Filmowe odbicie duszy całego świata w niewiele ponad półtorej godziny!
Baraka to, wbrew pozorom, nie nazwa miejsca, a pradawne słowo mistyków muzułmańskich oznaczające esencję, oddech życia, od których wszystko się zaczyna...
Niespodzianka dla tych, którzy w kinie najbardziej cenią sobie stronę wizualną. Esteci, łączcie się! I cieszcie, że ktoś o Was nareszcie pomyślał. Będziecie zachwyceni!
Zamiast się rozpisywać (co i tak mija się z celem, i o czym autor filmu, Ron Fricke, doskonale wie; pewnych rzeczy nie sposób oddać za pomocą słów), po prostu pozwolę sobie wysłać Was do kina. Oczywiście, pod warunkiem, że macie ochotę na odrobinę kontemplacji i jesteście w nastroju na medytowanie. Najtrafniej ujął to, co tam Was czeka, Leonard Klady, recenzent Screen International, który napisał: Nie było jeszcze tak oszałamiających wizualnie 96 minut w historii kina.
Wierzcie bądź nie, ale to filmowe odbicie duszy całego świata. Zapytacie, Jak to się stało, że autorom filmu udało się pokazać cały świat w niewiele ponad półtorej godziny? Otóż, skupili się na obrazie i muzyce, a całkowicie zrezygnowali ze słów. Zepsułyby umiejętnie zbudowany nastrój i czar by prysł. A jednak trochę mi ich zabrakło...
Zapewne przez moją wrodzoną ciekawość świata. ...Z drugiej strony, film pokazuje zbyt dużo obrazów, miejsc, żeby o każdym coś powiedzieć albo chociaż pod każdym umieścić podpis. Taki nadmiar informacji byłby nużący.
Miejsca, które dane Wam będzie odwiedzić w ten magiczny sposób, a których prawdopodobnie nigdy nie zobaczycie na własne oczy, to, między innymi, Wyspy Galapagos, Mount Everest, hawajskie wulkany, Ayers Rock w Australii. Będą poprzeplatane tymi już Wam znanymi, bardziej w zasięgu ręki, jak chociażby Bazylika Św. Piotra w Watykanie czy egipskie piramidy. Nie zabraknie też swojskiego elementu; szkoda, że padło na tak niechlubne miejsce, pamiątkę po jednej z najczarniejszych stron historii, jakimi jest Oświęcim...
Czyżby czekał nas powrót do kina niemego, w którym wszystko, co jest do przekazania, przekazuje się za pomocą obrazu i dźwięku, dwóch elementów kina, które w wielu filmach giną zagadane bądź zasłonięte nadmiernie rozbudowaną akcją, nie dającą widzowi ani chwili wytchnienia? A może to próba pośmiertnej nobilitacji tego gatunku? Jeśli comeback nadszedł w tak wielkim stylu i miałby się tego stylu dalej trzymać, to czemu nie?
Pokaz świetnie zmontowanych, doskonałej jakości zdjęć. Ruchoma wystawa najlepszych prac fotografów z całego świata, nad którą patronat mógłby objąć National Geographic. W rzeczywistości wszystkie są autorstwa Rona Fricke.
Fricke wierzy w magiczną moc fotografii, zdolną do ukazania wymiaru duchowego nawet martwego przedmiotu. Tylko ona potrafi wydobyć jego głębię. Zdjęcia realizowano w 24 miejscach na Ziemi. Zajęły 14 miesięcy.
Miejcie się na baczności, ponieważ zgodnie z jego teorią, w ciemnej sali kinowej Wasza zdolność odczuwania jest wyostrzona, a system obronny uśpiony. Innymi słowy, ma Was na muszce.
Niestety, jak to bywa z wystawami, czy to zdjęć, czy obrazów, ogromna ilość sztuki przeznaczonej do połknięcia przez widza na raz, powoduje, że wychodzimy mając przed oczami dwa czy pięć z nich, a cała reszta gdzieś się rozpływa.
96 minut, w których zamknięta została potęga i różnorodność przyrody, kruchość i wielkość człowieka, groza na myśl o tym, do czego może doprowadzić bezmyślność tego, jednego z miliardów, mieszkańca naszej planety i pytanie o sens ludzkiej bieganiny.
Miliardy oblicz naszej planety, miliardy bijących serc, narodziny, życie i śmierć, początek i koniec, wszystko i nic, sens i jego brak... Przyjrzysz się otaczającemu Cię światu od nowa, dostrzeżesz piękno w porannej rosie i kołyszących się na wietrze liściach... Dasz mu się ponownie oczarować, jak wtedy, kiedy byłeś zachwycającym się źdźbłem trawy albo mrówką, dzieckiem...
Film jest zdobywcą Nagrody FIPRESCI (międzynarodowej krytyki filmowej) na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Montrealu.