Początek formularza
Bolesław Leśmian
Opowiadanie króla Wysp Hebanowych
O to jest bajka, w której król Wysp Hebanowych opowiedział sułtanowi historię swego życia.
- Ojciec mój nazywał się Mahmud i był królem tego państwa, które jest znane pod nazwą Ziemi Wysp Hebanowych. Nazwa ta pochodzi od czterech wzgórz porosłych drzewami hebanowymi. Wzgórza te za bardzo dawnych czasów były wyspami. Lecz na ziemi z biegiem czasu wszystko się zmienia: rzeki wysychają i na ich miejscu zjawiają się jary lub doliny, wyspy zaś urastają we wzgórza. Tak się stało z owymi czterema wyspami - przemieniły się we wzgórza, ale kraj pomiędzy tymi wzgórzami zachował dawną nazwę Wysp Hebanowych.
Stolica mego ojca Mahmuda znajdowała się w samym środku czarnozłotego jeziora, tam gdzie teraz kwitną cztery lilie czterech kolorów.
- Królu! - zawołał sułtan. - Początek twego opowiadania jest tak dziwaczny i ciekawy, że serce bije mi mocniej, a twarz cała płonie ogniem od natężonego słuchania. Zaledwo zdołałem przyzwyczaić się do myśli, że jesteś do połowy człowiekiem, od połowy zaś czarnym marmurem, a już muszę się pogodzić z inną myślą: że w samym środku jeziora, gdzie kwitną cztery lilie, znajdowała się stolica twego ojca! Jakimże sposobem ojciec twój Mahmud potrafił na jeziorze zbudować stolicę? I czemu po zniknięciu owej stolicy zostały cztery lilie czterech kolorów?
- Sułtanie! - rzekł król Wysp Hebanowych. - Początek mego opowiadania pełen będzie dziwów i cudów niezrozumiałych, lecz przy końcu wszystkie te dziwy i cuda wyjaśnią się i wytłumaczą. Nie mogę dla zaspokojenia twej ciekawości zacząć opowiadania od końca, bo powstałby taki zamęt i taka plątanina, że nic byś nie zrozumiał. Muszę opowiadać po kolei i w takim porządku, w jakim zdarzenia po sobie następowały. Toteż nie przerywaj mi mojej opowieści i bądź cierpliwym słuchaczem.
Ojciec mój umarł w siedemdziesiątym roku życia. W trzy dni po jego śmierci objąłem tron i postanowiłem się ożenić.
Wybrałem na żonę jedną z moich dalekich kuzynek. Nazywała się Chryzeida. Była piękna, ale dziwnie małomówna i tajemnicza.
Przez lat pięć żyliśmy w zgodzie i miłości.
Po upływie lat pięciu Chryzeida zaczęła stronić ode mnie i okazywać brak miłości. Zasmuciłem się bardzo, ale cierpiałem w milczeniu, nie robiąc jej żadnych uwag ani wyrzutów.
Pewnego razu Chryzeida wyszła za miasto na przechadzkę, ja zaś zostałem w pałacu. Dzień był duszny i upalny.
Znużony upałem, położyłem się na otomanie. Dwie niewolnice, stanąwszy po obu stronach otomany, poruszały z lekka złotymi wachlarzami, aby mi ochłodzić spocone skronie. Miarowy ruch i chłodny powiew wachlarzy kołysały mię do snu. Przymknąłem oczy, aby sen przyśpieszyć, gdy nagle usłyszałem rozmowę dwóch niewolnic. Myślały, że już zasnąłem i że nie słyszę ich rozmowy.
Przymknąłem więc oczy jeszcze mocniej i leżałem bez ruchu, udając śpiącego.
- Nie rozumiem - rzekła pierwsza niewolnica czemu Chryzeida nie kocha naszego króla. Pięć lat minęło od czasu, jak się pobrali, a król zawsze jest dla niej pełen miłości i dobroci.
- Żal mi naszego króla! - rzekła druga niewolnica.
- Wziął za żonę czarownicę, bo jestem pewna, że Chryzeida jest czarownicą. Król się nawet nie domyśla, że Chryzeida co noc wychodzi cichaczem z pałacu, ażeby się spotkać z pewnym potworem, którego czci i uwielbia.
- Jakżeby król mógł się tego domyślić? - zawołała pierwsza niewolnica. - Przecież Chryzeida daje mu wieczorem do picia krople czarodziejskie, które pogrążają króla w śnie kamiennym na całą noc. Król śpi snem zaklętym, a nad ranem Chryzeida budzi go uderzeniem błękitnej róży, bo zapach tej róży ma taką właściwość, że usuwa wszelką senność owymi kroplami wywołaną.
- Czemuż król się zgadza na zażywanie tych kropli? - spytała druga niewolnica.
- Król nic nie wie o tym, że je zażywa - odpowiedziała pierwsza. - Ma on zwyczaj pić na noc szklankę wody. Chryzeida korzysta z tego zwyczaju króla i potajemnie wlewa do wody kilka kropel czarodziejskich. Król natychmiast zasypia, a Chryzeida wychodzi z pałacu do ogrodu, gdzie na nią czeka potwór. Lubi on, aby go czczono jako bożka. Chryzeida od dawna czci potwora i chce podobno zmusić naszego króla, aby też go czcił jako bożka. Jestem jednak pewna, że król się nigdy na to nie zgodzi.
Mówiąc to, niewolnica wachlowała moje skronie złotym wachlarzem.
Rozmowa niewolnic wprawiła mię w takie zdziwienie, żem o mało nie porwał się z otomany na równe nogi.
Powstrzymywałem się jednak i udałem, że powoli budzę się ze snu. Przetarłem oczy, ziewnąłem i wstałem. Niewolnice przestały mię wachlować i skłoniwszy się, wyszły z pokoju.
Chryzeida wieczorem wróciła z przechadzki do pałacu. Była uśmiechnięta, ale małomówna.
- Jestem zmęczona przechadzką - rzekła, nie patrząc mi w oczy. - Noc się już zbliża. Trzeba się do snu ułożyć. Przygotowałam już dla ciebie szklankę wody, bo wiem, że jako dobra żona powinnam dogadzać twoim upodobaniom i obyczajom.
I z uśmiechem podała mi szklankę wody. Wziąłem szklankę do ręki i udając, że piję, wylałem wodę za okno, tak że Chryzeida nie zauważyła mego ruchu.
Natychmiast położyłem się do łóżka i przymknąłem oczy, udając sen kamienny.
Noc już zapadła i w pokoju zapanowała ciemność zupełna.
- Czy śpisz, mój drogi mężu? - zapytała Chryzeida.
Nie odpowiedziałem na to obłudne pytanie.
Chryzeida, przekonana, że mię zmorzył sen zaklęty, zawołała radośnie:
- Śpij, śpij, śpij, dopóki w twarz cię nie uderzę różą błękitną! Nadeszła noc pełna czarów. Muszę przywdziać strój najpiękniejszy, aby się podobać temu, kogo czczę i uwielbiam.
