Zamazywanie granic między lewicą i prawicą w Europie stworzyło pustkę, którą wypełnili
pracowici populiści. Chantal Mouffe*
Skąd ten populizm
Chantal Mouffe
Jeśli wierzyć optymistycznemu obrazowi przedstawianemu przez teoretyków „refleksyjnej
modernizacji” i polityków „trzeciej drogi”, dominującym dziś trendem jest dążenie do
zjednoczonego i pokojowego świata. Jednakże obraz ten daleki jest od rzeczywistości, a
postpolityczna wizja coraz częściej napotyka na opór.
W wielu społeczeństwach zachodnich doświadczamy dziś kryzysu legitymizacji instytucji
demokratycznych. Co więcej koniec dwubiegunowego świata prowadzi nie do bardziej
harmonijnego systemu, ale do wybuchu nowych antagonizmów.
Płytkość podejścia postpolitycznego została obnażona przez pojawienie się w kilku
państwach europejskich prawicowych partii populistycznych, których sukces wprawił w
zakłopotanie liberalnych teoretyków i komentatorów. Jak wytłumaczyć, że na przekór
twierdzeniom o zaniku tożsamości zbiorowych tak wielu ludzi w rozwiniętych
społeczeństwach poparło partie odwołujące się do „archaicznych” form identyfikacji takich
jak „naród”? Po tym jak teoretycy dialogu świętowali pojawienie się nowego, niezależnego,
indywidualistycznego wyborcy, wolnego od tradycyjnych afiliacji, który racjonalnie
„przebierał” między programami partii, jak mieli wyjaśnić ten niespodziewany wybuch
sympatii populistycznych?
Pierwszą reakcją było przypisanie tego zjawiska do kontekstu, w którym atawizmy przeszłości
nie zostały jeszcze przezwyciężone. W ten sposób np. interpretowano sukces Partii Wolności
w Austrii. Zakładano, że atrakcyjność Jörga Haidera wynika z tego, że Austria jest krajem,
który nie zdołał sobie jeszcze poradzić ze swą przeszłością nazistowską. Uznano, że nie ma
powodu do obaw. To był wyjątkowy przypadek, który nie mógł się powtórzyć w innych
krajach.
Nieadekwatność tej odpowiedzi została szybko obnażona przez pojawienie się podobnych
partii w krajach o odmiennej historii. Sukcesu prawicowych partii populistycznych w Belgii,
Danii, Szwajcarii, Holandii, Norwegii, we Włoszech i we Francji nie sposób przypisać
nieobecności w tych krajach krytycznego stosunku do własnej przeszłości. Tak więc liberalni
teoretycy poszukiwali innych wyjaśnień pasujących do ich racjonalistycznego podejścia,
podkreślając np. rolę niewykształconych wyborców z klas niższych podatnych na uwiedzenie
przez demagogów. Na próżno, gdyż analizy socjologiczne jasno wskazują, że wyborców partii
populistycznych można znaleźć we wszystkich grupach elektoratu.
Czy zatem nie ma żadnego wspólnego wyjaśnienia dla tego typu prawicowego populizmu?
Nie sądzę, by tak było. Jestem głęboko przekonana, że nie przypadkiem jesteśmy w ostatnich
latach świadkami niespodziewanego rozkwitu partii opierających swój sukces na retoryce
populistycznej. Nie powinniśmy jednak szukać wyjaśnienia w oznakach „zacofania” - czy to w
historii kraju, czy w społecznym statusie wyborców. Zamiast tego powinniśmy zwrócić uwagę
na niedostatki partii politycznego mainstreamu.
Koalicja elit
Gdy przyjrzymy się polityce demokratycznej we wszystkich krajach, gdzie prawicowy
populizm zyskuje na znaczeniu, zauważymy uderzające podobieństwa. Populizm zawsze
rozwijał się tam, gdzie różnice między tradycyjnymi partiami demokratycznymi stały się dużo
mniej znaczące niż wcześniej. W niektórych krajach (np. w Austrii) wynikało to z
długotrwałych rządów koalicyjnych; w innych (np. we Francji) z przesunięcia się w stronę
centrum partii niegdyś wyraźnie sytuujących się po lewej stronie politycznego spektrum.
