Garlock Dorothy
Miłość po wieczne czasy
Rozdział 1
Ktoś płakał.
Dźwięk był tak słaby, że w pierwszym momencie Casey nie była pewna, czy w ogóle coś słyszy. Dochodził w krótkich odstępach, przerywany chwilami panicznej ciszy. - Czy ktoś tu jest? - (czy to jej głos?) - zapytała nieswoim i stłumionym głosem. Płacz nasilał się. Umysł Casey z wolna dochodził do świadomości. Ciekawość przerodziła się w strach, gdy zdała sobie sprawę, że łkanie wydobywa się z jej własnego gardła. Podniosła rękę ku twarzy. Nie bolała, była tylko... ciężka. Usta przeraźliwie suche, język przyciśnięty do podniebienia. Próbowała obrócić głowę, ale okazało się to niemożliwe. Jeśli była już przytomna, to dlaczego nie widzi?
- Czy mam otwarte oczy? - spytała na głos, przymuszając język, by poruszał się tak, jak powinien. - Nic nie widzę! - słowa sprawiały ból. Nagła panika opanowała ją bez reszty.
- Cśś... proszę leżeć spokojnie. - Głos był głęboki, męski, matowy. - Proszę się nie bać. Nie widzi pani, bo ma pani na oczach bandaż.
Spokój tych słów był silniejszy niż jej histeria.
- Jest pani w szpitalu, wszystko będzie dobrze.
- Ale... ja nie widzę!
- Doktor powiedział, że bandaż można będzie już wkrótce zdjąć. Miała pani wstrząs mózgu i teraz trzeba trzymać głowę nieruchomo. - Czyjeś dłonie ujęły jej rękę. - Proszę nią nie ruszać. Ma pani podłączoną kroplówkę. - Łagodnie przysunął jej ramiona do boków, lecz nie cofnął dłoni.
- Dlaczego... Co...? - Pociągnęła nosem i natychmiast poczuła dotyk czegoś dużego, miękkiego i wilgotnego.
- Miała pani wypadek. Doktor zaraz tu będzie. Sam powie pani o obrażeniach. Proszę się nie obawiać. Ja... - głos jakby się oddalał.
- Nie odchodź! - próbowała podnieść ręce, lecz były unieruchomione.
- Nie odejdę. Będę trzymał panią za dłonie i będzie pani wiedziała, że tu jestem.
- A, pamiętam! To było na autostradzie. Mgła...
- Nie, proszę o tym nie myśleć.
Ale myślała. Wszystko powróciło nagle: miała w uszach swój własny krzyk, a potem trzask pękających szyb, zgrzyt dartego metalu, zgniatanie, miażdżenie, łamanie... Potem wszystko ustało, nastała ciemność.
- O Boże, czy... nikomu nic się nie stało? - jej słowa znowu przeszły w łkanie.
- Nie - głos był miękki, łagodny. Chustka znowu dotknęła jej nosa. - Nie wolno pani płakać - próbował żartować - przynajmniej dopóki nie będzie pani mogła sama sobie wytrzeć łez.
- Chce mi się pić.
- Rozejrzę się za czymś. Ale na chwilę muszę odejść - ścisnął lekko jej rękę.
- Nie odchodź!
- Nie na dłużej, niż pani zliczy do dwudziestu. Obiecuję.
Ręka puściła jej ramię. Natężyła słuch, by usłyszeć otwieranie drzwi, ale musiały być uchylone. (Jeden, dwa, trzy, cztery...). Nagle usłyszała głos chłodny i opanowany, zapomniała o liczeniu.
- Dlaczego, do licha, nie ma tu pani? - Psiakrew! Obudziła się przestraszona na śmierć!
- Wyszłam tylko na chwilę - ten głos był drżący i należał do kobiety.
- Nie płacę pani za wychodzenie na chwilę - spokojny głos przestał być spokojny. Był zły i nie znoszący sprzeciwu.
- Przepraszam.
- To nie wystarczy. Proszę sprowadzić lekarza. Ona musi wiedzieć. I chce pić - dodał groźnym głosem.
- Można podawać wodę, ale niedużo.
- Zajmę się tym. Proszę iść po lekarza. Cisza, a potem Casey znowu poczuła dotyk ręki.
- Cassandra?
- Casey. Wszyscy nazywają mnie Casey.
- Dobrze, Casey. Proszę, oto trochę wody. Dam pani pić zanim siostra sprowadzi doktora. Włożę koniec rurki do pani ust. Proszę pić małymi łykami i dokładnie przełykać - głos mężczyzny był niski i brzmiący tak, jakby nic nie było w stanie go wzruszyć. A jednak zdarzyło się coś takiego - pielęgniarka, która nie dopełniła swego obowiązku.
Woda była świetna, zimna, ale zbyt trudno było wlać ją do ust. Zabrał rurkę. Oblizała wargi końcem języka.
- Mam tu kostkę lodu. Czy chce pani possać?
- Tak, proszę - wyszeptała. Poczuła zmęczenie.
- Proszę tylko uważać i nie zakrztusić się.
Otwarła usta; poczuła chłodne srebro lodu na języku. Kostka była tak mała, że niemal od razu rozpuściła się, ale przyjemne uczucie chłodu pozostało.
- Czy pan jest lekarzem?
- Nie. Mam na imię Dan.
Casey poczuła rozczarowanie. Wtem dobiegł ją inny głos.
- Dobry wieczór! - Ciepła ręka puściła jej ramię. - Pani Farrow, jestem doktor Masters.
- Doktorze, niech pan zdejmie mi z oczu bandaż!
- Nie teraz, może jutro. Ma pani szew na czole i spuchnięte powieki - głos był spokojny i oschły, ani śladu ciepła tego poprzedniego. - Powinna pani leżeć bez ruchu jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Dam pani coś na sen.
- Nie chcę! Co mi jest? Mam bandaż na rękach, cała jestem sparaliżowana, nie czuję nóg. O Boże, czy ja w ogóle mam nogi? - Trwoga nadała jej głosowi ton ostry, piskliwy.
- Ależ oczywiście. Tylko że wyglądają jak pikowana kołdra, tyle na nich szwów.
- Nie wierzę panu! A gdzie jest ten mężczyzna? Proszę... gdzie jesteś?
- Jestem tu, Casey. - Teraz znajomy głos dobiegł ją z drugiej strony łóżka, a jego ręka znowu ujęła jej ramię. - Doktor ma rację. Szwy się zrosną, a poza tym twoje nogi są w porządku.
- Czy odczuwa pani ból? - spytał doktor.
- Nie, czuję że wszystko jest drętwe! - nowy spazm płaczu ścisnął jej gardło. - Muszę znać prawdę... co z moją twarzą?!
- Proszę jej powiedzieć. - Drgnęła na słowa Dana, poczuła jak mocniej ścisnął jej ramię. - Ona ma prawo wiedzieć.
Spod bandaży znów słychać było szloch.
- Pani Farrow, pani Farrow! - odezwał się doktor twardszym, surowym głosem. - Proszę się uspokoić albo będę musiał dać pani tabletkę. Przecież nie mógłbym pani okłamać. Ma pani głęboką ranę z prawej strony twarzy. Zasłoniła pani głowę rękoma, całe szczęście, z wyjątkiem tej strony. Pozbieraliśmy wszystko do kupy, ale blizna zostanie. Ma pani także złamania kilku żeber i wstrząs mózgu.
Pani samochód zderzył się z ciężarówką wiozącą okna. Dosłownie kilka cali brakowało, by tył ciężarówki zmiażdżył panią. Ale i tak dostała się pani pod strumień odłamków szkła. - Jego ręka trzymała pewnie jej ramię, a głos złagodniał. - Rany już się zabliźniają. Dostała pani środki przeciwbólowe, to dlatego czuje się pani odrętwiała.
- Teraz najlepiej spać - powiedział doktor. Odsunął się, robiąc miejsce dla pielęgniarki z kroplówką. Siostra podniosła ramię Casey, ale kręcąc głową zaraz je opuściła, nie mogąc znaleźć wśród gęstej sieci operacyjnych szwów ani jednego skrawka zdrowej skóry do wbicia igły. Spojrzała pytająco na doktora, a ten ostrożnie odsunął prześcieradło na udzie. Siostra pochyliła się i szybko wbiła igłę.
- Mam nadzieję, że jutro będę już mógł zdjąć pani bandaż z oczu. - Doktor mówił spokojnie patrząc na setki szwów na jej nogach. Prawie sześć godzin zajęło mu wyjmowanie odłamków z jej ciała i zszywanie ran. Nie wiedział jak zareaguje, gdy zobaczy siebie pierwszy raz. Będzie musiała oglądać ślady tego wypadku przez długie lata, ale i tak ma szczęście, że wyszła z tego żywa.
- Pro... proszę pana, czy pan tu ciągle jest? - głos Casey był niewyraźny, chciała koniecznie być przytomna.
- Po prostu: Dan - przynoszący ulgę głos był blisko. - Nie będziesz sama, Casey. Proszę, zaśnij.
- Jak... jak długo już tu jestem?
- Prawie dwadzieścia cztery godziny. Zawiadomiłem już twojego ojca, przyjedzie za kilka dni.
- A... jak...?
- Dostałem jego nazwisko i adres od twego szefa. - Lekko musnął jedyne miejsce na jej ręce wolne od ran i blizn. - Nie ma się czego bać. O wszystkim tu dla ciebie pomyślano.
- A... kim ty jesteś?
Casey starała się jeszcze przez moment pozostać przytomna, by usłyszeć odpowiedź na to pytanie, ale narkotyk zaczął już działać i zapadła w głęboką otchłań snu.
Obudziło ją nagłe przeczucie czegoś, co znajdowało się tuż przy jej ustach. Czuła, jak jej ciało przeszywają tysiące szpilek, nie mogła złapać powietrza bez przykrego pieczenia w zaschłym gardle. Pół twarzy pulsowało nieznośnym bólem, powieki były jak przyspawane, normalne ich otwarcie stało się niezwykłym wysiłkiem. Jak przez mgłę zobaczyła zarys okna. Zaczęła płakać, łzy spływały jej po policzku i zwilżały zaschłe wargi.
Przez łzy zobaczyła butelkę wiszącą obok łóżka, z odwróconej w dół szyjki wybiegały rurki wkłute w jej żyły. Ostrożnie obróciła głowę. Pielęgniarka w białym fartuchu nachylała się nad nią.
- Nareszcie się pani obudziła! - jej głos był młody, pogodny. - Pewnie chce się pani pić? - To ona zwilżała usta Casey wilgotną watką.
Chciała odpowiedzieć, ale otwarte usta nie wydały dźwięku. Spróbowała znowu i zdołała ledwie wyszeptać - Wody!
Siostra włożyła w jej usta szklaną rurkę, a Casey zaczęła chciwie pić.
Woda była cudowna, zimna, czuła jej strumyczki cieknące wzdłuż ciała. Siostra wyjęła rurkę, a Casey otworzyła szerzej oczy. Zobaczyła, że się do niej uśmiecha, ładna, bardzo ładna, jak modelka ze sklepu z kosmetykami. Casey pomyślała leniwie, że jej skóra musi być miękka i delikatna.
- Która godzina? - zapytała i odruchowo podniosła rękę, żeby popatrzeć na zegarek. To, co zobaczyła - ta kończyna wyschnięta i pokrzywiona jak szpony krogulca, szorstka od ciemnych blizn - to nie mogła być jej ręka! Długie, pokaleczone paznokcie były tępo obcięte, lakier poodpryskiwał, palce skulone jak gdyby zaciskała je wokół niewidzialnego jajka. - Och! - jęknęła i próbowała podnieść drugą rękę, ale siostra przytrzymała ją.
- Już po trzeciej. Zaraz kończę dyżur. Może się poznamy, zanim będę musiała odejść? Casey drętwo wlepiała oczy w pielęgniarkę, strach uczynił ją niemą. Jej ręce były ruiną!
Długie, smukłe palce trzymające buteleczkę perfum w telewizyjnych reklamach, szczupłe palce smarujące kremem twarze pięknych modelek na pokazach „Allure Cosmetics" - wyglądały jak szpony staruchy, jak pazury wiedźmy!
Natychmiast pomyślała o swym nagim ciele, leżącym pod prześcieradłem. Pochlipując próbowała zerwać z siebie okrycie. Przycisnęła brodę do klatki piersiowej, próbowała wyżej podnieść głowę, jej ręce biły wściekle, musiała zobaczyć swoje ciało!
- Muszę widzieć! Proszę!...
- Wiem, wiem - głos pielęgniarki był dobrotliwy. - Tylko proszę leżeć spokojnie. Wszystko ładnie się goi. - Podniosła prześcieradło. - Opatrzyli panią najlepiej jak mogli, prześcieradła są sterylne. Trzeba powiedzieć, że doktor dokonał prawdziwych cudów...
Nie słuchała tej paplaniny. Patrzyła na bandaże na swych piersiach, na setki szwów na brzuchu, biodrach i udach. Serce zaczęło łomotać konwulsyjnie, podniosła błagalnie oczy.
- Ależ... ja jestem cała porżnięta! - jęknęła. Uniosła wolną rękę i dotknęła bandaża na twarzy. - Czy bardzo źle...?
- To tylko gruby opatrunek - powiedziała uspokajająco siostra. - Lekarze uparcie nakładają wielkie płachty gazy. Pod tym pani twarz jest zupełnie w porządku, ani zadrapania!
- Nie wierzę, nie wierzę! Chcę się zobaczyć! - głos Casey zabrzmiał histerycznie. Całe jej ciało jakby zesztywniało.
- Nie mam tu lustra. Musi mi pani wierzyć na słowo. Doktor Masters zaraz tu będzie, na pewno przyjdzie też pan Murdock. A może chce pani jeszcze wody?
Casey zamknęła oczy i odwróciła twarz. Łzy płynęły spod jej opuchłych powiek na poduszkę. Czuła się stara, złamana, jakby jej życie już się skończyło. Już od siedmiu lat pracuje w „Allure Cosmetics" i była jedną z najlepszych. Neil Hamilton, jej szef i prezes towarzystwa, był perfekcjonistą. Mnóstwo razy powtarzał, że jej uroda jest absolutnie bez skazy, jej postawa, jej bezpośredni wdzięk sprawiają, że jest świetna na pokazach.
Życie, od kiedy sięgała pamięcią, było dla niej walką. Rodzice rozeszli się, kiedy była jeszcze dzieckiem, a matka umarła nagle, gdy kończyła szkołę. Potem była posada za posadą, aż wreszcie dostała pracę w dziale kosmetycznym jednej z wielkich fabryk. A teraz, po siedmiu latach, znowu będzie musiała zaczynać od początku i to na litościwym chlebie.
Casey nigdy nie uważała się za osobę wyjątkową, lecz ludzie podziwiali ją za słodycz jej usposobienia, za śmiałość i zdecydowanie, za jej urodę. Była wysoka - blisko 175 cm, zgrabna i gibka, o długich, sięgających aż do ramion, swobodnie rozsypanych włosach koloru miodu. Brwi i rzęsy miała ciemne, a ciemnozłote oczy harmonizowały zachwycająco z barwą jej włosów. Twarz o regularnych rysach, nosek mały, zgrabny, delikatne, ale pełne usta. Tak, Casey wiedziała, jaką radość daje duma z własnej urody.
Ojciec pojawił się na powrót w jej życiu cztery lata temu i wszelkie urazy, jakie żywiła do niego za to, że go tak długo przy niej nie było, znikły, gdy zdała sobie sprawę, że był człowiekiem słabym i bardziej jeszcze potrzebującym oparcia, niż ona sama przy całej jego galanterii i pozornej niezależności. Dystyngowany huncwot - tak myślała o nim. Jej matka kochała go bez wątpienia na dobre i na złe.
- Pani Farrow... jak się pani czuje?
- Dobrze, już dobrze - jednak więcej tego dobrze było w jej słowach, niż w samopoczuciu.
- No, przyjdzie pani do siebie. Doktor naprawdę pokazał na co go stać. Żeby tak panią poskładać...
Casey odwróciła głowę. Była przestraszona i zrezygnowana, ale i urażona.
- Proszę już mi tego nie powtarzać. Wiem doskonale, że doktor zrobił co mógł. Potem młoda pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze wyszła, zmieniła ją wielka, gruba
matrona. Odłączyła kroplówkę i zabrała butelkę. Casey leżała cicho, myśli były równie bolesne, jak jej rany. Co teraz pocznie? Czy w „Allure" znajdą miejsce dla dziewczyny, która nie musiałaby pokazywać się publicznie? Nie znała się na pracy w biurze. Pokazy reklamowe - oto w czym była dobra. Czy Neil zatrudni ją teraz, kiedy nie jest już chodzącą reklamą jego firmy?
Przyszedł doktor i stanął w nogach łóżka. Miał na sobie fartuch i maskę u szyi wiszącą na sznureczkach. Patrzył łagodnie zza rogowych okularów.
- Jak tam? Jestem doktor Masters.
- A, to pan jest tym, który dokonał cudów - słowa te wypowiedziała bezwiednie. Casey sama się zdziwiła, jak gorzko to zabrzmiało.
- Może nie cudów, ale w każdym razie zrobiliśmy dużo - jego głos był beznamiętny. Casey poczuła, że go nienawidzi.
Usiadł na brzegu łóżka. Pielęgniarka wyszła po cichutku.
- Prosiłam o lustro, ale mi nie dali - jej oczy znowu pełne były łez. Po prostu nie mogła przestać płakać.
- Nie będzie pani mogła niczego obejrzeć aż zdejmiemy opatrunek. To nie będzie długo, kilka dni najwyżej. Za to powiem pani wszystko, co tylko będzie pani chciała wiedzieć.
- Jak bardzo... źle wyglądam? - to były słowa, które w całym życiu najtrudniej jej przyszło wymówić.
- Mogło być znacznie, znacznie gorzej. Wie pani, coś pani powiem. Właśnie przed chwilą musiałem powiedzieć pewnej młodej kobiecie, że rano amputujemy jej nogę. Pewnemu mężczyźnie, ojcu dwojga dzieci, że nie dożyje chwili, kiedy urodzi się trzecie.
Casey odwróciła głowę. Doktor westchnął. - Ma pani głęboką ranę od linii włosów nad prawym okiem w dół, z boku twarzy. Część tkanki musieliśmy - niestety - usunąć, podobnie i... sporą część małżowiny usznej. - Casey nagle zwróciła głowę w jego stronę i przeciągle, głęboko jęknęła. - Kilka miesięcy minie, zanim będzie pani mogła wziąć się do jakiejkolwiek pracy. Ale według mnie, dobry chirurg plastyczny może jeszcze niejedno zdziałać - doktor mówił zdecydowanie, dobitnie.
- A... reszta? - Casey musiała znać całą prawdę. - Moje ręce?
- Są w pełni sprawne. Wszystkie ścięgna były nie naruszone.
- Ale blizny...
- W większości znikną wraz z upływem czasu.
Casey teraz dopiero zrozumiała, że on patrzy na to wszystko inaczej. Brakowało mu dla niej cierpliwości, sam by to przyznał. Ale, u diabła, jego dzieło było pełne, nic więcej nie pozostało do zrobienia.
- Doktorze, na pewno myśli pan, że jestem próżna, ale powinien pan zrozumieć, że ręce i twarz są bardzo ważne w mojej pracy. Robię reklamowe pokazy w firmie kosmetycznej i... - nie mogła dokończyć. Nie była w stanie powiedzieć mu o tych siedmiu latach starań, które teraz pójdą całkowicie na marne.
Doktor wstał.
- Rozumiem, pani Farrow. - Jego oczy złagodniały. - Pan Murdock nalegał, byśmy sprowadzili doktora Clemonsa, który uchodzi za jednego z najlepszych w swojej dziedzinie. Może pani z nim porozmawiać o swojej piersi. On...
- Mojej piersi!?
- Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale...
- Ale co?! - Jego opanowanie doprowadzało ją do szaleństwa.
- Została głęboko rozcięta odłamkiem szyby.
- O Boże! O Boże, co jeszcze?! - Casey biła wściekle głową o poduszkę. Zrobiło się jej niedobrze.
- Ma pani wielkie szczęście, że pani żyje. Murdock przywiózł tu panią w samą porę, inaczej wykrwawiłaby się pani na śmierć. - Mówił rzeczowo, tak, jakby nie chciał dać jej do zrozumienia, że porównuje jej stratę ze stratą kobiety, której rankiem odejmą nogę.
- Dziękuję... że był pan ze mną szczery. - Casey mówiła głosem bez nadziei. Nie zapytała o człowieka, który uratował jej życie. Ta myśl przyszła do niej dopiero później.
Światła w pokoju były przyćmione.
Pielęgniarka siadła na krześle obok drzwi, najpierw próbowała wciągnąć Casey do rozmowy, ale szybko dała spokój, widząc, że nic z tego nie będzie. Casey dostała pigułkę przeciwbólową, ale nie chciała wziąć nic na sen. Odezwał się jej nawyk dbania o zdrowie. Zdrowe jedzenie, ćwiczenia, ruch i jak najmniej leków - to była podstawa jej filozofii utrzymania się w formie.
Kiedy dobiegło ją lekkie pukanie do drzwi, Casey nie odwróciła głowy. Patrzyła w niebo, ciemniejące stopniowo, światła ulicy w dole słabo ćmiły przez okno. Chwile między zachodem słońca a zapadnięciem zmroku zawsze ją przygnębiały. To wtedy w domach zbierają się rodziny. A ona nie miała rodziny, no, z wyjątkiem Eddiego, ojca. Pojawiał się i znikał kolejno z różnymi kobietami, ale ona zdążyła już zrozumieć, że ani one, ani nic innego na świecie nie znaczy dla Eddiego więcej, niż radość życia chwilą. Godziny wieczoru oznaczały koniec dnia. Casey nie znosiła, kiedy coś się kończyło.
Drzwi zamknęły się ostrożnie.
Odwróciła głowę. Pielęgniarka wyszła. To dobrze. W ciągu ostatnich kilku godzin powtarzała jej kilka razy, że nie musi z nią stale przesiadywać, ale kobieta niezmiennie odpowiadała, że ma polecenie nie opuszczać pokoju. Casey zwróciła jej uwagę na to, że ubezpieczenie nie pokrywa wydatków na osobistą pielęgniarkę. Wzruszyła tylko ramionami, co wystarczyło za całą dyskusję.
Usłyszała skrzypnięcie i westchnęła niecierpliwie. Tak mało miała tu samotności. Do pokoju wszedł mężczyzna, zamknął za sobą drzwi. Zobaczyła wysoką, ciemnowłosą postać, która zatrzymała się obok łóżka.
Zapadła cisza, jakby żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć. On patrzący w dół, na nią, ona w górę, na niego.
Casey dostrzegła jego szerokie ramiona, białą, rozpiętą pod szyją koszulę, schowaną w ciemne spodnie. Trudno było powiedzieć, czy jest przystojny. Miał ciemne, prawie czarne włosy, tak samo oczy. Ciemne jak krzemień - pomyślała. Patrzył wprost na nią, jakby chciał wyczytać z jej twarzy każdą myśl. Wyglądał raczej na drwala niż na lekarza, którym jednak zapewne był.
- Czy pan jest tym chirurgiem plastycznym, który ma mnie pozbierać z powrotem do kupy? - zapytała wreszcie.
- Nie. Jestem Dan Murdock.
Ten głos zaskoczył ją zanim padło jego nazwisko. To był głos, który ją uspokajał i wydobył z histerii, gdy obudziła się z zabandażowanymi oczami. Podniosła głowę.
- Kim pan jest? - spytała wprost. Spojrzał na nią w zamyśleniu.
- Czy mogę usiąść?
Kiwnęła głową, zdziwiona że pyta. Wodziła za nim oczami, gdy podszedł do drzwi, by wziąć sobie krzesło. Pomyślała, że jest monolitycznym mężczyzną. Wszystko w nim pasowało do siebie, głos, oczy, sposób, w jaki się poruszał.
Przeszedł spokojnie przez pokój z krzesłem w ręku, postawił je obok łóżka i ciężko usiadł. Założył nogę na nogę, widziała jeden z huśtających się butów. Czekał cierpliwie, fizycznie niemal czuła, że się nad czymś zastanawia.
- Czy wreszcie dowiem się, kim pan jest? - głos Casey brzmiał niepewnie. - Albo nie, niech mi pan pozwoli zgadnąć. Pan jest moim agentem ubezpieczeniowym?
- Pudło. Jestem... człowiekiem, który wpadł na pani wóz z tyłu i wepchnął panią na ciężarówkę z oknami. - Szare oczy wypatrywały na jej twarzy oznak wstrząsu, jaki wywoła to stwierdzenie.
- A!... Co mam panu powiedzieć? Dzięki za zrujnowanie mi życia? - mówiła jednak spokojnie.
- Chcę pani powiedzieć, Casey, że tej nocy prowadziłem uważnie. Nie widziałem pani samochodu aż do ostatniego momentu, kiedy się nań wpakowałem. Może to ta chmura gęstej mgły zasłoniła tylne światła pani wozu.
- Mgła rzeczywiście była okropnie gęsta - powiedziała ostrożnie. - Musiałam się wlec noga za nogą. - Ostrzegano ją przed wjazdem na autostradę, ale pomimo to pojechała do Newbers. - To nie była pańska wina. Nie powinnam jechać autostradą - na chwilę ucichła - ale pan też nie.
Psiakrew! Sądząc z tego, jak wygląda, w tej kraksie włos mu z głowy nie spadł. Niech zasmakuje choć trochę ciężaru odpowiedzialności.
- Jeśli jedno z nas byłoby choć trochę rozsądniejsze, ten wypadek nigdy by się nie zdarzył. Chciała, żeby już sobie poszedł, wydawało się jej, że łzy wypełniają ją aż po czubek głowy, ale się im nie poddała.
- Nie jest pan ciekaw, czy przypadkiem nie zamierzam pana zaskarżyć? - po co, pomyślała, po co zadała takie pytanie!
- Nawet o tym nie pomyślałem. A chce pani?
Zmieszała się. Na chwilę zamknęła oczy, potem je otworzyła i spojrzała na niego śmiało.
- Nie. - Łzy spłynęły jej po policzkach, nie panowała już nad sobą.
- Pani ojciec przyjedzie za dzień, dwa. Odszukałem go w Seattle. Byłby tu już dziś, ale na lotnisku w Seattle jest mgła.
- To miłe z pana strony. Czy zawiadomił pan mojego szefa?
- Tak, rozmawiałem z nim przez telefon. Wyjeżdża dziś do Los Angeles, ale powiedział, że przyjedzie zobaczyć się z panią jak tylko wróci. - Trzepotała powiekami, jakby chciała przywołać spokój. - Przyholowałem wóz, hmm, raczej to, co z niego zostało. Obawiam się, że nie ma w nim wiele do uratowania. Szczęście, ze udało nam się znaleźć pani dokumenty.
- Czemu pan to wszystko dla mnie zrobił? Twierdzi pan, że to nie była pańska wina. - Gapiła się w oszołomieniu na jego kościstą twarz.
Jego oczy, w pół przysłonięte ciężkimi powiekami, patrzyły wprost na nią.
- Robię to, bo chcę, Casey - jego otwartość zaskoczyła ją. Popatrzyła na niego ciekawie. Wyjął chusteczkę z kieszeni i wetknął jej w rękę. - Poradzisz sobie? - spytał miękko. Jego głos przybrał ton, który dobiegał ją z ciemności, który przywracał jej siłę wtedy, w nocy po wypadku i chciało jej się płakać.
Zdołała tylko wytrzeć nos, trzymając chusteczkę niezgrabnie. Wziął ją z jej rąk.
- Pozwól mi. - Delikatnie otarł jej oczy, potem nos. Czułość tego gestu sprawiła, że przez moment wydawało jej się, że jest... pieszczona.
