochanym (Kor-
delia poruszyła się), moi wrogowie, którzy uważają na pewno
za rzecz bardzo śmieszną owo szczęście (poruszenie w przeciw-
nym kierunku), albo przypadkowi, gdyż nie ma najmniejszego
powodu do powstania tej plotki, albo narodzenie tej plotki z
generatio equivoca, czyli że cała heca musiała się urodzić w
pustej głowie w bezmyślnej rozmowie z samą sobą”. Oczywi-
ście ciocia z całą babską ciekawością chciała bardzo wiedzieć,
jaką to kobietę przeznacza mi owa plotka. Ale żadne pytanie w
tym kierunku nie padło. Cała ta rzecz jednak zrobiła duże wra-
żenie na Kordelii, wydaje mi się nawet, że akcje Edwarda pod-
niosły się o parę punktów.
Zbliża się moment decydujący. Mogę się zwrócić do ciotki, li-
stownie poprosić o rękę siostrzenicy. Jest to ogólnie przyjęty
sposób w sprawach sercowych, tak jak gdyby sercu łatwiej było
pisać niż mówić. Właściwie zdecydowałem się na tę drogę dla-
tego, że była tak bardzo filisterska. Gdy ją wybiorę, pozbawię
- 72 -
się istotnego elementu niespodzianki, a na to nie chcę się zgo-
dzić. Gdybym miał przyjaciela, może by mi powiedział: „Czyś
rozważył dobrze, że krok, który uczynisz, jest krokiem decydu-
jącym na całe twe życie i że od niego zależy także szczęście in-
nej istoty?” To są właśnie korzyści płynące z faktu posiadania
przyjaciela. Ale ja nie mam przyjaciela; czy to jest korzystne,
nie wiem, ale uważam, że jest absolutnie korzystne istnienie
bez rad przyjaciela. A zresztą przemyślałem tę całą sprawę w
jak najściślejszym znaczeniu tego słowa.
Z mojej więc strony nie ma żadnych przeszkód do zaręczyn. A
zatem chodzę wolny, co winno być widoczne po mnie. Wkrótce
moja skromna osoba musi być ukazana z wyższego punktu wi-
dzenia. Przestaję być osobą, a staję się partią. Ciocia powie:
to dobra partia. A właśnie co mnie najbardziej krępuje, to ciot-
ka; gdyż kocha mnie ona tak czystą rolniczą miłością, że uważa
mnie przecie prawie za swój ideał.
Dotychczas w życiu wielokrotnie wyznawałem miłość, ale
całe moje doświadczenie nic mi tu nie pomoże; te oświadczyny
są zupełnie innego rodzaju. Przede wszystkim muszę uświado-
mić samemu sobie to, że cała ta historia jest tylko fikcyjną
grą. Zrobiłem całą serię próbnych ćwiczeń, aby przekonać się,
w jakim kierunku należy postępować. Uczynić tę chwilę chwilą
miłosną byłoby może hazardowne, gdyż łatwo mogłoby uprze-
dzić wypadki, które mogą zajść później i dopełniać się stopnio-
wo; niebezpieczne też jest uczynić ten moment poważnym;
taka chwila dla dziewczyny może mieć tak wielkie znaczenie,
że cała dusza może się w niej skoncentrować jak u umierające-
go w momencie ostatniej woli; zrobić to serdecznie, komicz-
nie, nie będzie harmonizować z moją maską, której używałem
dotychczas; ani z tą nową maską, którą miałem zamiar nałożyć
i używać odtąd; zrobić to dowcipnie, ironicznie — za wielkie ry-
zyko. Gdyby chodziło jak u zwyczajnych ludzi w podobnych
okazjach o wywołanie malutkiego słówka „tak”, to byłoby to
proste jak zamknięcie klamki. Dla mnie była to sprawa poważ-
na, ale nie ostateczna; gdyż chociaż upatrzyłem sobie tę
dziewczynę, skupiłem na niej całą mą uwagę, wszystkie moje
- 73 -
zainteresowania, istniały jednak warunki, w których nie chciał-
bym posłyszeć tego „tak”. Nie pragnąłem posiąść tej dziewczy-
ny w zewnętrznym znaczeniu tego słowa, ale wyzyskać ją arty-
stycznie. Dlatego też i początek winien był być możliwie arty-
styczny. Początek musi być wieloznaczny jak najbardziej i moż-
liwy do wszelkich interpretacji. Jeżeli ujrzy we mnie od razu
oszukańca, to omyli się co do mnie, bo przecież w gruncie rze-
czy nie jestem oszukańcem; jeżeli ujrzy we mnie wiernego ko-
chanka, to omyli się również. Chodzi o to, aby w tej chwili była
jak najmniej zdeterminowana. Dusza dziewczyny w takich mo-
mentach, jak dusza konającego, staje się prorocza. Temu trze-
ba zapobiec. Miła moja Kordelio! Obieram cię z pięknych rze-
czy, ale inaczej być nie może i postaram ci się to wynagrodzić
wszystkim, co tylko jest w mej mocy. Całemu zdarzeniu muszę
nadać charakter możliwie niepozorny, tak aby ona, dając swą
zgodę, nie mogła w najmniejszym stopniu podejrzewać, co się
zawiera w tej sprawie. Te właśnie nieogarnięte możliwości za-
ostrzają ciekawość. Jeżeliby ona mogła przewidzieć cokolwiek,
znaczyłoby to, że się gorzko omyliłem i cała sprawa traci swe
znaczenie. Żeby powiedziała „tak” dlatego, że mnie kocha, to
nie do pomyślenia; przecież ona mnie wcale nie kocha. Dla
mnie najlepiej przemienić zaręczyny z aktu w zdarzenie, z cze-
goś, co ona popełnia, w coś, co jej się zdarza, o czym mogłaby
powiedzieć: Bóg tylko wie, skąd to na mnie przyszło!
dnia 31
Dziś pisałem list miłosny dla trzeciej osoby. Zawsze mnie to
bardzo cieszy. Po pierwsze, to zawsze jest takie interesujące
tak na żywo wchodzić w cudzą sytuację, ale zupełnie z wszyst-
kimi wygodami. Nabijam długo fajkę, słucham opowiadania,
pokazują mi listy tamtej osoby. Zawsze to dla mnie ważne do-
świadczenie, uczę się, jak pisują dziewczyny. A on siedzi
przede mną zakochany jak szczur, czyta głośno listy dziewuchy,
które mu przerywam lakonicznymi uwagami: dobrze pisze;
albo: ma sporo uczucia, dużo smaku, przezorna szelma, na
- 74 -
pewno to nie pierwszy raz się kocha itd. A zresztą jest to dobry
uczynek z mej strony. Pomagam połączyć się młodej parze; je-
stem kwita. Za każdą szczęśliwą parę pobieram jedną ofiarę;
czynię dwoje szczęśliwych, a najwyżej jedną istotę nieszczęśli-
wą. Jestem uczciwy i słowny. Nigdy nikogo nie zawiodłem, kto
mi zawierzył. Trochę to pociąga za sobą żartów — ale to prze-
cie są miłosne igraszki. A dlaczego mi tak wszyscy wierzą? Że
znam trochę łaciny, że studiuję na uniwerku i że zawsze cho-
wam dla siebie moje małe historyjki. A czyż nie zasługuję na to
zaufanie? Nigdy go przecie nie nadużywam.
2 sierp.
Chwila nadeszła. Spostrzegłem ciocię z daleka na ulicy, a
więc wiedziałem, że nie ma jej w domu. Edward był na komo-
rze celnej. Tym sposobem prawdopodobnie Kordelia była w
domu sama. Rzeczywiście tak było. Siedziała przy stoliku do ro-
bót, zajęta pracą. Bardzo rzadko składałem tu wizytę przed po-
łudniem, dlatego też Kordelia widocznie zaniepokoiła się uj-
rzawszy mnie. Sytuacja stała się zbyt wzruszająca. Zresztą nie
z jej powodu, gdyż opanowała się dość łatwo; ale trochę
z mego powodu, gdyż mimo mojego opanowania, robiła na
mnie niezwykle mocne wrażenie. Jakaż była urocza w prostej,
białej w niebieskie paski, perkalowej domowej sukience, ze
świeżo zerwaną różą przypiętą do stanika — świeżo zerwaną
różą, no, ona sama była jak świeżo zerwany kwiat, tak świeża
była, tak nowo przybyła; a kto wie, gdzie młode dziewczęta
spędzają noce, chyba w krainie marzeń, ale co rano wracają
stamtąd na ziemię i dlatego są tak młodzieńczo świeże. Wyglą-
dała tak młodo, a jednocześnie tak dojrzale, jak gdyby Natura
jak bogata i można matka dopiero co wypuściła ją ze swej dło-
ni. Stawałem się jakby świadkiem tego pożegnania, widziałem,
jak kochająca matka jeszcze raz na pożegnanie obejmowała ją
czule, i słyszałem, jak mówiła: „Idź teraz w świat, moje dziec-
ko, zrobiłam wszystko dla ciebie, przyjmij tylko ten pocałunek
jak pieczęć na twych wargach, to jest pieczęć, która broni
- 75 -
przystępu do świętości, nikomu nie wolno jej złamać wbrew
twojej woli, ale gdy nadejdzie prawdziwy wybrany, poznasz go
sama”. I złożyła pocałunek na jej wargach, pocałunek, nie jak
pocałunek ludzki, który zabiera, ale pocałunek boski, który
daje wszystko, który daje moc dziewiczym pocałunkom. Zadzi-
wiająca Naturo, jak jesteś głęboka i zagadkowa, dopisz czło-
wiekowi słowa, a dziewczęcemu pocałunkowi wymowność! Po-
całunek ten drżał na jej wargach, pożegnanie na czole, a rado-
sne powitanie w oku, i dlatego wyglądała tak po domowemu,
bo była przecie dzieckiem w swoim domu, a taka obca, bo
przecie świat był dla niej czymś nieznanym, tylko znała tę miłą
matkę, która niewidoczna czuwała nad nią. Kordelia była na-
prawdę prześliczna, świeża jak dziecko, ale jaśniejąca dziewi-
czą godnością, która narzuca szacunek. Ale po chwili byłem już
znowu beznamiętny i głupio uroczysty, jak potrzeba, kiedy się
chce zrobić, żeby coś bardzo ważnego stało się w sposób nie
mający żadnego znaczenia. Po kilku obojętnych uwagach przy-
sunąłem się do niej trochę bliżej i wyłożyłem moje oświadcze-
nie. Człowiek gadający jak z książki jest bardzo nudny do słu-
chania, ale czasem taki sposób mówienia jest konieczny. Księga
bowiem ma to do siebie, że można ją wykładać, jak się chce.
Tej właściwości nabiera także mowa, gdy się mówi jak z książ-
ki. Trzymałem się ściśle ogólnikowych formułek. Była zaskoczo-
na, jak się tego spodziewałem, to rzecz zrozumiała. Dość trud-
no jest opisać, jak wyglądała. Zmieniała się co chwila, trochę
jak nie ogłoszone jeszcze, ale zapowiedziane przypisy do mojej
książki, przypisy zawierające możliwość najrozmaitszego tłu-
maczenia. Jeszcze słowo, a uśmiechnie się do mnie, jeszcze
słowo, a wzruszy się, jeszcze słowo, a ucieknie ode mnie; ale
żadne takie słowo nie zerwało się z moich warg, byłem w dal-
szym ciągu głupio-uroczysty i nudziłem ją ściśle podług rytu-
ału. „Tak krótko pana znam”. Boże drogi, takie trudności wyni-
kają tylko na ciemnych drogach narzeczeństwa, ale nie na
kwietnych ścieżkach miłości.
Ale zadziwiające: kiedy w dniach poprzedzających gotowałem
sprawę, byłem pewien zupełnie i całkiem przekonany, że ona w
chwili zaskoczenia powie „tak”. A tu się widzi, co są warte ta-
- 76 -
kie przygotowania, i co z tego, kiedy ona nie powiedziała ani
„tak”, ani „nie”; skierowała mnie do ciotki. Powinienem był to
przewidzieć. Jestem szczęściarz, dalibóg; gdyż ten rezultat był
pomyślniejszy.
Ciocia wyrazi zgodę, co do tego nigdy nie miałem najmniej-
szej wątpliwości. Kordelia posłucha jej rady. Co się tyczy moich
zaręczyn, nie muszę wmawiać w siebie, że to jest sprawa po-
etycka, bo jest to w najwyższym stopniu filisterskie i mało-
mieszczańskie. Dziewczyna nie wie, czy ma powiedzieć „tak”
czy „nie”; ciocia powie „tak”, dziewczyna także „tak”, weźmie
mnie — no i tu zaczyna się dopiero historia.
dn. 3.
No i jestem zaręczony; oczywiście Kordelia także, i to jest
właściwie wszystko, co ona wie o tej sprawie. Gdyby miała
przyjaciółkę, którą by chciała dokładnie zaznajomić ze wszyst-
kim, to by powiedziała: „Co to wszystko znaczy, tego rzeczywi-
ście nie rozumiem. Jest coś w nim, co mnie ku niemu pociąga,
ale co to jest, nie mogę pojąć dostatecznie, ma on szczególną
władzę nade mną, ale kochać? Wcale go nie kocham, i może ni-
gdy nie pokocham, przeciwnie, chętnie bym mieszkała z nim
i dlatego będę z nim bardzo szczęśliwa; bo wcale nie jest wy-
magający, byle tylko znosić cierpliwie jego obecność!” Moja
droga Kordelio! Może zażąda on czegoś więcej, a w zamian
mniej cierpliwości. Ze wszystkich śmiesznych rzeczy zaręczyny
są najzabawniejsze. Małżeństwo ma jednak jakiś sens, chociaż
ten sens jest mi niewygodny. Narzeczeństwo jest to czysto
ludzki wynalazek i nie czyni wcale zaszczytu swemu wynalazcy.
Ani to jedno, ani drugie, a ma się tak do miłości jak pasek, któ-
ry nosi uniwersytecki pedel do profesorskiej togi. Należę więc
do tego zacnego towarzystwa. Nie ma to żadnego znaczenia:
bo jest właśnie tak, jak Trop
* Trop to szczekacz karnawałowy w komedii Heiberga Krytyk i zwierzę
(przyp. tłum.)
- 77 -
sztukmistrzem, aby innych sztukmistrzów sądzić. A czyż narze-
czony nie jest sztukmistrzem z jarmarku?
Edward nie posiada się z wściekłości. Nie goli brody, odwiesił
czarny frak, to wiele znaczy. Domaga się rozmowy z Kordelią,
chce jej opowiedzieć o mojej przewrotności. To będzie wzru-
szająca scena: nie ogolony Edward, w stroju niedbałym,
wstrząsający wielkim głosem. Ale mnie on nie wykłuje swą
trzydniową brodą. Na próżno staram się przemówić mu do roz-
sądku, wyjaśniam mu, że to ciocia doprowadziła do takiego
stanu rzeczy, że może jeszcze Kordelia czuje coś w sercu do
niego, a ja wtedy się wycofam, jeżeli może jeszcze ją zdobyć.
Przez chwilę waha się, a może ostrzyc brodę nowym sposobem,
a może zamówić nowy czarny frak, a po chwili złorzeczy mi.
Wysilam się, aby utrzymać wszystko na przyjacielskiej z nim
stopie. A mimo że wścieka się na mnie, jestem przekonany, nie
uczyni ani kroku nie naradziwszy się ze mną; nie zapomina, co
to była za gratka mieć mnie za mentora. A dlaczego mam nisz-
czyć ostatnie jego nadzieje, dlaczego mam z nim zerwać? To
jest dobre człowieczysko, a kto wie, co może się stać z cza-
sem.
Co mi teraz zostaje do roboty, to z jednej strony przygoto-
wać to wszystko, aby zerwać zaręczyny, a tym samym zapewnić
sobie piękniejszy i bardziej znamienny układ moich spraw z
Kordelią; z drugiej strony zużyć jak najlepiej czas, aby ucie-
szyć się całym urokiem, całym czarem, jakim natura tak obficie
ją obdarzyła, nacieszyć się do woli, ale ograniczenie i z wielką
uwagą, aby nic nie przesadzić. Kiedy już doprowadzę do tego,
że się nauczy, co znaczy kochać, co znaczy kochać mnie, zarę-
czyny pękną jak niedoskonała forma, a ona będzie należała do
mnie. To właśnie jest punkt, kiedy jedni zaręczają się mając
najlepsze perspektywy nudnego mariażu na całą wieczność. A
inni robią to inaczej.
Jeszcze stare in statu quo; żaden narzeczony nie może być
szczęśliwszy ode mnie; żaden nędzarz, który znalazł sztukę zło-
ta, nie może być radośniejszy ode mnie. Jestem upojony my-
ślą, że ona znajduje się w mej mocy. Czysta, niewinna kobie-
- 78 -
cość, przejrzysta jak woda morska i jak woda morska głęboka,
nie mająca pojęcia o miłości! Teraz dopiero się nauczy, jaką
siłą jest miłość. Jak córa królewska, podniesiona z pyłu na tron
przodków, tak będzie posadzona na królestwie, które się jej
należy. I to się ma stać przeze mnie; i ucząc się kochać, nauczy
się kochać mnie; w miarę jak będzie rozwijała reguły dotrze
wreszcie do szczytu i tym szczytem będę ja. I kiedy w miłości
poczuje całą wagę swej istoty, będzie zwracała się ku mnie; a
kiedy domyśli się, że wszystkiego nauczyła się ode mnie, poko-
cha mnie w dwójnasób. Myśl o mej radości opanowuje mnie w
tym stopniu, że prawie odchodzę od przytomności.
Dusza jej nie jest rozproszona czy też osłabiona przez nie-
określone odruchy miłości, coś, co sprawia, że niektóre młode
dziewczyny nigdy nie kochają, to znaczy nie kochają w sposób
określony, energiczny, totalny. Mają także w swej świadomości
nieokreślony mglisty obraz, który staje się ideałem, do którego
przymierza się odnośny przedmiot. Z takich półśrodków może
powstać coś, co pomaga przetrzeć sobie chrześcijańskie przez
świat drogi. Ale gdy miłość zrodzi się w duszy Kordelii, przeczu-
wam, wybłyśnie z niej przez wszystkie głosy miłości. Przekonu-
ję się, jak się ukształtowały one w niej, i zastosuję się w podo-
bieństwie do nich, a ponieważ jestem teraz bezpośrednio za-
plątany w całą tę sprawę i czuję, jak miłość przepełnia jej ser-
ce, wychodzę na zewnątrz na spotkanie jej uczuć, aby doznała
jak najmniej rozczarowań. Dziewczyna kocha przecie tylko raz.
A więc posiadam prawie Kordelię, przychylność i błogosła-
wieństwo jej ciotki, powinszowania przyjaciół i krewnych, to
wystarczy. Tym samym minęły trudy bojowe, zaczyna się błogo-
sławieństwo pokoju. Co za głupota! Tak jak gdyby błogosła-
wieństwo ciotki i powinszowania przyjaciół mogły pogłębić
moje posiadanie Kordelii, tak jak gdyby miłość znała taką róż-
nicę między wojną a pokojem, a nie wypowiadała sama walki,
w niej się wyrażała i nie czyniła wielkich różnic w wyborze orę-
ża. Różnica polega tylko na tym, czy walczy cominus czy emi-
- 79 -
. Im goręcej w sporze miłosnym jest walki na dystans, tym
staje się to smutniejsze, gdyż zmierzenie się ręka w rękę jest
niezwykle ważne. Takim „ręka w rękę” jest uścisk dłoni, do-
tknięcie stopy, co, jak wiadomo, zaleca sam Owidiusz, a prze-
ciw czemu zazdrość się wścieka — nie mówiąc już o pocałunku
lub uścisku. Ten, kto walczy na odległość, może się oprzeć tyl-
ko na spojrzeniu; a jednak może on, jeśli posiada jak wirtuoz
sztukę władania tym orężem, osiągnąć prawie te same rezulta-
ty. Może spojrzeć na dziewczynę z taką kapryśną czułością, co
działa, jak gdyby jej dotknął; może ją objąć spojrzeniem tak
mocno jak ramieniem. Ale stanie się błędem, a nawet nieszczę-
ściem, gdy za długo będzie się walczyć „na odległość”; gdyż
taka walka jest tylko podobieństwem, nie samą rozkoszą. Kiedy
się walczy ręka w rękę, wszystko dopiero wtedy nabiera praw-
dziwego znaczenia. A jeżeli nie ma walki, to nie ma i miłości. Ja
chyba nigdy nie walczyłem „na odległość” i dlatego nie na koń-
cu, ale na początku wydobywam mój oręż. Posiadam ją, to
prawda, ale tylko w prawnym i małomieszczańskim znaczeniu;
sam jednak z tego nic nie mam, a wyobrażenia moje sięgają o
wiele dalej.
Jest moją narzeczoną, to prawda, ale jeżeli chcę z tego wy-
ciągnąć wniosek, że ona mnie kocha, oszukam się srodze, bo
ona nikogo nie kocha. Posiadam ją prawnie, ale nie posiadam
jej w ogóle, równie dobrze jak mogę posiadać dziewczynę, nie
posiadając do niej żadnego prawa.
* Owidiusz: Amores, I, 4, 16 i 44 (cominus — walka wręcz, eminus — walka
na dystans) (przyp. tłum.)
- 80 -
Auf heimlich erröthender Wange
Leuchtet des Herzens Glühen
(Na rumieniejącym się tajnie policzku
Odbija się serca płomień)
Siedzi na kanapie przy stoliku do herbaty, ja na krześle obok
niej. Ta pozycja ma w sobie poufność, a jednak towarzyską
sztywność, która nas oddala. Sytuacja taka bardzo dużo mówi
komuś, kto umie dostrzegać. Miłość ma wiele sytuacji, to jest
ta pierwsza. Jakże po królewsku wyposażyła natura tę dziew-
czynę; jej czyste, miękkie kształty, jej kobieca niewinność, jej
jasne oczy — wszystko to upaja mnie. Przywitałem się z nią.
Radośnie odpowiedziała mi jak zwykle, ale jest trochę zmiesza-
na, trochę niepewna, zaręczyny zmieniły jakoś nasz stosunek,
ale jak ona nic o tym nie wie; podała mi rękę, ale bez zwyczaj-
nego uśmiechu. Odpowiedziałem na jej pozdrowienie leciut-
kim, zupełnie nieznacznym przyciśnięciem dłoni; byłem miły i
uprzejmy, bez cienia erotyzmu. Siedzi na kanapie przy stoliku
do herbaty, ja na krześle obok niej. Jakiś uroczysty blask nas
otacza, łagodne światło poranka. Ona nic nie mówi, nikt nie
przerywa milczenia. Mój wzrok prześlizguje się po niej, bez po-
żądania, to byłoby przecież bezczelne. Delikatny rumieniec,
przelotny jak obłok nad polem, wypływa na jej twarz, natęża
się i gaśnie. Co znaczy ten rumieniec? Czy to miłość — czy tęsk-
nota, nadzieja, lęk; przecież kolor serca jest rumiany? Wcale
nie. Ona się dziwi, po prostu zadziwia, nie mnie się dziwi — to
byłoby dla niej zbyt nikłe; i nie sobie się dziwi, ale dziwi się w
sobie, zmienia się w sobie. Ta chwila potrzebuje ciszy, żadna
refleksja nie może jej zamącić, żaden głos namiętności nie
może przeszkodzić. To tak, jakby mnie tu nie było, a przecie
moja właśnie obecność wywołuje w niej to kontemplacyjne
zdziwienie. Moja istota zlewa się z jej istotą. Tak się powinno
czcić młodą dziewczynę, jak bóstwo, w milczeniu.
- 81 -
Co za szczęście, że mam ten dom wuja. Gdybym chciał od-
uczyć młodzieńca od palenia, zaprowadziłbym go do tej lub in-
nej palarni w studenckim domu Christiana IV; jeżeli chcę od-
uczyć dziewczynę od narzeczeństwa, to zaprowadzę ją po pro-
stu do tego domu. Jak w domu krawieckim natyka się człowiek
na samych krawców, tak tu natyka się na samych narzeczonych.