Jednak za każdym razem wyłonił się pewien konsensus w centrum, co pozbawiało wyborców
faktycznego wyboru między znacząco różniącymi się programami.
Przypadek Austrii jest szczególnie interesujący. Konsensus w centrum został tam
ustanowiony niedługo po zakończeniu II wojny światowej poprzez utworzenie „wielkiej
koalicji” między konserwatywną Austriacką Partią Ludową (ÖVP) i Socjaldemokratyczną
Partią Austrii (SPÖ). Stworzyły one formę kooperacji, dzięki której mogły kontrolować życie w
kraju na wielu płaszczyznach - politycznej, ekonomicznej, społecznej i kulturowej. Szczególny
system (tzw. system Proporz) umożliwiał podział najważniejszych posad w bankach,
szpitalach, szkołach i upaństwowionym przemyśle pomiędzy elity powiązane z partiami.
Wytworzyło to idealny obszar dla utalentowanych demagogów takich jak Haider, który
przejąwszy w 1986 r. kontrolę nad Austriacką Partią Wolności (FPÖ) - wtedy na granicy
politycznego niebytu - był w stanie przekształcić ją w partię protestu przeciw „wielkiej
koalicji”. Poprzez aktywne stawianie wątków suwerenności narodowej, szybko zdołał
wyartykułować rosnący opór przeciwko metodom rządzenia krajem przez koalicję elit.
Strategia Haidera opierała się na wyznaczeniu granicy pomiędzy „nami” - dobrymi
Austriakami, ciężko pracującymi obrońcami wartości narodowych, a „nimi” - partiami u
władzy,
związkami
zawodowymi,
biurokratami,
cudzoziemcami,
lewicowymi
intelektualistami i artystami, których przedstawiano jako hamujących prawdziwą debatę.
Dzięki tej populistycznej strategii poparcie dla FPÖ dramatycznie wzrosło. W listopadzie 1999
r. zdobyła w wyborach 27 proc. głosów i została drugą partią w kraju, nieznacznie
wyprzedzając konserwatystów. Od tego momentu uczestnictwo w rządzie istotnie osłabiło
pozycję partii, która traciła poparcie - aż do momentu, gdy w wyborach europejskich w 2004
r. jej wynik spadł do 6,7 proc.
Wzrostu poparcia dla FPÖ bynajmniej nie tłumaczyło odwołanie się do rzekomej nostalgii
nazistowskiej, lecz zdolność Haidera do stworzenia silnej identyfikacji wokół opozycji
pomiędzy „narodem” a „elitami konsensusu”. Ten aspekt bycia „anty-establishmentem” był
niemożliwy do utrzymania, gdy partia stała się częścią koalicji rządzącej.
Utworzenie podobnego bloku antyestablishmentowego tłumaczy sukces Bloku
Flamandzkiego (Vlaams Blok, od 2004 r. Vlaams Belang) w Belgii. Bastionem tej partii jest
Antwerpia, gdzie koalicja między socjalistami i chadecją od wielu dekad monopolizuje władzę
polityczną. Umożliwiło to Blokowi przedstawianie siebie jako jedynej realnej alternatywy
wobec tych, których określał jako „skorumpowane elity”. „Kordon sanitarny” ustanowiony
przez główne partie w celu zapobieżenia, by Blok Flamandzki doszedł do władzy, nadal
istnieje, ale partia sukcesywnie rośnie w siłę, stając się drugą najważniejszą partią w całej
Flandrii.
