Polonistka
Tekst spóźniony o prawie miesiąc, wspomnienia wciąż żywe...
10.10.2010, niedziela, pociąg relacji Białystok-Warszawa, godzina
10.00. Ktoś, kto jest przesądny, mógłby przestrzec nas przed
wyjazdem. Jednak nie bardzo się tym przejmujemy. Wchodzimy z
siostrą do przedziału kontynuując rozpoczętą wcześniej rozmowę. Para,
która siedzi naprzeciw, kiedy orientuje się, że jedziemy do Warszawy na
Marsz Pamięci ofiar katastrofy smoleńskiej, zaczyna coś do siebie
szeptać i chichotać. W końcu chłopak wychodzi z przedziału,
a dziewczyna wkłada w uszy słuchawki i słuchając muzyki patrzy na
nas z pogardą.
Drogę z dworca na Krakowskie Przedmieście pokonujemy na
piechotę, co w mocnym słońcu i zważywszy na toboły, które ze sobą
wzięłam (aparat fotograficzny i torbę z ubraniami i kosmetyczką) jest
dosyć męczące. Idziemy dosyć szybko, mimo, że czasu mamy naprawdę
dużo. Obie podświadomie chcemy być jak najszybciej pod Pałacem
Prezydenckim.
Docieramy tam ok. 13.00 i naszym oczom ukazuje się taki oto
widok— dwa zamknięte wianuszki osób, oddalone od siebie o około
4 metry. Jedna grupa to ludzie, którzy cierpliwie odmawiają różaniec
za zmarłych w katastrofie. Około dwadzieścia osób. Za to drugi
wianuszek, jakże odmienny od pierwszego, otacza eleganckiego
mężczyznę „pod krawatem”, stojącego przy popisanej markerami,
naturalnej wielkości trumnie, która jak widać jest elementem tego
„teatrzyku”. Mężczyzna wykrzykuje obraźliwe słowa pod adresem ofiar,
a z jego słów wnioskuję, że jest bezgranicznym sympatykiem Ligi
Polskich Rodzin.
Wkrótce dołącza do niego drugi, który bredzi coś o prawdziwym
katolicyzmie i za chwilę na dowód swojej wiary kładzie się krzyżem na
bruku, udając, że całuje tego pierwszego w stopy. Obserwuję tę scenę
z wielkim niesmakiem, tym bardziej, że, jak widać, gawiedź jest
ucieszona, a na obu mężczyzn skierowane są obiektywy czterech, czy
pięciu kamer, kiedy żadnej nie ma przy grupie modlących się.
Policja nie reaguje na to zdarzenie, mimo, że kilku policjantów
jest stale na placu. Dopiero po interwencji jednego z obserwatorów
całego zajścia, dwóch policjantów decyduje się krzykacza odprowadzić
w kierunku radiowozu.
Klaszczę głośno dziękując im w ten sposób za tą decyzję. Wiem,
z doświadczenia i z opowieści, że tego typu ekstremalnie zachowujące
się osoby i prowokatorzy chętnie „przyklejają” się do ludzi „spod
krzyża” i przez to obraz tego środowiska jest zafałszowywany. Jestem
zniesmaczona tym zajściem, więc namawiam siostrę, abyśmy się
stamtąd zabrały. Nie chcę więcej patrzeć na takie gorszące sceny, więc
postanawiamy iść na obiad.
Przemierzamy Krakowskie Przedmieście w poszukiwaniu czegoś
sycącego i w miarę niedrogiego i przy okazji trafiamy do knajpki,
w której, jak chodzą słuchy, poseł z Biłgoraju w czasie największych
„walk” pod krzyżem sponsorował alkohol młodym ludziom, którzy
potem atakowali tych koczujących pod krzyżem. Knajpka „Zakąski
i Przekąski” jak dotąd wsławiła się chyba tylko tym — w jej ofercie nie
znajdujemy nic ciekawego, więc idziemy dalej.
W końcu lądujemy w KFC. Tłuste amerykańskie kurczaki jedzone
palcami to nie jest to, czego nam w tej chwili trzeba, ale nie
narzekamy. W kolejce do baru zauważam dwie harcerki w mundurach.
Robi mi się ciepło na sercu.