To straszne towarzystwo, kiedy się tam wpadnie, i nie dziwię
się Kordelii, że ją to zniecierpliwiło. Kiedyśmy się tam zebrali
en masse, zdaje się było nas dziesięć par, nie licząc dodatko-
wych batalionów, które na wielkie uroczystości zbierają się w
stolicy. My, narzeczeni mogliśmy tu do woli używać wszystkich
narzeczeńskich radości. Zaprowadziłem Kordelię na ten plac
musztry, aby dać jej przedsmak tych zakochanych uścisków rąk,
tych zakochanych rzemieślniczych idiotyzmów. Nieustannie
przez cały wieczór słyszy się dźwięk, jakby kto chodził wokoło
z klapką na muchy — tak się całują zakochani. W tym domu pa-
nuje uprzejme nieskrępowanie się; nie szuka się kątów, nie!
Wszyscy siedzą wokół jednego ogromnego stołu. Ja też udawa-
łem, że będę traktował Kordelię w ten sposób. W tym celu mu-
siałem uczynić duży wysiłek. To by było rzeczywiście oburzają-
ce, gdybym pozwolił sobie obrazić w ten sposób jej głęboką ko-
biecość. Czyniłbym raczej sobie samemu ciężkie wyrzuty, niż
oskarżałbym ją. Na ogół nie mogę zapewnić każdej dziewczy-
nie, która mi zaufa, że pozostanę w granicach estetyki; ale
wszystko kończy się na tym, że dziewczyna wychodzi z gry oszu-
kana; tak już moja estetyka poucza, że albo dziewczyna oszu-
kuje mężczyznę, albo mężczyzna oszukuje dziewczynę. Byłoby
bardzo ciekawe, gdyby można było zrobić literackie wyliczenie
i policzyć we wszystkich bajkach, sagach, pieśniach ludowych,
mitologiach, czy częściej dziewczyna zdradza czy mężczyzna.
Nie żałuję czasu straconego dla Kordelii, chociaż tracę dla
niej czasu wiele. Każde spotkanie wymaga długiego przygoto-
wania. Przeżywam z nią razem narodziny jej miłości. Prawie je-
stem niedostrzegalny, kiedy widzialnie siedzę obok niej. Jak
gdyby w tańcu, który się wykonuje we dwoje, tańczyła samot-
nie, tak się zachowywałem w stosunku do niej. Bo byłem jej
- 82 -
tancerzem, ale niewidzialnym. Porusza się jak we śnie, a prze-
cież tańczy ze swą parą; a ta para to ja, o ile widzialny na
miejscu to niewidzialny, o ile niewidzialny to przecież widzial-
ny. Jej ruchy wymagają pary; pochyla się ku niemu, podaje mu
rękę, odsuwa się, zbliża się znowu. Biorę ją za rękę, uzupeł-
niam jej myśl, która się przecie uzupełnia sama w sobie. Poru-
sza się w takt melodii własnej duszy; jestem tylko pretekstem
do jej poruszeń. Nic nie ma we mnie miłosnego, to by ją obu-
dziło z tego snu, jestem giętki, gładki, bezosobowy, staję się
prawie tylko nastrojem.
O czym rozmawiają zazwyczaj narzeczeni? O ile wiem, bar-
dzo są zajęci wzajemnym wtajemniczaniem siebie w nudne sto-
sunki obu rodzin. Cóż więc dziwnego, że sprawy erotyczne za-
nikają. Jeżeli się nie potrafi zamienić miłości w absolut, w po-
równaniu z którym wszystkie inne sprawy znikają, to nie wolno
się zabierać do kochania, choćby się nawet zawierało małżeń-
stwo dziesięciokrotnie. Czy mam ciocię, która się nazywa Ma-
rianna, czy wujek mój ma na imię Krzysztof, czy ojciec mój
jest majorem itd., itd. Wszystkie tym podobne pospolitości nie
sprzyjają miłosnym tajnikom. Nawet minione życie każdego z
nas sprzeciwia się im. Dziewczyna zazwyczaj niewiele ma do
opowiedzenia w tym względzie, gdyby miała, byłoby bardzo
ciekawe wysłuchanie jej, ale nie pokochanie! Ja sam dla siebie
nie opowiadam przygód, miałbym za dużo do opowiadania; szu-
kam raczej bezpośredniości. To jest stałe w miłości, że indywi-
dua rodzą się jedno dla drugiego dopiero w chwili, gdy miłość
powstaje.
Muszę tu zrobić drobne wyznanie, a raczej uchylić pewną
wątpliwość. Nie należę do rzędu tych zakochanych, co kochają
się z wzajemnego szacunku, pobierają się z wzajemnego sza-
cunku, robią dzieci z wzajemnego szacunku; a wiem przecie
dobrze, że miłość, dopóki namiętność się nie poruszy, wymaga
od nich, i to jest jej specjalność, aby estetyczna jej strona nie
zderzyła się z moralną. W tym względzie miłość ma własną dia-
- 83 -
lektykę. Jeżeli moje postępowanie z Edwardem było o wiele
bardziej godne potępienia niż postępowanie z ciocią, to jednak
było mi o wiele łatwiej usprawiedliwić je przed Kordelią aniżeli
tamto. Nie nalegała wcale, ale uważałem, że lepiej jest wytłu-
maczyć jej konieczność mojego postępowania w tym wzglę-
dzie. Ostrożności przeze mnie przedsiębrane pochlebiają jej
dumie, tajemniczość, którą otoczyłem wszystko, zajmuje jej
uwagę. Oczywiście mogłoby to łatwo zdradzić moje duże do-
świadczenie erotyczne, co by wyglądało na sprzeczność, gdyż
przecie starałem się wytłumaczyć, że nigdy przedtem nie kocha-
łem, ale to nic nie znaczy. Nie lękam się przeczyć samemu so-
bie, jeżeli ona tego nie zauważa, a osiągam to, czego chcę. Po-
zostawmy uczonym dyskutantom skupianie wysiłków na unika-
niu sprzeczności; życie młodej dziewczyny jest zbyt bogate,
aby nie istniały w nim sprzeczności, i nawet czyni te sprzeczno-
ści rzeczą konieczną.
Jest dumna, a właściwie dotychczas nie ma pojęcia o spra-
wach erotycznych. Podczas kiedy duchowo w pewnym sensie
poddaje mi się ona, można pomyśleć, że w miarę jak erotyzm
zacznie w niej działać, może wpaść na pomysł, aby swą dumę
zwrócić przeciwko mnie. Jak mogę zauważyć nie jest ona pew-
na znaczenia kobiety. Dlatego też łatwo było skierować jej
dumę przeciw Edwardowi. Ale ta duma była jednak całkiem
ekscentryczna, bo nie oparta na zrozumieniu miłości. Kiedy
przyjdzie to zrozumienie, przyjdzie i prawdziwa duma; ale
resztka tej ekscentryczności może łatwo przylgnąć do niej. I
wtedy łatwo pomyśleć, że zwróci się przeciw mnie. Chociaż za-
pewne nie będzie żałowała swej zgody na zaręczyny, ale łatwo
dostrzeże, że dla mnie było to niezłe kupno; zobaczy, że cały
początek nie był dobrze wykonany z jej strony. Jeżeli wyjaśni
się to jej, to będzie się starała ukłuć mnie boleśnie. Tak to bę-
dzie. To mi tylko pokaże, jak głęboko jest przejęta tą sprawą.
Doskonale. Już z daleka dostrzegam w dole ulicy tę zachwy-
cającą, małą, kędzierzawą główkę, która wychyla się z okna,
jak można najbardziej. Już trzeci dzień, jak to zauważyłem...
- 84 -
Młoda dziewczyna na pewno nie na próżno wystaje tak w oknie,
na pewno ma poważne przyczyny... Ależ proszę pani, na miłość
boską, nie wychylać się tak głęboko z okna; założyłbym się, że
stoi pani na poręczy krzesła, które łatwo może się przewrócić.
Niech pani pomyśli, jakie to będzie okropne, gdy pani zleci na
głowę, okropne nie dla mnie, bo ja nie mam tu nic do rzeczy,
ale dla niego, dla niego, bo przecie musi być jakiś on... Ależ co
widzę, wszak tam z daleka nadchodzi mój przyjaciel, licencjat
Hansen, i idzie środkiem ulicy. Jest coś niezwykłego w jego po-
staci, niezwykły pośpiech, jeżeli słusznie zgaduję, przychodzi
na skrzydłach tęsknoty. Przychodzi do tego domu, a ja nic o tym
nie wiem... Moja pięknotko, znikłaś? Myślę, że poleciałaś otwo-
rzyć drzwi na jego przyjście. Możesz wrócić na swoje miejsce,
on nie wejdzie do ciebie... Jak to? Wiesz lepiej?... Mogę cię za-
pewnić, że nie wejdzie... Sam powiedział? Jeżeli by ten powóz,
co jechał przed chwilą, nie hałasował tak bardzo, sama byś po-
słyszała. Powiedziałem całkiem en passant do Hansena: Ty tu
wchodzisz? A on odpowiedział wyraźnie: Nie... Możesz się więc
z nim pożegnać, bo teraz licencjat pójdzie ze mną na spacer.
Zmieszał się, a ludzie zmieszani stają się gadatliwi. Muszę więc
z nim pogadać o powołaniu kapłańskim, które go wzywa... Do
widzenia, pięknotko, idziemy w stronę Komory Celnej. Jak tam
dojdziemy, powiem mu: cóżeś tak mnie sprowadził z mojej dro-
gi, właściwie szedłem na Vestergade. No i znowu tu jesteśmy...
Co za wierność, jeszcze stoi w oknie! Taka dziewczyna może
uszczęśliwić człowieka... A po co to wszystko? — spytacie. Że
jestem podłym człowiekiem, który lubi dręczyć innych? Nic po-
dobnego. Ja to robię z troski o ciebie, moja miła dziewczyno.
Po pierwsze: czekałaś na licencjata, tęskniłaś do niego, więc
stał się dwakroć cenniejszy, gdy przyszedł. Po drugie: kiedy
otworzysz drzwi licencjatowi, powie on: „O mało nas nie nakrył
ten facet przeklęty, co stał pod drzwiami, kiedy chciałem
wejść do ciebie. Ale ja byłem sprytny, uwikłałem go w długą
rozprawę o moim powołaniu i prowadziłem go to tu, to ówdzie,
i zaprowadziłem aż do Komory. Przysięgam ci, że nic nie za-
uważył”. I co z tego wynika? Obdarzysz licencjata dwa razy
mocniejszym uczuciem niż przedtem; gdyż zawsze wierzyłaś,
- 85 -
że ten umie myśleć! A że jest sprytny... no, to sama widzisz
jak. I to zawdzięczasz mnie niegodnemu. Ale coś przychodzi mi
do głowy. Chyba wasze zaręczyny nie były jeszcze ogłoszone,
bo bym coś wiedział. Dziewczyna jest piękna, radością jest
spojrzeć na nią; ale bardzo młoda. Może jej zamiar jeszcze nie
dojrzał? Czyż nie można pomyśleć, że posunęła się za daleko i
zrobiła ten taki poważny krok lekkomyślnie? Trzeba temu zapo-
biec; muszę z nią porozmawiać. Uprzedzę ją; gdyż jest to bar-
dzo miła dziewczyna. Uprzedzę licencjata, gdyż jest moim
przyjacielem; zresztą to jest i powód, dla którego uprzedzę
dziewczynę, gdyż jest dziewczyną mego przyjaciela. Uprzedzę
rodzinę, bo jest to bardzo poważana rodzina. Uprzedzę cały
ród ludzki, bo to jest bardzo dobry uczynek. Cały ród ludzki!
Wielka myśl, wzniosły czyn działać w imieniu całego rodu ludz-
kiego, posiadać tak olbrzymie pełnomocnictwo! Ale co się tyczy
Kordelii. Zawsze mogą zadziałać tu nastrojem, a piękna tęskno-
ta dziewczyny bardzo mnie naprawdę wzruszyła.
No, doszło teraz do pierwszej wojny z Kordelią, w której ra-
towałem się ucieczką, aby nauczyć ją zwyciężać i prześladować
mnie.” Stale się cofam i w tym cofaniu się uczę ją podług mnie
poznawać wszystkie moce miłości, jej niespokojne myśli, jej
namiętność, co znaczy tęsknota i nadzieja, i niecierpliwe ocze-
kiwanie. Ponieważ te wszystkie uczucia wyobraża dla niej moja
osoba, rozwijają się odpowiedniki i w jej duszy. Jest to pochód
triumfalny, do którego ją wciągam, a sam jestem w równej mie-
rze tym, który śpiewa dytyramby na cześć jej zwycięstw, jak i
tym, który wskazuje jej drogę. Nabierze odwagi i uwierzy, że
miłość jest odwieczną potęgą, kiedy ujrzy jej władzę rozciąga-
jącą się nade mną, ujrzy moje poruszenia. Będzie mi wierzyła,
częściowo dlatego, że liczę na mą sztukę, a częściowo dlatego,
że to, co ja czynię, opiera się na podstawie prawdy. Gdyby to
nie było rzeczywiście tak, nie uwierzyłaby mi. Z każdą moją
czynnością ona staje się silniejsza i coraz silniejsza; miłość bu-
dzi się w jej duszy, wzmaga się jej znaczenie jako kobiety. Do-
tychczas nie starałem się o nią, jak to się po mieszczańsku na-
zywa; teraz się postaram, aby ją uczynić wolną, tylko tak będę
- 86 -
mógł ją kochać. Że zawdzięcza to wyłącznie mnie, nie przycho-
dzi jej do głowy; gdyby domyślała się tego, straciłaby pewność
siebie. Kiedy poczuje się wolna, tak wolna, że dozna pokusy
zerwania ze mną, zacznie się nowy spór. Teraz ma siłę i na-
miętność, i walka nabiera dla mnie znaczenia; chwilowe skutki
niech będą, jakie chcą. Jeżeli zakręci się jej w głowie z tej py-
chy, jeżeli zechce zerwać ze mną, doskonale! Wolno jej to
uczynić, ale należeć musi do mnie. Że narzeczeństwo ją wiąże,
to furda, chcę ją mieć z dobrej woli. Niech mnie porzuci, za-
cznie się druga walka, a w tej drugiej walce ja będę na pewno
zwycięzcą, tak pewnie, jak było rozczarowaniem jej zwycię-
stwo w pierwszej. Im ona będzie pełniejsza siły, tym lepiej dla
mnie. Pierwsza wojna to wojna wyzwoleńcza — to była zabawa;
druga wojna to wojna zdobywcza, na śmierć i życie.
Czy kocham Kordelię? Tak. Szczerze? Tak! Wiecznie? Tak! W
sensie estetycznym, a to przecie coś znaczy. Co by to dało tej
dziewczynie, gdyby wpadła w ręce osła, wiernego męża? Co by
się z niej zrobiło? Nic. Powiadają, że sama uczciwość nie wy-
starczy, aby przejść przez świat; ja powiadam, że trzeba cze-
goś więcej niż uczciwość, ażeby pokochać taką dziewczynę.
Mam to „więcej” — to jest obłuda. A jednak kocham ją wiernie.
Surowo i wstrzemięźliwie czuwam nad sobą, aby wszystko, co
się w niej zawiera, aby całe boskie bogactwo jej natury mogło
się rozwinąć. Jestem jednym z niewielu, którzy się mogą do
tego przyczynić, ona jest jedną z niewielu, która się nadaje do
tego; czyż nie jesteśmy stworzeni dla siebie?
Czyż to moja wina, że zamiast patrzeć na kapłana, zatrzymu-
ję mój wzrok na pięknie haftowanej chusteczce, którą ona
trzyma w ręce? Czyż to jest pani wina, że ją tak trzymasz?... W
rogu chusteczki wyhaftowano nazwisko... Więc się pani nazywa
Szarlotta Hahn? To zachwycające dowiedzieć się tak przypadko-
wo, jak brzmi nazwisko spotkanej damy! To tak, jakby uczynny
duszek szepnął mi o tym w tajemnicy... A może to nie przypad-
kiem tak złożona chusteczka pokazuje mi nazwisko pani...?
- 87 -
Pani wzruszona, pani ociera łzę w oku... Ale chusteczka znowu
zwisa tak samo... Pani zauważyła, że spoglądam na panią, za-
miast na kapłana. Zerknęła pani na chusteczkę, zauważyła
pani, że chusteczka zdradza pani imię... To zresztą rzecz baga-
telna, tak łatwo jest się dowiedzieć nazwiska dziewczyny... No
i co będzie teraz z chusteczką, jak się ją teraz zemnie? Czy
trzeba się o to gniewać? Czy trzeba się gniewać na mnie? Pro-
szę posłuchać, co kapłan mówi: „nie będziesz wodził człowieka
na pokuszenie, nawet gdy to czynisz nie wiedząc o tym, jesteś
odpowiedzialny, winien jesteś cudzego grzechu, winieneś, i za
grzech swój możesz odpłacić tylko wzmożoną dobrą wolą...”
No i powiedział amen, a przed wrotami kościelnymi, proszę,
niech pani da chusteczce powiewać na wietrze... Czy też pani
się mnie przestraszyła? Cóż ja takiego zrobiłem?... Zrobiłem
więcej niż pani może wybaczyć, więcej niż pani może zapamię-
tać — aby wybaczyć.
W stosunku do Kordelii potrzebne jest podwójne poruszenie.
Jeżeli będę stale uciekał przed jej władzą, może się stać, że
erotyzm jej rozcieńczy się i rozpuści i może się przekształcić w
głębszą kobiecość. Gdy się począł nasz drugi spór, nie potrafiła
się już oprzeć. Może spać aż do swego zwycięstwa; ale z dru-
giej strony musi stale czuwać. Kiedy nadejdzie chwila, kiedy
się będzie zdawało, że zwycięstwo wymyka się z jej rąk, bę-
dzie się starała trzymać je mocno. W tej walce dojrzeje jej ko-
biecość. Nie mogę używać rozmów, aby rozpalać uczucia, a li-
stów, aby je ochładzać, albo na odwrót. Raczej należy wybrać
to ostatnie. Wyzyskam wtedy jej najbardziej intensywne chwi-
le... Kiedy otrzyma list, kiedy słodka trucizna słów rozleje się
w jej żyłach. Wystarczy jedno słowo, aby wywołać wybuch mi-
łości. W chwilę potem ironia i chłód mogą wzbudzić wątpliwo-
ści, ale nie na tyle, aby zagasić w niej uczucie zwycięstwa, ra-
czej poczuje wzrost tych uczuć przy otrzymaniu następnego
listu. Ironia nie tak dobrze da się wyrazić w listach, a poza tym
istnieje niebezpieczeństwo, że ona jej nie pojmie. Gorące
uczucie tylko chwilami może przebłysnąć w rozmowie. Obec-
ność moja hamuje wszelkie ekstazy. A jeżeli ma się do czynienia
- 88 -
z listem, łatwiej mnie zniesie, a przy tym łatwiej upaść do nóg
itd., czynić wszystko, co by wyglądało na szaleństwo, mieszka
w jej miłości. W liście można lepiej udać zawrót głowy, w liście
łatwiej upaść do nóg itd., czynić wszystko, co by wyglądało na
szaleństwo, burzyło wszelkie złudzenia, gdybym to czynił na-
prawdę. Sprzeczności w tych sprawach wywołają i rozwiną,
wzmocnią i skonsolidują w niej miłość, jednym słowem staną
się jej pokusą.
Ale zbyt wcześnie nie należy nadawać tym listom mocnego
zabarwienia erotycznego. Na początku lepiej niech będą bar-
dziej ogólnikowe, niech zawierają rzadkie aluzje, usuwają
wszystkie podejrzenia. Przy okazji można wskazać na korzyści
płynące ze stanu narzeczeństwa, który trzyma z daleka natrę-
tów przy pomocy mistyfikacji. Jakie zaś niewygody ma ten stan,
nie zabraknie okazji do skonstatowania. W domu mego wuja ist-
nieje gotowa karykatura, którą mogę jej pokazywać każdej
chwili. Swój wewnętrzny erotyzm będzie mogła wyładować tyl-
ko przy mojej pomocy. Gdy tej pomocy odmówię i pozwolę
działać na nią tej karykaturze, wtedy prędko się znudzi swoim
narzeczeństwem, nie uświadamiając sobie, że to ja znudziłem
ją tą sprawą. Mały liścik dzisiaj, opisujący mój stan wewnętrz-
ny, da jej poznać co nieco z tego, co się dzieje w jej własnej
duszy. To jest właściwa metoda, a co jak co, metodę posiadam.
Zawdzięczam ją wam, drogie dziewczęta, które kochałem daw-
niej. Wam to zawdzięczam, iż moja dusza ma ten nastrój, któ-
rego życzyłbym sobie także dla Kordelii. Z wdzięcznością wspo-
minam, chwała wam; zawsze będę twierdził, że młoda dziew-
czyna jest urodzoną nauczycielką, od której zawsze można się
czegoś nauczyć; jeśli nie czego innego, to w każdym razie
tego, jak ją oszukiwać — tego najlepiej się można nauczyć od
dziewcząt; żebym nie wiem ile miał lat, nigdy nie zapomnę za-
sady, że dopiero wtedy można uznać człowieka za skończonego,
kiedy już stał się tak stary, że niczego nie może się nauczyć od
młodej dziewczyny.
- 89 -
Moja Kordelio!
Powiadasz, że nie wyobrażałaś mnie sobie takim, ale ja sam
nie wyobrażałem sobie, że mogę zostać „takim”. A może zmia-
na leży w Tobie? Bo można sobie pomyśleć, że nie ja się zmie-
niłem, ale zmieniło się spojrzenie, którym na mnie spoglądasz?
Czy też ta zmiana jest we mnie? Tak, jest ona we mnie, gdyż ja
Cię kocham; jest ona w Tobie, gdyż to Ciebie kocham. W zim-
nym, spokojnym świetle rozsądku rozpatrzyłem wszystko, dum-
ny i stały, nic mnie nie lękało, nic mnie nie zaskoczyło, nawet
gdyby duch zapukał do moich drzwi, spokojnie uniósłbym świe-
cznik, otwierając je. Ale patrz, to nie duchy stały za drzwiami,
nie blade, bezsilne mary, ale to byłaś Ty, moja Kordelio, to było
życie i młodość, i zdrowie, i piękność, które wychodziły mi na
spotkanie. Ramię me drgnęło, nie mogę spokojnie utrzymać
świecznika, cofając się uciekam przed Tobą, ale nie mogę ode-
rwać oczu od Ciebie, nie mogę przestać chcieć, by lichtarz
trzymać równo. To ja się zmieniłem, ale w jakim celu, w jakim
sposobie, na czym polega ta zmiana? Nie wiem, nie potrafię
przytoczyć ściślejszych określeń, nie mogę dać bogatszych
przymiotników niż to, że całkiem tajemniczo powtarzam: je-
stem zmieniony.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Miłość miłuje sekrety — narzeczeństwo jest sprawą publiczną;
miłość wymaga milczenia — narzeczeństwo ogłoszenia; miłość
przemawia szeptem — narzeczeństwo woła mocnym głosem; a
jednak zaręczyny mogą być właśnie skutecznym środkiem oma-
mienia nieprzyjaciół przy pomocy sztuczek Kordelii. Wśród cie-
nia nocy nie ma nic niebezpieczniejszego dla innych statków
jak wywieszenie latarni, to mami więcej niż ciemność.
Twój Johannes
Ona siedzi na kanapie przy stoliku do herbaty, ja siedzę obok
niej; ona trzyma mnie pod rękę, jej głowa obciążona wieloma
myślami spoczywa na moim ramieniu. Jest tak blisko mnie, a
- 90 -
jednak tak daleko, oddaje mi się, a jednak do mnie nie nale-
ży. Jeszcze się sprzeciwia; ale to nie jest refleks osobisty, to
jest ogólnokobiecy sprzeciw; gdyż istotą kobiecości jest odda-
nie, które przybiera kształt sprzeciwu. Ona siedzi na kanapie
przy stoliku do herbaty, ja siedzę obok niej. Jej serce puka, ale
nie namiętnością, jej łono się kołysze, ale spokojnie, czasem
występują na twarz kolory, ale łagodnie stopniowane. Czy to
jest miłość? W żadnym razie. Słucha mnie, pojmuje. Słucha
uskrzydlonych słów, pojmuje je w lot; słucha mowy innego, a
rozumie ją jak własną, słucha głosu innego, który echem odbija
się w jej wnętrzu, ten odgłos rozumie jak własne słowa, które
są objawieniem dla niej i dla drugiego.