Jeśli chodzi o Francję, godne uwagi jest to, że Front Narodowy rozpoczął działalność w latach
80. XX wieku, kiedy po zwycięstwie Mitteranda Partia Socjalistyczna zaczęła przemieszczać
się stronę politycznego centrum, porzucając wszelkie pozory alternatywy wobec istniejącego
porządku. Pozwoliło to Jean-Marie Le Penowi twierdzić, że tylko on może zmierzyć się z
dominującym konsensusem. W wyborach prezydenckich 2002 r. (które były godne uwagi ze
względu na to, że dwóch głównych kandydatów, Jacques Chirac i Lionel Jospin, proponowało
zbliżone programy) Le Pen wyeliminował Jospina z drugiej tury. Od tego momentu partia
utrzymuje się mniej więcej na poziomie 13 proc. poparcia.
Gdzie tu alternatywa?
Wrócę do tego, co powiedziałam na temat ogłaszanego końca konfliktowego modelu polityki,
zazwyczaj celebrowanego jako postęp demokracji. W konsekwencji zamazywania granic
pomiędzy lewicą i prawicą oraz zaniku debaty między partiami demokratycznymi -
konfrontacji pomiędzy różnymi projektami politycznymi - wyborcy nie mają możliwości
identyfikować się ze zróżnicowanym przekrojem tożsamości politycznych. Tworzy to pustkę,
łatwą do wypełnienia przez inne formy identyfikacji, które mogą stać się problematyczne dla
działania systemu demokratycznego.
Pomimo ogłaszanego zaniku tożsamości zbiorowych i zwycięstwa indywidualizmu, wymiar
zbiorowy nie został wyeliminowany z polityki. Gdy tożsamości zbiorowe przestały być
tworzone przez tradycyjne partie, było wysoce prawdopodobne, że znajdą sobie one inne
formy. Tak właśnie dzieje się z dyskursem prawicowo-populistycznym, który zastępuje
osłabioną opozycję między lewicą a prawicą nowym typem relacji my/oni zorganizowanym
wokół podziału między „narodem” i „establishmentem”. Wbrew tym, którzy wierzą, że
politykę można zredukować do motywacji indywidualnych, nowi populiści zdają sobie
sprawę, że polityka zawsze polega na ustaleniu opozycji między „my” a „oni” oraz na
wytworzeniu tożsamości zbiorowych. Z tego właśnie wynika siła oddziaływania ich dyskursu,
który oferuje zbiorowe formy identyfikacji wokół wyobrażenia „narodu”.
Jeśli odniesiemy to do innej kwestii - afektywnego wymiaru polityki oraz potrzeby mobilizacji
namiętności przez kanały demokratyczne, zrozumiemy, dlaczego racjonalny model polityki
demokratycznej, z jego naciskiem na dialog, jest mało odporny na konfrontację z polityką
populistyczną oferującą silny ładunek emocjonalny. W sytuacji, gdy dyskurs dominujący
wskazuje, że nie ma żadnej alternatywy wobec neoliberalnej formy globalizacji, nie dziwi fakt,
że rosnąca liczba ludzi słucha tych, którzy twierdzą, że istnieje alternatywa i którzy oddają
narodowi moc decydowania. Kiedy polityka demokratyczna traci zdolność mobilizowania
ludzi wokół odrębnych projektów politycznych i ogranicza się do zapewniania warunków
koniecznych do sprawnego działania rynku, pojawia się szansa dla demagogów, by wyrazić
ogólnospołeczną frustrację.
Przypadek Wielkiej Brytanii przez pewien czas zdawał się świadczyć przeciwko takiej ewolucji,
jednakże sukces Partii Niepodległości (Independence Party) w wyborach europejskich 2004 r.
pokazuje, że sytuacja może ulec zmianie. W Wielkiej Brytanii istnieją wszystkie warunki do
wykorzystania ogólnospołecznych frustracji przez prawicowych populistów. Odkąd New
Labour pod kierownictwem Tony’ego Blaira przesunęła się na prawo, wielu jej tradycyjnych
wyborców przestało się z nią utożsamiać. Roszczenia rosnącej liczby członków warstw
ludowych są wykluczane z obszaru polityki i mogą być łatwo wyartykułowane przez
zręcznych demagogów.
