Fritz Haarmann siedział na ławeczce przy grobie nieznanego mu nieszczęśnika i myślał. Nie
było to łatwe zadanie, bowiem do tej pory nie zwykł obciążać głowy czymś tak skomplikowanym i
wyczerpującym. Zajmował się drobnymi kradzieżami i nigdy niczego nie planował. Kradł, gdy
nadarzała się okazja, uciekał, a później sprzedawał łupy za grosze. Kilka razy był klientem systemu
penitencjarnego, bo odciski kojarzyły mu się tylko ze stopami i jeżeli nawet słyszał kiedyś o liniach
papilarnych, to informacja ta uciekła mu z głowy szybciej niż się tam dostała.
Fryderyk Harmata był dumny ze swego przezwiska. Nikt z kumpli nie miał takiej fajnej ksywki.
Nosić imię seryjnego mordercy, to było coś! Podnosiło to znaczenie Harmaty, zmuszało innych do
szacunku. Nieważne, że nie miał pojęcia, kim właściwie był Fritz Haarmann, wystarczało mu, że
był okrutnym mordercą. Przez kilka tygodni chodził dumny jak paw i czuł się niezwyciężony. Do
dzisiaj.
W południe zaczepił go Capo, niekwestionowany król cieszyńskiego świata przestępczego.
- Cześć, Harmata. Mamy do pogadania – powiedział krótko i ruszył w stronę pobliskiego ogródka
piwnego. Nie sprawdził, czy Fryderyk za nim idzie. Nawet przez sekundę nie pomyślał, że mogłoby
być inaczej. Kiedy usiedli, skinął na kelnerkę i zamówił dwa piwa. Dopiero gdy kobieta postawiła
przed nimi szklanki wypełnione po brzegi złocistym płynem i odeszła, spojrzał na wyraźnie wylęk-
nionego mężczyznę.
- Słyszałem, że dorobiłeś się pięknej ksywki. Fritz Haarmann, Rzeźnik z Hanoweru. Wiesz chociaż,
kto to był, ćwoku?
- Wiem – odparł zapytany z wyraźną dumą w głosie. - Seryjny morderca!
- I co dalej? - indagował Capo.
- A co ma być dalej? - zdziwił się Harmata. - Mordował i tyle.
- A wiesz, ciulu jeden, że na ksywę trzeba sobie zasłużyć? Na mnie mówią Capo, bo jestem szefem.
Na Wojtka Molina - Kluczyk, bo otwiera wszystkie zamki, a na Karola Jurczyka mówią Biedronka,
bo ma u siebie na składzie więcej towaru, niż w hipermarkecie. Teraz trybisz, obsrańcu? Ty nawet
kury nie zabiłeś, a chcesz, żeby cię wołali Haarmann?
Capo mówił długo. Połowa jego słów była dla Harmaty kompletnie niezrozumiała, jednak głów-
ne przesłanie do niego dotarło. Miał trzy dni na zmianę przezwiska lub wykazanie, że na nie zasłu-
żył. Najgorsze było to, co Capo opowiedział mu o Haarmannie. Fryderyk mógł pogodzić się z gwał-
tami, morderstwami, piciem krwi, ćwiartowaniem zwłok i sprzedawaniem ludzkiego mięsa jako
cielęciny, ale nie z tym, że ofiarami byli chłopcy! Kurwa mać, przecież nie był pieprzonym peda-
łem!
Zaraz po rozstaniu się z Capo poleciał do kumpli i zwierzył się ze swojego problemu. Chciał,
żeby wymyślili mu inną ksywkę, ale nawet nie chcieli o tym słuchać. Ze względu na podobieństwo
przezwisko pasowało do Fryderyka Harmaty wręcz idealnie, musiał więc zostać Haarmannem i już.
Pozostało więc tylko drugie wyjście. Koledzy wytłumaczyli Fritzowi, iż Capo przecież nie oczeku-
je, że on będzie robił dokładnie to samo, co Rzeźnik z Hanoweru. Wystarczy, żeby kogoś trochę po-
kroił. Najlepiej kobietę, bo baby mają mniej siły, no i można się przy okazji zabawić.