Co czynię? Czy ja oszałamiam? Ależ wcale nie, to by nic nie
dało. Czy kradnę jej serce? Wcale nie, zależy mi na tym, aby
dziewczyna, którą kocham, zachowała swoje serce. Cóż więc
czynię? Ćwiczę me serce, aby było podobne do jej serca. Ma-
larz maluje swoją ukochaną na radość swego serca, rzeźbiarz
rzeźbi ją. To samo ja czynię, w duchowym znaczeniu. Ona nie
wie o tym, że posiadam jej obraz, i na tym polega moje oszu-
kaństwo. Tajnie stworzyłem sobie ten obraz, i w tym sensie
skradłem jej serce, jak Rebeka
gwałtowny sposób okradła go z domowych bogów.
Otoczenie i ramy dla każdego mają wielkie znaczenie, jest to
coś, co odbija się najmocniej i najgłębiej w pamięci, a raczej
w całej duszy i dlatego łatwo się nie zapomina. Jak długo będę
żył, nie będę mógł sobie wyobrazić Kordelii w innej oprawie jak
tylko w tym malutkim pokoju. Kiedy przychodzę z wizytą, słu-
żąca otwiera mi drzwi sali; ona przychodzi ze swojego pokoju i
w momencie, kiedy otwieram drzwi saloniku, ona otwiera drzwi
przeciwległe i oczy nasze spotykają się od razu u wejścia. Salo-
nik jest malutki, przytulny, prawie gabinecik. Chociaż ogląda-
łem go z rozmaitych punktów widzenia, najmilej mi jest spo-
glądać nań z kanapy. Więc ona siedzi obok mnie, przed nią stoi
okrągły stolik do herbaty, na którym przykrycie fałduje się w
* Kierkegaard myli się, chodzi tu o Sarę (przyp. tłum.)
- 91 -
licznych festonach. Na stole stoi lampa w kształcie kwiatu, któ-
ry silnie i pełnie wzbija się w górę, nad którym koroną zwisa
delikatny welon papierowy ciemnika, tak lekki, że jest w cią-
głym ruchu. Kształt lampy przypomina krainy Wschodu, lekkie
poruszenie ciemnika — zefiry tamtych krain. Podłoga przykryta
jest dywanem, splecionym z kory pewnego rodzaju wierzby, co
zdradza jego egzotyczne pochodzenie. Chwilami ta lampa staje
się podstawowym elementem mojego pejzażu. Siedzę z Korde-
lią na podłodze u stóp kwietnej lampy. Czasami każę tej wierz-
bowej plecionce wywoływać w wyobraźni okręt, kajutę oficer-
ską — płyniemy samym środkiem wielkiego Oceanu. Ponieważ
siedzimy daleko od okna, patrzymy bezpośrednio na bezmierny
horyzont nieba. I to też sprzyja iluzji. Gdy tak siedzę przy jej
boku, opisuję jej wszystko jak obrazy, które tak przelotnie do-
tykają rzeczywistości, jak śmierć muska ludzkie groby. Otocze-
nie ma zawsze duże znaczenie także i dla wspomnień. Każde
zdarzenie miłosne winno być przeżyte w ten sposób, aby łatwo
było wywołać jego obraz, zawierający w sobie cały urok spra-
wy. Ażeby się to mogło udać, trzeba specjalnie uważać na oto-
czenie. Jeżeli nie odpowiada ono naszym życzeniom, to trzeba
je skomponować. Jeżeli chodzi o Kordelię i jej miłość, otocze-
nie miała odpowiednie. Jakże różny obraz staje mi przed oczy-
ma, gdy pomyślę o małej Emilii, a jednak i tu otoczenie było
najważniejsze. Nie mogę jej sobie wyobrazić inaczej, a raczej
chcę ją tylko widzieć w pokoiku ogrodowym. Drzwi otwarte,
ogródek przed domem zakrywa widok, przymusza oko do za-
trzymania się na nim, zapobiega zagłębieniu się w gęsto
uczęszczanej drodze, która znika w oddali. Emilia była urocza,
ale bardziej nikła niż Kordelia. Otoczenie liczyło się z tym.
Wzrok zatrzymywał się na ziemi, nie zrywał się, nie gubił bez-
celowo w oddali, odpoczywał na drobnych szczegółach pierw-
szego planu; nawet ta daleka droga, aczkolwiek romantycznie
gubiła się na horyzoncie, działała raczej w ten sposób, że
wzrok przebiegał tę przestrzeń, którą miał przed sobą, a potem
cofał się z powrotem i znowu zaczynał wędrować po tej dro-
dze. Pokój leżał tuż przy ziemi. Otoczenie Kordelii nie może
mieć pierwszego planu, ale winno być nieskończonym horyzon-
- 92 -
tem. Ona nie powinna dotykać ziemi, ale fruwać, nie powinna
chodzić, ale latać, nie tam i z powrotem, ale zawsze naprzód.
Jeżeli się jest zaręczonym, to mimo woli zaplątuje się czło-
wiek we wszystkie szaleństwa narzeczonych. Przed paru dniami
licencjat Hansen ukazał się z miłą dziewczyną, z którą się nie-
dawno zaręczył. Zwierzył mi się, że jest ona bardzo miła, o
czym sam wiedziałem przedtem, zwierzył mi się, że była bar-
dzo młoda, o czym też wiedziałem, a wreszcie zwierzył się, że
dlatego ją wybrał, iż chciał wykształcić ją na ideał, który za-
wsze widział w swych marzeniach. Mój Boże, taki zeszmaciały
licencjat — i zdrowa, kwitnąca, rada życiu dziewczyna. Jestem
właściwie stary praktyk, ale nigdy nie zbliżam się do młodej
dziewczyny inaczej niż do czegoś niezwykle cennego, i sam się
od niej uczę. A o ile mogę mieć kształcący wpływ na nią, to tyl-
ko ucząc się wciąż i pouczając tego, czego sam się od niej na-
uczyłem.
Jej dusza musi być zaagitowana, poruszona we wszystkich
możliwych kierunkach, nie kawałkami i jak wiatr wieje, ale to-
talnie. Musi pojąć nieskończoność i dowiedzieć się, że to jest
to, co jest najbliższe człowiekowi. Musi dowiedzieć się tego,
nie drogą myślenia, gdyż dla niej to błędna droga, ale na dro-
dze wyobraźni, która jest jedyną drogą komunikacji między nią
a mną, gdyż co jest cząstką u męża, to jest całością u niewia-
sty. Nie na żmudnej drodze myślenia może się ona wypracować
na drogę nieskończoności; kobieta nie jest stworzona do tak
ciężkich zadań, ale łatwą drogą wyobraźni i serca może pojąć
wszystkie sprawy. Nieskończoność jest dla młodej dziewczyny
tak łatwym pojęciem jak wyobrażenie, że każda miłość musi
być szczęśliwa. Dziewczyna, gdziekolwiek się zwróci, ma nie-
skończoność wkoło siebie i od rzeczywistości dzieli ją tylko
skok, ale zauważmy to, żeński skok, nie męski. Dlaczego męż-
czyźni na ogół tak ciężko skaczą? Kiedy mają skoczyć, muszą
wziąć rozbieg, przygotowywać się tak długo, mierzyć odległość
wzrokiem, podbiegać parę razy; przestraszyć się i powracać na
- 93 -
nowo. Wreszcie skoczyć i upaść. Dziewczyna skacze inaczej. W
górskich krainach często widzimy rozdzielone przepaścią wyso-
kie szczyty. Górskie szczeliny przerażają ludzi, trudno jest
spojrzeć w tę przepaść. Żaden mężczyzna nie waży się dokonać
takiego skoku. A dziewczyna przeciwnie, jak powiadają górale,
skacze z łatwością. To się nazywa dziewiczy skok. Wierzę w to
chętnie, jak uwierzę wszystkim niezwykłym opowieściom o
dziewczynach, i słucham takich góralskich opowieści z prawdzi-
wym upojeniem. Wierzę we wszystko, w najdziwniejsze rzeczy.
Dziwię się temu po prostu, aby wierzyć; jedna rzecz, która
mnie zadziwia na tym świecie, to młoda dziewczyna, to był dla
mnie pierwszy cud i będzie ostatnim. A taki skok dla dziewczy-
ny to jedno „hop!”, a dla mężczyzny to zawsze coś śmiesznego,
gdyż jak długi będzie ten skok, zawsze będzie drobną cząstką
przestrzeni między szczytami i czyni go zarazem czymś w ro-
dzaju skoczybruzdy. A któż będzie tak szalony, aby wyobrażać
sobie dziewczynę skaczącą z rozbiegu? Łatwo można sobie wy-
obrazić kobietę biegnącą, ale ten bieg to zabawa albo zadowo-
lenie, albo uzewnętrznienie kobiecego czaru, ale pojęcie roz-
biegu usuwa te wszystkie kobiece zalety. Rozbieg ma w sobie
coś dialektycznego a przeciwnego kobiecej naturze. A teraz
skok! Któż mógłby być taki brzydki i rozdzielać zalety kobieco-
ści, które tworzą całość. Jej skok jest lotem. A kiedy teraz już
jest po tamtej stronie, stoi tam nie zmęczona wysiłkiem, pięk-
niejsza niż kiedykolwiek, bardziej uduchowiona, i przesyła
nam, którzy stoimy po tej stronie, powietrzny pocałunek. Mło-
da, nowo narodzona jak kwiat, który wyrósł na górzystej ścież-
ce, leci nad przepaścią, aż nam w oczach ciemnieje. — Musi się
nauczyć wszystkich poruszeń nieskończoności, kołysania się,
chwiania się w kołysce nastrojów, mieszania poezji z rzeczywi-
stością, prawdy i urojenia, obcowania z nieskończonością. Gdy
już się oswoi z tym obcowaniem, dodam do tego mój erotyzm, a
wtedy stanie się ona tym, czym chcę i życzę sobie, aby była. A
kiedy moja służba się skończy, moja praca, wtedy ściągnę
wszystkie moje żagle i siądę sobie przy jej boku, i popłyniemy
pod jej żaglem. A tak po prawdzie, kiedy się ta dziewczyna już
upoi miłością, będę miał dość roboty przy sterze, aby nieco za-
- 94 -
hamować pęd jazdy, aby nic nie przyszło za wcześnie albo w
brzydki sposób. Czasami robi się mała dziurka w żaglu, ale już
po chwili żeglujemy dalej.
W domu mego wuja Kordelia gorszy się coraz bardziej. Parę
razy już mi proponowała, abyśmy tam więcej nie chodzili; ale
to nie pomaga, mam zawsze jakiś pretekst do tej wizyty. Kiedy-
śmy wczoraj wieczorem wyszli z tego domu, ścisnęła moją rękę
z niezwykłą namiętnością. Widocznie czuła się tam jak na mę-
kach, a to nie dziwota. Gdybym nie bawił się zawsze przy tych
nienaturalnych produkcjach, byłoby to i dla mnie nie do wy-
trzymania. Dziś rano otrzymałem list, w którym ona, z więk-
szym szyderstwem niż można było oczekiwać, mówi o zaręczy-
nach. Pocałowałem ten list, najdroższy ze wszystkich listów
od niej. Doskonale, moja Kordelio, tego właśnie chciałem.
Składa się tak doskonale, że na Østergade znajdują się dwa
zakłady cukiernicze akurat naprzeciw siebie. Na pierwszym pię-
trze na lewo mieszka mała dziewczyna czy panienka. Zazwy-
czaj kryje się ona za żaluzją zasłaniającą szybę, za którą sie-
dzi. Żaluzja zrobiona jest z cienkiej materii i ten, kto zna
dziewczynę albo ją widywał nieraz, łatwo — jeżeli ma dobre
oczy — może rozpoznać każdy rys jej twarzy, ale ten, kto jej
nie zna i nie ma dobrych oczu, widzi tylko ciemny zarys posta-
ci. Ten drugi wypadek zachodzi ze mną, a ten pierwszy z mło-
dym oficerem, który codziennie punktualnie o dwunastej poja-
wia się z prądem przechodniów i kieruje swój wzrok na tę żalu-
zję. Zrazu zwróciłem uwagę na telegraficzne znaczenie zapusz-
czonej żaluzji. Na innych oknach nie ma żaluzji, i taka
pojedyncza żaluzja, która przykrywa tylko jedną szybę, zazwy-
czaj bywa znakiem, że ktoś stale tam siedzi za nią. Pewnego
przedpołudnia stałem w oknie cukierni po przeciwnej stronie.
Była równo dwunasta. Nie zwracając uwagi na przechodniów,
wlepiłem mój wzrok w tę żaluzję i nagle ujrzałem, że ciemna
sylwetka za nią poruszyła się. Kobieca główka pokazała się w
sąsiedniej szybie tak, że wychyliła się zza zasłony. Właścicielka
tej główki skinęła komuś nader uprzejmie, po czym ukryła się
- 95 -
znowu za żaluzją. Przede wszystkim wywnioskowałem, że
dziewczyna kłaniała się kawalerowi, gdyż ruch jej głowy był
przepełniony uczuciem, którego nie mogła skierować do swej
przyjaciółki; po drugie, wywnioskowałem, że ten kawaler mu-
siał zazwyczaj iść z przeciwnej strony. Dziewczyna tak umieści-
ła się, aby go widzieć długo naprzód, a nawet i ukłonić się mu
za zakrytą żaluzją. Całkiem słusznie punktualnie o dwunastej
zjawia się bohater tej małej sztuczki o miłości, nasz drogi po-
rucznik. Siedzę w cukierni na parterze, a dziewczyna jest na
pierwszym piętrze. Porucznik już spojrzał na nią. Uważaj, drogi
przyjacielu, to nie jest łatwa rzecz ukłonić się komuś na pierw-
szym piętrze. W gruncie rzeczy jest on wcale niebrzydki, wyso-
ki, smukły, z ładną figurą, garbaty nos, krucze włosy, do twarzy
mu w trójkątnym kapeluszu. Zaczyna się, nogi plączą się, bo są
za długie. Na oko ma się wrażenie, które można porównać z bó-
lem zębów, kiedy zęby wydają się w ustach za długie. Gdy się
chce całą moc skoncentrować w oczach i skierować na pierwsze
piętro, za dużo siły odciąga się od nóg. Przepraszam, panie po-
ruczniku, że przychwyciłem pański wzrok w tym wniebowstą-
pieniu. To impertynencja, wiem o tym dobrze. Żeby ten wzrok
dużo powiedział, trudno orzec, raczej nic nie powiedział, za to
był bardzo obiecujący. Ale te wszystkie obietnice za mocno mu
biją do głowy; potyka się, jak mówi poeta o Agnieszce, chwieje
się, pada. To okropne i dlatego wolałbym, aby to się nigdy nie
stało. Żal mi go. To fatalne; kiedy kawaler chce wywrzeć wra-
żenie na damie, nie może padać. Jeżeli się chce być kawale-
rem, trzeba uważać na takie rzeczy. Ale jeżeli chce się tylko
błyszczeć inteligencją, to taka rzecz nie ma znaczenia; trzeba
się pogrążyć w sobie, skupić w sobie, a jeżeli się przy tym
upadnie, to nie ma żadnego znaczenia. Jakie wrażenie sprawił
ten wypadek na mojej panience? Co za nieszczęście, że nie
mogę być jednocześnie po obu stronach tej dardanelskiej ulicy!
Mógłbym umieścić kogoś znajomego po tamtej stronie, ale
przecież po części pragnę sam przeprowadzać moje obserwa-
cje, po części zaś nie wiadomo, co może wyjść z takiej hecy, a
w takim razie niedobrze jest mieć wspólnika, gdyż trzeba stra-
cić mnóstwo czasu, aby wywąchać, co on wie, i pomieszać mu
- 96 -
wszystko w głowie. Naprawdę znudził mnie mój dobry porucz-
nik. Dzień w dzień wlecze się pod oknem w paradnym mundu-
rze. Przerażająca stałość! Czy to godzi się żołnierzowi? Czy nie
ma pan bagnetu przy boku? Czy nie trzeba raczej brać domu
szturmem, a dziewczyny gwałtem? Gdyby pan był studentem,
licencjatem, kapelanem, który karmi się nadzieją, to byłoby co
innego. Ale wybaczam panu; gdyż dziewczyna podoba mi się
bardziej, im dłużej na nią patrzę. Jest bardzo ładna, jej czarne
oczy pełne są szelmostwa. Kiedy czeka na pańskie przejście,
twarz jej się rozjaśnia wyższą pięknością, jest jej z tym nieopi-
sanie do twarzy. Z tego wnioskuję, że ma ona wiele wyobraźni,
a wyobraźnia jest naturalną szminką kobiety.
Moja Kordelio!
”Co to jest utęsknienie? W mowie i u poetów rymuje się to ze
słowem „więzienie”. Bezsensowne! Jak gdyby tylko ten wyglą-
dał z utęsknieniem, który siedzi w więzieniu. Jak gdyby nie
można było tęsknić „na wolności”? Jeżeli będę wypuszczony na
wolność, nie będę tęsknić! Skądinąd jestem wolny, wolny jak
ptak, czyż nie wiem, co to utęsknienie? Tęsknię, kiedy idę do
Ciebie, tęsknię, gdy odchodzę od Ciebie, nawet kiedy siedzę
przy Tobie, tęsknię do Ciebie. Czy można tęsknić za czymś, co
się posiada? Tak, jeżeli się myśli, że można to, co się ma —
stracić! Moja tęsknota to jest wieczna niecierpliwość; Dopiero
kiedy przeżyję wszystkie wieczności i przekonam się, że nale-
żałaś do mnie w każdej chwili, dopiero wtedy powrócę do Cie-
bie, aby przeżyć z Tobą wszystkie wieczności, i będę miał dosyć
cierpliwości, aby się na chwilę rozłączyć z Tobą i nie tęsknić, i
będę miał dość ufności, aby spokojnie siedzieć u Twego boku.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Przed drzwiami stoi mały kabriolet, dla mnie większy od
świata całego, bo zmieści się w nim dwoje; zaprzężono doń
parę koni, mocnych i narowistych jak siły natury, niecierpli-
wych jak moja namiętność, śmiałych jak Twoje myśli. Jeżeli
- 97 -
chcesz, to porwę Cię, moja Kordelio! Czy każesz? Twój rozkaz
jest wyzwoleniem, które popuszcza uzdy i wyzwala chęć lotu.
Ja Cię uwiozę, nie od jednych ludzi do innych ludzi, zabiorę Cię
z tego świata. Konie rżą, powóz się wznosi, konie stają dęba wy-
żej od naszych głów, wylatujemy w niebo, mijamy obłoki; wiatr
wyje w uszach; czy siedzimy nieruchomo i cały świat leci koło
nas, czy też to jest nasz odważny lot? Jeśli Ci się kręci w gło-
wie, moja Kordelio, obejmij mnie mocno; mnie się w głowie
nie zakręci. Nigdy się nie dozna zawrotu głowy w sensie ducho-
wym, kiedy się myśli o jednej rzeczy, a ja myślę tylko o Tobie
— w sensie cielesnym nigdy się nie dozna zawrotu głowy, gdy
się zwraca oko tylko na jeden przedmiot, a ja widzę tylko Cie-
bie. Trzymaj się mocno; jeżeli świat przeminie, jeżeli nasz lek-
ki wóz umknie spod naszych nóg, obejmiemy się mocno trzyma-
jąc i polecimy między harmonie sfer.
Twój Johannes
To chyba za dużo. Mój służący czekał sześć godzin, ja sam
czekałem dwie na deszczu i wichrze, tylko aby przyłapać to
drogie dziecko, Szarlottę Hahn. Ona zazwyczaj co środę między
drugą a piątą odwiedza swoją starą ciotkę. I właśnie dziś nie
przyszła, właśnie dziś, kiedy tak bardzo chciałem ją spotkać.
Ale dlaczego? Bo mnie wprawia ona w całkiem specjalny na-
strój. Kłaniam się jej, a ona mi odpowiada w sposób niesłycha-
nie światowy a zarazem niebiański, prawie się zatrzymuje,
jak gdyby miała upaść na ziemię, a ma spojrzenie, jak gdyby
miała się wznieść do nieba. Kiedy na nią patrzę, staję się uro-
czysty a jednocześnie pełen pożądania. Poza tym dziewczyna
mnie zupełnie nie interesuje, tylko czekam na ten ukłon, ni-
czego więcej nie oczekuję, choć ona może byłaby gotowa i na
więcej. To pozdrowienie ożywia mój nastrój, a to ożywienie
ofiarowuję znowuż Kordelii. A jednak wiem, że ona w ten czy
inny sposób prześliznęła się obok nas. Nie tylko w komediach,
ale i w rzeczywistości trudno jest upilnować młodą dziewczy-
nę; trzeba mieć oko na każdym palcu. Była taka nimfa, Cardea,
która poświęciła się tylko temu, aby zwodzić mężczyzn. Miesz-
kała w lasach, zwabiała swych kochanków w najgęstsze zarośla
- 98 -
i znikała. Chciała także oszukać Janusa, ale Janus ją zwiódł,
gdyż miał oczy na karku.
Moje listy nie zawiodły moich zamiarów. Rozwijają ją ducho-
wo, ale nie erotycznie. Do spraw erotycznych należy używać
nie listów, ale bilecików. Im bardziej wyjawia się erotyzm, tym
krótsze się stają, ale tym pewniej wyjawiają one erotyczny
cel. Ale, aby nie tworzyć z niej sentymentalnego lub rozmięk-
czonego stworzenia, trzeba uciekać się do ironii, która na nowo
podnieca uczucia i czyni ją chciwą na pokarm, który kocha naj-
bardziej. Krótkie bilety w sposób odległy i nieokreślony dają
jej przeczucie absolutu. Z chwilą gdy to przeczucie zacznie
świtać w jej duszy, nasz związek się skończy. Przy moim sprze-
ciwie to przeczucie nabierze formy w jej duszy, jak gdyby to
było jej własne pomyślenie, popęd jej własnego serca. I właśnie
o to mi chodzi.
Moja Kordelio!
Ongi mieszkała tu w mieście niewielka rodzina, składająca
się z wdowy i trzech jej córek. Dwie z nich chodziły do Kuchni
Królewskiej na naukę gotowania. Było to wiosną, po południu,
godzina była jakaś piąta, drzwi do saloniku otworzyły się z wol-
na, szpiegujący wzrok obrzucił wnętrze pokoju. Nie ma nikogo,
tylko młoda dziewczyna siedzi przy fortepianie. Drzwi są na
ogół otwarte, można słuchać niepostrzeżenie. Gdyby to była
wielka artystka, drzwi byłyby dobrze zamknięte. Dziewczyna
gra szwedzką melodię o przemijaniu młodości i urody. Słowa
szydzą z młodości i urody dziewczyny; uroda i młodość dziew-
czyny szydzą ze słów pieśni. Kto ma rację: słowa czy dziewczy-
na? Tony dźwięczą tak spokojnie, tak melancholijnie, jak gdyby
smutek miał być sędzią rozstrzygającym w tym sporze. Ale ten
smutek nie ma racji! Co obchodzą młodość te rozważania? Co
wspólnego ma ranek i wieczór! Tony drżą i drgają, pudła rezo-
nansowe wydają tony, które się mieszają i nie pojmują wza-
jemnie — moja Kordelio, dlaczego tak gwałtownie? Skąd tyle
namiętności?
- 99 -
Na jaką odległość w czasie musi odejść od nas pewne zdarze-
nie, abyśmy je wspominali? Jak odległe musi być, aby tęsknota
nasza nie pochwyciła go? Większość ludzi ma tu swoje ograni-
czenia; co leży zbyt blisko w czasie, nie może być wspomnie-
niem, co leży za daleko — nie istnieje. A ja nie znam granic.
Czego doświadczyłem wczoraj, odsuwam w czasie o tysiące lat
i wspominam tak, jakbym to przeżył wczoraj.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Mam sekret do powierzenia Ci, moja zaufana przyjaciółko.