Wyciągnęła potem dłonie ku lampom zawieszonym na ścianach i szepnęła:
- Zapłońcie, lampy, zapłońcie!
Wszystkie lampy zapłonęły nagle światłem złocistozielonym. W tym złocistozielonym świetle ujrzałem Chryzeidę uśmiechniętą i straszną. Nie wątpiłem, że jest czarownicą. Nie tylko lampy, ale wszystkie przedmioty w pokoju były posłuszne jej rozkazom. Stała wyprostowana, z rękami wyciągniętymi przed siebie. Oczy jej powiększyły się, nozdrza rozszerzyły, a na ustach trwał uśmiech tajemniczy, cudowny, lecz groźny.
Spojrzała na zwierciadło, stojące na drugim końcu pokoju, i rzekła:
- Pójdź do mnie, zwierciadło, pójdź do mnie!
Natychmiast zwierciadło poruszyło się niby żywe i przesunąwszy się szybko po podłodze, stanęło naprzeciw Chryzeidy.
Chryzeida przejrzała się w zwierciadle i zawołała:
- Pójdź do mnie, suknio złocista, pójdź do mnie!
Szafa, w której zamknięta była suknia Chryzeidy, sama rozwarła się na oścież. Złocista suknia wyskoczyła z szafy, podbiegła do Chryzeidy i przystroiła ją w swe fałdy bogate.
Wówczas Chryzeida zawołała znowu:
- Pójdźcie do mnie, wierne moje klejnoty, pójdźcie do mnie!
Na te słowa otworzyły się wszystkie szuflady i szkatułki. Na własne oczy widziałem, jak ze szkatułek i szuflad wyfrunęły pierścienie, naszyjniki i bransolety. Fruwając w powietrzu, napełniły cały pokój, niby owady złote, i z brzękiem uderzały o siebie nawzajem. Potem skierowały swój lot ku Chryzeidzie, wtłaczając się na jej szyję, na ręce i na palce. W jednej chwili Chryzeida została suto przybrana w pierścienie, bransolety i naszyjniki.
Raz jeszcze przejrzała się w zwierciadle i uczyniła ręką znak tajemniczy. Zwierciadło wróciło na dawne miejsce, lampy zgasły i pokój znów się pogrążył w ciemności.
- Śpij, śpij, śpij! - szepnęła do mnie Chryzeida. Obyś się nigdy nie obudził!
I szybko wyszła z pokoju. Wysunąłem się z łóżka za nią. Stąpałem tak cicho, że nie słyszała moich kroków.
Przeszła przez szereg komnat aż do ostatniej komnaty, której drzwi wychodziły na ogród. Drzwi były zamknięte. Chryzeida szepnęła jakieś słowo czarnoksięskie - i drzwi się same przed nią otworzyły. Chłodne powietrze ogrodu powiało przez drzwi otwarte i poruszyło fałdy sukni złocistej.
Chryzeida wbiegła do ogrodu. Szedłem wciąż za nią. Noc była pogodna. Gwiazdy błyszczały.
Chryzeida szła przez aleję kasztanową i skręciła w aleję cyprysową. Z alei cyprysowej udała się do alei palmowej. Minęła aleję palmową i weszła w aleję krzewów różanych, gdzie czekał na nią olbrzymi potwór.
Ukryłem się pod jednym z krzewów różanych i z zapartym oddechem przysłuchiwałem się ich rozmowie.
- Dlaczego przychodzisz tak późno? - spytał potwór.
- Nie mogłam przyjść wcześniej - odrzekła Chryzeida. - Musiałam czekać, aż sen zaklęty zmorzy króla.
- Jestem niezadowolony i jest mi smutno - rzekł potwór.
- Czemu ci smutno? - spytała Chryzeida. - Czyż nie dość cię czczę i uwielbiam?
- Cóż mi z tego, że ty jedna mię czcisz i uwielbiasz? - odparł potwór. - Nikt prócz ciebie nie chce uznać mego piękna. Wszyscy mię nazywają potworem. Smutno mi i nudno na tym świecie. Marzyłem o tym, że zostanę bożkiem nie tylko twoim, lecz i króla, i wszystkich jego poddanych. Obiecałaś mi, że zmusisz króla do tego, ażeby mię czcił i uwielbiał. Tymczasem dotąd nie spełniłaś swej obietnicy.
- Nie mogę jej jeszcze spełnić - odpowiedziała
Chryzeida - bo wiem, że król jest uparty. Wolę zachować przed nim w tajemnicy nasze spotkania w ogrodzie. O, nie bądź smutny, mój drogi, mój kochany! Uczynię wszystko, czego tylko zapragniesz! Dość mi szepnąć słowo, aby całe państwo mego męża zamienić w pustynię, a jego poddanych, w sępy i w kruki. Jeśli wolisz, rozkażę piorunom, aby spadły na stolicę królewską i objęły ją pożarem. Może widok pożaru rozweseli cię i zabawi, mój drogi, mój kochany! Powiedz mi tylko swoje życzenie, a spełnię je natychmiast!
- Ja chcę być bożkiem! Ja chcę być bożkiem! - powtarzał potwór uparcie i twarz jego pełna była smutku i niezadowolenia.
Zbliżyli się oboje do krzewu różanego, w którym się właśnie ukryłem. Szybko obnażyłem miecz i ugodziłem mieczem w kark potwora.
Zanim Chryzeida spostrzegła, co się stało, wysunąłem się niepostrzeżenie z krzaka i jąłem uchodzić do pałacu.
Chryzeida, przerażona krwią, która trysnęła z karku potwora, nie zwracała na mnie uwagi. Zdawało się jej, że jakiś włóczęga nocny przedostał się do ogrodu i zranił potwora, aby go potem obrabować.
Gdym już był w alei kasztanowej, usłyszałem przeraźliwe, pełne bólu jęki Chryzeidy. Wróciłem do mego pokoju i położyłem się znów do łóżka.
Zamordowanie potwora zmęczyło mię tak bardzo, żem wkrótce zasnął snem głębokim.
Całą noc przespałem bez przebudzenia. Śnił mi się tylko czarny kark potwora z wetkniętym weń mieczem, ale śnił się niewyraźnie i mgliście. To znikał, to znów się zjawiał, brocząc krwią, która ściekała falistymi strugami.
Starałem się nie patrzeć na ten kark, co chwila zjawiający się przed oczami, i spałem zawzięcie, krzepiąc snem ciało znużone okropnymi wypadkami nocy ostatniej.
Nad ranem zbudziłem się nagle, uderzony w twarz różą błękitną. Chryzeida rzuciła we mnie tę różę, myśląc, że po zażyciu kropli czarodziejskich śpię snem zaklętym. Nie podejrzewała mnie o nic i była pewna, że ktoś inny zabił czczonego przez nią potwora.