Harmata siedział i rozmyślał, jak zabrać się za to zadanie. Nie był tytanem myśli, ale nawet on
pojmował, że nie może tego zrobić w biały dzień, wśród tłumu ludzi. Musi znaleźć jakieś ustronne
miejsce... Dla nienawykłego do myślenia mózgu całe te rozważania były wysiłkiem nie do zniesie-
nia i umęczony Fryderyk zasnął. Gdy się ocknął, był już późny wieczór, cmentarz powoli zaczynał
tonąć w mroku. Mężczyzna wstał, przeciągnął się i wolno zaczął iść ku wyjściu. Gdy dochodził do
kontenerów na śmieci, usłyszał za sobą stukot obcasów. Obejrzał się. Dziewczyna była niska i
szczupła. I bardzo ładna. Od dawna już nie był z kobietą i pomyślał, jakby to było przyjemnie ko-
chać się z taką ślicznotką. Niewiele myśląc zastawił jej drogę.
- Cześć – powiedział do dziewczyny i chwycił ją za ramię. - Zabawimy się? Mam kasę, możemy
poszaleć.
Nieznajoma zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem i jak nigdy dotąd stał się świadomy manka-
mentów swojego wyglądu. Był niskim, szczupłym mężczyzną o zniszczonej alkoholem, niechlujnie
ogolonej twarzy. Resztki niedomytych włosów nie dodawały mu powabu, tak samo jak przepocone
ubranie i ubłocone buty. Widząc jej pogardę, poczuł gniew. Nie miała prawa patrzeć na niego jak na
śmiecia. Był Haarmannem, a ona była nikim!
Sam nie wiedział, kiedy sięgnął po nóż. Dziewczyna okazała się zaskakująco silna, broniła się
zawzięcie, odpychała go, jakby nie zauważając, że on ją rani. Uderzyła go w twarz i to sprawiło, że
wściekłość prawie go oślepiła, a wszystkie myśli zastąpiła ta jedna: Zabić tę sukę, zabić, zabić!
Udało mu się trafić ją w brzuch. Krzyknęła i upadła, a on rzucił się na nią i przycisnął do ziemi
swoim ciałem. Wyciągnął nóż z rany i uderzył ponownie. I jeszcze raz, i jeszcze... To było cudow-
ne, nigdy dotąd nie czuł się tak niezwyciężony. I podniecony. Lewą ręką sięgnął do spodni, rozpiął
je i zsunął, prawą ciągle zadawał ciosy. Próbował rozebrać swą ofiarę, lecz obcisłe dżinsy przylega-
ły jak druga skóra. Szamotał się niecierpliwie, chcąc jak najszybciej wedrzeć się w to smukłe, mło-
de ciało. Nie zdążył. Nieopatrznie dotknął ręką członka i teraz już nic nie mogło go powstrzymać.
Potem długą chwilę leżał, dysząc ciężko, wreszcie podniósł się, naciągnął spodnie i patrzył w za-
chwycie na martwą dziewczynę leżącą u jego stóp. Zrobił to! Zrobił i to było cudowne! Zanim od-
szedł, policzył zadane przez siebie rany. W domu zdjął zakrwawioną odzież, przebrał się i poszedł
do pobliskiego sklepu. Kupił zeszyt, w którym skrupulatnie zanotował: „26.X.2007 piersza dziew-
czyna – 26 udeżeń nożem, nie rzyje”.
Leżała wciśnięta pomiędzy dwa kontenery na śmieci, częściowo przysypana zwiędłymi kwiata-
mi i wypalonymi zniczami i gdyby nie zamiłowanie do porządku, mogłaby tam leżeć jeszcze jakiś
czas. Do chwili, gdy firma odpowiedzialna za odbiór odpadków przyjechałaby po śmieci. Przypa-
dek sprawił, że wieniec zsunął się z przepełnionego kontenera. Wyrzucający go mężczyzna nie zno-
sił bałaganu, więc wszedł w lukę pomiędzy pojemnikami i schylił się, by podnieść wieniec. Wtedy
odkrył ciało.
Podkomisarz Procner z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami wpatrywał się w zwłoki.
- Broniła się – powiedział do kolegi. - Spójrz – wskazał na dłonie i przedramiona dziewczyny. Wid-
niały na nich rany cięte, niektóre lekkie, nieledwie zadrapania, inne znów głębokie. Było ich dużo.