Najwyższy czas, zdać sobie sprawę, że sukces prawicowych partii populistycznych wynika z
tego, że artykułują one, aczkolwiek w problematyczny sposób, autentyczne roszczenia
demokratyczne, które nie są brane pod uwagę przez partie tradycyjne. Dostarczają one
również ludziom pewnego rodzaju nadziei - że sprawy mogą wyglądać inaczej. Oczywiście
jest to nadzieja złudna, oparta na fałszywych obietnicach, w których kluczową rolę odgrywa
ksenofobia. Jeśli jednak są to jedyne kanały do wyrażania namiętności politycznych, ich
pretensje do bycia alternatywą mogą być kuszące.
Sukces prawicowych partii populistycznych jest wynikiem braku debaty demokratycznej w
systemie postdemokratycznym. Rozmywanie się granicy pomiędzy prawicą a lewicą nie tylko
nie jest korzystne dla demokracji, lecz poważnie ją osłabia.
Moralność zamiast polityki
Odpowiedź tradycyjnych partii na wzrost prawicowego populizmu wyraźnie przyczyniła się
do zaostrzenia tej kwestii. Zamiast szczegółowej analizy politycznych, społecznych i
ekonomicznych przyczyn nowego fenomenu, szybko zdefiniowały one populizm jako „skrajną
prawicę”. Pozwoliło to uchylić się od zbadania jego przyczyn i specyfiki oraz uniknąć pytania,
czy przypadkiem „dobrzy demokraci” nie ponoszą pewnej odpowiedzialności za odrzucenie
instytucji politycznych przez warstwy ludowe. Wyjaśnienie było pod ręką: „brunatna zaraza”
znowu podnosi swą ohydną głowę. Wzywano więc do zjednoczenia wszystkich sił
demokratycznych, aby odeprzeć ponowne pojawienie się złych mocy. Dlatego też moralne
potępienie i ustanowienie „kordonu sanitarnego” często stanowiło odpowiedź na wzrost siły
prawicowych ruchów populistycznych.
Ta moralistyczna reakcja ujawnia inny, istotny mankament perspektywy postpolitycznej.
Skoro dominujący pogląd głosił, iż antagonistyczny model polityki został przezwyciężony, a
zbiorowe tożsamości polityczne nie przystają do „drugiej nowoczesności”, pojawienie się
prawicowego populizmu można było wytłumaczyć jedynie jako powrót sił archaicznych.
Dlatego właśnie kategoria „skrajnej prawicy” stała się tak poręczna. W sytuacji, gdy założenia
perspektywy dominującej nie pozwalają na przedstawianie konfrontacji z populistycznymi
partiami prawicowymi jako przejawu konfliktowego modelu polityki, partie te nie mogą być
postrzegane w kategoriach politycznych, a więc jako przeciwnicy, których należy pokonać na
sposób polityczny. Dlatego bardzo wygodne było wyznaczenie granicy pomiędzy „dobrymi
demokratami” a „złą skrajną prawicą” na poziomie moralnym.
Reakcje na wybory w Austrii w 2000 r. są wymownym przykładem takiej odpowiedzi. Po
zawiązaniu koalicji rządowej pomiędzy konserwatystami i populistami w Europie wybuchł
powszechny sprzeciw i pozostałe 14 rządów UE postanowiło nałożyć „sankcje”
dyplomatyczne na rząd austriacki. W imię obrony wartości europejskich i walki przeciw
rasizmowi i ksenofobii - zawsze łatwiej potępianych u innych niż zwalczanych u siebie -
politycy prawicy i lewicy połączyli siły, by zbojkotować nową koalicję, zanim zrobiła
cokolwiek, co można by uznać za naganne. Wszyscy dobrzy demokraci uznali za swój
obowiązek potępić dojście do władzy partii przedstawianej jako „neonazistowska”.
Uruchomiono niewiarygodną kampanię prowadzoną przez wojowniczo nastawioną prasę -
szczęśliwą, że znalazła nowego wroga do zwalczania. Ta kampania szybko doprowadziła do
oskarżenia wszystkich Austriaków o to, że nie zostali wystarczająco „zdenazyfikowani”.
