Michał Salwin
MACZUGA
Okładkę projektował MIECZYSŁAW WIŚNIEWSKI
Redaktor WANDA WŁOSZCZAK
Redaktor techniczny GRAŻYNA WOŹNIAK
© Copyright by Wydawnictwo
Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1968. Wydanie 2
ISBN 83-11-07262-0
POWRÓT NA KONTYNENT
Słynny obóz w Aldershot pod Londynem - rejon etapowy dla wszystkich dywizji
wchodzących w skład 21 Grupy Armii marszałka Montgomery'ego przed ich przerzuceniem
do Normandii - opuszczaliśmy z uczuciem ulgi. Nie dlatego, by w ciągu tych czterech lat, od
czerwca 1940 roku, źle nam się działo na ziemi brytyjskiej. Wszyscy byliśmy jednak zdania,
że po kolejnych zmianach organizacyjnych, po intensywnym szkoleniu i przygotowaniach
czas już najwyższy, aby polska 1 dywizja pancerna wykazała na polu walki, w bezpośrednim
starciu z wrogiem, swoje umiejętności bojowe.
Był 26 lipca 1944 roku...
Omijając szerokim łukiem centrum Londynu, pilotowani przez angielskich policjantów na
motocyklach, podążaliśmy peryferiami miasta w stronę portu Ti I bury u ujścia Tamizy.
Następnego dnia rano znalazłem się na pokładzie transportowca "Robert-Henry", jednego z
tzw,liberty ships - statków o prymitywnej konstrukcji, budowanych w Stanach
Zjednoczonych błyskawicznie, ale za to masowo, i przeznaczonych na krótkotrwały użytek w
czasie jednej kampanii wojennej.
W chwili zaokrętowania nikomu nie przyszłoby do głowy, że ponownie na lądzie stanie
dopiero równo w trzy dni później, rankiem 30 lipca. Droga nie była przecież daleka - w
najwęższym miejscu, pomiędzy Dover a Calais, obydwa brzegi są od siebie oddalone o
niespełna dwadzieścia mil morskich. W słoneczny dzień wzrok ludzki z łatwością sięga na
drugą stronę kanału, a kursujący tu w latach pokoju statek-prom pokonuje tę odległość w
czasie nie dłuższym niż godzina.
My płynęliśmy jednak okrężną trasą, a ponadto przeprawę znacznie przedłużały postoje na
redzie zarówno w porcie Tilbury, jak i u wybrzeża Normandii. Takich drobnych przeciwności
nikt już jednak nie brał w rachubę wobec radosnego dla nas faktu, że oto wreszcie po łatach
idziemy znowu do boju, i to do boju z przeciwnikiem, z którym przegraliśmy już dwie
kampanie - we wrześniu 1939 roku i potem we Francji, dokąd losy rzuciły znaczną część
naszej 10 brygady kawalerii.
Jak wypadnie kolejna próba sił? Czy przerwiemy wreszcie złą passę? Jakie będzie pierwsze
spotkanie z wrogiem?
Mimo woli cisnęły się do głowy wrześniowe wspominki. Noc, jednostajne kołysanie statku,
szum fal, nastrój chwili - wszystko to usposabiało do rozmyślań. W wyobraźni dawne już
zdarzenia jawiły się tak wyraziście, jakby to były fakty tylko co przeżyte. A przecież już piąty
rok mijał...
Przyszło mi na myśl moje pierwsze bezpośrednie zetknięcie z wrogiem, które jakoś
najmocniej utkwiło mi w pamięci.
Pamiętam dokładnie - było to 4 września 1939 roku...
Stacjonująca stale w Rzeszowie, Łańcucie i Kraśniku 10 brygada kawalerii, dowodzona przez
pułkownika dyplomowanego Stanisława Maczka, przed dwoma z górą tygodniami oddana
została do dyspozycji generała Szyllinga, dowódcy armii "Kraków". Wybuch wojny
zaskoczył ją zakwaterowaną w rejonie Skawina - Liszki - Bronowice - Wola Justowska.
Zaskoczył jak wszystkich, choć tyle się o wojnie mówiło. Jej dowództwo - przejęte swą rolą
odwodu operacyjnego i wynikającymi stąd przewidywałam,, że brygada może wejść do
działań dopiero w kilka dni po rozpoczęciu wojny - nie przypuszczało, ze już w pierwszym
dniu otrzyma konkretne bojowe zadanie.
nieprzyjaciel przeważającymi siłami uderzył na całym froncie armii - głosił rozkaz. - Silne
zgrupowanie motorowo-pancerne, wychodzące ze Słowacji, przekroczyło Tatry i naciera po
dwóch osiach: na
Chabówkę i na Nowy Targ. Po zepchnięciu wysuniętych nad granicę kompanii KOP
zgrupowanie to prze na Rabkę - Skomielna Białą - Jordanów, zagrażając tyłom armii.
Zadanie 10 brygady kawalerii: nie dopuścić, by nieprzyjaciel wyszedł z wąwozów górskich.
W tym celu opóźniać go jak najdłużej na kierunkach Myślenice i Dobczyce, nie pozwalając
mu na wyjście na północ od linii Myślenice, od której to linii nieprzyjacielskie związki
pancerne uzyskują swobodę działania na Kraków...
Kiedy w następstwie tego rozkazu opuszczaliśmy swoje kwatery pod Krakowem, nikt nie
domyślał się, jak bardzo daleką i trudną drogę przyjdzie nam przebyć do wolnej Polski. Na
razie miała to być, niestety, droga odwrotu.
Zwykła konna 10 brygada kawalerii, przemianowana wiosną 1937 roku rozkazem ministra
spraw wojskowych na brygadę zmotoryzowaną, z zachowaniem dawnej "konnej" nazwy, była
niewielkim, ale znakomicie wyszkolonym i nieźle uzbrojonym związkiem taktycznym. Nie
mogła ona jednak nie podzielić we wrześniu losów całej armii. Zanim to wszakże nastąpiło,
upłynęło wiele dni ciężkich, zaciętych zmagań z przeważającymi siłami nieprzyjaciela.
Zmagań, które dla nas, bezpośrednich uczestników wydarzeń, składały się z całego łańcucha
spraw wielkich i małych, czasem bardzo osobistych, nie liczących się w skali ogólnej, jak
tamto właśnie, z 4 września...
Wieczorem owego dnia, około godziny dwudziestej, wezwał mnie do siebie kwatermistrz
dywizjonu rozpoznawczego, rotmistrz Siewicz.
- Dywizjon okrążony przez nieprzyjaciela w rejonie Skrzydlnej - oznajmił krótko. - Nie mają
amunicji. Za wszelką cenę dostarczyć przed świtem! Jasne?
Masz babo placek! Tego tylko brakowało! Na dobrą sprawę, odkąd się to wszystko zaczęło,
nie mieliśmy ani razu przyzwoitego wypoczynku. Po wydarzeniach ostatniego dnia zmęczeni
ludzie słaniali się dosłownie na nogach. Cóż, służba nie drużba! Rozkaz rzecz święta, trzeba
wykonać. Mimo niewesołych refleksji, które mi w jednej sekundzie przemknęły przez głowę,
stuknąłem obcasami i zameldowałem służbiście:
- Rozkaz, panie rotmistrzu!
- Amunicję załadujcie na samochód ciężarowy - wyjaśniał zadanie Siewicz. - Zabierzcie też
te nowe karabiny przeciwpancerne. Nie zapomnijcie tylko instrukcji obsługi. Diabli wiedzą,
jak się z tego strzela. Załadowanie i odjazd natychmiast. Po wykonaniu zadania wracać po
order.
Powiedziawszy to, rotmistrz odwrócił się, zamierzając odejść. Spojrzałem zdziwiony.
- Panie rotmistrzu, kto ma ze mną jechać jako ubezpieczenie?
- Nikt! - padła krótka, zdecydowana odpowiedź.
W stodole, wypełnionej żołnierzami, zrobiło się nagle cicho. Mijały sekundy, nikt nawet nie
chrząknął. Konsternacja aż nazbyt zrozumiała, zwłaszcza że misja, jaka została mi
powierzona, była bądź co bądź nie tylko niebezpieczna, ale - przede wszystkim - niesłychanie
ważna i odpowiedzialna.
Przystąpiłem bez zwłoki do przygotowań.
W plutonie warsztatowym zastałem już ożywioną krzątaninę. Jego dowódca, kapitan
Pobralski, wraz z wachmistrzem Kowalko przepatrywali w mdłym świetle latarki długi szereg
wozów odstawionych do remontu. Czas upływał, a decyzję trudno było podjąć. Po dłuższej
dopiero chwili kapitanowi Pobralskiemu przyszła do głowy szczęśliwa myśl.
- Gdzie te Ursusy * z batalionu pancernego? - zapytał.
- Panie kapitanie - wachmistrz Kowalko był wyraźnie zakłopotany - załadowaliśmy na nie
nasz sprzęt warsztatowy i magazyn części zamiennych...
- Zwalać! - rozkazuje Pobralski.
- Ale, panie kapitanie, jak oddamy Ursusa, czym będziemy wozili to wszystko? I co to będzie
za warsztat bez sprzętu i części?
* Ursus-A - samochód ciężarowy o ładowności 3 ton, produkowany w Polsce w oparciu o licencję włoskich wozów SPA. W
latach 1926-1931 wykonano około 2500 tych samochodów, głównie na potrzeby wojska
.
- Zwalać! Zrozumiano? - wrzasnął poirytowany kapitan.
Wachmistrz rad nierad sprowadził warsztatowców. Nim jednak zdjęli z wozu istną
rupieciarnię, minęła dwudziesta druga. Zalecone w rozkazie Siewicza "natychmiast" stawało
się coraz bardziej nierealne.
Obudzono kierowcę Ursusa, rosłego chłopaka imieniem Felek
- Pojedziesz z amunicją do dywizjonu - powiedział wachmistrz Kowalko. - Zapuszczaj silnik!
Tam, pod stodołą, załadują ci wóz.
Gdy Felek uruchomił silnik, powstał taki hałas, że wszyscy zerwali się na równe nogi, a szyby
w znajdującej się obok chałupie grały jak organy. Zaraz jednak ustała diabelska muzyka.
Felek zgasił silnik. W ciszy, jaka zapanowała, żołnierze dźwigali skrzynki, przygotowane do
załadunku przez magazyniera amunicyjnego, wachmistrza Burka.
Stałem obok, gotowy do wykonania rozkazu, ale z nosem spuszczonym na kwintę. Przecież
jestem właściwie bezbronny - rozmyślałem. - Cóż znaczy mój Vis i dwa granaty obronne,
zatknięte za pasem? Kierowca ma wprawdzie w kabinie karabin i pięćdziesiąt sztuk amunicji,
ale w wypadku natknięcia się na Niemców nie uratuje to przecież sytuacji. Wiedziałem w
dodatku, że wdanie się w jakąkolwiek strzelaninę narazi na eksplozję cały mój, jakże cenny,
ładunek. Mogłem liczyć, niestety, tylko na szczęście, na to, że jakimś cudem zdołam
przemknąć przez linię nieprzyjaciela.
Żebym przynajmniej wiedział, gdzie jest ten nieprzyjaciel, w jakiej sile i co robi. Miałem o
tym jednak tylko mgliste wyobrażenie. Po prosto nie znałem rozmieszczenia ani oddziałów
własnych brygady, ani oddziałów nieprzyjaciela. Znałem tylko z mapy miejsce postoju
dywizjonu - rejon Skrzydlnej, i cel swojej wyprawy: "Za wszelką cenę dostarczyć amunicję
przed świtem!"
Ogarnęło mnie na moment nieprzyjemne uczucie. Czyżby lęk? Tam do licha! Babskie
ceregiele, kiedy tam cały dywizjon czeka na amunicję!
- No co, Felek? Ruszamy! - zawołałem raźnie, lokując się w kabinie obok kierowcy. W
duchu jednak żegnałem się w tym czasie z najbliższymi.
Felek pociągnął za starter - silnik zaskoczył od razu, Dobry znak! Włączył pierwszy bieg,
odpuścił trochę pedał sprzęgła, dodał gazu, później całe sprzęgło... Ursus drgnął. Większy gaz
i samochód, obciążony amunicją do granic możliwości, potoczył się z trudem do przodu.
Rycząc i stękając ciężko, wyjechał z opłotków za kamienny mostek i stanął. Wyszliśmy z
Felkiem i przyświecając sobie latarką, "obwąchiwaliśmy" nasz pojazd.
- Co on tak ryczy jak smok? - padło za moimi plecami pytanie. To wachmistrz Pigła nie
wytrzymał nerwowo i podbiegł, aby zapytać kierowcę o przyczynę tak niesamowitego ryku.
- A bo to silniki czołgowe wmontowali i dlatego - wyjaśnił Felek.
Być może - pomyślałem. - Ale ten hałas mnie nie cieszy. Raczej należy wątpić, by Niemcy,
na których możemy się przecież natknąć po drodze, przerazili się tego i uciekli.
Spojrzałem na zegarek. Wskazówki pokrywały się ze sobą - była północ.
Ruszamy. Gaz do dechy. Do pokonania mamy wprawdzie tylko około dwudziestu pięciu
kilometrów drogi - nie wiadomo jednak, jaka to droga i jakimi najeżona
niebezpieczeństwami, a dzień na początku września wstaje jeszcze wcześnie.
Nie bardzo ciemna noc pozwala prowadzić samochód przy zgaszonych światłach; wstęga
szosy widoczna była przed nami na dosyć znacznej odległości.
Silnik ryczy, tylne koła-bliźniaki na masywach dudnią po szosie jak gąsienice prawdziwego
czołgu. .
Wytężamy wzrok obaj z Felkiem. On przed siebie, ja na boki - taka umowa.
- Feluś, przed tym laskiem na prawo - instruuję, zerknąwszy na szkic.
Jesteśmy na skrzyżowaniu. Wysadzam głowę przez otwartą szybę w drzwiach, usiłuję
przeniknąć mrok, który im dalej, tym jest gęściejszy. Niczego podejrzanego nie dostrzegłem.
Nie taki widać diabeł straszny...
Droga biegnie teraz pod górkę. Silnik stęka, krztusi się na pierwszym biegu, znowu pełny
gaz...
Nagle widzimy coś czarnego w poprzek szosy. Stajemy. Wyskakuję i po skarpie zbliżam się
do przeszkody.
Dwa ścięte grube drzewa tarasują drogę. Świeże jeszcze liście świadczą, że niedawno
wzniesiono tę barykadę. Zapewne z tego właśnie kierunku spodziewano się czołgów
niemieckich. Chyba dotychczas nie przeszły, skoro barykada cała...
Trzeba minąć przeszkodę. Nie bardzo to proste, zwłaszcza z takim ładunkiem.
Wchodzę w rów, przyświecam sobie latarką. Szukam śladów. Są! Bardzo słabo odciśnięte
gumy Fiata 508 lub 578.
Pochylony idę śladem - badam szanse. Na ziemi zamajaczył ciemny kształt. Świecę - pies.
Zabity, farba rozlała się po ziemi. Kto go zabił! Za co?
Przykładam rękę do grzbietu. O zgrozo! Jeszcze ciepły! Pewnie to sprawka nieprzyjacielskich
patroli, które gdzieś się tu muszą kręcić. Niedobrze.
Patrzę na zegarek. Wpół do drugiej. Jak ten czas leci!
Wołam Felka.
- Chyba tędy - mówię, wskazując rów. - Zjedziesz ukosem, ale wiesz, z czuciem, tak żeby nie
wywrócić wozu i nie zaryć nosem w przeciwległą ścianę rowu, bo wtedy umarł w butach.
Wiedziałem, że łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
Kierowca chyłkiem przeszedł trasę zaplanowanego objazdu.
,- No jak, pójdzie?
- Zrobi się! - odpowiada Felek. - Nie takie rowy przejeżdżałem tym gratem.
Gdyby mnie, kawalerzyście, konia z rzędem ktoś obiecał, nie ucieszyłbym się bardziej .niż
tym oświadczeniem Felka. Podniósł mnie na duchu tak dalece, że na moment zapomniałem i
o wojnie, i o swoim bardzo odpowiedzialnym i ryzykownym zadaniu^ Musiałem zapomnieć,
skoro kazałem pokonać przeszkodę na zapalonych światłach, co w naszej sytuacji było bardzo
lekkomyślne.
Felek, jak przystało na wytrawnego kierowcę, zjechał do rowu na małym gazie, ładnie,
ukosem. Idąc z tyłu zauważyłem w pewnym momencie, że Ursus zawisł w samym środku
rowu na dwóch kołach: prawym tylnym na jednej skarpie, a lewym przednim na skarpie
przeciwległej. Aż się przy tym zabujał. Była to chwila najbardziej krytyczna. Struchlałem
cały i nogi się pode mną ugięty, jakby były z gumy. Już wyobraziłem sobie rzecz
najstraszniejszą - wóz wywrócony do góry kołami, zadanie nie wykonane, amunicja nie
dostarczona na czas, cały dywizjon rozpoznawczy 10 brygady skazany na rzeź, a ja, zamiast
słów uznania, kto wie, może nawet orderu... Jednym susem znalazłem się przed samochodem.
Koszmarne myśli przeciął basowy ryk silnika. Felek musiał znowu dać gaz do dechy, bo
Ursus aż podskoczył, wyrzucił spod kół fontanny ziemi i wypadł na szosę tak
niespodziewanie, że ledwie zdążyłem czmychnąć w bok.
No, nareszcie! Wszystko w porządku. Niestety, nie wszystko. Do dalekich odgłosów ognia
artyleryjskiego doszły teraz strzały karabinowe i serie 2 broni maszynowej w pobliskim lesie.
Nad naszymi głowami przeszył ze świstem powietrze pocisk artyleryjski i rąbnął nie opodal
za szosą. Jeden, potem drugi, trzeci, czwarty... Nie było na co czekać, wskoczyliśmy do
kabiny i nieoceniony Felek nacisnął znowu gaz. Trzy kilometry dalej mijaliśmy drugą
podobną barykadę na szosie, później lej po bombie.
Dochodziła druga. Gwiazdy na niebie zaczynały blednąc. Przeszedł mnie dreszcz.
Przymknąłem okno. Pewnie zimno. Ale gdzie tam, w kabinie było gorąco od rozgrzanego
silnika. Więc chyba nerwy...
Nagle rozległ się skowyt hamulców. Wyrzuca mnie z siedzenia, uderzam o metalową ramę.
Na szczęście głowa cała, tylko hełm zadrasnęło. Co za licho znowu? Aha, barykada! To już
trzecia. Niech to diabli! Nic chyba z naszej eskapady nie wyjdzie.
- Dlaczego tak blisko stanąłeś? - pytam Felka widząc, że tym razem siedzimy prawie na
drzewie. - Możeś się zdrzemnął?
- A czy ja wiem? Może...
- No to cofnij trochę i poczekaj, a ja sprawdzę dla pewności ten rów.
Oszołomiony trochę zderzeniem i zły na Felka,
zapomniałem o własnym bezpieczeństwie. Mój Vis tkwił sobie spokojnie w kaburze, a
granaty - jak zwykle zabezpieczone -r- siedziały zatknięte łyżkami za pasem.
Od pierwszego wejrzenia oceniłem sytuację. Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie
objechać kawałek lasem, niż narażać wieziony ładunek na wywrócenie. Żeby sprawdzić
drogę, zagłębiłem się nieco pomiędzy drzewa. Nie uszedłem więcej niż jakieś piętnaście -
dwadzieścia metrów, gdy nagle dobiegło mnie krótkie, ostre "halt!"
W ułamku sekundy zdałem sobie sprawę ze wszystkiego. Jestem na muszce, próba użycia
Visa czy granatu byłaby szaleństwem. Jeden nierozważny ruch i tamten położy mnie trupem.
Stanąłem. Zza pobliskiej sosny wyszedł ze Schmeisserem gotowym do strzału rosły drab w
mundurze feldgrau.
- Polak?
- Polak - odpowiadam, zaskoczony dziwnie swojskim brzmieniem pytania.
- Wiela was?
- Ja sam i kierowca.
- Nie łgaj.
- Mówię prawdę.
- A w tanku wiela was tam?
- To nie tank, to samochód.
- Gdzie mos myca?
- W samochodzie.
- Co wiezies?
- Zelinowany długi karabin przeciwpancerny, zupełnie nowa broń .
- Jak to strzela? - pyta mnie major.
- ja też pierwszy raz na oczy widzę - wyznaję zafrasowany. -Ale przywiozłem instrukcję
obsługi...
- Co teraz da instrukcja! Nie czas na naukę, kiedy wróg na karku siedzi.
Mój Ursus został już tymczasem rozładowany, amunicja rozdzielona, granatów bierze każdy,
ile chce.
Wypiliśmy gorącą kawę, po czym znowu zameldowałem się u Święcickiego.
- Panie majorze, co mam dalej robić?
- Wracać do rejonu zakwaterowania.
- Rozkaz!
Felek uzupełnia paliwo. Wracamy. Tym razem bez specjalnych przygód.
- Zadanie wykonane! - melduję rotmistrzowi Siewiczowi.
- Dobra! - mówi Siewicz. - Byłem bardzo niespokojny, całą noc nie spałem.
* Karabiny przeciwpancerne wz. 35 wprowadzono do uzbrojenia wojska tuż przed wybuchem
wojny. Broń ta okazała się skutecznym, chociaż nie w pełni wykorzystanym środkiem walki z
wozami bojowymi nieprzyjaciela. Pocisk kbppanc o kalibrze 7,9 mm miał płaszcz stalowy
wypełniony rdzeniem ołowianym. Dzięki dużej prędkości początkowej, wynoszącej 1275
m/s, w momencie zderzenia z pancerzem pod kątem prostym pocisk rozpłaszczał się i
zapasem energii kinetycznej wybijał "korek" o średnicy kilkakrotnie większej od własnego
kalibru.
- Ja też, panie rotmistrzu - powiedziałem z naciskiem.
Żadnego orderu nie dostałem. Tak się często kończą krótkie wojenne epopeje...
Wracałem potem wiele razy myślą do pierwszego spotkania z żołnierzem w mundurze
feldgrau, który w nocy z 4 na 5 września w rejonie Skrzydlna - - Wiśniowa - Szczerzyć tak
walnie przyczynił się do wykonania jakże ważnego zadania. Uczynił to zapewne
nieświadomie, ale zarazem wykazał, jak silna jest w gruncie rzeczy więź między Polakami,
którą Niemcy od wieków starali się za wszelką cenę zerwać i zniszczyć.
Sekretu oczywiście dotrzymałem i nie "godołem nikomu". Dopiero teraz...
Różnych większych i mniejszych epizodów, z kampanii wrześniowej pamięć każdego z nas
zachowała bardzo wiele. Były sukcesy, były porażki. Każdy dzień przynosił coś nowego. Pod
naporem przytłaczających sił wroga 10 brygada kawalerii wycofywała się wprawdzie
systematycznie na wschód, ale nie szło z nią bynajmniej Niemcom gładko. W jej szeregi nie
wkradł się żaden zamęt, wszystko aż do końca, do zażartych walk pod Lwowem i Zboiskami,
odbywało się w idealnym niemal porządku, zgodnie z zasadami obranej przez pułkownika
Maczka takty-
ki marszu opóźniającego. Potem przyszedł pamiętny rozkaz. Czoło kolumny wjechało
właśnie na most na Dniestrze pod Haliczem. Oczekujący tam oficer sztabu, blady i
zmieszany, wręczył Maczkowi bez słowa pisemny rozkaz: 10 brygada kawalerii przekroczy
granicę węgierską na Tatarskiej Przełęczy pod Tatarowem. Rozkaz został wykonany.
Węgierska wioska Keresmeze była w dniu 19 września świadkiem początku drugiego aktu
dramatu w epopei wojennej 10 brygady kawalerii. W porządnej, zwartej kolumnie marszowej
z pełnym wyposażeniem i zdobytymi na Niemcach łupami przekraczaliśmy granicę, by
następnie - z trudem, po wielu najrozmaitszych i nieprzewidzianych przygodach, najczęściej
na własną rękę, niewielkimi grupkami lub wręcz indywidualnie - trafić na Zachód, a potem
wejść w skład 1 dywizji pancernej, której trzon stanowiła właśnie 10 brygada kawalerii.
Patrzyłem na gładką powierzchnię kanału, rozmyślając o wyjątkowej roli, jaką dane mu było
odegrać w ciągu trwającej już od kilku lat wojny. Patrzyłem i dziwiłem się. Wszystko
wskazywało na to, że przy współczesnej technice wojennej kanał La Manche to żadna
przeszkoda. A jednak...
Nie do przebycia okazał się zwłaszcza dla Niemców na początku wojny, wiele kłopotu
przysporzył też aliantom w czasie inwazji na kontynent europejski. Jeśli polska 1 dywizja
pancerna nie odczuła tego na sobie, to tylko dlatego, że przeprawiała się już wówczas, gdy
wojska alianckie znajdowały się na drugim brzegu i toczyły ciężkie boje o poszerzenie
uchwyconego na plażach Normandii przyczółka.
Któż zdoła określić, jak wielki haracz krwi wchłonęły wody kanału? Pierwsi daninę złożyli
żołnierze angielskiego korpusu ekspedycyjnego, którzy pod ciosami pancernych dywizji
Hitlera wycofywali się w pośpiechu z kontynentu. Wojska niemieckie parły zwycięsko na
zachód - przez Holandię, Belgię i Francję, nie natrafiając prawie na żaden .opór. Anemiczne
działania obronne armii francuskiej były po prostu żenujące. Generał Gamelin - naczelny
wódz francuskich sił zbrojnych - wykazał zupełną nieudolność, jego następca, Weygand,
objąwszy dowództwo w najbardziej krytycznym momencie, nie zdołał już opanować chaosu i
paniki, jaka ogarnęła walczące na froncie oddziały. Żadne rozkazy nie przywróciły porządku
w armii. Dowództwo jej zwróciło się wówczas w Paryżu do generała Sikorskiego z prośbą,
aby niezwłocznie wysłał na front wszystkie polskie oddziały, jakie ma w dyspozycji, dla
ratowania sytuacji.
Do akcji weszły wówczas dwie dywizje piechoty i pospiesznie sformowana brygada
zmotoryzowana, nie osiągnąwszy ani pełnej gotowości bojowej, ani etatowego uzbrojenia i
wyposażenia. Udział tych jednostek w walkach, bardzo ofiarny i ambitny, nie mógł zaważyć
na ogólnym położeniu. Podzieliły one los rozbitej armii.