Wychodzimy i znowu przemierzamy ulicę. Tym razem coraz więcej
jest tu obrazów cieszących serce. Na ławce siedzi mężczyzna z dosyć
sporym plecakiem, z którego wystaje kijek zakończony polską flagą.
Czyta gazetę, je kanapkę i widać, że ma za sobą długa podróż. Po
drodze widzimy inne osoby, które wyraźnie przyjechały w tym samym
celu. „Gazeta Polska” w dłoniach, flaga, biało-czerwona opaska na
ramieniu, białe i czerwone kwiaty… - to dziś znaki rozpoznawcze.
Zbliża się godzina 16.00. W miejscu dawnego krzyża jest już dużo
więcej osób, pojawiły się nawet transparenty, flagi, sporo zniczy.
Podchodzimy, rozmawiamy z ludźmi. Są otwarci, rozmowni, ciepli
i życzliwi.
Na tym tle prowokacje młodego punka w arafatce z głośno
grającym magnetofonem „jamnikiem” na ramieniu, który z buńczuczną
miną przepycha się przez ten tłum, bardzo mnie rażą. Chłopak kilka
razy przechodzi przez tłum, a potem znika.
Tymczasem moją uwagę przykuwa młoda dziewczyna
w eleganckim płaszczyku, która wiezie za sobą równie elegancką
walizkę na drobnych kółkach. Staje naprzeciw miejsca, gdzie kiedyś
stał krzyż, uśmiecha się ciepło, widać wzruszenie na jej twarzy, jakby
cieszyła się, że może tu być… Mam ochotę z nią porozmawiać, ale nie
robię tego. W końcu jest tu tylu przyjezdnych osób. Nie musimy
rozmawiać, ważne, że jesteśmy tu razem – to zastępuje wszelkie słowa.
Dzwonię do kolegi z Facebooka. Nigdy się nie widzieliśmy, ale
rozmawiam z nim jak ze starym znajomym. Od razu umawiamy się na
konkretną godzinę. Ma być nas więcej – młodych z Facebooka,
z którymi poznaliśmy się jakiś czas temu i działaliśmy na gruncie
internetu we wspólnej sprawie —sprawie prawdy o Smoleńsku.
Tymczasem pod Pałacem zaczyna się pierwsza zaplanowana
w grafiku uroczystości akcja. Oto pod „okna” Pałacu Prezydenckiego
przychodzi las smoleński, szekspirowski Las Birnam… Drzewka
w doniczkach, w których powtykano karteczki z nazwiskami ofiar
katastrofy smoleńskiej. Kto pamięta treść Makbeta, wie jaką symbolikę
ze sobą on niesie… Przy okazji ktoś rozdaje kartki odbite na ksero z
cytatami z Szekspira.
My zaś zbierzmy się celem jak najściślejszego
zbadania tego strasznego wypadku.
Każdym z nas miota niepewność
- Idźmy poszukać ustronnego cienia
i tam spokojnie spłakać naszą boleść.
- Idźmy wznieść raczej miecz nieubłagany
i, jak przystoi prawym mężom,
walczyć za poniżone nasze gniazdo.
Nie tknie Makbeta żaden cios morderczy
Póki las Birnam nie pójdzie walczyć przeciw niemu.
Hydro buntu nie podnoś głowy,
aż się nie podniesie Las Birnam
I stanął po Pałacem Las
Birnam. Przy pewnych
problemach ze strony
straży miejskiej, ale stanął.
A wokół niego znicze…
Chwilę potem idziemy w dół Krakowskim
Przedmieściem w poszukiwaniu dobrej i w miarę dużej kawy na wynos.
Z zaniepokojeniem zauważamy, że na trasie przemarszu, między
archikatedrą św. Jana a Pałacem Prezydenckim jest właśnie
rozstawiana wielka scena. Od ludzi dowiadujemy się, że wieczorem
odbędzie się tam koncert w okazji Dnia Papieskiego.
W głowie kołacze mi się wiele pytań. Czy nie można było zrobić go
innego dnia, lub przynajmniej scenę ustawić tak, aby nie
uniemożliwiać marszu, który stał się już comiesięcznym rytuałem
i władze miasta świetnie o nim wiedzą…? Staramy się jednak o tym za
dużo nie myśleć.