Nie wątpiłem, żem zadał mu w kark cios śmiertelny, gdyż Chryzeida stała przede mną blada, w szatach żałobnych. Oczy miała czerwone od łez, a usta wykrzywione bólem.
Udałem, że nie wiem o tym, co się stało tej nocy, i spytałem zdziwiony, czemu przywdziała szaty żałobne i czemu ma oczy zapłakane.
- Nie pytaj mnie o to! - odrzekła smutnie Chryzeida. - Tej nocy spadły na mnie trzy największe i najsroższe nieszczęścia. Już do końca życia na ziemi nie zrzucę żałoby, którą dzisiaj przywdziałam!
- Cóż to za trzy nieszczęścia spadły na ciebie tej nocy? - spytałem znowu.
Chryzeida załamała dłonie i rzekła smutnie:
- Śmierć ojca, który zginął na wojnie, śmierć matki, która umarła nagle od porażenia słonecznego, i śmierć brata, który utonął w morzu podczas podróży...
Wiedziałem dobrze, że Chryzeida zmyśla te trzy nieszczęścia, aby w ten sposób wytłumaczyć mi przyczynę swego smutku i swej żałoby. Wszakże znów udałem, że jej wierzę najzupełniej.
- Chryzeido - rzekłem - trzy nieszczęścia, które cię tej nocy spotkały, są rzeczywiście tak wielkie, że chyba większych na świecie być nie może. Powiedz mi jednak, jakim sposobem dowiedziałaś się o nich tej nocy? O ile pamiętam, wczoraj wieczorem byłaś jeszcze wesoła i spokojna, więc zapewne nie wiedziałaś o śmierci swego ojca, matki i brata?
- Dowiedziałam się dziś w nocy - odparła Chryzeida. - Gdy spałeś snem smacznym, przybył do pałacu zwiastun, który mi przyniósł te trzy smutne wieści. Chcę cię prosić, abyś rozkazał wybudować w ogrodzie małą świątynię z marmurowym sarkofagiem we wnętrzu. W tym sarkofagu ułożę zwłoki mego ojca i będę tam co dzień spędzała kilka godzin na smutnych rozmyślaniach. Lecz nikomu prócz mnie jednej nie wolno będzie wchodzić do tej świątyni, bo smutek mój jest tak wielki, że wymaga zupełnej samotności.
- Czy i mnie wstęp do tej świątyni będzie wzbroniony? - spytałem, uważnie przyglądając się Chryzeidzie.
- I tobie, i wszystkim twoim poddanym! - odrzekła groźnie Chryzeida i w oczach jej błysnęła nienawiść.
- Dobrze! - odpowiedziałem. - Uczynię to, czego pragniesz. Dziś jeszcze każę zbudować świątynię z marmurowym sarkofagiem we wnętrzu. Ani ja, ani żaden z moich poddanych nie wejdzie do tej świątyni i nie zakłóci twego spokoju i twej samotności. Spełniam posłusznie twe życzenie na dowód, jak cię kocham. Może z biegiem czasu zapomnisz o swych nieszczęściach, zrzucisz żałobę i przestaniesz poglądać na mnie z nienawiścią, jak poglądałaś przed chwilą...
Chryzeida nic na to nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami i wyszła z pokoju.
Co do mnie - spełniłem swoją obietnicę. Kazałem natychmiast budować świątynię na końcu ogrodu, w miejscu, gdzie został zabity potwór, gdyż Chryzeida sama wskazała to miejsce, żądając, aby tu właśnie stanęła świątynia.
Nazajutrz świątynia była już gotowa. Zbudowano ją według wskazówek samej Chryzeidy, która była obecna przy robocie.
Dziwna to była świątynia! Cała z różowego marmuru, bez okien i bez drzwi. Zamiast drzwi Chryzeida kazała zostawić jedną tylko wąską szczelinę, przez którą jeden tylko człowiek mógł się przecisnąć do wnętrza. Szczelinę tę Chryzeida zasłoniła ciężką, złocistą kotarą. Na samym środku świątyni ustawiono olbrzymi sarkofag z białego marmuru.
Wieczorem Chryzeida sama poniosła zwłoki potwora do świątyni i złożyła je w marmurowym sarkofagu. Widziałem przez okno mego pokoju, jak dźwigała na rękach te potworne, czarne zwłoki w purpurowym świetle zachodzącego słońca. Niosła je przez aleję kasztanową, cyprysową, palmową, aż wreszcie wkroczyła wraz z nimi w aleję krzewów różanych, gdzie właśnie znajdowała się świątynia.
Widziałem potem, jak odsłoniła złocistą kotarę i wsunęła przez szczelinę potworne zwłoki, a potem sama wnikła do wnętrza świątyni.
Ciekawość nie dawała mi spokoju. Chciałem zobaczyć, co Chryzeida robi teraz we wnętrzu tajemniczej świątyni.
Ponieważ noc już nadchodziła i ogród pogrążył się w mroku, więc wyszedłem z pałacu do ogrodu i udałem się wprost do świątyni.
Szybko przebiegłem aleję kasztanowa, cyprysową i palmową, aż przedostałem się wreszcie do alei krzewów różanych.
Księżyc wysunął się zza chmury i oświetlił nagle całą świątynię. Jej różowe marmury zdawały się przejrzyścieć w jego srebrnym blasku. Złocista kotara jarzyła się tak mocno, że oślepiała moje oczy.
Przysunąłem się na palcach do tajemniczej kotary i uchyliłem ją z lekka, tak że mogłem zajrzeć do wnętrza.
Serce zabiło mi mocniej, zaparłem oddech i zajrzałem.
To, com zobaczył, wprawiło mię w zdumienie! Raz jeszcze miałem sposobność przekonania się, że Chryzeida jest jedną z potężnych czarownic.
W pierwszej chwili, gdy zajrzałem do wnętrza, panował tam zmrok i trudno mi było w tym zmroku rozróżnić oddzielne przedmioty. Rozróżniałem tylko marmurowy sarkofag i obok niego ciemną postać Chryzeidy. Niedługo wszakże trwała ciemność we wnętrzu świątyni. Chryzeida bowiem wyciągnęła przed siebie obydwie dłonie i szepnęła:
- Światło moje, światło zaklęte, zjaw się w ciemnościach nocnych!
Natychmiast złocistozielone światło wypełniło świątynię bez pomocy świec i lamp. W tym złocistozielonym oświetleniu ujrzałem zwłoki potwora, który leżał w sarkofagu, przybrany w wieniec z róż.
Po bokach świątyni stały złote kadzielnice i dymiąc, przepajały powietrze taką rozkoszną wonią, że na chwilę przymknąłem oczy i rozszerzyłem nozdrza, aby tę woń wdychać.