Komuż go zwierzę? Echu? To mnie zdradzi. Gwiazdom? Są zim-
ne. Ludziom? Nie rozumieją. Tylko Tobie mogę się zwierzyć,
gdyż Ty potrafisz przechować tajemnicę. Jest dziewczyna,
piękniejsza niż marzenie mej duszy, czystsza niż światło słoń-
ca, głębsza niż morskie dno, dumniejsza niż orła lot — to jest
dziewczyna — o! nachyl Twą głowę do mych uszu i do mej
mowy, aby moja tajemnica przeniknęła do niej — tę dziewczynę
kocham bardziej niż życie, gdyż ona jest moim życiem, bar-
dziej niż wszystkie moje pożądania, gdyż jest moim jedynym
pożądaniem; bardziej niż wszystkie moje myśli, gdyż ona jest
moją jedyną myślą; kocham cieplej niż słońce kocha kwiaty,
mocniej niż smutek kocha samotność złamanego serca; kocham
tęskniej niż rozpalony piasek pustyni kocha strumienie deszczu;
spoglądam na nią czulej niż oko matki na dziecinę; spoglądam
z większym szacunkiem niż dusza pobożnego spogląda na Boga;
bardziej nieodłączny jak roślina od korzenia. Twoja głowa staje
się ciężka i zamyślona, opada na piersi, które podtrzymują ją
wznosząc się westchnieniem — moja Kordelio! Zrozumiałaś
mnie, zrozumiałaś mnie dokładnie, literalnie, co do joty! Czyż
mam wysilić słuch i kazać Twemu głosowi zapewnić mnie o tym?
Czyż mogę wątpić? Czy dochowasz tej tajemnicy? Czy mogę po-
legać na Tobie? Opowiadają o ludziach, którzy zapewniali sobie
wzajemne milczenie, popełniając straszne zbrodnie. Ja Ci
zwierzyłem tajemnicę, która jest moim życiem i treścią moje-
go życia, czy Ty nie masz mi nic do powiedzenia, czegoś, co
- 100 -
byłoby tak ważne, tak piękne, tak czyste, że siły nadnaturalne
drgnęłyby, gdyby kto zdradził tę tajemnicę?
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Niebo się zachmurzyło — ciemne obłoki deszczowe wiszą na
nim jak czarne brwi na namiętnej twarzy, drzewa lasu chwieją
się ogarnięte niespokojnymi snami. Odeszłaś ode mnie w lesie.
Za każdym drzewem widzę kobiecą istotę, która podobna jest
do Ciebie, a kiedy zbliżam się, istota ta chowa się za najbliższe
drzewo. Czyż mi się nie ukażesz? Czy połączysz się w całość?
Wszystko się miesza przede mną; poszczególne części lasu gu-
bią swoje osobne zarysy, widzę wszystko jak morze mgły, w
którym niewieście postaci podobne do Ciebie ukazują się i zni-
kają. Nie widzę Ciebie, poruszasz się ciągle na falach przelot-
nych pojęć, ale napełnia mnie szczęście za każdym razem, gdy
widzę Twoje podobieństwo. Na czym to polega? Czy to jest
Twojej istoty bogata jedyność — czy też uboga wieloznaczność
mojej istoty? A czyż kochać Ciebie nie znaczy kochać jakiś
świat cały?
Twój Johannes
Bardzo by mnie to rzeczywiście interesowało, gdyby było
możliwe, zapisać dokładnie moje rozmowy z Kordelią. Jednak
łatwo spostrzec, że to jest niemożliwe; gdyby nawet udało mi
się zapamiętać każde słowo wymienione między nami, zawsze
będzie niemożliwością oddanie tego, co tym rozmowom towa-
rzyszy, a co jest nerwem konwersacji, co jest niespodziewanym
wybuchem, co jest wyrazem namiętności, a co jest żywotną za-
sadą rozmowy. Na ogół jestem do tych rozmów nieprzygotowa-
ny, co także sprzeciwia się samej istocie rozmowy, zwłaszcza
miłosnej rozmowy. Tylko treść moich listów mam stale in men-
te i możliwie wywołany w niej tą treścią nastrój mam stale
przed oczami. Oczywiście nigdy nie przyjdzie mi do głowy za-
dać pytanie, czy czytała mój list. Że czytała przekonuję się ła-
two. Wprost nigdy z nią o tym nie mówię, ale czynię sekretne
- 101 -
aluzje do listów w moich rozmowach, częściowo, aby to lub
inne wrażenie pogłębić w jej duszy, a częściowo, aby ująć coś z
tych wrażeń i uczynić ją niezdecydowaną. Może potem na nowo
odczytać taki list, odebrać nowe wrażenia i tak ciągnąć dalej.
Zachodziły i zachodzą w niej wyraźne zmiany. Gdybym miał
określić teraźniejszy stan jej duszy, powiedziałbym, że jest to
panteistyczne zuchwalstwo. Jej spojrzenie zdradza to od
razu. Jest zuchwałe, naiwnie zuchwałe w oczekiwaniu, jakby
każdej chwili żądało i było gotowe na przyjęcie czegoś nadzwy-
czajnego. Jak oko, które sięga daleko poza siebie, tak spogląda
ów wzrok poza bezpośrednie otoczenie i widzi zadziwiające ob-
razy. Jest to spojrzenie zuchwałe, naiwnie zuchwałe w oczeki-
waniu, ale nie w pobłażaniu sobie i dlatego odbija się w nim
marzenie i prośba, nie duma i rozkaz. Szuka ona rzeczy zadzi-
wiających poza sobą, prosi, aby się jej ukazały, jak gdyby nie
miała własnej mowy na wywołanie ich. Trzeba temu przeszko-
dzić, inaczej zbyt wcześnie osiągnę moją przewagę. Wczoraj
mi powiedziała, że jest we mnie coś królewskiego. Zapewne
chce się ugiąć; ale nie trzeba. Zapewne, droga Kordelio, jest
we mnie coś królewskiego, ale nawet nie przeczuwasz, nad
jaką panuję krainą. Minęły nastrojowe burze. Jak Eol trzymam
je zamknięte w górskiej grocie mojej osobowości i wypuszczam
to jedną, to drugą. Pochlebstwo wzmacnia jej poczucie osobo-
wości; różnica między „ja” i „ty” nabiera znaczenia, całą odpo-
wiedzialność kładzie się po jej stronie. Pochlebiać trzeba z
wielką ostrożnością. Czasami trzeba umieścić się bardzo wyso-
ko, tak jednak, by wyżej jeszcze pozostało jedno miejsce;
a czasem trzeba zająć bardzo niski stopień. Pierwsza pozycja
jest słuszna, kiedy kierujemy się w stronę spraw duchowych,
druga właściwa wówczas, gdy dążymy do spraw erotycznych.
Czy jest mi co winna? Ależ nie. Czy mam sobie tego życzyć!
Nie. Za wielkim jestem znawcą, za duże mam rozumienie
spraw erotycznych, abym myślał o takich szaleństwach. Gdyby
tak było w rzeczywistości, użyję całej mej mocy, aby przypra-
wić ją o zapomnienie i ukołysać do snu własne moje myśli na
ten temat. Każda dziewczyna jest Ariadną dla labiryntu swego
serca, ma w ręku nitkę, dzięki której można znaleźć drogę, ale
- 102 -
posiada ją w ten sposób, że sama nie wie, jak się tej nitki uży-
wa.
Moja Kordelio!
Mów — ja słucham. Twoje życzenie jest rozkazem. Twoja
prośba jest wszechmocnym zaklęciem, każda Twoja przelotna
chętka jest dla mnie dobrodziejstwem; słucham Cię nie jak po-
słuszny duch, znajdujący się poza Tobą. Kiedy wyrażasz życze-
nie, rośnie Twoja wola i ja rosnę razem z nią; gdyż jestem po-
mieszaniem duszy, która tylko czeka na jedno Twoje słowo.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Wiesz, że lubię rozmawiać sam z sobą. W sobie znalazłem
najciekawszą osobę ze wszystkich swoich znajomych. Czasami
dawniej bałem się, że zabraknie mi tematu do tych rozmów,
teraz się już nie boję, mam Ciebie. Będę więc przez całą
wieczność rozmawiał o Tobie sam z sobą, o najbardziej zajmu-
jącym przedmiocie z najbardziej zajmującym człowiekiem —
och, ja jestem tylko zajmującym człowiekiem, Ty najbardziej
zajmującym przedmiotem w świecie.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Myślisz, że tak krótko kocham Ciebie, i myślisz, że może ko-
chałem już przedtem. Istnieją manuskrypty, w których wpraw-
ne oko natychmiast odkryje starsze pismo, przykryte z biegiem
czasu nowymi, nic nie znaczącymi głupimi literami. Środki od-
powiednie wywabiają to późniejsze pismo i widać stare pisanie
wyraźnie i jasno. Tak oto Twoje oko nauczyło mnie znajdować
w sobie samego siebie, skazuję na pożarcie przez zapomnienie
wszystko, co nie dotyczy Ciebie, i w ten sposób otrzymuję pra-
stare, a bosko młode prapismo, i dowiaduję się, że moja miłość
do Ciebie jest równie dawna, jak ja sam.
Twój Johannes
- 103 -
Moja Kordelio!
Jak się może ostać królestwo takie
, które popadło w walkę z
sobą samym; jak ja mam się ostać, kiedy wpadłem w walkę z
samym sobą? O co? O Ciebie, aby znaleźć możliwy spokój w my-
śli, że zakochałem się w Tobie. Ale jak mam zyskać ten spokój?
Jedna z walczących stron będzie przekonywać przecie tę dru-
gą, że kocha się mocniej i głębiej, a w następnej chwili ta dru-
ga będzie chciała przekonać pierwszą. Niewiele by mnie to ob-
chodziło, gdyby walka odbywała się na zewnątrz, czy byłby to
ktoś, kto twierdziłby, że Cię kocha albo że się zakocha, prze-
stępstwo to jednakie; ale walka w moim wnętrzu pożera mnie,
osobliwa namiętność w podwójnej formie.
Twój Johannes
Znikaj, moja mała rybaczko, ukryj się między drzewami, za-
bierz tylko twoją wiązkę, tak pięknie wyglądasz, kiedy się schy-
lasz, jak teraz właśnie, z naturalnym wdziękiem, schylasz się
pod ciężarem wiązki chrustu, który zbierałaś — że też takie
stworzenie musi nosić takie ciężary! Jak tancerka prezentujesz
piękno swoich kształtów — wąska w pasie, pełna w piersi, pącz-
kujące formy, których doskonałość doceni każdy szef komisji
poborowej. Ty myślisz, że to niewarte gadania, myślisz może,
że panie z towarzystwa są daleko piękniejsze, ach, moje dziec-
ko. Ty nawet nie wiesz, ile fałszu jest na świecie. Idźże swoją
drogą z Twoim ciężarem w ten ogromny las, który zapewne cią-
gnie się na wiele, wiele mil poprzez cały kraj, aż po granicę si-
nych gór. A może Ty nie jesteś prawdziwą rybaczką, tylko za-
czarowaną księżniczką? Służysz u czarnoksiężnika, który okrut-
nie posyła Cię po opał do lasu? Zawsze tak się mówi w bajkach.
Bo po co idziesz w głąb lasu? Jeżeli jesteś prawdziwą rybaczką,
to musisz przejść do swej siedziby z Twoim chrustem drogą
obok mnie, który tu stoję. Idź tylko ścieżką, która się wije za-
bawnie między drzewami, moje oko już Cię odnajdzie; obejrzyj
się tylko na mnie, mój wzrok dąży za Tobą, ale z miejsca się
nie ruszę, tęsknota za Tobą mnie nie porwie, spokojnie siedzę
* Ew. św. Marka r. 3, 24 (przyp. tłum.)
- 104 -
tu na zboczu, kurząc swoje cygaro. Innym razem — może. Twój
wzrok błyska figlarnie, gdy tak zwracasz głowę na pół do tyłu.
Twój lekki krok jest pociągający; ja wiem, ja rozumiem, dokąd
prowadzi ta droga — do samotności lasu, do szmeru drzew, do
tak różnorodnej ciszy. Patrz, nawet niebo jest dla Ciebie łaska-
we, okrywa się chmurami, ciemnieje tło lasu, jak gdyby zacią-
gało zasłony nad nami. Żegnaj, piękna rybaczko, bądź zdrowa,
dziękuję za łaskę, to była piękna chwila, nastrój nie dosyć sil-
ny, aby poruszyć mnie z tego zbocza, ale bogaty w poruszenia
wewnętrzne.
Kiedy Jakub układał się z Labanem o zapłatę za swoją służbę,
to postanowili, że Jakub będzie pilnował stad białych owiec, a
w nagrodę za swą pracę otrzyma wszystkie owce siodłate, któ-
re się w tym stadzie zrodzą — zatem Jakub namoczył kije w
wodzie deszczowej i kazał owcom spoglądać nieprzerwanie na
nie — tak samo zachowuję się w stosunku do Kordelii, jej oko
spogląda na mnie stale. Jej się to wydaje jako zbędna uwaga z
mej strony; a ja, przeciwnie, sądzę, że jej dusza traci wszelkie
zainteresowanie do czego innego i że w niej się rozwija we-
wnętrzne pożądanie, które wszędzie mnie widzi.
Moja Kordelio!
Gdybym mógł zapomnieć o Tobie! Czyż moja miłość jest dzie-
łem jedynie pamięci? Gdyby czas wymazał wszystko z tablic
pamięci, nawet samą pamięć wymazał, Ty nie będziesz zapo-
mniana. Czyż to możliwe, abym zapomniał Ciebie! Cóżbym miał
więc pamiętać? O sobie zapomniałem zupełnie, wspominając
Ciebie! Gdybym zapomniał o Tobie, przypomniałbym siebie, a w
chwili gdybym przypomniał siebie, już bym pamiętał i o Tobie!
Czyż mogę zapomnieć o Tobie? Cóż by się wtedy stało? Istnieje
taki obraz z czasów starożytnych
. Przedstawia Ariadnę. Zrywa
się ona przerażona z łoża i śledzi okiem statek, który oddala się
rozwinąwszy wszystkie żagle. Obok niej stoi Amor z łukiem, ale
bez cięciwy, i wyciera sobie oczy. A za nią stoi skrzydlata po-
*Obraz z Herkulanum (przyp. tłum.)
- 105 -
stać żeńska z hełmem na głowie. Na ogół przyjmuje się, że ta
figura to Nemezis. Wyobraź sobie ten obraz, wyobraź sobie nie-
co przemieniony. Amor nie płacze, jego łuk nie jest pozbawiony
cięciwy, czy stałabyś się mniej piękna, mniej zwycięska, gdy-
bym ja oszalał? Amor śmieje się i naciąga łuk. Nemezis nie stoi
przy Twoim boku bezczynna, ona też naciąga łuk. Na tym obra-
zie widać na statku męską postać zajętą jakąś pracą. Mówi się,
że to Tezeusz. Inaczej na moim obrazie. Tezeusz stoi tu na ru-
fie, z tęsknotą patrzy na przebytą drogę, wyciąga ramiona, wy-
raża żal, a raczej jego szał odstąpił od niego, ale statek go
unosi w dal. Amor i Nemezis celują jednocześnie, jednocześnie
wylatują strzały z każdego łuku, trafiają obie; widzi się, rozu-
mie się, że obie trafiły w to samo miejsce w sercu Tezeusza, na
znak, że jego miłość była mściwą Nemezis.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Mówią o mnie, że kocham się sam w sobie. Nie dziwi mnie to;
jakże można zauważyć, że potrafię kochać, gdy kocham tylko
Ciebie, jakże ktokolwiek może się domyślić tego, że kocham
tylko Ciebie? Jestem zakochany w sobie; dlaczego? Dlatego, że
zakochałem się w Tobie, gdyż kocham Ciebie, jedynie Ciebie i
wszystko, co jest Twoje prawdziwie; dlatego też kocham sie-
bie, bo moje „ja” należy do Ciebie, gdybym przestał kochać
Ciebie, przestałbym kochać samego siebie. Co jest w świecie
dla oka profana wyrazem najwyższego egoizmu, to dla Twojego
wtajemniczonego wzroku ma wyraz najczystszej sympatii, co
jest w świecie dla oka profana wyrazem jak najbardziej proza-
icznego egoizmu, to jest dla Twojego uświęconego oka wyra-
zem najbardziej uduchowionego samozniszczenia.
Twój Johannes
O co trwożyłem się najbardziej? Że cały rozwój tych spraw
zabierze mi zbyt dużo czasu. A tymczasem widzę, że Kordelia
czyni ogromne postępy i że raczej staje się potrzebne po-
wstrzymywanie jej zapału, którym chce przyspieszyć bieg rze-
- 106 -
czy. Nie może, na wszystko w świecie, stać się dojrzałą przed
czasem, to znaczy przed tym czasem, kiedy jej czas minie.
Kiedy człowiek kocha, nie chodzi utartymi drogami. To tylko
małżeństwo umieszcza się przy bitych szosach. Jeżeli się wycho-
dzi na przechadzkę z Noddebo, to się nie idzie wzdłuż jeziora
Esróm. Wprawdzie jest to tylko ścieżka myśliwska, ale udepta-
na, a miłość wydeptuje raczej własne ścieżki. Szuka się miejsc
bardziej odludnych, na przykład w Gribskov. A kiedy się tak
idzie ręka w rękę, rozumie się lepiej nawzajem i staje się jasne
to, co było ciemne i bolesne. Kochankowie nie podejrzewają
czyjejś obecności. — A więc te wspaniałe buki będą świadkami
waszej miłości, w cieniu ich koron zdobędziecie się na pierwsze
wyznania. Tak wcześnie wszystko wspominacie: wasze pierwsze
spotkanie, pierwsze dotknięcie rąk w tańcu, pierwsze rozstanie
o porannej godzinie, kiedy do niczego nie chcieliście się przy-
znać i nic sobie powiedzieć nawzajem. Miło jest słuchać tych
miłosnych wprawek. Upadliście na kolana pod drzewem, przy-
sięgliście sobie niezłomną miłość, przypieczętowaliście ten
pakt pierwszym pocałunkiem. To są owocne nastroje, które nie
mogą dotyczyć Kordelii. — A więc ten wspaniały buk został
świadkiem. Tak, drzewo to dobry świadek ale może to trochę
za mało. Prawda, mniemacie zapewne, że niebo było świad-
kiem. Tak, ale samo niebo, to idea bardzo abstrakcyjna. Widzi-
cie więc, był tu jeszcze jeden świadek. Czy mam się podnieść i
zwrócić waszą uwagę, że jestem tutaj? Nie, może mnie pozna-
cie i gra się nie uda. Czy mam, kiedy znikacie, podnieść się i
powiedzieć wam, że ktoś tu był? Nie, to nie ma sensu. Niech
zapanuje milczenie nad waszym sekretem — dopóki ja będę
chciał. Jesteście w mej władzy, mogę was zmiażdżyć, jeżeli ze-
chcę. Znam waszą tajemnicę; mogła mi powiedzieć o niej albo
ona, albo on. Ona — to niemożliwe, a więc — on. To znakomicie
— brawo! Ależ przecie to prawie przestępstwo. To jeszcze zo-
baczymy. Jeżeli będę coś wiedział o niej na pewno, czego w
inny sposób zdobyć nie mogę, w sposób normalny, jak bym so-
bie życzył, nic mi innego nie pozostanie.
- 107 -
Moja Kordelio!
Jestem ubogi — Tyś moim bogactwem; jestem ciemny — Tyś
moje światło. Nie mam nic, nie chcę niczego. A jakżebym mógł
posiadać cokolwiek; to jest sprzeczność, gdyż ten może posia-
dać cokolwiek, kto nie posiada sam siebie. Szczęśliwy jestem
jak dziecko, które nie ma nic i nie może nic posiadać. Nie mam
nic, bo cały należę do Ciebie, nie ma mnie, przestałem istnieć,
aby należeć do Ciebie.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
M o j a , co znaczy to słowo? nie to, że coś do mnie należy, ale
że ja należę do czegoś, co wypełnia całą moją istotę, co jest o
tyle moje, o ile ja należę do niego. Mój Bóg nie jest Bogiem,
który do mnie należy, ale Bogiem, którego ja jestem własno-
ścią, i tak samo, kiedy powiadam: moja ojczyzna, mój dom,
mój zawód, moja tęsknota, moja nadzieja. Gdyby nie było już
pojęcia nieśmiertelności, to ta myśl mogłaby przełamać nor-
malny bieg natury.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Czym ja jestem? Skromnym heroldem dążącym za Twymi
triumfami; tancerzem, który się schyla przed Tobą, podczas
gdy Ty unosisz się nad nim w cudownej lekkości; gałęzią, na
której przez chwilę spoczywasz, gdy Cię zmęczy fruwanie; gło-
sem basowym, który się podkłada pod sopran, aby mu pozwo-
lić wznieść się jeszcze wyżej — czym ja jestem? Jestem siłą
przyciągania, która więzi Cię przy ziemi. Czym jestem? Ciałem,
masą, ziemią, pyłem, popiołem — Ty, moja Kordelio, jesteś du-
szą i duchem.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Miłość jest wszystkim. Stąd dla tego, kto kocha, wszystko
traci znaczenie w sobie i dla siebie i może nabrać sensu tylko
- 108 -
przez wykładnię. Miłość daje wykładnię. Gdyby to inny narze-
czony został przekonany, że inna dziewczyna interesuje go w
tej chwili, stałby przed nią jak przestępca, a ona wyrażałaby
mu swoje oburzenie. A Ty przeciwnie, wiem dobrze. Ty byś
uważała za czyn hołdowniczy takie wyznanie; a zresztą żebym
pokochał inną, rzecz to niemożliwa, gdyż moja miłość do Cie-
bie rzuca odblask na całe moje życie. A jeżeli kiedy jestem za-
jęty inną dziewczyną, to po to, aby się przekonać, że jej nie
kocham, tylko Ciebie — to by było zuchwalstwem; ale ponieważ
cała moja dusza jest przepełniona Tobą, życie nabiera dla mnie
innego znaczenia, staje się mitem o Tobie.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Moja miłość pożera moje ciało, tylko głos mój pozostaje, głos
zakochany w Tobie, zewsząd szepczący, że kocham Cię. O! Czy
Ci już zbrzydło słuchanie tego głosu? Ze wszech stron otacza on
Ciebie; jak wielokrotną, niepewną kładę moją prześwietloną
duszę wokół Twej czystej, głębokiej istoty.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Czytamy w starych opowieściach, że pewna rzeka zakochała
się w dziewczynie. Taka jest moja dusza jak rzeka, która Cię
kocha. Chwilami układa się ona spokojnie i pozwala podobiźnie
Twojej odbijać się głęboko i nieruchomo w sobie, chwilami zaś
wyobraża sobie, że pojmała Twój obraz; wtedy burzą się jej
fale, aby przeszkodzić twojej ucieczce; czasem rzeka wyrów-
nuje swą powierzchnię i igra z Twym obrazem, czasem gubi
ten obraz i fale jej stają się czarne i rozpaczliwe. Taka jest
moja dusza, która zakochała się w Tobie.
Twój Johannes
Prawdę powiedziawszy, nie uciekając się do niezwykle żywej
wyobraźni, można sobie wymyślić wygodniejszy, rozsądniejszy,
odpowiedniejszy środek komunikacji; jazda furmanką wracają-
- 109 -
cą z targu wywołuje prawdziwe zgorszenie. Ale w trudnej sytu-
acji przyjmuje się tę propozycję z wdzięcznością. Idzie się spo-
ry kawał szosą; siada się na wóz, jedzie się milę, nic na dro-
dze; dwie mile, wszystko idzie gładko; czuje się spokojnie i
bezpiecznie; równina wygląda stąd piękniej niż zazwyczaj,
przejechało się już prawie trzy mile — kto by się mógł spodzie-
wać spotkania na takim odludziu kogoś z Kopenhagi? A to prze-
cie mieszkaniec stolicy, widzi pani dobrze, że to nie jakiś wie-
śniak, ma takie bardzo osobliwe spojrzenie, tak pewne, z taką
uwagą oceniające i lekko szydercze. Tak, kochana dziewczyno,
twoja pozycja jest bezwarunkowo niewygodna, siedzisz tu jak
na płocie, wóz nie ma stopnia na nogi, a więc nie powinno cię
żenować siedzenie przy mnie. Jeżeli tak, to ustąpię pani całego
wozu, a sam siądę na koźle, ciesząc się, że mogę powożąc skie-
rować wóz w potrzebnym pani kierunku. Słomiany kapelusz
okrywa niedostatecznie twą twarz, pani odwraca głowę, ale ja
mogę podziwiać piękny profil. Czy to nie jest nieznośne, że
przechodzący chłop kłania mi się? Ale to w porządku, kiedy
chłop kłania się wytwornemu panu. Już się pani nie wykręci,
oto jest oberża, nawet stacja pocztowa, a taki chłopak, taki
torfiarz, jest zbyt bogobojny, aby się tu nie pomodlić. Poproszę
go, to mnie zabierze. Mam niezwykły dar namawiania torfiarzy
do podwożenia mnie po drodze. O! Gdyby mi się udało zadowo-
lić także panią! On nie oprze się mojej prośbie, a jeżeli nie
oprze się mojej prośbie, to także nie może oprzeć się skutkom,
które z tego wynikną. Jeżeli sam nie potrafię, to może to zro-
bić mój sługa. Wszedł właśnie do oberży, pani została sama na
wozie w ciemności. Bóg wie, co to za dziewczyna? Czyżby to
była córeczka poważnego mieszczanina, córka pastora? Jeżeli
tak jest, to jest ona jak na córkę pastora niezwykle piękna i z
niezwykłym smakiem ubrana. Pastorowi musi się dobrze powo-
dzić. Albo może jest inaczej, może to córka arystokratycznej
rodziny, której znudziły się powozy i przedsięwzięła spacer pie-
chotą do miasteczka, może nawet chce doznać jakiejś niewiel-
kiej przygody. Wszystko możliwe, to zwyczajne. A chłop nic nie
wie, to jest zwierzę, które potrafi tylko pić. Tak, tak, pić to on
potrafi.