Idziemy na kawę na wynos, żeby szybko wrócić pod Krzyż
(którego już przecież nie ma). Kupuję też dodatkową kawę, którą niosę
poznanemu przed chwilą mężczyźnie z Gdańska, stojącemu przy
transparentach, które poustawiał przy metalowych barierkach i teraz
ich pilnuje, ponieważ były już próby ich zniszczenia ze strony
agresywnych młodych ludzi. Ze zdziwieniem obserwuję jak mężczyzna
z wdzięcznością bierze ode mnie kawę i bez chwili wahania ją
wypija. Myślę sobie, że taka naiwność i wiara w ludzi jest nie na te
czasy, kiedy wokół krążą tacy, którzy obrońcom krzyża podaliby
najchętniej cykutę.
W międzyczasie toczą się rozmowy, podczas jednej z nich, nie
wiedzieć skąd, obok nas pojawia się kobieta z 70-letnią koleżanką,
która okazuje się być najmłodszą uczestniczką Powstania
Warszawskiego znaną mi z mediów. Słuchamy jej z zaciekawieniem,
tym bardziej, że opowiada niezwykle zajmujące i wstrząsające rzeczy,
pokazując swoje papiery, które nosi w torebce — w wieku 7 lat (!), za
udział w powstaniu, ze statusem więźnia politycznego trafiła do obozu
w Oświęcimiu, a tam zetknęła się z osławionym doktorem Mengele. Jak
sama przyznaje, eksperymenty, które na niej przeprowadzał były
niczym w porównaniu z tym, co przeszła z polską służba zdrowia.
Rzeczywiście, widać, że jak na swój wiek jest mocno schorowana
i niedołężna.
Ale najbardziej dramatyczne jest dla nas to, co mówi o obecnej
sytuacji w Polsce. Nigdy nie sądziła, że dożyje takich czasów. Mówi, że
to już koniec. Najbardziej jest jej szkoda młodych ludzi, którzy być
może nie są do końca świadomi tego, że Polska właśnie traci
suwerenność…
Wszystkie trzy reagujemy ogromnym wzruszeniem. Smutne
napięcie rozładowuje kombatant w wojskowym berecie z orzełkiem.
Mówi, że przyjechał tu specjalnie z Gdańska, żartuje z naszych
„moherowych czapek”, które z premedytacją wzięłyśmy na ten wyjazd.
Sympatyczną rozmowę przerywa wiadomość, że na sąsiedniej ulicy za
chwilę będą pompowane balony. Właśnie zaczyna się kolejna akcja
z nieoficjalnego grafiku uroczystości…
Co jakiś czas w tłumie odzywa się prowokator. Najpierw kobieta,
na oko 50-letnia, która stanęła obok mnie. Podczas naszej modlitwy
mówi głośno, że robimy „teatrzyk” i że nie może na to patrzeć. Pytam ją
dlaczego w takim razie tu przyszła. Jest niedziela, o tej porze w
„dwójce” idzie „Na dobre i na złe”. W odpowiedzi słyszę pusty, bezzębny
śmiech. Dalej patrzy na ludzi modlących się, głośno ich komentując.
Patrzy, tak, jak się patrzy na zwierzęta w cyrku.
Biorę aparat, zaczynam strzelać jej zdjęcia. Coraz więcej i więcej.
To jest moja bezradność i bunt wobec takiego traktowania tych ludzi.
Kobieta, spłoszona, ucieka. Działa… Z tym, że jestem prawie pewna –
opowie później o mnie znajomym jako o agresywnej obrończyni krzyża.
W międzyczasie punk w arafatce nie poddaje się, przechodzi przez
tłum z magnetofonem głośno coś krzycząc i pokazując palcami znak
szatana.
Staramy się nie zwracać na niego uwagi. Widzę, jak ten człowiek
się miota w swojej nienawiści. Wkrótce znika, tak samo szybko, jak się
pojawił. Rozmawiamy z jakimiś paniami, warszawiankami. Mówią, żeby
iść z nimi.
Sporą grupą idziemy w dół małą ulicą odchodzącą od
Krakowskiego Przedmieścia. Z daleka widać schowane za niewielkim
murkiem butle z helem, który napełnia życiem czerwone i białe balony.
Wszystko idzie bardzo sprawnie — każdy jak widać ma swoje zadanie.
Jedni pompują balony, inni zawiązują na nich wstążeczki, jeszcze inni
przyczepiają do wstążeczek czarne kartki z nazwiskami ofiar
katastrofy.