W takich właśnie warunkach, wśród panującego rozgardiaszu, w atmosferze ponoszonej
klęski, wycofywał się angielski korpus ekspedycyjny z frontu w kierunku Dunkierki, aby
następnie pod gradem bomb załadować się na okręty i odpłynąć na drugą stronę kanału.
Wśród ewakuujących się oddziałów nie zabrakło i nas, Polaków. Większość naszych
żołnierzy wylądowała w portach angielskich na początku trzeciej dekady czerwca 1940 roku,
bezpośrednio po klęsce Francji. Wielka Brytania znalazła się wówczas sama w nie lada
opałach, w każdej chwili groziła jej inwazja Niemców, nic więc dziwnego, że przyjęli nas
Anglicy z otwartymi rękoma, serdecznie i gościnnie. Pamiętam swoją podróż z Plymouth -
portu u południowo-zachodnich wybrzeży Anglii - przez Bristol, Birmingham i Liverpool aż
w okolice Glasgow. Uszy pełne jeszcze były huku dział, potężnych wybuchów bombowych,
warkotu silników, postękiwania ziemi. Aż trudno było uwierzyć, że gdzieś na świecie może
być taka cisza. Z okien wagonów obserwowaliśmy błogi spokój angielskich miast i osiedli
tonących w kwiatach. Zupełnie inny, nierzeczywisty, zdawało się, świat. Spokój ten i tutaj
miał być wkrótce zakłócony nalotami niemieckich bombowców.
W Bellahouston Park pod Glasgow, w Douglas
Park, Biggar, Crawford i w innych znajdujących się na terenie Szkocji skupiskach Polaków
szybko zawiązywała się przyjaźń z miejscową ludnością. Wobec wspólnego wroga
jakiekolwiek uprzedzenia, gdyby nawet obiektywnie istniały, nie były brane w rachubę.
Zewnętrznym znakiem łączącej nas przyjaźni i wspólnoty interesów były powstałe niedługo
potem takie organizacje, jak Towarzystwo Szkocko--Polskie czy Towarzystwo Angielsko-
Polskie.
W Anglii dużym skupiskiem Polaków był wówczas Liverpool. Znajdujący się tam polscy
lotnicy, sformowani po parotygodniowym przeszkoleniu w dywizjony, już w sierpniu i
wrześniu 1940 roku wsławili się - obok dywizjonów brytyjskich - w obronie Londynu,
posyłając na ziemię wiele niemieckich samolotów. Rozgorzały walki zacięte, na śmierć i
życie. Kto wie, co by się stało, gdyby obrona powietrzna Londynu nie wytrzymała uderzenia
hitlerowskiej Luftwaffe. Do wygrania bitwy o Wielką Brytanię (Battle of Britain) w dużym
stopniu przyczynili się Polacy, nic dziwnego więc, że i my w Szkocji odczuliśmy, jak bardzo
poszły w górę polskie akcje. Z namiotów przeniesiono nas wkrótce do stałych, ogrzewanych
pomieszczeń, ludność cywilna otworzyła nam szeroko drzwi swoich domów i serca, nie
szczędziła poczęstunków, dając wiele dowodów przyjaźni. Nieprawdą okazało się wykpiwane
powszechnie szkockie skąpstwo.
Najpierw - jako gotowi już żołnierze frontowi przezbrojeni w angielską broń, wysłani
zostaliśmy na wschodnie wybrzeże Szkocji. Przypadł nam do obrony półwysep File i
hrabstwo Angus. Wzdłuż wybrzeża rozciągały się pola minowe i zasieki z drutu kolczastego.
Mieszkaliśmy w półokrągłych barakach z falistej blachy, nazywanych żartobliwie beczkami
śmiechu. Służba polegała na patrolowaniu i strzeżeniu wydzielonego odcinka, zadaniem było
nie dopuścić do lądowania niemieckiego desantu.
Nasi saperzy solidnie napracowali się przy tych umocnieniach, ale w gruncie rzeczy wobec
braku armat i ciężkiej broni maszynowej, której wówczas nie było jeszcze w Anglii pod
dostatkiem, nie stanowiły one poważnej przeszkody. Niemniej jednak pełniliśmy służbę z
niemałą satysfakcją, że angielscy gospodarze obdarzają nas takim zaufaniem.
W dniu 7 marca 1941 roku przybyła na inspekcję obrony nadbrzeżnej w Szkocji brytyjska
para królewska - król Jerzy i jego małżonka Elżbieta. W miasteczku Forfar, gdzie kwaterował
sztab 10 brygady kawalerii, odbyła się z tej okazji przeprowadzona z wielką pompą defilada
polskich oddziałów. Zjechał do Forfar cały korpus dyplomatyczny, generalicja i oficerowie,
nie tylko angielscy. Z wielkich dostojników brakło bodajże tylko Churchilla.
Był to jeden z naszych wielkich dni. Królowa rozmawiała przyjaźnie z żołnierzami.
Interesowało ją wszystko - warunki bytowe, ewentualne życzenia pod adresem gospodarzy.
Zapytała, w jaki sposób i przez jakie kraje dostaliśmy się do Wielkiej Brytanii.
- Słyszeliśmy przez radio - rzekła z lekkim uśmiechem - że Niemcy nazywają was turystami
generała Sikorskiego...
- Możliwe - padła odpowiedź któregoś z naszych - ale turystami niebezpiecznymi dla nich.
Niech tylko zdarzy się okazja...
Po defiladzie odbyło się w kasynie oficerskim przyjęcie dla gości. Jego gospodarz - sam
generał Maczek - dwoił się i troił, żeby wszystko wypadło jak najlepiej. Jako zwolennik
dużego rozgłosu, był w owym dniu w swoim żywiole. Zacierał z zadowolenia ręke.
"Dobrze^- mówił - niech wiedzą wszyscy, że żołnierz polski jest na ziemi brytyjskiej, że
gotów nadal walczyć, jak zawsze w historii, za wolność waszą i naszą".
Szeregi nasze z tygodnia na tydzień rosły. Mimo obiektywnych trudności - do Wielkiej
Brytanii coraz trudniej było się dostać: wokół woda i niemieckie okręty podwodne, siejące
grozę i śmierć - ściągali ze świata na wieść o tworzeniu Polskich Sił Zbrojnych coraz to nowi
tułacze, żądni odwetu na Niemcach.
We wszystkich oddziałach polskich w szybkim tempie postępowało szkolenie nowych
kierowców. Na kursy prowadzenia pojazdów nie trzeba było nikogo namawiać ani
wyznaczać. Ochotników nie brakowało. Ciągle jednak nie wiadomo było, czym
jesteśmy i czym będziemy - piechotą czy bronią pancerną. Każdy z nas wiedział doskonale z
własnego doświadczenia - i z września, i później z Francji - co bardziej potrzebne jest
przeciwko Niemcom; nikt nie chciał słuchać o tym, by zostać piechurem. Nie było końca
zażartym dyskusjom. Generał Maczek, podobnie jak przedtem we Francji, molestował,
przekonywał Sikorskiego, że prawie wszyscy przeszli kursy kierowców, że gdy już będzie
wiadomo, że pancerna - wyszkolenie pójdzie sprawniej. Polska nie miała przecież - mówił -
żadnej wielkiej jednostki pancernej a w kampanii wrześniowej niemieckim dywizjom
pancernym i zmotoryzowanym przeciwstawiła zaledwie 10 brygadę kawalerii
(zmotoryzowaną), Warszawską Brygadę Pancerno-Motorową (nie doszkoloną) i kilka
batalionów pancernych, rozdrobnionych przy armiach. Była to, oczywiście, kropla w morzu
wobec dobrze zorganizowanych, wyszkolonych, uzbrojonych, ruchliwych i sprawnie
dowodzonych niemieckich dywizji pancernych. Obecnie więc, gdy istnieje w Wielkiej
Brytanii możliwość zorganizowania polskiej dywizji pancernej, o potężnej sile ognia, należy
skwapliwie z tego skorzystać, by móc - kiedy nadarzy się po temu okazja - dać Niemcom
porządnego łupnia u boku aliantów. Tak myśleli wszyscy z nas - od prostego szeregowca do
generała Maczka. Sprawa nie była jednak łatwa i nie bez trudu zdołano ją przeforsować w
Londynie. Tym większa była więc nasza radość, gdy wreszcie Sikorski, po uzgodnieniu z
Brytyjczykami, mianował w dniu 1 marca 1942 roku generała Maczka dowódcą pierwszej
polskiej dywizji pancernej (First Polish Armoured Division). Data ta oznacza zarazem
narodziny 1 DPanc.
Teraz dopiero zawrzało jak w ulu. Dywizja pancerna według ówczesnych etatów brytyjskich
stanowiła poważną siłę uderzeniową. Trzeba było dołożyć wszelkich starań, by siła ta w
konkretnych, bojowych warunkach została należycie wykorzystana. A zatem znowu
szkolenie, tyle że teraz już systematyczne, forsowne i wymagające o ile większego nakładu
pracy niż proste szkolenie kierowców dla potrzeb jednostki zmotoryzowanej. Brytyjczycy
otworzyli .dla Polaków wszystkie swe poligony, obozy, szkoły, powstały przy tych
szkołach polskie kursy - w Bovington, Lulworth, Oxford, Catterick. Gdy już wszystkie
oddziały zostały przeszkolone i zgrane, odbyły się ćwiczenia dwustronne dywizji z dywizją
kanadyjską (w 1943 roku), a potem1 - tuż przed inwazją - z dywizją francuską.
Ofensywa sprzymierzonych wyznaczona była na pierwszą dekadę czerwca 1944 roku. Nie
znaliśmy jeszcze dokładnych terminów, każdy wyczuwał tylko pismo nosem.
5 czerwca przyszedł rozkaz zarządzający ciszę radiową; nieomylny znak, że zaczyna się dziać
coś ważnego. I rzeczywiście, działo się - zwłaszcza na kanale La Manche, gdzie rozszalał się
sztorm. W taką pogodę samoloty nie mogły startować, nie powinny też wychodzić w morze
okręty. Mimo to następnego dnia - 6 czerwca - radio i prasa podały, że wojska alianckie
wylądowały na wybrzeżu francuskim.
Nastąpiło odprężenie. Radowało się na Wyspach Brytyjskich wszystko, co żyło. Wojska
alianckie , ogarnął entuzjazm. Cieszyli się Brytyjczycy i Amerykanie, Kanadyjczycy i
Francuzi, radość ogarniała Holendrów, Norwegów i nas, Polaków. Mówiono później, że
gdyby każdy z trzech wyznaczonych na, inwazję dni - 5, 6 lub 7 czerwca - okazał się dla
aliantów równie niełaskawy jak pierwszy, konsekwencje mogłyby się okazać bardzo żałosne.
W zatłoczonych rejonach koncentracji, zajętych już zresztą przez następne rzuty, trzeba
byłoby czekać czternaście, a może nawet dwadzieścia osiem dni do następnej fazy księżyca
(przypływy i odpływy), przy czym nie ulegało wątpliwości, że w ciągu tego czasu Niemcy
dowiedzieliby się o planowanej inwazji.
Gdyby zła pogoda miała trwać jeszcze parę miesięcy, przeciwnik nie potrzebowałby żadnych
innych środków do obrony wybrzeża Normandii.
Jak się później dowiedzieliśmy, z warunkami atmosferycznymi w czasie przeprawy
pierwszego rzutu nie było najlepiej. Nic dziwnego, żeby inwazji na kontynent zapewnić w
maksymalnym stopniu szanse
powodzenia, musiało być spełnionych jednocześnie kilka warunków.
Konwoje szturmowe mogły przekroczyć kanał wyłącznie w nocy, aby ukryć przed
nieprzyjacielem siłę i kierunek poszczególnych uderzeń. Dla desantu z powietrza niezbędne
było światło księżyca. Z kolei przed wysadzeniem wojsk szturmowych z okrętów potrzebne
było czterdzieści minut światła dziennego - warunek konieczny, by skutecznie wykonać
przygotowanie artyleryjskie i bombardowanie lotnicze. Ponadto przeszkody nadbrzeżne
trzeba było usunąć przed wysadzeniem wojska, czemu nie sprzyja wysoka fala, wówczas
bowiem przeszkód tych po prostu nie widać.
Mimo złej pogody desant - aczkolwiek ze znacznymi stratami materiałowymi - udał się.
Najpierw na przedpolach plaż zrzucono dwie amerykańskie dywizje powietrznodesantowe, 82
i 101, które zablokowały podejście niemieckiej odsieczy i utrzymywały swe pozycje do
chwili nadciągnięcia dywizji szturmowych: amerykańskich na prawym i brytyjskich na
lewym skrzydle zdobytego przyczółka, którego długość po kilku już dniach wynosiła
sześćdziesiąt mil.
Tak więc mimo panujących na kanale sztormów operacja "Overlod" - bo taki kryptonim
nadano planowanej inwazji aliantów na kontynent - udała się. Przyczółek został uchwycony
przez zaskoczenie. Pierwszy impet uderzenia aliantów na kierunku działania Brytyjczyków
udało się Niemcom powstrzymać przy wsparciu 352 dywizji piechoty, odbywającej akurat w
tym rejonie ćwiczenia. Co prawda Brytyjczykom, a ściślej mówiąc ich dowódcy
Montgomery'emu, i tak nie spieszyło się zanadto do pogłębiania przyczółka. Postanowił on
bowiem czekać w rejonie Caen, aż Amerykanie opanują cały Półwysep Normandzki wraz z
Cherbourgiem, zrobią w tył zwrot i szerokim półkolem wyjdą na linię Caen - Laval,
wyzwalając jeszcze po drodze i oczyszczając od nieprzyjaciela kawałek Półwyspu
Bretońskiego.
Tak się faktycznie stało. Montgomery'emu na wyczekiwaniu pod Caen zeszło ponad miesiąc.
Podejmowano wprawdzie w tym czasie próby zdobycia miasta od czoła, kończyły się one
jednak niepowodzeniem i pokaźnymi stratami Brytyjczyków. Caen było - tak przynajmniej
utrzymywał Montgomery wobec Eisenhowera i dowódcy wojsk amerykańskich, Bradleya -
"twarde jak skała i nie do zdobycia". Jakkolwiek o opinii tej i Eisenhower, i Bradley mieli
swój własny, raczej sceptyczny sąd, nie przeciwstawiali jednak Montgornery'emu żadnych
kontrargumentów. Podobno nie śmieli. Czuli zbyt duży respekt dla dowódcy brytyjskiej 8
armii, który pokonał w Afryce takiego asa jak Rommel i którego otaczał powszechny podziw,
szacunek, nimb dostojeństwa. Wkrótce od króla i rządu brytyjskiego miała przybyć delegacja,
aby wręczyć Montgomery'emu najwyższe ordery angielskie: Order Łaźni i Order
Podwiązki, a także tytuł Lorda of El-Alamein i awans na marszałka polnego.
Montgomery był świadom tego, że znajduje się u szczytu sławy. Rozpierała go duma i... stroił
fochy. Nie raczył jeździć osobiście na zarządzane przez naczelnego wodza wojsk alianckich
odprawy, posyłając tam zazwyczaj w zastępstwie szefa sztabu, generała Guiganda, a gdy coś
działo się nie po jego myśli, groził, że on za niepowodzenie nie odpowiada, że historia oceni,
kto miał rację. Wcześniej niż historia zainteresowały się jednak "Montym" amerykańskie
społeczeństwo i prasa. Jak to się dzieje, że działające na tym samym teatrze wojny wojska
brytyjskie mają znacznie mniejsze straty niż Amerykanie? - pytano. Miarka najwyraźniej
przebrała się i jakkolwiek dysproporcje w poniesionych stratach miały swoje naturalne
uzasadnienie - zadania Amerykanów były niewspółmiernie większe, musieli opanować
trudny i rozległy teren - Eisenhower zaczął się gęsto tłumaczyć, a Montgomery przystąpił
wreszcie do konkretnej roboty. Przypuszczalnie na postawę dowódcy wojsk brytyjskich
wpłynęło jednak co innego - dowiedział się on w tym czasie o wzmożonych niemieckich
próbach z pociskiem rakietowym V-2 i zamiarze obrócenia Londynu w gruzy. Tego nie
można było lekceważyć.
Miasto Caen - starte na popiół - zostało ostatecznie zdobyte 9 lipca.
Na front przybywało tymczasem coraz więcej alianckich wojsk. Już 2 lipca 1944 roku w
Normandii znajdowało się blisko milion żołnierzy (13 dywizji amerykańskich, 11 brytyjskich
i 1 kanadyjska). Na początku sierpnia liczba związków taktycznych wzrosła ogółem do 38
dywizji piechoty i pancernych.
Wreszcie przyszła kolej na nas. Byliśmy trzydziestą dziewiątą dywizją aliancką, która
przepłynęła przez kanał. Od wielu już tygodni każdy z nas wyczekiwał tego momentu,
wszystkie dyskusje - niezależnie od ich tematu - kończyły się niezmiennie tym samym
pytaniem: kiedy wreszcie ruszymy?
Nasza dywizja była już wówczas zgrana i wszechstronnie wyszkolona. W jej skład
wchodziły: kwatera główna ze szwadronem sztabowym i szwadronem regulacji ruchu, 10
pułk strzelców konnych, który był pancernym oddziałem rozpoznawczym dywizji, 10
brygada kawalerii pancernej (1 i 2 pułk pancerny, 24 pułk ułanów i 10 pułk dragonów), 3
brygada strzelców (łącznie trzy bataliony: podhalański, 8 i 9 oraz samodzielny szwadron
ckm), artyleria dywizyjna - 1 i 2 pułk artylerii motorowej, 1 pułk artylerii przeciwpancernej i
1 pułk artylerii przeciwlotniczej batalion łączności, batalion saperów oraz liczne dobrze
rozbudowane służby.
Zachowaliśmy wprawdzie tradycyjne "konne" nazwy, ale dywizja była na wskroś
zmotoryzowana etat obejmował 4000 różnych pojazdów kołowych półgąsienicowych i
gąsienicowych: samochodów
motocykli, transporterów i ciągników. Trzonem dywizji była silna broń pancerna (381
czołgów średnich i lekkich) wspierana przez liczną artylerię, złożoną z dział samobieżnych i
holowanych. Wyjściowy stan wynosił 885 oficerów oraz 15 210 podoficerów i szeregowych.
Jak widać, w porównaniu z 10 brygadą kawalerii z września 1939 roku dywizja prezentowała
się imponująco, a o jej wartości bojowej mogliby chyba najwięcej powiedzieć sami Niemcy.
Spłaciliśmy im z nadwyżką wszystkie wojenne "długi", kończąc stare porachunki potężną
nawałą artyleryjską trwającą całą noc z 4 na 5 maja 1945 roku do godziny 7.59. Na tę godzinę
wyznaczono koniec działań i kapitulację Niemców przed frontem naszej dywizji. Wróćmy
jednak do Szkocji. W połowie maja, jeszcze przed inwazją, dywizję przerzucono na poligon
w hrabstwie York, gdzie zajęliśmy kwatery opuszczone przez naszą poprzedniczkę -
brytyjską pancerną dywizję gwardii, przesuniętą w pobliże portu załadowczego. "Oko
opatrzności - znak rozpoznawczy tej dywizji - ciągle już odtąd znaczyło przed nami drogę.
W pierwszych dniach lipca wyjechali jako czołówka rozpoznawcza z poligonu do brytyjskiej
11 dywizji pancernej, walczącej już pod Caen, szef sztabu dywizji pułkownik Levittoux,
kwatermistrz major Rutkowski i brytyjski oficer łącznikowy major Wills. pojechali, by zebrać
najświeższe doświadczenia z pola walki na kontynencie. W ciągu pierwszych dwóch dni
zdążyli się dowiedzieć, że Niemcy bronią się zaciekle, a amerykańskie Shermany *, to po
prostu pudła w porównaniu z niemieckimi Panterami i Tygrysami. Pociski wchodziły w ich
lany pancerz jak w masło. Ponadto Luftwaffe, spędzona w dzień całkowicie z nieba, nocą
buszuje bez przerwy, wyrządzając niemałe szkody. Właśnie na taki nalot trafiła nasza
czołówka. Niemieckie bomby były, niestety, celne. Zginął na miejscu Levittoux, a major
Wills zmarł w drodze do polowego szpitala. Rannych kierowców - kaprala Pomagalskiego i
starszego strzelca Przybosia - zabrali Kanadyjczycy do punktu opatrunkowego. Jedynie
Rutkowski - nawet nie draśnięty - powrócił w ponurym nastroju, by zdać relację z owej
wyprawy.
W Aldershot - naszym obozie przejściowym - pod wpływem tych wieści zawrzało jak w ulu.
Zaczęto w pośpiechu przyspawać do burt Shermanów dodatkowe płyty stalowe dla osłony
wrażliwych części kadłubów. Jednocześnie przyjmowaliśmy nowe partie sprzętu pancernego i
zmotoryzowanego. Pracy o General Sherman - podstawowy czołg średni aliantów, używany
masowo na froncie zachodnim w latach 1944-1945. Produkowany seryjnie w USA w kilku
wersjach, które różniły się uzbrojeniem, zawieszeniem i grubością pancerza. W okresie wojny
wykonano łącznie ponad 49 000 tych czołgów. Dane modelu podstawowego General
Sherman I: ciężar - 30,2 tony, załoga - 5 osób, uzbrojenie - 1 armata 76,2 mm, 1 wkm 12,7
mm, 2 km 7,62 mm, silnik - 400 KM, prędkość - 40 km/h.
było przy tym co niemiara. Dla skrócenia czasu oczekiwania wieczorami oglądaliśmy
występy zespołów estradowych, wśród których nie zabrakło również serdecznie
oklaskiwanych grup radzieckich: przy akompaniamencie bałałajek urocze Marusie i
Wierioczki tańczyły z werwą swe narodowe tańce.
22 lipca z Movement Control * dowództwo dywizji otrzymało nowy schemat marszruty.
Wynikało z niego, że niektóre oddziały pojadą na południe najkrótszą trasą przez Portsmouth.
24 lipca zarządzono pogotowie marszowe, a następnego dnia o świcie do portu załadowczego
Tilbury wyruszył pierwszy rzut dywizji, tzw. advanced party - wysunięty oddział złożony z
przedstawicieli wszystkich jednostek dywizji, razem ponad tysiąc oficerów i szeregowych
oraz kilkaset różnych pojazdów kołowych i gąsienicowych. Zadaniem tego rzutu było
przygotowanie biwaków dla dywizji po francuskiej stronie kanału La Manche. Dowódcą "ad-
vanced party" mianowany został, wówczas jeszcze w stopniu pułkownika, Franciszek
Skibiński. Wśród wyruszających na południe znalazłem się i ja, jako przedstawiciel służb
kwatermistrzowskich. Byłem wtedy podporucznikiem, oficerem benzynowym. Ta pozornie
prozaiczna funkcja ma istotne znaczenie w każdej jednostce zmotoryzowanej. Do moich
obowiązków należało zaopatrywanie wszystkich oddziałów
* Służba regulacji ruchu.
w paliwo i smary. Nie byłem zresztą sam. W tym celu stworzona była specjalna kompania
benzynowa. Pojazdy mechaniczne, a zwłaszcza czołgi i transportery opancerzone, zużywają
w warunkach polowych tysiące litrów benzyny. Jakiekolwiek zakłócenie w dostawie
płynnego paliwa od razu odbije się niekorzystnie na gotowości bojowej oddziałów, może
nawet uniemożliwić wykonanie określonych zadań na froncie. Nie musiałem być zawsze w
czołówce walczących wojsk, ale ambicja nakazywała mi, aby dzielić ich los na równi z
każdym żołnierzem. Dzięki temu właśnie brałem bezpośredni udział w różnych działaniach
dywizji na najbardziej wysuniętych kierunkach. Przeżyłem także piekło na "Maczudze", o
którym chciałbym przypomnieć po dwudziestu czterech latach * od tamtych ciężkich dni, gdy
na dalekiej francuskiej ziemi w ogniu nieprzyjaciela walczyli i ginęli polscy pancerniacy.
Załadunek w porcie Tilbury odbył się sprawnie i szybko. Wkrótce stałem na pokładzie,
mrużąc oczy od jaskrawego słońca. Lipcowy upał wyciskał z ludzi strumienie potu. Pękaty
"Robert-Henry" kołysał się łagodnie na spokojnej fali. W cieniu na ławeczce siedział
samotnie, pykając fajeczkę, pułkownik Skibiński,
- No, jak się płynie, poruczniku? - zapytał, gdy go mijałem.
- Zupełnie dobrze, tylko coś za długo - odrzekłem. - Wieczorem wyszliśmy w morze, o
północy był Dover, teraz jest już godzina czternasta, a francuskiego brzegu jak nie widać, tak
nie widać. Czy w naszej tabeli ruchu ktoś przypadkiem nie nawalił?
Pułkownik uśmiechnął się.
- Niech się pan nie martwi, poruczniku. Anglicy to przecież ludzie punktualni i dobrzy
organizatorzy. Wszystko będzie w porządku.
Spojrzałem na taflę wody, daleko w stronę Normandii, nad którą snuła się szara mgiełka. W
uszach zadźwięczały skierowane do nas niedawno słowa Montgomery'ego: Good luck to each
one of you. And good hunting on the mainland of Europę.
* Po dwudziestu czterech latach, gdyż pierwsze wydanie tomiku ukazało się w roku 1968
.
SPOTKANIE Z MONTGOMERYM
W dniu 6 sierpnia 1944 roku do rejonu ześrodkowania naszej dywizji, już po francuskiej
stronie kanału Przybył dowódca 21 Grupy Armii, świeżo awansowany brytyjski marszałek
polny, Montgomery, który w tym właśnie czasie wizytował nowo przybyłe Podległe mu
Jednostki. Spotkanie marszałka z polską kadrą, od dowódców kompanii wzwyż, nastąpiło na
rozległej polanie pod Bayeux, gdzie zebrał się w czworoboku komplet oficerów. Przy
ustawionej zawczasu mapie rejonu działań stanął "Monty", ubrany - jak na dowódcę takiego
szczebla - w sposób co najmniej dziwaczny. Zamiast mundurowej kurtki miał na sobie swój
nieodłączny różowy sweterek, cywilne welwetowe spodnie, zamszowe pantofle i czarny beret
wojsk pancernych z dwiema odznakami. Jak utrzymywali dobrze podobno poinformowani, na
wybór takiego stroju wpłynęła chęć zostania oryginalnym.