- Dźgał na oślep, zamiast najpierw ją obezwładnić - odpowiedział Marcin. - Wiesz, myślę, że to
chyba jakiś amator. Dziewczyna jest niska i szczupła, a jednak stawiła tak zaciekły opór, że nie
mógł sobie z nią poradzić.
- A słyszałeś, żeby w Cieszynie działał jakiś profesjonalista? - spytał Procner. - Starszy sierżancie
Cieślar, naoglądaliście się za dużo filmów – dodał, udatnie naśladując głos przełożonego. - Ona wy-
gląda na wysportowaną. Jeżeli napastnik był niezbyt wysoki i niezbyt silny, mogła stawić dość sku-
teczny opór.
Marcin skinął głową i kucnąwszy koło ciała, długo mu się przyglądał.
- Zobacz, Konrad. Wyrwał jej kolczyki – wskazał koledze rozerwane ucho. Procner kucnął obok,
delikatnie odgarnął na bok włosy i odsłonił szyję dziewczyny.
- Łańcuszek też – stwierdził na widok cienkiego otarcia na skórze. - Nigdzie nie ma torebki, a nie
wierzę, że istnieje kobieta zdolna wyjść z domu bez co najmniej tuzina rzeczy, których przeznacze-
nia normalny mężczyzna nigdy nie odgadnie.
Marcin roześmiał się. Jego żona nigdy nie wychodziła z domu bez torebki mieszczącej niezli-
czoną ilość dziwnych przedmiotów i ważącej, jego zdaniem, mniej więcej tyle, co worek kartofli.
- Nic więcej tu nie zdziałamy. Niech ją zabiorą, a my wracajmy i zacznijmy dłubaninę – zdecydo-
wał Konrad.
Szef w milczeniu słuchał raportu Procnera, odezwał się dopiero, gdy ten skończył.
- Dobrze, że tak szybko ją zidentyfikowaliście, tylko co dalej? Jesteś pewien, że nie miała żadnych
wrogów?
- Nigdy nie można być pewnym w stu procentach, ale myślę, że ci ludzie mówią prawdę. To była
ogólnie lubiana dziewczyna, wesoła i bezkonfliktowa. Nikt nie miał powodu, by źle jej życzyć.
Wszystko wskazuje na to, że została zabita pod wpływem impulsu, a może facet z początku wcale
nie planował zabójstwa, tylko gwałt, lecz sprawa wyrwała mu się pod kontroli? Nie zgwałcił jej, ale
są ślady wskazujące na to, że próbował ją rozebrać. Zostawił spermę na jej ubraniu, czyli podnieciło
go to, co robił.
- Myślisz, że to polubił i zaatakuje ponownie? Jeszcze tego nam, kurwa, brakowało! Dobra, szukaj
dalej. Dobierz sobie, kogo chcesz i do roboty.
- Już dobrałem. Marcin Cieślar był ze mną przy oględzinach, później też działaliśmy razem.
- Czy to na pewno dobry wybór? On robi oficerkę, nie będzie miał czasu na dłubanie w sprawie.
- Ale za to ja nie będę musiał tracić czasu na tłumaczenie, czego chcę – odparował Konrad, a jego
ciemnoszare oczy błysnęły zimnym blaskiem. - Znamy się od podstawówki i rozumiemy bez słów,
poza tym sam pan powiedział, że wybór należy do mnie.
Wstali obaj równocześnie i starszy stopniem mężczyzna natychmiast usiadł ponownie. Nie znosił
Procnera, który z racji swojego wzrostu znacznie nam nim górował. Górował też inteligencją i lodo-
watym spokojem, co przełożonego nieodmiennie wyprowadzało z równowagi.
- No to bierzcie się do roboty – powiedział i dodał złośliwie. - Nie będziesz miał teraz czasu dla na-
rzeczonej, nie boisz się, że znajdzie sobie innego?
- Jeżeli tak się stanie, będzie to znaczyło, że się pomyliłem w jej ocenie – odparł podkomisarz. - Ale
moje życie osobiste chyba nie ma związku ze sprawą, prawda? Niech więc pozostanie osobistym.
Skinął głową na pożegnanie i wyszedł, rozmyślając o słowach szefa, zwanego przez podwład-
nych Krykietem. Nie mogli przezwać go Palantem, choć w pełni na to zasługiwał, bo gdyby się o
tym dowiedział, kazałby im drogo za to zapłacić. Marcin wymyślił Krykieta i trafił bezbłędnie.