Tymczasem Chryzeida, stojąc nad sarkofagiem, mówiła:
- Mój drogi, mój kochany panie! Podły miecz nieznanego mordercy zadał ci ranę śmiertelną! Śmierć przedostała się do twego cudownego karku, a z karku do głowy, do oczu, do warg, do rąk, do nóg, do serca! Leżysz teraz martwy i nieruchomy! Ale znam ja maść czarodziejską, która cię uleczy i uzdrowi. Tą maścią natrę twe szlachetne zwłoki, aby im przywrócić utracone życie!
Chryzeida wyjęła małą szkatułkę ze słoniowej kości, pełną wonnej czarodziejskiej maści. Starannie natarła tą maścią zwłoki potwora i rzeczywiście po tym starannym natarciu potwór poruszył się w sarkofagu. Chryzeida zauważyła jego poruszenie i radośnie klaszcząc w dłonie, zawołała:
- Poruszyłeś się, mój drogi! Poruszyłeś się w sarkofagu! O, prędzej, prędzej powracaj do życia! O, śmielej, śmielej podnieś głowę! O, szerzej, szerzej rozewrzyj powieki!
Pod wpływem jej słów potwór podniósł głowę i otworzył oczy. Zdawało się, iż patrzy tymi oczyma w Chryzeidę i wsłuchuje się uważnie w każde jej słowo.
- Nie lękaj się miecza, nie lękaj się rany, nie lękaj się śmierci! - wołała Chryzeida. - Starannie i dokładnie natarłam cię maścią czarodziejską. Uchwyć się rękami za brzeg sarkofagu, oprzyj się kolanem o dno sarkofagu, a potem powstań i wyjdź z głębi sarkofagu na marmurową posadzkę tej świątyni, którą zbudowałam dla ciebie!
Potwór w tej chwili uchwycił się rękami za brzeg sarkofagu, kolanem oparł się o dno sarkofagu, potem nagle powstał i wyszedł na posadzkę tajemniczej świątyni.
Złocistozielone światło płonęło coraz mocniej i rzęsiściej, a Chryzeida wołała:
- Różami uwieńczyłam twe skronie! Bądź dumny! Bądź wesoły! Bądź szczęśliwy! Mów do mnie, bo pragnę głos twój posłyszeć! Jeżeli maść czarodziejska obdarzyła cię możnością ruchu, to na pewno przywróciła ci zdolność mowy. Przemów do mnie choćby jedno słówko!
Potwór poruszył wargami, jakby chciał coś powiedzieć, ale widocznie nie mógł głosu wydobyć. Maść czarodziejska przywróciła mu tylko pozory życia, nie życie samo. Mógł z trudnością otwierać oczy, poruszać się i chodzić, ale nie mógł mówić. Nie był martwy, ale też i nie był żywy. Posiadał jakieś dziwne, sztuczne, ociężałe i nieme istnienie.
Odtąd Chryzeida musiała go co dzień starannie nacierać maścią, aby mu przywracać zdolność ruchu. Na noc zaś układała go do sarkofagu, gdzie wypoczywał, umęczony sztucznym ruchem i dziwacznym, zaklętym istnieniem.
Chryzeida przyglądała się uważnie, jak potwór przechadzał się ociężale po świątyni. Złocistozielone światło podobało mu się zapewne, bo szeroko otwierał oczy, ażeby napełnić tym światłem swoje martwe źrenice. Podchodził po kolei do złotych kadzielnic i wdychał ich wonne dymy. Dotykał rękami marmurowego sarkofagu, jakby chciał się przekonać, czy jest dość mocny i wygodny dla noclegu. Wreszcie zaczął palcami prawej dłoni szukać na karku rany od miecza. Znalazł ją i spojrzał na Chryzeidę.
- Rozumiem, co chcesz mi powiedzieć! - zawołała Chryzeida. - Pytasz mnie, czym się już zemściła na zbrodniarzu, który cię życia pozbawił?
Potwór kiwnął głową na znak, że Chryzeida zgadła jego myśli.
- Nie, jeszcze nie zemściłam się - odrzekła Chryzeida. - Nie mam teraz czasu na zemstę. Muszę pierwej ciebie uleczyć zupełnie, abyś mógł mówić jak dawniej, gdyś był żywy. Widzę, że tęsknisz do mowy i męczy cię twoja niemota.
Potwór znów kiwnął głową potwierdzająco. Chryzeida zamyśliła się, westchnęła i rzekła:
- Nie wiem, czy maść czarodziejska przywróci ci zdolność mowy, ale w razie potrzeby potrafię cię sztuczną mową obdarzyć. Wsunę ci do gardła gardło najmędrszej papugi, a będziesz mógł wówczas wymawiać te słowa, których cię sama nauczę. Widzę, że jesteś teraz zmęczony. Musisz ułożyć się znowu w sarkofagu, ażeby wypocząć.
Potwór podszedł posłusznie do sarkofagu, ja zaś co prędzej odsunąłem się od kotary i wróciłem do domu.
Odtąd Chryzeida dni całe i noce spędzała w świątyni, którą nazwała Świątynią Łez.
Nadaremnie wyczekiwałem tej chwili, gdy przestanie czcić i uwielbiać martwego potwora. Była mu wierna i co dzień nacierała go maścią, aby go pobudzić do sztucznego istnienia. Co dzień też napełniała kadzielnice świeżymi wonnościami i co dzień świeżymi różami wieńczyła skronie czarnego potwora.
Minęły trzy lata, a Chryzeida nie zrzuciła szat żałobnych i nie przestała odwiedzać Świątyni Łez.
Zniecierpliwiła mię wreszcie ta wierność dla martwego potwora. Postanowiłem wyznać Chryzeidzie, iż znam jej tajemnicę i nie zgadzam się na dalsze ubóstwianie przez nią nieżywego i nierozumnego potwora.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Bolesław Leśmian
Opowiadanie króla Wysp Hebanowych
Pewnego razu, skoro noc zapadła, zbliżyłem się do Świątyni Łez i zajrzałem przez kotarę do wnętrza.
Potwór, natarty maścią, ociężale kroczył po świątyni tam i z powrotem, zawadzając czarnymi stopami o złote kadzielnice.
Chryzeida wsparta łokciem o sarkofag płakała. Łzy jej spływały po twarzy na marmurową posadzkę.
- Mój drogi, mój kochany panie! - mówiła, płacząc coraz głośniej. - Już trzy lata nacieram cię maścią czarodziejską, a dotąd nie przemówiłeś do mnie ani słowa. Mówisz tylko wówczas, gdy do gardła ci wsuwam gardło papugi, ale mówisz słowa nie własne, jeno te, których sama ciebie nauczę. Jestem nieszczęśliwa, bo nie znam twych myśli, twych pragnień, twych marzeń... Czy długo jeszcze będziesz tak milczał uparcie? Czyż nigdy nie przemówisz do mnie z własnej, nieprzymuszonej woli? Twoje sztuczne istnienie i sztuczne ruchy przypominają mi tylko, że nie jesteś ani żywy, ani umarły. Nie należysz ani do życia, ani do śmierci. Pragnę, abyś stał się żywy jak dawniej, kiedyśmy się spotykali w ogrodzie. Może ci przywrócę prawdziwe życie wówczas, gdy spełnię twe najgorętsze życzenie, które pamiętam dobrze, a którego nie zdążyłam spełnić? Dawniej nieraz mi mówiłeś, że pragniesz, aby mój mąż i wszyscy jego poddani czcili cię jako bożka. W państwie mego męża znajdują się cztery odrębne plemiona, mianowicie: czciciele Ognia, czciciele Nieba, czciciele Obłoków i czciciele Mgieł. Zmuszę ich wszystkich oraz samego króla, aby uczcili ciebie. Czy będziesz wówczas zadowolony? Czy przemówisz do mnie? Czy nabierzesz życia i wesołości?