Na temat źródeł popularności Montgomery'ego krążyły najrozmaitsze wieści. Cokolwiek by
kto nie mówił, pozostanie faktem, że - jak przyznaje generał Franciszek Skibiński - sam
marszałek "zużywał dużą część swego intelektu na to, aby stać się postacią oryginalną i
popularną".
Wożenie przy sobie całej menażerii (przy należącym do wodza domu na kółkach, tzw.
karawanie, widziało się pawie, papugi, psy i wiele innych okazów świata zwierzęcego) czy
zmuszenie swego sztabu do wspólnego odśpiewywania psalmów, w której to czynności
marszałek występował w roli zapiewajły - to tylko niewinne śmiesznostki. Miał. Montgomery
i inne zwyczaje, wywołujące znacznie więcej komentarzy.
Zwycięzca spód El-Alamein zażywał spokojnego odpoczynku - tak przynajmniej
przekonywał innych i sam w to święcie wierzył - tylko na piasku pustyni. W związku z tym
wożono za nim worek piasku z Libii, którym posypywano miejsce pod karawanem wodza.
Ponieważ skąpy z konieczności zapas piasku z Afryki szybko się wyczerpał, ordynansi
napełniali worek pierwszym lepszym spotkanym po drodze. Wiedziała o tym cała 21 Grupa
Armii, z wyjątkiem - oczywiście - marszałka Montgomery'ego.
Nic dziwnego, że zgromadzonym na polanie oficerom, wpatrzonym w postać dostojnego
gościa, mimo woli cisnęły się do głowy owe krążące w wojsku i wzbudzające powszechną
wesołość ciekawostki.
Marszałek tymczasem, nie zwlekając, przystąpił do rzeczy. Wytłumaczywszy, dlaczego tak
długo dreptał wokół Caen - inwazja rozpoczęła się 6 czerwca 1944 roku, a więc równo dwa
miesiące temu - przeszedł do oceny położenia nieprzyjaciela i sił, jakimi on rozporządza, a
następnie przedstawił zadania wojsk sprzymierzonych na sierpień.
- Mój plan wprowadzenia Niemców w błąd - mówił z widoczną satysfakcją, wskazując na
mapę - udał się całkowicie. Do końca lipca ich odwody pancerne były w rejonie Caen. Od
pierwszych dni sierpnia stało się jednak widoczne, że główną bitwę o Francję zamierzają
stoczyć na zachód od Sekwany. Niemieckie odwody pancerne, skoncentrowane na zachód od
Argentan, uderzyły na armie amerykańskie w rejonie Mortain. Cel tego uderzenia jest jasny:
dotrzeć do morza w rejonie Avranches i odciąć te siły amerykańskie, które są już na
wysokości Domfront - Mayenne - Laval. Ta ich decyzja jest mi bardzo na rękę, zaistniała
bowiem możliwość kompletnego otoczenia i zniszczenia dywizji niemieckich związanych w
walce z Amerykanami...
- I właśnie dlatego - kontynuował marszałek po chwili - kanadyjska pierwsza armia otrzymała
rozkaz wyjścia z rejonu Caen i uderzenia w dniu siódmego sierpnia na Falaise.
Oczy obecnych skierowały się znowu na mapę, po której marszałek wodził końcem trzciny.
Sytuacja zarysowała się zupełnie przejrzyście.
Na prawym skrzydle wojsk sprzymierzonych Amerykanie - złamawszy opór niemiecki w
wąskim korytarzu pod Avranches - wrzucili przez ten korytarz całą 3 armię generała Pattona,
z której jeden korpus udał się na zachód, by opanować Bretanię i jej porty, reszta zaś na
południe, w kierunku Loary. Niemcy - zamiast zdecydować się na jedyne w tej sytuacji
rozsądne posunięcie: wycofanie swych wojsk na linię Sekwany - skoncentrowali w okolicy
miasteczka Mortain grupę pancerną Eberbacha w sile sześciu dywizji i uderzyli w kierunku
Avranches, chcąc odciąć 3 armię generała Pattona od amerykańskich sił głównych. Nie trzeba
było wielkiego doświadczenia, by przedsięwzięcie to uznać za krok samobójczy. Alianci
mieli wówczas druzgocącą przewagę w lotnictwie - główny dowódca wojsk sprzymierzonych,
generał Eisenhower, dysponował dwunastoma tysiącami samolotów!
Uderzenie Eberbacha, którego od północy osłaniała niemiecka 7 armia generała Haussera,
związana w walce z amerykańską 1 armią i brytyjską 2 armią, szło ze wschodu na zachód.
Kierunku Caen - Falaise broniła niemiecka 5 armia pancerna öberstgruppenführera Seppa
Dietricha. Taka organizacja frontu niemieckiego istniała do momentu rozgromienia grupy
Eberbacha, po czym wszystkie trzy zgrupowania niemieckie połączyły się w jedno pod nazwą
7 armii.
Dowiedziawszy się o desperackim manewrze niemieckim, dowództwo alianckie dostrzegło
szansę otoczenia i zlikwidowania hitlerowskiej 7 armii w kotle pomiędzy Mortain, Argentan i
Falaise. Podjęto w związku z tym dwustronny manewr okrążający, który miał być wykonany
przez nacierający z południa na Argentan XV korpus amerykański 3 armii oraz kanadyjską 1
armię, która ku temu samemu Argentan miała zdążać od północy, poprzez Falaise. W składzie
kanadyjskiej 1 armii nacierać miała polska 1 dywizja pancerna.
Uchwycenie Falaise oznaczałoby - jak wynikało ze słów Montgomery'ego - opanowanie
głównego węzła dróg, przecięcie linii komunikacyjnych i, co ważniejsze, zamknięcie drogi
odwrotu walczącym z Amerykanami armiom niemieckim. Słowem, zadaniem
Montgomery'ego, a ściślej mówiąc wchodzącej w skład jego 21 Grupy Armii kanadyjskiej 1
armii, było całkowite okrążenie wojsk niemieckich w rejonie Caen - Falaise.
- Niemcy - kontynuował marszałek - którzy w tej chwili liczą się już, rzecz jasna, z tą
niekorzystną dla siebie ewentualnością, chcąc ją za wszelką cenę udaremnić, postawili nam
barierę na południe od Caen.
Tu Montgomery przyłożył trzcinkę do przedniego skraju pozycji niemieckich na mapie.
- A my z tą barierą zrobimy jutro tak - powiedział, uderzając ręką trzcinkę, która upadła
obok. Siedzący w kucki na trawie adiutant podniósł ją i podał wodzowi.
Zgromadzeni oficerowie słuchali w skupieniu. Niejednemu od dawna marzył się odwet za
polski wrzesień, niejeden wzrok już pałał na samą myśl o boju. Jaką jednak im, żołnierzom
polskiej dywizji, przyjdzie odegrać rolę?
jakby odgadując te myśli, Montgomery wyjaśnił:
- Pozycje Niemców na południowy wschód od Caen stanowią zawiasy ich obrony. Zadaniem
drugiego korpusu *, a przede wszystkim waszym, jest wyważyć te "zawiasy". Wówczas droga
do Francji będzie otwarta...
* Mowa o dowodzonym przez gen. Simondsa kanadyjskim 2 korpusie, w którego skład wchodziła polska 1 dywizja
pancerna.
"Zawiasy" miały się naprawdę okazać potężnie rozbudowaną obroną. Nie uprzedzajmy
jednak wypadków...
Przed paru dniami, u progu sierpnia, dowiedzieliśmy się o wybuchu powstania
warszawskiego. Spadło to na nas nagle, jak grom z jasnego nieba. Chociaż nikt realnie
myślący nie dawał powstaniu szans zwycięstwa, choć było nam przez to i smutno, i ciężko,
coś tam przecież drgnęło w duszy polskiej, zawrzała krew, ręce aż świerzbiły, tak chciało się
czynu.
- Tu pomożemy Warszawie - obiecywaliśmy sobie. - Z daleka, jeśli nie można inaczej.
Oczekując dalszego biegu wydarzeń, słuchaliśmy polskich komunikatów BBC. Poprzedzała
je i kończyła melodia "Z dymem pożarów".
Jedne z naszych oddziałów były już wówczas na lądzie w Normandii, w rejonie
ześrodkowania, niektóre lądowały na plażach w Arromanches, jeszcze inne dopiero płynęły
do wybrzeża Francji. A walki już trwały, szczególnie zacięte nad rzeką Orne. Chodziło o to,
by nieustannymi działaniami zaczepnymi narzucić Niemcom przekonanie, że z tego właśnie
kierunku nastąpi główne uderzenie aliantów. Gdyby chwyt ten się udał, dowództwo
niemieckie powinno tu właśnie zgrupować swoje odwody.
Stało się zgodnie z przewidywaniami. Pod koniec I czerwca w walkach w rejonie Caen brało
udział sześć odwodowych niemieckich dywizji pancernych. Odciążyło to w znacznym stopniu
Amerykanów, którzy 26 czerwca opanowali port Cherbourg, a 30 lipca rejon Avranches -
Mortain, przygotowując swoją 3 armię pod dowództwem Pattona do uderzenia na Paryż.
Trudno nie oddać sprawiedliwości Montgomery'emu, gdy - kierowany słabością, jaką jest
akcentowanie własnych zasług - utrzymywał, że to on własną smykałką ściągnął na siebie
sześć dywizji pancernych wroga, aby ułatwić zadanie Amerykanom. Dywizje owe miały
jednak swobodę ruchu wzdłuż linii frontu, poza plecami własnych oddziałów 7 armii, i w
razie potrzeby mogły zjawić się w Caen przy 5 armii Seppa Dietricha, w Vire czy nawet w
Mortain. Ponieważ jednak potrzeba taka nie zaszła, Niemcy po prostu zaczęli lekceważyć
stojącą przed nimi brytyjską 21 Grupę Armii. Wtedy właśnie nastąpiło uderzenie grupy
pancernej Eberbacha.
W rezultacie zlekceważenia groźnej dla nich 21 Grupy Armii i niedoceniania przytłaczającej
przewagi lotnictwa alianckiego Niemcy zostali sparaliżowani w swoich poczynaniach i
najniespodziewanie dla siebie znaleźli się w kotle. Gdy kocioł ten zaczął się zacieśniać, a
groźba zamknięcia go stawała się coraz bardziej realna, wojska hitlerowskie zainicjowały
pełną popłochu i paniki ucieczkę spod Mortain w kierunku północno-wschodnim, na Falaise -
Argentan, usiłując za wszelką cenę wymknąć się z worka, dopóki nie zostanie on ostatecznie
zawiązany. A szkoda, że zawiązanie owo nie dokonało się w porę. I nie wiadomo dlaczego -
czy było to niedopatrzenie ze strony naczelnego dowódcy wojsk sprzymierzonych,
Eisenhowera, czy rezultat braku zgody i współdziałania pomiędzy dowódcą amerykańskiej 12
Grupy Armii, Bradleyem, a Montgomerym... A może wszyscy ci dowódcy razem obawiali
się, by worek nie eksplodował? Jeśli tak, to tym bardziej dziwi wydany ostatecznie rozkaz, by
jedna polska dywizja worek ten zamknęła i stawiała czoła przeważającym siłom wroga,
walczącego - dla odzyskania jedynej już drogi odwrotu - z niezwykłą zaciętością.
Później, siląc się swoim zwyczajem na oryginalne porównania i - gwoli sprawiedliwości
dodajmy - chwaląc waleczność polskich żołnierzy, Montgomery będzie mówił, że on pod
Falaise i Chambois napędził Niemców do butelki, a dywizja polska była "korkiem" od tej
butelki.
Szkoda tylko, że nie wszystkich Niemców zdołano w tej butelce zakorkować. Ale to już nie z
winy Polaków, jakkolwiek niektóre źle poinformowane dzienniki alianckie ubolewały nad
tym, że "dywizja polska znaczną część Niemców wypuściła z worka". O tym, że całe korpusy
brytyjskie i amerykańskie Stały z prawa i lewa, przyglądając się nieomal bezczynnie
śmiertelnym zmaganiom jednej polskiej dywizji - dzienniki owe milczały.
Ale pisanie o nas było nam już mniej potrzebne. Potrzebny był nam odwet. Za wrzesień i za
odległą, a jakże wówczas bliską Warszawę, nad którą, jak donosiły komunikaty, dniem i nocą
szalały pożogi i unosiło się widmo śmierci.
Jak wypadł ów odwet?
Wróćmy do rejonu ześrodkowania dywizji pod Bayeux w dniu 7 sierpnia 1944 roku.
SHERMANY W OGNIU
Tamtej nocy nikt nie zmrużył oka. Każdy z oddziałów oczekiwał swej kolejki, by. wyjść na
drogę i minąć punkt, od którego już prowadziła dywizję regulacja ruchu na Caen. W tym
samym czasie znana nam z okolic Montrose i Aberdeen 51 Highland Division - słynna
dywizja szkockich górali - usiłowała nocnym uderzeniem przełamać obronę niemiecką na
południe od Caen i otworzyć nam drogę na Falaise, a równocześnie uchwycić leżące przy tej
drodze ważne strategicznie wzgórza 159 i 170.
Jako awangarda szła w dwóch kolumnach 10 brygada kawalerii pancernej. Mimo tumanów
kurzu, który w Normandii był dla wojska prawdziwym utrapieniem, panujących ciemności i
nieprawdopodobnie złych dróg - już o godzinie 6.30 dotarła ona do Caen.
Miasto leżało w gruzach.
Huk dział zlewał się w jeden nieprzerwany ryk. Z różnych, zdawało się, kierunków naraz
dobiegało nas grzmienie setek luf. To gęsto ustawione pułki artylerii ziały ogniem dział,
posyłając bez przerwy swe pociski w rejon zajęty przez wroga. 51 Highland Division wciąż
jeszcze biła się z Niemcami.
Pierwsza dywizja pancerna wchodziła do słynnej bitwy pod Falaise. Na południowym skraju
Caen przegrupowała się, przyjmując szyk do natarcia. W pierwszym rzucie szła 10 brygada
kawalerii, w drugim - brygada strzelców. Pułki artylerii rozwinęły się na stanowiskach
ogniowych.
Za mostami na rzece Orne wjechaliśmy na prostą jak strzelił, białą od kurzu szosę,
prowadzącą na południe, w stronę, gdzie lecą pociski naszych dział.
Pokonaliśmy niewielki kawałek drogi, gdy pojawił się przed nami pierwszy żołnierz z
regulacji ruchu. Biały pas, białe spinacze, rękawice z białymi mankietami, hełm z białym
paskiem... Zupełnie jak na ćwiczeniach. Jedna ręka podniesiona pionowo w górę, druga
wskazuje drogę.
Schodzimy posłusznie z szosy na lewo, w pole, na kierunek Bras - Cramesnil.
- No dobrze, panie poruczniku - pyta zaciekawiony kierowca - ale dlaczego w lewo, a nie w
prawo?
- Spojrzyj na szosę. Widzisz Shermany? Tam poszła czwarta dywizja kanadyjska. Niedługo
wraz z nami wejdzie do walki.
- To widzę, ale kogo będziemy mieli z lewej strony? - indagował zaniepokojony kierowca.
Poszedłem za jego wzrokiem. Długi łagodny stok opadał ku wschodowi, do rzeki Dives, za
którą stała niemiecka 15 armia. Bliżej, na stoku, niedaleko naszego lewego skrzydła,
rozciągały się wsie i parcele leśne, stanowiące doskonałe kryjówki dla nieprzyjaciela, na
wypadek gdyby chciał on zaatakować nas z lewego skrzydła.
Kierowca patrzył na mnie pytająco.
- Z lewej nie będziemy mieli nikogo - odburknąłem. - Będziemy musieli się sami osłaniać.
Widocznie wyczuł moje podenerwowanie, bo następne pytanie zadał przyciszonym głosem:
-"Panie poruczniku, to pan generał Maczek wydał taki rozkaz?
- Jaki rozkaz?
- No, że nikogo nie będzie z lewej flanki?
- Nie, nie pan generał Maczek.
- A kto?
- Montgomery!
- To on taki głupi?
Spojrzałem karcąco na wścibskiego chłopaka.
- Montgomery nie jest taki głupi - odrzekłem - ale nie dał osłony i koniec.
Plan Montgomery'ego na dzień 8 sierpnia przewidywał, że najpierw szwabów zmiękczy
artyleria, potem dołoży im lotnictwo, a gdy już będą tak "pod-szykowani", w wyrwy zrobione
w pozycjach wroga
48
przez czołgi typu Churchill i szkockich górali z 51 dywizji wskoczą dywizje pancerne polska
i kanadyjska, aby do reszty wyważyć zawiasy obrony nieprzyjaciela.
Widok, jaki ujrzałem po wyjściu z samochodu, był zgoła niesamowity. W słoneczny dzień, w
szczerym polu, ustawiona była dosłownie cała dywizja pancerna, ze wszystkimi służbami.
Czołgi, transportery, działa, samochody - wóz przy wozie, burta przy burcie. Z uwagi na
groźbę ataku lotniczego równało się to niemal samobójstwu. Na przodzie 10 brygada
pancerna - ponad 300 czołgów - za nią ustawiła się 3 brygada strzelców, armaty
przeciwpancerne, saperzy, łączność, dalej setki wozów z kompanii zaopatrywania,
warsztatowych i sanitarnych. Jeszcze dalej w tyle stały wszystkie działa artylerii dywizyjnej i
korpuśnej, prowadzące ogień ponad naszymi głowami. Na samym końcu, wzdłuż rzeki Orne,
ale tuż po jej południowej stronie, rozmieszczony był pułk artylerii przeciwlotniczej. Takiego
stłoczenia pojazdów na niewielkim stosunkowo obszarze nikt z nas dotychczas nie oglądał.
Tylko całkowita przewaga aliantów w powietrzu mogła w pewnym stopniu usprawiedliwiać
tak rażące zbagatelizowanie zasad obrony przeciwlotniczej. Kto jednak mógł mieć pewność,
że nie pojawią się nam nad głowami sylwetki wrogich maszyn z czarnymi krzyżami?
W pewnej chwili do nieprzerwanego ryku artyleryjskiej kanonady doszły nowe odgłosy.
Właśnie z powietrza. Od strony Caen nadlatywały lśniące w słońcu klucze latających fortec.
Wiedzieliśmy, że w swych komorach bombowych niosą one ciężkie ładunki na
"zmiękczenie" twardych pozycji niemieckich...
Nagle...
Cóż to? Czyżby nas wzrok mylił? Komory bombowe fortec otwierają się wprost nad naszymi
głowami. Z ich wnętrz, koziołkując w powietrzu, wylatuje masa bomb i po chwili spada na
stanowiska naszej artylerii i na ogon kolumny, znajdujący się jeszcze na szosie.
Pomyłka! Jedna z formacji wzięła nas za Niemców i zrzucała nam na głowy śmiercionośne
pigułki tak długo, dopóki nie pozbyła się ich do końca. Rezultat: w kilka minut grupa artylerii
została zdezorganizowana. Ogień dział zamilkł.
Poważnie ucierpiał na tym nieporozumieniu 2 dywizjon artylerii przeciwlotniczej. Był on
przydzielony do kwatery głównej dywizji i miał zająć stanowiska po obu stronach szosy.
Działa wznosiły w górę lufy, wypatrując ciekawie celów. Postępujący za dywizjonem poczet
dowódcy pułku znajdował się jeszcze na szosie.
Major Berendt jechał tuż za wozem dowódcy. Kierowca, bombardier Kuś, prowadzący jeepa,
rozglądał się ciekawie na wszystkie strony.
- Damy wycisk frycom, panie majorze, nie? - zapytał.
- Pewnie, że damy. Będą wiać, gdzie pieprz rośnie - potwierdził zagadnięty. - Zaraz będzie
bombardowanie lotnicze, a potem dziesiąta brygada pokaże, co potrafi.
Nagle silny pęd powietrza rzucił obydwu na ziemię. Oślepiający błysk i huk zlały się w jedno.
Nikt nie wiedział, co się właściwie stało. W sekundę później, nim zdążyli ochłonąć ż
pierwszego wrażenia, rozległ się znowu przeraźliwy gwizd i nowa potężna detonacja
wstrząsnęła powietrzem. Potem jeszcze jedna i jeszcze. Tu i tam zaczęła eksplodować
amunicja.
Major Berendt ostrożnie uniósł głowę znad ziemi i rozejrzał się. Nie, to nie była nawała
artyleryjska. Dostrzegł odlatujące w stronę Caen samoloty.
- Co za licho? - wykrzyknął i. przetarł oczy zdziwiony. - Przecież to amerykańskie
bombowce...
Wstał. Był cały i zdrów. Przed nim na szosie płonął jakiś samochód, leżały bezładnie, jakby
niedbale przez kogoś rzucone w kurz drogi, ludzkie ciała. Uwijali się już przy nich
kanadyjscy sanitariusze.
Dowódca pułku, major Eminowicz - ranny, adiutant porucznik Lebelt - ranny, oficer
zwiadowczy porucznik Gajewski - ranny, oficer łącznikowy porucznik Garczyński - zabity.
Kanadyjskie sanitarki wypełnione po brzegi - 28 rannych, 8 zabitych! W pierwszym dniu,
zanim doszło do starcia i zanim którykolwiek z nich zobaczył Niemców.
Major Berendt i bombardier Kuś wyszli z niespodziewanej przygody cało, choć bomba
wyrwała potężny lej w odległości zaledwie kilkunastu kroków od nich.
Pomyłkowe bombardowanie artylerii przez własne lotnictwo nie mogło nie zaważyć na
wynikach popołudniowych operacji. Zadawano sobie nawet pytanie, czy w ogóle dojdzie do
natarcia. Wątpliwości te rozwiał generał Simonds, rozkazując uderzyć Polakom po lewej, a
Kanadyjczykom po- prawej stronie szosy Caen - Falaise.
Uderzenie otrzymało kryptonim "Wesele". Do przeprowadzenia operacji zostały wyznaczone:
2 pułk pancerny, 24 pułk ułanów (pancerny), 1 pułk artylerii motorowej, 22 pułk brytyjskich
dragonów.
Jak widać, 10 brygada pancerna ruszyła spod Cramesnil w doborowym towarzystwie.
Najpierw należało uchwycić Couvicourt i Renemesnil, a następnie opanować wzgórza, które
miały zadecydować o powodzeniu dalszej akcji kanadyjskiego 2 korpusu.
Brygada miała nacierać w szyku "dwa w przód". Na czele znalazły się 2 pułk pancerny i 24
pułk ułanów z przydzielonymi do nich po jednym szwadronie skorpionów * brytyjskich.
Drugi pułk pancerny gotów do natarcia. Jeszcze
* Skorpion (krab) - czołg specjalny, wyposażony w łańcuchowy lub tarczowy trał przeciwminowy
.
tylko krótka odprawa. Załogi przy czołgach gotują sobie śniadanie. Gorąco wprawdzie, ludzie
zmęczeni, ale zjeść coś trzeba po całonocnym marszu.
Jakiś kanadyjski kapitan w rozpiętym kombinezonie podchodzi i uśmiecha się przyjaźnie. On
już był w akcji, nas oczekuje to dopiero za chwilę.
- Tam są Pantery za wąwozem - odzywa się do podporucznika Kohutnickiego, wskazując
ręką kierunek. - Zaczaiły się na skraju lasku. Be carefull *- ostrzega. On sam nie zdążył się w
porę wycofać. Jest z kanadyjskiej 4 dywizji pancernej. Wyszedł cało, chociaż walka była
ciężka.
Odprawa się skończyła. Przybiega podporucznik Wasilewski. o
- Idziemy na rozpoznanie! - woła i wyznacza załogi.
Jest godzina 13.25. Trzy Stuarty **, trzymające się starannie śladów wyciśniętych już
wcześniej przez gąsienice czołgów kanadyjskich, toczą się w stronę nieprzyjaciela. Dochodzą
do lasku. Pod ich ciężarem padają ścięte młode sosenki i brzózki.
Nieprzyjaciel strzela, rwą się pociski.
Oficer sztabu 10 brygady, porucznik Podchorski, trzymając w ręku mikrofon, wywołuje
dywizję:
* Bądźcie ostrożni.
** General Stuart - lekki czołg rozpoznawczy używany przez aliantów w okresie wojny. Produkowany, w USA w kilku
wersjach. Dane modelu podstawowego General Stuart I: ciężar - 12,3 tony, załoga - 4 osoby, uzbrojenie - 1 armata 37 mm, 3
km 7,62 mm, silnik - 250 KM, prędkość - 57 km/h.
- Halo, Urszula, czy nie ma zmian w zadaniu?
- Nie. Good luck * - odpowiada major Stankiewicz.
Z brygady idzie rozkaz: zaczynać "Wesele"!
Jest godzina 13.45. Czterysta silników naraz zahuczało głębokim basem, osiemset gąsienic
zaczęło drzeć w strzępy murawę.
W drugim rzucie posuwał się 1 pułk pancerny. Za ułanami podążała na transporterach
półgąsienicowych reszta 10 pułku dragonów. Za 2 pułkiem - dywizjon pułku
przeciwpancernego.
W .plutonie rozpoznawczym jeden ze Stuartów stanął. Karabiny zacięły się.
- Usunąć zacięcie i dołączyć! - rozkazuje dowódca.
- Halo, Celina! - woła podporucznik Wasilewski. - Na przedpolu nieprzyjacielska piechota!
Tymczasem Pawłowicz, który zdołał usunąć już defekt, dołącza do szyku i wychylony z
wieży daje znak ręką.
- Okay! - Wasilewski przekrzykuje ogłuszający ryk silników.
Wtem nagły wstrząs. Pocisk pancerny przedziurawił stojącą klapę włazu. Pawłowicz jeszcze
cały, ale Warm chwyta się za głowę.
- Co ci jest?
- Nic. Drgawki nerwowe.
* Powodzenia
.
- Pełny gaz do tyłu! - woła Pawłowicz do kierowcy.
Niestety, czołg stoi.
- Co jest z tym gazem?
Nagle drugi bardzo silny wstrząs. Maszynę ogarniają płomienie, momentalnie zamienia się w
pochodnię.
Wyskoczyli, ale nie wszyscy. Zabity kierowca zostaje w czołgu.
Leżą w pszenicy, która jest sucha jak pieprz i pali się.
Gwizd pocisków nie ustaje ani na chwilę, eksplozje następują jedna po drugiej. Istne piekło.