Ostatnio Konradowi nie układało się z Grażyną najlepiej. Różnili charakterem i zainteresowania-
mi i z racji tego nieraz dochodziło do sprzeczek. Nie byli też specjalnie dopasowani pod względem
seksualnym. Ona należała kobiet o chłodnym temperamencie, prócz tego była nieco pruderyjna.
Stosunek w klasycznej pozycji przy zgaszonym świetle i żadnych erotycznych zabaw, to było
wszystko, na co się zgadzała. On chciał więcej, ale akceptował jej zdanie. No bo co niby miał zro-
bić?
Westchnął z rezygnacją i odsunął od siebie myśli o Grażynie. Teraz najważniejsze było odnale-
zienie nożownika, a ona będzie musiała się z tym pogodzić.
Harmata wytrzymał tydzień. W nocy śniła mu się dziewczyna z cmentarza, słyszał jej rozpaczli-
we jęki, czuł pod sobą jej ciało. Budził się oszalały z podniecenia i masturbował się, wyobrażając
sobie, że jest z nią. Ale to było za mało, spełnienie nigdy nie było takie całkowite, tak oszałamiają-
ce. Chciał przeżyć to znowu. Należało mu się, był przecież Fritzem Haarmannem, seryjnym mor-
dercą!
Wybrał zapuszczony zaułek w przygranicznej części Cieszyna. Nie czekał długo. Tym razem ko-
bieta była starsza i nie tak drobna jak jej poprzedniczka, lecz on się nie zawahał. Czuł się niezwy-
ciężony, poza tym rozumiał już, że nie powinien atakować od frontu. Gdy kobieta go minęła, wy-
biegł zza dającej mu osłonę ciężarówki. Doskoczył do niej i zanim zdążyła się obejrzeć, wbił jej
nóż w plecy. Celował w nerki, bo nie chciał, by umarła od razu. Zaczęła osuwać się na ziemię, a on
chwycił ją pod ramiona i pociągnął za ciężarówkę. Była cięższa niż się spodziewał, ale adrenalina
dodała mu sił.
Tym razem było mu łatwiej, bowiem kobieta miała na sobie sukienkę i pończochy. Zdarł z niej
majtki i, dźgając nożem na oślep, próbował wedrzeć się w jej ciało. Znowu nie zdążył. Orgazm był
niesamowity, niemal pozbawił go przytomności i Harmata długo nie mógł dojść do siebie. Potem
ukląkł i przyjrzał się swojemu dziełu. Było piękne. Policzył rany, wstał, jeszcze raz obrzucił wzro-
kiem kobietę i odszedł.
- Tym razem trzydzieści trzy – powiedział Konrad do Marcina, który właśnie wszedł do pokoju.
- Co, trzydzieści trzy? - Marcin spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Rany. Poprzednio było dwadzieścia sześć, z czego połowa z nich to rany obronne – wyjaśnił. - Te-
raz obronnych nie było, bo zaszedł ją od tyłu. Skurwysyn ewoluuje.
- Doszło do penetracji?
- Nie, chyba znowu nie zdążył. Albo za bardzo się nakręca przy robocie, albo ma problem z przed-
wczesnym wytryskiem. Gdzie by nie leżała prawda, nie zmienia to faktu, że dalej nic nie mamy.
Zero podejrzanych.
- Ta kobieta była Czeszką. Może jest jakieś powiązanie tej pierwszej z Czechami?
- Możesz sprawdzić, ale nie sądzę, by to coś dało. Dostałem informacje od kolegów zza Olzy i wy-
chodzi na to, że to kolejna przypadkowa ofiara – Konrad zmęczonym ruchem potarł piekące z nie-
wyspania oczy. - Udało ci się dowiedzieć czegoś od informatorów?
- Nikt nie wie, kto mógłby być sprawcą . Żaden z tych, co przeszli na ciemną stronę, nie miał nigdy
skłonności do nadmiernego machania ostrymi przedmiotami. Lekko dziabnąć dla ostrzeżenia, ow-
szem, ale nie żeby zabić. Ogólnie panuje opinia, że ktoś ześwirował. Tak sobie myślę, że chyba
miałeś rację – powiedział Marcin wolno. – Za pierwszym razem może nie miało być aż tak, ale się
zapędził. I tak mu się spodobało, że zrobił to ponownie, co oznacza, że będą następne.