- Doktor powiedział, że uratował mi pan życie przywożąc do szpitala natychmiast. Dziękuję.
Uśmiechnął się, w jego oczach zabłysła ironia.
- Proszę bardzo. Czy powiedział ci, że masz moją krew w żyłach? Na szczęście twoja grupa krwi wpisana była do dokumentów i okazała się być taka sama jak moja. To oszczędziło czasu.
- Więc jestem panu podwójnie wdzięczna - wymruczała. Nachylił się tak, że ich twarze prawie się zetknęły.
- Nie, Casey. Nie chcę, żebyś myślała, że jesteś mi cokolwiek winna.
- Ależ ja jestem - wyszeptała. - Jestem panu wdzięczna. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.
- Nie mów nic - jego głos zgrubiał, a twarz spoważniała. - Od razu, jak tylko wyciągnąłem cię z wraka samochodu wiedziałem, że dla mnie będziesz kimś wyjątkowym. Casey, chciałbym żebyśmy lepiej się poznali - wstał, znowu pomyślała, że jest wysoki. Przewyższał ją o dobre kilkanaście centymetrów. - Nie pojawię się teraz przez kilka dni, ale będę z tobą w kontakcie - jego ciemne oczy patrzyły na nią w jakiś szczególny sposób.
- Czy wierzysz w reinkarnację?
- Nie wiem - powiedziała lekko drżącym głosem, choć starała się nad nim panować.
- Ja wierzę. Wiem, że byliśmy sobie bliscy w innym życiu i chcę, żeby i w tym tak było. Gdy tak stał nad nią patrząc, usiłowała zrozumieć jego słowa. W jego oczach zapalił się uśmiech, zaraz przeniósł się na resztę twarzy i wtedy pochylił się tak, że ich usta się zetknęły. W tym pocałunku nie było nic z wahania czy próby, był całkowicie oczywisty i znajomy. Dotyk jego ust, gorący i silny, poruszył jej usta. Kiedy podnosił głowę ciągle się uśmiechał.
- Wariat! - jęknęła niepewnie. - Nie znam pana, nigdy pana nie znałam. Zaśmiał się dźwięcznie, swobodnie.
- Skądś wiedziałem, że to powiesz - zaśmiał się znowu, jakby nagle uszczęśliwiony. - Nie martw się o nic. Lekarze i pielęgniarki zajmą się tobą. Wyzdrowiej szybko, bo chcę cię stąd zabrać.
Casey patrzyła, jak odchodzi.
- Ma nie po kolei w głowie - wymamrotała.
Rozdział 2
Casey miała uczucie, jakby ktoś wbił rzeźnicki nóż w jej klatkę piersiową i powoli nim obracał. Chciała uciec od obrazu, jaki widziała przed sobą w lustrze, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Pochyliła się do przodu i, jak zahipnotyzowana, patrzyła na złote oczy otoczone niebiesko - zielonymi zrostami ran. Studiowała z uwagą pomarszczoną pręgę przecinającą jej czoło, zaczynającą się od włosów i ginącą pod bandażem opatrunku z boku twarzy. Zamknęła oczy, musiała przytrzymać się umywalki, nogi były jak z waty. Ból rąk towarzyszący temu chwytowi i ból w piersi, gdy ciężko łapała powietrze, były niczym w porównaniu z bólem serca.
- O Boże - wyszeptała - czy jestem aż tak próżna, by nie dziękować za to, że żyję?
- Pani Farrow! - pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze otworzyła drzwi łazienki. - Przeraziła mnie pani na śmierć! Nie wolno pani wychodzić z łóżka!
Casey aż zgrzytnęła zębami.
- Leżę w tym pani łóżku już piąty dzień. Nie jestem dzieckiem. Będę musiała żyć dalej z taką twarzą, więc mam prawo na nią popatrzeć. A teraz proszę się stąd wynosić albo zacznę krzyczeć!
- Rozmawiałam z pani lekarzem - siostra próbowała ją pocieszyć. - Jutro będziemy myć pani włosy. Zobaczy pani, od razu lepiej się pani poczuje, gdy się przekona, że można je tak ułożyć, żeby zasłaniały... pani czoło. Proszę, pani Farrow, pan Murdock będzie zły, jeśli się dowie, że pozwoliłam pani wyjść z łóżka.
- A co do cholery on ma z tym wspólnego? To on wpakował się na mój samochód. Na oczy go nie widziałam przed tym wypadkiem! - Casey była tak pogrążona w swoim nieszczęściu, że musiała na kogoś warknąć.
- Nic o tym nie wiem - powiedziała siostra z naciskiem. - Płaci mi za dbanie o panią i ja będę o panią dbać. - Jej głos złagodniał. - Wiem, jak się pani czuje. Współczucie tej dziewczyny było szczere i zażenowałoby Casey, gdyby tylko miała jeszcze siły na przeżywanie takich uczuć, jak zażenowanie.
- Nie ma pani pojęcia, co ja czuję - powiedziała ostro. - Uroda jest moją pracą, jestem chodzącą reklamą tego, co sprzedaję. Proszę spojrzeć na moje ręce! Wyglądają jakby wyszły z maszynki do mielenia mięsa. A moja twarz! Mogę przykryć całą resztę, ale rąk i twarzy mi nie wolno! - płakała. - Niech mi pani pomoże wrócić do łóżka - wyszeptała przez łzy.
Leżała patrząc tępo w sufit. Nigdy nie myślała, że mając dwadzieścia siedem lat będzie się czuła staruszką, że to, wokół czego skupiało się jej życie, zawali się w gruzy. Jedyne, o czym mogła myśleć, to czy w ogóle jeszcze zatrudnią ją w firmie. Neil dzwonił z Los Angeles, gdzie zakłada nowe biuro. Powiedział, że wróci do Portland pod koniec tygodnia i zaraz ją odwiedzi. - Szkoda, że cię nie ma na konferencji - mówił jej. - Dzieją się fantastyczne rzeczy. Pamiętasz tę modelkę, którą chciałem u nas mieć, Jennifer Carwilde? Tę z ciemnymi włosami i cudowną skórą? No, więc wyobraź sobie, udało mi się! Będzie wspaniale prowadziła pokazy. Jej skóra jest... po prostu doskonała. Ani plamki, ani jednej skazy...!
Nawet gruby na cal krem podkładowy nie zdołałby ukryć skaz na skórze Casey. Leżała cicho na swym łóżku, litując się nad sobą, owijając się swoją krzywdą jak grubym, zimowym płaszczem.
Po południu przyjechał ojciec z wielgachnym bukietem kwiatów. Zwierzyła się mu ze swych zamiarów. Ale nie wracała zbyt często myślą do tej rozmowy. Postać Dana Murdocka zaprzątała ją coraz bardziej.
Nie dostała od niego nic, lecz od kilku dni dzwonił do niej każdego wieczoru. Mówił przeważnie o sobie, niezobowiązująco.
Jego rodzina miała przedsiębiorstwo wyrębu drzew w pobliżu Bend. Siedział tam teraz, prowadząc rozmowy z cudzoziemskim kupcem. Interes nie szedł najlepiej z powodu recesji w budownictwie i musieli zwolnić kilku robotników. Nowy kontrakt miałby oznaczać także nowe miejsca pracy i dlatego starają się ograniczyć do minimum zysk wliczony" w ich ofertę cenową tak, żeby te miejsca utrzymać.
Pytał, czy ojciec ją odwiedził i czy odezwał się jej szef. Wtedy jeszcze musiała odpowiedzieć przecząco. Ostatniego wieczora powiedziała mu, że nie potrzebuje osobistej pielęgniarki, ale nalegał, żeby ją jeszcze zatrzymała, chociaż przez kilka najbliższych dni.
Casey patrzyła przez okno. Zbliżał się wieczór. Starała się wyobrazić sobie jego twarz. Jej rysów nie pamiętała dokładnie, myślała za to o jego szerokich ramionach, o mocnych liniach jego torsu, o wypukłej piersi w białej koszuli, muskularnej talii przechodzącej w zwinne biodra i długich nogach, pewnie stąpających. Trzeba przyznać, że typ mężczyzny, jaki reprezentował - dumała - jest wspaniały. Kiedy dzwonił, specjalnie uważała, żeby rozmawiać z nim tonem grzecznym, jak to się czyni z nieznajomymi, odpowiadała na pytania, ale sama ich nie zadawała. Eddie miał rację, kiedy zauważył jego niezwykłe nią zainteresowanie. Dlaczego? Czy czuł się winny? Były w niej dwie kobiety: jedna miała nadzieję, że nigdy już nie zadzwoni, druga w napięciu nasłuchiwała dzwonka telefonu.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Casey poznała, co znaczy namiętność. Straciła cnotę w pierwszym roku po skończeniu szkoły. Doznała szoku, gdy zdała sobie sprawę, że zrobiła to samo, co jej matka, łącząc pewne plany z przystojnym łajdakiem, który nie zamierzał więcej zawracać sobie nią głowy. Potem przynajmniej, trzy razy do roku, jakiś Casanova stawał na głowie, by ją posiąść, lecz Casey pozostała nie do zdobycia. Chciała teraz stać się niezależna finansowo, by nie musiała pracować fizycznie, na przykład jako służąca, do czego jej matka była zmuszona.
Nigdy nie spotkała mężczyzny, który choć na moment byłby dla niej taki, jak Dan Murdock. Zrozumiała to nagle. Urywki i strzępki rozmów, jego słowa o reinkarnacji, o tym, że wiedział, że jest dla niego jakby przeznaczona ciągle do niej powracały, jak bumerang. Chciała teraz być tamtej nocy przytomna, by móc spytać go, co miał na myśli. Nagle powstała w niej nadzieja, że minie dużo czasu, zanim znowu go zobaczy. Nie potrzebowała jego litości. Robiło się jej to zimno, to gorąco, gdy wyobrażała sobie, jak on musi ją widzieć: podkrążone oczy, opuchła twarz pod bandażami, ręce jak łapy kurczaka. A to było tylko to, co mógł zobaczyć. Doktor powiedział jej, że ma ponad pięćdziesiąt szwów na prawej piersi. Nie miała, co prawda, zamiaru paradować z gołym biustem po plaży, więc o obrażeniach na tej części swego ciała prawie nie myślała, choć była świadoma, że już nigdy nie będzie mogła nosić letniej sukienki bez rękawów czy głęboko wyciętej, wieczorowej sukni, nie mówiąc już o plażowym kostiumie.
Drzwi otwarły się i zamknęły cicho. Casey leżała odwrócona do okna i rozpaczliwie mrugała, by znowu nie płakać. Siostra „Brzoskwioniowa Skórka" już wkrótce skończy dyżur. Miała serdecznie dość tej dziewczyny, stale kręcącej się w pobliżu. Już miała jej powiedzieć, żeby wychodząc nie zapalała światła, gdy nagle usłyszała, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Lód ścisnął jej serce.
Głęboki głos Dana powiedział:
- Cześć, Casey.
Popatrzyła na niego przestraszona i natychmiast odwróciła głowę. Ale poruszyła się zbyt raptownie: w jednej chwili ból ucha i policzka kazał jej cofnąć się do poprzedniej pozycji. Wyglądał tak, jak go pamiętała: człowiek doskonale sprawny i całkowicie opanowany.
Przypomniała sobie, że powinna odpowiedzieć na pozdrowienie.
- Cześć.
Cisza.
- Czy mogę usiąść?
- Rozgość się - ale nie powiedziała tego zbyt łaskawie i nie patrzyła na niego.
- Dzięki. - Przysunął krzesło i postawił je tak, że gdy usiadł ich oczy dzieliło tylko kilkanaście centymetrów, nie mogła więc patrzeć na nic innego. Miał na sobie dobrze dopasowaną brązową koszulę i marynarskie spodnie z brązowego welwetu o zachodnim kroju. Lecz to nie jego niedbały ubiór przykuł jej uwagę, a zdecydowane rysy twarzy, opalonej, szczupłej, znamionującej siłę.
Casey leżała nieruchomo, była kłębkiem nerwów drżących pod jego badawczym i przenikliwym spojrzeniem. Myślała w popłochu, że nigdy chyba nie wyglądała tak nieatrakcyjnie jak teraz. Policzki, zwykle świeże i lekko uróżowione, poczerwieniały, gdy on wędrował wzrokiem po jej twarzy, odkrywając kolejno wszystkie blizny pod oczami, nie umyte, przylizane włosy, wreszcie opatrunek na policzku i uchu, podkreślający krechę wielkiej blizny biegnącej przez czoło. Jej bursztynowe oczy błysnęły wyzywająco, gdy złapała jego spojrzenie. Gotowała się do obrony. Nie zgłębiała swej wewnętrznej potrzeby opierania się mu, ta potrzeba po prostu istniała, czysto instynktowna. Jego mocne usta poruszyły się, ale nie ułożyły się w uśmiech. Ich spojrzenia znów się skrzyżowały.
- Co się stało? Czemu tak się krzywisz? Miałaś dziś zły dzień?
Chciała powiedzieć: Tak, do cholery, miałam zły dzień. Każdy dzień teraz będzie zły. Ale nie świadczyłoby to najlepiej o jej wychowaniu.
- Przepraszam. To tylko tak gniewnie zabrzmiało - mówiła jakby miała kamienie w gardle.
Pochylił się do przodu, zdawało się jej, że czuje na sobie jego oddech.
- Nie chcę tych fałszywych grzeczności pomiędzy nami, Casey. Jeśli miałaś zły dzień, powiedz: do diabła, tak, miałam parszywy dzień.
(O Boże! Czy on czyta w mych myślach?)
- Tak, do cholery, miałam dziś parszywy dzień, a jutro będzie jeszcze gorszy! - wygarnęła.
- No, już lepiej. To zrozumiałe, że czujesz, że cię spotkała krzywda. Tylko nie duś swego gniewu w sobie. Podziel się nim ze mną, to ci przyniesie ulgę.
Jej reakcja była natychmiastowa.
- Nie możesz mieć o tym zielonego pojęcia. Dwa razy w życiu widziałam cię na oczy..
- W tym życiu, ale nie w innych - w tym zdaniu było wyzwanie, ale jego oczy były wesołe, a kąciki ust podniosły się do uśmiechu.
- Nie, tobie brak kilku klepek! Zaśmiał się głośno.
- Wcale nie. Czy nigdy nie czułaś się tak, jakbyś coś już przedtem robiła, jakbyś kogoś już przedtem znała, jakbyś przedtem już patrzyła na coś pięknego? Takie uczucie trwa tylko chwilę, ale jest niezwykle realne. To właśnie czuję, kiedy cię widzę. Może to my przekraczaliśmy Nil jako Marek Antoniusz i Kleopatra, może to my ucztowaliśmy w zamku Camelot jako Lancelot i królowa Ginevra lub może brodziliśmy wzdłuż Deschutes River jako dzielny Indianin i jego kobieta, albo przemierzaliśmy wielkie równiny wozami z płóciennym dachem jako mąż i żona. Pomyśl o tym. Czy naprawdę jestem ci tak obcy?
Była bezbronna wobec tego pytania. Jej puls łomotał nierówno pod naciskiem spojrzenia jego ciemnych oczu. Nie, nie był dla niej obcy, ale nie mogła się mu do tego przyznać!
- Jeśli się kiedykolwiek spotkaliśmy w innym życiu, to ja najprawdopodobniej byłam królikiem, a ty jastrzębiem.
- Nie. Jeżeli ty byłaś królikiem, to i ja byłem królikiem - ciemnoszare oczy błyszczały figlarnie. - Nasze życie było krótkie, ale zrobiliśmy wszystko, żeby zapewnić gatunkowi ciągłość.
Skrzywiła się w dezaprobacie, ale to jeszcze bardziej wzmogło diabelski uśmieszek na jego twarzy.
Facet tak atrakcyjny na pewno ma kogoś, kto czeka na niego w domu - pomyślała. - Nawet jeśli nie nosi obrączki. Za tą myślą zaraz przybiegła następna: Z jego siłą i delikatnością musi być gorącym, ale i wymagającym kochankiem.
Chciała mu powiedzieć coś szorstkiego, żeby wiedział, że ta rozmowa jest już zbyt intymna i że nie podziela jego poczucia humoru. Spojrzała w ciemne, serdecznie patrzące oczy. Nie, po prostu nie mogła. Uśmiechnęła się nieśmiało.
- W tym względzie raczej wolę służyć mojemu obecnemu gatunkowi - powiedziała słabo.
- Casey Farrow, masz bardzo piękne usta - powiedział miękko. - Zobaczę, czy będą się częściej uśmiechały.
Niespodziewanie jej gniewny nastrój powrócił.
- Proszę nie ćwiczyć na mnie pańskich pchnięć, panie Lancelot. Co to, u licha, jest za gra, co pan chce osiągnąć podtykając mi pod nos takie kwiatki? Już mówiłam, że nie będę pana o nic skarżyć w sądzie.
Dan zapalił nocną lampkę stojącą przy łóżku, zamieniając mrok w łagodne światło. Choć ciągle niedbale siedział na krześle, poczuła, jak dobiegł ją z jego strony jakiś silny prąd. A więc rozeźliła go. Patrzyła w jego oczy i gorączkowo myślała, co też doprowadziło do tej sytuacji. Gdzież podziała się jej, z trudem wyuczona, dyscyplina i samoopanowanie?
- Możemy równie dobrze zacząć układać nasze stosunki od kroków prawnych Casey - jego twarz zrobiła się nieprzyjemna. Wzdrygnęła się.
- Nie ma żadnych stosunków pomiędzy nami, panie Murdock - drżała i nie bardzo mogła złapać oddech, ale zmusiła się, by się odciąć zjadliwie.
- Przeciwnie - powiedział miękko, lecz ciężar starannie mierzonych słów był wielki jak skała. - Jestem bardzo do ciebie przywiązany. Mam trzydzieści cztery lata, a ty jesteś pierwszą kobietą, której pragnę nie tylko fizycznie. Jak tylko mnie poznasz, będziesz wiedziała, że komplementów nie rozdaję lekką ręką. Kiedy mówię, że masz piękne usta, to znaczy że tak myślę, ale jest tak i wtedy, kiedy mówię, że masz krnąbrne, cyniczne usposobienie.
- Ależ to śmieszne! Nie jestem... krnąbrna ani cyniczna - żachnęła się i zaraz wykrzywiła z bólu. Nic o mnie nie wiesz, nie znasz mnie, a moje życie prywatne to nie twój interes!
- Znam cię. Nie chciałem jeszcze z tobą rozmawiać. Chciałem poczekać, aż będziesz silniejsza. - Przerwał i podniósł pytająco brwi, lecz Casey była zbyt wzburzona, by mówić. Sięgnął ręką, zebrał jej włosy z poduszki i ułożył je wokół jej twarzy. - Masz takie piękne włosy. W twoim mieszkaniu zobaczyłem plakaty z tobą, reklamujące kosmetyki. Ukradłem jeden.
- Byłeś... byłeś w moim mieszkaniu? - po tym pytaniu usta Casey pozostały otwarte.
- Oczywiście. A jak myślisz, w jaki sposób twoje rzeczy osobiste się tu znalazły - zaśmiał się na widok wyrazu jej twarzy, bardzo niewyraźnego.
- Myślałam, że to Judy je tu przyniosła, zanim poleciała w swój kolejny lot. Ona jest stewardesą na liniach międzynarodowych i mieszka obok... - sama czuła, że nie wierzy w to, co mówi.
- Spotkałem Judy - - powiedział Dan rzeczowo. - Pomogła mi wybrać to, czego będziesz potrzebowała. Powiedziała mi też, że zalegasz z czynszem. Zapłaciłem go i za przyszły miesiąc, nie musisz się już o to martwić.
- Masz tupet! Mieszkam tam od sześciu lat. Nie wyrzuciliby mnie dlatego, że zalegam z zapłatą za jeden miesiąc.
- Wiem, że w tych okolicznościach właściciel zaczekałby na pieniądze, ale to nie było konieczne - powiedział zdecydowanie. - Czemu przykryłaś ramiona? Czy ci zimno?
- Nie! Tak! Nie mogła jasno myśleć, gdy siedział tak blisko i patrzył, jakby znał każdy pieprzyk na jej ciele. Powtarzała sobie, że musi pamiętać, że ten mężczyzna jest obcy, że absolutnie nic o nim nie wie, z wyjątkiem tego, co sam jej mówił.
- Lubię cię dotykać - powiedział miękko, przerywając jej myśli. Włożył rękę pod prześcieradło, jego palce zamknęły się na jej nadgarstku. - Tak dobrze - uśmiechnął się do jej oczu, jakby pieścić jej ramię było dla niego czymś najnaturalniejszym w świecie.
Casey czuła realność i intensywność więzi, jaka się między nimi zawiązała. W pierwszej chwili był to niepewny, dochodzący z dalekich głębin impuls, lecz nagle olśniła ją pamięć: to się już kiedyś zdarzyło! Nie, ona chyba traci zmysły! W jednej chwili była tym uczuciem całkowicie przepełniona, sztywność ciała zupełnie znikła, a oczy zatopiły się w ciemnym świetle jego spojrzenia. Opanowało ją uniesienie, doznanie zupełnie dla niej nowe. Nie była już świadoma niczego poza dotykiem silnych, gorących palców na swym ramieniu.
- Wiedziałem, że się odprężysz, jak tylko cię dotknę - jego głos dobiegał przez szum w uszach. - Leżysz tu niczym struna. - Jego ręka pogładziła ją ostrożnie. Miała szaloną ochotę, by przytulić ją do siebie, żeby na zawsze zachować spokój, jakim ten dotyk ją napawał. - Muszę cię stąd zabrać, muszę wziąć cię do domu.
- Co? - rzeczywistość raptownie powróciła. - Co? - spytała znowu. Jej usta pozostały otwarte, jeszcze raz bezgłośnie kształtując dźwięk.
Widząc to zaśmiał się. Lekko popchnął jej podbródek, zamknęła usta.
- Chcę cię zabrać do mojego domu koło Bend, jak tylko wypiszą cię ze szpitala. Teraz, po tym wszystkim co przeszłaś, nie możesz być sama. Nie, nie będziesz musiała spotykać się z nikim, jeśli nie będziesz chciała. Mój dom jest duży. Poza tym to tylko kwadrans drogi od miasta. Zobaczysz, spodoba ci się...
- Zaraz! Zaraz! To nie średniowiecze, panie Lancelot. Mamy dwudziesty wiek. Jak tylko wyjdę ze szpitala jadę prosto do mego mieszkania i spróbuję poskładać swoje życie. Trzeba czekać sześć miesięcy, by chirurg plastyczny mógł wziąć się za moją... twarz. I muszę sprawdzić, czy moje ubezpieczenie pokryje koszty tej operacji i czy jeszcze pracuję tam, gdzie pracowałam. - Przerwała. Szybki i płytki oddech, bo tylko na taki pozwalał jej ból połamanych żeber, nie wystarczał na dłuższą przemowę. Uszanował to, nie wszedł jej w słowo. Czekał cierpliwie, dotykając nieco szorstkimi opuszkami palców jej pulsującego nadgarstka.
- Nie planuj mi życia - powiedziała bardzo niewyraźnie. - Ani jednego dnia. Nie ma mowy, żebym się na to zgodziła. Niech mnie pan zostawi w spokoju, panie Murdock. Jestem dorosła i poradzę sobie! - spojrzała wyzywająco.
Po tej obronie, która z takim trudem jej przyszła, zapadła ciężka cisza. Zobaczyła, jak się do niej uśmiecha, wcale się nie przejął! Mroził jej krew w żyłach, poczuła, jak ogarnia ją panika, bo w tym uśmiechu była groźba, zdumienie, podziw, wreszcie niezwykła determinacja. Przerażała ją myśl, że traktuje jej chaotyczne perswazje jak upór dziecka. Miała nieodparte wrażenie, że gdziekolwiek by się przed nim schowała - zawsze ją odnajdzie.
- Szanuję i podziwiam twoją niezależność - rzekł miękko. - Wiem, że tobie i twojej matce było bardzo ciężko, kiedy ojciec odszedł. Ale nie mogę pozwolić, żeby to, co on zrobił, rzutowało na twoje zdanie o mnie. Nie nabieram cię. Cieszę się, że moja Ginevra jest jeszcze naiwna i nie zepsuta, mimo jej przesadnej ostrożności jeśli chodzi o mężczyzn. Masz w sobie jakąś świeżość, jakieś wewnętrzne piękno, które tak mnie pociąga - w jego uśmiechu było teraz coś władczego i korzącego się zarazem.
- A ty wcale mnie nie pociągasz - skłamała, walcząc sama ze sobą, by bronić się przed nim, ale to było tak, jakby usiłowała płynąć pod prąd potężnej, wartkiej rzeki.
- Ale nie cofnęłaś się przed moim pocałunkiem. Bardzo chcę cię jeszcze raz pocałować, ale obiecaj, że nie fukniesz na mnie. - Jakiś błysk w jego oczach sprawił, że jej serce niemal wyskoczyło z piersi. Była zbyt oszołomiona, by coś powiedzieć, poruszyła tylko ustami.
- No, to zaryzykuję - powiedział, nachylając się nad nią.
Całował ją ostrożnie, kosztując niespiesznie smaku i dotyku jej ust. Leciutko i jakby z obawą dotknął językiem jej warg, lecz nie posunął się dalej, czekając na przyzwolenie. Nie, nikt nigdy jej tak nie całował. Poznawała nowe światy dotykana tymi odważnymi, lecz delikatnymi wargami, czując jego zęby, język, świeżość jego ust, nawet opór, jaki jej policzek stawiał jego nosowi.
Gdy tak nie wzdragała się, gdy tak, w rzeczywistości, przyzwalała, całował ją z coraz większą namiętnością. Obudził w niej dzikie, niepohamowane crescendo drżenia, czuła, jak staje się wraz z nim jednością, a potem, jak traci własną tożsamość i staje się emanacją jego silniejszej istoty. To było zupełnie tak, jakby się z nim kochała, pragnęła objąć ramionami jego muskularne ciało, pragnęła przytulić się do szorstkiego od zarostu policzka. Chciała go obejmować, zamknąć w uścisku ramion, mocno przycisnąć do serca.
Jego usta zmiękły od oddanej mu pieszczoty. Trwali tak, z wolna smakując swą słodycz, w zachwyceniu, poza czasem. Wreszcie podniósł głowę, wpół przymknięte oczy spojrzały wprost w jej źrenice, zwilgotniałe i zamglone.
- Teraz widzisz, jak to jest. Nie panujemy nad naszym przeznaczeniem, moja Ginevro. - Ustami musnął leciutko jej nos. - Nie sprzeciwiaj się mu, kochanie. Daj się unieść prądowi. - Wstał nagle. - Nie, nie mów nic. - Dotknął jeszcze raz delikatnie ustami jej ust, zanim odszedł.
Casey ocknęła się i uświadomiła sobie, że gapi się na zamknięte drzwi. Niech mnie licho, jeśli nie zaczynam mu wierzyć - pomyślała.
Rozdział 3
- ...Ponadto przez pięć lat będziemy ci pomagać. - Neil Hamilton mówił, jakby dawał jej góry złota. Chodził niespokojnie po pokoju, raczej bliżej drzwi niż jej łóżka. - Po tym czasie, jeśli coś się zwolni w firmie, na pewno damy ci znać. Na razie będziesz dostawała zasiłki. Bóg wie, że hojnie łożyłem na fundusz - mówił przez nos.
Dzięki za nic, Neil - gorzko pomyślała Casey. Oboje świetnie wiemy, że nie potrzebujesz u siebie nikogo z taką twarzą, jak moja. Wszystkie dziewczyny pracujące dla „Allure" były skończonymi pięknościami. Casey patrzyła na niego, jakby chciała go zamordować. Niech go cholera, ciekawe co zrobiłby, gdyby był na jej miejscu. Jak by to zniósł? Sukinsyn! Nawet nie mógł na nią patrzeć.