Żeby nie spłonąć żywcem, wyrywają z ziemi pszenicę. Okopują się, krusząc twarde grudy
wyciorami od pistoletów. Bijący zewsząd żar tamuje oddech.
Stuarty odważnie idą naprzód, ale niemieckie pociski raz po raz dziurawią ich cienki pancerz.
Co chwila któryś z czołgów staje w płomieniach.
Zastępca dowódcy szwadronu, pełen bojowej fantazji porucznik Sikora, przed natarciem
prosił dowódcę szwadronu, kapitana Uścińskiego:
- Pozwól mi prowadzić dzisiaj pierwszą linię natarcia. Widzisz, ja jestem pewniak. Uda się
doskonale.
- Prowadzić możesz, ale na wojnie, bracie, pewniaków nie ma...
- Bo widzisz, jeszcze w Barcelonie Cyganka wywróżyła mi różne rzeczy i jak dotychczas
wszystko się sprawdza - perswadował. - Dopiero pod Paryżem mam być ranny, a do Paryża
jeszcze daleko...
Drugi pułk pancerny ruszył w kolumnie szwadronów pełnym gazem. Na czele dwa plutony:
podporucznika Kohutnickiego i podporucznika Pryborowskiego, oba pod dowództwem
porucznika Sikory,
Pułk idzie wąwozem. Na prawo wysokopienny las. Za nim rusza do natarcia 24 pułk ułanów.
Ze względu na stromą ścianę wąwozu i tylko dwie drogi wyprowadzające z niego w stronę
czerniejących na horyzoncie lasków, ku którym teren nieznacznie się wznosił - wydostać się
stąd nie było łatwo. Lewym, wygodniejszym wyjściem poszedł czołg Sikory i podchorążego
Komosińskiego, a także czołgi 4 plutonu, prawym - Kohutnicki i Przyborowski z resztą
maszyn. Na równinie rozwinęli się zaraz wachlarzem.
Z drugiego plutonu pierwszy wyszedł plutonowy Kisielica i przebył jakieś 250 metrów. Gdy
Kohutnicki znalazł się ze swym czołgiem na jego wysokości, spostrzegł, że Kisielica stanął.
Załoga wyskoczyła, padając w pszenicę. Z otwartych włazów Shermana buchnął dym.
- Do cholery! - zaklął Kohutnicki i dał znak sierżantowi Parolowi, by ten przesunął się na
prawą stronę. Miało to oznaczać, że on teraz będzie osłaniał swoim siedemnastofuntowym
działem * natarcie pułku z kierunku lasu, w którym kto wie, jakie czaić się mogą
niespodzianki.
Druga fala czołgów wysunęła się już z wąwozu, podczas gdy pierwsza podchodziła do niskiej
skarpy i żywopłotu.
- Halo! Wszystkie stacje Barbara raz, z przodu smoki - ostrzegał dowódca 1 szwadronu.
Obok błysk. Staje trafiony czołg sierżanta Parola. Załodze udaje się wyskoczyć i zaleć w
zaroślach;
Kohutnicki jest przerażony. W pobliżu, przy żywopłocie, widzi zamarłe w bezruchu dwa
wozy czwartego plutonu. Z ich klap unosi się czarny, gęsty dym.
- Halo, Barbara, zatrzymać się! - słychać w słuchawkach wołanie pod adresem Sikory, ale ten
nie odpowiada. Jego czołg sadzi pełnym gazem naprzód, podchodząc coraz bliżej w
stronę lasków.
Podchorąży Komosiński rwie za nim. Już zmiażdżył jedno działo wroga, które na szczęście
chybiło, a drugi raz nie zdążyło oddać strzału. Przejechał ogniem karabinu maszynowego po
przerażonej obsłudze. Nieco dalej rozjechał drugie działo i pomknął naprzód, by jak
najszybciej osiągnąć linię lasków.
Kohutnicki widzi wyraźnie wybiegającej prawej strony smugi pocisków.
- Wieża w prawo! Dżok, dymy! - zawbłał do
* Działo kalibru 76,2 mm, ciężar pocisku ponad 7,5 kg.
radiooperatora, podchorążego Dębeckiego. By wypatrzyć ciemniejszą plamę, musiał się
wychylić; Niemcy byli świetnie ukryci.
- Strzelaj na wprost!
- Do tego czarnego punktu? - pyta strzelec Mazur. Nim zdążył otrzymać odpowiedź, czołg
zadrżał, jakby rażony potężnym gromem.
- Pali się! -- krzyknął strzelec.
Kohutnicki zajrzał do środka. To wystarczyło, aby płomień pozbawił go brwi i rzęs. Skoczył
na dół. Za nim strzelec wieżowy i strzelec przedni.
- Władziu, nic nie widzę! - rozległ się głos podchorążego Dębeckiego, który usiłował
wydostać się z płonącej maszyny. Jego twarz była osmolona.
- Dżok, tutaj! - krzyknął Kohutnicki.
Dębecki rozpaczliwie szarpnął się i spadł, zapalając od siebie kombinezon leżącego obok na
ziemi strzelca Mazura. Temu jednak udało się jakoś stłumić ogień. Dębecki był tylko
poważnie poparzony. Oczy na szczęście okazały się zdrowe.
Kierowca Wyrwas nie zdołał, niestety, wyskoczyć. Z czołgu tymczasem buchał dym i żar,
eksplodowała amunicja.
Kohutnicki skierował kroki w stronę pozostałych przy życiu żołnierzy. Z trzech czołgów jego
plutonu nie zostało nic. Wyrwas nie żyje, Dębecki poparzony, nie wiadomo, co się stało z
załogą Parola. Nie żyło w tym czasie już wielu. A ilu rannych czołgało się w wysokiej
pszenicy, utrudniającej poruszanie się nawet zdrowemu?
- Moja cała pierwsza linia pali się. Czy mam iść naprzód? - pytał dowódca 1 szwadronu, kpt.
Uściński.
- Naprzód! Naprzód! Zaraz posyłam kwadraty na pomoc. Drugi szwadron was minie -
brzmiała pół zaszyfrowana odpowiedź podpułkownika Koszutskiego. Jeszcze nie wiedział, że
za chwilę będzie miał z lewej nową przykrą niespodziankę.
Drugi szwadron pod dowództwem porucznika Zawalskiego ruszył do przodu na pełnym
gazie. Przed nim, przy widniejącym w oddali żywopłocie, stały unieruchomione czołgi
pierwszego szwadronu. Jeszcze chwila i zrównali się z nimi.
Sytuacja była poważna. Co chwila płynęły nowe niepokojące meldunki:
- Czołg podporucznika Wilczeńskiego trafiony...
- Czołg porucznika Zawalskiego trafiony... Czyżby mieli podzielić los pierwszego
szwadronu? Dowództwo objął zastępca Zawalskiego, porucznik Wielogórski.
Nie zważając na ponoszone straty, szwadron pełnym gazem rwał dalej do przodu. Shermany
stawały dopiero wówczas, gdy trafił je nieprzyjacielski pocisk i gdy z ziejącego ogniem i
kłębami dymu wnętrza wyskakiwały poparzone, poranione załogi. Ogień karabinów
maszynowych skierowano w żywopłot, z którego wypadali teraz Niemcy, siedzący tam
dotychczas w zamaskowanych schronach i prowadzący ogień do ratujących się z płonących
czołgów polskich załóg.
Kohutnicki szedł wzdłuż żywopłotu otępiały, zniechęcony, zobojętniały na wszystko. Zdawał
się nie słyszeć bitewnej wrzawy ani ryku czołgowych silników. Nie krył się, wyglądało na to,
że jest mu wszystko jedno, czy wyjdzie z życiem, czy też podzieli los kolegów. Zmęczony
oddychał ciężko. W pewnej chwili, wyjąwszy gwizdek, zaczął zwoływać rannych r zdrowych,
którzy leżąc w pszenicy, nie orientowali się, w którą stronę należy się wycofać.
Czołg porucznika Sikory trafiony został dwa razy. Sikora - poparzony, z wyrwaną łydką -
wyskoczywszy z płonącej maszyny, usiłował resztką sił sznurem od słuchawek zatamować
krwotok. Niestety, skłamała hiszpańska Cyganka...
Starszy strzelec Kłęk spłonął, inni zostali ranni, cało wyszedł tylko kapral Widło.
Czołg podporucznika Kozaka otrzymał trafienie w wieżę. Dowódca z wyrwaną pachwiną i
raną w plecach spadł na ziemię. Plutonowy Bryła, wyskoczywszy, płonął jak pochodnia. Na
szczęście uratowali go koledzy i skończyło się tylko na poparzeniu.
Wielu spędziło w pszenicy całą noc. Lżej ranni opiekowali się tymi, którzy nie mogli się
poruszać. Dali w ten sposób dowód prawdziwego koleżeństwa. Kapral Śrama, sam
poparzony, roztoczył opiekę nad paroma innymi kolegami. Następnego dnia
przyniósł na własnych plecach poważnie poparzonego kaprala Szepiołę, prowadząc
jednocześnie dwu innych lżej rannych. Starszego strzelca Kupca - również ciężko rannego -
zostawił po drodze pod opieką Kanadyjczyków. Radiooperator podchorąży Papeć, nie mogąc
unieść swego dowódcy, podporucznika Wernera, pozostał z nim w pszenicy przez całą noc.
W końcu i sam został ranny. Dopiero nazajutrz zajęły się nimi idące do natarcia nasze
oddziały, odstawiając ich do punktu sanitarnego.
Drugi szwadron podzielił więc los szwadronu pierwszego. Niewiele mogli mu pomóc
postępujący w tyle dragoni. Czasem udało im się wymacać czającego się w koronie drzewa
niemieckiego snajpera lub wyciągnąć ze zboża ukrytą przed polskimi czołgami grupę
nieprzyjacielskich żołnierzy. Do tego zresztą ograniczała się ich rola. Sami przy tym ponosili
niemałe straty od ognia artylerii wroga. Patrzyli bezradni na krwawe zmagania polskich
pancerniaków, którym z 36 czołgów pozostało zaledwie 10. Były to poważne i bolesne straty.
Trzeba było zaniechać dalszych prób i zawracać. Odwrót też nie był łatwy, bo w tym właśnie
momencie pułk dostał się pod huraganowy ogień artylerii ciężkiej i armat przeciwpancernych
nieprzyjaciela, zarzucającego Polaków gradem pocisków z lewego skrzydła. Przyszło
odnotować nowe ciężkie straty. Raz za razem strzelały w niebo czarne słupy dymu i języki
ognia.
- Halo, Dorota! Strzelają do mnie z lasu Saqueville, ze wsi Garcelles - meldował drogą
radiową podpułkownik Koszutski. - Palą się cztery, osiem, dwanaście czołgów...
Spaliło się ich trzydzieści dwa! Przeciwnik hulał bezkarnie po nie osłoniętym lewym
skrzydle.
Pułkownik Franciszek Skibiński przeżywał poważne wątpliwości już wówczas, gdy
marszałek Montgomery przedstawiał swój plan operacyjny w lesie pod Bayeux. Zupełna
beztroska, z jaką wystawiano na ogień wroga skrzydło wschodnie, kłóciła się w jego umyśle z
elementarnymi pojęciami o taktyce. Na wschód od osi natarcia polskiej dywizji, nie tylko po
Sekwanę, ale hen aż po Wisłę, wróg miał zupełną swobodę działania. Ktoś musiał się mylić.
Kto jednak? Feldmarszałek lord Bernard Montgomery, zwycięzca spod El-Alamein, czy
pułkownik pobitej armii?
- Mój kochany - powiedział generał Maczek pułkownikowi, gdy ten, targany wątpliwościami,
zwierzył mu się z nich - ja również mam pewne zastrzeżenia co do naszego lewego skrzydła.
Ale, człowieku, toż to jest przecież marszałek Montgomery, nie byle kto. Widocznie przez ten
czas, gdy my siedzieliśmy w Anglii, oni nauczyli się inaczej wojować. Rzucą na to skrzydło
takie lotnictwo czy taki ogień artylerii, że mucha nie siądzie. Głowa do góry! Nie święci
garnki lepią". Przyjrzymy się i nauczymy wojować nowym sposobem nie gorzej od
Anglików.
Słowa te nie uspokoiły pułkownika Skibińskiego. W dalszym ciągu nie opuszczał go stan
depresji, wywołanej przypuszczeniami, że o ile racja jest po stronie Montgomery'ego, to w
takim razie on - po skończeniu Wyższej Szkoły Wojennej i 27 latach służby zawodowej - jest
chyba analfabetą w dziedzinie taktyki. Kamień z serca - mimo całej tragedii, jaka spotkała 2
pułk pancerny - spadł mu dopiero wówczas, gdy Niemcy zaczęli hulać swobodnie po nie
osłoniętym skrzydle i gdy jeden za drugim stawały w płomieniach czołgi. Znów wszystko
rozumiał: w zasadach taktyki nic się nie zmieniło, wszystko jest, jak było.
Tymczasem ogień niemieckich dział przeciwpancernych i moździerzy, a także kontrakcja
niemieckich czołgów ze 101 baonu czołgów ciężkich 1 Korpusu pancernego SS nadal
hamowały działania polskiej dywizji. Już na wstępie akcji w ogniu niemieckich dział 150
mm, strzelających z kierunku wschodniego, znalazła się nawet kolumna rzutu bojowego
kwatery głównej dywizji, posuwająca się między dwiema brygadami (za brygadą pancerną, a
przed brygadą strzelców).
Tymczasem prawy sąsiad 2 pułku pancernego, 24 pułk ułanów, ubezpieczony z obydwu
skrzydeł poczynał sobie ostrożniej. Poszedł on dwoma szwadronami w przód. Przed nimi jako
rozpoznanie posuwały się śmiało, nie zważając na szalejący ogień przeciwnika, Stuarty
porucznika Dzierżka. Przyczajeni w zbożu Niemcy wyskakiwali co chwila spod gąsienic
czołgów. Ciskali granaty, które, na szczęście, nie zdołały wyrządzić większej szkody, po
czym rzucali się do ucieczki - panicznej i beznadziejnej, polskie pociski były bowiem
szybsze. Ci, co nie znaleźli śmierci pod gąsienicami, stają więc, podnoszą ręce do góry.
Dzierżek, wychylony do połowy z czołgu, macha im ręką, daje znaki, aby szli do tyłu, w
stronę Caen. Obok sunie czołg podporucznika Godowskiego.
Nagle wybuch, tuman dymu i kurzu. To Godowski wjechał lewą gąsienicą na minę. Wjechał
i... pomknął dalej. Nikomu nic się nie stało, wszyscy cali.
Machają do nich rękami jacyś okopani' żołnierze. Rozpoznają znajomych piechurów z 51
dywizji szkockiej. Cieszą się, klaszczą w ręce, gdy Polacy mijają ich stanowiska.
Czołgi Dzierżka, osiągnąwszy szosę Caen - Falaise, przesuwają się na prawe skrzydło pułku.
Szwadrony czołowe dochodzą do wąwozu.
- Nawiąż łączność z Kanadyjczykami! - otrzymuje polecenie porucznik Dzierżek. - A jeżeli
ich tam nie ma, zobacz, co dzieje się za szosą.
Stuarty przeszły szosę. Obok, przy torze kolejowym, stały carriery * kanadyjskie.
* Carrier - lekki gąsienicowy transporter opancerzony używany w alianckich dywizjach pancernych i piechoty. Produkowany
w W Brytanii, USA, Kanadzie i Australii w kilkunastu różnych wersjach. Do najczęściej spotykanych należały Universal
Carrier MK I (ciężar - 3,8 tony, załoga 3-4 osoby, uzbrojenie - 1 km, silnik - 75 KM, prędkość - 50 km/h) l^
zmodernizowany model Uniwersał Carrier
Dragon, nieco cięższy i o większej pojemności. Wozy te były także wykorzystywane jako ruchome stanowiska
obserwacyjne z radiostacją oraz ciągniki do lekkich armat ppanc i moździerzy.
Tu również artyleria niemiecka posyła jedną nawałę ogniową za drugą. Wątły pancerz
carrierów nie stanowi dostatecznej osłony dla kanadyjskich żołnierzy, którzy dotychczas
prawie nie ruszyli z miejsca, a obecnie zaczynają się wycofywać.
Pierwszy szwadron 24 pułku ułanów wychodzi tymczasem z wąwozu i zaczyna się rozwijać
do natarcia.
Lasek w oddali rozbłyskuje co chwila ogniem. Przyłożywszy lornetkę do oczu, Dzierżek
widzi doskonale nie osłonięte niczym niemieckie czołgi PzKw-IV *. ich działa 75 mm
wtórują artylerii. Niektóre strzały są celne. Zapłonął jak pochodnia czołg podporucznika
Tadeusza Kaczanowskiego. Załoga wyskakuje, tylko starszy ułan Hramota zwala się
bezwładnie na ziemię, śmiertelnie ugodzony. Sam Kaczanowski ma poparzone do łokcia ręce.
Podskakuje z bólu, macha rękami, wreszcie pada na ziemię i wraz z pozostałymi członkami
załogi odczołguje się do tyłu.
.
* PzKw-lV - niemiecki czołg średni systematycznie modernizowany w okresie wojny. Łącznie wyprodukowano 8630 tych
wozów. Dane ostatnich modeli z bocznymi ekranami pancernymi: ciężar - 25 ton, załoga - 5 osób, uzbrojenie - 1 armata 75
mm i 2-3 km 7,9 mm, silnik - 300 KM, prędkość 35 km/h.
Obok stoi czołg kaprala Ślesarczuka z zerwaną przez pocisk gąsienicą. Wieża robi skręt w
lewo, szuka winowajcy. Jest! Pada jeden strzał, drugi... W tym samym jednak momencie pod
lasem widać kilka następujących po sobie błysków. Z silnika czołgu Ślesarczuka bucha
płomień. Tak zwane szczęśliwe trafienie. Załoga zdołała się w komplecie uratować.
W słuchawkach tymczasem rozlega się głos dowódcy pułku, majora Kańskiego:
- Kolejno plutonami odejść do tyłu na podstawę wyjściową!
Rozkaz zostaje wykonany: czołgi wycofują się. Po drodze wychylają się z wież zaciekawione
głowy, każdy chce widzieć miejsce, gdzie nacierał 2 pułk pancerny. Tu i ówdzie dymią w
pszenicy wraki wozów pancernych.
Żołnierze 24 pułku zatrzymują się, wychodzą z maszyn, obserwują ślady, liczą trafienia...
Wtem znowu zagrała artyleria, pociski posypały się jak grad.
Ktoś został ranny, inni skryli się pod czołgami.
- Najgorsze Pantery, nie podejdziesz do takiej - rzucił ktoś z rezygnacją.
- Damy radę, trzeba tylko stuknąć z innej strony. Wszędzie przecież nie mogli się tak
obstawić pocieszał optymista.
Niesamowita muzyka trwała dalej. Gwizdały pociski, raz za razem wstrząsała ziemią potężna
detonacja i rój odłamków, rozdzierając powietrze, leciał na wszystkie strony. Nie zważając na
to, żądni nowinek
pod czołgów i biegli w odwiedziny do innej załogi.
Podporucznik Świątkowski złożył w ten sposób wizytę dowódcy 1 szwadronu, rotmistrzowi
Piwońskiemu, pod którego czołgiem było tak ciasno, że z trudem zdołał się tam wcisnąć.
Moment do tych odwiedzin wybrał najmniej korzystny. Nie zdążył bowiem otworzyć ust, gdy
nagle huknęło potężnie i sypnęło ziemią. Oczy mieli pełne piasku. Odezwały się jęki rannych.
Rotmistrz Piwoński leżał z twarzą we krwi, która spływając z czoła, zalewała oczy.
Ktoś sprowadził z punktu opatrunkowego, odległego o jakieś sto pięćdziesiąt metrów,
lekarza, porucznika Walkowskiego. W chwilę później sanitariusze wynosili na noszach
rannych.
Rotmistrz Piwoński zmarł wieczorem tego samego dnia. Porucznika Jelińskiego i
podporucznika Świątkowskiego odesłano do szpitala. Zabity został starszy ułan Nowak i
starszy ułan Karabin.
Rezultat pierwszego dnia walki nie był więc budujący. "Zawiasy" nie zostały wyważone.
Niemcy - żeby nie utracić Falaise - za wszelką cenę postanowili utrzymać się pod Caen.
Cała 1 dywizja pancerna, tak jak rano, stała stłoczona na odkrytym polu. Wraz z nastaniem
zmroku dał o sobie znać lęk: co będzie, gdy po tak znacznych stratach, jakie poniosły dwa
pułki, nocą przylecą samoloty Luftwaffe i posieją śmiercionośnym ładunkiem? Pełno tu i
zbiorników z benzyną, i wozów załadowanych amunicją. W razie czego niewiele uratuje się z
tej masy...
Nic dziwnego, że zawiedzione były miny uczestników tego niezwykłego "wesela". Jedni
próbowali usnąć, inni - zbici w grupki między wozami - całą noc spędzili na pogwarkach.
Samoloty z czarnymi krzyżami na szczęście nie przyleciały. Pozwoliło to szybko uzupełnić
straty w czołgach i w ludziach. W dniu 9 sierpnia - dzięki sprawnie działającej służbie
kwatermistrzowskiej i nagromadzonym pod dostatkiem zapasom nowego sprzętu - dywizja
miała znów sto procent uzbrojenia i stanów. Mimo to doświadczenia poprzedniego dnia nie
pozwalały na zbytni optymizm. Niemcy na kierunku polskiego natarcia mieli silną i głęboko
urzutowaną obronę. Próba wyważenia "zawiasów" wydawała się chwilami zupełną utopią.
Zbyt poważne trzeba było ponieść straty w dniu 8 sierpnia, żeby nadgryźć zaledwie pozycję
niemiecką, zdobyć wzgórze 112 i lasek leżący na południe od Cramesnil, odrzucić wroga o
cztery kilometry do tyłu. W dodatku nieprzyjaciel - jak zdołano ustalić - stwierdziwszy, że
Polacy nie zamierzają łatwo rezygnować, ściągnął w ciągu nocy do rejonu Caen - Falaise
znaczne posiłki.
Kiedy niebo na wschodzie zaróżowiła jutrzenka, nikt nie miał wątpliwości, że dzień, który
wstaje, będzie szczególnie ciężki, a dywizji przyjdzie zdać nowy, trudny egzamin.
Zagrożenie lewego, wschodniego skrzydła dywizji stało się w tym dniu tak poważne, że
generał Maczek machnął ręką na metody Montgomery'ego i nakazał 3 brygadzie strzeleckiej
zawrócić na wschód i przy pomocy artylerii oraz lotnictwa uderzyć schodami w lewo od 10
brygady na St. Sylvain i wzgórza rozciągające się powyżej tej miejscowości.
Podhalanie przy pomocy części 8 baonu strzelców odnieśli pełny sukces. Dzielnie spisał się
również uderzający w kierunku na Soignolles 9 batalion. Jako doborowy oddział dywizji dał
się poznać także 10 pułk dragonów, który przez wiele godzin toczył bohaterskie zmagania o
zdobycie i utrzymanie miejscowości i lasu Estrees la Campagne. Ukoronowaniem sukcesów
drugiego dnia walk dywizji było wreszcie przeprowadzone już pod wieczór natarcie na
wzgórze 111 w pobliżu Estrees la Campagne i wzgórza 140. Kierował, nim major
Stefanowicz, stojący na czele 1 pułku pancernego, który obok 24 pułku ułanów stanowił tego
dnia główną siłę uderzeniową dywizji. Przed czołgami obydwu pułków szedł wachlarzem
pułk rozpoznawczy dywizji - 10 pułk strzelców konnych pod dowództwem majora
Maciejowskiego.
Zgodnie z rozkazem natarcie Kanadyjczyków i Polaków w dniu 9 sierpnia miało ruszyć
jednocześnie. Z nieznanych jednak przyczyn - może pragnąc uzyskać pierwszeństwo
zwycięstwa? - Kanadyjczycy ruszyli wcześniej. Szarża ich rzeczywiście dotarła do
"zawiasów" obrony Falaise: wzgórza 140. Cóż z tego, skoro nacierający na tym kierunku 28
pułk pancerny - Canadian Columbia Regiment - z kanadyjskiej 4 dywizji pancernej, stary
pułk, historią swoją sięgający roku 1883 i chlubiący się piękną kartą z lat 1915-1918, został
po prostu rozstrzelany w ogniu niemieckich dział przeciwpancernych wraz z batalionem
piechoty, która towarzyszyła mu w natarciu. Straty 47 czołgów, 15 oficerów, 100
szeregowych. Zginął również dowódca pułku, podpułkownik Warthington.
Kiedy Stefanowicz, nacierający z 1 pułkiem po lewej stronie szosy w kierunku na Falaise,
zatrzymał na krótko pułk na wysokości Estrees, widział doskonale wzgórze 140. Błyski,
buchające w niebo fontanny ognia i dymu świadczyły o toczącej się tam walce. Już i na czołgi
Stefanowicza lecą niemieckie pociski artyleryjskie. Odezwały się również moździerze.
Przez otwarte pole, na przełaj, podskakując na wybojach, pędził jakiś scout-car *. To
kanadyjski kapitan, zastępca dowódcy szwadronu. Chce rozmawiać z dowódcą pułku, musi
przekazać do korpusu jakieś ważne wiadomości. Wraca ze wzgórza 140. Widział tam wiele
nieruchomych, martwych kadłubów Shermanów.
Stefanowicz podejmuje szybką decyzję. Za późno
* Scout-car - lekki samochód pancerny używany jako wóz łączności i zwiadu. Najczęściej spotykany model Humber SC
Mk f" ważył 3,5 tony, załoga - 3 osoby, uzbrojenie - 1 km 7,62 mm, silnik - 85 KM, prędkość - % km/h.
aby iść z odsieczą kanadyjczykom na wzgórzu 140. Zresztą wzgórze to obsadzone jest przez
wroga tak silnie, że próba zdobycia go równałaby się nieomal szaleństwu. Mogłoby stamtąd
wykurzyć Niemców tylko silne bombardowanie lotnicze, a na to chwilowo nie można liczyć -
prośby o wsparcie z powietrza nie dają rezultatu, samoloty są zajęte wykonywaniem innych
zadań.