- Też tak uważam. Minęły dwa tygodnie od pierwszego morderstwa, niecały tydzień od drugiego.
Czyli już niedługo znowu zaatakuje.
Tym razem wybrał park. Późnym wieczorem zaczaił się za rozłożystym krzakiem i czekał. Prze-
chodniów nie było wielu, pora roku i dnia nie zachęcała do spacerów. Pozwolił przejść dwom chi-
choczącym nastolatkom, potem starszej, obładowanej siatkami kobiecie. Harmata coraz bardziej się
niecierpliwił. Był podniecony samą myślą o tym, co niedługo będzie robić, a tu jak na złość nie po-
jawiał się żaden odpowiedni obiekt. Czas mijał, a on stał za krzakiem w pełnym gotowości oczeki-
waniu.
Wreszcie ją zobaczył. Wysoka, zgrabna blondynka szła szybkim krokiem w jego stronę. Gdy
zrównała się z krzakiem, wyskoczył i uderzył. W brzuch, bo zapomniał, że ma atakować od tyłu.
Cios tak ją zaskoczył, że nie zdążyła się zasłonić, a przerażający ból pozbawił ją przytomności. Gdy
upadła, nauczony doświadczeniem postanowił najpierw ją rozebrać. Była piękna i chciał skończyć
w niej, naznaczyć ją sobą. Poruszyła się, gdy ściągał z niej spodnie, więc nie miał innego wyjścia,
jak uderzyć znowu. To wystarczyło, by opanowanie prysło. Kwiląc z żądzy ponownie zadał cios.
Konrad szedł przez park zatopiony w myślach. Nie dotyczyły zabójcy, lecz narzeczonej, która
nie mogła pogodzić się z faktem, że nagle znalazła się na drugim miejscu, a na prowadzenie na li-
ście priorytetów podkomisarza wyszedł morderca. Procner zdecydował, że najwyższy czas na po-
ważną rozmowę. On nie mieszał się do jej pracy i nie obrażał, gdy z racji obowiązków służbowych
nagle odwoływała spotkania, dlaczego więc nie chciała zrozumieć jego sytuacji?
Nagły odgłos przywołał go do rzeczywistości. To było coś jak jęk i dobiegało zza pobliskiego
krzaka. Zaintrygowany, skręcił z alejki i spojrzał przez gęste gałęzie. Zobaczył leżącą bezwładnie
kobietę i mężczyznę usiłującego jedną ręką zedrzeć z niej spodnie. Druga ręka, uzbrojona w nóż,
właśnie się uniosła, by zadać cios.
Nie zawahał się ani przez sekundę. Nie myślał o tym, że nie ma przy sobie broni i to daje tamte-
mu przewagę. Po prostu skoczył.
Morderca jęknął i zwalił się na ziemię obok ciała dziewczyny, gdy pięść Konrada trafiła go w
twarz, ale nie wypuścił noża. Normalnie nie byłby dla podkomisarza żadnym przeciwnikiem, przy
ponad stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu i wyrobionych mięśniach policjant miał nad
nim zbyt wielką przewagę fizyczną. Ale teraz tamten był we władaniu żądzy i ona dodała mu sił.
Machał nożem jak oszalały i Konrad nie potrafił przebić się przez tę zasłonę lśniącej stali. Udało
mu się kilka razy trafić, lecz morderca jakby tego nie zauważył. Nóż zamigotał ponownie. Procner
cofnął się, potknął i upadł na plecy, a wtedy szalony nożownik doskoczył, chcąc zakończyć sprawę
ciosem w serce. Nie docenił jednak zwinności policjanta, który właśnie wtedy zaczął się podnosić.
Nóż trafił Konrada w twarz, przecinając lewy policzek od kącika oka aż po brodę. Potworny ból na
moment zamroczył podkomisarza. Pokręcił głową, chcąc pozbyć się oszołomienia i wtedy do-
strzegł obok jakiś ruch. Dziewczyna żyła jeszcze i jęczała cicho, przyciskając dłonie do brzucha.
Spod palców wypływała krew. Ten widok zmobilizował Procnera. Jeśli chciał, by ocalała, musiał
obezwładnić przeciwnika i musiał zrobić to szybko, zanim ona się całkiem wykrwawi.