- Jennifer przejmie twoje funkcje. O Boże, co za szczęście, że ją dostałem! - przerwał i łypnął okiem na Casey. - Przyślę ją do ciebie, żebyś jej mogła udzielić kilku rad.
Złapała jego spojrzenie, ale odwróciła głowę. Mierziło ją to, co w nim wyczytała: godną pożałowania mieszaninę wściekłości i obawy. Musiała przywołać na pomoc całą swą wewnętrzną dyscyplinę, którą ciężko wypracowała w ciągu wielu lat, kiedy zdana była tylko na siebie.
Postanowiła, że będzie trzymać się twardo i nie da satysfakcji tej kreaturze jakimś przejawem swych prawdziwych uczuć.
- Nie, nie licz na mnie. Nie będę mogła jej pomóc, Neil. Wyjeżdżam z Portland.
- No, ale przecież nie natychmiast?
- Nie. Nawet w ciągu kilku najbliższych tygodni - powiedziała gorzko. Wiedziała, że tym bardziej dotarło do niego to, czego nie powiedziała.
Uniósł brwi i podszedł do łóżka. Musiałaby być ślepa, żeby nie widzieć dezaprobaty i irytacji na jego twarzy, dotąd tak starannie skrywanej.
- Nie chcesz mi pomóc? Po tym, co dla ciebie zrobiłem?
- Owszem. Tak samo jak ty mi nie pomożesz, ponieważ miałam nieszczęście zostać okaleczona. Niech twoja Jennifer Carwilde zdobywa doświadczenie w pocie czoła, tak, jak ja musiałam. - Mimo, że sobie obiecywała nie wybuchnąć, podniosła głos. Aż wrzała od wściekłej urazy. Poświęcałam ci szesnaście godzin mojego życia, każdego dnia przez siedem długich lat. Mam teraz siedem lat doświadczenia, ale i na zawsze zniszczoną twarz. A co ma Jennifer Carwilde? - syknęła; jej gniewne spojrzenie mogłoby go zmiażdżyć.
- Naturalne piękno, urodę, która przyprawia każdą dziewczynę o zazdrość. Zrobią wszystko, żeby wyglądać tak jak ona - odparł powoli, lodowato. - Zapłacę ci za czas, jaki jej poświęcisz. Jest bystra. Uczy się łatwo i szybko.
- Nie masz takich pieniędzy, żeby mi zapłacić, Neil.
- Lepiej odstaw na bok ten swój sarkazm, Casey. Zapominasz, do kogo mówisz. Będziesz potrzebowała dobrych referencji, jeśli chcesz jeszcze gdzieś pracować.
- Nie strasz mnie, ty egoisto! Nie masz przecież aż tak kiepskiego móżdżka. Twój interes w ciągu najbliższych pięciu lat dosłownie zdechnie, ponieważ nie masz pojęcia o prognozach rynkowych. Świata nie widzisz poza ładnymi buźkami i twardymi cycuszkami. A teraz, do cholery jasnej, wynoś mi się stąd!
Zobaczyła, jak cały stężał, jakby chciał odpłacić jej policzkiem. Ale i tak jej słowa zabolały go bardziej, niż jego pięści mogłyby ją.
- Spójrz na siebie, Casey Farrow. Kimże ty jesteś? Tylko nędzną porżniętą kukłą. Nie pomogą ci nawet tony pudru i kremu, nigdy nie będziesz już pracować dla żadnej firmy kosmetycznej!
- Możliwe. Ale mam to w nosie, jeśli chcesz wiedzieć. A teraz precz! - prawie krzyczała, nie panując już nad sobą. - Wynoś się z tą twoją litością, choćby dla całej ludzkości! Wynocha! Won! - Uniosła się na łokciu, jęcząc od bólu miażdżącego jej głowę. Wszystko zakołysało się przed jej oczami: człowiek stojący przed nią, stolik obok łóżka, pokój o białych ścianach - wszystko przesłoniła czerwona mgła. Puls walił w skroniach jak młotem, ogarnęły ją nudności, bez sił opadła na poduszkę.
- Zapłacisz mi za to - dobiegł ją stłumiony przez szum w głowie głos.
- Co jej...? O, cholera! Kim pan, do diabła, jest? - Dan w jednej chwili znalazł się przy jej łóżku. Grymas wykrzywił mu twarz, kurczowo zaciskał i rozwierał pięści. Jego wysiłek, by ich natychmiast nie użyć, był aż nadto widoczny.
- Byłem jej szefem, jeśli już pan musi wtykać nos w nie swoje sprawy. Byłem jej ostatnim pracodawcą w branży kosmetycznej, więcej już ich mieć nie będzie!
Żelazna ręka zacisnęła się na ramieniu Neila i szarpnęła silnie.
- Panie! Nawet pan nie wie jak niewiele brakuje, a polecą pańskie zęby. - W jego ciemnych oczach czyhała prawdziwa groźba, taka, której tylko głupcy nie dostrzegają.
Neil daremnie usiłował wyrwać się z krępującego go uchwytu. Dan z siłą niedźwiedzia wlókł go ku drzwiom.
- Zabieraj te łapy! Jeszcze nie usłyszeliście wszystkiego! - głos Neila nie był już arogancki, przypominał raczej wycie.
- Słuchaj dobrze, bo powiem to tylko raz. Za godzinę będę w twoim biurze, żeby odebrać to, co się jej należy. Lepiej przygotuj czeki na zaległe pobory plus na miesiąc wakacji ekstra. Masz cholerne szczęście, że nie połamię ci nóg. Zmykaj stąd, już! - potężne szturchnięcie wyrzuciło Neila na korytarz.
Casey nie słyszała zamykania drzwi ani odgłosu kroków, jakimi wielki mężczyzna zbliżył się do jej łóżka. Miała zamknięte oczy. Zaciskała pięści pod przykryciem, słowa Neila ciągle kąsały ją boleśnie: Porżnięta... Porżnięta.
Ponad wszystko pragnęła teraz zapaść w odrętwienie, w bezpieczną niepamięć. Znała różne okropieństwa, jakie życie może przynieść, ale nic nigdy nie wstrząsnęło nią tak, jak to. Wystarczyło tylko kilka chwil, by zupełnie pozbawić ją siły, odwagi, nawet zdolności myślenia. Cała była zwierzęcym, prymitywnym skomleniem, wydobywającym się z największych głębin świadomości.
To niemożliwe, to nie może być, to nie fair, że ją to wszystko spotyka! Łzy, zrodzone z jej nieszczęścia, płynęły obficie. Chciała się skulić, obrócić na bok, tyłem do drzwi. Prześcieradło zsunęło się jej z ramion, ale nawet w tym bliskim histerii stanie poczuła to, porwała je i szczelnie osłoniła szyję.
Gardło rozdzierał jej bury, mimowolny skowyt, przeszywający ból storturowanego ciała. Nie panowała nad nim. Pierwszy raz w życiu była totalnie rozbita, kompletnie starta na proch.
- Casey... Casey, nie płacz. - Dan usiadł na krawędzi łóżka. - Utrata pracy to przecież nie koniec świata. Cśś... nie płacz - prosił, ale nie mogła przyjść do siebie. Wstyd i upokorzenie, jakie przyniosło spotkanie z Neilem, coraz to wracały i sprawiały ból, jak nóż krojący ciało. Broniła się przed ręką ujmującą jej ramię, próbowała wykręcić się mimo bólu w pokaleczonej piersi.
- Idź sobie - jęknęła. - Idź! Nie patrz na mnie. - Naciągnęła prześcieradło na twarz.
- Dobrze, nie będę patrzył skoro nie chcesz. Ale nie płacz. Ten sukinsyn niewart jest nawet jednego twojego westchnienia, ani jednej łzy!
- Nie, nic nie rozumiesz. Proszę, idź!
- Nie mogę cię zostawić w takim stanie. - Nagle wyrwał mu się okrzyk: - Skręcę sukinkotowi kark! - Ostrożnie poszukał pod prześcieradłem jej ręki i opuszkami palców pogładził miękką skórę nad nadgarstkiem. - Nie martw się tą cholerną pracą. Zobaczysz, jeszcze sobie doskonale poradzisz, obiecuję ci. .
- Nie dbam o pracę - jej miękki głos zadrżał, łkała teraz spazmatycznie. - Nic mnie nie obchodzi ta... przeklęta praca - powtórzyła z wysiłkiem.
- Cśś... już dobrze. Nie trzeba płakać - zniżył głos do szeptu. - Chcę ci pomóc. - Ciepło tych słów szarpnęło jej spięte do ostateczności nerwy.
- Nie potrzebuję litości! Nie potrzebuję ciebie... ani nikogo! - próbowała wyrwać mu rękę, ale mocniej ścisnął palce.
- Tak, nie potrzebujesz niczyjej litości. Twoja własna ci wystarczy. Czy on był twoim kochankiem, że z takim upodobaniem litujesz się nad sobą?
Niech go cholera. Zerwała prześcieradło z twarzy.
- Nie. Nigdy nie poszłabym do łóżka z tak nędzną kreaturą, nawet gdyby był ostatnim facetem na Ziemi! - złość zaćmiła nawet ból.
- Tak też sobie myślałem. On kompletnie nie jest w twoim typie.
- I ty też nie jesteś w moim typie, panie Lancelot. Więc wsiadaj na swego rumaka i goń za słońcem! - odparła cierpko.
- Szarfa. Najpierw poproszę o szarfę. Łatwiej jest znieść zawód i żal, gdy się je dzieli z kimś, komu na tobie zależy. Ginevro, powiedz proszę swemu rycerzowi, co cię martwi, poza tym, co już wiem o twojej pracy.
- Jeśli myślisz, że możesz coś dla mnie zwojować, panie Lancelot, to się bardzo mylisz. Sama umiem walczyć i wygrywać.
- Nie wątpię. Ale tym łatwiej wygrasz, jeśli będę walczył u twego boku. Jej oczy zapłonęły gniewem.
- Nie jestem żadną twoją przeklętą Ginevrą. Nie zamierzam skończyć w klauzurze na jakimś odludziu, więc skończ z tym!
- Ja też nie zamknę się w klasztorze jak Lancelot. Nie o to przecież chodzi - drażnił się z nią. Tajemniczy uśmieszek przemknął się przez jego usta. Nachylił się i przelotnie dotknął wargami jej ust.
- Przestań! Roześmiał się.
- Nie najlepiej ułożyło się królowej Ginevrze i Lancelotowi, ale z nami będzie inaczej. Z irytacją odwróciła głowę.
- Chciałabym bardzo, żebyś już nigdy tu nie przychodził.
- Nie, z pewnością nie. A poza tym - nic na to nie poradzę. Tak już jest. Tak, to już jest przeznaczone.
Spojrzała na niego. Uśmiechał się szeroko. Zmierzyła go wzrokiem, zakręciło się jej w głowie.
- Przestań mnie wreszcie częstować tym bełkotem o reinkarnacji. To mnie nie bierze. A jeśli już rzeczywiście żyłam kiedyś... to jako Kleopatra, a ty jako wąż, który mnie pokąsał - wycedziła przez zęby, piorunując go wzrokiem. Wybuchnął śmiechem.
- O tak i bardzo mi się podobało na twojej piersi!
- Cieszę się, że tak dobrze się bawisz - powiedziała lodowato. Patrzył na nią figlarnie.
- Jesteś najbardziej nieznośnym, najbardziej denerwującym facetem, jakiego znam.
- O, dziękuję! - rzekł drwiąco. - Przynajmniej tym mnie wyróżniasz. - Wyjął kawałek gazy, przygotowany w pudełku na stoliku i wytarł jej oczy. - Dobrze. Ten płotek mamy już za sobą, teraz następny.
- Jaki płotek?
- Cśś... posłuchaj. Pójdę teraz do twego biura i przyniosę czeki. Czy chciałabyś, żebym zabrał też coś z twoich rzeczy osobistych?
- Nie... nie musisz tego robić - jej głos nie był już tak jadowity jak chwilę przedtem, choć nie starała się zmienić tonu. - Poproszę o to Judy.
- Naprawdę nie chcesz? - nalegał.
- Nie. Linda McNiece, kierowniczka działu, pozbiera wszystko z mojego biurka. Dan podniósł słuchawkę telefonu stojącego przy łóżku.
- Jaki tam jest numer? - Dała mu go. - Proszę z Lindą McNiece. Linda? Cześć. Mówi Dan Murdock, chłopak Casey Farrow. Linda, zaraz do ciebie wpadnę. Zgarnij wszystkie rzeczy Casey, chciałbym zabrać je z biura razem z jej czekami. - Mrugnął do niej, odpowiedziała hardym, wyzywającym spojrzeniem. - To dzięki. Tak, już jest dobrze, siedzę tu i dbam o wszystko. Do zobaczenia - odłożył słuchawkę.
- Nie... nie masz prawa mówić jej takich rzeczy! - parsknęła Casey. - Nie jesteśmy parą. W ogóle prawie cię nie znam!
- Ale ona o tym nie wie, moja śliczna Kleopatro.
- Ale ja wiem... Ty wężu!
Jego oczy zaskrzyły się znowu, psotnie, figlarnie, na przekór jej gniewnym grymasom. Poszukał pod prześcieradłem jej ręki i delikatnie zamknął jej piąstkę w swojej.
- Czy mam cię ugryźć jeszcze raz?
- Och Dan, nie rób mi tego! - mocno zacisnęła usta, by się nie śmiać. - Nie widzisz, że wcale nie chcę się śmiać? Chcę być wściekła i rozżalona. Czuję się okropnie i chciałabym, żeby każdy tak się czuł. Idź sobie i pozwól mi trochę pożalić się nad sobą.
- Możesz sobie być wściekła, ale w przyszłym tygodniu, nie dziś ani jutro.
- Dlaczego w przyszłym tygodniu?
- Bo wtedy mnie tu nie będzie. Wyjeżdżam do Japonii na jakieś dziesięć dni. - Przysunął się bliżej. Oboje wstrzymali oddech na długą chwilę. - Będziesz za mną tęsknić? - spytał najsłabszym szeptem.
Ogarnęło ją dziwne, burzliwe uczucie. Westchnęła trochę jakby głośniej i dłużej, oblizując koniuszkiem języka zaschłe wargi. Nie mogła oderwać oczu od zmysłowej pełni jego ust. Chciała mu powiedzieć, że tylko się ucieszy na to pożegnanie - ale usta odmówiły posłuszeństwa.
Zamknęła oczy. Chciała o wszystkim zapomnieć, czuła się zupełnie wyczerpana. Nagle otwarła je szeroko. Zaskoczył ją pocałunkiem policzka, wiła się jak w pułapce pod torsem nachylonym ku niej, jęczała słabo, chcąc go odepchnąć.
- Cśś... cśś - szeptał uspokajająco. Usiłowała za wszelką cenę zachować zimną krew, gdy całował jej zdrowy policzek.
- Czy to cię nie zawstydza? Może jestem zbyt niecierpliwy - powiedział nabrzmiałym głosem. - Nie bawię się w żadne fałszywe gierki, Casey. Kiedy czegoś bardzo pragnę, biorę to.
Nie skrywana władczość tych słów i ich jawna arogancja przyniosły dreszcz podniecenia, mimo że jej świadomość buntowała się przeciw nim. Zdobyła się na jeszcze jeden, ostatni już, słaby wysiłek woli, ale tylko po to, by przekonać się, że nie panuje już nad swymi wzburzonymi zmysłami. Całował jej powieki a potem usta, naciskał je subtelnie, skubał delikatnie, pieścił i brał je w posiadanie. Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
- Ta przerwa da ci czas, by do mnie przywyknąć.
Zmieszała się, rozdygotany umysł poszukiwał słów odpowiedzi. Kręciła głową na poduszce, bezbronna. Usta układały się w słowo nie!, ale nie były w stanie go wypowiedzieć.
Obserwował tę walkę uczuć, cisnących się na jej twarzy.
- Pójdę teraz porozmawiać z doktorem. A potem zbiorę twoje rzeczy w biurze i zawiozę je do mieszkania. Co mam zrobić z czekami? Zdeponuję je, ale musisz mi dać swój numer konta.
Wstał i szybkim, pewnym krokiem podszedł do drzwi. Odwrócił się jeszcze, by uśmiechnąć się do niej przez ramię, po czym wyszedł.
Casey leżała cicho przez długą chwilę, w uszach dźwięczały jej jego słowa: kiedy czegoś bardzo pragnę, biorę to... Pomyślała, że nigdy chyba nie była tak słaba, tak bezbronna. Czuła się krańcowo wyczerpana. Czy to dlatego pozwala temu mężczyźnie tak bez reszty panować nad sobą? Obiecywała sobie, że następnym razem podziękuje mu za to, co dla niej zrobił, ale i poprosi go, by ją zostawił wreszcie w spokoju. O Boże - pomyślała - nie chcę, nie potrzebuję tego.
Dan poleciał do Japonii w poniedziałek. Wpadł jeszcze na chwilę w sobotę w nocy, wtedy Casey usiłowała wytłumaczyć mu swoje uczucia.
- Kiedy wrócisz, już mnie tu nie będzie. Dzięki za wszystko. Naprawdę, bardzo mi pomogłeś. Nie chcę, byś pomyślał, że tego nie doceniam, ale już dalej sama dam sobie radę. Zawsze przecież tak było. - Siedziała na krześle obok łóżka. Pierwszy raz mogła patrzeć na niego będąc wyprostowana. Wyglądał na jeszcze większego i, jeśli to możliwe, na jeszcze pewniejszego siebie.
- Wiedziałem, że będziesz tak wyglądała w niebieskim - powiedział, zupełnie ignorując jej szczegółowo zaplanowaną mowę. - Gdy wrócę, pomówimy z twoim lekarzem i ustalimy jakiś rozkład wizyt kontrolnych, a potem pojedziemy do Bend. Będzie ci się tam podobało, zobaczysz.
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko! Mam już serdecznie dość tego decydowania za mnie. Już ci to mówiłam setki razy.
- Owszem. Wcale nie jestem tępy, a tylko zdecydowany. Moja matka potrzebuje kogoś w domu, w Bend. Ona dużo podróżuje, a trudno jest znaleźć kogoś zaufanego, kto mógłby wszystkiego doglądać. Taka praca doskonale by się dla ciebie nadawała. - Usiadł na krawędzi łóżka. Znowu mimowolnie zwróciła uwagę na jego szerokie ramiona i szczupłe, świetnie zbudowane ciało. Promieniował wprost męskością, nigdy tego u nikogo nie zauważyła.
Wyciągnął jej rękę z kieszeni.
- Dlaczego stale chowasz pod coś ręce? - rozłożył jej dłoń na swojej i delikatnie przesunął palcem po nierówno zrośniętej skórze na jej grzbiecie.
- Przecież nie jesteś ślepy. Widzisz dlaczego! - wściekle spojrzała na niego i próbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją mocno, ściskając za zdrowy palec.
- Czy piękno ciała jest dla ciebie aż tak ważne?
- Myślisz sobie: jakie to puste, jakie głupie, jakie babskie, prawda? Więc proszę pozwolić sobie wytłumaczyć, panie Murdock, że kobieta zmuszona jest zrobić wszystko, użyć wszelkich dostępnych jej środków, by móc sobie poradzić w życiu. Przez siedem lat udawało mi się to dzięki wyglądowi moich rąk. Dbałam o nie tak, jak się dba o kosztowny sprzęt. A teraz, proszę spojrzeć. Jak by to wyglądało, gdybym w nich trzymała buteleczkę balsamu do ciała albo lakieru do paznokci?
- Hmm. Nie pomyślałem o tym.
Szczere współczucie i zrozumienie, jakie w tym głosie usłyszała zmiękczyły jej serce. Coś ścisnęło ją w gardle, odwróciła wzrok. Do licha, czemu on musi być taki współczujący? Wdarł się w jej życie niemal przemocą, ale troszczył się o nią, pomagał jej i okazywał zrozumienie bardziej niż ktokolwiek inny. Casey nie wiedziała co z tym począć, ukrywała się za swą szorstkością.
- Wiesz, nareszcie mogę sama sobie wytrzeć nos, kiedy płaczę - chciała się uśmiechnąć, ale usta były jakby z grubej gumy. Tak samo głos; nie panowała nad nim, wydawała tylko chrapliwe, grube pomruki.
- Pomyśl o tym co ci mówiłem, o pracy w domu, u mojej matki. Jak wrócę, będziemy mogli szerzej o tym pomówić.
- Już teraz mogę ci powiedzieć: nie! Nie jestem jeszcze w skrajnej nędzy. Nie potrzebuję dobroci Murdocków. Serdeczne dzięki - powiedziała zdecydowanie.
Usiadł na łóżku.
- Czasami mam wielką ochotę przełożyć cię przez kolano i dać kilka zdrowych klapsów. Duma to wspaniałe uczucie, ale ty zasłaniasz się nią przed wszystkim, jak tarczą. Daj spokój Casey. Nie ma miejsca na dumę w uczuciach, jakie nas łączą.
Twarde rysy twarzy i mądre oczy. - Pomyślała, że byłby nieugiętym przeciwnikiem. Te mocne ramiona i silne ręce. Ciekawe, czy pracował kiedyś jako drwal?
Wodził oczami po jej twarzy. Wiedziała, że miał przyjść, mimo to nie próbowała w żaden sposób się upiększyć. Uczesała tylko włosy. Przycięła je dookoła twarzy tak, by gęsto opadały na zabandażowane ucho i na czoło, częściowo przysłaniając świeże zrosty blizn.
- Tak. Pan, panie Lancelot, ciągle bawi myślami w wiekach średnich, kiedy to natychmiast zmuszano kobiety do uległości, które pozwalały sobie mieć własne zdanie. Ale teraz, w dwudziestym wieku, mogę, co prawda, być nieszczęsną dziewicą, ale nie potrzebuję stałej opieki. Nie ma powodów, byś się czuł za mnie odpowiedzialny. Nie ma też powodów, byśmy się ciągle o to kłócili. Po prostu nie znamy się i myślę że dobrze będzie to tak zostawić.
- To nieprawda, Casey i ty o tym wiesz. Ale nie będę się z tobą spierał - głos był ostry. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją dreszcz, coś jakby zgrzyt kredą o tablicę. Drżała od stóp do głów. Pomyślała, że to dziwne, że ten sam głos, który koił ją i przynosił jej ulgę, może być także nieprzyjemny i szorstki.
- Chciałbym jechać wiedząc, że zostawiam tu lepsze wrażenie. A ty nie chcesz mi na to pozwolić - teraz mówił miękko, aż niebezpiecznie - pomyślała.
- Pozwalam, pozwalam. Jedź już, byle prędzej! - w ciszy, która zapadła, Casey poczuła, że wstydzi się tych słów bardziej niż jakichkolwiek w życiu. Nie, koniecznie trzeba przeprosić. Nie pasuje do niej chamstwo, szczególnie wobec tego człowieka, już nieważne jak bardzo się jej naprzykrzającego. - Och, przepraszam, Dan - podniosła na niego oczy matowe od łez, choć nie chciała żeby widział. - Proszę, zrozum... Staram się sprostać wszystkim tym zmianom w moim życiu. I czasem trudno mi znieść wszystko inne - mówiła rwącym się głosem. Gorące koniuszki palców pogładziły jej policzek i lekko podrapały ją za uchem.
- Rozumiem co czujesz, ale czy nie byłoby ci łatwiej, gdybyś przestała ciągle walczyć ze mną... i ze sobą? Nie będziemy się już kłócić. Wrócę za tydzień od tej środy i wyciągnę cię stąd.
Casey oparła głowę na oparciu krzesła tak, że mogła patrzeć na niego bez nużącego ją wysiłku.
- Wstań. Casey - powiedział niemal szeptem. - Chciałbym zobaczyć czy możesz już stać, zanim odjadę.
Posłuchała machinalnie. Kolana były wątłe i chwiała się, ale wstała z krzesła, cały czas patrząc na niego. Czuła ciepło jego ciała, tuż obok siebie i gorąco krwi, nabiegającej do twarzy i pulsującej jej w skroniach. Zarumieniła się. By to ukryć opuściła głowę i spojrzała na jego ręce. Podniósł jej brodę, ich spojrzenia spotkały się. Wszelka jej własna, niezależna myśl zamarła.
- Chciałem zobaczyć, jak stoisz obok mnie - powiedział ciepło. - Bardzo pragnę cię objąć, ale nie śmiem sprawiać ci bólu. - Badawczo patrzyła mu w twarz, był ciekawy jej reakcji. - Jesteś zdziwiona?
Poruszyła bezgłośnie ustami. Były suche, oblizała je. Czuła się tak, jakby leciała w próżni, poddana silnemu prądowi spychającemu ją ku niemu.
- Jesteś... jesteś wyższy niż sądziłam - powiedziała.
- Tak samo ty. Cieszę się. Nie będę się musiał bardzo schylać, żeby cię pocałować - mówił tak cicho, że ledwie go słyszała.
Zadrżała. Chciała powiedzieć coś sensownego, coś przyjemnego, ale poczuła, że podtrzymuje ją kładąc rękę na jedynym miejscu na plecach, którego nie pokaleczyły odłamki szkła. To nagłe, zmysłowe doznanie sprawiło, że nie mogła już myśleć o niczym innym.
- Łatwo zwodzisz, moja Ginevro. Na pozór zdajesz się być typową kobietą wyzwoloną, ale w głębi ducha jesteś czuła, wrażliwa, pragniesz się na kimś oprzeć i dzielić z nim smutki i radości życia. Chciałbym być tym kimś, a ty mogłabyś chcieć mnie zaakceptować. - Uśmiechnął się, odsłaniając równe, białe zęby.
- Czemu ty zawsze musisz mnie złościć! - miała rozpaczliwą nadzieję, że on nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest poruszona i podekscytowana.
Roześmiał się.
- Jakoś nie mogę się powstrzymać. Jesteś wtedy taka piękna. - Głaskał ją lekko po karku. - Przytul się do mnie, na chwilę, zobaczysz jak ci będzie dobrze. Nie mogę cię objąć zbyt mocno, choć bardzo bym chciał - mówił monotonnie, te słowa nie mogły być rzeczywiste. Posłuchała go. - Czy to jest ta pokaleczona pierś? - ostrożnie dotknął bandaża czubkami palców.
- Tak - wymruczała cicho.
Stali tak długą chwilę, ona z policzkiem wtulonym w jego ramię, on delikatnie głaszczący jej głowę. Casey zamknęła oczy. Nie były potrzebne: dotykała jego koszuli, słyszała bicie serca, wdychała, znajomy już, miętowy zapach ust. Było jej tak dobrze, tak dobrze. Obejmował ją silnym ramieniem, chronił ją, pieścił.
- Nie. Nie... - powiedział łagodnie, gdy poczuł, jak najpierw się poruszyła, a potem próbowała się odsunąć. - Zostań ze mną i pocałuj mnie na do widzenia. Trzepoczesz się jak mały ptaszek. Chodź, pocałuj mnie. Będziesz miała dziesięć dni, żeby się zastanowić czy ci się podobało, czy nie.
O niczym nie myślała, zamknęła tylko oczy i podała mu usta. Przycisnął do nich swoje, lekko i czule, a Casey natychmiast oddała ten pocałunek, namiętnie i gorąco. Przeszedł ją dreszcz rozkoszy, zdała sobie sprawę, że całując ją unikał natarczywości.
- Żadna z kobiet moich marzeń nie jest tak słodka, moja Ginevro - czuła jego oddech. Jego oczy lśniły, kręciło się jej w głowie, znowu się całowali. Wtulili się jedno w drugie, z ufnością i oddaniem, jakby chcieli udowodnić sobie, że nie boją się przemijania. Potem odszedł.