Stefanowicz zdaje sobie sprawę, że jego jedyny dywizjon armat - wszystkiego 12 luf - to
niewspółmiernie mało w porównaniu z siłą ognia, jaką o dysponują hitlerowcy. Omija więc
ponure wzniesienie, na którym znalazło śmierć tak wielu Kanadyjczyków, i uderza na
wzgórze 111, gdzie z daleka widać kręcące się niemieckie samochody pancerne i czołgi.
Dwanaście armat już grzmoci w tamtym kierunku. Pułk rozwija się w linię szwadronów,
wzmaga ogień.
Plutonowy Kula pierwszym pociskiem wytrąca z walki niemiecki PzKw-IV. Sierżant Sołtys
unieruchamia następny. Natarcie rusza całą parą. Shermany, kołysząc się i podskakując na
nierównościach, prą naprzód. Po chwili mijają spalony niemiecki-czołg. Z wieży zwisają
zwęglone zwłoki jednego z członków załogi. Nie zdążył wyskoczyć. Dziwne, jak spopielone
włosy trzymają się na spalonej głowie...
Polacy zaskoczyli przeciwnika gwałtownością natarcia. Szli bez strat. W swej śmiałej szarży
rozgniatali niemieckie działa, niszczyli czołgi, dziesiątkowali piechotę.
Wreszcie stanęli. Przedni strzelcy wyskakują. Zbierają jeńców. Jest ich wielu. Idą z
podniesionymi w górę rękami. W oczach maluje się śmiertelne przerażenie. Kapral Długosz
miał większe niż inni szczęście - udało mu się upolować grubszą rybę, prowadzi jakiegoś
tęgiego majora. Wszyscy oni pod eskortą odprowadzeni zostają do tyłu.
Dowódca pułku daje czołgom znak do odwrotu. Zbiórka w Renemesnil.
Spoza żywopłotów wyskakują znane sylwetki w battledressach - resztki kanadyjskiego
batalionu piechoty i 28 pułku pancernego, które rozbite zostały w porannej szarży. Jest wśród
nich porucznik Dutcher. Od rana pozostawali w niewoli. Brawurowa szarża Polaków
przyniosła im wolność.
Smaku tego zwycięstwa nic nie zdołało zepsuć, choć na zbiórce pod Renemesnil był powód,
by wydłużyły się miny pancerniaków. Nie doliczono się trzynastu czołgów. Nie wrócił pluton
rozpoznawczy. Są ranni i zabici, m.in. major Malinowski, porucznik Hertz, podporucznik
Zarembą, kapral Majczak i trzynastu szeregowych z 1 szwadronu.
Najgorsze, że - jak się okazało - piękne sukcesy szarż pancernych musiały iść na marne. Sami
pancerni nie mogli wyważyć niemieckich "zawiasów" na północ od Falaise. Przejechali z
iście husarskim impetem przez Couvicourt, Renemesnil, Soignolles i wzgórze 111, na krótko
zdołali nawet sforsować obronę na wzgórzu 140, ale major Stefanowicz stanął w końcu
wobec konieczności wycofania swego pułku pancernego.
W rezultacie więc po dwóch dniach wyczerpujących walk dywizja znalazła się w odległości
zaledwie 7 kilometrów od podstawy wyjściowej. Otrzymała ona rozkaz utrzymania zdobytego
terenu.
W ciągu następnych dni odbywały się przegrupowania w armii i korpusie, Niemcy
tymczasem kontratakowali to tu, to tam. Artylerzyści obu stron nie próżnowali ani przez
chwilę. Natężenie ognia było takie, że każde wytknięcie nosa groziło śmiercią.
O świcie 14 sierpnia rozkazem dowódcy korpusu dywizja polska przerzucona została na
prawą stronę szosy w celu przygotowania się do natarcia. Na jednym jej skrzydle - po lewej
stronie szosy - nacierać miały dwie dywizje piechoty kanadyjskiej, na drugim - 4 dywizja
pancerna. Artyleria ściągnięta została na nowe stanowiska ogniowe.
Ponieważ na drodze natarcia znajdowała się jako ważna przeszkoda - najeżony Tygrysami i
działami różnego typu lasek Quesnay - poproszono do pomocy ciężkie lotnictwo bombowe.
Jego akcję przyjechał obejrzeć osobiście główny dowódca RAF, marszałek Tedder.
Wszyscy wyczekują w napięciu. Już słychać. Lecą.
Tyle ich, że zasłonili niebo. Uradowani żołnierze, ciekawi widowiska, jakiego będą za chwilę
świadkami, powskakiwali na czołgi, wymachują rękami, lecą w górę berety... ,
- Pierwsza fala nad celem! - melduje obserwator.
Nad laskiem wzbił się w powietrze dym i kurz. Ziemia jęczała od nieustannych, potężnych
detonacji.
- Ale im dają łupnia! - wykrzykiwali zadowoleni żołnierze. - Gorąco szkopom! Pójdziemy
teraz jak w masło!
Nagle wprost na głowy wiwatującego wojska zaczęły się sypać... bomby! Co do licha? Czy
nie za częste te pomyłki?
Okazało się, że to niemiecka artyleria chytrze zmyliła pilotów pociskiem dymnym,
wystrzelonym na nasze pozycje. W to miejsce, a następnie na całą szerokość i głębokość
przygotowanego do natarcia korpusu zaczęły się sypać tysiące bomb, wyrzucanych przez
następne fale bombowców.
- Odwołać te cholerne ptaszki! - podano przez radio do dywizji. Alarmowano korpus, a nawet
sam Londyn, aby wstrzymać kolejne fale bombowców. Nie było to jednak takie proste. Szły
jedna za drugą.
Nagle wyskakuje w górę mały samolot łącznikowy. Zabiega drogę bombowcom, strzela
rakiety, przyjaźnie kołysze skrzydłami.
To bohaterski pilot kanadyjski, nie bacząc na zagrażające mu niebezpieczeństwo, podjął
próbę uratowania własnych wojsk od omyłkowej masakry. Nie od razu mu się to udaje. W
końcu jednak zrozumiano go. Załogi dały się naprowadzić na właściwy cel. Wszystko co
żyło, odetchnęło z ulgą i zaczęło się gramolić spod czołgów. Także marszałek Tedder,
przestraszony i bardziej jeszcze zły.
Ta pomyłka okazała się znacznie gorsza w skutkach niż poprzednia, z 8 sierpnia. Wtedy
natarcie zostało tylko osłabione, teraz stało się ono - przynajmniej na parę godzin - zupełnie
niemożliwe.
Najcięższe straty poniosła kanadyjska artyleria i piechota. Polacy dziwnym trafem wyszli z tej
łaźni obronną ręką, jakkolwiek nie bez strat. Byli zabici i ranni w pułku przeciwpancernym,
strzelcy konni mieli zniszczone czołgi.
Że to niemieckie bunkry w lasku Quesnay ocalały.
Mimo że lotnictwo nie spełniło swego zadania, dywizja nasza otrzymała rozkaz uderzyć w
nocy z 14 na 15 sierpnia, wyprzeć wroga z lasku i utorować drogę dla planowanego natarcia.
Działa artylerii korpuśnej, które w liczbie około 500 stały na stanowiskach, nie wystrzeliły na
las ani jednego pocisku. Ogniowego wsparcia grupie uderzeniowej udzielił tylko 2 pułk
artylerii motorowej i porucznik Handelsman swoimi czterocalowymi moździerzami *. Nie
zważając na nic i nie czekając
* Moździerz kalibru 100 mm.
nocy, na diabelski lasek uderzyła grupa w składzie: szwadron czołgów 24 pułku ułanów, dwie
kompanie piechoty 8 baonu, pluton rozpoznawczy 8 baonu.
Grupa ta, w czasie walki wzmocniona jeszcze dwiema kompaniami, nie od razu zdołała
wykurzyć dobrze umocnionych Niemców. Sama ponosiła przy tym niemałe straty. 2
kompania musiała nawet wycofać się. Mimo to wieczorem patrole zameldowały, że Niemcy
opuścili swoje stanowiska, wycofując się w kierunku Falaise.
Przeszkoda na drodze natarcia dywizji została usunięta - lasek Quesnay był wolny. W nocy -
wraz z miejscowością o tej samej nazwie - zajął go 8 batalion. Wieś Fontainele-Pin,
zamieszkana między innymi przez kilka polskich rodzin emigranckich, została zajęta przez 9
batalion.
Miejscowi rodacy, kompletnie zaskoczeni pojawieniem się uśmiechniętych żołnierzy z
naszywkami "Poland" na rękawach, przyjmowali ich po staropolsku czym chata bogata, były
łzy wzruszenia, pocałunki, kwiaty i pełne troski dopytywania o walczącą Warszawę.
- Podobno tam Luftwaffe wszystko z ziemią równa, w sterty gruzu zamienia...
- Dlatego tutaj ich nie ma w powietrzu.
- A nie ma, nie ma - dorzuca ktoś z emigrantów. - Sami Niemcy, źli z tego powodu,
pozwalali tu sobie nieraz na kpinki. "Jak zobaczysz samolot
srebrny - mówili - to amerykański, jeśli w kolorach ciemnych, to brytyjski, a jak go w ogóle
nie widzisz, możesz być pewny, że należy do Luftwaffe".
Wbrew tym słowom - nie pozbawionym zresztą prawdy, bo panowanie aliantów w powietrzu
było w Normandii prawie absolutne - wieczorem nad dywizją pojawiały się samoloty z
czarnymi krzyżami i posypały się bomby. Były one jednak dużo lżejsze i nie wyrządziły
poważniejszej szkody.
Wytworzyła się sytuacja dość osobliwa: respekt i lęk odczuwaliśmy wobec mas
sprzymierzonego lotnictwa strategicznego, z którym współpraca stanowczo nie wychodziła
nam na zdrowie. Tę paradoksalną sytuację trafnie odtwarzała zamieszczona w jednej z gazet
karykatura, przedstawiająca Polaka i Niemca podczas nalotu alianckiego. Obaj oni wyrywają
co tchu z zagrożonego miejsca. "Donnerwetter!" - wrzeszczy Niemiec. "Chodu, alianty lecą!"
- wykrzykuje Polak.
Rankiem 15 sierpnia pozycja obronna obejmująca dolinę rzeki Laison znalazła się w rękach
Kanadyjczyków. Natarcie obejmowało stopniowo wzgórza położone na północ od Falaise.
PIERWSZE SUKCESY
Przeciwnatarcie niemieckie, zorganizowane w rejonie Mortain w dniu 7 sierpnia przez
generała Eberbacha, zostało - jak pamiętamy - powstrzymane i odrzucone. Niemieckie
odwodowe dywizje pancerne, w liczbie sześciu, nie zdołały stawić skutecznie czoła
Amerykanom.
Dowódca amerykańskiej 3 armii, generał Patton, swoim XV korpusem, nacierającym od
południa, opanował już Argentan. Amerykańska 1 armia i brytyjska 2 armia spychały
Niemców z kierunku zachodniego i północno-zachodniego. W tej sytuacji zdobycie przez
kanadyjską 1 armię Falaise i połączenie się na odcinku pomiędzy Falaise i Argentan z
wojskami amerykańskimi oznaczałoby całkowite okrążenie wojsk niemieckich, zarówno
Eberbacha, jak też 5 i 7 armii.
Zdając sobie doskonale sprawę, czym to grozi, Niemcy rozpoczęli pośpieszny odwrót na
wschód przez stojące jeszcze otworem wrota pomiędzy Argentan a pozycją nad rzeką Laison.
Odwrót ten trwał od kilku dni i dość znaczna część hitlerowskich wojsk zdołała się już
wydostać poza rejon bezpośredniego zagrożenia. Była jednak jeszcze odpowiednia pora, by
ucieczce tej postawić tamę.
W związku z tym dywizja otrzymała nowe zadanie: ponownie przejść na wschodnią stronę
szosy Caen - Falaise, poprzez Rouvres i Sassy uderzyć na południowy wschód, sforsować
rzekę Dives i opanować miejscowość Trun, gdzie powinno nastąpić połączenie z
Amerykanami i ostateczne zamknięcie w kotle sił niemieckich, liczących łącznie ponad
dwadzieścia przetrzebionych dywizji.
Na prawym skrzydle Polaków znalazła się kanadyjska 4 dywizja pancerna, dalej za nią
postępowały 2 i 3 dywizja piechoty kanadyjskiej. W ten sposób po lewej, wschodniej stronie
szosy Caen - Falaise - - Trun znalazł się w komplecie cały 2 korpus.
W Polaków wstąpił optymizm. Wierzyli, że nie powtórzy się już bicie głową w mur.
Wchodzili wreszcie do działań typowych dla dywizji pancernej.
Po sprawnie dokonanym przegrupowaniu spożywaliśmy przygotowane naprędce żołnierskie
śniadanie. Potem odprawa.
Pierwsze zadanie na nowej osi otrzymują jak zwykle szybkie, zwrotne Cromwelle * 10 pułku:
przeprowadzić rozpoznanie, złapać przeprawy na. Dives w rejonie Jort.
Na czele znalazł się pierwszy szwadron, dalej dragoni i dywizjon przeciwpancerny. Za nimi
cała 10 brygada. Kierunek: SoLgnolles, Rouvres do Sassy, a następnie skok przez
czterokilometrowej szerokości odkrytą przestrzeń do przeprawy w Jort. Niemcy,
porządkujący się po klęsce, jakiej doznali
* Cromwell - średni czołg szybki, najlepszy spośród brytyjskich wozów bojowych produkowanych w drugiej połowie
wojny. 1 DPanc dysponowała modelem Cromwell VII: ciężar - 28 ton, załoga - 5 osób, uzbrojenie - 1 armata 76 mm, 2
km 7,7 mm i kmplot 7,7 mm, silnik - 600 KM, prędkość 52 km/h
pancernych, znalazła się także piekarnia polowa. Wzięto wówczas do niewoli jeńców, wśród
nich żołnierzy 1053 i 1054 pułku grenadierów, a także 21 dywizji pancernej i 12 dywizji
pancernej "Hitlerjugend".
Nietrudno sobie wyobrazić zdziwienie żołnierzy polskich, gdy rewidując jeńców z 21 dywizji
pancernej, zajrzeli do ich książek żołdu. W rubryce "udział w walkach" pod wrześniowymi
datami z 1939 roku widniały nazwy miejscowości: Jordanów, Myślenice, Rabka, Tarnów,
Rzeszów... Cóż za niezwykłe spotkanie! Toż to starzy znajomi z kampanii wrześniowej!
Wtedy zwycięzcy, teraz w niewoli u Polaków, wystraszeni, zrezygnowani, powtarzający
swoje sakramentalne w takich sytuacjach "Hitler kaputt", w nadziei zapewne, że zaskarbią
sobie w ten sposób jakieś względy.
Jak się okazało, 21 dywizja pancerna powstała z dawnej 4 dywizji lekkiej, tej samej, z którą
nasza 10 brygada kawalerii, będąca później w Anglii zalążkiem 1 dywizji pancernej, staczała
we wrześniu zacięte boje.
Któż mógł przypuszczać, że po latach, po tak długiej naszej włóczędze, nadarzy się okazja do
wyrównania wrześniowych rachunków?
W nocy z 16 na 17 sierpnia nadszedł do dywizji rozkaz, w wyniku którego kolejnej zmianie
uległ kierunek naszego działania. Zostaliśmy przesunięci bardziej na wschód, ze wzgórza 169
na 259, odległe
o pięć kilometrów na północny wschód od miejscowości Trun.
Na Trun miała obecnie iść - przez Morteau - Coułiboeuf - kanadyjska 4 dywizja pancerna.
Znowu strzelcy konni, rozwinięci w linii szwadronów, ruszyli na rozpoznanie całego pasa
działania dywizji. Prawym skrzydłem na Trun, lewym - na wzgórze 259. Mimo ostrych walk i
poniesionych strat zdobyli oni potrzebne informacje, przyprowadzili wielu jeńców, zniszczyli
niemało niemieckich dział.
Przed wieczorem tego samego dnia zjawił się w dywizji generał Simonds z rozkazem od
samego feldmarszałka Montgomery'ego. Wolą dowódcy brytyjskiej 21 Grupy Armii było, aby
dywizja polska zamknęła ostatni węzeł komunikacyjny na drodze odwrotu wojsk niemieckich
i w tym celu niezwłocznie, w najbliższą noc, opanowała miasteczko Chambois.
Do wykonania tego zadania generał Maczek wyznaczył 2 pułk pancerny, dywizjon
przeciwpancerny oraz "Krwawe Koszule" - 8 batalion strzelców.
Znowu zatem nie przespana noc, choć niejeden słaniał się już na nogach i marzył o
kilkugodzinnym przynajmniej wypoczynku. Trudno, na wojnie różnie bywa, jakoś
wytrzymają...
- Dywizja musi bezwzględnie zamknąć kocioł - oświadczył, zaczynając odprawę,
podpułkownik Koszutski.
Była godzina 24.00. Czas naglił, a wozy taborowe jeszcze nie nadeszły. Zadanie trzeba było
za wszelką cenę wykonać. Ruszyli, nie uzupełniwszy benzyny i amunicji.
Nad głowami wyiskrzone gwiazdami niebo. Ciepła sierpniowa noc. Myśli i serce pełne
Polski. Taką ją właśnie pogodną żegnali przed pięcioma laty, tę swoją ziemię ojczystą, do
której teraz torowali sobie drogę w ciężkim znoju frontowych dni, dla której przelewali krew i
ginęli. Miał rację generał Maczek mówiąc, że Polak bije się za wolność wielu narodów, ale
umiera tylko dla Polski. Oto idą znowu. Kto wie
- bić się za wolność cudzej ojczyzny czy umrzeć dla swojej?
Na czele 1 szwadron pod dowództwem kapitana Uścińskiego. Pancerze czołgów pokryte z
zewnątrz warstwą żywych ciał. Uczepieni, gdzie się dało, próbują zasnąć strzelcy 8 baonu.
Nie bardzo się to udaje
- spaść można, głupio tak umierać pod gąsienicami własnego czołgu...
Nagle robi się widno jak w biały dzień. To samoloty Luftwaffe rzuciły flary. Piękne
widowisko! Ale i niebezpieczne. Tego tylko brakuje, żeby Niemcy wykryli tak dogodny dla
siebie cel. Na szczęście wyciągnięta wśród żywopłotów i krzaków kolumna niełatwa jest do
wymacania. Niemieckie bombowce odleciały, nie zrzuciwszy ani jednej śmiercionośnej
pigułki.
Skrzyżowanie dróg. Jakaś kolumna zmotoryzowana, zdążająca z południa na północ. Żołnierz
regulujący ruch dojrzał nadjeżdżające czołgi. Broń pancerna ma pierwszeństwo. Zatrzymuje
samochody. Czołgi, przeciąwszy skrzyżowanie, suną dalej.
Nikt by prawdopodobnie nie dowiedział się nigdy o osobliwym spotkaniu, gdyby nie
porucznik Wielogórski.
- Felek, zapal poszukiwacze - powiedział, ciekawy, z jaką to kolumną wypadło im się mijać.
Zabłysły reflektory, oświetliły kolumnę. Wtedy dopiero wszyscy przetarli oczy ze zdziwienia,
sądząc, że śnią.
- Panie poruczniku, szkopy! - wykrzyknął nieswoim głosem Felek.
W tej samej chwili zajazgotały serie cekaemów, odbijając się zwielokrotnionym echem
pośród nocy.
Zdumiony i niczego pewnie nie rozumiejący żołnierz z regulacji ruchu znikł gdzieś nagle jak
kamfora. Z wozów pryskały w szalonym popłochu i znikały w przydrożnych rowach postacie
w mundurach feldgrau.
Nie była to ostatnia niespodzianka owej nocy. Przy kolejnym skrzyżowaniu znów
zaskoczenie. Szosą, która pod kątem prostym przecinała trasę polskich czołgów, sunie długa
kolumna samochodów. Na widok pancerniaków zatrzymują się. Do pierwszego czołgu
podchodzi oficer.
- Wohin fahren Sie? * - pyta.
* Dokąd pan jedzie?
Odpowiedź padła natychmiast. Z czołgowych dział. Kilkanaście niemieckich wozów w
mgnieniu oka zamieniło się w pochodnie, nastąpił znów rwetes i zamieszanie, które trudno
oddać słowami.
Jadą dalej. Znów postój.
Podporucznik Żarski -- ciekawy, co się z kolei przytrafiło-wychyla się z kabiny. Zza
żywopłbtu dobiegają go jakieś szmery. W chwilę potem pada głośno wypowiedziane pytanie:
- Hallo, was fuhr ein Panzer ist dasl *
- Co u licha? Znów Niemcy? Co to wszystko ma znaczyć? - zadają sobie pytanie
zaniepokojeni już trochę Polacy, nie pojmując tej plątaniny niespodzianek.
Parę serii ze Stena po krzakach, głosy milkną.
Ciemności nocy rozstępują się powoli, niebo na wschodzie różowieje. Na pewnym odcinku
szosy trudno się czołgom przecisnąć - zatarasowana jest rozbitymi wozami niemieckimi. Tu i
tam leżą, zabici i ranni. Wokół olbrzymie leje po bombach. Nietrudno się domyślić - to żniwo
Air Force.
- Co to za miejscowość? - pyta ktoś napotkanego wystraszonego chłopa.
- Les Chan peaux - pada odpowiedź. Zdziwiony, nie przygotowany widać na to, że może tu
ujrzeć inne wojsko niż niemieckie, chłop rozpogadza się nagle. Poznaje. Wciąż jednak drapie
się pracowicie
* Halo, co to za czołg?
za uchem, zdumiony spotkaniem żołnierzy z orłami na czarnych beretach.
- Cholera! - zaklął Koszutski, usłyszawszy odpowiedź przygodnego informatora. -
Champeaux! Ładnie wykonaliśmy zadanie. Nie ma co. Podziękuje nam za to Maczek!
- To jeszcze pół biedy - wtrącił spokojnym głosem Nowaczyński. - Na wojnie rozmaicie
bywa. Najgorsze, że władowaliśmy się na tyły Niemców, i to chyba od razu na głębokie.
Sytuacja nie do pozazdroszczenia. Trzeba było niezwłocznie podjąć jakąś decyzję. Co robić?
Czołgi-tymczasem idą dalej.
Z pobliskiego domu ktoś wyszedł. Przez chwilę wpatrywał się uważnie w wozy, chcąc je
widocznie rozpoznać po kształcie, następnie rzucił się raptownie do izby, wykrzykując coś po
drodze. Głos jego ginął w huku silników, jednak nietrudno było wywnioskować, że podniósł
alarm, bo w całym domu natychmiast zawrzało. Białe postacie, w samej tylko bieliźnie, co
tchu wyrywały na przełaj przez zagony. Załomotały za nimi serie cekaemów.
Strzelcy, zeskoczywszy z czołgów, otoczyli dom. Wewnątrz nikogo już nie było. Tylko dwa
pozostawione mundury generalskie i papiery wskazywały, że stacjonował tu sztab 2 dywizji
piechoty SS.
Przy domach stały wyładowane po brzegi wozy. Walizy, kufry... Wewnątrz wszystko, czego
dusza zapragnie. Oficerowie 2 dywizji piechoty SS nie chcieli
być gorsi, też przygotowali sobie prywatny transport do Reichu. Wszystko w najlepszym,
oczywiście, gatunku, jak przystało na herrenvolk...
Niestety, nie dane im było dowieźć zrabowanych łupów swoim liebesgaben...
Drobne sukcesy, odnoszone po drodze, nie zmieniały w niczym zasadniczego faktu - 2 pułk
pancerny oraz towarzyszący mu 8 batalion strzelców i dywizjon przeciwpancerny znalazły się
w nie lada opałach. Czołgi, jeden za drugim, szły między opłotkami i zabudowaniami,
narażone na atak z prawa i lewa.
- Tylko cud może nas uratować - Koszutski zwierzył się ze swych myśli dowódcy
"Krwawych Koszul".
I rzeczywiście - nie wiadomo, jakby się skończyło, gdyby nie owe właśnie "Krwawe
Koszule".
Wszelkie podejmowane przez esesowców z 2 dywizji próby zaatakowania ze skrzydeł
udaremniali strzelcy 8 batalionu. Przy wsparciu potężnego ognia z czołgów przeszli oni nawet
do kontruderzenia. Bitwa przemieniła się wkrótce w pogoń za uciekającymi esesmanami.
- Messerschmitty! - wrzasnął nagle obserwator.
- Nie, to amerykańskie Thunderbolty!
- Pomarańczowe płachty! Palić dymy!
Nic nie pomogło. Samoloty - było ich ze dwadzieścia - zatoczywszy koło, sypnęły bombami
po polskiej kolumnie. Jednocześnie zaszczekała broń pokładowa.
- Tego już za wiele! -wykrzykuje któryś z oficerów. - Co oni, ślepi? Nie widzą, na kogo
rzuca-ją?!
Amerykanie niewiele sobie jednak robili z protestów naszych pancerniaków. Odlecieli
dopiero po sumiennym wykonaniu "zadania bojowego". W kolumnie powstało ogromne
zamieszanie. Załogi powskakiwały pod czołgi, a "naga" piechota - pospołu zresztą z
prowadzonymi jeńcami - pryskała, gdzie się dało: pod Shermany w leje po bombach, do
rowów, w krzaki... W takiej chwili śmiertelnego zagrożenia zacierała się wyraźna granica
pomiędzy zwycięzcami i wziętymi do niewoli Niemcami. I jednych, i drugich łączyła troska o
ocalenie własnej skóry.
Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że tym razem winę za tragiczną pomyłkę - trzecią z
kolei w krótkim okresie dziesięciu dni walk - ponosili w znacznej mierze sami Polacy.
Skąd bowiem mogli wiedzieć amerykańscy piloci, że na głębokich niemieckich tyłach znajdą
się nagle ich sprzymierzeńcy? Przylecieli bombardować wroga, a że Polacy wykurzywszy
sprawnie hitlerowskie dowództwo, sami podstawili się pod bomby, to już chyba nie ich wina.
Szczęśliwym trafem wszystko zakończyło się na wielkim strachu. Nikt nie został zabity, paru
żołnierzy odniosło tylko lekkie kontuzje. Nie uległ też poważniejszemu uszkodzeniu żaden z
czołgów, co - nawiasem mówiąc - niezbyt dobrze świadczyło o kwalifikacjach pilotów US
Army Air Force. Dobrze chociaż, że przypadkowo trafili na nas. Jeśli jednak podobnym
rezultatem kończyły się' ich ataki na Niemców, to nic dziwnego, że ciągle musieliśmy staczać
zażarte walki z Panterami i Tygrysami.