Gwałtownym skrętem ciała podbił tamtemu nogi i rzucił się na niego. Chwilę tarzali się bezład-
nie, potem morderca zaczął słabnąć. Konrad bezlitośnie wykorzystał swą przewagę i raz za razem
uderzał w twarz przeciwnika, a oczy zasnuwała mu mgła wściekłości. Nie dotarły do niego krzyki
policjantów z patrolu, których ktoś zawiadomił o bójce na terenie parku, a gdy próbowali go obez-
władnić, jednym ruchem strząsnął przytrzymujące go ręce i bił dalej. Dopiero głośny jęk rannej
dziewczyny sprawił, że wróciła mu zdolność myślenia. Opuścił podniesioną do uderzenia pięść,
spróbował wstać i wówczas ponownie poczuł ból. Usta miał pełne krwi i ten metaliczny smak spra-
wił, że dopadły go mdłości. Zdążył pomyśleć, iż powinien zdecydować, czy woli się porzygać, czy
raczej zemdleć i stracił przytomność.
Grażyna patrzyła na Procnera z obawą, której nie potrafiła ukryć. Znał ten wzrok, tak jak i kur-
czowe zaciskanie dłoni. Tak było za każdym razem, gdy przychodziła go odwiedzić. Wiedział, cze-
go się bała.
Rano zdjęli mu szwy. Spojrzał na ohydną bliznę, szpecącą i tak niezbyt przystojną twarz i skrzy-
wił się lekko, po czym odłożył lusterko. Podświadomie czuł, że szalony Harmata zafundował mu
drogę do piekła.
Teraz miał się przekonać, czy przeczucia były słuszne. Powoli odlepił plaster i odsunął gazę.
Grażyna spojrzała na zraniony policzek i zaraz odwróciła twarz, jednak nie dość szybko, by nie
zdążył dostrzec grymasu obrzydzenia. Wstała.
- Muszę lecieć do pracy – powiedziała, nie patrząc mu w oczy. - Przyjdę jutro.
Nie przyszła, przysłała za to brata, który bez słowa wyjaśnienia wręczył Konradowi kopertę i
wyszedł.
- Tak będzie lepiej – przeczytał podkomisarz głośno i wpatrzył się w dłoń, na której lśnił zaręczyno-
wy pierścionek. Przymknął powieki i leżał oparty o wezgłowie łóżka, a przed oczami stała mu
twarz Grażyny, jej pełne odrazy oczy i usta skrzywione w grymasie przerażenia. Otworzył oczy,
wstał i cisnął pierścionkiem za okno.
- Miałeś rację – powiedział Marcin. - Było dokładnie tak, jak mówiłeś. Pierwszą chciał tylko postra-
szyć i zranić, ale zaczęła się bronić i trochę się zapędził, a potem mu się spodobało. Jak tam we-
wnętrzni? Dali ci już spokój?
- Tak, wreszcie się odczepili, choć był taki moment, gdy już byłem pewien, że mnie pogrzebią. W
sumie mieliby rację, bo nie da się ukryć, że użyłem nadmiernej siły. Puściły mi nerwy, całkiem jak
wtedy, kiedy ci dowaliłem – Konrad spojrzał na przyjaciela nieco niepewnym wzrokiem.
- Pamiętam – roześmiał się Cieślar. - Ale temu zbokowi się należało. Każdy z nas o tym wie, dlate-
go chłopaki z patrolu zeznawali na twoją korzyść. Podobno ta ranna dziewczyna też. Wewnętrzni
mogą się walić. Niechby popracowali trochę w normalnej służbie, to od razu by im się odmieniło.
Użycie nadmiernej siły, też coś!
- Będzie tu nudno bez ciebie, kiedy będziesz w tej swojej szkółce! - Procner umyślnie zmienił te-
mat, bo jeszcze teraz na wspomnienie policjantów z BSW trzęsła nim złość. - Jutro wyjeżdżasz?
Marcin potwierdził skinieniem głowy i spytał, nie mogąc opanować ciekawości.
- Co Grażyna na to wszystko? Pewnie jest z ciebie cholernie dumna?! Przecież wygrałeś, pojmałeś
mordercę!
- Grażyna zerwała zaręczyny – odpowiedział Konrad całkowicie wypranym z emocji głosem. - Ale
masz rację. W sumie chyba wygrałem.