- Uważaj na siebie, kiedy mnie nie będzie. - Wrócił jeszcze.
- Ty też - wymruczała wstydliwie.
Uśmiechnął się, jego ostatni pocałunek był delikatny jak szept. Nagle, jakby przemocą, oderwał się od niej i gwałtownie wyszedł z pokoju.
Casey patrzyła znowu na zamknięte, znieruchomiałe drzwi i zastanawiała się, jakież to dziwne szaleństwo opanowywało ją, kiedy była z Danem. No, teraz to już na pewno ostatni raz się z nim widziałam. Całowanie się było... hmm, rozkoszne, ale koniec z tym. Trzeba myśleć o ważniejszych rzeczach.
Zdjęła szlafrok i położyła się do łóżka, ale jakoś nie mogła myśleć o tych ważniejszych rzeczach. Przed oczami miała ciągle wysokiego mężczyznę o ciemnych włosach.
Rozdział 4
- Na pewno wszystko dobrze?
Casey uśmiechnęła się szeroko do Judy. - Skąd! Zaraz popruję wszystkie szwy i będziesz musiała dzwonić po felczera.
- Nareszcie cię poznaję, mądralo - Judy podała jej oszronioną szklankę w papierowej serwetce. - To koktajl Daiquiri. Pij i mów skąd ta nagła decyzja o powrocie do domu. Źle ci tam było?
- Chyba nie mogłabym tam usiedzieć ani dnia, ba!, ani godziny dłużej. - Casey rozsiadła się wygodnie i rozejrzała po swoim pokoju. - Widzę że dbałaś o moje kwiaty. Dzięki.
- Pewno. - Judy przeciągnęła się na drugim końcu kanapy. Miała osiem wolnych dni. Jej linia lotnicza raz na kilka miesięcy dawała jej odetchnąć. - No dobrze. Gadaj, co się dzieje. Aha. Świetnie wyglądasz, jak na tę jatkę.
Casey zauważyła jej badawcze spojrzenie. Były przyjaciółkami na tyle już długo, by pozbyć się fałszywej skromności.
- Od kiedy to ci, którzy uciekli spod łopaty wyglądają świetnie?
- Nie muszę ci chyba mówić, że miałaś cholerne szczęście.
Judy była niewysoką blondynką o szerokim, zaraźliwym uśmiechu i niewyczerpanej energii. Nie była może piękna, ale była ładna. Casey nauczyła ją zręcznie i dyskretnie podkreślać najlepsze strony jej urody: wielkie, brązowe oczy i nieskazitelnie gładką skórę.
- Tak. Mam szczęście że uszłam z życiem, ale wszystko w tym życiu jest zrujnowane. - Zamknęła na moment oczy, ale zaraz znów patrzyła na Judy. - Wiesz, po tym wszystkim co mi się przydarzyło widzę jasno, że jesteś niezastąpiona. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że Neil mnie wyrzucił. Po tylu latach...
- Neil Hamilton to nędzny parszywiec. Pracowałaś już przecież dla firmy kilka lat, gdy on przyszedł. Cały czas był zazdrosny o twoje umiejętności. A od kiedy zignorowałaś jego rady - czekał tylko na sposobność, żeby cię zwolnić.
- Ale najgorsze jest to, że ma prawo. Nie nadaję się już do pracy w reklamie. Judy żachnęła się.
- Teraz może nie, ale później? Boże, przecież setki kobiet cierpią z powodu różnych znamion na rękach czy na twarzy. Mogłabyś być dla nich prawdziwym ratunkiem ucząc je, jak mogą dobrze wyglądać mimo swej niedoskonałości. Wtedy dosłownie zabijałyby się dla kosmetyków „Allure".
- Hmm, to brzmi rozsądnie. Ale Neil na to nie pójdzie.
- „Allure" nie jest jedyną fabryką kosmetyków na świecie - odparła zapalczywie Judy. - Jest na przykład taka japońska firma, która stara się zaczepić na amerykańskim rynku. Spotkałam raz jej przedstawiciela, mogę załatwić ci wywiad.
Casey bezwiednie podniosła rękę i pogładziła palcami pocięty policzek. Aż się spociła na samą myśl o serii wywiadów, których musiałaby udzielić, by dostać pracę. Czy zniosłaby to nachalne gapienie się na nią, te wścibskie pytania? Czy mogłaby znów zaufać swemu profesjonalnemu instynktowi? Nie była tego pewna.
- No... może później. Na razie wzdragam się na samo słowo „wywiad". Muszę się pozbierać, muszę pomyśleć, jak mam się wziąć w garść. Ubezpieczenie pokryje koszty operacji plastycznej, a Dan obiecał zająć się rachunkiem za szpital. Mam jeszcze trochę oszczędności, a i Eddie zjawił się wreszcie z moimi pięcioma setkami, ale muszę jednocześnie gdzieś pracować.
- Dobra, rozumiem. A co chcesz robić? W kosmetykach można znaleźć też i inną pracę, nie tylko reklamową.
- Nie, mam dość kosmetyków - powiedziała Casey stanowczo.
- Ale zastanów się! Chcesz lekką ręką odrzucić wieloletnie doświadczenie?
- Nie, przecież ze swego doświadczenia, choćby nawet się chciało, nie można zrezygnować. Ale teraz muszę to przerwać. Może kiedyś jeszcze powrócę, ale teraz nie. Na pewno nie.
Judy opróżniła swoją szklankę i spuściła nogi z kanapy.
- Co powiesz na jeszcze jedną szklaneczkę?
- Powiem: cześć, następna szklaneczko, mogę się zalać.
Casey zamknęła oczy, gdy Judy nalewała drinki. Nagła decyzja opuszczenia szpitala, sprzeczka z doktorem Mastersem, który raz po raz przypominał jej, że Dan Murdock chce ją tu zastać po swoim powrocie, wreszcie pakowanie, telefonowanie do Judy i jazda do domu kosztowały ją więcej sił, niż przypuszczała.
- Muszę się wyrwać spod wpływu tego faceta, bo inaczej wytresuje mnie tak, że będę mu skakała przez płonącą obręcz - zwierzyła się.
- Ach, mówisz o Danie Murdocku. Ja tam gotowa byłabym skakać na pierwsze jego skinienie - powiedziała Judy spokojnie i usadowiła się na kanapie.
Casey żałowała, że poruszyła ten temat. To przez drinka.
- Ha! I na czyje jeszcze?
- Daj spokój, nie podoba ci się? Toż to przecież Tom Selleck i Burt Reynolds stopieni w jedno!
- Nie jest w moim typie. Nie lubię władczych facetów.
- Gadanie. Jeśli tylko miałabym kogoś, kto by mnie ubierał w jedwabie, obwoził limuzyną i w ogóle stawał na głowie, mógłby sobie być władczy, ile wlezie.
Casey parsknęła śmiechem.
- Takich jest mnóstwo. A co z tym Grekiem, który, zamiast lecieć do Nowego Jorku, koczował na schodach pod twoimi drzwiami?
- Był gruby. Cała bym się schowała pod jego podwójnym podbródkiem - Judy skrzywiła się i znów rozśmieszyła Judy. - Ten facet leciał na ciebie, Casey - powiedziała już serio. - Zarzucił mnie mnóstwem pytań na twój temat.
- Mam nadzieję, że się wykręciłaś sianem.
- Moja droga, powiedziałabym mu nawet, jak zrobić bombę wodorową,. gdyby był rosyjskim szpiegiem.
- Ładna z ciebie koleżanka.
- To nie moja wina. To przez te metr osiemdziesiąt bitej męskości. Dlaczego podczas żadnego z mych lotów nie wpadł mi w oko taki jak on? - rozmarzyła się. - Wiem, że jego rodzina to przedsiębiorcy drzewni, ale chyba nie to nadało mu taki... potężny wygląd. Pewnie, że to jakieś drzewo mogło mu spaść na łeb i trochę skrzywić nos, ale kiedy zobaczyłam te zdjęcia w magazynie sportowym, no, no. - Jej ciemne oczy strzeliły do Casey. - Tak, a więc... zagadka się wyjaśniła. Pewnie ci o tym mówił. Czemu mi nic nie powiedziałaś? - Judy udawała niewiniątko.
- Nie, opanuj się. O czym ty gadasz? - Casey była zdumiona. Wiedziała, że Judy drażni się z nią, bo umierała wprost z ochoty wypaplania wszystkiego. Zresztą Casey uwielbiała ten ton ich rozmów: mówienie o rzeczach ważnych lekko, jakby były bez znaczenia.
- No tak, wiedziałam, że puściłabyś parę z ust, gdyby ci powiedział. Ale to dziwne, że nic nie wspomniał. Więc, kiedy otworzyłam to pismo i zobaczyłam jego zdjęcie i wielki nagłówek: „Kanada w hołdzie swemu asowi futbolu" - aż podskoczyłam na fotelu i wrzasnęłam na cały samolot: Znam go! Znam go, on jest wspaniały!
- E, futbol. Myślałam że powiesz, że jest senatorem czy coś takiego.
- Senatorem? A któż by się podniecał jakimś grubym, starczym senatorem?
- No to przynajmniej gubernatorem.
- A, tam! Nie jesteś zdziwiona? - Judy była rozczarowana.
- Właściwie nie. Pan Lancelot na polu bitwy na pewno czuje się jak u siebie w domu bez względu na to czy to będzie boisko futbolowe, czy turniej rycerski.
- Ale czemu ci nic nie powiedział? Albo mnie? Siedział u mnie godzinami, kiedy pakowaliśmy twoje rzeczy.
- Ja myślę. Aha, może podrzucisz mnie jutro wozem, chciałabym się rozejrzeć za jakimś dobrym i mało używanym autem. Moje jest kompletnie zniszczone. Ci z ubezpieczenia przysłali mi czek, ale to nie wystarczy na kupno nowego.
- O.K. Może uda się nam znaleźć jakąś lekko podstarzałą bryczkę, wyciąganą z szopy tylko na niedzielne przejażdżki do kościoła i z powrotem.
Judy dopiła swego drinka i postawiła szklankę na stoliku.
- Ale, ale. Mam ekstrarandkę jutro wieczorem - powiedziała, a jej brązowe oczy mignęły żywo. - Wiesz, jest diabelnie przystojny, wysoki, czarnowłosy, z wąsikiem i pięknymi, niebieskimi oczami. Przeniósł się tu z Jacksonville i ma najbardziej seksowny, południowy akcent. Sprowadzę ci go tu, zanim wyjdziemy.
- Czy znasz kogoś, kto wynająłby mój pokój na kilka miesięcy?
- Co? Chcesz wynająć? Co ci, na Boga, chodzi po głowie?
- Nie wiem jeszcze, ale chyba wyjadę z Portland. Może do Salem albo do Corvallis. Każde z tych miast jest wystarczająco blisko, bym mogła dojeżdżać samochodem na konsultacje lekarskie. Nie stać mnie na jednoczesne wynajmowanie dwóch mieszkań. A tego tu, może trochę później, jeszcze będę potrzebowała. Najprościej będzie podnająć je komuś, ja wiem?... na pół roku.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Jak najszybciej. Na przykład w sobotę, jeśli tylko znajdę samochód.
- Wątpię, czy możesz prowadzić choćby przez kilometr - zaprotestowała Judy. - Jesteś słaba jak nowo narodzone kocię. Cóż u licha cię tak gna?
- Nie chcę się z nikim widzieć. Ani z Lindą, ani z nikim z pracy. Ani tym bardziej z nikim z paczki, z którą chodziłam na plażę tego lata. Nie zniosę ukradkowych spojrzeń i opiekuńczych gestów. Muszę trochę pobyć sama.
Judy zamrugała oczami.
- Dobrze, dobrze. Cholera, chyba wiem jak musisz się czuć. Ale pozwól, że to ja cię zawiozę gdzie tylko będziesz chciała. Pomogę ci znaleźć pokój i zainstalować się. Wrócę autobusem albo samolotem. I nie musisz od razu wychodzić i szukać pracy, co? Odpocznij sobie kilka tygodni, żeby się pozbierać.
- Nie będę mogła, jeśli będę musiała się martwić o to mieszkanie.
- Zostaw to mnie. Może wypuszczę je Glenowi. Ach... - zatarła ręce i aż mlasnęła językiem. - Czy to nie byłoby świetnie?
- Glenowi, temu gładyszowi z Jacksonville?
- Jemu właśnie - Judy była zuchwała. - Czyż nie zręcznie to wymyśliłam?
- Świetnie. Jeśli potrafisz to dobrze rozegrać.
- Będę się starać, słowo harcerza. No, zmykam teraz, odpocznij trochę. - W drzwiach odwróciła się. - Wiesz, tęskniłam za tobą.
- Ja też za tobą tęskniłam. Dzięki za wszystko - głos Casey był drżący. Judy zawsze, jeśli tylko mogła, skrywała swoje poważne uczucia.
- A tam! Drobiazg - niedbale machnęła ręką. - Co dzień ratuję życie jakiejś nieszczęsnej dziewicy. Pa! Do zobaczenia rano.
Całymi dniami mogłaby gadać, a tego, na pewno, by nie powiedziała - pomyślała gorzko Casey. „Nieszczęsna dziewica". Jeszcze trzy tygodnie temu te słowa nie znaczyłyby nic. A teraz - niosły obraz twarzy Dana Murdocka.
Po tym, jak odleciał do Japonii, przez dwa dni porządkowała myśli i doszła do wniosku, że żadne ich kontakty nie wchodzą w grę. Nie chciała się do niego przywiązywać i wzgardziła tym dotąd nie znanym jej, delikatnym motylem uczuć, wzbijającym się wysoko, kiedy On ją całował. Będąc w takim stanie - myślała - nie mogła go naprawdę zainteresować. Postanowiła trzymać się z daleka od jakiejkolwiek gry, którą usiłował prowadzić. Pewnie był typem mężczyzny wiecznie cierpiącego, wmówił w siebie, że ponosi całkowitą odpowiedzialność za wypadek i postanowił za to odpokutować. Nie, za nic nie przekona jej do pracy w domu jego matki. Pomoc domowa! Toż to jeszcze jeden wymysł jego poplątanej wyobraźni!
- Dlaczego właśnie Newport? - Judy nacisnęła pedał gazu, samochód nabrał szybkości i wyprzedził wielką ciężarówkę, załadowaną kłodami drewna.
- Nie wiem. Newport jest miłe i całkiem ciekawe. Posiedzę sobie w domu jakieś dwa czy trzy tygodnie, pocieszę się samotnością, a potem zacznę szukać pracy. Sezon turystyczny już się kończy, powinnam znaleźć coś sensownego.
Casey czuła się znacznie lepiej z myślą, że znów zaczyna sobie radzić. Tył wozu zapchany był ciuchami, książkami, jej małym telewizorkiem i kompletem bielizny. Spojrzała na Judy. Jej krótkie włosy fruwały śmiesznie na wietrze, wpadającym przez otwarte okna. Casey szczelnie okręciła głowę chustką, pedantycznie zawiązując węzeł pod szyją. Nie chciała odsłaniać czoła i uszu.
- Zobacz, jakie wielkie wiśnie! - wykrzyknęła Judy. Napis na szyldzie głosił: „Wiśnie, benzyna i domki do wynajęcia". Judy skręciła w zatoczkę; w pół godziny później napis „do wynajęcia" zdjęto. Stację benzynową i sklep z owocami prowadziło stare małżeństwo z Salem. Pomiędzy drzewami kryły się cztery domki. Casey wzięła ten na skraju. Miał tylko jedno pomieszczenie z łazienką, pachniał wsią, ale był wygodny i niezbyt oddalony od plaży.
- Chciałabym tu pomieszkać z tydzień - powiedziała Judy, gdy już rozładowały samochód. - Może w autobusie do Portland spotkam jakiegoś przystojniaka. Szeroka pierś, wąskie biodra i umięśnione uda.
- Nie licz na to.
- Prawda. To on pierwszy cię zobaczył.
- Mówiłam ci, nie chcę już słyszeć ani słowa o Danie Murdocku!
Judy została do poniedziałku. Rano pojechały do Newport, skąd miała autobus do Corvallis. Casey zrobiła zakupy i wróciła do swojej chatki.
Wtorek i środa minęły szybko.
Środa była właściwie nieco gorsza. Nie mogła pozbyć się myśli, że to dziś Dan wraca z Japonii. Po jego odjeździe powiedziała sobie, że to dobra sposobność, by przerwać jego wizyty w szpitalu. Uregulował już koszty leczenia. Trzeba przyznać, że nie darł kotów z jej agentem ubezpieczeniowym. Powiedział, że sprawa jest prosta i jasna: jego firma płaci.
W pewnej chwili orzekła, że Dan był doskonałym aktorem. Robił wrażenie serdecznego, czułego. Gdyby dłużej przebywała z nim zakochałaby się, zanim by się spostrzegła. Aż się wzdrygnęła od takich myśli. Mógł być jeszcze jednym Eddiem Farrow, z żoną i sześciorgiem dzieci czekających w domu.
Pod koniec tygodnia Casey mogła już chodzić pieszo do miasta bez większego wysiłku. Ze spokojną rozwagą snuła plany ułożenia swego życia. Za kilka tygodni pojedzie do Salem albo do Corvallis i przejrzy oferty pracy. To nie musi być nic szczególnie ważnego, wystarczy, jeśli będzie mogła związać koniec z końcem, czekając na serię zabiegów u chirurga plastycznego. W wolnych chwilach po pracy będzie szyła dla małego sklepiku, który chciała założyć w jednym z małych miasteczek na wybrzeżu. Odzież ręcznej roboty po umiarkowanych cenach. Była dobrą szwaczką, sama szyła dla siebie, dżinsy, które uszyła według własnego pomysłu służyły jej latami. Lubiła to i wiedziała, że ma do tego dryg: dodając to i owo robiła z rzeczy banalnych wyjątkowe. Często całe dnie spędzała w magazynach mody, sporządzała wyciągi i robiła szkice.
Tak, teraz, kiedy już miała cel, świat przedstawiał się jej jaśniej. Wkrótce zapomni o ciemnoszarych oczach, kanciastej szczęce i lekko skrzywionym nosie.
W piątek pojechała samochodem do miasta. Kupiła nową książkę swej ulubionej autorki i kilka ilustrowanych magazynów. Wieczorem, po kąpieli, ułożyła się wygodnie w łóżku i zaczęła czytać. Akcja tak ją wciągnęła, że przestraszyła się, gdy nagle zapukano do drzwi. Stukanie powtórzyło się, usiadła na posłaniu.
- Tak? Kto tam? - spytała i sięgnęła po szlafrok.
- Telefon do pani - głos był niski i stłumiony, ledwie mogła rozeznać poszczególne słowa. Opatuliła się starannie szlafrokiem i rzuciła okiem w lustro sprawdzając, czy aby włosy porządnie kryją uszy i zasłaniają czoło.
- Telefon? Do mnie?
- Tak.
Musiało się stać coś strasznego, skoro Judy dzwoni o takiej porze. Rzuciła się do drzwi. Otworzyła je i... Bezwiednie zakryła usta dłonią. Wytrzeszczyła oczy, przeszedł ją lodowaty dreszcz.
Na zewnątrz, na szeroko rozstawionych nogach, stał Dan. Wcisnął ręce do kieszeni starej, znoszonej bluzy i patrzył jej prosto w oczy. Pomyślała, że mógłby rzucić się na nią i mocno potrząsnąć. Ale gdy przemówił, usłyszała głos opanowany, zimny jak lód:
- Właśnie się wprowadziłem, tu, obok. Chciałbym pożyczyć szklankę cukru.
Rozdział 5
- Dan - wyszeptała Casey nie wierząc własnym oczom.
- Casey, kochanie - coś dziwnie miękkiego było w jego głosie, jakby chciał ją uspokoić, ukoić, jak wtedy, w nocy, gdy obudziła się z zabandażowanymi oczami. Otrząsnęła się.
- Co ty tu robisz?
Wszedł do pokoju, zamknął drzwi i oparł się o nie plecami.
- Przyszedłem po moją Ginevrę - powiedział po prostu.
- Słuchaj, Dan - powiedziała, błagalnie patrząc mu w oczy. - Dosyć mam zmartwień w życiu. Zrozum, muszę się wziąć w garść, znaleźć pracę, zacząć wszystko od nowa. Nie przeszkadzaj mi w tym. Już wszystko sobie obmyśliłam i w moich projektach na przyszłość nie ma dla ciebie miejsca.
Odepchnął się od drzwi i nagle znalazł się tuż przy niej. Wydawało się jej, że jest jeszcze cięższy i potężniejszy niż zwykle. Niemal prymitywny.
- Skąd jesteś taka pewna - spytał prawie ironicznie.
- To moje własne życie, w niczym niepodobne do twojego. - Zaśmiał się na te słowa. Miała ochotę uderzyć go w twarz. - Przestań się śmiać! - Wodziła oczami po jego twarzy, zirytowaną. - Dlaczego? Dlaczego ciągniesz ten związek? Przecież jestem dla ciebie zupełnie obca!
- Obca? - Patrzył w zamyśleniu, jego palce bawiły się kosmykiem jej włosów. - To prawda, że nie znamy się długo. Ale z tego, co widzę, jesteś inteligentna, dowcipna, masz kapryśne usposobienie. Wiem więc, że nigdy bym się z tobą nie nudził, nawet przez milion lat. Od samego początku wiedziałem, że w jakiś niepojęty sposób pasujemy do siebie. I ty mi mówisz, że jesteś obca?
Rysy Casey stężały jakby wykute w kamieniu, oczy patrzyły zimno.
- Jeśli szukasz kogoś, z kim mógłbyś się rozerwać w łóżku, to daj sobie spokój. To nie w moim stylu.
Ujął ją pod brodę i przytrzymał tak, żeby na niego patrzyła.
- Uwierz mi, Casey. Te rozrywki z tobą nigdy by mi przez myśl nie przeszły. - Głaskał jej ramiona. - Och, nie wiem, gdzie można cię dotykać - powiedział ze smutkiem. Ostrożnie próbował ją objąć, ale patrzył przy tym uważnie, czy aby nie sprawia jej bólu.
Nie słuchała wcale, widziała tylko jego usta, gdy się ku niej nachylał. Instynktownie podniosła rękę, ale gdy dotknęła nią jego wypukłej piersi - jej gest przestał być obronny. Całował ją namiętnie - wolno i zmysłowo i ona go całowała, chcąc panować nad jego podnieceniem. Wdychała zapach jego wody po goleniu, jej język rozkoszował się świeżością jego ust. Oddychał szybciej, czuła uderzenia jego serca, choć obejmował ją niezbyt mocno, ostrożnie. Przesunął ręce w dół, na jej biodra i gładził je pieszczotliwie, całując ją mocniej w rosnącej gorączce. Resztką zdrowego rozsądku pojęła, że wciąga ją na niebezpieczny grunt, że koniecznie musi coś zrobić i to zaraz, bo za chwilę może być za późno.
- Dan,... proszę - ledwo mogła to powiedzieć. Sięgnął ręką, by zebrać włosy z jej twarzy. Wyrwała mu się. - Zostaw! - odwróciła się i nerwowymi ruchami dłoni szarpała nierówne kosmyki, opuszczając je na oczy.
Stał za nią, blisko, ujmując jej ramiona.
- Casey - jego głos drżał. - Wiesz, że nie przyjechałem tu na jedną noc - przytulił się do niej, szorstki zarost skrobał ją w policzek, czuła wyraźnie puls jego serca. Pocałował ją pieszczotliwie pod uchem. - Kiedy będziemy się kochali, chcę, żebyś była już w pełni sił. Bo nie wiem, czy zawsze będę mógł być delikatny, moja Ginevro.
- Proszę, nie nazywaj mnie tak. Wiesz przecież, że nie było nigdy żadnego zamku Camelot ani żadnej królowej Ginevry - rozpaczliwie próbowała zachować zdrowy rozsądek.
- Kto ci tak powiedział? Ależ to oczywiste, że istniał i Lancelot, i jego królowa, i Merlin, i Morgan Czarodziejka dlatego, że w nich wierzymy! - Ujął dłońmi jej głowę, obróciła się. - Nie bój się. Nasza miłość także dla mnie jest nowością. Jeszcze kilka tygodni temu nie pomyślałbym, że mogę się w kimś zakochać, że mogę ciągle o kimś myśleć. Musiałem tu do ciebie przyjechać, pobyć z tobą choć trochę, może odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego w tobie jest, że mnie tak bardzo fascynuje? - Objął ją w talii. - Czy nie boli, kiedy cię tu dotykam?
- Nie - wyszeptała. - Ból czuję jeszcze tylko w dwóch miejscach.
- Pierś i ucho? - Kiwnęła głową. - Będę uważał, obiecuję - patrzył w jej oczy, pochylił głowę, ucałował ją znowu. Stała przy nim, spokojna, nieruchoma. Zamykała oczy, kiedy ją całował, rozsmakowywała się w dotyku jego ust. Ujął jej dłonie i położył je na swych ramionach. - Pocałuj mnie - prosił. Potem rzekł: - Masz zimne ręce. Wracaj do łóżka.
Nieśmiało, z wahaniem oddała mu pocałunek i cofnęła się.
Nie dał jej odejść, znów wziął ją w ramiona. Bez słowa poprowadził ją do łóżka i ułożył na pościeli. Dotknął jej bosych stóp.
- Zimne jak lód. Czemu nic mi nie mówiłaś? - Wziął najpierw jedną, potem drugą stopę w swe szerokie dłonie aż poczuła, że ciepło powraca. Leżała jak w transie aż do chwili, kiedy sięgnął do paska szlafroka.
- Nie, nie, zostaw! - złapała go za rękę. Popatrzył na nią.
- Cśś. Nie zrobię ci krzywdy, zaufaj mi. - Było coś tak czułego i cierpliwego w jego głosie, że wbrew swym obawom ustąpiła. Powiedziała słabo, błagalnie:
- Nie, nie chcę zdejmować...
- Dobrze, dobrze. Ale właź pod koc. - Zdjął z poduszki otwartą książkę i położył na stoliku. Potem przykrył Casey i sam zaczął rozpinać guziki bluzy. Spojrzała na niego w panice.
- Umieram z głodu. Mam nadzieję, że znajdę coś w twojej lodówce. - Rzucił bluzę na skraj łóżka i wszedł do malutkiej kuchenki, którą niemal w całości wypełnił swym potężnym ciałem. - Nie miałem czasu, żeby choć na chwilę się gdzieś zatrzymać. Musiałem znaleźć to twoje osiedle przed zmrokiem. - Poruszał się cicho. Wziął ser, chleb, jajka i położył na stole. - Zrobię sobie omlet z serem. Chcesz? - zanim przecząco pokręciła głową, odwrócił się, by wyjąć patelnię. - Tak, to jest to. Jajka w niczym się tak fajnie nie smażą jak w grubej, żelaznej brytfannie.
Casey obserwowała go zaciekawiona, lekko uśmiechnęła się, gdy uważnie rozbijał jajka. Nagle uświadomiła sobie, że jest jej dobrze, że czuje się cudownie, gdy on krzątał się tuż obok, zaabsorbowany. Cóż to było takiego, co przykuwało do niego jej wzrok, czemuż to miała wrażenie, że jest jej taki bliski, tak dobrze znajomy? Świetnie sobie radził w kuchni. Nalał oliwy na patelnię, chwycił ją przez szmatkę i zręcznie poruszył tak, by gorący tłuszcz rozlał się równomiernie.
Pogwizdując wyrzucił na talerz gruby, pulchny omlet i uśmiechnął się do niej, zadowolony.
- Zazwyczaj, kiedy chcę się wykazać moimi kuchennymi talentami, wszystko idzie źle. Ale dziś mam chyba dobry dzień. - Ukroił kromkę chleba i z talerzem w ręku powędrował do jej łóżka.