Olbrzymim sukcesem, jeśli nie wręcz nieprawdopodobieństwem, było to, że
podpułkownikowi Koszutskiemu - mimo' tylu tarapatów - udało się wreszcie wyprowadzić
grupę z matni. Do Chambois już, oczywiście, nie zdążył, ale walcząc w odosobnieniu na osi
swego marszu z cofającymi się na wschód Niemcami dotarł pod wieczór 19 sierpnia na
wzgórze 262 (Mont Ormel), gdzie wziął udział w głównej fazie walk - w polskiej zaporze
przecinającej Niemcom drogi odwrotu na wschód.
Jak wyglądała sytuacja reszty dywizji pod wieczór 18 sierpnia?
10 pułk strzelców konnych z dwoma dywizjonami przeciwpancernymi podszedł około
godziny szesnastej pod Chambois, lecz z powodu bombardowania przez własne lotnictwo
tamtejszego węzła dróg musiał się nieco cofnąć.
Podpułkownik Zgorzelski ze swą grupą prowadził w tym czasie walkę w rejonie na północny
wschód od miasta.
Reszta 10 i 3 brygady związana była w walkach z Niemcami w rejonie 5 kilometrów na
północ od Hordouseaux - Ecorches.
Kwatera główna dywizji pozostawała nadal w rejonie wzgórza 159.
Odcinek pomiędzy Trun i Chambois zarysował się już wyraźnie jako wrota, przez które
spływały armie niemieckie. Wrota te zwężają się stopniowo pod naciskiem nacierającego z
kierunku wschodniego kanadyjskiego 2 korpusu (1, 2 i 3 dywizja piechoty oraz 4 dywizja
pancerna). Dywizja polska, przedzierając się pomiędzy Niemcami, zdąża na wyznaczoną jej
pozycję, aby w rejonie Chambois - Mont Ormel - - wzgórza 262 ("Maczuga") wrota te
zamknąć do reszty.
Jak można było wnioskować na podstawie dokumentów, znalezionych przy jeńcach,
przeciwnikami naszymi były między innymi następujące jednostki niemieckie: 2 dywizja
piechoty SS, 12 dywizja pancerna SS "Hitlerjugend", 21 dywizja pancerna, 3 dywizja
spadochronowa, 89 dywizja piechoty.
Przechwycony rozkaz dowódcy niemieckiej 7 armii, marszałka von Kluge, zwraca między
innymi uwagę na anemiczne wysiłki alianckich jednostek pancernych na zachodnim skrzydle,
z których jedna dywizja pancerna (mowa o dywizji polskiej) zaawanturowała się na
wschodzie i zagraża poważnie liniom komunikacyjnym armii niemieckiej. W związku z tym
dowódca armii rozkazywał 2 korpusowi pancernemu, któremu udało się już ujść z potrzasku,
zawrócić i uderzyć na zachód z zadaniem zniszczenia tej dywizji, a następnie przekazania
terenu 1 korpusowi pancernemu SS, wycofującemu się na ciele oddziałów 7 armii.
Dowództwo niemieckie, spodziewając się silnego zagrożenia ze strony amerykańskiej dróg z
Argentan do Chambois, zaczęło teraz wycofywać swoje wojska z Chambois do Vimoutiers,
Gdyby zdawało ono sobie sprawę z tego, że teren, którego się tak-obawiało, zaznaczony
będzie śladami stóp wyłącznie zabłąkanego 395 batalionu amerykańskiej 9C dywizji, nie
zwaliłaby się Polakom na głowę taka masa cofających się Niemców.
Lukę pomiędzy Argentan, gdzie dawno już stał amerykański 15 korpus z bronią u nogi, a
miejscowością Chambois, z której kanadyjski 2 korpus, a ściślej mówiąc polska dywizja
pancerna miała podać rękę Amerykanom, można chyba "zawdzięczać" dowódcy
amerykańskiej 12 Grupy Armii, generałowi Bradleyowi. Samon się zresztą przyznaje do tęgo,
stwierdzając w napisanej przez siebie książce „The Soldier's Story", że kategorycznie zabronił
swemu 15 korpusowi wychodzić na północ od Argentan, ponieważ masa oddziałów
niemieckich mogłaby w odwrocie zniszczyć jego oddziały. Jakoś marszałek Montgomery nie
żywił podobnych obaw w odniesieniu do polskiej dywizji... Dywizja ta nie tylko że nie uległa
w nad wyraz ciężkiej próbie, ale pozostawiona sama sobie, skazana - zdawałoby się -- z góry
na wykrwawienie i wycięcie w pień, zapisała jedną z najpiękniejszych kart w najnowszych
dziejach oręża polskiego. Stało się to możliwe głównie dzięki bohaterstwu żołnierzy i
umiejętnościom dowódców, niemałą jednak rolę odegrał także teren, na którym rozgrywały
się owe dramatyczne wydarzenia, a zwłaszcza słynna już "Maczuga", która weszła do historii
jako jeden z symbolów bohaterstwa-żołnierza polskiego.
ODWET ZA WRZESIEŃ I WARSZAWĘ
"Maczuga" jest w rzeczywistości wzniesieniem siodłowym, które swym kształtem
przypomina znaną w Europie jeszcze do XVII wieku broń chłopską. Zarówno w swej części
południowej, jak i północnej ma ona jednakową wysokość 262 metry ponad poziom morza.
Górując nad otoczeniem, była znakomitym miejscem do uporczywej obrony. Stąd można było
nie tylko obserwować wszystkie ruchy wojsk nieprzyjaciela na dalekim przedpolu i na
podejściach, ale także, co ważniejsze, skutecznie niszczyć ogniem z dział i broni maszynowej
oddziały niemieckie, dezorganizować ich szyk i zmuszać do odwrotu.
Hermetyczne zamknięcie i utrzymanie worka Falaise na odcinku pomiędzy Trun i Chambois
zależało nie tylko od jak najszybszego opanowania Chambois, ale w równym stopniu od
zajęcia właśnie "Maczugi", należącej do masywu wzgórz Mont Ormel,
przez które wiodły także linie komunikacyjne dywizji niemieckich, cofających się z zachodu
na Coudehard, Vimoutiers i dalej na wschód, do Sekwany. Zwłaszcza wzgórza Mont Ormel
pozwalały panować nad okolicą, dając doskonały wgląd zarówno na zachód, w porosłą
krzakami dolinę Dives, jak i na północ, w stronę wzgórz Les Champeaux. "Maczugą" nazwał
je generał Maczek w dniu 19 sierpnia w czasie odprawy w sztabie 10 brygady. Nazwa ta,
bardzo odtąd w dywizji popularna, nie tylko była kryptonimem, określającym do końca walk
obydwa wzgórza 262 (północne i południowe), miała także swój głębszy symboliczny sens.
tak się jakoś złożyło, że w czasie najcięższych walk nie było na "Maczudze" ani dowódcy
dywizji, ani obydwu dowódców brygad. Pierwszy znajdował się ze sztabem dywizji na
wzgórzu 159, pozostali wraz ze sztabami swych brygad - na wzgórzu 259. Obydwa te
wzgórza oddzielały od "Maczugi" wojska niemieckie. Łączność można było utrzymać tylko
drogą radiową.
Po opanowaniu Chambois i "Maczugi" dywizja przeszła do walki obronnej w celu utrzymania
tych niezwykle ważnych pod względem operacyjnym obiektów. Nieprzyjaciel, zdając sobie
doskonale sprawę z tego, że Polacy odcinają mu drogę odwrotu, walczył po desperacku, byle
tylko wydostać się z matni. Główny napór na 1 dywizję pancerną szedł od zachodu i
południowego zachodu, a więc od środka zamkniętego już wówczas kotła, siłami trzech
dywizji pancernych i przemieszanych dywizji piechoty.
Nie można było bagatelizować również tych niemieckich dywizji pancernych, które,
wyrwawszy się z okrążenia przed dniem 20 sierpnia, szły teraz swoim na odsiecz od północy i
wschodu.
Niemcy usiłowali przedrzeć się w składzie improwizowanych zgrupowań bojowych, tzw.
kampfgruppe, złożonych z czołgów, piechoty i artylerii, i dowodzonych przez dowódców
pułku, dywizji, a nawet korpusów. Zgrupowania te tworzyły jakby olbrzymią szachownicę.
Na miejsce jednych - rozbitych lub odpartych - zjawiały się wciąż nowe i nowe.
Każdy z uczestników walk pamięta doskonale gorące normandzkie dni i noce, długie, nie
przespane, w ciągłych walkach, bez chwili wypoczynku, ba - bez ciepłej strawy nawet. Za
dnia w ciągłym ruchu, od zmierzchu do świtu - ubezpieczenia, konserwacja i naprawa
sprzętu, dziesiątki innych bardziej lub mniej absorbujących zajęć.
Pancerni "robią bokami", słaniają się z wyczerpania. Nikt nie ma czasu ni głowy podziwiać
piękna krajobrazu, choć urzekająco tu jak w Szwajcarii. Cała uwaga skupiona gdzie indziej,
więc wymykają jej się górki i wzniesienia, wąwozy, zbocza i kręte, wąskie drogi, po których
czołgi trzeba prowadzić bardzo uważnie.
Ranek 19 sierpnia wstał znowu słoneczny. Przypieka tak od dawna, odkąd tylko dywizja
wylądowała na normandzkiej plaży.
Żołnierze przygotowują sobie w pośpiechu śniadanie - każdy sam, nie wszyscy to samo. W
jednych menażkach bulgoce woda na herbatę, inni gotują zupę na mięsie lub podgrzewają
konserwy. Kto wie, czy do końca dnia uda się jeszcze raz zjeść coś gorącego, Jeden drugiego
popędza: prędzej, prędzej, bo znów do wieczora będziemy suchary chrupać.
Z dala dobiegają odgłosy strzałów. Po chwili żołnierze przyprowadzają gromadę jeńców. Jest
wśród nich czterech oficerów SS, reszta to same młokosy, po osiemnaście, najwyżej
dwadzieścia lat; jedni o rozbieganych trwożnie oczach, inni pełni jeszcze buty, wierzący
nadal w swojego führera. Któryś z nich przed dowódcą pułku, majorem Stefanowiczem,
podnosi prawą rękę w faszystowskim pozdrowieniu:
- Heil Hitler!
Major spojrzał obojętnie.
- Kossakowski! - powiedział do stojącego najbliżej oficera. - Zabierz ich stąd! Szkoda
nerwów dla pętaków...
Z brygady tymczasem nadchodzi drogą radiową rozkaz: pierwszy pułk pancerny it Podhalanie
natychmiast na "Maczugę". Natychmiast - od pośpiechu
zależy powodzenie.
- Przerwać śniadanie! - rozlegają się okrzyki dowódców. - Do czołgów! Silniki w ruch!
Zakotłowało się wśród żołnierzy. Zrzedły miny. Niejeden klął, wylewając na trawę nie
dogotowany posiłek. Wściekli, pakują nie myte naczynia do czołgów, kieszenie napychają
sucharami. Będą je żuć w drodze.
Odgłosy zapuszczanych silników zlewają się w potężny łomot. Niejeden kierowca nie słyszy
w tym zgiełku głosu dowódcy.
Jest godzina 10.00.
Droga pnie się pod górę. Mijają wzgórze 239, potem inne wzniesienia, wreszcie dostrzegają
to, do którego zmierzają - 262. Jest to północna część "maczugi". Na jej zboczu, widoczne
nawet z oddali, wiją się jakieś rowy, nasypy. Pewnie niemieckie umocnienia. Nic dziwnego:
nieprzyjaciel doskonale wiedział, jaką rolę odgrywa masyw wzgórz Mont Ormel.
Do akcji znowu wkraczają niezawodni w takich wypadkach Podhalanie. Pomimo zmęczenia,
które i im daje się solidnie we znaki, muszą dobrać się do skóry okopanym w ziemi
esesmanom. Przemykają od krzaka do krzaka, widoczni tylko przez moment tu i tam na
wolnej przestrzeni. Rozwinięci drużynami, podchodzą coraz bliżej wroga. Wreszcie następuje
spotkanie oko w oko. Trzaskają serie Stenów.
Po chwili prowadzą pierwszych jeńców - wynędzniałych, brudnych, obdartych. Podobno się
w ogóle nie bronili. Aż się wierzyć nie chce - to jest herrenvolk? Rasa panów? Ta banda
spokorniałych nagle oberwańców, udających niewinne baranki?
Sytuacja była jasna. To nagły, paniczny odwrót tak podziałał na nich, że ich wartość jako
żołnierzy sprowadzona została do zera.
Major Stefanowicz nie zastanawia się długo, podejmuje natychmiastową decyzję. Wie, że
stan psychiczny przeciwnika trzeba bezzwłocznie wykorzystać.
- Całym pułkiem naprzód! Czołowy drugi szwadron! - pada rozkaz.
Silniki czołgów ryczą na stromych zboczach jak smoki. Okryte kłębami kurzu Shermany pną
się coraz wyżej, na sam szczyt wzgórza.
Przygotowane do obrony rowy świecą pustką.
- Ale mają szkopy pietra! Pryskają, aż się za nimi kurzy!
- Pewnie się nas tu nie spodziewali! I to tak szybko!
- Naprzód! Naprzód! - ponagla raz za razem dowódca pułku. - Uchwycić szosę na Chabois -
Vimoutiers!
Pierwszemu szwadronowi rozkazuje zostać na północnej stronie wzgórza i ubezpieczać
kierunek, z którego przybyli.
Krajobraz urzeka żołnierzy. Wstęga szosy pnie się łagodnie po zachodnim zboczu
kilometrami w górę, aż do grzbietu, gdzie w wykopie wychodzi na szczyt północnego skraju
"Maczugi".
Shermany 1 pułku stanęły przy wykopie. Widok, jaki roztaczał się teraz przed oczami
zdumionych
pancerniaków, przekraczał wszelkie oczekiwania. Taka gratka nigdy dotąd im się nie trafiła.
Przed sobą widzieli jak na dłoni nieprzerwany potok niemieckich pojazdów. Obok armat,
różnego typu samochodów i czołgów nie zabrakło w tej przypadkowo zupełnie
skomponowanej kolumnie także wozów konnych. Wszystkie wyładowane były sprzętem,
bagażem i wojskiem.
- Wyrywają malarzowe chwaty do chałupy aż miło! - zakrzyknął któryś wesoło. - Trzeba by
im jakiego gościńca na drogę...
Cel dla dział i cekaemów był szczególnie wdzięczny.
W rejterującej kolumnie przemieszane było wszystko jak groch z kapustą. Za otwartym
samochodem sunie czołg, za nim konie z widocznym wysiłkiem ciągnące pod górę działo i
raz po raz okładane przez woźniców batem. Dalej cysterna, znów czołg i znowu tabor konny,
a po obu stronach drogi długi, nie kończący się łańcuch pieszych. Wszystko to chcąc nie
chcąc wlecze się po zatkanej do ostatecznych granic szosie, noga za nogą, leniwie.
Pułk rozwinął się jak na ćwiczeniach. Cała szosa, na długim odcinku, znalazła się w zasięgu
skutecznego strzału.
Nagle pułkowe działa i kaemy czołgów, wszystkie naraz, rzygnęły w stronę wroga ogniem i
stalą. Zamknięta została ostatnia droga odwrotu hitlerowskich armii z worka w rejonie
Falaise!
Wspaniałe, niepowtarzalne widowisko, po latach zachowane w pamięci z najdrobniejszymi
szczegółami.
Niemiecka kolumna momentalnie zatrzymała się. Tu i tani buchnęły kłęby czarnego jak sadze
dymu, w górę strzeliły pomarańczowe języki ognia. Aż trzaskało, tak paliły się skradzione we
Francji-łupy herrenvolku.
Kiedy minął moment pierwszego zaskoczenia, nieprzebrany potok wozów i ludzi zaczął w
popłochu cofać się. Wtedy dopiero nastąpił sądny dzień. Wszystko parło do tyłu na łeb, na
szyję, aby tylko ujść spod ognia polskich dział i karabinów.
Jakiś płonący samochód ciężarowy, staczający się w dół jak pochodnia, wpada na konie i
przewraca je. Potem koziołkując, wraz z wozem ląduje na innym pojeździe, a wreszcie
wszystko to razem zwala się na czołg. Załoga czołgu wie, jakie jej grozi niebezpieczeństwo.
Aby uwolnić się od niepotrzebnego balastu, i to w dodatku z ogniem, zwalnia hamulce i...
rozgniata na placek znajdujący się za nią w kolumnie jakiś niewielki samochodzik. Gdzieś
eksploduje amunicja. W ogólnym rozgardiaszu nietrudno rozróżnić jęki rannych, krzyki i
nawoływania. Kto padnie na szosie, choćby był żywy, jut się nie podniesie. Stratują go konie,
zgniotą opony wyładowanych ciężarówek, rozjadą gąsienice czołgów.
Nie wszyscy Niemcy stracili bez reszty głowę i panowanie nad sytuacją. Załogi niektórych
czołgów
próbują się bronić. Pada w stronę atakujących Polaków strzał, jeden, potem drugi, trzeci...
Zagwizdały koło uszu pociski i poszły dalej, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Cóż mogły
zrobić Tygrysy, ściśnięte w wąwozie pośród masy własnego sprzętu, naszym Shermanom?
Polskie siedemnastofuntówki tymczasem trafiały w cel raz za razem. W płomieniach stanął
już cały wąwóz. Trudno o drugi przykład równie wielkiej masakry.
Żołnierze pierwszego pułku pancernego i dwóch kompanii batalionu podhalańskiego mieli
prawo już wtedy, 19 sierpnia, mówić o udanym odwecie.
- Za wrzesień! - mówili wprowadzając kolejny pocisk do komory nabojowej.
- Za Warszawę! - wykrzykiwali, ładując następny.
Ich humory wyraźnie się poprawiły. To co, że na wzgórzu 239 nie zdążyli zjeść śniadania? Że
wyleli na trawę nie dogotowaną zupę, od której szedł taki zapach, że aż mdliło? Za to oni
właśnie zaskoczyli niemieckie kolumny, wycofujące się drogą w wąwozie przez środek Mont
Ormel i sprawili im taką łaźnię, że jeśli się nawet ktoś z nich uratował, południe 19 sierpnia
1944 roku pamiętał będzie do końca życia.
ZAMKNIĘTY KOCIOŁ
Na grzbiecie "Maczugi" było gorąco i duszno. Z góry dopiekało słońce, z dołu szła ostra woń
spalenizny.
Na szczęście wkrótce - zgodnie zresztą z przewidywaniami naszych synoptyków - spadł
rzęsisty deszcz, ugasił pożary, zmył krew i kurz, odświeżył powietrze.
Jeszcze tylko tu i ówdzie odezwie się cekaem. To u Podhalan, ubezpieczających pułk na
lewym i prawym skrzydle,
W rozsnuwającym się dymie widać coraz bliższe białe "flagi" - chustki i koszule zatknięte na
kijach. Idą ci spośród Niemców, którzy mają już dosyć beznadziejnej szamotaniny w
zamkniętym worku. Wloką się lub pełzną ranni, szukający u nieprzyjaciela ratunku i pomocy.
Nagle z boku zagrały wielolufowe niemieckie moździerze. Lawina ognia spadała bezładnie,
gdzie popadło. Hitlerowscy dowódcy rzucali na szalę wszystko, aby tylko otworzyć sobie
drogę do vaterlandu.
- Skąd tu ci przeklęci Polacy? - pytali zdumieni. - Przecież ich wojsko zostało starte z
powierzchni ziemi w trzydziestym dziewiątym roku i nigdy już nie powstanie! To jakieś
wierutne brednie! To niemożliwe! Rzucali do walki wszystkie swe siły, kierowali na
pozycje "przeklętych Polaków" zmasowany ogień artylerii, uderzali z niezwykłą furią i
desperacją.
Na "Maczudze" zaczęło się piekło, które miało trwać trzy dni i trzy noce.
Sytuację, w jakiej znalazła się polska 1 dywizja pancerna, obrazowo i trafnie ujął dowódca tej
jednostki generał Maczek. Polska dywizja pancerna - stwierdza on - z dołączonym (dodajmy
od siebie - niewielkim) oddziałem sprzymierzonych, chwyta byka za rogi i osadza jego
rozszalały impet, podczas gdy reszta armii kanadyjskiej i 2 armia brytyjska trzepią po ogonie i
bokach uciekające zwierzę, dodając mu tylko szybkości.
Poszczęściło się 19 sierpnia Polakom również w Chambois. Późnym wieczorem zdobyły to
miasto we wspólnym ataku pułki ułanów, dragonów i strzelców konnych. Natychmiast potem
przystąpiły one do zorganizowania obrony okrężnej samego miasteczka i okolicznych
wzgórz. Współdziałał z nimi amerykański 395 batalion piechoty zmotoryzowanej. Myliłby się
jednak, kto by na tej podstawie sądził, że pomiędzy dywizją polską a jednostkami
amerykańskimi nastąpiło już bezpośrednie współdziałanie, a kocioł został szczelnie
zamknięty. 395 batalion po prostu zabłądził i przez przypadek trafił do Polaków. Przydał się
zresztą bardzo, bo Niemcy raz za razem zaciekle kontratakowali, w wyniku czego miasteczko
Chambois przechodziło nawet kilkakrotnie z rąk do rąk.
Szfab brygady - pisze generał Franciszek Skibiński - znajdował się w czasie tych walk na
wzgórzu 259..., skąd mieliśmy bardzo daleką obserwację, i przez parę dni oglądaliśmy, aż do
zmęczenia, nadzwyczaj groźną panoramę pola bitwy: po wszystkich wolnych jeszcze drogach
i na przełaj, polami, waliły w tumanach kurzu na wschód kolumny niemieckie. Na całym
obwodzie olbrzymiego półkola, wewnątrz którego znajdowały się te wojska, bezustannie biła
artyleria. Fontanny wybuchów wyskakiwały to tu, to tam, na całym obszarze, poprzez który
wycofywali się Niemcy. Nad głowami grały silniki lecących całymi rojami samolotów, które
z wyciem krążyły nad Niemcami, prały w nich bombami, atakowały rakietami i ogniem broni
pokładowej. W stu miejscach dymiły pożary - paliły się domy, czołgi, samochody z benzyną i
ludzie. Widzieliśmy całe stosy spalonych żołnierzy niemieckich. Ca/y świat śmierdział
spalenizną i padliną.
Dywizja werżnęła się wtedy klinem pomiędzy wojska niemieckie. Na północ od naszego
wzgórza 259, w Grand-Mesnil i Ammeville, Niemcy siedzieli najspokojniej nie atakowani
przez nikogo. Utworzył się przekładaniec z wojsk sprzymierzonych i hitlerowskich.
Ponosiliśmy przez to straty również na tyłach, bo z Grand-Mesnil i Ammeville strzelano do
naszych kolumn zaopatrzenia, zabijano ludzi, palono samochody. A w nocy lotnictwo
niemieckie zbombardowało nas.
Major Stefanowicz, mimo że jego 1 pułk pancerny porządnie już przetrzepał Niemców na
"Maczudze", w pierwszej chwili po zajęciu wzgórza, żywił uzasadnione obawy, czy jego
szczupłe siły podołają trudnemu zadaniu. Na szczęście niepokój ten był krótkotrwały, już po
paru bowiem godzinach od strony Les Champeaux nadciągnęły posiłki: 2 pułk pancerny,
dywizjon przeciwpancerny oraz 8 batalion strzelców. Wkrótce przybył również cały 9
batalion i obsadził front od strony południowej, czyli znalazł się na rękojeści "Maczugi",
nazwanej, tak dla odróżnienia od głowicy, czyli części północnej. Czołgi 2 pułku zajęły
stanowiska od północnej i wschodniej strony wzgórza 262.
Na niewielkim w gruncie rzeczy terenie, jakim była głowica "Maczugi", panował niemały
tłok. Znalazły się tu obok siebie dwa pułki pancerne, dywizjon artylerii przeciwpancernej oraz
trzy bataliony piechoty.
Drugim ośrodkiem zgrupowania było Chambois, odległe od rękojeści "Maczugi" o siedem, a
od głowicy - o dziewięć kilometrów. W tej miejscowości znalazły się: 24 pułk ułanów, 10
pułk dragonów, dwa dywizjony przeciwpancerne oraz amerykański 395 batalion, natomiast
na wzgórzu 113, na północ od Chambois, zajął pozycje 10 pułk strzelców konnych z jednym
dywizjonem przeciwpancernym.
W nocy z 19 na 20 sierpnia "Maczuga" została
okrążona przez Niemców. Po raz pierwszy do oddziałów nie dotarło zaopatrzenie.
Wielokrotnie podejmowane próby dostarczenia na "Maczugę" amunicji, żywności, paliwa i
wody za pomocą konwojów pancernych, niestety zawodziły. Niemcy byli czujni i ostrzeliwali
zbliżające się pojazdy. Oblężeni mogli liczyć tylko na zrzuty z powietrza i własne, szybko
topniejące zapasy.
Mimo wysiłków, jakie podejmowano, zaczęto obawiać się, że zabraknie amunicji. Bez
odpowiednich zapasów żywności można jeszcze jakoś wytrzymać, brak amunicji oznaczałby
jedno - zagładę. W ciągu trzech dni zaciętych zmagań żołnierze byli krańcowo wyczerpani,
zmęczeni walką i długotrwałą bezsennością. O ewakuacji rannych nie mogło być mowy;
leżeli pośród walczących oddziałów, narażeni na ogień artylerii i moździerzy, prowizorycznie
tylko opatrzeni przez dywizyjną służbę zdrowia. Sytuację komplikowały jeszcze tłumy
jeńców, których można już było liczyć na tysiące.
Korzystniejsza sytuacja była w ośrodku Chambois. Amerykanie, jak zwykle w takich
wypadkach, wykazali odpowiednią troskę o swój zabłąkany 395 batalion. Zaopatrzenie
funkcjonowało tam jak należy.
Drugi pułk pancerny wraz z dywizjonem przeciwpancernym i 8 batalionem strzelców przybył
na "Maczugę" w dniu 19 sierpnia około godziny 18 i obsadził - jak pamiętamy - północną i
wschodnią część głowicy.
Porucznik Czarkowski zajął ze swym plutonem stanowiska przy szosie, pluton podporucznika
Kohutnickiego na północnym skraju wzgórza.