Potwór kiwnął głową potakująco, ale doprawdy trudno było zgadnąć, czy rozumiał słowa Chryzeidy, czy też kiwał głową machinalnie, bez żadnego rozumienia.
- Zacznę wiec od króla! - zawołała Chryzeida. On pierwszy musi złożyć ci hołdy i klęknąć przed tobą w pokorze!
Na te słowa zawrzałem gniewem. Nie mogłem już dłużej hamować ani mego żalu, ani oburzenia. Rozsunąłem nagle kotarę, wpadłem do wnętrza świątyni, stanąłem przed Chryzeida i tupnąwszy nogą o ziemię, zawołałem:
- Dość tego! Trzy lata znoszę cierpliwie twoje wybryki! Trzy lata patrzę na to, jak czcisz i uwielbiasz tego potwora! Nie wystarcza ci twoje własne dla niego uwielbienie, żądasz jeszcze, abyśmy ja i moi poddani uznali bożka w tym martwym potworze! Zamiast tego, żeby opiekować się mną, człowiekiem żywym, który posiada serce i duszę, spędzasz dni całe z tym martwym potworem, nacierasz go co dzień maścią czarodziejską i pobudzasz do sztucznego istnienia! Nie dość tego! Zbudowałaś dla niego świątynię, różami wieńczysz jego skronie, smucisz się i płaczesz, że nie chce czy też nie może przemówić do ciebie! Nie rozumiem, jak można uwielbiać takiego potwora! Żałuję, żem głębiej nie pogrążył mego miecza w jego przebrzydłym karku!
- Więc to tyś zabił mego pana i władcę? - zawołała Chryzeida, pieniąc się od złości. - Więc to twoja zbrodnicza dłoń ośmieliła się ugodzić mieczem w jego kark wspaniały i szlachetny? Więc to przez ciebie, podły morderco, skazana jestem na nieustanne cierpienie, ponieważ mój pań umiłowany nie może przemówić do mnie? Nie ujdziesz kary i zemsty!
I Chryzeida chwyciła muszlę pełną wody, szepnęła jakieś zaklęcie i zanim zdołałem się usunąć, wylała na mnie wodę, wymawiając te słowa:
Do połowy bądź człowiekiem marnym,
Od połowy bądź marmurem czarnym!
Natychmiast uczułem, że nogi moje marmurowieją... Straszne to było uczucie! Trudno mi je nawet opisać! Miałem wrażenie, że ktoś mię z całych sił uderzył po nogach twardą, kamienną maczugą, a potem nagły bolesny chłód przeszył mię od stóp aż do pasa!
I właśnie od stóp aż do pasa stałem się czarnym marmurem.
Potwór spojrzał na mnie i na ustach jego zjawiło się jakieś ohydne skrzywienie, które Chryzeidzie wydało się uśmiechem zadowolenia.
- O, jakżem szczęśliwa, że widzę na twych ustach ten cudowny uśmiech! - zawołała Chryzeida. - Ciesz się, mój drogi panie, bo zemsta moja nie jest jeszcze skończona!
Chryzeida znów szepnęła zaklęcie, które i mnie, i potwora przeniosło nagle ze świątyni na pobliskie wzgórze.
Staliśmy teraz na wzgórzu wszyscy troje: ja, potwór i Chryzeida.
Pod nami w dole widniało miasto ludne - stolica mego państwa, a dalej - inne, pomniejsze miasta i wsie, pełne świateł w domach i dymów, które kłębiły się nad kominami, powoli tając w powietrzu. Księżyc w pełni świecił nad miastem, tak że widać było niektóre ulice, księżycowym światłem zalane.
Cudownie wyglądało to miasto, które było stolicą mego państwa i w którym od wieków królowali moi dziadowie i pradziadowie!
Widok był tak piękny, że nawet potwór rozszerzył swoje martwe oczy, w których wszakże nie było ani śmierci, ani życia. Nie wiem, czy te oczy widziały cokolwiek, ale zdawały się patrzeć i widzieć.
Chryzeida wyciągnęła dłonie nad miastem i rzekła:
- Zemsta moja nie ominie twej stolicy i całego państwa, nędzny królu, morderco uwielbianego przeze mnie bóstwa! Oto rzucę zaklęcie na twoje państwo i zamienię je w jezioro, mieszkańców zaś w ryby. Nie cofnę zaklęcia dopóty, dopóki rybia ludność zaklętego jeziora nie uzna w potworze swego bożka!
Na wstrętnych ustach potwora znów zjawił się uśmiech zadowolenia. Widocznie potwór za życia bardzo pragnął zostać bożkiem w jakimkolwiek państwie bałwochwalczym, bo nawet po śmierci myśl ta sprawiała mu wielką przyjemność i wywoływała na ustach uśmiech potwornego zadowolenia. Martwe jego oczy spoglądały teraz wprost na cztery świątynie, które się wznosiły w samym środku wspaniałej stolicy. Było ich cztery, ponieważ z czterech odrębnych plemion składała się ludność mego państwa. Bezbarwne oczy potwora zdawały się po kolei oglądać Świątynię Ognia, Świątynię Nieba, Świątynię Obłoków i Świątynię Mgieł.
Zapewne potwór marzył w tej chwili o zburzeniu tych czterech świątyń i o zbudowaniu na ich miejscu wielkiej Świątyni Potwora, gdzie cała ludność z królem na czele składałaby hołdy jego wstrętnej i czarnej osobie.
Chryzeida trzymała w ręku muszlę pełną wody.
Wargi jej szeptały nad muszlą niezrozumiałe słowa i zaklęcia. Pod tajemniczym wpływem tych słów i zaklęć woda w muszli zaczęła wzbierać, kipieć, bulgotać i szumieć.
Wówczas Chryzeida wyplusnęła wodę z muszli w stronę stolicy i całego państwa i wyszeptała przy tym te dziwne wyrazy:
Zemsto, zemsto, czyń swój trud!
Niech się stanie wodny cud!
Niech się stanie rybny dziw
Wpośród miast i pół, i niw!