- Pani, spróbujcie proszę - rzekł dwornie i mrugnął wesoło. Casey po prostu nie mogła nie odpowiedzieć.
- Słucham was, panie - odparła z powagą. - O, gdybyście tylko panie byli równie zręczni w szermierce, jak jesteście z patelnią - jej oczy śmiały się do niego.
Postawił talerz przy niej, na łóżku.
- Równie zręcznie radzę sobie z prędkimi w gębie podwikami, pani. - Podniósł się. - Chętnie wam pokażę, gdy tylko okazji stanie.
Casey nie mogła się opanować i wybuchnęła śmiechem. Czuła się wspaniale, odprężona i pogodna. Właściwie to nigdy nie było jej tak dobrze.
- Chcesz jeszcze? - Dan usiadł na krześle obok łóżka trzymając swój talerz.
- Nie, dzięki. Właściwie to nie byłam głodna, ale twój omlet pachniał tak smakowicie, że nie mogłam się oprzeć.
Włączył potem telewizor i, jakby to już robił setki razy, wyciągnął się w nogach jej łóżka.
- Obejrzymy tylko wiadomości i pójdę sobie, żebyś nareszcie mogła się przespać. - Pomył już naczynia i sprzątnął w kuchni. - Jutro pojedziemy na targ mięsny i kupimy żeberka. Będziesz jadła jak królowa.
Casey z trudem przełknęła ślinę i zanim pomyślała, spytała:
- Jak długo będziesz mógł zostać?
- Och, nie wiem. A co, masz mnie już dość? Przeciwnie! - pomyślała. A na głos powiedziała:
- Nie zastanawiałam się nad tym. Jak mnie znalazłeś? Jedyną osobą, która wiedziała, że tu jestem, była Judy. Wprawdzie nie mówiłam jej, że chcę się ukryć, ale i tak pewnie się domyśliła, że nie mam ochoty się z nikim widzieć.
- Tak, to ona mi powiedziała, ale nie złość się na nią. Zmusiłem ją. Usiadłem na schodach i zagroziłem, że powiem jakiemuś Glenowi, że jestem jej mężem. - Roześmiał się. - Fajna z niej dziewucha.
- To nie fair - powiedziała Casey, ale uśmiechnęła się.
- Byle skutecznie!
- Słuchaj, czy Judy wynajęła już mój pokój?
- Tak, ma już kogoś, kto się nim zaopiekuje na pół roku. Potem z pewnością będziesz chciała wrócić. Bo, z tego co mówił doktor, przejdziesz kilka operacji, ale żadna z nich nie będzie wymagała leżenia w szpitalu. - Przez chwilę oboje milczeli. Dan oglądał dziennik, ale Casey była na to zbyt niespokojna.
- Jak tam twoja podróż? - przerwała milczenie.
- Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy zadzwoniłem i dowiedziałem się, że się wypisałaś ze szpitala.
- Dzwoniłeś z Japonii?! - nie posiadała się ze zdumienia, zdecydował się na taki koszt, żeby z nią porozmawiać!
- Przecież wiedziałaś, że zadzwonię. Jeszcze przedtem dzwoniłem z Meksyku - podniósł się i oparł na łokciu.
- Z Meksyku?
- Czemu nie poczekałaś na mnie? Przydałoby ci się tych kilka dni opieki więcej. Przestraszyła się wymówek, których jej jednak nie robił. Ale znalazła siłę na odpowiedź:
- Nie potrzebowałam twojej zgody, żeby wrócić do domu i tak samo nie potrzebuję twoich opinii na temat tego, co jest dla mnie dobre, a co nie. - Zadrżała jednak widząc, że jego twarz się zmienia. Ale nie była to zmiana w gniew, raczej w rozbawienie, które narastało, aż wybuchnął gromkim śmiechem.
- O, to jeszcze jedna rzecz, która mnie w tobie drażni - parsknęła ze złością. - Śmiejesz się zawsze w najmniej odpowiednim momencie.
- Nie, koniecznie muszę cię przedstawić moim braciom - powiedział, ciągle się śmiejąc. Podciągnął się na łóżku i leżał teraz obok niej z policzkiem opartym na dłoni.
Spojrzała na niego, ciemne oczy i zmysłowe usta były niebezpiecznie blisko.
- Wątpię, czy kiedykolwiek będziesz miał okazję. - Chciała jeszcze dodać: a poza tym wyłaź z mojego łóżka - ale wtedy domyśliłby się, że to jego bliskość budzi w niej drżenie.
- Na razie nie zawracajmy sobie tym głowy - pochylił się nad nią i szturchnął ją nosem.
- Uwielbiam twoje oczy. Przypominają oczy małego kotka: złote, okrągłe, przestraszone tak, jakbym mógł zrobić ci krzywdę. A przecież nie mogę. Za nic w świecie nie skrzywdzę mojego małego kotka - ostatnie słowa wymruczał, tak właśnie jak kot.
Objął ją, poczuła ciepło jego ręki na brzuchu i drgnęła. Wróciło do niej poczucie niezwykłej i silnej więzi pomiędzy nimi, jak wtedy, w szpitalu, kiedy uspokajał ją sam dotyk jego dłoni. Ostrożnie przesunął rękę i lekko położył ją na jej zdrowej piersi. Boże! Cóż miała robić! Był tak delikatny, taki... słodki. Gdyby tylko spotkali się wcześniej, ach, kochałaby go, kołysała mu głowę na swych piersiach, przytulała do nich z całych sił. Kochałaby go? A więc jest w nim zakochana! Nagle, gdy tylko sobie to uprzytomniła, odczuła siłę tego uczucia. Było potężne, było mocarne i wspaniałe. Chciała mu powiedzieć, że jest taka słaba, zmęczona i żeby ją kochał mocno, mocno - tak, jak... ona go kocha. Ale nie powiedziała nic. Leżała cicho wiedząc, że być może domyśla się wszystkiego, gdy pod swą dłonią czuje jak łomocze jej serce.
- Chciałbym z tobą zostać - czule szepnął jej na ucho. - Mógłbym spać tutaj - mówił jakby sam do siebie - ale jeszcze przycisnę cię w nocy i sprawię ci ból. Ach, moja kochana, gdybyś ty wiedziała, jak mnie kusisz! - westchnął. - Gdybym nie był rycerzem tak honorowym - porwałbym cię i dostał to, czego chcę - mówiąc to poszczypywał i łaskotał językiem jej ucho.
- Porwał i dostał to, czego chcę! - zakrztusiła się od śmiechu. - Czy nie jesteście aby zbyt dramatycznym, mój panie?
- Usiłujecie pani drwiną stłumić mój żar? Zmusza mię to do nauczenia was szacunku, jaki winniście swemu władcy.
Nie mogła już wytrzymać, uciekła ze swym uchem z zasięgu jego języka. - To łaskocze!
- Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Patrzyła mu w oczy, lśniące diabelskim uśmieszkiem, obejmował ją.
- Nie uwierzysz mi, ale nigdy nie byłem szczęśliwszy niż teraz - powiedział, a w głosie tym było tyle bólu, że odparła natychmiast, bez namysłu:
- Wierzę.
- A ty?
- Nie jestem... już smutna - szepnęła.
Dotknął nosem jej nosa, leżeli tak przez chwilę, ich usta niemal się stykały. Poruszył nimi tak cicho, że z samego ich ruchu odczytała:
- To dopiero początek.
Leżała spokojnie myśląc, że może przecież w każdej chwili odwrócić twarz. Ale nie, nie liczyło się nic oprócz jego szerokiej, silnej piersi obok, równego bicia serca, które czuła całym ciałem, poczucia spokoju i ulgi jakimi emanował. Choć nie mogła tego zobaczyć, wiedziała, że się do niej uśmiechał.
- Jesteś małym, ciepłym kotkiem. Zdaje mi się, że słyszę jak mruczysz - szepnął.
- Potrafię też drapać - mruknęła sennie.
Poszukał ręką jej dłoni. Delikatnie rozwarł jej palce i przytulił je do swego policzka. Sam wsunął rękę pomiędzy jej piersi, palcami pieszcząc szyję i usta. Jego gest był tak prosty i słodki, obudził w niej pragnienie dotykania i bycia dotykaną. Serce wypełniła jej czułość dla tego szorstkiego, a czasem nieznośnego mężczyzny. Poruszyła palcami i pogłaskała chropawą od zarostu skórę koło ucha.
Spojrzał na nią, było w tych oczach tyle rozmarzenia, że serce zaczęło jej walić jak młotem. Pocałował ją czule, niemal z czcią. To był miłosny pocałunek, więcej nawet, pocałunek zakochanego i taki też starała się oddać.
Całował ją czule, miękko, ale opierał się, gdy, położywszy rękę na jego karku, mocniej go w swoje usta wciskała.
- Kochanie moje. To na razie wszystko, co możemy mieć - wyszeptał i spojrzał jej głęboko w oczy.
Przez kilka zaczarowanych chwil Casey zapomniała o swoim lęku przed zbytnim zbliżeniem się do tego mężczyzny. Bycie kochaną i pieszczoną było dla niej uczuciem nowym i, dzięki niemu, daleko głębszym i silniejszym, niż mogłaby marzyć. Aż się jej kręciło w głowie, zamknęła oczy. Poczuła, że poruszył się. Wstał z łóżka. Powoli otworzyła oczy. Patrzył na nią.
- Nie wstawaj. Wyłączę telewizor, zgaszę światło i zamknę drzwi - wyciągnął rękę, podała mu swoją.
- Dobranoc, Ginevro.
- Dobranoc, mój panie.
Lekko ścisnął jej dłoń, a potem pogasił światła.
Odszedł. Zatęskniła za nim natychmiast, odwróciła głowę ku miejscu na poduszce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał. Ciągle czuła najdelikatniejszy cytrynowy zapach wody po goleniu. Zasypiała ze smakiem jędrnych, gorących ust, śmiejących się oczu, z uczuciem obejmujących ją silnie ramion. Nagle dobiegł ją odgłos klucza przekręcanego w zamku; oprzytomniała.
Drzwi otwarły się.
- Nie bój się, to ja. - Zamknął zasuwę. - Nie przygotowali mi łóżka. Ani mi się śni spać na gołym materacu - niepewnie, po omacku zbliżał się do łóżka. Usiadł, usłyszała stukot butów spadających na podłogę.
Coś ścisnęło ją w gardle, nie mogła powiedzieć ani słowa. Leżała, miętosząc w ciemności skrawek szlafroka, nagle wstrząsnęła nią świadomość, że będą, że muszą spać razem.
- Dan... - chciała wstać, ale powstrzymał ją.
- Masz jeszcze na sobie szlafrok? Zdejmij go, kochanie i chodźmy spać. Uff, jestem tak zmęczony, jakbym przejechał dziś całą Amerykę. - Podniósł koc i wśliznął się do łóżka. - Pocałuj mnie na dobranoc - łatwo odszukał jej usta, zdumiało ją, jakie to naturalne. - Nie będzie ci za gorąco w tym szlafroku?
- Nie.
- Jak chcesz. Daj mi rękę. Wcale nie chciało mi się od ciebie odchodzić, a kiedy zobaczyłem to gołe łóżko, pomyślałem, że to dobry pretekst by wrócić. - Ułożył się na plecach i trzymał ją za rękę. - Dobranoc, Ginevro. Jestem doprawdy najbardziej prawy ze wszystkich rycerzy króla Artura.
Rozdział 6
Casey obudziła się. Leżała na boku, z głową na krawędzi łóżka i odrzuconą poza nie ręką. Natychmiast zobaczyła drelichową bluzę Dana, przerzuconą przez oparcie krzesła. Zapragnęła obrócić się i popatrzeć na niego, zobaczyć jak wygląda, kiedy śpi. Usiłowała pogodzić ze sobą te sprzeczności, jakimi były wcześniejsze jej postanowienia i to, że mimo wszystko jednak spali razem, ale i chciała jednocześnie zachować pogodę ducha, niezakłóconą zbyt usilnymi rozmyślaniami. Nad swymi uczuciami zastanawiała się przez całą noc, w końcu zmęczenie zesłało jej błogi sen. Wszystkie pytania pozostały nie rozstrzygnięte.
Skoro już się przebudziła nie mogła leżeć bez ruchu. Plecy i noga aż ścierpły jej od długiego przykurczenia. Ostrożnie rozwiązała szlafrok i zdjęła go, starając się nie dotykać piersi. Powoli opuszczała stopy na podłogę. Ale przy pierwszym żywszym ruchu poczuła, że Dan już nie śpi.
Odwróciła się i zobaczyła, że się jej przygląda. Uśmiechał się leciutko i patrzył na nią ciepło, tkliwie.
- Przepraszam, nie chciałam cię obudzić.
- Nie, nie spałem już.
Popatrzyła na niego, przeszedł ją dreszcz podniecenia. Miał na sobie szorty, a koc, którym się owinął, uwydatniał jego prężne biodra. Ponad nimi widziała pięknie ukształtowany tors, gładki i harmonijnie umięśniony, jakby cudnie rzeźbiony ręką starożytnego artysty. Na widok jego czarującego uśmiechu drgnęło jej serce. Był wprost porażająco męski i atrakcyjny, fizycznie i psychicznie, to piękno było dla niej aż bolesne. Po raz pierwszy w życiu poczuła zwierzęcy, prymitywny zew płci, pożądanie silniejsze niż wszystko. Jęknęła prawie, gdy zdała sobie sprawę, jak bardzo jest zakochana, zakochania pierwszy raz!
Założył ręce pod głowę i przeciągnął się, raz i drugi, aż mu chrupnęło w stawach. Casey patrzyła na niego, zafascynowana. Nagle poczuła silne pragnienie, by przeciągnąć ręką wzdłuż jego wyprężonego ciała i zobaczyć, jakie jest twarde, jędrne i umięśnione. Narastało w niej napięcie, gdzieś z głębi, od środka. Wyprostowała się siedząc i zahuśtała nogą przewieszoną przez krawędź łóżka.
- Kochanie, daj mi ręcznik, wezmę prysznic w moim domku - zawołał, zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki.
Wzięła ręcznik z półki i podała mu przez nie domknięte drzwi, a potem zatrzasnęła je. Usłyszała, jak parsknął śmiechem. Doskonale mogła sobie wyobrazić chłopięcą, szelmowską wesołość na jego twarzy. Wiedział, że się jej podoba. Na widok swej twarzy w lustrze skrzywiła się. Czemu on nie chce zrozumieć, że są dwojgiem ludzi, których dzieli wszystko? Nic, nic nie mogła mu dać. Nie miała dość doświadczenia, by być dla niego dobrą partnerką w łóżku. Przecież mógł znaleźć sobie lepszą, na pewno mnóstwo dziewczyn kręciło się koło tak znanego sportowca. Ale nie, uwziął się właśnie na nią. Przywykła już do samotności w życiu i nie chciała zepsuć tego jakąś głupią, a bolesną, przygodą.
Rozebrała się i odwróciła ku wielkiemu lustru, wiszącemu na drzwiach. Może i jest pokaleczona od stóp do głów, ale nic nie może odebrać jej siły, wytrzymałości i dumy. Dobrze, a więc weźmie to na swoje barki, nie załamie się pod ciężarem skutków tej przelotnej miłostki. Z tym postanowieniem weszła pod prysznic i puściła wodę na cały regulator.
Kiedy wychodziła z łazienki Dan wchodził już w drzwi domku. Zatrzymał się na moment i. szeroko do niej uśmiechnął. Schował koszulę w spodnie i poprawił pasek. Miał na sobie niebieski pulower z aligatorem na kieszonce, pięknie leżący na jego wypukłym torsie. Mokre włosy i gładko ogolone policzki, pomyślała, że jest szybki i zręczny, skoro ogarnął się tak błyskawicznie i zdążył jeszcze wrócić, gdy ona dumała przed lustrem, kąpała się, ubierała i nakładała makijaż.
Nawet nie podejrzewała, jak ładnie wygląda. Obcisłe dżinsy podkreślały jej wysoką, szczupłą sylwetkę, a zielona, kraciasta bluzka harmonizowała z jej bursztynowymi oczami i blond włosami. Wodził za nią oczami z nieskrywanym podziwem. Nie mógł się opanować, by nie patrzeć na jej bujne piersi, których kształty zgadywał pod cienką bawełną koszulki. Mimowolnie dotknęła palcami guzików pod szyją sprawdzając, czy są zapięte. Od czasu wypadku nie nosiła biustonosza.
- Pewnie jesteś na diecie i na śniadanie wypijesz tylko małą kawkę? - drażnił się z nią.
- Muszę cię rozczarować. Jadam królewskie śniadania.
- Świetnie! - rzekł. - To chodź. Znam takie miejsce, gdzie dadzą nam fantastycznie jeść: szynka, świeże bułki i sos od pieczeni.
Zatrzymała się.
- Jak tam pogodą?
- Lepiej weź kurtkę albo sweter. Wieje dokuczliwa morka.
Casey otuliła głowę szalem i owinęła go wokół szyi. Wziął klucze i wyszli. Samochód, do którego ją prowadził, idealnie do niego pasował. Zupełnie nie mogła sobie wyobrazić, jak Dan wciska się do jakiejś sportowej torpedy, zawieszonej kilka centymetrów nad ziemią i sadowi w półleżącym fotelu. Siedzenia w samochodzie obciągnięte były miękką, żółtą skórą i służyły raczej dla wygody, niż dla ozdoby.
- Znasz te okolice? - spytała, gdy wyprowadził wóz na autostradę i skręcił na południe.
- Jasne. Jeżdżę tu na ślimaki. Ja i moi bracia jesteśmy tu kilka razy w roku, w sezonie. Nurkowałaś kiedy?
- Nie, ale zawsze miałam ochotę. - Chciała, by mówił jeszcze o braciach, ale odezwał się zanim jeszcze obmyśliła pytanie.
- Bracia zastępowali mi ojca, kiedy umarł. Miałem wtedy czternaście lat. Są ode mnie starsi, jeden o dwanaście, drugi o czternaście lat. Wiesz, chyba znalazłem się na świecie przez przypadek, zdaje się, że dla moich rodziców to była swego rodzaju niespodzianka - spojrzał na nią ze śmiechem. - Bracia rozpieścili mnie strasznie, ale i zalali sadła za skórę. We trójkę prowadziliśmy interes, ale ponieważ tylko ja jestem kawalerem, zwykle, w interesach jeżdżę ja. Coś mi się zdaje, że to się źle dla mnie skończy.
Jego ostatnie słowa zażenowały ją, więc odpaliła szybko, bez zastanowienia: - A... czy mają dzieci?
- Czy mają dzieci? Myślę, że żona Hanka na szesnaście lat małżeństwa w ciąży chodziła pięć. Mają siódemkę. Fred ma tylko piątkę.
- Nie lubisz dzieci? - spytała odrobinę zniżonym głosem.
- Jasne! Kto ci powiedział, że nie? Chcę mieć wszystko. Mam już dom, psa i ciężarówkę. - Spojrzał na nią przeciągle, zrozumiała, że czeka na odpowiedź.
- Bo... z tego, co mówiłeś, nie myślałam, że podzielasz upodobania braci do licznych rodzin.
- Rosłem w samotności. Tego nie życzę żadnemu dziecku. - Skręcił na parking przed długim, niskim budynkiem i zgasił silnik. Zanim wysiadł, zagadnął ją:
- A ty byłaś jedynaczką. Nigdy nie chciałaś mieć braci albo sióstr?
- Jeszcze jak! - powiedziała cicho. - Jedynaczka jest zostawiona sama sobie kiedy, na przykład, zachoruje matka albo... albo gdy ojciec jest łajdakiem. Zawsze, zawsze chciałam mieć brata lub siostrę.
Sięgnął do jej dłoni, które zwinęła w piąstki i ukryła w fałdach swetra.
- Zawstydzasz mnie. Użalam się nad moimi szczenięcymi latami, a mam przecież przynajmniej moich braci i ich rodziny.
Odwróciła głowę i udawała, że patrzy przez tylną szybę. Oczy miała pełne łez.
- Idziemy wreszcie coś zjeść? - oblizała wyschnięte wargi, żałując teraz, że powiedziała mu o sobie tak dużo. Poprawiła dłonią włosy opadające na czoło.
Po śniadaniu pojechali do Newport, zaparkowali samochód i spacerowali po całej dzielnicy handlowej, przystając przed wystawami sklepów i grzebiąc w ulicznych straganach z drobnymi upominkami. Casey zatrzymała się przed witryną małego sklepiku. Był pusty. Uwolniła dłoń, by przyłożyć ją do szyby i zajrzeć w głąb opróżnionego pomieszczenia. Zobaczyła wyłożone drewnianą boazerią ściany i podłogę z szerokich, nawoskowanych desek. Jakże byłoby to odpowiednie do jej sklepu. W drzwiach wisiał napis: „Na sprzedaż". Niestety, to nie wchodziło w grę.
- Myślę o otwarciu sklepu z odzieżą własnej roboty. - I gdy tak szli chodnikiem, opowiedziała mu o swoich projektach i o tym, że zamierzała pracować zimą i na wiosnę mieć już co wstawić do sklepu. Słuchał jej uważnie.
- A więc lubisz szyć. A czy umiałabyś uszyć męską koszulę?
- Nigdy nie próbowałam, ale czemu nie.
- Za żadne skarby nie mogę nigdzie znaleźć koszuli, która byłaby odpowiednio szeroka w ramionach i nie wisiała jak wór w talii, a jeszcze do tego była dość długa, by ją można było chować w spodnie.
- E, to drobiazg. Trochę dodać, trochę odjąć. Zrobię z ciebie moją modelkę, albo nie, będziesz moim chodzącym szyldem! Uszyję ci koszulę ze znakiem firmowym na plecach.
- A czy tę bluzkę sama uszyłaś?
- Mhmm. I spodnie też. Przystanął i obrócił ją dookoła.
- Nie, żartujesz! - Opuścił rękę ku jej biodrom i wetknął palce do kieszeni. - Masz nawet własny znaczek. „Casey", No, nie, ja znalazłem prawdziwą kobietę! - rzekł jakby sam do siebie. - Jest nie tylko piękna, ale i niezależna, sprytna, utalentowana i ambitna!
Uśmiech zamarł na jej twarzy. Dan zrozumiał natychmiast, że popełnił błąd. - Co się stało? Co ja takiego powiedziałem?
- Nic. Nieważne. - Ruszyła przed siebie z rękami w kieszeniach. Uch, musiał przypomnieć jej o bliźnie, a zapomniała o niej tego ranka!
Czekała na niego przy samochodzie. Bez słowa zapuścił motor. Wyjechali najpierw na główną ulicę, a potem na autostradę biegnącą wzdłuż wybrzeża. Ale nie ujechali nawet kilku mil, gdy Dan skręcił nagle w piaszczystą drogę wiodącą ku plaży. Zatrzymał wóz. Siedzieli patrząc na bezmiar Pacyfiku.
- Chcę wiedzieć, co cię tak uraziło. - Ściskał rękami kierownicę, władczo, zza zwężonych powiek patrząc na Casey.
- Serdecznie gardzę nieszczerością - powiedziała powoli, dobitnie, lodowato.
- Nieszczerością? Ależ wszystko, co mówiłem, to szczera prawda!
- Kłamiesz - syknęła. - Znam się na tym. Mój ojciec latami recytował takie gotowe teksty!
- Nigdy nie przyrównuj mnie do Edwarda Farrow. Ani do żadnego innego faceta. Był wściekły. Nie mogła się ruszyć z miejsca, złapał ją za ramiona. - Tak, ja wiem, co ci chodzi po głowie. - Jego wzrok przykuwał ją do siedzenia. Siedziała jak trusia, ze strachu zaciskając dłonie.
- Przestań wreszcie układać mi życie. Nie masz prawa.
- Mam prawo i wiesz o tym, i to niezależnie od tego czy masz odwagę to sobie przyznać, czy nie. Kłopot z tobą polega na tym, że jesteś, do cholery jasnej, za bardzo dumna. Przesadziłbym mówiąc, żeś próżna, ale blisko tego, Casey. Blisko.
- Nieprawda! I przestań tak... badać i wiecznie rozszczepiać mnie na drobne!
- Boisz się, że przejrzę, co się kryje pod tą piękną powłoką - parsknął. - Cała ta feministyczna propaganda wyprała ci mózg. Źle jest dla kobiety dzielić jej życie z mężczyzną, dzielić jego radości, jego ambicje, wyjść za niego za mąż i mieć dzieci. A przecież to jest najnaturalniejsze i najlepsze, co kobieta w ogóle może zrobić! - przerwał, słyszała jak głośno dyszał. - Wstydzisz się przyznać, że było ci dobrze, kiedy troszczyłem się i byłem przy tobie w szpitalu. Myślisz, że skoro ci pomagam, to świadczy to tylko o twojej słabości. Tak długo byłaś sama, że boisz się jakiegokolwiek związku, zwłaszcza teraz, kiedy sądzisz, że nie wyglądasz już tak, jak przed wypadkiem.
- Wiem, że już tak nie wyglądam i potrafię z tym żyć. Ale nie muszę być ciągle z kimś, kto wygaduje takie głupoty.
Usta Dana, twarde i nie znoszące sprzeciwu, wessały resztę jej słów i odebrały jej oddech. Nie było w tym pocałunku nic z łagodności, całował ją po to, by zamilkła. Kręciła rozpaczliwie głową, ale nie odpychała go, by się uwolnić. Pozwalała jego ciepłu przeniknąć w nią, kosztowała jego siły, czerpała od niego spokój i pewność siebie, których potrzebowała.
Serce jej przyspieszyło. Teraz już ją pieścił, kołysał w ramionach, a usta miał miękkie, słodkie. Chciała go odepchnąć, bo czuła, że zapada się w przepaść. Nie zważał na nic, objął ją jeszcze mocniej. Nie mogła, nie mogła się opanować, zbyt był gorący, zmysłowy. Przestała się opierać i zarzuciła mu ręce na szyję.
Ten jej gest obudził w nim większy apetyt. Całował ją z pasją, z namiętnym szaleństwem, niecierpliwą żądzą. Przestraszyła się na dobre, przecież nie mogą zapominać, gdzie teraz są! To strach był impulsem, który kazał jej wypłynąć na powierzchnię i łapczywie łapać oddech.
- Dan, proszę, nie! - błagała. Uwolnił jej usta, przytulił się do jej policzka.
- Casey, nigdy już nie mów mi takich rzeczy - jego głos zagrzmiał nad nią. Miała szeroko otwarte, wilgotne oczy i drżące jeszcze usta. - Nie jesteś przecież jedynie ładną... hmm, buźką, może to brzmi banalnie, ale tak rzeczywiście jest. - Uparcie zaciął usta.
- Podoba mi się sposób, w jaki się trzymasz, taka prosta i smukła. Podoba mi się twoja zgrabna szyja. Twoje ciało jędrne i gładkie, blask twoich włosów. Najbardziej lubię twoje oczy, mówią mi o wszystkich twoich uczuciach. I twoje usta. Nigdy nie całowałem słodszych - zebrał ustami łzę toczącą się po jej policzku - ale nie lubię zgryźliwości i nieuczciwości - rzekł surowo, ale zaraz złagodził tę surowość nowym pocałunkiem.
- Nie rozumiem - wyszeptała. - Nie rozumiem cię ani trochę:
- Ja też siebie nie rozumiem. Wiem jedno, bez ciebie jestem jak biedak. Ciągle martwię się, że może mnie potrzebujesz, gdy ja jestem daleko. Obok ciebie jestem szczęśliwy. Poznałem to już pierwszej nocy w szpitalu - powiedział z prostotą. - Mówiłem ci.
- Ależ nie można tak szybko się do kogoś przywiązać.
- A jednak. - I zaraz dodał - wiesz, zostawmy wszystko tak, jak jest. Jeszcze zobaczymy, co przyniesie jutro.