- 110 -
Ale co ja widzę, ni mniej ni więcej, tylko pannę Jespersen,
Hansine Jespersen, córkę hurtowego kupca z tej okolicy. Niech
Bóg nas broni, ale my się znamy oboje! Spotkałem ją kiedyś na
Bredgade, jechała do domu, nie mogła otworzyć okna omnibu-
su; włożyłem okulary i miałem tę przyjemność, że mogłem ją
śledzić wzrokiem. Było jej bardzo niewygodnie, tyle ludzi było
w omnibusie, że się poruszyć nie mogła i prawdopodobnie na-
wet nie mogła krzyknąć. Obecna jej pozycja jest również nie-
wygodna. Byliśmy przeznaczeni dla siebie, to jasne. Powinna to
być mała romantyczna dziewczynka, ale jest już przeznaczona
dla kogo innego. A oto wraca mój służący z chłopem. Jest
zupełnie pijany. To okropne, cóż to za ludzie ci torfiarze. Ach
tak! I nie tylko torfiarze. I teraz właśnie pani chce jechać da-
lej. Musi pani sama powozić. To całkiem romantyczne. — Pani
odrzuca moją pomoc, pani twierdzi, że pani znakomicie powo-
zi. Pani mnie nie oszuka, ja zaraz zauważyłem, jaki z pani nu-
mer. Pojedziemy kawałek tą drogą i zeskoczy pani; w lesie
można znaleźć tyle kryjówek. — Zaraz osiodłają mi konia, poja-
dę za panią konno. — No tak! Jestem gotowy, teraz pani jest
zabezpieczona przed każdym napadem. Niech się pani tak
strasznie nie lęka, bo zaraz zawrócę. Troszkę tylko nastraszę
panią i dam pani powód do pomnożenia swych powabów. Prze-
cież pani nie wie, że to ja upiłem chłopa, ale nie pozwoliłem
sobie na żadne niestosowne słowo o pani! Jeszcze wszystko
może być dobrze, jeszcze mogę tak pokierować biegiem wy-
padków, że pani będzie się śmiała z tej całej historii. Chciał-
bym tylko mieć małe intermezzo z panią; niech pani nigdy nie
wierzy, że ja napadam na dziewczęta. Jestem przyjacielem
wolności i czego nie dostanę z wolnej woli, to nie ma dla mnie
żadnego znaczenia. „Sama pani widzi, że niepodobna podróżo-
wać dalej w tym sposobie. Ja jadę na polowanie, dlatego je-
stem konno. Mój powóz będzie stał gotowy w gospodzie. Jeżeli
pani każe, to odwiezie panią, dokąd pani pragnie. Ja niestety
nie mogę mieć tej przyjemności, aby towarzyszyć pani, związa-
ny jestem myśliwskim słowem, a to jest słowo święte”. Pani się
zgadza, a więc wszystko zaraz będzie w porządku, nie potrze-
buje pani być zmieszana przy naszym najbliższym spotkaniu,
- 111 -
może tylko o tyle, o ile z tym pani będzie do twarzy. Może się
pani zabawić tą całą historią, trochę się pośmiać i trochę po-
myśleć o mnie. Więcej nie wymagam. Może się to wydawać
mało; dla mnie to dość. To jest początek, a ja jestem bardzo
mocny w początkowych zasadach.
Wczoraj wieczorem zebrało się u cioci małe towarzystwo.
Wiedziałem, że Kordelia zabierze się do swojej robótki. Scho-
wałem więc tam mały karteluszek. Upuściła go, podniosła,
zmieszała się, zamyśliła. W ten sposób zawsze można stworzyć
pomocniczą sytuację. Niewiarygodne, jakże wiele rzeczy moż-
na zyskać w ten sposób. Jakiś sam w sobie nic nie znaczący bi-
lecik przeczytany w takich okolicznościach nabiera dla niej nie-
zmiernego znaczenia. Nie mogła ze mną zamienić ani słowa,
urządziłem się tak, że musiałem odprowadzić pewną damę do
domu. Musiała czekać aż do dziś. To zawsze lepiej i głębsze
wrażenie czyni w jej duszy. I zawsze wychodzi na to, że to z
mojej strony okazana uwaga; a zysk ten, że ja zewsząd wcho-
dzę w jej myśli i zewsząd ją atakuję.
A więc miłość ma swoją własną dialektykę. Była kiedyś młoda
dziewczyna, w której byłem zakochany. W teatrze, w Dreźnie,
zeszłego lata zobaczyłem aktorkę łudząco podobną do niej. Od
razu zapragnąłem zawrzeć z nią znajomość, co mi się zresztą
udało, i przekonałem się, że różnica była jednak duża. Dzisiaj
spotkałem na ulicy panią zupełnie podobną do tej aktorki. To
opowiadanie można ciągnąć tak długo, jak się wam podoba.
Zewsząd moje myśli otaczają Kordelię, chronią ją jak anioło-
wie ze wszystkich stron. Jak Wenus ciągniona w swym wozie
przez gołębie, tak samo siedzi ona w triumfalnym wozie, do
którego zaprzęgam moje myśli niby skrzydlate istoty. Siedzi
sama taka radosna, bogata jak dziecko, potężna jak bogini, a
ja kroczę przy jej boku. Naprawdę, młoda dziewczyna była i
jest venerabile całej natury, całego bytu. Nikt tego lepiej nie
wie niż ja. Szkoda tylko, że ta wspaniałość trwa tak krótko!
- 112 -
Uśmiecha się do mnie, kiwa ku mnie jak gdyby była moją sio-
strą. Jedno spojrzenie przypomina jej, że jest moją kochanką.
Miłość ma wiele pozycji. Kordelia robi dobre postępy. Siedzi u
mnie na kolanach, jej ramię otacza ciepło i łagodnie moją szy-
ję, spoczywa na mojej piersi, tak lekka, bez cielesnej wagi; ła-
godne formy ledwie mnie dotykają; jak kwiat obwija mnie jej
urocza istota, giętka jak wstążka. Oko jej skrywa się pod po-
wieką, jej łono jest oślepiająco białej jak śnieg, i tak gładkie,
że oko nie może się zatrzymać, ześliznęłoby się z niego, gdyby
łono nie poruszało się. Co znaczy owo poruszenie? Czy to miłość?
Możliwe. Jest to przeczucie miłości, o miłości sen. Brak tylko
energii. Obejmuje mnie sztucznie jak obłok obejmuje wniebo-
wstępującego, lekko jak wietrzyk, łagodnie, jak się obejmuje
kwiaty, całuje mnie w sposób niepewny, jak niebo całuje mo-
rze, delikatnie i łagodnie jak rosa całuje kwiaty, uroczyście jak
morze całuje obraz księżyca.
Jej namiętność nazwałbym w tej chwili naiwną namiętnością.
Kiedy następuje przełom i zaczynam wycofywać się na serio,
ona wzmaga wszystko, aby mnie naprawdę zatrzymać. Nie ma
po temu żadnych innych sposobów, poza erotycznymi, ale te
okażą się przydatne podług zupełnie innych miar. Jest to broń w
jej ręku, którą kieruje przeciwko mnie. Bo ja mam namiętność
zreflektowaną. Ona walczy na własny rachunek, ponieważ wie
dobrze, że ja posiadam w sobie pierwiastek erotyczny, walczy
na własny rachunek, aby przezwyciężyć mnie. Sama dąży do
wyższych form erotyzmu. Co znaczy mój kunszt rozpalania jej,
domyśla się po trosze, teraz musi doznać mego chłodu, ale tak-
że powinna to czynić na własny rachunek, tak jakby to tylko od
niej wychodziło. Chce w tym przewyższyć mnie, wierzy, że w
swej bezczelności przewyższa mnie i tym samym może mnie
przejrzeć. Wtedy jej namiętność stanie się określona, pewna,
energiczna, dialektyczna; jej pocałunek stanie się pocałunkiem
totalnym, jej objęcie objęciem zupełnym. U mnie zapragnie
poszukać wolności i znajdzie ją tym pewniej, im ciaśniej ją
obejmę. Narzeczeństwo diabli wezmą. Kiedy się to już stanie,
- 113 -
zapragnie odrobiny wypoczynku, gdyż to wszystko, ogarnięte
dzikim szałem, wyda się jej bardzo nieładne. Jej namiętność
raz jeszcze scali się w jedno i wtedy jest moją.
Tak jak za czasów świętej pamięci Edwarda troszczyłem się o
jej lektury, tak dzisiaj czynię to wprost. Teraz podaję jej to, co
uważam za najlepszy pokarm: mity i baśnie. Ale i w tym ma zu-
pełną swobodę, słyszę o wszystkim, jak mówi sama. A jeżeli nie
domyśla się ich treści, to jej to wykładam. Jeżeli dziewczyny
służące wybierają się latem do Wesołego Miasteczka w parku
Dyrehave
, to zazwyczaj nie jest to godziwa rozrywka. Wybie-
rają się tam raz w roku i dlatego chcą się tam bawić na całego.
Muszą mieć kapelusz i szal na sobie i krygować się we wszelkim
sposobie. Zabawa jest dzika, nieładna, lubieżna. Nie, ja sta-
nowczo wolę park we
* Obszerny park w okolicach Kopenhagi, pełny zwierząt, jak jelenie, daniele,
sarny itd. Ogród ma tzw. Dyrehaves bakken, czyli coś w rodzaju centralnego Ti-
voli, ale o wiele prymitywniejsze (przyp. tłum.)
- 114 -
Frederiksbergu
. Co niedziela po południu przychodzą tam
dziewczyny i ja też. Nastrój tu panuje letni a przyzwoity, same
zabawy są cichsze i szlachetniejsze. Mężczyźni, którzy nie inte-
resują się pokojówkami, tracą więcej niż one. Różnorodna
chmara pokojówek jest najpiękniejszą gwardią, jaką mamy w
Kopenhadze. Gdybym był królem, wiedziałbym co robić — nie
dokonywałbym przeglądu wojsk liniowych. Gdybym był jednym
z trzydziestu dwóch ojców miasta, od razu bym wydał rozpo-
rządzenie i od razu stworzyłbym komitet dobroczynny, który by
swym wyglądem, radą, pouczeniem, odpowiednim wynagrodze-
niem starał się pobudzić pokojówki do pięknego i gustownego
ubierania się. Dlaczego piękność ma się marnować, dlaczego
ma nie zauważona przejść przez życie, niech przynajmniej raz
na tydzień ukaże się w korzystnym świetle. We wszystkim trze-
ba mieć smak, umiarkowanie. Ma rację „Przyjaciel Policji”
, że
pokojówka nie powinna wyglądać jak dama, ale argumenty,
które to szacowne pismo przytacza, są całkiem błędne. Czy
możemy życzyć sobie w przyszłości takiego rozkwitu klasy po-
kojówek, czy nie wywrze to szkodliwego wpływu na córki po
naszych domach? Czy też będzie zuchwalstwem, jeżeli w ten
sposób wyobrażę sobie przyszłość Danii, którą i tak już nazywa-
my pozbawioną celu? Jeżeliby mi się udało żyć w tym złotym
wieku, można będzie z czystym sumieniem chodzić w kółko po
ścieżkach i ulicach pasąc swoje oczy radosnym widokiem. Ja-
kiegoż lotu nabrała myśl moja, tak szybka i zuchwała, tak pa-
triotyczna, ale ja też jestem tu na spacerze w frederiksberg-
skim parku, gdzie co niedziela po południu schodzą się poko-
jówki, a ja z nimi też. — Naprzód idą wiejskie dziewczęta,
rączka w rączkę ze swoimi kawalerami, albo w innej figurze:
wszystkie dziewczyny trzymające się za ręce naprzód, wszyscy
chłopcy razem z tyłu, albo jeszcze inaczej, dwie dziewczyny i
jeden chłopak! Ten tłumek stanowi ramy, chętnie stoją lub sie-
* Frederiksberg, część Kopenhagi, tworząca oddzielną gminę administracyj-
ną. Pośrodku Frederiksbergu leży okazały park, tam się też znajduje kopenha-
skie ZOO (przyp. tłum.)
** W czasopiśmie „Przyjaciel Policji” nr 86, r. 1835, wydrukowano satyrę na
strojenie się pokojówek (przyp. tłum.)
- 115 -
dzą wzdłuż alei po bokach niewielkiego czworoboku przed Pa-
wilonem. Tu widzi się zdrowe, świeże kontrasty kolorów, lekko
przesadzone zarówno w twarzach, jak i w strojach. Za nimi idą
jutlandzkie, fińskie dziewczyny. Wysokie, smukłe, trochę za
mocno zbudowane, w strojach nieco pomylonych. Tu by miał
komitet dużo do roboty. Nie brakuje tu i reprezentantek Born-
holmu, mocne kuchareczki, ale niedostępne zarówno w kuchni,
jak i w tym parku, są pełne odpychającej dumy. Ich zachowanie
z tego powodu nie pozbawione jest znaczenia, chętnie je tu
widzę, ale nigdy nie mam z nimi nic do czynienia. A zatem idą
wojska z centrum miasta, dziewczyny z Nyboder
. Trochę niż-
sze, pełne, zaokrąglone, o delikatnej cerze, ożywione, wesołe,
gadatliwe, trochę kokietki, i wszystkie z gołą głową. Ich strój
zbliża się do stroju dam, z wyjątkiem tylko dwóch rzeczy — nie
mają szala, ale zwyczajną chustkę, i nie noszą kapeluszy, cza-
sami mały kapturek, ale na ogół są z gołą głową. — Patrzcie,
patrzcie, dzień dobry, Marysiu! Co za spotkanie? Dawno Marysi
nie widziałem. Ale w dalszym ciągu jest Marysia u państwa rad-
costwa? — „No” — To chyba bardzo dobra posada? — „Tak”. —
Ale Marysia spaceruje tak samotnie? Nikt jej nie towarzyszy?
Żaden narzeczony? Może dzisiaj nie miał czasu, albo Marysia
czeka na niego — co takiego, nie jest Marysia zaręczona? To
niemożliwe. Najładniejsza dziewczyna w całej Kopenhadze,
dziewczyna, co jest na służbie u radcostwa, dziewczyna, która
jest dumą i wzorem wszystkich pokojówek, dziewczyna, która
potrafi wystroić się tak pięknie... i tak bogato. Co za śliczną
chusteczkę Marysia trzyma w ręku. Najcieńszy batyst!... co wi-
dzę, haftowane narożniki, założę się, że kosztowała 10 ma-
rek... Nie każda znakomita dama ma taką chusteczkę... francu-
skie rękawiczki... jedwabna parasolka... I taka dziewczyna nie
jest zaręczona... To nieprawdopodobne... Jeżeli dobrze pamię-
tam, podobała się Marysia Jensowi, no temu Jensowi od kupca,
tego z drugiego piętra... Oho, trafiłem... Dlaczego nie jesteś
zaręczona, Jens to ładny chłopak, miał świetną posadę, przy
* Nyboder — dzielnica charakterystycznych domków wybudowanych przez
Krystiana IV dla emerytów marynarzy. Nader malownicza ta dzielnica znalazła
się teraz w centrum miasta (przyp. tłum.)
- 116 -
wpływach pana kupca może by mógł zostać policjantem albo
strażakiem, to była nie taka znowu zła partia... Na pewno to
twoja wina, byłaś dla niego okrutna... — „Nie, ale dowiedzia-
łam się, że Jens był już raz zaręczony z inną dziewczyną i po-
stąpił z nią bardzo nieładnie”... Co ja słyszę! Kto by uwierzył,
że z Jensa taki paskudny łobuz... Tak, ale gwardyjscy żołnie-
rze... gwardyjscy żołnierze akurat nie powinni ci się podobać...
Marysia postąpiła, jak mogła najsłuszniej, taka dziewczyna jak
Marysia postąpiła, jak mogła najsłuszniej, taka dziewczyna jak
Marysia zbyt wiele jest warta, aby rzucać się na pierwszego
lepszego... Na pewno Marysia zrobi jeszcze lepszą partię, już
ja Marysi przepowiadam... Jak się ma panna Juliana? Dawno
już jej nie widziałem. Moja piękna Marysiu, mogłabyś na pewno
służyć mi tą czy inną wskazówką... Skoro się samemu nie miało
szczęścia w miłości, to nie znaczy, aby się nie współczuło komu
innemu... Tutaj taki tłok... Nie mogę o tym mówić z Marysią,
obawiam się, że ktoś nas podsłucha... Posłuchaj chwileczkę,
moja śliczna Marysiu... Patrz, tu jest dobre miejsce w tej cie-
nistej alei, gdzie drzewa łączą się koronami, aby nas ukryć
przed innymi ludźmi, tu nie ujrzymy nikogo, nie posłyszymy
ludzkiego głosu, dochodzi nas tylko słabe echo orkiestry... Tu
mogę mówić o mojej tajemnicy... Nieprawdaż, gdyby Jens nie
okazał się takim złym człowiekiem, chodziłabyś tu z nim, rącz-
ka w rączkę, słuchałabyś radosnych tonów muzyki... Oddana
jeszcze większej radości... Dlaczego się tak wzruszasz — zapo-
mnij o Jensie! Nie bądź niedobra dla mnie... przyszedłem tu,
aby cię spotkać... przecież chodzę do radcostwa, żeby zoba-
czyć ciebie... Zauważyłaś to przecie... Ile razy można było,
podchodziłem do kuchennych drzwi... Musisz należeć do
mnie... musimy spaść z ambony... Jutro wieczorem objaśnię ci
wszystko... kuchennymi schodami, drzwi na lewo, akurat na-
przeciwko wejścia do kuchni... Żegnaj, śliczna Marysiu... Nie
mów nikomu, żeś mnie tu spotkała albo żeś ze mną rozmawia-
ła, znasz przecie moją tajemnicę. — Naprawdę to piękna
dziewczyna, coś mi się chyba uda z niej wycisnąć. Kiedy już się
znajdę w jej pokoiku, sam sobie dam na zapowiedzi. Zawsze
starałem się rozwinąć piękną grecką antarkeia, a zwłaszcza
- 117 -
starałem się rozwinąć piękną grecką a
Gdybym mógł stać za Kordelią, kiedy ona czyta mój list, bar-
dzo by to mnie interesowało. Gdyż mógłbym się łatwo przeko-
nać, jak dalece przyswoiła sobie ściśle pojęte sprawy erotycz-
ne. W sumie listy były i są zawsze nieocenionym środkiem wy-
warcia głębokiego wrażenia na młodej dziewczynie; martwa li-
tera często ma daleko większą siłę wymowy niż żywe słowo.
List jest pełnym tajemnic komunikatem; jest się w nim zupeł-
nym panem sytuacji, nie odczuwa się żadnego wpływu osób
obecnych, i zdaje mi się, że dziewczyna chętnie pozostaje sam
na sam ze swym ideałem, oczywiście w pewnych chwilach, to
znaczy w tych chwilach, w których można wywrzeć na jej umy-
śle największe wrażenie. Aczkolwiek jej ideał znajduje pełny
wyraz w konkretnym, ukochanym przedmiocie, istnieją jednak
momenty, kiedy czuje ona, że w tym ideale zawiera się nie-
skończoność, której brak w rzeczywistości. Śnią się jej te wiel-
kie święta zgody; ale trzeba uważać, aby ich używać prawidło-
wo, żeby nie wracała od tych obrazów do rzeczywistości wy-
czerpana, ale pokrzepiona. Temu celowi służą listy, które spra-
wiają, że się niewidzialnie asystuje przy świętych chwilach
duchowego wtajemniczenia, a zrozumienie, że prawdziwa oso-
ba te listy pisała, tworzy naturalne a lekkie przejście do rze-
czywistości. Czy mógłbym być zazdrosny o Kordelię? Na wszyst-
kich diabłów, oczywiście! Ale w pewnym pojęciu tego słowa
i nie! Bo jeżelibym ujrzał, że chociaż zwyciężyłem w walce z
tym innym, a jej istota będzie pod wpływem tamtego i stanie
się taka, jakiej sobie nie życzyłem — odstąpiłbym od niej.
Pewien stary filozof powiedział, że jeżeli ktoś dokładnie spisu-
je wszystko, co przeżywa, to chociaż nie zna ani słowa nauki —
jest filozofem. Ja teraz przez długi czas żyłem w ścisłym kon-
takcie z gminą narzeczonych. Takie stosunki muszą wydać owo-
ce. Myślałem nad tym, aby zebrać materiały do dziełka pod ty-
tułem: Przyczynek do teorii pocałunku, dedykowanego wszyst-
kim czule zakochanym. Zadziwiająca rzecz, że dotąd nie po-
wstała żadna praca, poświęcona temu tematowi. Jeżeli więc
- 118 -
wstała żadna praca, poświęcona temu tematowi. Jeżeli więc
uda mi się napisać to, odpowiem na pewno dużym zapotrzebo-
waniom. Czy ten brak należy tłumaczyć faktem, że filozofowie
nie myślą o takich sprawach, czy że się na nich nie znają? Pew-
nych szczegółów już jednak mogę udzielić. Do doskonałości po-
całunku wymagana jest dziewczyna i chłopiec, i ich działanie.
Pocałunki między mężczyznami nie mają żadnego smaku, albo
powiedzmy, co gorsze, wzbudzają niesmak. Poza tym zdaje mi
się, że pocałunek zbliża się bardziej do ideału, jeżeli mężczy-
zna całuje dziewczynę, nie kiedy dziewczyna całuje chłopca.
Jeżeli z biegiem lat zapanowała obojętność w stadle, to poca-
łunek nie ma żadnego znaczenia. To samo odnosi się do domo-
wego pocałunku, którym małżonkowie z braku serwet ocierają
sobie nawzajem usta, zamiast mówić: na zdrowie! Jeżeli różni-
ca wieku jest duża, to pocałunek nie ma żadnego ideowego
znaczenia. Przypominam sobie, że w pewnej żeńskiej szkole w
jednej z naszych prowincji najstarsza klasa miała własny ter-
min: pocałować pana radcę! Wyrażenie, z którym było związa-
ne niekoniecznie miłe wyobrażenie. Okoliczności powstania
tego terminu były następujące: nauczycielka miała szwagra,
który mieszkał u niej, a miał tytuł radcy, starszy już człowiek,
który myślał, że ten wiek daje mu prawo do całowania małych
dziewczynek. Pocałunek winien być wyrazem prawdziwej na-
miętności. Jeżeli brat i siostra, bliźniaki, całują się, to ten po-
całunek nie jest pocałunkiem w pełnym znaczeniu tego słowa.
O pocałunku, który pada w świątecznej grze na fanty, można
powiedzieć to samo, item o skradzionym całusie. Pocałunek
jest działaniem symbolicznym, które nic nie znaczy, jeżeli
uczucie, które miał wyrazić, nie istnieje, a owo uczucie może
zjawić się tylko pod pewnymi warunkami. Jeżeliby się chciało
zrobić próbę podziału pocałunków na rodzaje, to można sobie
wyobrazić różne zasady tego podziału. Na przykład można je
dzielić według dźwięku, jaki wydają. Tu język nasz nie może
wystarczyć, aby odnotować wszystkie ich rodzaje. Nawet zdaje
mi się, że żaden język na świecie nie ma tylu możliwości ono-
matopeistycznych, aby ponazywać różnice, nawet tych dźwię-
ków, jakie poznałem w domu mego wuja. Są one ciamkające,
- 119 -
gwiżdżące, klaszczące, pukające, grzmotliwe, to pełne, to pu-
ste, to jak darty perkal itd., itd. Można dzielić pocałunki na za-
sadzie dotyku: na muskające, czyli pocałunki en passant, i nie-
zrównoważone. — Można dzielić na zasadzie czasu: na krótkie i
na długie. Ze względu na czas istnieje jeszcze inny podział, i to
ten podział właśnie jedynie mnie zainteresował. To podział na
pierwszy pocałunek i na wszystkie następne. To, co zawiera w
sobie ta klasyfikacja, jest niewspółmierne ze wszystkimi inny-
mi; nic tu nie znaczy dźwięk, dotyk, czas w ogólności. Pierwszy
pocałunek jest jakościowo różny od wszystkich innych. Mało
jest ludzi, którzy to biorą pod uwagę; byłaby szkoda, gdyby
choć jeden nie pomyślał o tym.