Te balony, które są gotowe, przekazywane są dalej, następnym
osobom. Balonów jest około pięciuset, ale wątpię, że wszystkie uda się
napompować. Mamy czas jedynie do 18.00 – wtedy zostaną one na
znak-sygnał wypuszczone do nieba.
Tak więc pompujemy, zbieramy, przekazujemy, a w międzyczasie
rozmawiamy. Każdy z nas od 10 kwietnia nosi w sercu krwawą ranę,
którą chciałby się podzielić i zobaczyć w oczach rozmówcy zrozumienie.
Na co dzień trudno o nie… Balony zabieramy hurtem i niesiemy pod
Pałac. Po drodze podchodzą do nas ludzie i, widząc narodowe barwy,
proszą o balony dla siebie, dla dzieci. Rozlewająca się na placu biel
i czerwień balonów pokazuje jak jest nas dużo.
Rośnie energia i poczucie wspólnoty. Ktoś przemawia przez
mikrofon, modlimy się wspólnie za smoleńskie ofiary, po czym
wszystkie balony wzlatują do nieba, a my oprowadzamy je wzrokiem.
Na tle podniebnej szarości
wyglądają jak krwawe i białe
ptaki odlatujące stadem nie
wiadomo dokąd.
Gdy opuszczam głowę, moją
uwagę przykuwają dwa balony,
które zaczepiły o linię
energetyczną tuż nad naszymi
głowami. Biały i
czerwony…
Dwa, splecione ze sobą
nierozłącznie, kontrastujące
z bielą Pałacu Prezydenckiego.
Symbolika tego obrazu jest
uderzająca, więc cofam się i robię zdjęcia. Siostra rzuca w próżnię
zdanie: „Chciałabym wiedzieć jakie nazwiska są na tych kartkach…”.
Jest już późno, więc idziemy w stronę archikatedry, gdzie
umówiłyśmy się z Adamem. Po drodze widzimy, że przed sceną na
trasie marszu stanął również wielki namiot akustyków. Teraz
o przejściu tamtędy tłumu już zupełnie nie ma mowy. I znowu
niepokój…
Docieramy do miejsca
spotkania, a zaraz potem pod
katedrę, gdzie Adam szybko
zapoznaje mnie z innymi
młodymi osobami, które do tej
pory znałam jedynie wirtualnie.
Mam wrażenie, że znamy się
znacznie dłużej. Stwierdzam, że
znajomości oparte na
wartościach są wyjątkowe…
Idziemy, spieszymy się,
zaraz zacznie się msza. Pod
archikatedrą nieopisane tłumy,
transparenty i krzyże. W archikatedrze to samo. Jest sporo młodych
osób z całej Polski. Stajemy w przedsionku.
Zaczyna się msza za Ojczyznę. Widzę przed sobą morze głów.
Odwracam się – z tyłu to samo. Wzruszające sceny, wspaniałe kazanie,
niezwykłe skupienie zebranych, czuje się siłę tej wspólnej modlitwy.
Patrzę dyskretnie z ciekawością na osoby, które stoją wokół mnie.
Zastanawiam się, co mają w twarzach. Widać na nich Pewność. To
jedno słowo przychodzi mi do głowy. W nim się mieści duma, honor,
wiara i siła. Wiem, że nie ma tu osób, które by ktoś na to namówił,
które by były z nami bez przekonania…
Przeszkadza mi głośna muzyka dobiegająca aż tu do kościoła –
oto wraz z rozpoczęciem mszy, rozpoczął się koncert nieopodal…
Muzyka niczego sobie. Z pewnością, gdyby to było innego dnia, chętnie
poszłabym na taki koncert. Dziś uważam to za skandal. Zastanawiam
się, jak mają uczestniczyć we mszy ci, którzy nie zmieścili się
w katedrze, kiedy nabożeństwo skutecznie jest zagłuszane.
Przypominają mi się historie z czasów komuny. Analogia jest
uderzająca. Staram się jednak skupić na modlitwie. Jakoś się udaje.
Po mszy wychodzimy na ulicę. Widzę transparent, pod którym
my, fejsbukowicze, mieliśmy się odnaleźć. Za nami ustawiają się inni,
którzy wychodzą z położonych głębiej części archikatedry. Czuje się
nastrój czekania na sygnał do przemarszu. Oraz pewien niepokój.