Kiwnęła głową. Te słowa zastanowiły ją. W takim razie to nie będzie trwało długo - pomyślała. Znała już, z wcześniejszych czasów, ból, jaki niesie ze sobą odejście kogoś ukochanego. Ale to nic. Teraz była już zdecydowana wziąć udział w tym nierozważnym, ale pięknym jak sen, miłosnym epizodzie.
- Dobrze - szepnęła. - Przykro mi, że nazwałam cię kłamcą.
- Na pewno? - objął ją. Tuliła się, garnęła do niego. Nachyliła się ku niemu, całował ją długo i czule. - Chodź, przejdziemy się plażą.
Brzeg morza był kamienisty, szeroki, chodzili po nim długie godziny to zbierając, to znów wyrzucając muszle i rozmaite morskie skarby, naniesione przez fale w ciągu ostatniej nocy. Rozmawiali ze sobą, ale i cieszyli się wspólnie dzieloną ciszą. Gorące słońce wyzłacało ich ciała. A kiedy Dan uznał, że już się zmęczyła, znalazł miłe, suche miejsce u stóp potężnego głazu, zasłaniającego ich od północno - zachodniego wiatru. Leżeli na miękkim piasku, tonąc w zwierzeniach, opowiadając sobie, dzieląc się myślami. Czasem po prostu milczeli.
I jedno tylko zepsuło spokój dnia. Casey leżała na wznak, z zamkniętymi oczami i jakby uśpiona, a Dan oparty na łokciu leciutko muskał ustami jej szyję. Jego palce, wiedzione nieomylnym instynktem, znalazły wypukłą brodawkę na jej piersi i przez bawełnę bluzki pieściły ją słodko, tak, że zgrubiała i stwardniała.
- Och, nie nosisz nic pod spodem - wymruczał jej w ucho - mrr, uwielbiam to. - Zgiął się i ustami podjął tę pieszczotę, którą zaczęły opuszki jego palców. Zaczął rozpinać jej bluzkę.
Cudowne uczucie, gdy jej pierś poddawała się pieszczotom jego twardych warg, lecz w jednej chwili czar prysł, trwoga kazała jej wbić paznokcie w jego dłonie.
- Nie! Zostaw!
Przestał natychmiast i położył się na plecach. Zastygł bez ruchu, daleko od niej. Ogarnął ją żal i uczucie opuszczenia, przepastne i straszne jak głęboka studnia. Westchnęła. Wiedziała, że sama pozbawia się subtelnych pieszczot i rozkoszy z jego silnych i czułych rąk. Jakże pragnęła teraz cofnąć swoje ostre słowa! Chciała mu mówić, prosić go: Nie mogę, nie potrafię znieść myśli, że będziesz oglądał moje ciało tak brzydkie! Kompletnie nie wiedziała co zrobić, więc po prostu leżała bez ruchu. Słońce zaszło za chmury. Zadrżała, nagle zrobiło się jej zimno. Chwyciła jego rękę i wtuliła w nią dłoń, lgnąc do jego ciepła. Nie odtrącił jej, jak się obawiała i kiedy otworzył ramiona bez namysłu obróciła się i przylgnęła do niego.
- Już dobrze - szepnął uspokajająco. Chciało jej się płakać.
Wrócili do domu. Postanowili zjeść wczesny obiad i po drodze zatrzymali się w supermarkecie. W domku Dan wniósł dwie wielkie torby z zakupami do kuchni.
- Co mam robić? - Casey była trochę onieśmielona jego znawstwem przy wyborze mięs i jarzyn. Czym jeszcze potrafi ją zaskoczyć?
- Nic. Sam wszystko zrobię. Stary kucharz na razie zwalnia kuchcika - uśmiechnął się do niej i wskazującym palcem zrobił jej syfona na nosie.
Roześmiała się. Ku swemu zadowoleniu zauważyła, że razem czują się ze sobą swobodnie. swobodnie? A siła i zwinność jego ciała, jego mocne ramiona, brązowa skóra na szyi, pod którą wyczuwała bicie potężnego serca i którą miała teraz wprost przed oczami - przecież przez to wszystko chodziła jak lunatyczka! Czy naprawdę mogła mówić, że czuje się z nim swobodnie? - Hej, a może ty myślisz, że mam dwie lewe ręce?
- Dobrze, dobrze. Weź sobie w tym czasie prysznic i przebierz się - komenderował z tą Swoją łagodnością w oczach. Lubiła to.
- Obiad dla mojej pani podadzą za - zerknął na zegarek - godzinę.
- A ty co będziesz robił?
- Też chyba wezmę prysznic i włożę coś świeżego. Nie chcę sypać piaskiem do sałatki - uśmiechnął się do jej oczu, chłopięco, przekornie.
Szafka stała w oddzielonym zasłoną końcu łazienki. Casey przebiegła ręką przez ubrania i rozsunęła je, wyjmując zielono - błękitny kaftan z indiańskimi wzorami. Wzięła prysznic, a potem osuszyła włosy i uczesała je, i ułożyła tak, by zakrywały jej bliznę. Wprawnie nałożyła lekki makijaż, dotknęła ust odrobiną szminki i wśliznęła się w indiański kaftan. Sama przed sobą by się nie przyznała, że drżą jej ręce, gdy zapinała małe, obszyte skórką guziki przy kołnierzyku.
Weszła do pokoju. Dan kroił właśnie warzywa, ale odłożył nóż i podszedł do niej.
- Och, piękna pani, błagam was o całusa zanim wejdę do łaźni! - musnął ustami jej nosek. - Pięknie pachniesz. Piękniej nawet niż cebula z czosnkiem. - Pochylił się nad jej szyją wesoło udając, że węszy pod wiatr.
- Ja myślę! Zrujnowałam się na te perfumy - wcale nie myślała o perfumach, kiedy łaskotał jej szyję.
Podniósł głowę, stali przez chwilę śmiejąc się do siebie.
- Chcesz mnie uwieść?! - udawał przerażenie. - A może, żeby dostać jeść, chcesz mi tu zatańczyć?
- Już lepiej tańczyć niż zmywać naczynia - odcięła się.
- Dobrze. A więc czekaj tu na mnie - posadził ją na fotelu i postawił przed nią drinka z lodem, którego wyjął z lodówki. Wziął pod pachę czyste ubranie, ręcznik i zniknął w drzwiach łazienki.
Jakie to dziwne, że oni dwoje, wywodzący się z tak różnych środowisk i o tak odmiennych stylach życia, mogą być ze sobą tak blisko - myślała Casey. Prawie jakby byli młodym małżeństwem. No, ale gdyby tak było, to kąpaliby się razem. Och! - wzdrygnęła się. - Nie mogłaby spokojnie stać obok niego, z jego pięknym ciałem, na pewno nie potrafiłaby wytrzymać na sobie jego wzroku! Weź się w garść, Casey! - szepnęła na głos. - Musiała otrząsnąć się z przykrych myśli. Zajrzała do kuchni, żeby zobaczyć, co takiego tam szykował.
Na stole leżały pokrojone pomidory, szpinak i kalafior. Dwa wielkie płaty mięsa z żeberek czekały już na gorącą patelnię. Na kuchence stał czajniczek, z którego dobywał się zapach, jakiego nie znała.
Ledwie odsunęła stół od ściany i ułożyła nakrycia, Dan stał już w drzwiach łazienki i wycierał włosy ręcznikiem.
- Czuję się tak, jakbym cię znał od zawsze.
- No tak. A może ja byłam Lukrecją Borgią i zrobiłam z ciebie jednego z moich... jedną z moich ofiar - powiedziała lekko, by odciągnąć go od poważnych myśli. Udało się. Roześmiał się, jego oczy rozbłysły.
- Co za przyszłość przede mną - rzucił jej szybkie spojrzenie.
Usadowił ją w fotelu i kazał czekać, a sam krzątał się w kuchni. Rozgrzał patelnię i wrzucił na nią mięso. Przyprawił sałatkę, a potem ukroił wielką pajdę gruboziarnistego chleba. Posmarował ją masłem czosnkowym i ułożył na ściereczce, gdzie czekała na swoją kolej na patelni.
Nie mogła wytrzymać z ciekawości.
- Gdzie nauczyłeś się tak gotować?
- W leśnym obozie. Miałem wtedy jakieś szesnaście lat. - Uniósł pokrywkę i pomieszał w czajniczku. - Zrobię ci kiedyś ryż. Zobaczysz, palce lizać! - powiedział to z taką dumą, że aż parsknęła śmiechem. - Mówiłem ci, moi bracia nieźle mnie ćwiczyli. Pewnego dnia wywieźli mnie, w głąb puszczy, do jednego z tych leśnych obozów, jakie się zakłada przy wyrębach. Oddali mnie pod skrzydła starego drwala, Joe Keenana. Był najlepszym kucharzem w okręgu, a jeszcze lepszy był w nurkowaniu po ślimaki. Nauczył mnie wszystkiego.
Gdy jedli, opowiadał jej o swojej przeszłości. Jego bracia wychowywali go. Pracuj ciężko i trzymaj klasę, to będziesz się mógł przejechać, mieć konia, samochód - mówili. Nic, tak po prostu, nie dostał. Pracował za taką samą stawkę jak cała załoga.
- W obozach leśnych nauczyłem się, że nie wolno się skarżyć, że trzeba troszczyć się o to, co się ma i że nigdy nie można nikomu ustępować. - Uśmiechnął się. - Zapłaciłem za to zresztą wielokrotnym połamaniem nosa.
- To dlatego jest troszkę skrzywiony! A ja myślałam, że to od gry w piłkę - Casey była zadowolona ze swego sprytu. Mrugnęła i uśmiechnęła się chytrze.
Dotknął swego nosa palcem wskazującym i kciukiem.
- Nie podoba ci się mój nos? - dumnie uniósł brwi.
- Nie, nie, podoba mi się. Tylko mógłby być... trochę... o, tak - podniosła dłoń ku jego twarzy i kiwnęła nią kilka razy.
Złapał ją za rękę.
- Oj, dziewczyno, doigrasz się! - jego uśmiech był jednak niezrównany. Pozmywali razem.
- Co teraz będziemy robić, moja pani? - powiedział wesoło i patrzył na nią, stojącą w padającym z góry świetle. Sięgnął ręką i bez uprzedzenia zgasił je, ale ciągle się jej przypatrywał, teraz już w nastrojowym, miękkim półmroku, jaki dawała stojąca na stole lampa.
- A co chciałbyś? - nagle poczuła się słaba i maleńka wobec agresywnej męskości, zewsząd ją oblegającej. Jak zahipnotyzowana patrzyła mu prosto w oczy.
- Na razie cię pocałuję - powiedział z mocą i przygarnął ją do siebie.
Rozdział 7
Dan oparł się na stole. Wyciągnął swoje długie nogi i wziął ją pomiędzy nie,
przytulając mocno, intymnie. Pocałunkami zasypał całą jej szyję, ale wiedziała, że nawet teraz pamiętał o jej uchu. Za to najdelikatniej, jak tylko mógł i bez wątpienia świadomie, całował jej bliznę na policzku.
- Dan, nie! - chciała się wyrwać, oparła mu ręce na piersi.
- Strasznie często to powtarzasz - znowu pieścił jej szyję, nie pozwalając jej odejść. - Twoje włosy są tak miękkie i puszyste jak skrzydełka leśnego ptaszka, wiesz? - wymruczał, bawiąc się nimi. - I pachną pięknie.
- Dan... proszę...
- Chcę się z tobą kochać - wyszeptał, kładąc ręce na jej biodra. - Tu, teraz, w tym domku. - Ich oddech stał się wspólnym ruchem powietrza, gdy łapczywie zamknął jej drobne usta w swoich.
Pod wpływem pieszczoty jego dłoni ciało Casey miękło, w końcu bezwiednie oparła się na nim, porwana nagle rozbudzoną zmysłowością. Zarzuciła mu ręce na szyję, palce gięły się konwulsyjnie wśród gęstych, czarnych włosów. Pochłaniał ją całą ustami, pożądanie całkowicie zaćmiło jej zdrowy rozsądek, Czuła, że jest już dla niego gotowa, wstrząsnęło nią, że tak łatwo porzuciła skrupuły i że oto pójdzie do łóżka z kimś, kogo właściwie nie zna. Ślepo, gwałtownie szukała jego ust, a jego pocałunki niosły dzikie gorąco w głąb jej ciała, ogarniętego pożarem. Niech się dzieje, co chce, dziś w nocy będą razem. To tylko jedna noc, później zepchnie ją na margines swego życia, tylko jedna noc, naprawdę nie ma o czym mówić. Cokolwiek ta noc przyniesie, pomyśli o tym później. Nie mogła sobie odmówić pieszczot tego wielkiego, czułego mężczyzny. Jego dotyk wzbudzał w niej żądzę tak straszną, że nigdy by nie pomyślała, że może być jej udziałem.
- Kochanie? - podniósł głowę. W jego oczach zobaczyła głód, pożądanie, pragnienie zdobywania i posiadania i jeszcze coś, coś znacznie większego: miłość. Nie mogła złapać oddechu.
Zamknął ją w ramionach, było w tym coś ostatecznego. Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, na udach czuła jego nabrzmiałe pragnienie, zadrżała, och, jakże go pragnęła! Ich usta znów się odszukały i zwarły w boskiej furii, w nienasyceniu, w wiecznym głodzie. Mocno przygarniała jego głowę, obejmując ją dłońmi, pieszcząc jego kark. Chciała posiadać i być posiadana.
- Kochanie! - na moment zdołała odetchnąć i wyszeptać to gorąco, z głębi piersi.
- Och, powiedz mi, powiedz, czy naprawdę jestem twoim kochaniem? - jego głos był zdyszany, lekko ochrypły. Widziała w półmroku jego oczy, dziko świecące zielonym światłem jak oczy wilka. I on patrzył jej prosto w oczy i uśmiechał się lekko, jakże kochała jego uśmiech! Z westchnieniem, wstydliwie, ukryła twarz wtulając się w jego ramiona i szepnęła:
- Tak, jesteś moim kochaniem. Proszę, zgaś tę lampę.
- Ach, twoja skóra ma smak lodów ze świeżych, dojrzałych brzoskwiń - nie słyszał jej, mówił do niej cicho i pieścił jej kark, ramiona i szyję, pokrywając je pocałunkami i lekko muskając palcami.
I chociaż więził ją w uścisku, odwróciła się i byłaby się mu wyrwała, ale przygarnął ją ponownie i trzymał mocno, pewnie.
- Zgaś lampę - powtórzyła błagalnie, z rozpaczą, odwrócona do niego plecami. Szerokie dłonie nakryły jej brzuch, poruszał nimi tak, że bluzka wyśliznęła się jej ze spodni.
- Teraz?... Czy to takie ważne? - sennie szepnął jej w ucho.
Śmiało, ale i ostrożnie opuścił palce, niżej i niżej, aż zatrzymały się na miękkiej poduszeczce pomiędzy udami. Nacisnął na nią lekko, zmuszając ją w ten sposób do cofnięcia się o krok. Stała teraz z pośladkami wciśniętymi w jego biodra i czuła przez nie wyraźnie każdy ząbek suwaka jego dżinsów.
- Tak. Błagam - jęknęła cicho.
Puścił ją natychmiast. Odwróciła się i oparła rękę na stole nie patrząc, jak przechodzi przez pokój. Zamknęła oczy. Kiedy je otwarła było już ciemno i w tej ciemności usłyszała szelest, ściągał z siebie koszulę. Sięgnęła do guzików swojej bluzki, ale ręce trzęsły się, nie mogła sobie poradzić. Wiedziała, że do niej podchodzi. Odwróciła się i przytuliła do ciepłej, miękko owłosionej piersi. Poczuła w sobie słodki płomień, coś w niej wezbrało, kiedy pod naporem jego uda rozchyliła nogi, a potem je na nim zacisnęła.
- Na... nareszcie - wyszeptała, skłaniając głowę na jego ramię.
- Tak, tak - mruczał, wodząc ustami po jej wilgotnej skórze.
Odnalazł jej usta i całował ją długo, namiętnie, lekko trąc kciukiem jej policzek. Jego ręce wodziły bezradnie po jej bluzce. - Jak ja cię z tego wyłuskam? - powiedział cicho, jakby się martwił trudnością nie do pokonania. Odwróciła się znowu, ściągnęła koszulkę przez głowę i upuściła na ziemię, w jednej chwili poczuła jego ręce na biodrach. Tulił ją do siebie - miękką, tak, jak on był twardy. Gęsty puch na jego torsie łaskotał jej duże, ślepe piersi. Jego ręce zsunęły się w dół, po jej plecach.
- Oooch! - zburzył jedyną, samotną barykadę, która ich dzieliła. - Czuję cię... cudownie. Czekałem na ciebie całe moje życie - zsunął jej majtki, uwolniła się od nich łatwo, zrzucając też sandały.
Nie powinna tego robić, było przeciw temu sto powodów. Ale oszalała z namiętności. Nic i nikt się już nie liczył oprócz Dana. Nikt nigdy tak jej nie całował i nie pieścił. Nikt nigdy nie rozbudził w niej tej ukrytej pasji, potrafił to tylko on. Nie, to nie powinno się wydarzyć. Ale przecież się wydarzyło i była szczęśliwa. W dobrej, chroniącej ją ciemności mocno objęła jego głowę. Całował jej usta, łaskotał je językiem, rozwierał wargi i wchodził pomiędzy nie zachwycająco głęboko. Jęczał ze szczęścia prosto w jej usta, mocno tulił ją, obejmując ręką jej plecy, drugą przyciskał jej biodra tak, że czuła na udach gorący i twardy dotyk mężczyzny.
- Kochanie, czy nie będzie cię bolało, jeśli cię podniosę? - jego szept był gorący w ciemności, słowa czuła wprost, wilgotnymi ustami raczej, niż słyszała. Pomyślała, że smakował jak słodki napar z mięty.
- Nie - powiedziała miękko. - Jesteś pierwszy, który mnie podnosi od czasu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką.
Nachylił się i ujął ją pod kolana. Oburącz objęła go za szyję, podniósł ją, a ona gładziła napięte muskuły na jego piersi, plecach. To była jedna z najpiękniejszych chwil w jej życiu. Trzymał ją czule i kołysał, jakby była małym dzieckiem, ale pocałunki, którymi obsypywał jej ramiona były gorącymi, namiętnymi pocałunkami mężczyzny, który pożąda kobiety. Przeniósł ją przez pokój i usiadł na brzegu łóżka, a potem obrócił się i ułożył ją na pościeli i sam zaraz położył się przy niej. Ani na chwilę nie wypuszczał jej z ramion, nie mogłaby uciec, nawet gdyby chciała.
- Chciałbym, żeby nasz pierwszy raz był słodki aż do bólu - powiedział cicho i miękko. Pieścił ją, nieprzytomnie wodząc rękami po jej ramionach i biodrach, szeptał jej słowa
miłości, których znaczenie nie docierało do niej, kiedy całował jej szyję i piersi, chowając głowę pod jej ramię. Płonęło w niej potężne, głodne pożądanie. Podsycał je każdym swoim ruchem, z rozmysłem prowadząc ją w żar coraz większy, spalający. Władał teraz każdym, najmniejszym nawet skrawkiem jej skóry, sprawiając, że gorąco pragnęła dzielić z nim swą intymność w całkowitym, bezgranicznym oddaniu. Jego oddech stał się płytki i głośniejszy, drżał cały i w zachwycie zdała sobie sprawę, że od trawiącego ich ognia nie ma już dla niego ucieczki.
- Chodź! Chodź! - szeptał w niecierpliwej gorączce.
Czule i śmiało poprowadziła go ręką. Jęknął ciężko, kiedy tylko go dotknęła, aż się przestraszyła. W słodkich konwulsjach wił się obok niej i drżał gwałtownie. Łasił się i panował, to z lekka się o nią ocierając, to znów napierając na nią silnie. Mruczał jak kot i jak niedźwiedź, gdy zgiętą w kolanie nogę oparła na jego udzie, a potem wyprostowała ją, wgarniając w siebie jego lędźwie.
- Nie, och!, nie chcę ci spra!... bó!... - w okamgnieniu zagarnął ją pod siebie i wypełnił ją bez reszty. To uczucie było tak boleśnie intensywne, że głośno krzyknęła jego imię. Uosabiało moc i władczość, gdy jej było oddaniem i uległością, i miękkością, przydaną sprężystym ruchom lwa. Jęcząc z rozkoszy wygięła się w łuk i chciwie wzięła resztę tego, co pozostało do wzięcia.
Oparł się na łokciach, a ona objęła go za szyję. Byli razem potężną, wznoszącą się fugą, ich namiętność stała się szaleństwem, rozpaczliwym dążeniem i trwogą niecierpliwości. Dusił ją swymi kolosalnymi biodrami, trzepotała się pod nim, spragniona, oczekująca. Przywarła do niego ciasno, nie dbając o swe niedawne okaleczenia, skupiona wyłącznie na twardym, bezlitosnym, gęstniejącym rytmie, wiodącym ich oboje do niebiańskiego, spazmatycznego triumfu.
Długo wracała do rzeczywistości, ściskała jeszcze jego twarde pośladki, a potem gładziła jego włosy, gdy wtulił głowę w jej ramiona. Ciągle jeszcze czuła go głęboko, lecz gwałtowna rozkosz, która ją rozdarła, cichła już. Teraz gorąco pragnęła jedynie przytulić go i kołysać. Przycisnęła swe usta do jego policzka. Serce biło mu jeszcze szybko, potężnie, gdy przełożył swą nogę przez jej udo i obrócił się na plecy, pociągając ją na siebie.
Leżeli przytuleni policzkami, jej miękki brzuch znów stykał się z twardym, sklepionym brzuchem Dana, ale teraz już inaczej. Sennie i bez pośpiechu wodził dłońmi po jej plecach, biodrach, pośladkach. Potem przez długą, długą chwilę leżeli bez ruchu. Obrócił się znowu i ułożył ją na plecach. Sięgnął ręką do jej piersi, a ona także wyciągnęła swoją i przycisnęła jego dłoń do miękkiej, rozkwitającej w tym jego cieple, sutki. Drżała, gdy jej wargi szukały jego ust.
Całował ją długo i namiętnie, jakby to był ich pierwszy pocałunek, jakby poza ich ustami nie istniał dla nich świat, jakby poza całowaniem nie mogli już niczego więcej mieć. Sennie i łagodnie ssał jej wargi, gdy jego palce, we właściwy sobie sposób, przenosiły to dziecięce cmoktanie na ciemną brodawkę jej piersi. Opuścił rękę na jej brzuch, płaski i miękki, gdy naciskał go palcami, a potem jeszcze dalej, aż zaplątały się w jedwabistym, kędzierzawym, wilgotnym puchu.
- Czy... czy jesteś blondynką...?
- Tak - jej szept był cichy, gorący. Objął jej biodra i wtulił je ciasno w swe uda, a potem, jak lunatyk, wrócił do jej piersi, skubiąc ją i unosząc, aż wezbrała ku jego ustom. Językiem i wargami naciskał jej różowy pyszczek, zrazu delikatnie, a potem coraz to gwałtowniej. W miarę jak próbował rozmaitych gam, wprowadzał całe jej ciało w drżenie coraz wyższe, poczęte ze strun najgłębszych, najdelikatniejszych. Niósł jej rzadką, drogocenną rozkosz. Podniósł głowę i ujął dorodną, dojrzałą truskawkę sutki w dwa palce, jak czynią to kobiety karmiące i tarł nią delikatnie o swą twardą, męską sutkę i owłosioną pierś.
- Kochana, och, jesteś dla mnie nieprawdopodobnie słodka. Chcę, żebyś czuła wszystko, wszystko...
- Jeśli... jeśli jeszcze coś... to chyba wybuchnę! Podniósł jej nabrzmiałą pierś, ważąc ją w dłoni.
- Dziewczyno, ty mnie chyba zaczarowałaś. - Znów schylił się ku niej i ostrożnie kąsał brodawkę, ssąc ją i ciągnąc, i ocierając językiem.
Sprężyła się jak kotka i wzięła go na siebie. Poruszał się wolniej niż ich oddechy, mnożąc ich wspólną rozkosz, smakując każdą jej chwilę. Obejmowała jego szyję, obejmowała jego lędźwie, cała była wytężonym, skupionym ku wnętrzu, odczuwaniem. Zatrzymał się na moment, a ona, nie wiedząc, kręciła spragniona biodrami. - Oooch! - westchnął rozpaczliwie, jej aktywność zaskoczyła go i teraz już nie było odwrotu, w szaleństwie, w jakimś dzikim zapamiętaniu napierał na nią z całej siły, gwałtownie, potężnie, jak lawina schodząca z gór, a ona była razem z nim, w huku, łoskocie, wyciu, w długim, nieskończenie długim spazmie życia.
Leżeli spleceni, obejmując się ramionami. Wolno, jakby we śnie zgięła łokieć i głaskała go czule po głowie. Wypełniało ją jakieś dziwne poczucie wewnętrznej siły. Ten wielki mężczyzna drżał w jej ramionach tak samo, jak ona drżała w jego. Jego oddech powoli się uspokajał, odwrócił się i na wznak położył przy niej. Przygarnął ją do siebie, a ręką podciągnął jej udo, by położyła je na jego kolanach. Odpoczywali w ciszy, leciutko, jakby w roztargnieniu gładził delikatną skórę jej pośladków.
Pocałował ją w czoło. - Kiedyś musiałaś być czarodziejką, wiesz?
- Raczej wiedźmą.
Przykrył ich kocem. - Śpijmy, kochana. Muszę jutro odwalić kupę roboty.
- A ja muszę naprząc wełny na twoją koszulę. Nie wiedziała, czy słyszał. Zasnął natychmiast.
Obudziła się, gdy było jeszcze ciemno. Wyswobodziła się z jego ramion i wolno, ostrożnie wstała z łóżka. W ciemności poruszała się niepewnie, ale w końcu dotarła do łazienki. Zamknęła drzwi - i zapaliła światło. Stała przez chwilę z oczami mocno zaciśniętymi, żeby się przyzwyczaić do ostrego światła, a potem odwróciła się i spojrzała w lustro. Prawie krzyknęła. Rozczochrane włosy odkrywały całe czoło, policzek i ucho, w suchym, elektrycznym świetle jej blizny szczególnie ostro rzucały się w oczy. Drżała ze strachu, ale zmusiła się, by spojrzeć w dół, na swe uda, brzuch i pokaleczoną pierś. Łzy napłynęły jej do oczu.
Szybko odsunęła się od lustra, wzięła prysznic i przebrała się w nocny bawełniany kaftanik z długimi rękawami i wysokim kołnierzykiem. Judy kupiła go jej, kiedy jeszcze była w szpitalu. Dopiero tak ubrana Casey poczuła się bezpiecznie. Znów zerknęła w lustro i ułożyła włosy, zsuwając je na czoło. Pomyślała, że dzięki tym zabiegom zdołała ukryć przynajmniej część swej brzydoty.
Zgasiła światło i chwilę stała w ciemnościach, potem otworzyła drzwi. Przyćmione światło lampki nocnej zaskoczyło ją. Zawahała się, stojąc na progu pokoju i ruszyła w stronę łóżka.
Dan leżał na wznak z rękami pod głową i przyglądał się jej. Biodra miał ledwie przysłonięte rogiem koca i nie mogła się powstrzymać, żeby przez chwilę nie popatrzeć na jego pięknie rzeźbiony brzuch i pępek.
Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem podeszła do łóżka. Nie mogła teraz oderwać od niego wzroku. Policzki i brodę obsypał mu świeży zarost, wyszczuplający twarz. Na czole sterczał niesforny, śmieszny kosmyk włosów, w silnie zarysowanych ustach i szarych, głębokich oczach widziała spokój i łagodność. Wdychała jego ostry, męski zapach, na który nakładały się inne jeszcze tony: ciemny, gęsty męskiego toniku oraz zachwycający, zmysłowy zapach ich niedawnej miłości.