Zaledwie Chryzeida wyszeptała to zaklęcie, a już całe państwo moje zakołysało się i zachwiało w posadach. Domy poczęły znikać, jeden za drugim, zapadając się w ziemię, która powoli stawała się płynna i coraz wyraźniej falowała. Zdziwiona ludność stała na ulicach bez ruchu, ale stała niedługo, bo zaraz wszyscy zaczęli się zmniejszać i kurczyć, przybierając kształty rybie. Ponieważ księźyc świecił jasno, więc sam na własne oczy widziałem, jak moim wiernym poddanym wyrastają skrzele, płetwy i ogony rybie. Niektórzy z tych biednych ludzi, zaskoczonych nagłym zaklęciem, chcieli krzyczeć o pomoc, o ratunek - ale nikt z nich krzyknąć nawet nie zdążył, bo zanim usta do krzyku otworzył, już tracił głos i stawał się rybą. A wszakże wiadomo, że ryby głosu nie mają.
Widziałem też na własne oczy, jak łąki, pola, pastwiska, ogrody i lasy znikały z powierzchni ziemi.
Widziałem to i nie mogłem temu zaradzić, chociaż byłem królem tej nieszczęsnej ziemi! Czułem się bezsilny wobec czarnoksięskiej potęgi Chryzeidy. Zamknąłem więc oczy, żeby nie patrzeć na nieszczęście swej ojczyzny.
Gdym po chwili oczy otworzył, nie było już śladu mego państwa! Zamiast ludnych i wesołych miast i wsi, zamiast bujnych łąk i lasów - ujrzałem olbrzymie, czarnozłote jezioro. W miejscu, gdzie dawniej wznosiły się cztery świątynie czterech mężnych plemion, kwitły teraz na czarnozłotej wodzie cztery lilie czterech kolorów: jedna - biała, druga - niebieska, trzecia - czerwona i czwarta - żółta. Poddani moi zamienili się w ryby. Łzy trysnęły mi z oczu, gdym się uczuł nagle do połowy zmarmurowiałym królem niemych, bezradnych i bezsilnych ryb, błąkających się bez celu w zaklętych falach czamozłotego jeziora! Chryzeida zaklęła czcicieli Ognia w czerwone ryby, czcicieli Nieba w błękitne, czcicieli Obłoków - w białe, czcicieli zaś Mgieł - w żółte. Zostały tylko cztery wzgórza pokryte drzewami hebanowymi. A zresztą smutno było i pusto dokoła. Księźyc jarzył się nad czarnozłotym jeziorem. Jezioro zaś było gładkie i nieruchome. Cztery tylko fale kołysały się pod czterema wzgórzami, jakby na znak, że w tym jeziorze znajdują się cztery dzielne plemiona potężnego niegdyś państwa.
Na wstrętnych ustach potwora znów się zjawił ohydny uśmiech zadowolenia. Jego martwe oczy zdawały się uważnie przyglądać czterem falom czamozłotego jeziora i czterem liliom, które rozkwitły na środku. Wątpię jednak, aby te oczy widziały cokolwiek naprawdę.
Staranne i codzienne nacieranie maścią czarodziejską dodawało sił martwemu potworowi. Siły te wszakże były sztuczne i pozorne. Chociaż potwór nie należał do umarłych, nie był jednak żywy. Jestem pewien, że był pozbawiony wszelkich uczuć, wzruszeń i wrażeń. Nic nie widział, nic nie słyszał i nic nie myślał.
Chryzeidzie wszakże zdawało się, że potwór jest zadowolony z zemsty, którą przed chwilą spełniła, zwróciła się więc do niego i rzekła:
- Mój drogi, mój wspaniały władco! Obiecałam ci zemścić się na zbrodniarzu, który cię pozbawił życia, i spełniłam obietnicę. Wiem, że widok zemsty spełnionej napawa cię radością. Radość uleczy cię i uzdrowi zupełnie. Odzyskasz zdolność mowy i nareszcie przemówisz do mnie. Jestem tak stęskniona do dźwięku twego głosu, że nie chcę słuchać nawet szumu drzew i śpiewu ptaków. O mój wspaniały, mój szlachetny panie! Zemsta napełniła radością twe serce. Lecz radość twoja zwiększy się, gdy król i jego poddani uznają w tobie bożka i wybudują dla ciebie świątynię w tym miejscu, gdzie teraz kwitną cztery lilie czterech kolorów! Co dzień z rana będę chodziła na brzeg czarnozłotego jeziora, aby zapytać ryby, czy chcą cię uczcić i uwielbić. Jeśli się zgodzą na to, zniszczę zaklęcie i przywrócę im dawny kształt ludzki. W przeciwnym razie niech nadal trwają w jeziorze. Z królem zaś postąpię srożej niż z jego poddanymi. Co dzień z rana do krwi będę biczowała jego plecy, dopóki nie zgodzi się uznać w tobie bożka!
Potwór rozszerzył swoje martwe oczy i spojrzał na mnie. Zimny dreszcz przeszył mnie na wskroś od tego spojrzenia. Nie wiedziałem bowiem, czy spojrzał na mnie żywy, czy umarły. Trudno mi zaś było w tej chwili zrozumieć, jak można w ten sposób patrzeć, nie będąc ani żywym, ani umarłym.
Chryzeida podniosła dłonie do góry i wyszeptała dwa zaklęcia. Za pomocą pierwszego zaklęcia przeniosła potwora ze wzgórza do Świątyni Łez, wprost do marmurowego sarkofagu. Za pomocą zaś drugiego zaklęcia przeniosła mnie do pałacu, do tej sali, w której się teraz znajduję.
Zaklęcie było tak zręcznie ułożone, żem od razu znalazł się na tronie w postawie siedzącej. Chryzeida skinęła ręką - i natychmiast meble i wszystkie przedmioty same usunęły się z sali do przyległej komnaty. Zostałem w pustym pokoju na tronie. Wówczas Chryzeida zawołała:
Ryby czterech kolorów,
W cztery przybrane szaty,
Zjawcie się w kształcie wzorów
Na ścianach tej komnaty!
Natychmiast ściany mego pokoju pokryły się od góry do dołu wizerunkami ryb białych, błękitnych, czerwonych i żółtych. Chryzeida zrobiła to umyślnie, ażeby malowidła moich ścian przypominały mi nieustannie jej czarnoksięską zemstę.
Ponieważ zamiast nóg miałem czarne marmury, nie mogłem poruszyć się na moim tronie, nie mogłem podbiec do Chryzeidy i mieczem ugodzić jej w serce za tę zbrodnię zaklętą, którą popełniła na mnie i na moich poddanych.
Odtąd skazany byłem na życie samotne w pustej komnacie. Oczy moje błąkały się wciąż po ścianach pokrytych wizerunkami ryb kolorowych. W tych czterech dziwacznych ścianach wspominałem dawną swoją władzę królewską i dawne państwo, pełne bogactw i przepychu.