Wszyscy wpatrzeni w przedpole studiują uważnie teren. Ich uwadze nie ujdzie żadna droga,
zakręt, żadna nierówność terenu. Ważne jest każde wzniesienie i każdy dołek. Oceniają
odległości. Nie mogą się dać zaskoczyć. Wiedzą dobrze, że w podobnych sytuacjach za
popełniony błąd trzeba często płacić bardzo drogo.
Najlepiej spisują się strzelcy czołgowi. Ci nie wytężają nawet specjalnie wzroku -r kropią bez
zastanowienia w każdą kępę drzew, w każdy krzak czy żywopłot. Wystarczy jedna seria,
czasem jeden pocisk z armaty. Jeśli ktoś tam się ukrył, na pewno wyskoczy, a wówczas...
Kiszki nie przestają grać marsza, ale jedzenie nie jest najważniejsze. Najbardziej dokucza
brak snu. Ile to już nocy w marszu i potyczkach? W oczach czuje się piasek, powieki same
zamykają się co chwila, ciężkie jak z ołowiu. Ci, co muszą czuwać, patrzą zazdrośnie na
wyciągnięte przy czołgach sylwetki. Szczęśliwcy! Tym dobrze! Aby nie słyszeć ich
drażniącego chrapania - strzelają. Do licha! Kiedy będzie zmiana? Wskazówki zegarków jak
na złość suną wolno, leniwie...
Czasem bliżej lub dalej grają serie karabinów maszynowych, dudnią strzały z moździerzy.
Gdzieś wyskakuje w niebo rakieta, oświetla ziemię swym niesamowitym blaskiem i znowu
zapadają ciemności.
Porucznik Wielogórski nie śpi. Chodzi od czołgu do czołgu, sprawdzając, czy strzelcy
czuwają w wieżach. Dopiero po zmianie, przykryty płaszczem, kładzie się pod swym
Shermanem.
O świcie, zbudziwszy się, przeciera w zdumieniu oczy. Co u diabła się dzieje? Czyżby go
wzrok zawodził? Skąd się ten znowu tu wziął?
Obok niego pochrapywał smacznie żołnierz w płaszczu koloru feldgrau. Bliższe oględziny
rozwiały resztę wątpliwości - Niemiec!
- Ty! Zbudź no się, bratku! - porucznik szarpnął śpiącego za ramię. - Patrzcie go, dobry
sobie, wylegiwać się tu przyszedł! Skąd się tu wziąłeś?
Niemiec oprzytomniał natychmiast. Patrzył szeroko otwartymi oczyma. Drżał na całym ciele,
może z porannego chłodu, a może z lęku. Czyżby zabłądził?
Przez dłuższą chwilę nie mówił nic.
- Hitler kaputt! - powiedział wreszcie z głębokim przekonaniem, co porucznika
Wielogórskiego wprawiło w szczerą wesołość.
- Ty mi tu, bratku, się nie wyprzyjemniaj. Gadaj lepiej, skąd się tu wziąłeś. Woher bist du
gekommen? - zapytał widząc, że jego przypadkowy sąsiad nie rozumie po polsku.
Na dźwięk swojej ojczystej mowy Niemiec ożywił się. Zaczął bezładnie, gwałtownie
gestykulując i co chwila wstawiając swoje "Hitler kaputt", opowiadać. Dosyć ma całej tej
beznadziejnej wojny. Uciekł w nocy od swoich i przyszedł poddać się, dotarł aż tutaj, przez
nikogo nie zauważony. Sam widział sylwetki strzelców przy czołgach, przezornie jednak nie
odzywał się po niemiecku, by w odpowiedzi nie zostać poczęstowanym z pistoletu. Ostrożnie,
aby nie zwrócić na siebie uwagi, położył się koło jakiegoś żołnierza. Nie wiedział, że trafił na
dowódcę szwadronu.
Ranek znowu postawił wszystkich na nogi. Żołnierze gramolili się spod czołgów, ten i ów
przeciągał się, głośno ziewając, inni rozglądali się uważnie, wypatrując nieprzyjaciela.
W dole pośród zarośli również panowała gorączkowa krzątanina. Wiadomo - dzień, który
wstawał, miał być brzemienny w wydarzenia. Któż tak po jednej, jak i drugiej stronie mógł
mieć pewność, że nie ostatni raz w życiu ogląda wschód słońca, które wyszło na niebo i
świeciło jak zawsze, zda się zupełnie obojętne na losy ludzkie?
Czołg plutonowego Kisielicy idzie na rozpoznanie. Niedaleko - na ile pozwala tylko
niewielka przestrzeń dzieląca oddziały własne od przeciwnika. Ledwie ruszył z miejsca padły
strzały, to piechota niemiecka od podnóża "Maczugi". Ej, ci dostaną zaraz łupnia! - radują się
żołnierze.
Prze do przodu Kisielica, rusza też za nim czołg Jabłońskiego. Ich kaemy otwierają wściekły
ogień. Nie wytrzymała czająca się w zaroślach piechota
niemiecka. Już idą. Z podniesionymi rękami wychodzą z krzaków. Poddają się.
Za nimi sunie samochód. Jeden strzał Kisielicy wystarcza, by go zatrzymać. Z wnętrza wyłazi
kilkunastu Niemców. Jeden macha czymś białym, inni idą z rękami nad głową. Też się
poddają.
Ale to tylko przelotny, niewielki w gruncie rzeczy sukces. Jeszcze różnie może się zdarzyć,
zwłaszcza że zaraz potem rozpętuje się piekło. Powietrze przeszywa rój przeciwpancernych
pocisków wroga.
Po chwili staje unieruchomiony czołg Jabłońskiego. Jego załodze udaje się wyskoczyć i
cofnąć. Wycofuje się również czołg plutonowego Kisielicy. Ma pecha także Kohutnicki.
Silnik jego Shermana po prostu zgasł. To akumulatory "siadły". Żadne majsterkowanie - na
które zresztą nie ma czasu - nie pomaga. Daremny wysiłek. Maszyna ani drgnie. A stać tak w
miejscu nie można, gdy jest się wystawionym na ogień przeciwnika. Więc rzucają granaty
dymne. Może ich jakoś ukryją?
Niestety! Nim zdążyli zniknąć Niemcom z oczu w postawionej zasłonie dymnej, Shermanem
wstrząsnęła potężna detonacja. W tej samej sekundzie buchnęło żarem. Czołg płonął jak
smolne łuczywo.
Załoga zdołała się uratować, ale Kohutnicki czuje, że ręka mu jakoś dziwnie drętwieje.
Spogląda... Zmartwiał z przerażenia. Teraz dopiero widzi broczący krwią poszarpany rękaw.
Leży prawie zemdlony, nie ma siły, by odsunąć się od tego rozpalonego,
buchającego żarem kolosa. Na szczęście widzi to starszy strzelec Cieśla i śpieszy z pomocą.
Odciąga rannego na bok, przecina rękaw, udziela pierwszej pomocy, prowizorycznie
bandażuje krwawiącą ranę.
- Nic takiego, panie podporuczniku - pociesza. - Zaraz my tu szwabom taki bal sprawimy, że.
nie będą wiedzieli, na jakim świecie żyją.
- Dobrze, dobrze - uśmiecha się blado odzyskujący świadomość Kohutnicki. - Na razie to ja
nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję, i na wszelki wypadek wolałbym do tyłu...
Na szczęście Kisielica kropi dalej po krzakach, aż szum idzie. Ułatwia to załogom rozbitych
czołgów oderwanie się od nieprzyjaciela na bezpieczną odległość, a następnie wycofanie do
pułku. Rąbią po zaroślach również czołgi porucznika Karpia.
Na rezultat nie trzeba długo czekać. Coraz więcej podniesionych rąk z białymi chustkami.
Podchodzą, poddają się. Jest ich chyba ze dwie setki. Karp wstrzymuje ogień swoich kaemów
i zadowolony wychyla się z wieży. Patrzy zdumiony, nie wierzy własnym oczom.
Wszystkiego mógł się spodziewać, tylko w najśmielszych nawet snach nie przewidział, że
kiedykolwiek zbierze na polu walki takie żniwo.
Lecz co to? Wśród Niemców zamieszanie, padają zabici i ranni. Kto do nich strzela?
Jeden rzut oka wyjaśnia wszystko - to kaemy niemieckich czołgów.
Nie ma w tym jednak żadnego nieporozumienia, najmniejszej analogii do sytuacji żołnierzy
pierwszej dywizji w chwili, gdy raz i drugi leciały im na głowy bomby rzucane przez
sojuszników. Tam był przypadek, tu zagadka tkwi w czym innym: Niemiec powinien raczej
paść na polu walki od własnych pocisków, niż iść do niewoli.
Wśród Niemców, którzy przed chwilą wymachiwali białymi chustkami, narasta popłoch i
zamieszanie. Przypadają do ziemi, a następnie - wykorzystując zarośla - zaczynają się cofać.
Wobec takiego obrotu sprawy cekaemy porucznika Karpia zagrały ze zdwojoną siłą.
Żołnierze 3 brygady strzeleckiej, chociaż byli piechurami, nie odbywali pieszo forsownych
marszów, nie dźwigali ciężkich, wypchanych tornistrów ani broni. Bataliony przewożone
były samochodami bezpośrednio na pole walki. Do każdego batalionu piechoty przydzielony
był jeden pluton z kompanii autobusowej dywizji, przy czym z reguły każdy pluton przewoził
zawsze ten sam batalion. Autobusy były długie, pojemne, z czterema rzędami ławek. W
czterech takich pojazdach mieściła się z powodzeniem cała kompania strzelecka z bronią i
osobistym bagażem piechurów. W czasie pogody, w upały, gdy dla przewiewu podciągało się
na paskach do dachu
brezentowe boki, wyglądało tak, jakby wojsko jechało nie do boju, ale na jakąś wycieczkę.
Takimi właśnie autobusami przyjechał na "Maczugę" przed zmrokiem 19 sierpnia 9 batalion.
Pluton autobusowy nie mógł już, niestety, odejść do tyłu, droga bowiem była odcięta przez
Niemców. Został więc przy batalionie.
Choć na razie w tej części wzgórza panował spokój i tylko od drogi wiatr niósł swąd
spalenizny, od którego mdło się robiło, dowódca 9 batalionu, podpułkownik Szydłowski, dał
na wszelki wypadek "przewoźnikom" jedno działo przeciwpancerne, aby mieli się czym
bronić.
Sierżant Stypiński, zwany pospolicie "matką" plutonu, miał teraz na wypadek zaatakowania
przez Niemców kierować jego obroną. Rozstawił placówki, czujki, przydzielił broń
maszynową.
- A cóż to - mówili chełpliwie "przewozowcy" - albośmy to gorsi od zajęcy? Nie potrafimy
się może ubezpieczyć? Nie mamy Brenów i piatów? *
Prawdę mówiąc żołnierzom plutonu autobusowego otuchy musiało dodawać bliskie
sąsiedztwo Shermanów, ale zapewniali, że w razie czego i sami nie sprzedadzą tanio swej
skóry.
Strzelcy zajęli tymczasem stanowiska pomiędzy czołgami 1 pułku pancernego. Leżą z bronią
gotowy
* Bren - ręczny karabin maszynowy, podstawowy model używany w wojsku brytyjskim. Piat - ręczny granatnik
przeciwpancerny strzelający pociskami z głowicą kumulacyjną.
do strzału, ze wzrokiem wlepionym w przedpole. Wietrzą wroga za każdym drzewem, za
każdym krzaczkiem. Czujne oczy przepatrują okolice uważnie, niezmordowanie.
Po spokojnej nocy dzień 20 sierpnia zaczęli Niemcy nawałą ognia. Moździerze nie milkły ani
na chwilę.
Już o świcie wystawione przez sierżanta Stypińskiego czujki zaalarmowały ogniem resztę
plutonu. Na autobusy szedł niemiecki czołg. Jego załoga, widząc zgrupowanie "troopcarów",
liczyła pewnie na łatwą robotę.
Obsługa przydzielonego działa przeciwpancernego już dostrzegła zbliżającą się sylwetkę
Pantery. Sunęła w przebiegu skośnym. Na bocznej ścianie wieży, doskonale z daleka
widoczny, czerniał krzyż.
- Spokojnie, chłopcy, bez nerwów, niech bliżej podejdzie - instruuje działonowy.
Mija jeszcze chwila i nagle pada dobrze wycelowany strzał. Działo aż podskoczyło na
stanowisku, z otwartego zamka odskoczyła łuska. Ładowniczy wprawnym ruchem, nadając
dłonią właściwy skręt, wprowadza do komory następny nabój, ale jak się okazuje - już
niepotrzebnie.
Z otwartych włazów niemieckiego wozu buchały kłęby dymu. Wyskakiwali z nich w
pośpiechu członkowie załogi, unosząc do góry ręce. Zatrzymał się również sunący za
czołgiem transporter półgąsienicowy wypełniony piechotą wroga, która błyskawicznie
rozbiegła się i zaległa za nierównościami gruntu. Natychmiast otworzyła ogień. Zaświstały
nad głowami pociski z cekaemów.
Dwa Breny przewozowców - Koropackiego i Młynka - nie pozostały dłużne. Odpowiedziały
natychmiast seriami, z nawiązką.
Pluton przewozowy bronił się dzielnie. Niemcy jednak mając liczebną przewagę, prą naprzód,
podchodzą coraz bliżej i bliżej. Na domiar złego jeden 8ren milknie. To ranny Koropecki nie
może dalej prowadzić ognia. Szczęściem zastąpił go natychmiast sierżant Stypiński. Młynek
zmienia stanowisko, odskakuje wyżej za pagórek. Zakłada nowy magazynek i przeciąga serią
wzdłuż nacierającej tyraliery wroga. Czy ich nic nie zdoła powstrzymać? Są już blisko,
pięćdziesiąt, a może nawet czterdzieści metrów.
Nagle rozlega się krzyk Stypińskiego, który nie przestaje siać seriami z Brena:
- Wszyscy kierowcy ognia ze Stenów! Pociski padają gęsto i... skutecznie. Niemiecki atak
wygasa. Nie na długo wszakże. Za chwilę uderza nowy rzut nieprzyjacielskiej piechoty,
dochodzi do ponownej masakry. Hitlerowcy znowu zalegają na przedpolu, zduszeni ogniem
przewozowców.
Nie powiodła się i trzecia próba Niemców, wielu dostało się tym razem do niewoli.
Pluton przewozowy spisał się dzielnie, choć cena utrzymania zajętych pozycji okazała się
wysoka. Zginął dzielny sierżant Stypiński, polegli plutonowy Wiśniewski i starszy
szeregowiec Chmieleski. Lżej lub ciężej rannych było 10 kierowców.
- Widzisz ich tam, za żywopłotem? - woła kapral Łukasik.
Hitlerowcy, korzystając z naturalnej osłony, jaką stanowiły rosnące tu krzewy, jeden za
drugim posuwali się skokami do przodu. Ale strzelec Siwczuk - ochotnik, który przybył aż z
Argentyny - ma doskonały wzrok. Śle im serię za serią. Wkrótce podporucznik Martynoga
wygarnia ze swym plutonem znowu około setki jeńców spomiędzy żywopłotów. Taki był
finał przeprowadzonych przed południem 20 sierpnia większości niemieckich ataków,
spontanicznych i nie zgranych. .
Podpułkownik Szydłowski, nie spodziewając się w najbliższych godzinach poważniejszego
uderzenia ze strony wroga na północną część "Maczugi", postanowił zainteresować się
odległą o dwa kilometry częścią południową, tak zwaną rękojeścią (ta sama wysokość - 262
m ponad poziom morza).
U stóp tej części wzgórza biegła z Chambois do Vimoutiers południowa droga bardzo
potrzebna cofającym się dywizjom niemieckim.
Wysłane przez podpułkownika Szydłowskiego pluton carrierów podchorążego Mogilskiego i
pluton piechoty z 4 kompanii wyruszają na rozpoznanie. Wyszedłszy na zbocze, nie opodal
stojącego tam niewielkiego kościółka, Polacy dostrzegli zgrupowanie niemieckich czołgów.
Były wśród nich także Pantety, wobec których carriery są bezbronne, bez jakichkolwiek
szans.
Mogilski podejmuje jedyną słuszną w tej sytuacji decyzję: cofa się. Ale wtedy właśnie spada
na jego pododdział niemiecka nawała artyleryjska, zadając mu bardzo poważne straty. Trzech
żołnierzy pada trupem, kilkunastu odnosi rany.
Rękojeść "Maczugi" tak czy inaczej musi być jednak opanowana. Nie teraz, to później, gdy
rzucone tu zostaną większe siły.
Tymczasem na głowicy polana dosłownie zatłoczona jest jeńcami. Siedzą ściśnięci jeden przy
drugim. Mimo panującej tu ciasnoty przybywają wciąż nowi i nowi. Jedni z konieczności po
skutecznej akcji polskich dział i cekaemów, inni z własnej, nieprzymuszonej woli. To z tej, to
z owej strony nadciągają gromadnie z podniesionymi rękami. Pilnuje ich 3 kompania, która
musi zachować czujność na wszystkich kierunkach. Kto wie, co może zdarzyć się za minutę.
O, właśnie - wprost na jej stanowiska pcha się niemiecki PzKw-IV, prowadząc do ataku
kompanię piechoty. Część grenadierów jedzie w półgąsienicowym transporterze, reszta zbliża
się pieszo.
Kropnęły w stronę niepożądanych gości jednocześnie wszystkie Breny 3 kompanii.
Zakrzątnął się rotmistrz Zawisza przy swej siedemnastofuntówce. Wystarczyły dwa strzały,
by groźny przed chwilą PzKw-IV stał się bezużytecznym wrakiem, w nikim nie
wzbudzającym już lęku. Stanął rozwalony z piata transporter. Wielu żołnierzy padło zabitych
lub rannych. Znowu przybyło na polanie jeńców. , Od północnego wschodu około godziny
siódmej rano na pozycje znajdującego się tu 8 batalionu również wychodzi silne uderzenie
niemieckie, wsparte czołgami. Przeciwnik sadzi do przodu na pełnym gazie, jest bardzo
blisko. Otrzymują trafienia dwa polskie czołgi. Niemcy dysponują pokaźną liczbą kaemów.
Prowadzą z nich nieprzerwany ogień. Lekko ranny w ucho zostaje dowódca batalionu,
podpułkownik Nowaczyński. Krew ścieka mu na kurtkę i koszulę jak wówczas, w walce, gdy
zdobywał dla swego batalionu przydomek "Krwawe Koszule".
Niemieckie czołgi są tuż, tuż. Jeszcze chwila, a ich stalowe cielska zetrą wszystko na miazgę,
stratują, wgniotą w ziemię.
Wtem powietrze rozdziera potężna eksplozja. To kapral Szczurek z dywizjonu
przeciwpancernego dobrze wymierzył ze swej siedemnastofuntówki. Odległość była tak mała,
a prędkość początkowa pocisku tak wielka, że PzKw-IV aż zachwiał się od uderzenia. Pocisk
przeszył pancerz lekko jak arkusz tektury, zmasakrował załogę, wzniecając płomienie.
Zaraz potem kropnęło celnie inne polskie działo 76 mm. Tym razem część załogi czołgu
zdołała się uratować. Kolejny sukces odnieśli podchorąży Załęski ze strzelcem Szymańskim.
Dopadłszy sześciofuntówki (działko przeciwpancerne 57 mm), odwrócili ją w kierunku
nieprzyjaciela i oddali jeden za drugim trzy strzały. PzKw-IV stanął w płomieniach tak
szybko, że nikt z załogi nie zdołał ujść z życiem. Czołg błysnął ogniem tuż przy oblepionej
owocem jabłoni. Płomienie, buchając w górę, ogarniały koronę drzewa. Niejednemu ze
świadków tej sceny przyszła w owej chwili ochota na pieczone jabłka.
Ostatecznie sytuacja na odcinku 8 batalionu została opanowana. Dowódcy drużyn, plutonów i
kompanii przystąpili do obliczania strat. Nie były one na szczęście zbyt wielkie. Wśród
zabitych znajdował się strzelec Longin Addy, ochotnik ze Stanów Zjednoczonych, który nie
wiadomo dlaczego chciał się koniecznie dostać do polskiej marynarki wojennej, a służbę w
piechocie zmotoryzowanej uważał za chwilową. Jeden z pocisków artyleryjskich, wybuchając
w pobliżu strzelca Kieuleno Litwina, kontuzjował go tak silnie, że przez kilkanaście godzin
nie dawał znaku życia. Sierżant Uniatowski zawdzięczał ocalenie tylko temu, że wykopał
sobie dostatecznie głęboki dołek strzelecki. Gdyby nie to, znalazłby śmierć pod gąsienicami
własnego Shermana, cofającego się w czasie pojedynku z czołgiem niemieckim.
Straciwszy czołgi, Niemcy nie rezygnowali jednak z walki. Ukryci w nierównościach terenu
nie zaprzestają ognia, zarzucają pozycje 8 batalionu granatami.
Podporucznik Dulski, otrzymawszy rozkaz (oczyszczenia przedpola, ruszył ze swymi ludźmi
do przodu. Zamaskowana piechota wroga kąsała co chwila seriami. Było coraz więcej
rannych.
- Ogień po krzakach! Krótkie serie! - woła Dulski.
Karabiny maszynowe rozpoczęły swój zwykły koncert, do którego w ostatnich dniach
przywykło już ucho.
Skutek był natychmiastowy. Znowu zaczynają powiewać białe chusteczki. Liczba jeńców
powiększyła się o dwustu trzydziestu.
Była godzina osiemnasta. 8 batalion utrzymał swoje pozycje. Zadał - przy stosunkowo
niewielkich stratach własnych: kilkunastu zabitych i rannych - poważne straty wrogowi.
Na stanowiska 9 batalionu suną cztery Pantery.
- Uwaga pepance! - rozkazuje kapitan Stępień.-- Dopuścić na odległość pięciuset metrów!
Rosną w oczach sylwetki wrogich maszyn, w uszy wdziera się narastający jazgot i szczęk
gąsienic.
Nagle, na komendę, lufy rozbłyskują ogniem. Jedna Pantera w mgnieniu oka zamienia się w
pochodnię, pozostałe wolą się przezornie wycofać.
Nie oznacza to jednak sukcesów. Nie zdołano uratować carrierów plutonu moździerzy,
dostały się w ręce Niemców.
Porucznik Szeliga klnie na czym świat stoi.
- Musimy je odbić - postanawia.
Zgłaszają się ochotnicy. Wśród nich "- Żukowski i radiooperator Oliwka, pozbawiony przez
Niemców swego "warsztatu pracy".
- Co ja zrobię bez mojej skrzynki? Muszę ją szkopom odebrać!
Idą. Skradają się od krzaka do krzaka. Potem przypadają do ziemi, chcąc czołganiem pokonał
ostatnie dziesiątki metrów.
Niestety, nie udało się. Ukryty w koronie drzewa niemiecki snajper wypatrzył ich i serią ze
Schmeissera położył Oliwkę. Przed chwilą taki jeszcze chwacki i pewny sukcesu, rozstać się
musiał na zawsze ze swoją skrzynką.
Żukowski chce pomścić śmierć kolegi. Szuka sprawcy, rozgląda się. Jest! Celuje starannie.
Strzela...
W tym samym momencie przemówiły niemieckie moździerze. Pada zabity Żukowski, dwóch
innych odnosi rany...
Piosenka prawdę mówi - nie jest tak na wojnie, jak w żołnierskim śpiewie. Tam czasem nie
wychodzi. Nie wyszło i tym razem. Daremna danina krwi, ale Szeliga jest uparty.
- Faktycznie, teraz nie poradzimy - oświadcza - ale przyjdziemy tu w nocy.
I przyszedł. Nie tylko odbił swoje carriery, ale wracając, przyprowadził piętnastu jeńców.
Na Podhalan, również zajmujących pozycję na głowicy, wyszło z kierunku wschodniego
wsparte czołgami uderzenie kompanii piechoty, mającej ubezpieczać główne natarcie
Niemców, skierowane w tym czasie na batalion "Krwawych Koszul".
- Wieża w tył! - rozkazuje podporucznik Sołtys z 1 pułku pancernego. - W prawo za nami
nieprzyjacielskie czołgi. Ognia!
Długa lufa czołgowego działa plunęła ogniem.
- Co on, zwariował? Strzela do tyłu? - ktoś głośno wyraził swoje zdziwienie.
- Chryste Panie! Co ja robię? - zatrwożył się sam Sołtys. - Przecież tam nasza piechota!
Strzał był celny. Niemiecki czołg z załogą, która nie zdążyła wyskoczyć, zamienił się w
pochodnię. Wraz z nimi znalazł śmierć również strzelec Witko, któremu niemiecki czołg
zmiażdżył gąsienicą nogę.
Zaalarmowana reszta czołgów 3 szwadronu zarzuciła maszyny wroga gradem pocisków.
Dwie z nich stają w ogniu i dymie, trzecia ratuje się ucieczką.
Niemiecka piechota walczy tu po desperacku, stawia zaciekły opór. Ani myśli o poddawaniu
się. Wkrótce zagadka wyjaśnia się - to formacja SS. Ci
są twardzi, fanatyczni, gotowi dla swego führera dać z siebie wszystko. Czego więc nie
dokonały kaemy Shermanów 3 szwadronu, dokonać muszą w zaciekłym, krwawym starciu
wręcz Podhalanie z kompanii kapitana Zagórskiego. Zażarta walka trwała dosyć długo.
Jeńców tym razem nie wzięto żadnych. Straty własne wyrażały się liczbą sześciu zabitych
(plutonowy Dziaduś, kapral Lachman oraz strzelcy: Gumowski, Kulhawy, Jaroszuk i
Muszak). Straty wroga były wielokrotnie wyższe. Niemiecka piechota, mimo że ginęła
masowo, uparcie parła naprzód.
Po południu 20 sierpnia na "Maczugę" spadł huraganowy ogień niemieckiej artylerii.
Głównodowodzący zgrupowania niemieckiego, marszałek von Kluge, podjął decydującą
próbę wysadzenia korka z butelki. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że "Maczuga"
blokuje jego wojskom drogę odwrotu, że o nią rozbija się fala płynąca z Trun w kierunku na
Vimoutiers. Dlatego rzucił wszystkie siły dla utorowania drogi odwrotu. Drugiemu korpusowi
pancernemu, który wydostał się z matni, rozkazał zawrócić, uderzyć na polską dywizję od
wschodu i zniszczyć ją.