Moja Kordelio!
Dobra odpowiedź jest jak słodki pocałunek, powiada Salo-
mon. Wiem dobrze, nie lubię stawiać pytań; boję się złych od-
powiedzi. Pochodzi to stąd, że ludzie nie rozumieją, o co pyta-
ją, albowiem Ty i Ty jedna rozumiesz, o co ja pytam, Ty i Ty
jedna umiesz odpowiedzieć, Ty i Ty jedna znasz dobrą odpo-
wiedź. Bo dobra odpowiedź jest jak słodki pocałunek, powiada
Salomon.
Twój Johannes
Jest różnica między miłością duchową a miłością ziemską. Do-
tychczas starałem się w Kordelii rozwinąć stronę duchową.
Obecność mej osoby musi się stać teraz czym innym, nie tylko
nastrojem towarzyszącym, ale czymś podniecającym. W tych
dniach starannie się przygotowałem, czytając znany fragment
Fajdrosa
*
o miłości. Ten fragment elektryzuje całą mą istotę i
jest wspaniałym preludium. Plato, ten się znał naprawdę na
miłości.
Moja Kordelio!
Łacinnicy powiadają o pilnym uczniu, że zawisł na ustach na-
uczyciela. Dla miłości wszystko jest obrazem, a obraz jest rze-
* Fajdros Platona, rozdział 31 (przyp. tłum.)
- 120 -
czywistością. Czy ja nie jestem pilnym, uważnym uczniem? Ale
Ty nie powiadasz ani słóweczka.
Twój Johannes
Gdyby kto inny niż ja prowadził ten rozwój zdarzeń, zapewne
byłby na tyle inteligentny, aby dać się prowadzić. Gdybym
chciał się poradzić kogoś wtajemniczonego z tych narzeczo-
nych, to zapewne odpowiedziałby mi z całym zapałem swego
zuchwałego uczucia: szukam na próżno w tych figurach miłości
dźwięcznego zespołu, który by odpowiadał rozmowom kochan-
ków o miłości. A ja mu odpowiem: cieszy mnie to, że szukasz
tego na próżno, gdyż ta figura nie należy do właściwej dziedzi-
ny erotycznej, nawet gdy się doda do tego najbardziej intere-
sujące sprawy. Miłość jest czymś zbyt substancjalnym, aby za-
dowolić się czystym gadaniem; sytuacje erotyczne są zbyt peł-
ne znaczeń, aby mogły być wypełnione gadaniną. Sytuacje te
są nieme, ciche, o określonych zarysach, ale jednak wiele mó-
wiące, jak muzyka kolosów Memnona. Eros czyni gesty, ale nie
mówi, a jeśli już mówi, to jest to domyślna wzmianka, muzyka
obrazów. Sytuacje erotyczne bywają albo plastyczne, albo ma-
larskie, a rozmowa dwojga o miłości nie jest ani plastyczna, ani
malarska. Solidne narzeczeństwo w każdym razie zawsze zaczy-
na się od takiego gadania, aby stopniowo przekształcić się w
podstawowy element plotkarskiego małżeństwa. Takie gadanie
dostarcza pewności, że małżeństwu nie zabraknie tego posagu,
o którym mówi Owidiusz: dos est uxoria lites.
Jeżeli ma się gadać, wystarczy, kiedy jeden gada. Mąż musi
gadać, a po to musi posiadać parę z tych cech, które zawarte
są w czarach przepasek Wenery: rozmowa to łagodne, to zna-
czy insynuacyjne, pochlebstwo. Nie wynika z tego, że Eros ma
być niemy albo że rozmowa jest niezgodna z erotyką, ale taka
rozmowa sama w sobie musi być erotyczna, nie rozmowa o pro-
jektach życiowych czy czymś podobnym, taka rozmowa powin-
na być uważana za wypoczynek po erotycznych działaniach, za
spędzenie czasu, nie zaś za zadanie najwyższej miary. Taka roz-
mowa, takie confabulatio, w istocie swojej jest rzeczą boską i
- 121 -
nigdy mnie nie może znudzić rozmowa z dziewczyną. Chcę po-
wiedzieć, że sama dziewczyna może mnie znudzić, ale nigdy
nie znudzi mnie rozmowa z dziewczyną. Jest to taka sama nie-
możliwość dla mnie, jak zmęczyć się oddychaniem. Co jest oso-
bliwością takiej rozmowy, to roślinne pokwitanie takiej kon-
wersacji. Rozmowa trzyma się ziemi, właściwie jest bezprzed-
miotowa, jej perypetie są czysto przypadkowe — ale piękna
jest jak stokrotka i takież urocze zostawia wspomnienie.
Moja Kordelio!
„Moja”, „twój” — te słowa stanowią ramkę ubogiej treści
moich listów. Czy zauważyłaś, że odległość między tymi dwie-
ma ramkami staje się coraz krótsza? O, moja Kordelio! To także
piękne, im mniej jest treści między tymi ramkami, tym pełniej-
sze znaczenia są owe ramy.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Czy objęcie to jest walka?
Twój Johannes
Zazwyczaj Kordelia milczy. Strasznie to w niej zawsze lubi-
łem. Zbyt kobieca to natura, aby prześladować kogoś hiatusem,
figurą retoryczną, tak właściwą kobietom, a która jest nieunik-
niona, jeżeli mężczyzna, który ma stworzyć poprzedzającą
albo następującą spółgłoskę, jest równie kobiecy. Czasami jed-
nak zdradza chwilowe krótkie uzewnętrznienie, jak dużo uczuć
kipi w jej wnętrzu. Mogę jej pomóc wtedy. Jest tak, jak gdyby
za człowiekiem, który niepewną ręką dodaje ten lub ów rys do
obrazu, stał inny człowiek, który stale wydobywa coś śmiałego i
wykończonego w tych liniach. Po to właśnie czuwam nad nią,
nad każdym przypadkowym odruchem, nad każdym przelotnym
słowem, i kierując je do niej z powrotem czynię z nich rzeczy
coraz bardziej znaczące, które ona i zna i nie zna.
Dziś byli u nas goście. Nie zamieniliśmy z sobą ani słowa.
Wstaliśmy od stołu, aż tu przychodzi lokaj i melduje Kordelii,
- 122 -
że czeka na nią posłaniec, który chce z nią mówić. Tego posłań-
ca ja posłałem, przyniósł jej list, który zawierał uwagi na te-
mat pewnego zdania, jakie wypowiedziałem przy stole. Udało
mi się tak wmieszać to zdanie w tłoku pospolitej rozmowy, że
Kordelia, chociaż siedziała daleko ode mnie, musiała je usły-
szeć i źle zrozumieć. List liczył się z tym. Gdyby mi się nie uda-
ło nadać rozmowie przy stole pożądanego kierunku, znalazłbym
się w odpowiednim czasie i list skonfiskował. Kiedy Kordelia
wróciła, musiała się jakoś wykłamać. Takie rzeczy konsolidują
miłosne tajemnice, bez których ona nie może pójść drogą, jaka
jest jej przeznaczona.
Moja Kordelio!
Czy wierzysz, że ten, kto układa się do snu na wzgórzu Elfów,
widzi we śnie rusałki? Ja nie wiem; ale wiem, że kiedy spoczy-
wam z głową na Twym łonie i nie zamykam oczu, ale spoglądam
przez zmrużone powieki, widzę oblicze anioła. A czy myślisz,
że ten, kto tuli swą głowę do wzgórza Elfów, nie może spać
spokojnie? Nie myślę, ale wiem, że kiedy skłaniam głowę na
Twoje łono, porusza się ono zbyt mocno, aby sen mógł spłynąć
na moje powieki.
Twój Johannes
Iacta est alea. Musi teraz nastąpić zwrot. Byłem u niej dziś,
zupełnie pochłonięty myślą o pewnym pomyśle, który całkowi-
cie mnie zajął. Nie miałem dla Kordelii ani oka, ani ucha. Idea
sama była interesująca i zajęła ją. I chyba było niesłusznie za-
czynać nowe działania od okazywania chłodu w jej obecności.
Kiedy sobie poszedłem i myśl moja już jej nie zajmowała, mo-
gła łatwo skonstatować, że byłem zupełnie inny niż zwykle. To,
że ona w swojej samotności spostrzegła moją zmianę, czyni to
spostrzeżenie dla niej o wiele boleśniejszym, działa powolniej,
ale tym skuteczniej. Nie może wybuchnąć od razu, ale kiedy
będzie miała po temu sposobność, już tyle rzeczy przemyśli, że
nie będzie mogła wypowiedzieć wszystkiego jednym tchem i
zawsze pozostanie w niej pewne residuum wątpienia. Niepokój
- 123 -
wzrasta, listy przestają nadchodzić, pokarm erotyczny wyczer-
puje się; miłość staje się tematem szyderstwa. Może przez
chwilę potrafi kroczyć razem, ale długo nie wytrzyma. Zapra-
gnie zatrzymać mnie tymi samymi środkami, jakich używałem
przeciw niej, środkami erotycznymi.
Co się tyczy zerwania zaręczyn, każda dziewczyna jest praw-
dziwym kazuistą i chociaż w szkołach tego nie uczą, to każda
potrafi powiedzieć doskonale, kiedy zaczyna być o tym mowa,
w jakich wypadkach można zerwać zaręczyny. Powinno to być
przedmiotem szkolnych egzaminów maturalnych, a ponieważ
wiem, że tematy wypracowań w żeńskich szkołach są niebywale
monotonne, jestem pewien, że w tym przedmiocie nie zabrak-
nie rozmaitości, gdyż samo to zagadnienie otwiera szerokie
pole do dziewczęcych spostrzeżeń. A dlaczego nie można dać
młodej dziewczynie szerokiego pola do świetnego popisu jej
spostrzegawczości? A może też chce ona właśnie mieć okazję do
pokazania, że jest dojrzała — aż do narzeczeństwa? Kiedyś
przeżyłem sytuację, która mnie bardzo zainteresowała. W pew-
nym domu, dokąd czasami zachodziłem, kiedyś rodzice byli
nieobecni, a dwie młodziutkie córki domu zaprosiły kółko przy-
jaciółek na przedpołudniową kawę. Było ich w sumie osiem, w
wieku od szesnastu do dwudziestu lat. Widocznie nie oczekiwa-
ły żadnej wizyty, a służąca miała rozkaz powiedzieć, że pań
nie ma w domu. Ja jednak wkroczyłem do pokoju i łatwo za-
uważyłem, że dziewczyny trochę były zdziwione. Bóg wie, o
czym takich osiem pannic może gadać na takim uroczystym,
synodalnym zebraniu. Mężatki też zbierają się czasami na ta-
kim posiedzeniu. Na tych zebraniach roztrząsane są poważne
teologiczne kwestie: na przykład, w jakim wypadku można pu-
ścić służącą samą na targ, czy to wygodniej mieć księgę ra-
chunkową u rzeźnika, czy też lepiej płacić od razu; czy to do-
puszczalne, żeby kucharka miała ukochanego, i jak go dopusz-
czać do kuchni, aby się to nie odbiło na poziomie gotowania.
Posadzono mnie w tym zachwycającym gronie. To było bardzo
wczesną wiosną. Słońce posyłało już pojedyncze ciepłe promie-
nie jak gońców uprzedzających jego przyjście. W pokoju
wszystko jeszcze było po zimowemu i dlatego te promienie były
- 124 -
tak upajające. Kawa pachniała na stole — a same dziewczyny
też wesołe, zdrowe, kwitnące; ich lęk wkrótce minął, czego się
miały obawiać, siła była po ich stronie. Udało mi się zwrócić
ich uwagę i rozmowę na zagadnienie, kiedy zaręczyny mogą
być zerwane. Podczas kiedy moje oko cieszyło się przenosząc
się z kwiatka na kwiatek w tym dziewczęcym kółku, cieszyło
spoczywając to na tej, to na innej piękności, moje ucho chwy-
tało radość muzykalnych głosów, wewnętrzne zaś ucho uważało
na ich wypowiedzi. Czasami jedno jedyne słowo pozwalało mi
na głęboki wgląd w serce dziewczyny i w dzieje tego serca.
Jakże są uwodzące drogi miłości i jakie interesujące jest bada-
nie, jak daleko sięga poszczególny trakt. Stale podniecałem je
do wyznań; inteligencja, dowcip, obiektywizm estetyczny skła-
dały się na coraz swobodniejszą rozmowę, aczkolwiek całe ich
zachowanie ściśle trzymało się granic przyzwoitości. Kiedy tak
przebywaliśmy w najlżejszych regionach konwersacji, przyszło
mi do głowy, aby jednym jedynym słowem przyprawić dziew-
czyny o zmieszanie. Miałem tę możliwość. Dziewczyny o tym
nie wiedziały, ledwie przeczuwały. W lekkiej grze rozmowy
sprawa tego słowa była jak gdyby uchylona, jak Szeherezada
uchylała śmiertelny wyrok mówiąc swoje bajki. To prowadziłem
rozmowę do granic czułości, to znów pozwalałem żartom wy-
buchnąć swobodnie; to znowu pobudzałem dziewczyny do dia-
lektycznej gry. A jaka materia zawierała w sobie większe możli-
wości, to zobaczylibyśmy potem. Przez cały czas podsuwałem
nowe tematy. Opowiedziałem o dziewczynie, którą okrucień-
stwo rodziców zmusiło do zerwania narzeczeństwa. Nieszczęśli-
we zdarzenie wywołało prawie łzy na powieki dziewcząt. Opo-
wiedziałem o chłopcu, który zrywając zaręczyny dwa podał po
temu powody, po pierwsze, że panna była za wysoka, a po dru-
gie, że nie ukląkł wyznając swą miłość. A kiedy zauważyłem, że
to nie są wystarczające powody, odpowiedział mi, że mu wy-
starczyły, aby osiągnąć to, czego chciał; na to już nie było roz-
sądnej odpowiedzi. A potem przedstawiłem na sąd zebrania
bardzo trudny przypadek. Dziewczyna rozmyśliła się, ponieważ
przekonała się, że ona i jej ukochany nie pasowali do siebie.
Kochanek chciał ją przywieść do rozsądku, zapewniając ją o
- 125 -
swej ogromnej miłości, a ona mu na to: albo pasujemy do sie-
bie i przez sympatię dla mnie przekonasz się, że nie pasujemy
do siebie, albo my nie pasujemy do siebie, a wtedy łatwo spo-
strzeżesz, że nie pasujemy. Przyjemnie było patrzeć, jak dziew-
czyny łamały sobie głowy nad tą zagadkową mową, ale od
razu zauważyłem, że było parę wśród nich, które doskonale
zrozumiały, o co tu chodzi, gdyż na punkcie powodów zerwania
zaręczyn każda dziewczyna jest wybornym kazuistą. Tak, na-
prawdę, myślę, że łatwiej byłoby dyskutować z diabłem niż z
młodą dziewczyną na temat, w jakim przypadku należy zerwać
zaręczyny.
Dziś byłem u niej. Zręcznie, przy pomocy pomyślunku, skie-
rowałem rozmowę na ten sam temat, którym zainteresowałem
ją wczoraj, starając się znowu doprowadzić ją do ekstazy. „To
właśnie ta uwaga, którą wczoraj chciałem uczynić; gdy rozsta-
łem się z tobą, wpadło mi to do głowy”. Udało się. Jak długo
jestem u niej, znajduje ona przyjemność w słuchaniu moich
słów, gdy tylko wychodzę, dostrzega, że jest oszukiwana, a ja
się zmieniłem. W ten sposób można wycofać swoje akcje. Spo-
sób jest podstępny, ale bardzo skuteczny, jak wszystkie niebez-
pośrednie sposoby. Na pewno jasne jest dla niej, że te sprawy,
o których jej mówią, mogą mnie zajmować, powiem nawet, że
w tej chwili interesują i ją samą, chociaż wyłączam z mej
mowy wszystko erotyczne.
Oderint dum metuant, jak gdyby tylko strach łączył się z nie-
nawiścią, a strach i miłość nie miały z sobą nic wspólnego, jak
gdyby to nie strach czynił miłość interesującą? Jakaż jest ta
miłość, w której ogarniamy naturę, czyż nie jest to tajemniczy
strach i zgroza, których piękna harmonia wydobywa się z bez-
prawia i chaosu, bezpieczeństwo z niebezpieczeństwa. Ten
strach przejmuje nas najbardziej. To samo miłość, jeżeli ma
być miłością interesującą. A za nimi przecie otwiera się groźna,
głęboka, przerażająca noc, nad którą wykwita kwiat miłości.
Tak właśnie wynurza nymphaea alba swój kielich nad zwiercia-
- 126 -
dłem wody, podczas kiedy myśl lęka się rzutu w głąb ciemności,
gdzie kwiat ma swoje korzenie. Zauważyłem, że nazywa mnie
zawsze „mój”, kiedy do mnie pisze; ale nie śmie powiedzieć
tego słowa w rozmowie. Prosiłem ją dzisiaj o to, tak serdecznie
i miłośnie ciepło. Ale ona usiłowała to powiedzieć, a potem ob-
darzyła mnie ironicznym spojrzeniem, krótszym, niż da się to
wyrazić, które mówiło, że to jest niemożliwe dla niej, pomimo
że moje usta namawiały ją do tego. To jest stan normalny.
Jest moja. Nie biorę gwiazd na świadka, jak to jest w zwy-
czaju, nie rozumiem bowiem, jak takie sprawy mogą intereso-
wać te odległe ciała niebieskie. Nie zwierzam się z tego żadne-
mu człowiekowi, nie zwierzam się nawet Kordelii. Tę tajemnicę
zachowuję dla samego siebie, szepcę ją samemu sobie, w taj-
nych rozmowach z samym sobą. Sprzeciw z jej strony nie był
zbyt gwałtowny, ale potęga erotyki, którą ona rozwija, jest
godna podziwu. Jakaż jest interesująca w tych głębokich obja-
wach namiętności, jak jest wielka, prawie nadnaturalna! Jakaż
jest giętka w unikach, jak przypochlebna w docieraniu wszę-
dzie tam, gdzie wyczuwa nieuzbrojony punkt! Wszystko wpra-
wione jest w ruch, ale właśnie w tym wichrze elementów ja
czuję się we własnym elemencie! Ale w tym całym prądzie ona
nigdy nie traci piękności, nigdy nie rozprasza się w nastrojach,
nie rozmienia się na drobne. Jest zawsze Anadiomene, tyle tyl-
ko, że nie wznosi się w naiwnym czarze, w niepojętym spokoju,
ale oddaje się mocnym pulsacjom miłości, a jednak zachowuje
ciągłość i równowagę. Jest całkowicie miłośnie zbrojna, gotowa
do walki, walczy strzałami oczu, rozkazami brwi, tajną gładzi-
zną czoła, wymownością łona, niebezpiecznymi pokusami ob-
jęć, prośbą warg, uśmiechem jagody, słodkim powabem całej
istoty. Istnieje w niej siła, energia, jak w Walkirii, ale ta moc
erotyczna miarkowana jest niejakim leniwym zmęczeniem, któ-
re ją owiewa. — Długo nie będzie mogła trwać na tym szczycie,
gdzie tylko lęk i niepokój mogą ją utrzymać i przeszkodzić jej
upadkowi. W porównaniu z takimi uczuciami prędko poczuje,
że narzeczeństwo jest czymś niskim, czymś krępującym. Ona
sama staje się tym zuchwalstwem, które uwodzi mnie ponad
- 127 -
zwyczajne granice, w ten sposób nabiera świadomości, a to
jest dla mnie najważniejsze.
Nie braknie i innych objawów z jej strony, które wskazują na
to, że stan narzeczeński już ją zmęczył. Staram się nie przega-
pić tych objawów, żłobią one w jej duszy drogi moim zamia-
rom, dają mi znaki porozumiewawcze i są jak nitki prowadzące
w pożądanym kierunku wszystkie moje plany.
Moja Kordelio!
Skarżysz się na narzeczeństwo, sądzisz, że nasza miłość nie
potrzebuje zewnętrznej więzi, która jest tylko przeszkodą. Po-
znaję po tym zawsze moją niezwykłą Kordelię! Naprawdę po-
dziwiam Cię. Nasz zewnętrzny związek dzieli nas tylko. Jest to
miedza, mur, który nas dzieli jak Pyrama i Tysbe. Przeszkadza
nam to, że wszyscy o tym wiedzą. Przeciwieństwem jest tylko
swoboda. Miłość ma dopiero wtedy swoje pełne znaczenie, gdy
nikt o niej nie wie. Kiedy każdy postronny myśli, że kochanko-
wie nienawidzą się, dopiero wtedy miłość czuje się szczęśliwa.
Twój Johannes
Wkrótce pryśnie wstęga narzeczeństwa. Ona sama ją zrywa,
aby mocą tego zerwania przytrzymać mnie mocniej, tak jak
puszczone wolno loki przyciągają bardziej niż przewiązane.
Gdybym to j a zrywał zaręczyny, wymknęłoby się mi owo miło-
sne salto mortale, które jest zawodne, gdy się je obserwuje ze
strony, a które jest tak pewnym znakiem jej zuchwalstwa. A
jeszcze trzeba dodać, że takie postawienie sprawy przyczyniło-
by mi wiele przykrości w stosunkach z innymi ludźmi. Byłbym
potępiony, nienawidzony, pogardzany, wszystko niesprawiedli-
wie. Bo czyż nie byłoby to korzystne dla wielu? Niejedna dziew-
czyna w braku własnych zaręczyn byłaby bardzo zadowolona z
przebywania w pobliżu tych spraw. Jest to w każdym razie coś,
chociaż, mówiąc prawdę, bardzo mało, aczkolwiek kiedy się
tak przepchało naprzód, aby zająć miejsce na liście kandyda-
tów mających nadzieję, to znaczy, że się nie ma nadziei, i im
wciąga się wyżej, tym nadzieja się zmniejsza. W świecie miłości
- 128 -
nieważna jest zasada pierwszeństwa i nie awansuje się na żą-
danie.
Do tego trzeba dodać, że taka panienka nudzi się stercząc w
niemałżeńskim mieszkaniu i nalega na to, aby jej życie uległo
zmianie przez jakieś zdarzenie. Ale jakież zdarzenie da się po-
równać z wypadkiem nieszczęśliwej miłości, szczególnie o ile
potem całą sprawę można będzie traktować tak lekko? Wmawia
się przy tym sobie samej i swoim najbliższym, że się żyje po-
śród oszukiwaczy, a ponieważ nie ma się dostatecznych kwalifi-
kacyj, aby być przyjętą do przytułku Magdalenek, zamieszkuje
się samotną wieżę w pobliżu. Otóż znienawidzą mnie, jak nale-
ży. Do tego jeszcze dochodzi oddział takich, które kto inny
uwiódł w połowie lub w trzech czwartych. W tych sprawach
jest mnóstwo odcieni, począwszy od takich, co ściągają pier-
ścienie, aż do takich co przykrywają kapeluszem zbyt silny
uścisk dłoni w kontredansie. Rany ich otwierają się na nowe
cierpienia. Ich nienawiść biorę sobie jako posag. Ale ci wszyscy
nienawistnicy są naturalnymi i ukrytymi kochankami mego
biednego serca. Król bez ziemi jest śmieszną figurą; ale wojna
sukcesyjna pomiędzy tłumem pretendentów do królestwa bez
ziemi przechodzi swą śmiesznością wszystko. Tym sposobem ko-
chają mnie i skaczą koło mnie kobietki jak koło lombardu.
Prawdziwy narzeczony musi dbać tylko o jedną.
Cały ten ostateczny bezsens odpada ode mnie i okazuje się,
że osiągam przywilej i występuję w całkiem nowej roli. Dziew-
częta będą mnie żałowały, będą litowały się nade mną, będą
wzdychać nade mną, a ja odpowiem zupełnie w tej samej tona-
cji. W ten sposób da się coś niecoś załapać.