- Myślałam, że śpisz.
- Nie mogę spać, jeśli cię przy mnie nie ma.
- Aa! - syknęła bezgłośnie, teraz dopiero poczuła ból i pieczenie podrażnionej skóry. Jednocześnie zapragnęła, by znów wziął ją w ramiona. Uśmiechnął się do niej tym swoim niepowtarzalnym, ciepłym uśmiechem, jej ciało lgnęło do niego bezwiednie, wyciągnął rękę i przysunął ją do siebie miękko.
- Czemu wstałaś i założyłaś to? - pociągnął żartobliwie za rękaw jej nocnej koszulki. - Wstydzisz się, moja Ginevro?
- A już myślałam, że zapomniałeś o Okrągłym Stole i że jestem teraz twoim kochaniem! Klementyną - ocierała się o niego, jak łasząca się kotka.
- O tak, ta koszulka jest tak śmieszna, że wygląda jak strój Klementyny. Jeśli już koniecznie musisz w nocy mieć coś na sobie, to kupię ci jakąś przyzwoitą, ale najbardziej lubię, kiedy nie dzieli nas nic. - Przesunął jej ręką po piersi, syknęła z bólu. - Kochanie, przecież to nie ta...? - zmarszczył brwi. - Przepraszam, jestem taki niezręczny. Ale to dlatego, że stale mnie podniecasz. Jesteś tak pociągająca, że aż mi tchu braknie w piersi - ustami musnął koniuszek jej nosa. - Pamiętasz...? Mówiłaś mi: nareszcie.
- Tak, bo sporo upłynęło od... - Postanowiła mu wszystko powiedzieć. - Miałam osiemnaście lat, kiedy zakochałam się po raz pierwszy. Ale zerwałam to, bo przekonałam się, że bujam w obłokach, jak kiedyś moja matka.. A pięć lat temu... przydarzyła mi się przygoda, właściwie tylko jeden wieczór... Skutek był taki, że wolałam raczej żyć w celibacie, niż musieć przez to przechodzić.
W czasie długiej ciszy, jaka teraz zapadła, Casey zastanawiała się, czy przypadkiem nie powiedziała mu za dużo. Podniósł rękę, położył ją na jej ramieniu ciężko i niezdarnie zawadzając przy tym palcami o rękaw jej koszuli. Pomyślała wtedy, że to do niego nie pasuje. Ale po chwili zrozumiała ten gest niezgrabny, dziecięcy. To było tak, jakby na całym szerokim świecie tylko ich dwoje, samotnych, spotkało się. Milczała. W końcu, jakby do tego zmuszony, ujął ją pod brodę i popatrzył prosto w oczy.
- A czy dzisiejsza noc potwierdziła twoje rozczarowanie? - Wiedziała, że w napięciu oczekiwał jej odpowiedzi. Miłość i czułość wezbrały w niej w jednej chwili. Uniosła dłoń do jego policzka i pogłaskała go. Nie mogła wykrztusić ani słowa. Z wszystkich znanych jej ludzi Dan był dla niej najbardziej otwarty, najbardziej szczery. Nie było w nim nic z udawania czy pretensji. Od samego początku mówił jej; że chce ją bliżej poznać. Ale czy wiedział, że ona tak beznadziejnie się w nim zakocha? Och, gdyby się spotkali przed tym wypadkiem! Co będzie, kiedy on w końcu zobaczy ją nagą, zobaczy to jej szkaradne ciało? Wiedziała, że nie zniesie tego, jeśli on zmieni zdanie i odwróci się od niej. Teraz może myśli, że ją kocha, ale później...
- Dan. - Powiedziała sobie, że nie wolno jej płakać. - Kochanie moje, to były najcudowniejsze chwile w moim życiu - wilgotne płatki jej warg musnęły mu brwi, zamknęły delikatnie powieki, zsunęły się na policzek, na koniuszek jego nosa i w końcu gorąco, słodko dotknęły jego ust.
Przebiegło ją drżenie, rozkoszny, subtelny prąd, biorący początek z niewiadomych głębin i rozchodzący się po całym ciele stopniowo, coraz szerzej i intensywniej. Nie znała dotąd tego uczucia: radości dawania, radości niesienia szczęścia, pragnienia czynienia miłości i dobra. Nikomu przed nim nie udało się stopić tego lodu, który nosiła w sercu, by ochronić je przed bólem.
Leżał cicho w jej ramionach. Zdało się jej, że to on teraz lgnie do niej, że w niej pragnie znaleźć siłę i spokój. Opiekuńczość, niemal macierzyńska, potężną falą wypełniła ją po brzegi, przyciągnęła jego głowę do swych piersi i odsunęła włosy, opadające mu na oczy. Mogłaby tak leżeć z nim do końca świata. Nic nie mówili. Pieściła go dalej, było to tak naturalne, że aż wstydziła się przestać.
- Chyba powinniśmy jutro ruszyć się stąd do domu - powiedział cicho. - Muszę wracać do kieratu. Nie masz wrażenia, że dość już się byczyliśmy? Pojedziemy do ciebie i zabierzemy wszystko, co będziesz chciała.
- Nie powiedziałam, że jadę z tobą do Bend. Mam swoje plany na następne pół roku. Teraz, kiedy Judy wynajęła mój pokój, będę mogła znaleźć sobie jakiś kąt.
- Ale ona nie wynajęła go, kochanie. Zapłaciłem czynsz za sześć miesięcy. Będziesz mi mogła to zwrócić pomagając w domu, w Bend.
Usiłowała mu się wyrwać, by móc na niego spojrzeć, ale trzymał ją mocno w ramionach.
- To czemu mi powiedziałeś, że już jest wynajęte? - spytała prawie ze złością.
- Nic takiego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że jest ktoś, kto się nim zaopiekował. Nic nie wspominałem o wynajęciu, ale jeśli chcesz myśleć, że jest wynajęty, to proszę bardzo. Jest wynajęty - mówił zdecydowanym, jasnym tonem. - Doskonale wiem co czuję i czego chcę. Chcę się z tobą ożenić i przeżyć resztę swych dni przy tobie. Ale nie będę cię do niczego przymuszał. Chcę, żebyś była absolutnie pewna że i ty tego chcesz, kiedy będziemy sobie ślubowali. Więc staram się zrobić wszystko, żebyśmy mieli dość czasu na wzajemne poznanie. Proszę cię tylko, żebyś pojechała ze mną do Bend, poznała moją rodzinę, nasze życie i zwyczaje. Potem zdecydujesz, czy chcesz się ze mną związać. Czy naprawdę proszę aż o tak wiele?
Z oczu Casey spłynęły dwie wielkie łzy.
- Czemu jesteś taki? Czemu jesteś taki słodki i dobry dla mnie, a ja taka niewdzięczna? To nie jest fair, Dan, ty dajesz mi wszystko, a ja nie mogę ci ofiarować nic! Nigdy nie miałam rodziny, od której mogłabym nauczyć się, czym jest małżeństwo. Wszystko, co było moim udziałem, to była kiepska komedia, farsa. Nawet... nawet nie jestem, nie mogę być już atrakcyjna!
- Ale masz coś, za co bez wahania oddałbym wszystko inne. Masz siebie, Casey. Dumną, niezależną, inteligentną, i, jak się powoli dowiaduję, zmysłową, gorącą... I nawet - widziała, że się uśmiechnął - zaczynasz już wierzyć, że kiedyś już byliśmy razem. Jakże więc mam nie kochać mojej Ginevry, mojej Kleopatry, mojej Klementyny?
- A co z Lucrezią Borgią? Uścisnął ją.
- Nawet mojej Lucrezii Borgii, księżnej Ferrary, która otruła mnie winem.
- Och, Dan. To nie może trwać, wiesz przecież.
- Kochanie. To trwa od tysięcy lat. I będzie jeszcze trwać następne czterdzieści, albo i pięćdziesiąt.
Rozdział 8
Casey zjechała z podjazdu stacji benzynowej na autostradę. Zerknęła w tylne lusterko sprawdzając czy wielki, niebieski samochód jedzie za nią. Powinna się była cieszyć, że Dan jest tam, w tyle, tymczasem czuła się tak, jakby siedziała w wagoniku kolejki linowej, unieruchomionej pomiędzy stacjami. Zaniósł bagaże do jej samochodu, zamknął domek i odniósł klucze właścicielom. Poinstruował chłopaka na stacji benzynowej jak ma umyć szybę w jej samochodzie i sprawdzić olej. A kiedy próbowała zapłacić za benzynę, wetknął człowiekowi w niebieskim kombinezonie kartę kredytową i ten zignorował Casey.
Powinna być mu wdzięczna, że tak ją we wszystkim wyręczał. Ale w świetle dnia wszystkie niedawne wypadki nabrały innego, niezbyt rzeczywistego, wymiaru. Troszczy się o nią, to prawdą, ale kiedy ze sobą zerwą, co niewątpliwie wkrótce nastąpi, tym trudniej będzie jej poradzić sobie w życiu. Najbardziej jednak przerażało ją odkrycie, jakiego dokonała ostatniej nocy: że ma w sobie wielką zdolność i jeszcze większą potrzebę miłości zmysłowej. Kiedy jej poprzednie doświadczenia w tej dziedzinie okazały się niewypałem, uznała, że jest kobietą o bardzo niewielkich potrzebach seksualnych, kto wie, może nawet oziębłą. Czy dawna Casey tak żywo reagowałaby pod palcami Dana, wyzbyta całkowicie wstydu, obaw, zahamowań? Tak łatwo to, co jeszcze do niedawna starała się w sobie tłumić, stało się w jej życiu bardzo ważne. O Boże, czy to jest to, co nazywa się miłość? Czy to jest to samo uczucie, jakie jej matka żywiła do Eddiego? Bo jeśli tak, to wiedziała już, jakie będą skutki tej niepohamowanej skłonności.
Wtedy, leżąc koło Dana, pochopnie zgodziła się pojechać z nim. To nie było zbyt mądre. Nie tylko ze względu na jej ręce czy pokaleczoną twarz, ale dlatego, że sama pchała się w potrzask. To może ją załamać. Teraz już sama na siebie była zła. Głupia, och, jaka głupia! Nie będzie w stanie udźwignąć tak wielkiego ciężaru.
Na przedmieściach Portland skręciła na podjazd baru szy6kiej obsługi drive - in, a Dan zaparkował obok jej samochodu. Pochyliła się i otworzyła mu drzwi od środka. Milczała, od czasu do czasu jedynie wzdychając.
- Co się stało? Prowadzenie cię męczy?
- Męczy i... jestem głodna... ale to nie dlatego się zatrzymałam. Słuchaj, ja po prostu nie mogę jechać z tobą do Bend.
- Kochanie, na pewno jeszcze to przemyślisz i zmienisz zdanie. Zjedzmy coś. Wrócimy do tego później. - Wysiadł z wozu i zatrzasnął drzwi.
Serce w jej piersi waliło jak młot. On też mógłby jej powiedzieć, że chce to jeszcze przemyśleć. No i co? Czy naprawdę do tego dążyła?
Usiadła przy stoliku pod daszkiem, gdy tymczasem Dan poszedł złożyć zamówienie. Zaraz też przyniósł tacę z trzema hamburgerami, dwiema dużymi porcjami frytek i dwoma napojami. Postawił to wszystko na stole i usiadł naprzeciw niej.
- To nam poprawi humor, zobaczysz.
Uśmiechał się tak serdecznie, tak ciepło, że mogłaby patrzeć na niego wiecznie. Ocknęła się i, zażenowana, zabrała się do jedzenia. Zbyt pośpiesznie, bo zaraz się zadławiła. Popijała bułkę małymi łyczkami rozglądając się dookoła, głównie po to, żeby nie patrzeć na Dana. Kilka stolików dalej gapiła się na nich jakaś wymalowana laleczka. Przyjrzała się Casey, przeniosła wzrok na Dana i nachyliła się, szepcząc, do drugiej kobiety, siedzącej obok, Teraz już obie gapiły się na nią. Casey po raz pierwszy od wielu lat zmieszała się pod spojrzeniem kobiety. Odwracała oczy tylko po to, by po chwili, jak zaczarowana, znów wrócić wzrokiem do tamtego stolika. Dziewczyna podniosła pytająco brwi. Bezczelnie i ostentacyjnie oglądała Casey od stóp do głów, znacząco zatrzymując wzrok na szalu osłaniającym jej policzek i trzęsącej się, pokrytej bliznami ręce, w której trzymała kubek.
Głuchy ból trawił Casey od wewnątrz. Oto, czego mogła się spodziewać, kiedy pokazywała się z Danem. Postawiła kubek i wyciągnęła ku niemu rękę, uśmiechając się z wysiłkiem. Nakrył jej dłoń swoją wielką łapą, ale uśmiechu nie odwzajemnił.
- Coś się stało, kochanie?
- Popatrz tam, te dziewczyny mrugają do ciebie. Może je znasz?
- Co, tam, te kędzierzawe brunetki? - Kiwnęła głową. - Nie, nie znam żadnej. Nie przejmuj się nimi. To tylko dwie odstawione flądry. No, kończmy już. Trzeba jechać - jego oczy śmiały się do niej.
Casey zapomniała o kobietach gapiących się na nią, o swym postanowieniu pozostania niezależną, o wszystkim. Patrzyła tylko w te ciemne, pogodne oczy. Ale cóż, potem, kiedy już jechali do domu swymi samochodami, jej zły nastrój powrócił. Siedziała za kierownicą i próbowała wymyślić coś, co mogłoby być argumentem przeciw podróży do Bend.
Dojechali. Dan zaparkował swój wóz tuż za jej i razem weszli do środka. Miał dorobiony klucz i teraz na pamięć otworzył nim drzwi. Jakby tu mieszkał - pomyślała. Właściwie to mógł, skoro płacił czynsz.
- A teraz hop pod prysznic, a potem coś wygodnego na grzbiet - powiedział, zdejmując jej z głowy szal. - Ja muszę jeszcze zadzwonić. Zawołaj mnie, przyjdę ci umyć plecy. - Klepnął ją poufale w pośladek.
To był błąd. Wściekła się. Fuknęła gniewnie i zniknęła w łazience. Była zła, bo zdawała sobie sprawę, że wystarczy, żeby tylko ją dotknął czy od niechcenia popieścił, a ona już miękła i topiła się, jak porcja lodów na słońcu. Zamknęła drzwi i zasunęła zasuwkę, jak nigdy chyba przedtem zdecydowana skończyć z tym, bo inaczej on gotów zmienić ją w trzęsącą się galaretę!
Puściła wodę na głowę, ale nie przyniosło to ulgi. Stała pod prysznicem i wściekała się. A więc dobrze. Zbierze włosy w koński ogon. Założy na siebie tę głęboko wydekoltowaną sukienkę bez rękawów, którą uszyła zeszłego lata... I do tego jeszcze kolczyk na swoje jedyne zdrowe ucho. Niech sobie dokładnie obejrzy jej blizny. Na Boga! - musiałby chyba być z drewna, gdyby go to nie odstraszyło. Wczoraj zachowała się jak wygłodzona siksa. Czy jego piorunująca męskość poruszyła w niej naprawdę głębokie struny? Czy może raczej ten romans możliwy był tylko dlatego, że chodziła, latami erotycznie wygłodzona, spragniona miłości i bycia pożądaną? Dał jej trochę tego, co było dla niej zakazane, a ona łapczywie się na to rzuciła, ot co.
O Boże, ależ ja jestem głupia! - szepnęła do siebie wycierając włosy. Przyznaj się Casey, ty idiotko, że raczej na miejscu padniesz trupem, niż się mu pokażesz w plażowej sukience i włosami zebranymi do tyłu!
W końcu, w welurowych spodniach i bluzce, weszła do pokoju zadowolona jednak, że wygląda najlepiej, jak tylko może. To zadowolenie z siebie było jej bardzo potrzebne. Dan zrobił już tymczasem kawę, postawił dzbanek i filiżanki na małym stoliku przy kanapie.
- Mmm, wyglądasz bardzo apetycznie. Uniosła brwi.
- Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie miałam apetytu na suszone śliwki. - Roześmiał się biorąc jej sarkazm za usprawiedliwienie. Postanowiła, że najlepszą dla niej obroną będzie atak, niech tym razem to on się broni. Wzięła filiżankę, którą jej podał, ale usiadła nie przy nim a na fotelu, opierając nogi na podnóżku. To bardziej jeszcze podkreślało dystans pomiędzy nimi. - Posłuchaj mnie. Nie pojadę z tobą do Bend. I zaraz dam ci czek na sumę, jaką zapłaciłeś za mieszkanie - mówiła spokojnie, rzeczowo, dumna ze swego opanowania.
- Czego ty się boisz? - schylił się i zdjął buty, a potem wyciągnął przed siebie nogi w geście swobodnym i niedbałym.
- Niczego się nie boję. Dlaczego miałabym się bać? Po prostu jestem zadowolona z takiego życia, jakie prowadzę. - Odstawiła filiżankę na stół, żeby nie widział, jak trzęsą się jej ręce.
- Owszem, boisz się. Boisz się z kimkolwiek związać. Boisz się małżeństwa. Boisz się, że nie potrafisz mu sprostać.
- Nieprawda! - powiedziała zapalczywie. - Nie chcę tylko żadnej połowiczności. Wierność małżeńska nie jest możliwa dzisiaj, w czasach seksualnej swobody, a ja nie chcę małżeństwa, które nie byłoby pełne!
- Zgoda. Ale przecież kobieta i mężczyzna poślubieni sobie mogą być długo szczęśliwi, pod warunkiem, że oboje chcą być małżeństwem. Ono samo nie musi oznaczać braku wzajemnej wierności - mówił to pewnie, niemal wyzywająco.
- Na jakim świecie ty żyjesz!? Wszystkie badania społeczne dowodzą, że mężowie i żony coraz częściej zmieniają partnerów. Dwie trzecie żonatych mężczyzn bierze sobie kochanki. I może to idiotyczne, że ludzie w ogóle się pobierają.
Roześmiał się.
- A czy ty masz zamiar żyć ze mną grzesząc?
- Ja w ogóle nie chcę z tobą żyć - parsknęła. - Właśnie próbuję ci wyjaśnić, dlaczego nie chcę, żeby nasz związek trwał.
- Myślisz, że cię porzucę, jak Ed Farrow porzucił twoją matkę - nie śmiał się już. - Wiesz, Casey, najgorsze są te blizny, których nie widać.
- Co, myślisz że to ojciec zdeformował mój obraz małżeństwa?
- Oczywiście - powiedział łagodnie.
- Może. Ale nauczyłam się jednego - polegać można tylko na sobie. Bo jeśli się sobie sprawi zawód, to nie można zań winić nikogo innego. - Była wzburzona. Gdzie się podziała jej jasna, logiczna argumentacja, którą sobie ułożyła siedząc w samochodzie?
- Cóż, mogę ci tylko powiedzieć, że chętnie podejmę ryzyko, moja Klementyno. W końcu nie oświadczałem ci się... jeszcze.
Prawie zaparło jej dech z wrażenia. Czuła, że krew uderza jej do głowy. Spojrzała na niego. Uśmiechał się szatańsko, jakże chciałaby mieć odwagę, by mu chlusnąć kawą w twarz. Nagle usiadła prosto, podciągając nogi.
- Mówisz o badaniach społecznych, proszę bardzo. Większość małżeństw rozlatuje się z powodu... nudy. Żony nudzą się ze swoimi mężami i na odwrót. Ale nam się to nie zdarzy. Zawsze możemy wrócić do naszego wozu z płócienną budą, albo do przejażdżek po Nilu.
Zacisnęła usta i nie powiedziała nic. Przez długą chwilę milczeli. Spojrzała na niego, a on puścił do niej oko. Nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
- Daj spokój, Dan, przecież to poważna rozmowa!
- A pewnie - stał przed nią i wyciągał ją z fotela. - Tak poważna, że aż się zmęczyłem i muszę się zdrzemnąć. Ostatniej nocy prawie nie spałem, wiesz, że to twoja wina. - Opadł na kanapę, pociągając ją za sobą. - Pośpimy troszkę i zaraz znowu sobie poważnie porozmawiamy - przytulił ją do siebie. - Tak nie boli cię ucho? Nie? No to śpimy - zarządził żartobliwie i wtulił się w jej włosy.
Nie opierała się, kiedy ją ciągnął. Była rzeczywiście znużona, a być obejmowaną było tak przyjemnie... Jej pośladki przyciskały się do jego bioder, czuła odcisk jego kolan na swych nogach. Serce biło mu równo, spokojnie i po raz setny wspominała mglistą noc, w której ten mężczyzna pojawił się w jej życiu.
Po kolacji Casey, pewna że Dan natychmiast się temu sprzeciwi, wyjęła swoje przybory do szycia. Przenośna maszyna, duże pudło materiałów, które kupowała od czasu do czasu przy różnych okazjach, szablony wykrojów, wszystko to nie zajmowało mało miejsca. Ale on tylko zerknął na maszynę i drobiazgi, a pudło nawet go zainteresowało. Wyciągnął z niego sztukę materiału w czerwone i błękitne pasy i przyłożył sobie do piersi.
- Czy z tego mogłaby być koszula?
- O Jezu, nie! - zaśmiała się serdecznie. Zabrała mu materiał i odłożyła do pudła. - Wyglądałbyś w tym jak chłopak z rodeo.
- Tak? - usiadł na podłodze. - A z czego tutaj mogłabyś mi uszyć koszulę?
- Nie żartujesz? Nosiłbyś koszulę mojej roboty?
- Przecież ci mówiłem. Czemu ty nigdy mi nie wierzysz? - złapał ją za rękę i ściągnął na dywan. - Zanim załaduję te twoje graty do wozu nabawię się pewnie przepukliny. Ale zaryzykuję - w zamian za koszulę i... buziaka.
Nachylił się nad nią, przytrzymując jej nadgarstki. Chciała uwolnić rękę, żeby poprawić rozsypujące się na wszystkie strony włosy, ale nie puszczał jej. Więc odwróciła głowę.
- Boże, już od wieków nie całowałem mojej Ginevry - powiedział. - Nie liczę tych kilku prztyczków, które mi dałaś. - Całował ją długo, gorąco. - Och, wszystko w tobie mnie podnieca. Ta górna warga - liznął ją językiem. - Ta mała zmarszczka obok ust. Twoje rzęsy, piękne. A tutaj, w kącikach oczu, zaczynają ci się robić zmarszczki od śmiechu - ucałował jej powieki. - Będziesz coraz piękniejsza wraz z upływem lat, wiesz?
- Tylko mi nie...
- Cicho. Wiem, że mam ci nie mówić że jesteś piękna. Ale jesteś, ty jesteś, piękna, moja Ginevro, Kleopatro, Klementyno! Chodź, obejmij swego pana i władcę - podniósł jej ręce.
- Co, objąć cię?! Doprowadzasz mnie do szału, sprawiasz mi same kłopoty, jesteś prawdziwym egoistą! A w dodatku ciągle mnie łachoczesz tymi swoimi kudłami i drapiesz zarostem - sięgnęła mu pod koszulę i szarpnęła za włosy, a kiedy krzyknął uwolniła się i przeturlała po dywanie. Zaryczał jak ranny bawół i rzucił się na nią. Sczepieni ze sobą potoczyli się po podłodze. Śmiała się perliście, nie wierząc własnym uszom. O, jak cudownie było tak z nim baraszkować, jakby byli dwojgiem nastolatków! Potoczyli się pod kanapę. Ściskał ją ramionami i nogami jak w klatce, zaśmiewali się oboje.
- Czekaj no, nauczę ja cię szacunku dla twojego pana! - groźnie zmarszczył brwi. - Oczywiście, jeśli jeszcze będę miał siłę. Bo najpierw będę się z tobą dziko kochał - wydał z siebie głuchy, przeciągły pomruk jak żbik, nie mogła powstrzymać śmiechu.
- Ostrzegam cię. Brałam lekcje ju - jitsu, a ty masz nie osłonięty najczulszy punkt - rozśmieszył ją do łez, taką zrobił zdumioną minę. Uniósł się na rękach, ale swoim najczulszym punktem nadal przywierał do jej bioder. Patrzył gdzieś daleko, poza jej oczami, udając zamyślenie.
- Co za zimna, okrutna kobieta. Nie, nie, nie mogę uwierzyć, że zdolna byłaby zrobić mi krzywdę. Naprawdę, więcej w niej Lucrezii Borgii niż Ginevry! - mówił do siebie. - Ciągnie mnie za kudły na piersi, nazywa egoistą, mówi że ją denerwuję...
Oburącz ścisnęła mu policzki.
- Ooo, biedny dzidziuś! Daj, pocałuję i już będzie dobrze.
- Nie, raz nie wystarczy - skarżył się.
- No to będzie więcej - otoczyła ramionami jego głowę i przyciągnęła go do siebie. Zwinęła usta w trąbkę i cmoknęła go kilka razy. Nie mogła więcej. Wybuchnęła śmiechem.
Patrzył na nią z ukosa i kręcił głową. Nagle, ruchem szybkim jak błyskawica, sięgnął do jej żeber i przejechał po nich jak grabiami. Wzdrygnęła się i chciała go złapać za nadgarstki, ale sprytnie bronił się i przygniatał ją do podłogi. Aż się krztusiła ze śmiechu.
- Nie, nie, proszę, Dan! Mam straszne łachotki! Nie, przestań! Prze... Bo inaczej dojdzie do...
- To go natychmiast przestraszyło.
- Co?
- No, narobisz szkód, ty brutalu! Teraz on wybuchnął śmiechem.
- A co, mogłabyś...?
Zamknęła mu usta dłonią, uszczypnął ją w palec. Przewrócił się na plecy, pociągając i ją.
Casey była tym wszystkim zachwycona, słowa nie wystarczały, by wyrazić swe uczucia. Nigdy nie czuła się taka lekka, taka swobodna, taka bliska drugiemu człowiekowi. Kiedy ją na siebie zagarnął, a jego usta szukały jej warg, powitała je wspaniale. Zamknęła oczy i z zachwytem kosztowała słodkiej rozkoszy jego niespokojnych, błędnych ust. Odpowiadała pieszczotą na pieszczotę, dawała tyle, ile sama brała. Kiedy podniósł głowę, rozmarzona patrzyła mu prosto w oczy.
- Chciałbym, żebyś już była moją żoną. Moim kochaniem, moim skarbem - coś niezwykłego było w jego głosie, oddychał szybciej. Czuła podobnie, ale kiedy sięgnął ręką do jej bluzki podciągając ją nad piersi, złapała go za rękę.
- Proszę, nie - broniła się szeptem.
- Kochana... dlaczego? Przecież chcesz, żebym się z tobą kochał, wiem to. Aż drżysz cała i serce ci wali.
- Nie, nie tutaj - szepnęła błagalnie.
- Czy zawsze musimy kochać się w łóżku i po ciemku? - zapytał. Odwróciła twarz, ale zauważył, że jej oczy błyszczą całe od łez.
- No, ale jeśli już moja pani chce tylko tak... Kochanie, spójrz na mnie. Lubisz, jak cię kocham?
- Och, wiesz przecież, że tak! - powiedziała żarliwie i miękko i zarzuciła mu ręce na szyję. Całowała jego ucho, policzek, błądziła palcami wśród jego czarnych włosów.
- Zrobimy tak, jak chcesz. Moja kochana, zobaczysz, razem przepędzimy tę twoją wstydliwość. - Wstał i trzymając jej rękę, pociągnął ją ku sobie.
- Śpiąca?
- Nie, ale nie mogę się doczekać, żeby pójść już do łóżka.
- Mmmm... To najlepsza rzecz, jaką dziś słyszałem.