Chryzeida co dzień z rana zjawia się na brzegu czarnozłotego jeziora i rybom, które pląsają w jego falach, zadaje co dzień jednakie pytanie:
Już słońce wraca z dalekich krajów,
Na niebie zorza poranna lśni,
Mówcie mi, ryby czterech kolorów,
Czy chcecie pana mojego czcić?
Ryby wysuwają z fal swe pyszczki i chórem odpowiadają:
Wolimy pląsać w falach jeziora
Niżeli uczcić twego potwora.
Chryzeida, rozgniewana tą niezmienną odpowiedzią, udaje się do pałacu. Serce we mnie zamiera, gdy słyszę jej kroki w pobliżu.
Pełna gniewu i okrucieństwa wbiega do mojej komnaty.
- Czy już uznałeś bożka w moim szlachetnym i wspaniałym władcy? - pyta, marszcząc brwi i błyskając oczami.
- Nie uznałem i nigdy nie uznam! - odpowiadam, dumnie podnosząc głowę.
Chryzeida obnaża wtedy moje plecy i chłoszcze je do krwi żelaznym biczem. Całe plecy pokryte mam ranami. Rany te nie mają czasu zabliźnić się i zagoić, gdyż Chryzeida odnawia je co dzień.
Życie moje pełne jest męczarni nieludzkiej. Męczarnia ta trwa już od lat pięciu. Dzień w dzień znoszę okrutną chłostę i nie mogę nawet uciec z pałacu i całemu światu opowiedzieć o zbrodni, która się tu co dzień odbywa; nie mogę, bo zamiast nóg mam czarne marmury.
Ale nie dość na tym. Od chwili zaklęcia nie mogę zasnąć. Zaklęcie bowiem wpływa na niektóre osoby w ten sposób, że odbiera im zdolność snu i wypoczynku. Ja, niestety, należę właśnie do tych osób. Od
lat pięciu nie zamknąłem powieki Bezsenność i codzienna chłosta, i okropna myśl, żem stracił swoje państwo - wszystko to razem do głębi rozrania moje serce!
Oto jest historia mego życia. Chciałeś ją posłyszeć, szlachetny sułtanie, wiec ci ją opowiedziałem.
Od lat pięciu po raz pierwszy człowiek żywy odwiedził mię w mojej pustej komnacie. Toteż uradowałem się niezmiernie, ujrzawszy ciebie. Przynajmniej miałem przed kim zwierzyć się ze swoich cierpień. Nie mogę wszakże mówić dłużej, bo płacz ściska mi gardło i nie pozwala mówić.
Król Wysp Hebanowych zasłonił twarz dłońmi i począł płakać.
- Królu! - zawołał sułtan. - Łzy nic nie pomogą. Trzeba pomyśleć o ratunku. Mam nadzieję, że uda mi się wyratować ciebie i twoich poddanych. Chcę nawet w tej chwili udać się do Świątyni Łez, aby zabić raz jeszcze twego wroga. Może maść czarodziejska nie utrzyma przy życiu potwora po raz wtóry zabitego. A może uda mi się zabić samą Chryzeidę, której nienawidzę z całego serca. Zjawiła się ona memu kucharzowi i wielkiemu wezyrowi. Potwora zaś widziałem osobiście w chwili, gdym smażył ryby zaklęte. Zdaje mi się, że trafię do Świątyni Łez. Pamiętam bowiem dobrze, iż trzeba przejść aleję kasztanową, cyprysową i palmową, a potem skręcić do alei krzewów różanych, gdzie właśnie znajduje się Świątynia Łez.
- Sułtanie! - odpowiedział król Wysp Hebanowych. - Widzę, że nie brak ci zapału i że nie chcesz nawet do jutra odkładać swych zamiarów. Musisz jednak do jutra je odłożyć. Chryzeida jest teraz w Świątyni Łez. Łatwo cię może postrzec i obezwładnić zaklęciem czarodziejskim. Najlepiej zrobisz, udając się do Świątyni Łez jutro z rana, kiedy Chryzeida pójdzie na brzeg jeziora, a potem wejdzie do pałacu, aby biczem żelaznym chłostać moje plecy. Tymczasem przenocuj w pałacu, bo na pewno jesteś zmęczony podróżą.
- Masz słuszność - rzekł sułtan - trzeba być rozsądnym i przebiegłym w walce z taką potężną czarownicą, jaką jest Chryzeida.
I rzeczywiście sułtan usłuchał rady króla Wysp Hebanowych i przenocował w pałacu.
Nazajutrz, skoro świt, sułtan udał się do Świątyni Łez. Przeszedł aleję kasztanową, cyprysową i palmową, potem skręcił do alei krzewów różanych i na końcu tej alei postrzegł od razu Świątynię Łez.
Ponieważ Chryzeida wyszła ze Świątyni Łez na brzeg jeziora, więc sułtan śmiało rozsunął złocistą kotarę i wszedł do wnętrza tajemniczej świątyni.
Owionął go wonny dym, unoszący się ze złotych kadzielnic.
Na środku świątyni stał sarkofag z białego marmuru. Sułtan podszedł do sarkofagu. Potwór spał w głębi sarkofagu, wypoczywając po smutnym swoim dziennym żywocie. Chryzeida nie natarła go jeszcze maścią czarodziejską, gdyż nacierała go zazwyczaj po powrocie z pałacu.
Sułtan obnażył miecz i rozciął potwora na dwoje. Wyniósł potem rozcięte zwłoki do ogrodu i ukrył je w krzewach różanych. Wrócił natychmiast do Świątyni Łez, położył się w głębi sarkofagu na miejscu potwora, a ponieważ w Świątyni Łez było ciemno i zaledwo źdźbło światła dziennego przenikało przez kotarę złocistą, więc trudno było odróżnić sułtana od potwora.
Wkrótce sułtan posłyszał straszliwe jęki i krzyki króla Wysp Hebanowych. Domyślił się, że Chryzeida biczem żelaznym chłoszcze zbolałe plecy nieszczęśliwego króla. Potem jęki ucichły.
W pobliżu świątyni rozległy się kroki Chryzeidy i po chwili sama Chryzeida weszła do Świątyni Łez. Podbiegła szybko do sarkofagu i rzekła:
- O drogi mój, wspaniały władco! Już byłam nad brzegiem czarnozłotego jeziora i zadałam rybom zwykłe pytanie, ale niestety otrzymałam tę samą upartą odpowiedź! Już wychłostałam biczem żelaznym plecy króla Wysp Hebanowych! A teraz przybiegłam do ciebie z prośbą, abyś przemówił do mnie choćby jedno słowo! Od lat pięciu czekam na dźwięk twego głosu, ale czekam nadaremnie! O, kiedyż nareszcie przemówisz do mnie, abym znała twoje myśli, pragnienia i marzenia!
Sułtan z lekka poruszył się w sarkofagu i z cicha mruknął, jakby chciał coś powiedzieć.
- Czy słuch mię myli? - zawołała radośnie Chryzeida. - Czyż rzeczywiście słyszałam przed chwilą twoje cudowne, rozkoszne mruknięcie?