Takie uczucie, które jest mieszaniną odwagi i strachu.
Nagle sygnał – idziemy pewnym krokiem, wszystko się dzieje
bardzo szybko. Po drodze, spod ściany katedry dołącza do nas pokaźna
grupka osób. Za chwilę ktoś coś krzyczy, młodzi mężczyźni są proszeni
o pomoc. Nie wiem, co się dzieje. Ludzie szepczą : ”Kaczyński,
Kaczyński”. Domyślam się, że to on dołączył do marszu. Później
dowiaduję się, że moi koledzy pobiegli, bo zostali poproszeni przez
redaktora jednej z gazet, by zrobić Kaczyńskiemu obstawę. To
zrozumiałe, wiadomo, że za chwilę będą jakieś prowokacje w kierunku
uczestników marszu. Sądząc po zachowaniu prowokatorów na
Krakowskim Przedmieściu, kto wie czy nie siłowe.
Idziemy. Rozbrzmiewa modlitwa za ofiary, chyba różaniec. Czuje
się siłę tej modlitwy. Oglądam się za siebie, ludzi jest tylu, że nie
jestem w stanie ich ogarnąć wzrokiem.
Później dowiem się, że było nas 8 tysięcy. Transparenty, znicze,
krzyże… cała masa krzyży, flagi, ludzie młodzi, starzy i w średnim
wieku, harcerze, księża… Próbuję zapamiętać ten widok…
Idziemy. Wciąż nie wiem, jak to będzie z przejściem przez miejsce
koncertu. Szybko się to wyjaśnia. Kierujemy się w boczną ulicę, aby
dotrzeć do Krakowskiego, do którego odcięła nam drogę scena. Przez
moment jednak przechodzimy obok niej. Rozbrzmiewają słowa „pod
niebem wielkich pragnień”… piosenki zespołu Raz Dwa Trzy.
Tam nastrój jest woodstokowy. Z kolei my odmawiamy żałobne
modlitwy za ofiary katastrofy. Nagle dochodzi do mnie, że chyba o to
chodziło władzom miasta – pokazać, że oto koncert światłych, dobrych,
mądrych katolików, jest zakłócany przez ciężkich, umartwiających się
oszołomów. Wiem, że transmisja jest na żywo. Zastanawiam się tylko
dlaczego tak mało osób przyszło na tak świetny koncert, a z nami jest
morze głów…
Szybko jednak przestaję o tym myśleć. Uderza mnie inna rzecz.
Ogarniam wzrokiem ludzi stojących na chodnikach po obu stronach
ulicy, którą sunie się nasz marsz pamięci. Wiele z tych twarzy ma w
sobie nienawiść, a wszystkie one są podobne do siebie. Jak w jednej ze
scen filmu „Rok 1984”. Wrażenie jest uderzające. Mrozi mi krew
w żyłach. Czuję się bardzo nieswojo.
Ktoś coś krzyczy do nas, inny szarpie, zaczepia. Takie napaści
zdarzają się na całej trasie przemarszu. Widzę, że ludzie w pochodzie
starają się nie dać sprowokować, więc sama też nie reaguję. Jednak tą
świadomość wielkiej nienawiści i agresji w stosunku do nas przywiozę
do domu. Niełatwo się będzie z tego otrząsnąć…
Jesteśmy już blisko miejsca, w którym jeszcze niedawno stał
Krzyż. Nagle widzę, że na czele naszego pochodu coś się dzieje. Jakieś
krzyki, zamieszanie, szamotanina, tłum faluje, falują ręce trzymające
krzyże. Wiem, że tam, na przedzie jest Jarosław Kaczyński.
Nie zastanawiając się długo, biorę siostrę za rękę, przepychamy
się do przodu. Okazuje się, że spora grupa młodych prowokatorów nie
chciała dopuścić do tego miejsca uczestników marszu i zapoczątkowała
bójkę. Na szczęście tłum wyparł tych ludzi z dala od księży i
Kaczyńskiego.
Niestety, wkrótce okazuje się, że nie wszystkich. Kilku z nich stoi
tuż obok mnie. Chłopak z rowerem rozpychający się bez ogródek.
Ksiądz zaczyna modlitwę. Chłopak przygaduje, komentuje, próbuje
zdenerwować, popycha.