Dość dziwna sprawa, co zauważyłem z boleścią, że otrzyma-
łem odpowiedni znak, znak, jakiego Horacy życzy każdej nie-
wiernej dziewczynie — poczerniał mi ząb, a w dodatku ząb
przedni. Niestety, jak bardzo się ulega przesądom. Bardzo mi
to przeszkadza, nie znoszę żadnej aluzji do tego, to jest moja
słabostka. Jestem uzbrojony całkowicie, ale tu byle kto może
mi zadać cios, który mnie rani głębiej, niż mu się zdaje, byle
- 129 -
tylko poruszył sprawę tego zęba. Robię wszystko, co mogę, aby
go wybielić, ale na próżno. Mam powtarzać jak Palnatoke
pocieram go i w dzień, i w noc
i zetrzeć cienia zeń nie mogę.
Życie zawiera w sobie niezwykłą ilość zagadek. Taka drobna
okoliczność może mnie bardziej wykoleić niż najniebezpiecz-
niejszy napad, niż najtrudniejsza sytuacja. Jeżeli każę go wy-
rwać, to uszczupli mój organizm i zniekształci mą wymowę. A
jednak trzeba go wyrwać i wstawić fałszywy; będzie fałszywy
dla świata, ale czarny był fałszywy dla mnie.
Bardzo to ważne, że Kordelia jest tak przeciwna narzeczeń-
stwu. Małżeństwo było i jest szacowną instytucją, chociaż ma
w sobie tę nudną stronę, że zaraz w młodości po części wzbu-
dza szacunek, jaki należny jest starości. A narzeczeństwo,
przeciwnie, jest czystym ludzkim wymysłem, a jako takie jest
pełne znaczeń, ale i śmieszne; z jednej strony zrozumiałe jest,
że młoda dziewczyna w wirze namiętności wychodzi poza jego
granice, z drugiej strony ma ono znaczenie jako odczucie całej
energii duchowej, która niby wyższy krwiobieg obecna jest jed-
nocześnie w jej każdej cząstce. Niezbędne jest tu pokierować
nią tak, aby w swym śmiałym locie zapomniała o małżeństwie i
w ogóle o rzeczywistości i żeby jej dusza zarówno w swej du-
mie, jak w swym lęku utracenia mnie zniszczyła całkowicie cały
niedoskonały ludzki kształt i pośpieszyła ku czemuś, co jest
wyższe niż człowieczeństwo w ogóle. Pod tym względem nie
mam się czego lękać, gdyż jej droga życiowa traktowana jest
tak lotnie i lekko, iż rzeczywistość po większej części dla niej
nie istnieje. A poza tym jestem stale z nią na pokładzie i mogę
w każdej chwili zerwać żagle.
Kobieta jest i będzie dla mnie niewyczerpalnym materiałem
doświadczeń i wiecznie obfitym źródłem obserwacji. Człowiek,
którego nie pociąga takie studium, może dla mnie być czym
chce na świecie, jednej rzeczy nie potrafi dokonać, nie jest dla
mnie estetykiem. To jest właśnie wspaniała, boska właściwość
* Palnatoke — tragedia Oehlenschlägera, 5 akt, 2 scena (przyp. tłum.)
- 130 -
estetyki, że traktuje tylko o stosunku do piękna; właściwie ma
do czynienia tylko z literaturą piękną i piękną płcią. Cieszy
mnie, cieszy moje serce wyobrażanie sobie, jak to słońce ko-
biecości wypromieniowuje w nieskończonej rozmaitości, rozbi-
ja się na tysiączne cząstki w wirze mowy, w którym każda osob-
na cząstka bierze udział w całości kobiecego bogactwa, ale
tak, że wszystko inne, co się w niej znajduje, formuje się w
harmonijny kształt naokoło tego jednego punktu. W tym zna-
czeniu piękność kobieca jest nieskończenie podzielna. Ale ta
cząstka piękności musi być harmonijnie opanowana, gdyż ina-
czej działa przeszkadzająco i można dojść do wniosku, że natu-
ra pragnęła dokonać czegoś przy pomocy tej kobiety, ale za-
trzymała się w pół drogi. Moje oko nigdy się nie zmęczy w po-
spiesznym oglądzie tej peryferyjnej różnorodności, tych ema-
nacji kobiecej piękności. Każdy punkt ma swoją drobną
cząstkę, ale jest doskonały sam w sobie, szczęśliwy, wesoły,
piękny. Każda ma swą cząstkę: radosny uśmiech, żartobliwe
wejrzenie, pociągające oko, zamyśloną główkę, ufny humor, ci-
chą melancholię, głębokie zamyślenie, ziemską tęsknotę, nie-
określone odruchy, ściągnięte brwi, pytające wargi, tajemnicze
czoło, czarodziejskie loki, zmrużone rzęsy, niebiańską dumę,
ziemską krwistość, anielską czystość, zatajony rumieniec, lekki
krok, płynne ruchy, miłą przytulność, rozmarzoną senność, nie-
wytłumaczalne westchnienia, smukły wzrost, miękkie kształty,
powabne łono, pełne okrągłości, malutką stopę, delikatną rącz-
kę. — Każda ma coś swojego, a jeżeli nie jedna, to druga. Kie-
dy już ujrzałem tę różnorodność i przypatrzyłem się, kiedy
obejrzałem i jeszcze raz przyjrzałem się tym rozmaitościom,
których tyle jest na świecie, kiedy uśmiechałem się, wzdycha-
łem, wąchałem, smakowałem, przyciągałem, odpychałem,
śmiałem się, płakałem, miałem nadzieję, bałem się, wygrywa-
łem, traciłem — składam ten wachlarz, zbieram wszystko rozpro-
szone w jedno, cząstki w całość. Cieszy się moja duma, bije
moje serce, zapala się namiętność. Ta dziewczyna, jedyna na
świecie, będzie należała do mnie, musi być moją. Niech Bóg za-
chowa sobie swoje niebo, a ja zachowam ją dla siebie. Wiem
dobrze, co wybieram, wybieram coś tak wspaniałego, że samo
- 131 -
niebo uczuje brak tego, bo cóż zostanie w niebie, jeżeli ona
będzie należeć do mnie? Wierzący Mahometanie wielce się roz-
czarują, kiedy znajdą w swoim raju blade, bezsilne cienie; cie-
płych serc nie znajdą, bo cały upał serdeczny zgromadził się w
jej piersi; niepocieszeni i pogrążeni będą w rozpaczy, gdyż
znajdą blade wargi, matowe oczy, opadłe łona, ubogi uścisk
dłoni, gdyż całą czerwień warg, cały ogień oczu, niepokój łona,
czar uścisków rąk i przeczucia westchnień, i błogosławieństwo
pocałunków, i rozkosz dotyku, i namiętność objęć — wszystko,
wszystko połączyło się w niej, wszystko stworzyło obejmujący
mnie świat, wystarczający tu i w wieczności. Tak często myślę
o tej sprawie, a ile razy tak myślę, rozgrzewam się zawsze i
rozmyślam zawsze o jej cieple. Aczkolwiek na ogół przyjmuje
się ciepło za dobry znak, nie wynika z tego jednak, że mój spo-
sób myślenia otrzyma szacowny przymiotnik „solidnego”. Dla-
tego też dla odmiany na chłodno spróbuję myśleć o niej jako o
chłodnej. Spróbuję więc myśleć o kobiecie w kategoriach filo-
zoficznych. Pod jaką kategorię podpada kobieta? Jako byt dla
innego
. Nie trzeba jednak tego rozumieć opacznie, że kobieta
przeznaczona dla mnie musi być przeznaczona także dla inne-
go. Trzeba tu, jak zwykle przy myśleniu abstrakcyjnym, po-
wstrzymać się od jakiegokolwiek odniesienia do doświadczenia;
z drugiej strony w tym wypadku muszę przyznać, że w specjal-
ny sposób doświadczenie działa tu za mną i przeciwko mnie.
Doświadczenie staje się tu specjalną istotą, której działanie
jest zawsze dwojakie, za i przeciw. Ona jest także bytem dla
innego. Nie można znowu z tamtej strony pozwalać na prze-
szkody doświadczenia, które poucza, że rzadko można spotkać
kobietę, która naprawdę jest bytem dla innego. Takie przezna-
czenie może mieć ona w przeciwstawieniu do całej natury, do
kobiecości jako całej. Cała natura w tym sensie jest bytem dla
innego, nie w sensie teologicznym, że jakaś część natury jest
bytem dla części innego, ale że cała natura jest dla innego —
jest dla ducha. To samo jest ważne w poszczególnych wypad-
kach. Tak na przykład życie roślin rozwija w całej naiwności
* Całe następujące rozumowanie jest parodią Heglowskiego rozumowania o
„bycie dla innego” (przyp. tłum.)
- 132 -
swoje ukryte czary i jest tylko dla innych. Tak samo zagadki,
szarady, sekrety, wezwania itd., są także bytem dla innych.
Tym też można objaśnić tajemnicę, że Bóg chcąc stworzyć Ewę
zesłał głęboki sen na Adama; gdyż kobieta jest snem mężczy-
zny. Także i w innym sposobie poucza nas to opowiadanie, że
kobieta jest bytem dla innego. Powiada ono, że Jehowa wyjął
żebro Adama. Gdyby na przykład stworzył ją z mózgu, to nie
byłaby kobieta bytem dla innego, ale nie była przeznaczona na
wytwór jego mózgu, lecz zupełnie czego innego. Stała się cia-
łem i krwią, a tym samym podpadła pod określenie Natury, któ-
ra w istocie swej jest bytem dla innego. Dopiero przy dotknię-
ciu miłości budzi się ona, a przedtem jest snem. Ale w tej sen-
nej egzystencji można rozróżnić dwa stadia: pierwsze, kiedy mi-
łość śni o niej, i drugie, kiedy ona śni o miłości.
Jako byt dla innego kobietę określa jej czyste dziewictwo.
Dziewictwo jest właśnie takim bytem, że jako byt sam w sobie
jest abstrakcją i dopiero objawia się jako byt dla innego. To
samo da się zastosować do kobiecej niewinności. Dlatego też
można powiedzieć, że kobieta w tym stanie jest niewidzialna.
Jak wiadomo, nie było nigdy obrazu Westy, bogini, która sym-
bolizowała właśnie rzeczywiste dziewictwo. Egzystencja ta jest
mianowicie estetycznie zazdrosna o samą siebie, tak samo jak
Jehowa jest zazdrosny etycznie i nie chce, aby istniał obraz, a
nawet jakiekolwiek wyobrażenie tej egzystencji. Istnieje tu
ta sprzeczność, że to, co jest dla innych niewidzialne, staje się
takim dopiero w oglądzie innego. Z punktu widzenia logiki ta
sprzeczność jest całkiem w porządku, a ten, kto umie myśleć lo-
gicznie, nie będzie tym zmieszany, odwrotnie, będzie się tym
cieszyć. Przeciwnie ten, co myśli nielogicznie, wyobrazi sobie,
że to, co jest bytem dla innego, jest w ostatecznym pojęciu
czymś, o czym można powiedzieć jak o rzeczy poszczególnej:
to jest coś dla mnie. Taki byt kobiecy (słowo egzystencja mówi
za dużo, gdyż składają się na nią jeszcze inne rzeczy) słusznie
określa się jako wdzięk, wyraz, który przypomina życie wegeta-
tywne; jest jak kwiat, co chętnie powtarzają poeci, i nawet ży-
cie duchowe wynika w niej w sposób wegetatywny. Jest całko-
wicie poddana Naturze, a stąd jej wolność jest czysto estetycz-
- 133 -
na. W głębszym znaczeniu dopiero mężczyzna stara się ją uwol-
nić: i dlatego mówi się o chłopcu, że stara się o dziewczynę
Jeżeli stara się umiejętnie, nie może być tu mowy o jakimkol-
wiek wyborze. Kobieta wybiera, to prawda, ale jeżeli ten wy-
bór jest rezultatem długich rozmyślań, to nie jest wyborem ko-
biecym. Dlatego jest poniżające dostać kosza, gdyż wynika z
tego, że proszący mierzył za wysoko; chciał uczynić partnera
wolnym, nie mając możności. W takim stosunku leży głęboka
ironia. Ten, kto istnieje dla innych, widocznie ma sytuację do-
minującą: mężczyzna stara się, kobieta wybiera. Kobieta po-
dług tego pojęcia jest poddaną, mężczyzna zwycięzcą, a prze-
cież zwycięzca ugina się przed zwyciężoną, i jest to całkiem
naturalne, a czysta wariacja, głupota i brak poczucia erotycz-
nego może się przeciwstawiać temu, co jest widoczne od razu.
Jest po temu i głębsza przyczyna. Kobieta mianowicie jest sub-
stancją, mężczyzna refleksją. Kobieta wybiera nie ot tak sobie,
ale dopiero kiedy mężczyzna się stara, wtedy wybiera. A stara-
nie się mężczyzny to jest pytanie, jej wybór jest tylko odpo-
wiedzią na pytanie. W pewnym znaczeniu mężczyzna to więcej
niż kobieta, w innym zaś o wiele, nieskończenie mniej.
A więc tym bytem dla innych jest czyste dziewictwo. Jeżeli
zrobi próbę stworzenia bytu dla siebie, w stosunku do innego
bytu, który jest bytem dla siebie, to przeciwieństwo okazuje
się w całkowitej nietykalności, ale to przeciwstawienie ukazuje
jasno, że właściwym bytem kobiety jest byt dla innych. Diame-
tralnym przeciwstawieniem absolutnego oddania jest absolutna
nietykalność, która w przeciwnym znaczeniu staje się abstrak-
cją, o którą wszystko się rozbija, nie obdarzając swej abstrak-
cji życiem. Kobiecość nabiera tu charakteru abstrakcyjnego
okrucieństwa, karykaturalnego ostrza zwyczajnej dziewiczej
wstrzemięźliwości. Mężczyzna nigdy nie może być tak okrutny
jak kobieta. Zajrzyjmy do mitologii, zbiorów baśni, podań ludo-
wych, a umocnimy się w tym zdaniu. Jeżeli spotykamy prawa
natury, nie znające granic w swej bezlitosności, zawsze to bę-
* Cały ten ustęp oparty na grze słów: fri — wolny, frie, han frier — starać się
o rękę, o dziewczynę (przyp. tłum.)
- 134 -
dzie byt dziewiczy. Czytamy przerażającą historię o dziewczy-
nie, która obojętnie skazuje na śmierć wszystkich swych zalot-
ników, jak to często opowiadają nam ludowe opowieści i bajki.
Sinobrody zabija w noc poślubną wszystkie dziewczyny, które
kochał, ale te zabójstwa nie przynoszą mu uciechy, przeciwnie,
cieszy się przedtem z ich posiadania i na tym polega konkret-
ność, gdyż nie jest to okrucieństwo dla okrucieństwa. Don Juan
uwodzi kobiety i porzuca je natychmiast, ale nie znajduje ra-
dości w porzucaniu, lecz w uwodzeniu; tego też w żadnym ra-
zie nie można nazwać abstrakcyjnym okrucieństwem.
Tak widzę, im bardziej rozmyślam nad tymi sprawami, że
moja praktyka znajduje się w najdoskonalszej harmonii z moją
teorią. Moja praktyka zawsze była całkowicie przeniknięta teo-
rią, że istotą kobiety jest byt dla innego. Dlatego też moment
może mieć tak nieskończenie duże znaczenie; ponieważ byt dla
innego jest zawsze sprawą momentu. Może przejść większy lub
krótszy okres czasu, zanim moment ów nastąpi, ale kiedy przy-
chodzi, to, co było początkowo bytem dla innego, przybiera ce-
chy bytu relatywnego, i wszystko się kończy. Dobrze wiem, że
mężowie mawiają, iż kobiety i w innym znaczeniu są bytem dla
innego, a ona jest wszystkim dla niego do końca życia. Trzeba
to mężom zapisać na dobro. W rzeczywistości myślę, że to są
sprawy, które małżonkowie wmawiają sobie wzajemnie. Każdy
stan ma na ogół tu w życiu pewne konwencjonalne obyczaje, a
zwłaszcza pewne konwencjonalne kłamstwa. Do nich na pewno
należy takie blagierskie fantazjowanie. Znać się na takich mo-
mentach, rzecz niełatwa. A ten, co się tu pomyli, ma na całe
życie dość dokuczliwości. Moment — to wszystko, a w momen-
cie kobieta jest wszystkim, konsekwencji żadnych nie rozu-
miem. W tym także konsekwencji dziecka. Wyobrażam sobie,
że jestem dość konsekwentnym myślicielem, ale choćbym się
wściekł, nie jestem człowiekiem, który mógłby sobie wyobrazić
taką konsekwencję, nie pojmuję jej całkowicie, aby ją zrozu-
mieć, trzeba się ożenić.
- 135 -
Wczoraj odwiedziłem Kordelię na letnisku. Całe towarzystwo
bawiło się w ogrodzie, spędzając czas na sportowych ćwicze-
niach. Między innymi bawiono się także rzucaniem kółka. Sko-
rzystałem ze sposobności, kiedy ten pan, co grał z Kordelią, od-
szedł na chwilę, i zastąpiłem go. Jakież bogactwo wdzięku
rozwinęła Kordelia, jeszcze bardziej uwodzicielska w wysiłku
zdobiącej ją zabawy! Co za urocza harmonia i urzekające ru-
chy! Jakaż była lekka — niby taniec na łące! Jakaż mocna, ale
nie wywołująca sprzeciwu, równowaga tłumaczyła wszystkie za-
wodne ruchy, jakże dytyrambiczna była jej postawa, jakież wy-
magające jej spojrzenie. Sama gra oczywiście nie interesowała
mnie specjalnie. Kordelia zdawała się tego nie zauważać. Moja
aluzja dotycząca jednego z obecnych o pięknym zwyczaju wy-
miany pierścieni jak piorun uderzyła w jej duszę. Od tej chwili
bardziej wzniosły nastrój zapanował nad całą sytuacją, głębsze
znaczenie odcisnęło się na niej, wyższa energia prześwietliła ją
całkiem. Zatrzymałem oto kółka na moim kiju, zatrzymałem się
na chwilę, zamieniłem parę słów z otaczającymi mnie osobami.
Ona zrozumiała tę pauzę. Posłałem znowu kółka w jej stronę.
Po chwili ona miała oba kółka na swym kiju. Odrzuciła je oba w
powietrze jednocześnie jak coś niepotrzebnego, tak wysoko, że
nie mogłem ich złapać. Gestowi temu towarzyszyło spojrzenie
bezgranicznego zuchwalstwa. Opowiadają o jakimś francuskim
żołnierzu, że podczas wyprawy do Rosji, kiedy amputowano mu
zgangrenowaną nogę, bezpośrednio po tej strasznej operacji
chwycił odciętą kończynę i podrzucając ją w górę zawołał: Vive
l'empereur. Z takim spojrzeniem, piękniejszym niż kiedykol-
wiek przedtem, rzuciła i ona w górę oba kółka z zatajonym
okrzykiem: Niech żyje miłość! Uważałem, że byłoby niedobrze,
aby uciekła ode mnie w tym nastroju albo żeby została sama z
tym uczuciem, bałem się bowiem tego wyczerpania, które tak
często następuje potem. Zachowałem więc całkowity spokój
i zmusiłem ją z uwagi na otoczenie do kontynuowania gry, jak
gdybym nic nie zauważył. Takie postępowanie dało jej więcej
elastyczności.
Ponieważ w naszych czasach nie można oczekiwać przejawów
sympatii dla takich prób, mogę zadać tylko takie akademickie
- 136 -
pytanie: która jest (myśląc w granicach estetyki) bardziej
skromna, młoda dziewczyna czy młoda mężatka, uświadomiona
czy nieuświadomiona, godniejsza przyznania jej większej swo-
body? Ale takie pytania nie są zajmujące w naszych poważnych
czasach. W Grecji takie badanie wywołałoby powszechną uwa-
gę, całe państwo byłoby poruszone tymi pytaniami, a zwłaszcza
młode dziewczyny i młode mężatki. Temu się nie chce wierzyć w
naszych czasach, ale któż dziś uwierzy opowiadaniu o sławnym
sporze między dwiema greckimi dziewczynami i o zasadniczych
badaniach, które dały powód do tego sporu, gdyż w Grecji nie
traktowano podobnych problemów powierzchownie i lekkomyśl-
nie; ale przecie wie każdy, że Wenus nosi znane przezwisko,
pochodzące od tego sporu, i każdy zachwyca się posągiem, któ-
ry ją w tym uwiecznił
. Mężatka ma dwie epoki w życiu, kiedy
jest interesująca: najmłodszą młodość — i później epokę znacz-
nie dalszą, w której jest znacznie starsza. Ale ma ona w życiu —
niepodobna zaprzeczyć — pewien moment, kiedy jest piękniej-
sza od dziewczyny, bardziej godna szacunku; jest to moment
rzadko trafiający się w życiu, raczej obraz dla wyobraźni stwo-
rzony, który niekoniecznie zdarza się spotkać w życiu, którego
może w ogóle się nie spotyka. Wyobrażam sobie ją zdrową,
kwitnącą, pysznie rozwiniętą, trzymającą na ręku dziecię, na
którym skupiona jest cała jej uwaga, w którego kontemplacji
zatraca się cała. To jest obraz, który można nazwać najpięk-
niejszym, jaki może stworzyć życie ludzkie, to jest mit o Natu-
rze, który można oglądać w sztuce, ale nie w rzeczywistości.
Nie potrzeba więcej figur na takim obrazie, żadnego otoczenia,
to tylko rozprasza. Odwiedzając nasze kościoły ma się często
sposobność zobaczenia takiej matki, dźwigającej dziecię w ra-
mionach. Pomijając przeszkody w postaci płaczu dziecka, po-
mijając ów niepokój rodziców o przyszłość maleństwa, do któ-
rego ten płacz pobudza, wszystkie okoliczności towarzyszące
tak rozpraszają, że gdyby nawet była w tym wszystkim dosko-
nałość, ogólne wrażenie się gubi. Widzi się ojca — a to już jest
błąd, odbiera to obrazowi cały mistycyzm, całą magię, widzi
* Chodzi tu o Wenus „callipygos”, pięknozadą (przyp. tłum.)
- 137 -
się — horrenda refero — cały poważny chór ojców — a to zna-
czy, że nie widzi się nic. Ale koncepcja obrazu jako fantazji
jest najpiękniejsza ze wszystkich możliwych. Nie brak mi nigdy
zuchwalstwa i śmiałości ani bezczelności w atakach — ale gdy-
bym w rzeczywistości ujrzał taki obraz, byłbym rozbrojony.
Jakże zajmuje mnie ta Kordelia! Ale czas szybko leci, moja
dusza pragnie odmłodzenia. Już słyszę jak gdyby dalekie pianie
koguta. Ona może słyszeć to tak samo, ale jej się zdaje, że to
jest zapowiedź poranka. Dlaczego dziewczyny są tak piękne i
dlaczego trwa to tak krótko? Mógłbym zaznać zupełnego smutku
przy tej myśli, ale przecież to mnie nie dotyczy. Ciesz się, nie
gadaj. Ludzie, którzy czynią profesję z takich rozważań, raczej
nie potrafią się cieszyć. A zresztą nic to chyba nie szkodzi, że
rodzi się taka myśl, gdyż taki smutek, nie z powodów własnych,
ale z powodu innych, na ogół zdobi cię bardziej po męsku.