- Tak, to ja mruknąłem - rzekł sułtan, udając gruby głos potwora. - Mruknąłem, bo jestem niezadowolony z ciebie. Już od lat pięciu patrzę na twoje głupie czyny i milczę uparcie, bo nie chcę rozmawiać z tobą. Znużyło mię wreszcie to pięcioletnie milczenie i mruknąłem z niezadowolenia. Od dawna bym się wyleczył ze swojej martwoty, gdyby nie jęki króla Wysp Hebanowych. Te jęki psują mi humor i wesołość i przeszkadzają działaniu maści czarodziejskiej. Idź natychmiast do pałacu i zdejm z króla zaklęcie!
- Spełnię niezwłocznie twoje życzenie! - rzekła Chryzeida i pobiegła do pałacu.
Zdziwił się i zatrwożył król Wysp Hebanowych, ujrzawszy znowu Chryzeidę w swojej komnacie, gdyż Chryzeida odwiedzała go raz tylko dziennie, nad ranem.
- Czy chcesz mię dwa razy dziennie chłostać biczem żelaznym? - zapytał, dumnie podnosząc głowę.
- Nie! - odparła Chryzeida. - Tym razem przychodzę po to, aby cię odkląć, gdyż mój szlachetny i wspaniały pań zażądał tego odklęcia.
Chryzeida wyjęła muszlę pełną wody i wylała ją na króla, wymawiając te wyrazy:
Zamiast biczem ciebie chłostać,
Chcę ci dawna, wrócić postać.
W tej chwili król Wysp Hebanowych uczuł, że czarne marmury zeń spadły i że mu odrosły nogi, silne i zwinne jak za dawnych czasów.
Chryzeida wróciła do Świątyni Łez i znów stanęła koła sarkofagu.
- Mój drogi władco! - rzekła. - Już król Wysp Hebanowych odzyskał swoje nogi. Czy jesteś teraz zadowolony?
- Nie! - mruknął sułtan. - Nie jestem jeszcze zadowolony. Ryby zaklęte co noc wysuwają z fal swe pyski i jęczą tak głośno, że spać mi nie dają! Brak snu opóźnia moje wyzdrowienie. Idź na brzeg jeziora i cofnij zaklęcie, które rzuciłaś na poddanych króla, na miasto, na ogrody, na łąki, na lasy i na pola.
Wówczas dopiero będę mógł spać spokojnie i nabierać sił i życia.
Chryzeida pobiegła z muszlą w ręku na brzeg jeziora i wylała wodę z muszli na jezioro, wymawiając te wyrazy:
Ludzie, łąki, lasy, grody,
Wynurzcie się z głębi wody!
W tej chwili jezioro znikło, a na jego miejscu zjawiło się dawne państwo, pełne miast, łąk, lasów i pól. Ulice zapełniły się ludźmi, którzy wesołymi okrzykami witali się nawzajem. Stada wołów, krów i kóz pasły się na łąkach. Drzewa zaroiły się od ptaków.
Wszędzie było pełno życia, szczęścia i wesela.
Stu rycerzy sułtana z wielkim wezyrem na czele nie mogło zrozumieć, co się stało dokoła. Rozpięli bowiem namioty pod wzgórzem, w miejscu bezludnym i samotnym. I nagle ujrzeli, że znajdują się w olbrzymim mieście, wśród domów, pałaców i ogrodów.
Tymczasem Chryzeida wróciła do Świątyni Łez i rzekła:
- Mój szlachetny panie! Już cofnęłam moje zaklęcie i ryby nie będą po nocy niepokoiły twego snu. Czy jesteś teraz zadowolony?
- Jestem teraz zadowolony! - mruknął sułtan. Chcę ci jednak powierzyć jedną tajemnicę, od której zależy moje uzdrowienie. Schyl się nad sarkofagiem i przybliż do mnie ucho, abym mógł ową tajemnicę szepnąć ci do ucha.
Chryzeida pochyliła się nad sarkofagiem, a sułtan przygotowanym mieczem uderzył jaw kark tak mocno, że odrąbana głowa spadła na ziemię.
Wówczas sułtan wyskoczył z sarkofagu i pobiegł do pałacu, gdzie nań czekał król Wysp Hebanowych.
Poszli razem do miasta, gdzie zastali zdziwionego wezyra i stu zdziwionych rycerzy. Sułtan opowiedział wszystko, co uczynił ku zbawieniu króla i jego poddanych, a potem rzekł:
- Królu Wysp Hebanowych! Widziałem twoje cierpienia i pokochałem cię jak syna. Chcę, abyś został następcą mego tronu. Państwo moje znajduje się w pobliżu twego, zaledwo kilka godzin drogi dzieli twój kraj od mojego. Zapraszam cię więc do mojego pałacu, gdzie wypoczniesz po pięcioletnich męczarniach.
Król Wysp Hebanowych uśmiechnął się i odparł:
- Państwo moje leżało w pobliżu twego dopóty, dopóki było zaklęte, gdyż zaklęcie zmniejsza albo niweczy wszelką odległość. Wszakże teraz, gdy jest odklęte, odsunęło się na odległość rzeczywistą. Nie godzin kilka, ale rok cały musisz jechać, zanim do swego państwa dotrzesz. Pomimo to chętnie pojadę wraz z tobą, bom cię pokochał jak ojca. Postaram się być godnym ciebie następcą tronu. Pozwól jednak, abym twemu wielkiemu wezyrowi na czas mej nieobecności powierzył rządy mego kraju.
Sułtan zgodził się na to chętnie. Wielki wezyr został w państwie Wysp Hebanowych, a sułtan i król wraz ze stoma rycerzami wyruszyli w drogę.
Jechali rok cały, aż wreszcie dojechali do państwa sułtana.
Król Wysp Hebanowych zamieszkał w pałacu sułtana, a wkrótce potem ożenił się z jego córką, piękną i młodą Hassyną.
Oboje byli szczęśliwi i weseli. Król co dzień niemal musiał opowiadać Hassynie bajkę o rybach zaklętych, o jeziorze czarnozłotym, o potworze i o okrutnej Chryzeidzie.
Ponieważ sułtan zawarł znajomość z królem Wysp Hebanowych dzięki rybakowi, więc obdarzył rybaka skarbami i olbrzymim pałacem. Rybak stał się bogaty, tak jak mu to geniusz przyobiecał. Zamieszkał wraz z żoną i czworgiem dzieci w pałacu i przestał łowić ryby.
Ale razu pewnego zachciało mu się ryb cudownych, które łowił w jeziorze czarnozłotym. Poszedł więc w stronę jeziora z siecią na plecach, jak to był zwykł czynić. Jakież wszakże było jego zdziwienie, gdy nie znalazł ani jeziora czarnozłotego, ani ryb czterech kolorów.
Wrócił do pałacu z pustą siecią i odtąd już postanowił nigdy ryb żadnych nie łowić.