Staram się skupić na świetle znicza, który trzymam w rękach, ale
w końcu nie wytrzymuję i mówię rowerzyście, że skoro uważa, że
jesteśmy głupi i że nasze modlitwy są śmieszne, nie musi w nich
uczestniczyć. Wdaje się ze mną w pyskówkę. Mi puszczają nerwy.
Mówię mu żeby się wynosił i nie przeszkadzał ludziom się modlić.
Ktoś ze starszych spokojnym głosem uspokaja, radzi, żeby nie
zwracać na takich uwagi. Ma doświadczenie, ja jeszcze nie – myślę
sobie. Idę za radą, skupiam się wyłącznie na modlitwie. Działa –
chłopak nie będąc już w centrum uwagi, odchodzi.
Chwilę później, podczas śpiewania Apelu Jasnogórskiego,
uaktywniają się kolejne – dwie pijane dziewczyny. Kpią z modlitwy,
śpiewają przesadnie teatralnie, klepią się po plecach. Tym razem
grzecznie proszę, aby nie przeszkadzały nam się modlić.
Z dziewczynami idzie mi łatwiej, choć ich zataczanie się jest trochę
deprymujące.
Zaraz po tym słyszę, że zaczyna przemawiać Kaczyński. Nagle
dostrzegam go w tłumie. Okazuje się, że stoi blisko – jakieś 5 metrów
od nas. Trzeba przyznać, że bije od niego jakaś silna aura, to tylko
dzięki niej tak łatwo go wypatrzyłam. Czuje się siłę, wyrazistość i
światło bijące od tego człowieka, mimo że przecież wzrostem wcale się
tutaj nie wybija. Później to samo powiedzą nam koledzy, którzy stali
tuż przy nim pierścieniem, jako ochrona…
Przemówienie jest bardzo rzeczowe, bardzo dobrze ujmuje powody
dla których się tutaj zebraliśmy. To poczucie honoru i chęci bycia
wolnymi Polakami. Wolnymi… Myślę sobie – co właściwie takiego
strasznego mówi ten Kaczyński, przecież każdy mógłby się pod tym
podpisać?
Później odbywają się modlitwy, a może jakieś inne przemówienia,
tego już tak dobrze nie pamiętam… Ktoś dziękuje zebranym, to już
koniec uroczystości, ale i tak ludzie nieprędko się rozchodzą.
Robię zdjęcia, pięknie płoną tysiące zniczy, chcę utrwalić ten
obraz. Cofam się poza grupę, żeby mieć szerszą perspektywę. Kiedy
odrywam na moment oko od aparatu, mój wzrok styka się ze
spojrzeniem dwóch młodych chłopaków.
Typowi niegroźni „ciekawscy”. Jednemu z nich po twarzy
przebiega lekki uśmiech. Szuka aprobaty, pyta mnie: „Ale szopka, co?”.
Jest zdziwiony, kiedy okazuje się, że ta młoda dziewczyna
z profesjonalnie wyglądającym aparatem w ręku jest jedną z „tamtych”.
Wyłuszczam chłopakowi, dlaczego tu jesteśmy i dlaczego krzyż
stał się w tym, jak i w wielu innych momentach polskiej historii
symbolem walki o prawdę. Jego kolega w tym czasie stoi obok
i przysłuchuje się całej rozmowie.
Rozmawiamy długo, około pół godziny. Jego argumenty są
niegłupie, ale łatwo je zbijam. Widać, że czerpie informacje wyłącznie
z głównych kanałów telewizyjnych i nie wnika z istotę problemu. Czuję
satysfakcję, kiedy w końcu przyznaje mi rację i stwierdza, że sprawa
katastrofy smoleńskiej mocno śmierdzi. Rozchodzimy się w życzliwości.
Wracam do znajomych „spod krzyża”. Nie znaliśmy się wcześniej,
ale jesteśmy tak ciekawi siebie, że nie możemy się nagadać. Czas
upływa bardzo szybko na ciekawych rozmowach. W pewnym momencie
uświadamiamy sobie, że w okręgu, który bezwiednie utworzyliśmy
rozmawiając, zamyka się cała mapa Polski. Ktoś mówi, że jest ze
Szczecina, inni z Łodzi, z Warszawy, z Gdańska, ze Śląska i my
z Białegostoku… Ktoś trzyma w ręku zwinięty transparent…