Smutek, spowijający jak mgiełka męską siłę, jest elementem
męskiej erotyki. Odpowiada temu pewna melancholia kobieca
— kiedy dziewczyna oddaje się całkowicie, wszystko od razu
przemija. Aczkolwiek kiedy zbliżam się do młodej dziewczyny,
doznaję lęku, serce mi bije, gdyż czuję tę odwieczną władzę,
która jest istotą ich bytu. Nigdy nie doświadczam tych uczuć
wobec mężatek. Lekki opór, który starają się stawiać przy po-
mocy sztuki, nic nie znaczy. To tak jakby się zmówiły, że cze-
pek mężatki ma bardziej imponować niż goła głowa panny. To
dlatego Diana była zawsze moim ideałem. To czyste dziewic-
two, jej absolutna niezależność zawsze mnie bardzo zajmowa-
ły. Ale ponieważ zawsze się nią interesowałem, spoglądałem na
nią podejrzliwym okiem. Zdaje mi się mianowicie, że ona by-
najmniej nie zasłużyła na te pochwały dziewictwa, których tyle
zgarnęła. Wiedziała, że jej rola w życiu polega na dziewictwie,
dlatego zachowała je. Do tego trzeba dodać, że w pewnym fi-
lologicznym zakątku posłyszałem szepty o tym, że wiedziała
ona, jak okropne bóle porodowe przeszła jej matka, wydając
ją na świat. To ją odstraszyło od małżeństwa. Nie potępiam za
to Diany, ale powtarzam za Eurypidesem: wolę trzy razy być na
wojnie niż raz urodzić dziecko. Nie mógłbym właściwie mówiąc
- 138 -
zakochać się w Dianie, ale nie przeczę, chętnie bym z nią po-
rozmawiał, we właściwy serdeczny sposób. Nadawałaby się chy-
ba do pewnych żartów. Moja dobra Diana w pewnej mierze po-
siadła w ten czy w inny sposób wiedzę, która ją czyni mniej na-
iwną nawet od Wenery. Nie chodzi mi o podpatrywanie jej w
kąpieli, ale chciałbym podpatrzeć ją przy pomocy moich pytań.
Gdybym wyznaczył jej miłosne spotkanie, bałbym się o moje
zwycięstwo, ale do rozmowy z nią przygotowałbym się i uzbro-
ił, poruszywszy wszystkie duchy erotyki.
Często przedmiotem moich rozmyślań było pytanie, jaką sy-
tuację, jaki moment należy uważać za najbardziej uwodziciel-
ski. Odpowiedź w tej mierze zależy oczywiście od tego, czego
się pragnie i jak się pragnie, a także od tego, na ile się jest
rozwiniętym. Ja uważam, że dzień weselny, a zwłaszcza pewien
jego moment. Kiedy ona tak stoi w ślubnym stroju i cały ten
strój blednie wobec jej piękności, kiedy sama ona blednie, kie-
dy krew zamiera, łono wypoczywa, kiedy spojrzenie gaśnie,
nogi się chwieją, kiedy dziewica drży, kiedy owoc dojrzewa;
kiedy niebo ją wznosi, powaga wzmacnia, kiedy obietnica pod-
trzymuje ją, kiedy modlitwa ją błogosławi, kiedy mirt ją wień-
czy; kiedy drży serce, wzrok utwierdza się w ziemi, kiedy kryje
się ona sama w sobie, kiedy nie jest dla świata, po to, aby cała
się tobie oddać; kiedy łono faluje, gdy wzdycha stworzenie,
głos się załamuje, łzy drżą na powiece, kiedy ulica się rozjaśnia,
kiedy pochodnie płoną, kiedy czeka narzeczony — to jest ta
chwila. Wkrótce będzie za późno. Został tylko jeden stopień,
ale na jednym stopniu można zrobić fałszywy krok. Ta chwila
najbardziej nijaką dziewczynę czyni pełną znaczenia, ta chwila
z małej Zerliny robi ważny podmiot. Wszystko winno się zebrać
w jedno, najbardziej sprzeczne elementy jednoczą się w tej
chwili, a gdyby czegokolwiek zabrakło, szczególnie z zasadni-
czych sprzeczności, od razu sytuacja traci swój uwodzicielski
charakter. Istnieje popularny miedzioryt. Przedstawia pokutni-
cę. Wygląda ona tak młodo i tak niewinnie, że po prostu żenuje
nas ona i jej spowiednik, nie wiemy, za co może pokutować.
Podnosi lekko woalkę i spogląda na świat, jak gdyby szukała
- 139 -
czegoś, może jakiegoś powodu do pokuty, i rozumie się, że jest
to tylko obowiązek — lub wyraz szacunku dla spowiednika. Sy-
tuacja jest uwodzicielska, a że ona jest jedyną figurą na obraz-
ku, możemy wyobrazić sobie, że dzieje się to w tak wielkim ko-
ściele, iż mogą w nim mieć kazania liczni i bardzo różni kazno-
dzieje naraz. Sytuacja jest uwodzicielska i nikt mi nie zabroni
zająć miejsca w jego głębi, szczególnie jeżeli ta dziewczyna
nie będzie miała nic przeciw. W każdym bądź razie stawia mnie
to w drugorzędnej sytuacji, gdyż dziewczyna zdaje się być tak
czy tak dzieckiem i musi na pewno upłynąć pewien czas, zanim
przyjdzie moment objawienia się.
Czy w moim stosunku do Kordelii dochowałem wierności mo-
jemu paktowi? Chciałem powiedzieć „mojemu paktowi z este-
tyką”; gdyż to, co stanowi moją siłę, to jest to, że mam idee
po mojej stronie. Jest to sekret, jak sekret włosów Samsona,
ale żadna Dalila mi go nie odbierze. Zwyczajnie i zupełnie
oszukać dziewczynę to nie moja sprawa, ale zaprząc do tego
ideę, działać w służbie idei, ofiarować się całkiem idei, to daje
wytrzymałość i wstrzemięźliwość wobec zakazanej rozkoszy.
Czy zachowałem wszystko, co było interesujące? Tak, muszę to
przyznać swobodnie i otwarcie w tej cichej rozmowie z sobą
samym. Nawet to narzeczeństwo było sprawą interesującą wła-
śnie dlatego, że nie miało w sobie nic interesującego w po-
wszechnym pojmowaniu tego słowa. Zachowało w sobie ele-
ment zainteresowania dlatego właśnie, że pozory zewnętrzne
były w sprzeczności z życiem wewnętrznym. Gdybym był tajnie
związany z nią, to byłoby to tylko interesujące do pierwszej po-
tęgi. A przecież jest to interesujące w drugiej potędze, i dlate-
go dla niej dopiero stało się interesującym. Narzeczeństwo pę-
kło, ale dlatego, że ona sama je zerwała, aby wznieść się do
wyższej sfery. I tak być powinno; taka jest właśnie forma spraw
interesujących, która ją najbardziej zajmuje.
- 140 -
d. 16 września
Więzy zerwane; tęsknie, mocno, śmiało, bosko leci ona jak
ptak, który dopiero teraz może rozpostrzeć skrzydła! Leć, pta-
ku, leć! Ale naprawdę, jeżeli ten królewski lot ma być oddala-
niem ode mnie, będę odczuwał ból, nieskończenie głęboki ból.
Będzie to dla mnie tak, jak gdyby kochanka Pigmaliona stała
się na powrót kamieniem. Uczyniłem ją lekką, lekką jak myśl, a
teraz ta myśl nie ma należeć do mnie? Może to doprowadzić do
rozpaczy. Chwilę przedtem — nie zwróciłbym na to uwagi,
chwilę potem nie będzie mnie martwiło; ale teraz, teraz wła-
śnie, chwila obecna jest dla mnie wiecznością. Ale ona nie od-
latuje ode mnie. Ależ leć, ptaku, leć, wznieś się dumnie na
twych skrzydłach, ślizgaj się po łagodnych regionach powie-
trza, zaraz będę przy tobie, zaraz ukryję się razem z tobą w
głębinach samotności!
Ciotka była przerażona obrotem spraw. Ale jest zbyt wolno-
myślna, aby miała przymuszać Kordelię, chociaż ja sam, czę-
ściowo, aby jeszcze bardziej ją uśpić, częściowo, aby dokuczyć
Kordelii, starałem się zainteresować ją moją osobą. Okazuje mi
zresztą wiele współczucia, nie podejrzewając nawet, jak wiele
powodów mam, aby o takie współczucie prosić.
Ciotka pozwoliła jej spędzić jakiś czas na wsi, pojechać do
krewnych. Dobrze się złożyło, że nie może od razu oddać się
przygnębiającym nastrojom. Przez pewien czas będzie ona
chroniona od nacisków z zewnątrz. Wątłe porozumienie z nią
podtrzymam listami, w ten sposób zakwitnie na nowo nasz sto-
sunek. Trzeba ją podtrzymywać wszelkimi sposobami, najlepiej
będzie pozwolić jej na uniesienia w ekscentrycznej pogardzie
dla ludzi i dla pospolitości życia. Kiedy nastąpi dzień jej wyjaz-
du, spotka odpowiedniego parobka, który jej posłuży za furma-
na. mZa bramą miasta dołączy do nich mój bardzo zaufany słu-
żący. Pojedzie z nią aż na miejsce przeznaczenia i zostanie z
nią dla pilnowania jej i dla pomocy w razie potrzeby. Oprócz
mnie samego nie znam nikogo, kto by się bardziej nadawał do
tych funkcji niż mój Johan. Sam zresztą przygotowałem tam
- 141 -
wszystko, i to z takim smakiem, na jaki mnie było stać. Niczego
nie zaniedbałem, co w każdym sposobie może oczarować jej
istotę i zapewnić jej spokój błogiego dobrobytu.
Moja Kordelio!
Jeszcze pojedyncze wołania alarmowe „ogień, ogień” nie
złączyły się w jeden zew kapitolińskiego wezwania na pomoc.
Pojedyncze solo chyba doszło do Ciebie tu i ówdzie. Wyobraź
sobie całe zgromadzenie kawalerów od herbaty i damulek od
kawy, wyobraź sobie kumę prezydującą na takim zebraniu, któ-
ra tworzy doskonały odpowiednik do nieśmiertelnego Prezyden-
ta Larsa u Claudiusa
, i będziesz miała obraz, pojęcie i miarę
tego, co straciłaś i gdzie: szacunek poczciwych ludzi.
Do tego listu dołączam słynny miedzioryt przedstawiający
Prezydenta Larsa. Ponieważ nie mogłem dostać go osobno, ku-
piłem całe dzieło Claudiusa, wyrwałem zeń obraz prezydenta, a
resztę wyrzuciłem; bo nie chciałem obarczać Cię prezentem,
który w tej chwili nie ma dla Ciebie żadnego znaczenia; a jakże
mogłem nie zrobić wszystkiego, co by Ci mogło zrobić przyjem-
ność choć przez chwilę? Jakże mogłem dopuścić, aby coś zbęd-
nego wmieszało się do sytuacji, którą wywołałem? Natura po-
zwala sobie na taką rozrzutność, a także ludzie, którzy są spę-
tani doczesnymi warunkami życia; ale ty, moja Kordelio, w
Twoim poczuciu wolności nienawidzisz takich rzeczy!
Twój Johannes
Wiosna to najlepszy czas do zakochania się, jesień czas naj-
lepszy do osiągnięcia swego celu. Jest w czasie jesiennym coś z
tej tęsknoty, co odpowiada całkowicie uczuciu, kiedy myśl o
spełnieniu przenika dreszczem. Dziś sam byłem na wsi, tam
gdzie za parę dni Kordelia znajdzie otoczenie tak harmonizują-
ce z jej usposobieniem. Tyle że sam nie życzę sobie brać udzia-
łu w jej niespodziankach i radościach, takie doznania erotycz-
ne mogą osłabić jej ducha. Jeżeli będzie tam sama jedna, ła-
* Mathias Claudius (1741—1815): Asmus omnia sua secum portans; prezydent
Lars, postać komiczna (przyp. tłum.)
- 142 -
two ogarnie ją marzenie. Wszędzie dostrzeże aluzje, skinienia,
zaczarowany świat, ale wszystko to straci swe znaczenie, gdy
ja się znajdę przy niej, przyprawię ją o zapomnienie tego, że
czas, kiedy wszystko nowe wspólnie przeżywane miało takie
znaczenie — już minął. To otoczenie nie powinno upajać jej jak
narkoza, ale tylko podnosić nastrój, wydawać się grą, która nie
ma żadnego znaczenia w porównaniu z tym, co ma nadejść. Ja
sam miałem zamiar w tych dniach, które już minęły, częściej
odwiedzać te miejsca, aby podtrzymywać w sobie ten nastrój.
Moja Kordelio!
Nazywam Cię teraz naprawdę moją, żaden inny zewnętrzny
znak nie przypomina mi mego posiadania. A więc naprawdę
moja. Kiedy trzymam Cię mocno w ramionach, kiedy Ty mnie
tulisz do łona, niepotrzebny nam jest żaden pierścień, który by
przypominał, że należymy do siebie, gdyż te objęcia nie są
pierścieniem, są czymś o wiele większym niż ten znak. Im cia-
śniej ten pierścień nas obejmuje, tym większa staje się wol-
ność, gdyż Twoja wolność polega na tym, że jesteś moją, tak
jak moja wolność na tym, że jestem Twoim.
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Alfeusz zakochał się na łowach w nimfie Aretuzie. Ona nie
chciała go uszczęśliwić i wciąż uciekała przed nim, aż wreszcie
na wyspie Ortygii zamieniła się w źródło. Alfeusz z tego powo-
du rozpaczał tak bardzo, że zamienił się w rzekę w Elidzie na
Peloponezie. O miłości swej bynajmniej nie zapomniał, ale po-
łączył się ze swoim źródłem, przenikając pod morskim dnem.
Czy minął już na zawsze czas takich przemian? Odpowiedź: czy
minął czas miłości? Z czymże mogę porównać Twoją czystą, głę-
boką duszę, której nic nie łączy ze światem prócz źródła? I czyż
Ci nie mówiłem, że jestem jak ta zakochana rzeka? Czy mam
teraz, kiedy jesteśmy tak rozdzieleni, rzucić się pod morze,
aby się z Tobą połączyć? Tam pod morzem spotkamy się na-
prawdę, gdyż dopiero na tej głębi będziemy należeć do siebie.
- 143 -
Twój Johannes
Moja Kordelio!
Zaraz, zaraz będziesz moją. Kiedy słońce zamknie swe błysz-
czące oko, kiedy zniknie historia, a zaczną żyć mity, nie narzu-
cę na siebie czarnego płaszcza, ale narzucę na siebie noc samą
jak czarny płaszcz i pośpieszę do Ciebie, i będę nasłuchiwał nie
Twoich kroków, ale pukania Twego serca.
Twój Johannes
W tych dniach, gdy osobiście nie mogę być u niej, niepokoi
mnie myśl, czy w pewnym momencie nie zacznie ona myśleć o
przyszłości. Dotychczas nigdy nie przyszło to jej do głowy, do-
tychczas dobrze umiałem otumanić ją estetyką. Trudno sobie
wyobrazić coś bardziej pozbawionego erotyki niż takie gadanie
o przyszłości, którego główna przyczyna to to, że nie ma czym
zapełnić wolnego czasu. Kiedy jestem na miejscu, nie boję się
wcale, zapomina dla mnie o czasie i o wieczności. Jeżeli należy-
cie nie potrafi się ułożyć stosunków z dziewczyną, to nigdy nie
trzeba zaczynać czarowania, bo się inaczej nie uniknie dwóch
raf: pytania o przyszłość i kazania na temat dochowania wiary. I
jest to całkiem w porządku, że Małgosia w Fauście urządza taki
mały egzamin Faustowi, który okazuje się dość niezręczny, aby
zdradzić swe szlacheckie pochodzenie; a przeciw takiemu ata-
kowi dziewczyna ma zawsze skuteczny oręż.
Zdaje mi się, że wszystko jest w porządku na jej przyjęcie;
nie zabraknie jej sposobności do podziwiania mojej pamięci, a
raczej nie powinna nawet mieć czasu na podziw. Niczego nie
zapomniano, co może mieć dla niej jakieś znaczenie, ale prze-
ciwnie, niczego tam nie ma, co by mogło po prostu przypo-
mnieć jej moją osobę; a przecież jestem tam obecny powszędy,
niewidzialny. Wrażenie zresztą po większej części będzie zale-
żało od tego, jak ona spojrzy na to po raz pierwszy. W tym
względzie mój służący otrzymał szczegółowe instrukcje, a on
jest w pewnym sensie doskonałym wirtuozem. Wie dobrze, kie-
- 144 -
dy wstawić przy sposobności odpowiednią uwagę, jak mu rozka-
żę; wie, kiedy trzeba być nic nie wiedzącym; jednym słowem,
jest czymś nieocenionym dla mnie. Urządzenie jest takie, ja-
kiego sobie mogła życzyć. Kiedy się zasiądzie pośrodku pokoju,
to po obu stronach rozciąga się widok hen aż po nieskończony
horyzont, ma się wrażenie samotności w szerokiej przestrzeni
powietrza. A gdy się przybliży ku rzędowi okien, wznosi się da-
leko na horyzoncie wieniec lasu, ograniczający i obejmujący
widok. Tak powinno być. Co miłość kocha? — objęcie, ogrodze-
nie; czyż nawet raj nie był ogrodem otwartym na wschód? Ten
pierścień staje się za ciasny — podchodzi się jeszcze bliżej do
okien, łagodne jezioro tai się tu wśród wzgórz — w zatoce stoi
łódka. Westchnienie z pełnego serca, szept burzliwych myśli —
ulatuje z tych więzów, ślizga się po gładzi jeziora, łagodnie ko-
łysze w niewyrażalnej tęsknocie, w jej łagodnym powiewie;
niknie się w tajemniczej samotności lasu, kołysze się na po-
wierzchni jeziora, śni się w głębokim cieniu puszczy. A jeżeli
zwrócić się w przeciwną stronę — morze rozciąga się przed
wzrokiem, którego nic nie zatrzymuje, pełnym myśli, których
nic nie hamuje. — Co kocha miłość? Nieskończoność. Czego się
miłość boi? — Granic. Nad tą dużą salą leży mniejszy pokój, ra-
czej buduar, coś w rodzaju tego, czym chciał być gabinet w
domu cioci, udoskonalony. Podobieństwo jest łudzące. Dywan
pleciony z łozy zakrywa podłogę, przed kanapą stoi mały stolik
do herbaty, na nim lampa, przypominająca lampę w domu.
Wszystko to samo, tylko bogatsze. Uważałem, że mogę sobie na
to pozwolić. W salonie stoi fortepian, zwyczajny, ale podobny
do fortepianu u Jansenów. Otwarty. Na pulpicie stoją nuty roz-
łożone na tej piosence szwedzkiej. Drzwi do przedpokoju
otwarte na oścież. Ona wchodzi drzwiami w głębi, tak pouczy-
łem Johana. Spostrzega od razu cały gabinet i fortepian. Wspo-
mnienie budzi się w jej duszy, w tej samej chwili Johan otwiera
drzwi. — Iluzja kompletna. Wchodzi do gabinetu. Podoba się jej
wszystko, jestem tego pewien. Kiedy jej wzrok pada na stół,
spostrzega książkę; w tej samej chwili Johan ją bierze do rąk,
jak gdyby chciał odłożyć, i niby przypadkiem powiada: to pew-
nie pan zapomniał tę książkę, był tutaj dziś rano. Z tego
- 145 -
przede wszystkim dowiaduje się ona, że byłem tam rano, a po-
tem chce zobaczyć książkę. To jest niemiecki przekład znanej
bajki Apulejusza: Amor i Psyche. Nie jest to poezja, ale wcale
poezja tu nie jest potrzebna; jest raczej obrazą dla dziewczyny
ofiarowanie jej tomu poezji, jak gdyby nie pojmowała dość po-
etyczności zawartej w samej sytuacji i potrzebowała wzbudzać
ją w sobie obcą myślą. Na ogół się tego nie zauważa, ale tak to
jest. A tę książkę ona przeczyta, tym sposobem cel zostanie
osiągnięty. Jeżeli otworzy w tym miejscu, gdzie ostatnio czyta-
łem, znajdzie tam malutką gałązkę mirtu i chyba zrozumie, że
ta gałązka to jest coś więcej niż zwykła zakładka.
Moja Kordelio!
Czego się lękasz? Jeżeli będziemy razem, będziemy silni, sil-
niejsi niż cały świat, silniejsi niż sami bogowie. Wiesz, był kie-
dyś na świecie taki lud, sami mężczyźni, i każdy wystarczał so-
bie, nie znali oni miłosnych połączeń. A byli potężni, tak potęż-
ni, że mogli szturmować samo niebo. Jowisz przestraszył się ich
i podzielił na połowy, i z jednego osobnika powstały dwie isto-
ty: mąż i niewiasta. Teraz czasami się tak zdarza, że to, co
dawniej było połączone, znowu się łączy w miłości, i takie po-
łączenie mocniejsze jest od Jowisza; i są oni wtedy nawet nie
tak silni, jak byli przedtem, ale jeszcze silniejsi, gdyż połącze-
nie w miłości jest potężniejszym połączeniem.
Twój Johannes
dn. 24 września
Noc jest cicha, jest trzy kwadranse na pierwszą. Strażnik
przy bramie trąbi swe błogosławieństwo nad całym krajem,
echo odpowiada od lasów — strażnik wychodzi z bramy — znowu
trąbi, echo odpowiada z jeszcze większej dali. Wszystko śpi w
spokoju, tylko miłość nie śpi. Powstańcie, moje tajemne moce
miłości, zgromadźcie się w tej piersi! Noc milczy — tylko sa-
motny ptak narusza to milczenie swym wołaniem i szelestem
swych skrzydeł, lecąc wzdłuż zamglonych pól na lodowe krań-
- 146 -
ce; on także ma pewnie miłosne spotkanie — accipio omen! —
Cała natura pełna jest wróżb! Przyjmuję znak z lotu ptaka, z
wołania ptaka, z uderzenia ryby o powierzchnię wody, z jej za-
nurzenia się w głębinach, z dalekiego szczekania psów, z dale-
kiego łoskotu morza, z echa dalekich kroków. Nie widzę upio-
rów w tej nocnej godzinie, nie widzę tego, co było, ale to, co
przyjdzie, w łonie wód, w pocałunku dnia, w tumanie, który
obejmuje ziemię i kryje jej płodne objęcia. Wszystko jest ob-
razem, ja sam jestem mitem o sobie samym, bo czyż nie jestem
podobny do mitu dążąc na to spotkanie? Kim jestem, to wszyst-
ko jedno, wszystko przemijające i czasowo zapomniane, tylko
rzeczy ważne pozostały, moc miłości, miłości tęsknota, miłości
szczęśliwość. Moja dusza nastrojona jak napięty łuk, moje my-
śli gotowe jak strzały w kołczanie, nie są zatrute, ale gotowe
zabarwić się krwią. Moja dusza jest mocna, zdrowa, radosna,
obecna jak Bóg. — Była piękna z natury! Dzięki ci, cudowna na-
turo! Jak matka czuwałaś nad nią! Dzięki ci za twą opiekę! Była
samorodna! Dziękuję wam, ludzie, którym ona to zawdzięcza!
Jej rozwój to było moje dzieło — zaraz dostanę zapłatę. —
Ileż zgromadziłem rzeczy dla tego jednego momentu, który za-
raz nastąpi. Piekło — gdybym się miał zawieść!
Jeszcze nie widać mojego powozu. Ale słychać strzelanie z
bata, to mój woźnica. Jazda na śmierć i życie, niech konie
padną, ale w ostatniej sekundzie, gdy już będziemy na miej-
scu.
dn. 25 września
Dlaczego taka noc nie może się przedłużyć! Czyż Aleksjon nie
może zapomnieć się na chwilę, dlaczego słońce nie może oka-
zać więcej współczucia? Ale wszystko minęło i nie chcę już jej
widzieć więcej. Kiedy dziewczyna oddała wszystko, staje się
niczym, straciła wszystko; niewinność jest u mężczyzny mo-
mentem ujemnym, a dla kobiety jest treścią jej bytu. Żaden
opór nie jest teraz możliwy, a miłość jest piękna, dopóki opór
istnieje, a kiedy ustał, wszystko staje się słabością i pustką.
- 147 -
Nie chcę nawet pamiętać o tym, co mnie z nią łączyło; straciła
swoją wonność, a minęły już czasy, kiedy dziewczyna z bólu po
niewiernym kochanku przetwarzała się w kwiat heliotropu. Nie
będę się z nią żegnał; nie ma dla mnie nic gorszego jak kobiecy
płacz i kobiece błagania, to wszystko odmienia, a właściwie nic
nie znaczy. Kochałem ją; ale od tej chwili nie będzie zajmowa-
ła mego umysłu. Gdybym był bogiem, zrobiłbym to dla niej, co
zrobił Neptun dla pewnej nimfy: zmieniłbym ją w mężczyznę.
A warto byłoby przekonać się, czy rzeczywiście można się dać
tak wymyślić przez dziewczynę i wpędzić ją w taką pychę, iż
sobie wyobrazi, że to ona znudziła się tym stosunkiem! Można
byłoby z tego zrobić bardzo ciekawy epilog, który sam w sobie
mógłby mieć psychologiczną wartość i przy okazji wzbogacić o
liczne doświadczenia erotyczne.
- 148 -