O świętym Anzelmie
Cały wykład z cyklu "O co nas pytają wielcy filozofowie?" w "papierowym" wydaniu Tygodnika
Kto o filozofię się otarł, nawet jeśli mało co wie o jej losach w średniowieczu, wie przecież, jak należy mniemać, że w XI wieku święty Anzelm Kantuareński (albo Anzelm z Aosty, bo tam, w Piemoncie się rodził) zbudował nadzwyczaj interesujące rozumowanie znane jako ontologiczny dowód istnienia Boga. Tę ostatnią nazwę ukuł dopiero Kant siedem wieków później, ale odtąd jest ona powszechnie przyjęta.
Że jest ów dowód denerwująco kłopotliwy dla naszego umysłu, widać stąd, że tylu ludzi, którzy uchodzą na niebie europejskiej kultury za gwiazdy najjaśniejszego rozbłysku, już to dowód ten obalać próbowało, już to z różnymi poprawkami go potwierdzało; są wśród nich filozofowie orientacji najrozmaitszej: Kartezjusz, Leibniz, Kant, Hegel, Schopenhauer, Bertrand Russell, Moore. Jeden z najsławniejszych matematyków XX stulecia, Kurt Gödel, analizował też logiczną strukturę Anzelmiańskiego dowodu.
Sam dowód, choć masą komentarzy obrósł, zrozumieć nietrudno. W streszczeniu mówi on tyle. Weźmy pod rozwagę byt taki, iż większego odeń nie da się pomyśleć. Ktokolwiek usłyszy to wyrażenie - pisze Anzelm - pojmuje je, czyli ma je w swoim umyśle, choćby mądry nie był. Łatwo się przekonać, że byt tak pomyślany nie może być tylko pomyślany, ale musi istnieć prawdziwie: bo jeśli jest tylko w myśli, to można pomyśleć o nim także jako rzeczywiście istniejącym, a byt taki rzeczywiście istniejący jest czymś większym niż ten, co tylko w myśli istnieje. Innymi słowy, byt, od którego większego nie daje się pomyśleć, gdyby nie istniał rzeczywiście, byłby takim bytem, od którego większy daje się pomyśleć, czyli byłby czymś wewnętrznie sprzecznym, niemożliwym. Żeby sprzeczności uniknąć, przymuszeni jesteśmy uznać, że taki byt istnieć z konieczności musi.
Otóż takim bytem właśnie jest Bóg. O wszystkich innych rzeczach można bez sprzeczności pomyśleć, że nie istnieją, lecz nie o Bogu. Jego nieistnienie jest niepojęte. Głupiec, który, jak psalmista notuje, rzekł w sercu swoim “Nie ma Boga”, nie mógł zrozumieć naprawdę tego, co w sercu mówi; gdyby rozumiał, wiedziałby, że mówi coś wewnętrznie sprzecznego. Tak więc by mieć rozumową pewność co do istnienia Boga, nie potrzebujemy żadnych doświadczeń, wiemy to z samego pojęcia Boga, a priori.
Nie należy jednak sądzić, że Anzelmowi potrzebny był ten dowód, aby upewnić się o istnieniu Boga. Kontekst, w którym się dowód pojawia, nie jest intelektualnym ćwiczeniem. Jest to kontemplacyjno-modlitewne uniesienie, prośba Adamowych synów, skazanych na życie w nędzy i nieszczęściu, by mogli do światła boskiego się zbliżyć. Anzelm jest człowiekiem pełnym wiary, nie ma żadnej wątpliwości co do istnienia Boga, ma pewność niezachwianą. Jest to jednak - taki był pierwotny tytuł dzieła, gdzie dowód ontologiczny jest pomieszczony - Wiara Szukająca Rozumienia.
Anzelm był jednym z najbardziej wnikliwych umysłów europejskich swojego czasu. Rozum i rozumowanie nie były dla niego źródłem wiary, która, jako wiara właśnie, takiego wsparcia nie potrzebuje. Nic nie było mu bardziej obce aniżeli to, co zwano później religią rozumową - czyli postawą charakterystyczną dla deistów, która z dziedzictwa religijnego tylko to godzi się uznać, co można niezależnie od objawienia boskiego racjonalnie udowodnić. Lecz choć Anzelm nie był racjonalistą, był jednym z tych, którzy najbardziej nad tym się trudzili, by rozum i logikę w sprawach religijnych jako ważnego narzędzia użyć. Chociaż bowiem rozum nie wytwarza wiary, chociaż wiara go poprzedza, rozum jest niezbędny, by już uznaną treść wiary doprowadzić do jasności, do pełni, a przez to Bóg nam się otwiera. Uchodził Anzelm, nie bez racji, za tego, który zainicjował kulturę scholastyczną, był jej, by tak rzec, kołem zamachowym. Również te składniki wiary chrześcijańskiej, które miały reputację najbardziej niezgłębionych tajemnic, jak doktryna Trójcy i wcielenia Słowa, tak rozjaśniać się starał, by je tajemniczości możliwie najbardziej pozbawić i na światło wydobyć. W traktacie “Czemu Bóg człowiekiem się stał?” dowodził, że cała historia wcielenia, ofiary, odkupienia i pojednania nie mogła była inaczej się odbyć, inaczej przez Boga być pomyślana, niż się odbyła właśnie; że Bóg poszedł jedyną drogą, jaka była logicznie możliwa, i że nic nie są warte prześmiewki niewierzących, wedle których chrześcijanie Bogu ubliżają, gdy twierdzą, że zszedł On w łono kobiety, urodził się i mlekiem matki był żywiony, że cierpiał zmęczenie i głód, a w końcu zawisł na krzyżu między złoczyńcami.
Cały wykład z cyklu "O co nas pytają wielcy filozofowie?" w "papierowym" wydaniu Tygodnika
Leszek Kołakowski