Potępienie rasizmu i ksenofobii w Austrii stało się wygodnym sposobem zagwarantowania
jedności „dobrych demokratów”, którzy w ten sposób mogli zadeklarować swą lojalność
wobec wartości demokratycznych, unikając jednocześnie jakichkolwiek krytycznych
rozważań na temat własnej polityki u siebie w domu.
Powinniśmy zdać sobie sprawę, że za tymi moralistycznymi reakcjami kryje się szczególnie
perwersyjny mechanizm przenikliwie zanalizowany przez François Flahauta pod pojęciem
„purytanizmu dobrego samopoczucia”, który opisuje on następująco: „Rozwodzenie się nad
czynieniem dobra, solidaryzowanie się z ofiarami, wyrażanie oburzenia wstrętnym
zachowaniem innych”. Według Flauhauta w naszej utylitarnej i racjonalistycznej epoce taki
sposób samoidealizacji jest tym, co pozostało ludziom, aby mogli uciec od własnej
przeciętności, umieścić zło poza sobą i ponownie odkryć pewne formy heroizmu. Wyjaśnia to
wzrastającą rolę odgrywaną przez moralizujący dyskurs w naszych postpolitycznych
społeczeństwach.
Wróg absolutny
Istnieje bezpośredni związek między słabnięciem granic politycznych a „moralizacją” polityki.
Stosując pojęcie „moralizacji”, nie mam oczywiście na myśli tego, że teraz ludzie poszukują
na polu polityki wspólnego dobra. Chcę wskazać, że konstytutywna dla polityki opozycja
„my”-„oni”, zamiast być konstruowana za pomocą pojęć politycznych, jest obecnie
konstruowana w oparciu o moralne kategorie „dobra” przeciwko „złu”.
Ta zmiana słownictwa nie oznacza - wbrew temu, co sądzą niektórzy - że polityka została
zastąpiona przez moralność, ale pokazuje, że antagonizmy polityczne są dziś formułowane w
kategoriach moralnych. Oczywiście, zjawisko to od jakiegoś już czasu obecne jest w polityce
międzynarodowej - w USA chętnie używano frazeologii moralnej, by demaskować wrogów
politycznych. Krucjata George’a W. Busha przeciw „osi zła” miała licznych poprzedników.
Wystarczy wspomnieć Ronalda Reagana i jego „imperium zła”. Nowością jest to, że
moralizacja polityki odbywa się również w europejskiej polityce wewnętrznej, jak pokazują
reakcje na prawicowy populizm.
Gdy przeciwnicy definiowani są nie na gruncie politycznym, lecz moralnym, nie mogą być
postrzegani jako „przeciwnicy”, lecz tylko jako „wrogowie”. „Źli oni” nie nadają się do debaty
i muszą zostać wytępieni. Ponadto - jako że często są postrzegani jako objaw pewnego
rodzaju „choroby moralnej” - nie powinno się nawet próbować wyjaśniać ich pojawienia się i
sukcesu. Dlatego właśnie odpowiedź ogranicza się do budowania „kordonu sanitarnego” i
nakładania kwarantanny na zakażone sektory. Jednakże taka perspektywa, prowadząca do
postrzegania „ich” jako „moralnych”, to znaczy „absolutnych wrogów”, wspiera pojawianie
się antagonizmów, które mogą zagrażać instytucjom demokratycznym.
przeł. Joanna Erbel
Prezentujemy fragment książki „Polityczność” z 2005 r., której polski przekład ukazuje się
właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Fragment opublikowany w „Gazecie
Wyborczej” z 14-15 maja 2008.
*Prof. Chantal Mouffe - wykłada teorię polityczną na University of Westminster w Londynie.
W Polsce ukazały się jej książki Paradoks demokracji (2005) oraz Hegemonia i socjalistyczna
strategia (2007, wspólnie z Ernesto Laclauem)