Polacy bili się, mając przeciwnika dosłownie wszędzie, z każdej strony. Biegnącej przez
"Maczugę" szosy nie zamierzali zostawić niemieckim wojskom uciekającym w kierunku
vaterlandu.
Pierwszy pułk pancerny zieje ogniem ze wszystkich luf. Z jego pozycji na szczycie wzgórza
widać jak na dłoni kolumnę niemiecką, omijającą "Maczugę" szerokim półkolem,
niewygodnymi polnymi drogami. Ogień polskich dział hamuje ten marsz. W szkłach lornetek
polowych widać wysypujące się z samochodów mrowie wojska. Zupełnie jakby nie spadał na
nich grad pocisków, idą dalej, powoli, noga za nogą, otępiali jacyś, widocznie bardziej
jeszcze niż Polacy zmęczeni. Nasze cekaemy dokonują w ich szeregach istnego spustoszenia.
Niemiłą przygodę przeżył wówczas podporucznik Pawelec, który, prowadząc do 1 pułku
pancernego wozy z zaopatrzeniem, natknął się na idącą polami na przełaj kolumnę niemiecką.
Na czele polskiego taboru szedł, torując ogniem drogę, wracający po remoncie Sherman. Za
nim ciągnęły ciężarowe samochody z benzyną i amunicją-
Pod ogniem Shermana podnosiły się pokornie do góry ręce, kiedy jednak czołg przejechał, a
rozbita wprawdzie, lecz bardzo jeszcze liczna kolumna niemiecka ujrzała sznur ciągnących na
"Maczugę" wyładowanych wozów, dotkliwie dał się odczuć brak choćby jednego jeszcze
czołgu, ubezpieczającego tabor od tyłu. Niemcy otworzyli bowiem gęsty ogień do
bezbronnych samochodów i w rezultacie pięć z nich, jadących na końcu, już u stóp wzgórza
262 stanęło w płomieniach. Reszta dotarła szczęśliwie do celu. Zginęło przy tym kilku
kierowców i mechaników, a także kilku żołnierzy z zapasowych załóg czołgowych.
Uczestniczące w pościgu za kolumną zaopatrzenia niemieckie Pantery, korzystając z
naturalnej osłony, jaką stanowiły dość gęsto tu rosnące zarośla, zdołały podejść na bliską
odległość do stanowisk polskich czołgów na szczycie "Maczugi".
Rezultat był żałosny. W ciągu niespełna dwóch minut zapaliło się pięć Shermanów. Polegli
wówczas: porucznik Adamczewski, plutonowy Żyrmont i kapral Wachlaj, który spłonął w
czołgu. Z takiej odległości działa 76 mm nie miały żadnych szans w pojedynku z niemieckim
działem 88 mm.
Na wzgórze 262 szły jedna za drugą niemieckie nawały artyleryjskie i moździerzowe. Prując
ze świstem i wyciem powietrze, spadały na wzgórze pociski różnych kalibrów. Ten nękający
ogień miał ostatecznie złamać polską obronę.
Sytuacja obrońców wzgórza malowała się w coraz czarniejszych barwach.
Na północno-zachodnie zbocze głowicy, do punktu sanitarnego, nie opodal zameczku, który
przycupnął przy stoku, znoszono coraz więcej rannych. Lekarze mieli pełne ręce roboty.
Uwijali się, robili, co można, by posiadanymi środkami nieść ulgę cierpiącym.
W ślad za nawałą ogniową ruszyło - jak było do przewidzenia - niemieckie natarcie.
Z zachodu szło uderzenie 21 dywizji pancernej, od północy, z rejonu wzgórza 239, parł
2 korpus pancerny, jednocześnie nacierały po desperacku niedobitki różnych dywizji SS.
W mur postawiony przez polską dywizję w Chambois i na "Maczudze" z furią uderzali
Niemcy. Odnosiło się wrażenie, że żadna potęga nie zdoła powstrzymać nieprzyjaciela, który
rzucał wszystko na jedną szalę, nie liczył się w ogóle ze stratami własnymi, byle tylko
osiągnąć upragniony cel - wysadzić korek z butelki i wydostać się z matni.
Wróg podchodził niekiedy na bliską odległość, wdzierał się, w ugrupowania polskich
oddziałów, dochodziło niejednokrotnie do zaciekłej walki na. noże i bagnety.
Chwilami wydawało się, że obrona polska zostanie starta na proch, że po jednoczesnym
uderzeniu niemieckich młotów pancernych mało kto ujdzie z życiem.
Polacy jednak trwali. Zmęczeni do granic wytrzymałości, niewyspani, wykrwawieni,
podejmowali nadludzkie wysiłki, by utrzymać wzgórze, z którego tak skutecznie mogli razić
wroga i powstrzymywać jego odwrót.
Gra szła o wielką stawkę. Jaki będzie rezultat tych zmagań - nikt nie mógł wtedy przewidzieć.
Dowództwo polskie, zaniepokojone wściekłością niemieckich uderzeń, zaczęło drogą radiową
alarmować przełożonych, domagać się akcji odciążających. Ale wówczas - o dziwo - w
sztabie marszałka Montgomery'ego nie dowierzano, że cały napór niemieckich armii
spoczywa na polskiej dywizji. Nie dowierzał meldunkom - co dziwniejsze - również
generał Simonds, bezpośredni dowódca 2 korpusu kanadyjskiego, w którego skład wchodziła
polska dywizja. Dopiero gdy przyjechał on osobiście do generała Maczka, na wzgórze 159,
gdzie znajdowało się stanowisko dowodzenia 1 dywizji pancernej, musiał uznać prawdziwość
składanych mu drogą radiową meldunków.
Zaniepokojony rozwojem sytuacji Simonds obiecał, że niezwłocznie wyda odpowiednie
rozkazy. Kanadyjska 3 dywizja piechoty miała nawiązać łączność z Polakami w Chambois,
4 dywizja pancerna - uderzyć w rejonie wzgórza 239 na skrzydło niemieckiego 2 korpusu.
Działania te odciążyłyby poważnie polską dywizję, ale... skończyło się tylko na obietnicy. W
dniu 20 sierpnia, gdy Polacy krwawili na "Maczudze", żadne natarcie kanadyjskie nie wyszło.
Następnego ranka, 21 sierpnia, Simonds ponownie zjawił się u generała Maczka, by
poinformować go, że z różnych względów Kanadyjczycy ruszą do uderzenia dopiero dziś.
Nie ulega wątpliwości, że Simonds był zdziwiony postawą Polaków. Wbrew jego
przypuszczeniom dywizja tkwiła nadal na swoich stanowiskach, osamotniona i atakowana ze
wszystkich stron. Simonds wyciągnął wprawdzie konsekwencje w stosunku do dowódcy 4
dywizji pancernej, mianując na jego miejsce kogo innego, ale w niczym nie zmieniło to
położenia Polaków. Jeszcze jeden dzień zażartej walki musieli zapisać wyłącznie na
swoje konto.
Podpułkownik Szydłowski miał nie lada orzech do zgryzienia. Dowodzenie siłami polskimi
na "Maczudze", koordynowanie ich działań w warunkach faktycznego oblężenia i w ciągłym
ogniu wroga było rzeczą niezwykle trudną, wymagającą dużego doświadczenia bojowego,
hartu, opanowania i serca.
Radiostacje polskie bez przerwy wołały z "Maczugi":
- Przyślijcie szybko pomoc!
- Jesteśmy u kresu sił!
- Brak nam amunicji, benzyny, wody...
- Mamy dużo rannych, wyczerpaliśmy środki opatrunkowe, ludzie giną!
- Zabierzcie jeńców! Wkrótce będzie ich więcej niż nas!
Niestety, wołania te nie odnosiły żadnego skutku. W odpowiedzi ze sztabów padało
niezmiennie:
- Trzymajcie się!
- Wytrzymajcie!
- Musicie wytrzymać!
- Musicie!!!
Niejeden, słysząc to, rzucał ciężkim słowem. Dobre sobie! Tacy mądrzy to i oni byli.
Wiedzieli, że choćby się zębami przyszło trzymać, muszą wytrwać na wzgórzu. Im potrzebna
była natychmiast, konkretna pomoc, a nie słowa zachęty ni pokrzepianie - dźwięki puste,
denerwujące.
Dowódca 1 pułku pancernego, major Stefanowicz; 'przestrzega o obowiązku oszczędzania
amunicji. Musi jej starczyć i na jutro; nie ma żadnej nadziei, by dotarło na wzgórze
jakiekolwiek zaopatrzenie.
Jakże jednak oszczędzać, skoro natarcie niemieckie trwa bez przerwy? Shermany prowadzą
już ogień tylko na odległości gwarantujące "murowaną" skuteczność, muszą jednak strzelać
nieustannie. Hitlerowcy giną masowo, ale idą uparcie, wytrwale naprzód. Wzięci spośród nich
jeńcy prezentują się teraz dobrze - chłopy jak dęby, jeden w drugiego, brutalne typy o
kwadratowych twarzach. To żołnierze formacji SS. Niektórzy patrzą spode łba, inni rzucają
spojrzenia harde, nienawistne. Pewność siebie tracą dopiero na polanie, wśród mrowia innych
jeńców, narażonych na ogień własnych dział. W ich oczach pojawia się strach - zwykła
ludzka słabość, która w podobnych sytuacjach nie omija nikogo.
Trudno zachować zimną krew, kiedy pociski wyją bez przerwy, ziemia jęczy w ogłuszającym
huku eksplozji i ani na chwilę nie cichnie straszliwy koncert. Nic dziwnego, że nawet Niemcy
na "Maczudze" zaczęli złorzeczyć przeciwko swoim rodakom z dołu.
Na odcinku obsadzonym przez 8 batalion podpułkownika Nowaczyńskiego stoją
siedemnastofuntówki dywizjonu rotmistrza Zawiszy. Przydają się tutaj bardzo.
Kapral Szczurek - skupiony przy swoim dziale, uważny, wyczekujący stosownego momentu -
widzi w pewnej chwili, jak czołgi wroga suną wprost na stanowisko podpułkownika
Nowaczyńskiego. Nie namyśla się. Pocisk z jego działa uderzył z tej odległości w pancerz
PzKw-IV z taką siłą, że maszyną aż zatrzęsło. Dołożyła jej jeszcze druga siedemnasto-
funtówka. Strzeliło płomieniem, buchnął w górę kłąb dymu. Nie otworzył się żaden właz -
załoga zginęła W komplecie.
Dowódca batalionu "Krwawych Koszul" został wraz ze swym sztabem uratowany.
Rotmistrz Zawisza dwoi się i troi. Jest wszędzie naraz. Lubi porządek, dyscyplinę, jest
wymagający. Wraz z wachmistrzem Runge chodzi od jednego działonu do drugiego,
sprawdza gotowość bojową kanonierów, rozmieszczenie dział, maskowanie, obserwację.
Działa stoją zakryte przed oczami wroga. Część żołnierzy obsługuje je, inni śpią obok tak
twardo, że nie budzi ich nawet nie milknąca ani na chwilę diabelska muzyka.
Na "Maczugę" idą niemieckie dywizje pancerne. Suną potężne Tygrysy i Pantery. Niedobrze!
Takiego przeciwnika nie wolno lekceważyć.
Co będzie? Jak się potoczą dalsze losy walki? Czy starczy sił na odparcie tak potężnego
uderzenia?
Wszystkie oczy zwracają się na działa przeciwpancerne. Wszystko zależy teraz od nich.
- Przyślijcie pomoc! Wkrótce zabraknie nam amunicji! - wołają rozpaczliwie radiowcy.
Niemcy są coraz bliżej. Rosną w szkłach lornetek cielska stalowych kolosów.
Huknęły działa. W linii nacierających Niemców tu i tam wykwitły pióropusze ognia.
Rotmistrz Zawisza wraz z kapralem Lisowskim, wcześniej, nim zdążyła to zrobić obsługa,
rzucili ogonami działa w lewo. Wychodzący zza drzew Tygrys stanął w ogniu. Część załogi,
wraz z Amerykaninem, wziętym poprzedniego dnia do niewoli, zdołała wyskoczyć. Najlepiej
na tym wyszedł Amerykanin, który nie posiadał się z radości, że w tak zaskakujących
okolicznościach odzyskał utraconą wolność.
Nie próżnowało żadne z dział przeciwpancernych. Ich obsługi uwijały się, odpalając raz za
razem. Pociski same zdawały się szukać celu. Impet niemieckiego uderzenia pod
niezawodnym kułakiem artylerzystów malał z każdą chwilą.
Działom przeciwpancernym sekunduje dzielnie drugi stalowy kułak - artyleria polowa. Ona
jednak nie wali bezpośrednio pięścią w twarz. Musi mieć obserwatorów, którzy kierują jej
potężnymi ciosami. Obserwatorów artyleryjskich na "Maczudze" nie brakowało. Były dwa
zespoły z 1 pułku artylerii motorowej, trzech obserwatorów z 2 pułku, był kapitan
Sevigny z kanadyjskiego 4 pułku... Robota ich nie jest łatwa. Pułki muszą kłaść ognie i
niszczyć cele wokół całej "Maczugi". Celów tych, bardzo dogodnych, widocznych jak na
dłoni, nie brakuje. Idą jedna za drugą dywizjonowe i pułkowe nawały, ogień zaporowy
krzyżuje zamiary wroga.
- Halo, Barbara trzy! Cel trzysta jeden, po cztery, te same dane! - woła w wieży porucznik
Stępień. Krzyczy do mikrofonu, jak może najgłośniej. Ktoś wyraźnie przeszkadza. Na
zbliżonych częstotliwościach pracują Niemcy. Chrapliwie, gardłowymi głosami nawołują się
nawzajem, domagają się wsparcia ogniem artylerii, chcą czołgów... W sposób widoczny
odczuwają już dotkliwie skutki dotychczasowych zmagań. Mimo to nie rezygnują jeszcze,
chcą zrealizować swój cel.
2 pułk artylerii stoi dość daleko i strzela na najwyższym celowniku. Obserwatorzy proszą o
zmianę stanowisk. Już się robi. Zaprzodkowanie, pięciokilometrowy przemarsz, ustawienie
dywizjonów i - co najważniejsze - powiązanie topograficzne pułku dokonano w jedną
zaledwie godzinę. Był to nie spotykany dotychczas rekord.
Nowe stanowiska znajdują się blisko "Maczugi", w rejonie wzgórza 259, na szlaku, którym
nieprzyjaciel usiłuje się wydrzeć z kotła.
Grzmią działa bez przerwy. Nie milkną ani na chwilę serie karabinów maszynowych. Ciężka,
mozolna walka zdaje się nie mieć końca.
Bateria przeciwlotnicza niewiele ma do roboty. Sytuacja każe się spodziewać niespodzianek
raczej na ziemi niż w górze. Lufy dział są opuszczone, obsługi wypatrują wroga nie na niebie,
lecz na okolicznych łąkach, w żywopłotach i kępach zarośli. Przed chwilą właśnie wyskoczył,
nie wiadomo skąd, niemiecki wóz radiowy i nim ktokolwiek zdołał się zorientować, pognał w
kierunku Trun. Zaklął siarczyście porucznik Dudek, zaklął plutonowy Woroniecki, zaklęli
inni. Taką okazję przegapić! Nikt w porę nie zauważył. Teraz więc prowadzą obserwację ze
zdwojoną czujnością.
Nagle padają strzały. Rozlega się szum silników i szczęk gąsienic. Gdzieś blisko w kierunku
szosy.
- Do dział! - pada komenda.
Już widać. Suną niemieckie półgąsienicowe transportery, w kolumnie, jeden za drugim.
Hitlerowcy prowadzą ogień z karabinów maszynowych, rzucają na prawo i lewo granaty.
Odległość zmniejsza się. Sześćset metrów, pięćset, czterysta... Już można rozróżnić kolory,
doskonale widać charakterystyczne niemieckie hełmy.
- Ogniąc
Jeden z transporterów staje unieruchomiony na szosie. Inne mijają go i prą dalej do przodu.
Do akcji wkracza działon podchorążego Lewandowskiego. Bofors szczeka raz po raz. Staje
trafiony pierwszy wóz, staje drugi... Wysłani przez Lewandowskiego bombardier Kurczak i
kanonier Warcholak przyprowadzają jeńców.
Drugi pułk artylerii motorowej śle granaty na wprost. Podchorąży Ginda trafia w jeden
samochód, kanonier Pustuł w drugi...
Noc z 19 na 20 sierpnia - wspomina generał Franciszek Skibiński - spędziliśmy w ogniu
moździerzy i wśród nieustającej strzelaniny. O świcie znajdowałem się w pewnym
drewnianym budyneczku. Aż tu jak zatrzaskają bliziutko karabiny maszynowe bijące w naszą
stronę! Patrzę ja, a na przedniej ścianie mojej budki wyskakują okrągłe otworki i sypią Się
drzazgi. No, myślę sobie, jest to, ze wszystkich miejsc na kuli ziemskiej, najmniej
odpowiednie do umierania na polu chwały... Wyszedłem z niemiłym uczuciem starszego
pana, któremu przerwano w ordynarny sposób. Zobaczyłem, że na polu pod fermą kręcą się
dwa niemieckie samochody pancerne i strzelają bez umiaru. A do nich jakoś mało kto.
Wskoczyłem do Shermana, gwizdałem" moją załogę i wyjechałem na pole. Niemcy zaczęli
uciekać. Teraz ze wszystkich stron biły do nich armaty przeciwlotnicze i przeciwpancerne, aż
się kurzyło, jeden samochód znikł mi gdzieś poza domami. Drugi zakręcił się, przechylił i
stanął. Wysypało się z niego trzech ludzi i - właśnie wtedy dopadł ich mój Sherman. Dwóch -
oficer i podoficer - podniosło ręce do góry. Trzeci leżał na ziemi i jęczał. Kazałem im włazić
na czołg. Rannego wciągnęli koledzy.
Trzeba go było zostawić, bo okazało się, że miał rozpruty brzuch i to wciąganie... No, ale
było za późno... ?
W czasie gdy pułkownik Skibiński uganiał się w Shermanie po polu za niemieckimi
samochodami pancernymi, sztab 10 brygady wraz z dowódcą po prostu przeniósł się w inne
miejsce. W sytuacji bojowej taka niespodzianka może zdenerwować każdego.
Na "Maczudze" tymczasem zacięte, ciężkie zmagania nie ustawały ani na chwilę.
Obserwatorzy artyleryjscy musieli nie tylko dyktować cele, ale i sami prowadzić ogień z
dział, wyskakiwać z płonących czołgów, których nie oszczędził ogień prowadzony z
niemieckich Panter i Tygrysów.
Ranny został porucznik Kasprzycki. Z załogi porucznika Rupniaka padł zabity
radiotelegrafista bombardier Pilch, rany odniósł kierowca, reszta uratowała się,
wyskoczywszy w porę.
Czołg porucznika Stępnia znalazł się przy 1 pułku pancernym w momencie, gdy Pantery
zapaliły tam pięć Shermanów.
- Każ się cofać! - woła Stępień do radiotelegrafisty, podchorążego Straszewskiego.
- Cofaj się! - krzyczy Straszewski do mikrofonu. Zapomniał przestawić przełącznik; nie wie,
że zamiast do kierowcy, słowa jego biegną daleko w przestrzeń.
136
Czołg stoi. Dlaczego? - dziwi się podchorąży. - Ano, trzeba przekręcić.
Kierowca włącza tylny bieg. A przeciwpancerne pociski Panter wciąż lecą i lecą.
- Barbara raz, czy żyjecie? - pyta z troską stanowisko dowodzenia.
Czołg obserwacyjny wystrzelał całą amunicję. Kapral Paschak zwijał się jak w ukropie. To do
działa, to znowu do kaemu, w zależności od rodzaju celu i odległości.
Paschak miał wówczas czterdzieści trzy lata i bogatą przeszłość. Trzynaście lat służby w
angielskiej marynarce handlowej, praca przy budowie kolei w Chinach, udział we włosko-
angielskiej wyprawie naukowej w dorzeczu Amazonki, ba, nawet poszukiwania złota w
Argentynie... Storpedowany na Atlantyku, leczył się w szpitalu w Kapsztadzie i tam właśnie
zrodził się pomysł ochotniczego zaciągu do 1 dywizji pancernej PSZ. Zrealizował go wkrótce
po dojściu do zdrowia. Okazał się dobrym żołnierzem, strzelał z pasją, z jeszcze większą
pasją "polował" na jeńców. Przyprowadził ich kilkunastu.
Kapitan Sevigny, Kanadyjczyk z Quebecu, pochodzi właściwie z Francji, gdzieś stąd, z jednej
spośród normandzkich wiosek. Powrócił, by walczyć o wolność swojej poprzedniej ojczyzny.
Przydzielony do czołgu z polską załogą, doskonale sobie poczynał do momentu, gdy wraz z
innymi musiał wyskoczyć z płonącego Shermana.
W nocy z 20 na 21 sierpnia spadł deszcz. Po upałach, które we dnie były naszym utrapieniem,
nastąpił chłód.
Amunicji zużyto bardzo dużo. Miny żołnierzy nie były tęgie. Jeśli tak dalej pójdzie - mówili
sobie - nie będzie się czym odgryzać szwabom.
Sytuacja pogarszała się z godziny na godzinę. Jeńcy, wyznaczeni do grzebania zabitych,
ledwie mogą nadążyć. Ogień artyleryjski szaleje bez przerwy, co chwila wyrywając kogoś z
szeregów żyjących. Dotkliwie dawał się we znaki - tak rannym, jak zdrowym - brak wody.
Nie było co jeść. Ambulans od dawna już był przepełniony. Wielu rannych umierało, nie
otrzymawszy na czas skutecznej pomocy.
Oddziały na "Maczudze" wzmagają uwagę. Czujki pilnują dzień i noc, łowią każdy
podejrzany szmer.
Nieprzyjaciel ma jeszcze amunicję - co pewien czas to tu, to tam spadają na zbocza góry
pociski artyleryjskie. Od czasu do czasu któraś z czujek posyła kilka serii w krzaki, między
którymi przemykają jeszcze grupkami Niemcy.
Od rana 21 sierpnia znów zaczynają się niemieckie natarcia. Ale są to już natarcia anemiczne,
w niczym nie przypominające poprzednich, pełnych furii, połączonych z ogromną siłą ognia,
jaki spadał na polskie pozycje. Wszystko wskazywało, że są to ostatnie przejawy niemieckiej
aktywności.
Jeszcze uderzyła na wzgórze niemiecka kompania. Z krzykiem, jak zawsze dla dodania sobie
animuszu, wdzierali się żołnierze na zbocza, torując drogę granatami. Nie na wiele się to
jednak zdało. Było to tylko kolejne samobójcze natarcie. Kompania zmieciona została w
strasznym ogniu świetlnych pocisków z samobieżnych dział przeciwlotniczych *. Brawurowe
dotychczas krzyki zmieniły się w nieludzkie wycie. Hitlerowcy ginęli rażeni ogniem, płonęli
wraz z trawą i poszyciem, po których pełzały gęsto migotliwe płomyki.
Jeszcze jedną Panterę unieszkodliwia kapral Wojak, inną plutonowy Gruszecki.
Widać, że hitlerowcy wyłamali sobie zęby, że nie zdołają już tutaj niczego dokonać. "Korek"
w butelce siedzi mocno, ani drgnie. Mimo to ciągle jeszcze nie wolno osłabić czujności. To
tu, to ówdzie kluczy przecież jakiś spóźniony czołg-maruder. Trzeba go zatrzymać, a załogę -
o ile nie ulegnie gorszemu losowi - zaprosić do licznego już grona jeńców.
Nie skończyły się również straty po stronie zwycięzców. Ich też czeka niejedna przykra
niespodzianka.
Oto wachmistrz Boryna - pełen energii i inicjatywy, bohaterski, traktujący walki z Niemcami
jak wielką przygodę, w której jego nieokiełznana natura
* DPanc dysponowała m.in. samobieżnymi działami przeciwlotniczymi typu Crusader AA Mk 2, lekko opancerzonymi
na podwoziu gąsienicowym. Ciężar - 18 ton, załoga - 4 osoby, uzbrojenie - 2 sprzężone armaty 20 mm w obrotowej
wieży, silnik - 340 KM, prędkość - 42 km/h.
znajduje upust - widzi przemykającą wśród krzaków grupę Niemców. Podskakuje
natychmiast ku nim na swym carrierze i wypuszcza kilka serii. Przeliczył się, bo oto
nadbiegająca niespodziewanie inna grupa Niemców rzygnęła w stronę jego transportera
ogniem karabinów maszynowych. Przegrał pojedynek. Zamiast odnieść kolejny sukces,
podziurawiony został jak sito. W ten sposób ubył na zawsze z szeregów samodzielnego
szwadronu cekaemów wspaniały żołnierz. Pośmiertnie awansowano go do stopnia
podporucznika i odznaczono Krzyżem Orderu Virtuti Militari.
Ale to już właściwie koniec niemieckiej aktywności. Artyleria strzela coraz słabiej, cichną
moździerze. Polscy żołnierze na "Maczudze" uśmiechają się do siebie radośnie. Są zmęczeni
do ostatecznych granic, utrudzeni parodniowym bojem, ale szczęśliwi. Najgorsze minęło! Aż
się wierzyć nie chce! A jeszcze przed godziną pytał trwożnie jeden drugiego, co będzie, gdy
zaraz, natychmiast nie otrzymają amunicji. Mieli jej, jak się okazało, akurat tyle, ile było
trzeba do zwycięstwa. Powiedzmy od razu: zwycięstwa o istotnym znaczeniu operacyjnym,
na pewno efektownego, choć okupionego niemałymi stratami. Po sprawdzeniu stanu
osobowego dywizji okazało się, że od czasu wylądowania na plażach Normandii straciła ona
w zabitych i rannych 2327 ludzi, przy czym polegli obaj dowódcy najstarszych,
sztandarowych pułków - ułanów i strzelców konnych. Jeśli nawet pominąć straty niemieckie
w zabitych i rannych, znacznie wyższe od polskich, o rozmiarach sukcesu Polaków świadczą
wymownie inne dane: wzięli oni do niewoli 150 oficerów wraz z dowódcą korpusu
pancernego i 5500 szeregowych: zniszczyli 70 czołgów, 500 samochodów i ponad 100 dział.
Mimo olbrzymich trudności osamotniona dywizja wykonała z honorem zadanie, utrzymując
"Maczugę" okazała się twardszą od gwałtownych uderzeń wroga, który chciał ją skruszyć.