Deszcz zaczął lać, kiedy przejeżdżali przez przedmieścia Portland. Casey cieszyła się teraz, że Dan nie pozwolił jej prowadzić. W szarości dnia i w potokach gwałtownej ulewy było coś groźnego, co przypominało jej tamtą mglistą noc na autostradzie.
Dan puścił jedną ręką kierownicę i objął ją.
- Chodź do mnie, przytul się.
Przylgnęła do niego, wtulając się mu w ramię. Był świetnym kierowcą, cały czas uważnie patrzył przed siebie.
- Lubię, gdy jesteś przy mnie - powiedział z prostotą. - Może twój ojciec chciałby do nas wpaść?
- Wątpię. Dzwoniłam do niego, bo on lubi wiedzieć, gdzie jestem i co robię. Eddie cierpi chyba teraz na kompleks winy - po chwili dodała - zostawiłam wiadomość dla Judy. Ona na pewno będzie za mną tęsknić.
- Tylko ona?
- Tak. Większość moich znajomych to ludzie z pracy, a nie myślę, żebym teraz wielu z nich oglądała.
- Do diabła z takimi znajomymi - przez chwilę był zły. Oparła mu policzek na ramieniu.
- Opowiedz mi o Bend. Czy twoja matka jest w domu?
- Nie, siedzi teraz w Nowym Jorku, razem z jedną ze swoich sióstr. Moja matka uwielbia teatr, jak długo sięgam pamięcią ma na tym punkcie kręćka. Z ciotką oglądają na Broadwayu dosłownie wszystko, a potem zaraz jadą jeszcze do Londynu.
- Do Londynu? Dla teatru?
- No, nie tylko. Mają tam też przyjaciół. A znowu trzecia siostra, ciotka Bea, jest ich całkowitym przeciwieństwem. Mieszka tuż obok nas, przez płot i nie ruszysz jej z Oregonu nawet stadem mułów. - Mówił to tak, że domyśliła się, że Dan bardzo lubi ciotkę Beę.
- Zobaczę ją?
- Pewnie! - Na chwilę tylko odwrócił głowę, by się do niej uśmiechnąć. - Ciotka Bea to wspaniała kobieta. A ponadto ma pasiekę. Dostarcza miód do wszystkich okolicznych sklepów, a nawet do Portland.
- A czy jest zamężna?
- Jej mąż umarł przed dwudziestu laty. Nie ma własnych dzieci i mnie uważa za swojego syna. Ciotka bardzo się niepokoi, że przyjeżdżasz, ale i umiera z ciekawości.
- A skąd ona wie o mnie? - Casey zdenerwowała się.
- Niepokoi się i jest ciekawa, bo mnie kocha. Chce cię zobaczyć i poznać, żeby być pewną, że jesteś naprawdę taka, jak jej opowiadałem. - Pogłaskał ją po udzie.
- Dan! Chyba nie naopowiadałeś swojej rodzinie, że między nami było coś... no, osobistego?
- Oczywiście że tak. Powiedziałem, że chcę się z tobą ożenić. Dlaczegóż bym miął tego nie mówić? - rzekł z dumą.
- No bo... jeszcze się przecież nie zdecydowaliśmy.
- Ja tak. Jeśli mnie zawiedziesz, to bardzo mnie zmartwisz, a w dodatku stracę wiarygodność we własnej rodzinie!
- Znowu się ze mną drażnisz. Żartujesz, czy mówisz serio? Nigdy nie wiem. - Przestraszyła się. - Myślałam, że jadę pomagać w domu, a nie po to, żeby być wystawiona na pokaz, na którym twoja rodzina zdecyduje, czy jestem dobra czy nie - zdenerwowanie nadało jej głosowi ostrzejszy ton.
- Dobrze już, żartowałem. Zobaczysz, polubisz ciotkę Beę i ona ciebie polubi. Zaraz ci przyniesie książkę kucharską, w której wszystkie przepisy radzą stosowanie miodu zamiast cukru. A potem palnie ci wykład na temat zdrowej żywności. - Roześmiał się. - Wiem, że nie zostaniesz jej dłużna.
- A gdzie ty mieszkasz?
- W tartaku jest pokój, śpię tam czasem. A czasem w domu. Bo moja suka trzyma się domu i przychodzę do niej. - Nagle zahamował, by przepuścić samochód jadący z tyłu. - Cholerny dureń! Czasem myślę, że trzeba by zweryfikować prawa jazdy różnym takim typkom.
- To kto teraz prowadzi dom? - spytała cicho Casey. Powoli już jej świtało, że pomoc domowa to była tylko sztuczka, żeby ją zwabić do Bend.
- Trochę ciotka Bea, a trochę ja. Przychodzą też moje siostry cioteczne. Mama hoduje w domu tysiące kwiatów.
Okolice, przez które przejeżdżali, były cudowne. Szosa przechodziła przez park narodowy Mt. Hood i rezerwat Indian Warm Springs. W mieście Madras skręcili z autostrady na południe.
- To już niedaleko. Powoli zaczynają się lasy. - Wiedział, że jest zdenerwowana i starał się ją uspokoić, mówiąc jej o różnych ciekawostkach krajobrazu. Dojechali do Bend. - To nie to samo co Portland - roześmiał się lekko, z dumą, bez cienia kompleksu. - To nasza główna ulica. - Casey pomyślała, że to urocze miasteczko i do tego kwitnące. Parkingi były przeważnie zatłoczone. Szybko przejechali przez miasto, znów wracając na szosę. - Mieszkamy za miastem, nad Deschutes River. Już prawie jesteśmy w domu,, kochanie.
Casey oswobodziła dłoń i poprawiła szal na głowie.
Rozdział 9
Dan skręcił w czarną drogę, biegnącą wśród wysokich, starych cedrów. Wkrótce aleja przerzedziła się i jechali wzdłuż ogrodzenia z drewnianych żerdzi, za którym pasła się gniada klacz ze źrebakiem. Wjechali w jeszcze jedną aleję drzew, która nagle otwarła się na rozległe, płaskie pole strzyżonej trawy i stojący wśród niego wielki dom, kryty brązowym gontem. Dan, teraz już wolniej, wjechał w wysadzaną krzewami i pokrytą płytami kamiennymi dróżkę. Casey poczuła w sercu ulgę. Spodziewała się czegoś w rodzaju komitetu powitalnego, przed którego oczami zmuszona będzie przedefilować. Szerokie, dwuskrzydłowe drzwi od frontu były zamknięte. Wszystkie ściany i węgły, podobnie jak dach, pokrywał mocno już zjedzony zębem czasu gont, sprawiający, że cały dom świetnie komponował się z otoczeniem. Minęli zakręcający w kierunku garaży z boku domu podjazd. Dan przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał wóz przed głównym wejściem. Casey zwróciła ku niemu oczy i powiedziała z przejęciem.
- Jest piękny. Wygląda tak spokojnie i... niewzruszenie. Dan ścisnął jej rękę.
- Wiedziałem, że będzie ci się podobał. Chodź. Słońce wyjrzało, by cię powitać w twoim nowym domu rodzinnym. - Wysiadł z wozu i czekał na nią.
Kiedy już weszli popchnął ją leciutko w kierunku pokoju stołowego, biegnącego od frontu w głąb, ku kuchniom. Pokój był obszerny, umeblowany tradycyjnie, z szeroką, miękką kanapą i fotelami wyściełanymi skórą, z kominkiem i perkalowymi zasłonami w oknach, nieco kolonialnymi w stylu.
Naprzeciw frontowych drzwi, przy schodach, stał ciemny, stojący zegar - staruszek. Wełniane, plecione chodniki pokrywały podłogę z szerokich, lśniących od wosku desek, świadczących o wiekowości wnętrza. Jakże Dan pasował do tego wszystkiego. Bezbłędnie wyczuwała dominujący tutaj komfort, smak i ciepłą atmosferę tego domu.
Dan prowadził ją dalej, do dużej, widnej kuchni, lśniącej czystością. Parapety okien zasłaniała bujna zieleń doniczkowych kwiatów, a nad kuchnią wisiały wypolerowane mosiężne rondle. Przy jednym z wielkich okien, otwierających się na rzekę, stał okrągły, dębowy stół i krzesła z wysokimi, rzeźbionymi oparciami. Stół przykryty był kraciastym obrusem i zastawiony porcelanowymi naczyniami. Z kuchni wychodziło się na ocieniony ganek, biegnący przy ścianie przez całą długość domu.
Ani jedno słowo nie padło z ust Dana, kiedy tak oprowadzał ją po swoim królestwie. Ale zanim wkroczyli na schody, wiodące na górne piętra, objął ją i całował gorąco, namiętnie. Potem wziął ją za rękę i, cofając się do korytarza, przez który weszli, poprowadził na górę. Od półpięterka schody biegły już stromiej, drzwi pierwszego pokoju otwierały się gościnnie. Była to sypialnia, jasna, oświetlona słońcem kładącym się na jasnobrązowym dywanie. Wielkie łóżko z ciężkimi, rzeźbionymi w orzechowym drewnie narożnymi kolumienkami pokryte było tkaną narzutą w kolorach zgaszonego błękitu, bieli i czerwieni. Był to pokój raczej męski, zastawiony meblami masywnymi, ciemnymi, krzesłami z obiciami z tłoczonej skóry. Wychodziło nań dwoje drzwi: jedne do toalety, a drugie do łazienki. Cały pokój miał atmosferę i zapach Dana.
Potem pozwoliła się prowadzić dalej, w głąb korytarza, ku następnym drzwiom.
- Na piętrze są cztery sypialnie i jeden mały pokoik nad garażem, coś w rodzaju służbówki. - Kolejno wskazywał na drzwi, zaczynając od tych naprzeciwko swoich. - To jest sypialnia mojej matki, ale ona rzadko tu śpi. Następne są drzwi do małego pokoju, może urządzilibyśmy tu twoją szwalnię? Te dalej prowadzą do pokoju, w którym na razie będziesz mieszkała, aż się pobierzemy. - Otworzył przed nią drzwi i przepuścił ją, by weszła pierwsza.
Był to spory, kwadratowy pokój, położony w samym narożu domu. Ściany miał białe, na podłodze dywan szmaragdowo - zielony, a meble plecione z wikliny, malowane na biało. Królewskie łoże miało wezgłowie wyposażone w półeczkę na książki i przykryte było kapą w indiańskie wzory, powielone przez wyściółki krzeseł i niską otomanę. Na podłodze stały pękate donice z pachnącymi kwiatami. Wszystko to było tak odmienne charakterem od reszty domu, że Casey była zdumiona. Dan obserwował ją z wesołym uśmieszkiem.
- Kilka lat temu ciotka Bea przewróciła ten pokój do góry nogami. Mówiła, że wygląda jak kostnica. A oto rezultat tej rewolucji.
- Och, jest piękny. Zupełnie, zupełnie nie przypomina kostnicy.
Uśmiechnęła się do niego, a on przyciągnął ją do siebie i przytulił. Musnął palcem jej nosek. Oczy błyszczały mu wesoło, przesunął dłonią po jej karku, wzbudzając przyjemne dreszcze, a potem wzdłuż ramienia opuścił ją na jej pierś.
- Panie Murdock, pan jesteś lubieżnym świntuchem, zaślinionym dziadem, mózg zalewa panu... Ale...
- Ale co, moja Julio? - śmiał się słysząc tę jej litanię.
- Już nic, Romeo. Ucałuj mnie, bym mogła iść i sprawić ci ową szatę, a wrócić do komnaty.
Aż jęknął.
- Oj, bardzo słabo, po prostu sknociłaś tę kwestię. Byłaby z ciebie marna Julia.
- Tak myślisz? - wlazła mu na czubki butów i wbiła paznokcie pod żebra. Aż nim rzuciło. Ściągnął jej ręce do boków.
- Mmmm! - wymruczał, kiedy już uniósł głowę znad jej ust. - Smakujesz jak mus jabłkowy!
- A tak, tylko żarcie ci w głowie. Ciasto z jabłkami stoi na dole w kuchni, prawda?
- Nic podobnego, to znaczy nie myślę wyłącznie o swoim brzuchu. Wręcz przeciwnie, myślę wyłącznie o twoim. - Całował ją znowu, rozpalając się w miarę, jak jego pocałunek ją rozbudzał. Casey po prostu topniała pod wpływem pieszczoty jego ust. Nie mogła się mu oprzeć.
- Kocham cię, Cassandra. Po prostu kocham cię. Żadnych wymagań i żadnych obietnic.
- To kompletne wariactwo, ale ja też chyba pana kocham, panie Lancelot - powiedziała miękko, z tajemniczym uśmiechem w kącikach ust. Chyba? Wybacz kochanie, nie zabrzmiało to zbyt przekonująco - myślała - ale muszę przecież zostawić sobie jakieś pole manewru!
- Uu, Daniel! Co się tam dzieje? Czekam tu na dole, a ty czulisz się z tą dziewczyną?
- To ciotka Bea - szepnął Dan. - Cóż, jest dość prozaiczna. Pewnie nie przychodzi na górę, żeby nie przyłapać nas w łóżku.
Casey szeroko się uśmiechnęła.
- Ha, czulisz się. Jakie to ładne. Dziś już nikt tak nie mówi.
- O, to nie jest kobieta zasad przesadnie surowych. Ale znowu w niektórych sprawach jest wręcz pruderyjna. Chodź, poznasz ją.
Dan, jakby chcąc dodać jej odwagi, silnie objął ją ramieniem. Rzeczywiście, Casey czuła nagły niepokój na myśl, że oto stanie oko w oko z kimś, kto jest mu drogi.
- Ciotka całymi latami łaziła za mną i nudziła, żebym ożenił się z jakąś miłą dziewczyną. Zobaczysz, wciągnie cię w pszczelarstwo, zanim się obejrzysz.
Kobieta stojąca u stóp schodów miała krótkie, siwe włosy, wielkie oczy i szeroki uśmiech. Ubrana była w dżinsy i trykotową koszulkę z napisem „Ciotka Bea to Miód". Dan na powitanie pocałował ją w policzek, a musiał się przy tym nachylić, bo głową sięgała mu zaledwie do ramion. Brak wzrostu nadrabiała za to nadzwyczaj okrągłym brzuszkiem i bujnym biustem.
- Ciociu, to jest Cassandra Farrow. Mów jej Casey.
- Cześć, Casey - ciotka wyciągnęła rękę. W jej głosie brzmiało przyjemne zdziwienie. Uśmiechała się szeroko i mocno ściskała rękę Casey. Mrugnęła na Dana. - No, no, popatrz jaka wysoka i ładniutka. A włosy i oczy ma jak... miód!
- Aa, wiedziałem, że tak powiesz.
- Co tak długo się zbierałeś? Od razu trzeba ją było przywieźć do domu!
- Moja pszczółko słodka. Przecież przywiozłem ją najszybciej jak się dało.
Ciotka Bea kiwnęła głową. Była wyraźnie zadowolona. Casey zerknęła na Dana i zobaczyła, że cieszy się ze zgotowanego jej przez ciotkę ciepłego przyjęcia.
- Chodź, Casey, napijemy się kawy i trochę się zaznajomimy. Dan ma tu obok przyjaciółkę, bardzo zmartwioną, bo jej długo nie odwiedzał - oczy ciotki błyszczały takim samym figlarnym promykiem jak oczy Dana, kiedy żartował. - Nazywa się Sadie i ma najpiękniejsze niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałaś. Casey ruszyła za małą kobietką, a za nią Dan.
- O tak, nie możemy trzymać Dana z dala od jego wielbicielek - powiedziała serdecznie do ciotki, ale natychmiast szarpnęła się w tył, by trzepnąć po łapach Dana, bo szczypał ją w pośladek.
W chwilę potem Dan otworzył drzwi werandy i do pokoju wkroczyła duża, czarno - brązowa suka. Zatrzymała się koło okrągłego stołu, przy którym siedziała Casey i ciekawie podniosła łeb. Ciotka Bea miała rację. Oczy psa były uderzająco wielkie i niebieskie.
- Siad! Sadie, przywitaj się z Casey! - powiedział Dan.
Suka cofnęła się kilka kroków i usiadła. Zadarła do góry pysk i szczeknęła przeciągle. Zerknęła na Dana, a potem powtórzyła swoje powitanie dłużej jeszcze nawet i głośniej.
- Witaj i ty - powiedziała Casey i poklepała się po udzie. Suka podeszła do niej i położyła łeb na jej kolanach, patrząc prosto w oczy. - Jakiej ona jest rasy? - Casey ostrożnie pogłaskała ciemną, lśniącą sierść między uszami psa.
- To syberyjski husky. Kiedyś nazywała się inaczej, ale tylko spójrz na nią. Zawsze ma taki smutny wyraz pyska. Dlatego została Sadie.
Ciotka Bea przyniosła dzbanek z kawą i postawiła go na podstawce z malowanego kafla.
- Daniel, a ty napijesz się z nami kawy?
- Chętnie, a może masz jakieś ciasto? Potem będę chciał rozładować samochód.
- Dziś rano dzwoniła Marge. Cała ta hałaśliwa zgraja zwali się nam na głowę wieczorem. Na kolację chcą zrobić pieczone kurczaki i sałatkę kartoflaną. Możesz już rozpalać piec na hot - dogi, dzieciaki przepadają za nimi.
- Dobra. - Dan przysunął sobie krzesło i usiadł na nim, tyłem do okna. - A co z Fredem i Hankiem? Oderwą się od kieratu?
- Chyba żartujesz. Nawet armatą byś ich nie powstrzymał - zaśmiała się ciotka. - Wprost nie mogą się doczekać, żeby zobaczyć Casey.
A Casey nerwowo zacisnęła szal na głowie, zawiązując nowy węzeł. Dan przyglądał się jej i to troska i czułość, które widziała w jego oczach sprawiły, że ręka trzęsła się jej, kiedy sięgnęła po filiżankę z kawą. Zerknęła na ciotkę, która patrzyła na jej drugą rękę, opartą na krawędzi stołu. Casey natychmiast ją schowała.
- Kochanie, cała rodziną naraz to dla ciebie niezła porcja. Myślisz, że będziesz w stanie ją przełknąć? - spytał Dan.
Nie śmiała spojrzeć na ciotkę. Serdeczność Dana z pewnością zbliży ją do wszystkich. Nie było sensu udawać, że przyjechała tu jako pomoc domowa. Przywiódł ją tu, by ją przedstawić rodzinie, czekał ją wielki test. O Boże! Nie miała pojęcia, jak się wchodzi do rodziny, szczególnie tak zżytej ze sobą jak Murdockowie. Patrzyła na Dana nic nie widzącymi oczami, całkowicie pochłonięta własnymi myślami.
Nie odpowiedziała jeszcze na pytanie, kiedy odezwał się telefon. Dan poderwał się i pobiegł w drugi kąt kuchni. Przelotnie musnął ją palcami a Casey, cała spięta, spojrzała zaraz na ciotkę. Jak też ona przyjmuje te ich pieszczoty? Nie mogła powstrzymać łez.
- Nie myślałam już, że dożyję tego dnia - powiedziała starsza pani z uśmiechem na lekko pomarszczonej twarzy. Jej oczy świeciły jasno, dobrotliwie, jak gwiazdy pośród nocy. - Daniel kocha cię na zabój, prawda? Wiedziałam, że jeśli tylko znajdzie odpowiednią kobietę, będzie taki sam jak jego ojciec i chłopcy, jego bracia. Bo wiedz, że w tej rodzinie mężczyźni starannie wybierają sobie kobiety i kochają je do szaleństwa. No, oczywiście trochę się martwiliśmy. Te wszystkie młode panny, podkochujące się w nim, bo jest przecież sławny i tak dalej. Ale mówiłam Hankowi i Fredowi, że jak mu tylko trochę popuścić liny, sam zobaczy, że one wszystkie są na nic i zaraz znajdzie sobie kogoś naprawdę dla niego odpowiedniego.
Casey patrzyła na nią długą chwilę.
- A skąd pani wie, że ja jestem kimś dla niego odpowiednim? Nie zna mnie pani. A może jestem jedną z jego licznych wielbicielek, taką samą jak inne?
- Moja droga, wiem, bo nie przeżyłam swoich pięćdziesięciu pięciu lat w worku. Jeśli byłabyś jedną z nich, Daniel nie powiedziałby ci, że to dom jego matki i że chce, żebyś tu przyjechała i pomogła w nim - ciotka Bea powiedziała to z niezachwianą pewnością i spokojem.
Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Dan wrócił już do stołu.
- Hank powiedział, że mogę być potrzebny na kilka dni w końcu tygodnia. Cieszy się, że do tego czasu zdążysz już wszystkich poznać. Dotrzymają ci towarzystwa, kiedy mnie nie będzie.
- Mam mnóstwo roboty. Muszę zacząć szyć, wiesz.
Jedli duże kawały ciasta z jabłkami i rozmawiali o projektach Casey. Było tak przyjemnie siedzieć tu razem z ciotką, że Casey zapomniała o ciężkiej próbie, jaka czeka ją wieczorem.
- Chcesz jeszcze ciasta, Daniel? Upiekłam je nic jeszcze nie wiedząc o zlocie klanu. Ale jabłek jest tyle, że mogłabym piec placek za plackiem przez całe popołudnie i jeszcze zostanie. Myślisz, że cztery wystarczą?
- Cztery ciasta? - Casey nie wierzyła własnym uszom. Dan roześmiał się na to.
- Kochanie, tu będzie dwanaścioro dzieciaków i siedmiu dorosłych. Razem dziewiętnaście gąb, wliczając w to i ciebie!
- Lucy ze swoją Mary Ann przyjadą z Helen - powiedziała ciotka.
- Wróciła już? - Dan uniósł brwi i zaraz uśmiechnął się do Casey. To siostra Helen. No widzisz, to już dwadzieścia jeden. Ciociu, lepiej dolicz jeszcze jedno ciasto.
Popołudnie minęło. Ciotka Bea wróciła do siebie, by wrzucić ciasta do pieca. Dan zajął się samochodem, a Casey zniknęła w łazience. Wzięła prysznic, wytarła i wysuszyła włosy i zręcznie skręciła je lokówką. No, nie wyglądało to najgorzej. Ale co z ciuchami? Stała w łazience i zastanawiała się, gdy Dan zapukał, a potem wszedł do pokoju. Znalazł ją i zbliżył się, by wziąć ją w ramiona. Przez gruby, frotowy szlafrok czuła jego twardy brzuch.
- Mmm, jak ładnie pachniesz! - nosem łaskotał ją w szyję.
- Dan... powinnam dać ci prztyczka w nos za karę, że muszę przez to wszystko przejść
- ostatnie słowa ledwie i drżąco wyszeptała, bo zaczął ją całować. Objęła go za szyję, dobrze już znany dreszcz przebiegł jej ciało. Z rozkoszą wdychała męski zapach jego skóry i włosów, w których szorstką bujność zanurzyła palce.
- Nie ma się czego bać. Przecież nie jesteś chorobliwie nieśmiała. Ktoś, kto reklamował kosmetyki przed setkami osób nie może sobie nie dać rady z dwudziestoma, w większości zresztą, dziećmi.
- O, to było zupełnie co innego. Dan... to jest jeszcze wszystko dla mnie nowe. Czasem chciałabym, żeby mnie tu po prostu nie było. Jestem pewna, iż oni pomyślą że ze sobą sypialiśmy i po wypadku zostałeś złapany w potrzask.
- Nie, to chyba najbardziej niemądre słowa, jakie w życiu słyszałem - powiedział łagodnie.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że do wybrania sobie żony potrzebna mi aprobata moich braci? Oczywiście, chciałbym żebyście się wzajemnie polubili, ale jeśli tak się nie stanie, to nie będzie mi to robiło żadnej, ale to żadnej różnicy. To twojej aprobaty jedynie mi potrzeba, moja Ginevro.
Słyszała zaledwie część z tego, co mówił. Nachylał się nad nią, zastygł na moment bez ruchu, a potem całował jej usta. Był dla niej jak balsam, łagodził obrażenia duszy. Jego niewiarygodna słodycz zatapiała w sobie jej niewiarę.
Cicho powiedziała:
- Boję się.
- Niczego się nie bój. Zawsze będę obok ciebie. Jutro jest otwarcie szkoły, więc nie zostaną długo. No dobrze, wskakuj w dżinsy i jakiś sweter, bo wieczorami bywa tu zimno.
- Sięgnął do paska jej szlafroka. - Chętnie zostanę i pomogę ci - powiedział z tym swoim łobuzerskim uśmiechem.
- Wyjdź stąd, Daniel, bo zawołam ciotkę Beę - zagroziła ze śmiechem.
- A to uparta koza! Dobrze, kiedy tylko uwolnimy się od hałaśliwej zgrai, jak mówi ciotka, zaczniemy tam, gdzie przerwaliśmy - znów ją pocałował, jakby pieczętując tę obietnicę.
Casey zeszła na dół. Włożyła obszerny, męski sweter, dżinsy i sandały. Złoty sweter obciskał jej zgrabne biodra, a w talii zebrany był szerokim, skórzanym pasem. Jedwabny szal nie pozwoli jej włosom rozsypać się, kiedy wyjdzie na dwór. Weszła do kuchni. Dan wyjmował papierowe tacki z torebki foliowej. Spojrzał na nią, rzucił torbę na stół i bez słowa otworzył ramiona. Przytuliła się.
- Ha, jesteś miękka i słodka jak miodowy cukierek, cała złota i pyszna. Daj buzi a potem pomożesz mi rozstawić te tacki na stole na werandzie. Bo chyba dziś wieczorem będzie za dużo owadów, by jeść na trawie.
Casey nakryła dwa długie biwakowe stoły obrusem i razem rozstawili kubki, tacki, talerzyki i serwetki, a na jednym końcu stołu położyli srebrne nakrycie.
- Czy to wszystko, co mamy zrobić?
- Później zrobimy kawę. Na razie mamy pół godziny, zanim nas opadną i chcę je spędzić tylko z tobą. - Wziął ją za rękę i poprowadził przez kuchnię do pokoju stołowego.
Lekko ścisnął jej rękę i oboje zapadli się w miękką kanapę. Objął ją i przytulił policzek do jej głowy uważając, by nie potargać włosów. Nie wiedziała czy domyślał się, jak ważne teraz było dla niej staranne uczesanie. A może robił to instynktownie?
- Dan... jak to się stało, że tak długo pozostałeś... samotny?
- Raz o mało się nie ożeniłem. Ale było w tym coś, co mi się nie podobało i nie mogłem się ostatecznie zdecydować. Zwlekałem. A ona, kiedy się dowiedziała, że w naszym przedsiębiorstwie nie jestem żadną grubą rybą, wycofała się dyskretnie. Uśmiechał się kącikami ust i zza zmrużonych oczu obserwował Casey.
- Ale nie żałujesz specjalnie? Czy może złamała ci serce?
- Och, jesteś słodka. Nie masz pojęcia, czego niektóre kobiety wymagają, prawda? - mówił z uśmiechem, kołysząc ją w ramionach. - Dla niej, której papa mógł kupić całe kino albo zrobić jej prezent z odrzutowca, byłem za biedny. A kiedy przekonała się, że ani mi się śni mieszkać z nią i jej papą powiedziała, że już mnie nie kocha. To było dawno, byłem jeszcze szczeniakiem, no i musiałem zapłacić frycowe.
- Nie bardzo rozumiem.
- Jest taki czas w życiu każdego człowieka, kiedy myśli się, że cały świat stworzono wyłącznie dla niego. Robi się wtedy rzeczy... och, idiotyczne. - Spojrzał jej w oczy i dotknął jej nosa swoim. Miał szelmowski, chłopięcy wyraz twarzy. - O!? Trochę posiedziałaś dziś nad swoim makijażem! Jesteś piękna. Cicho! - położył jej palec na ustach. - Na wszystkich zdjęciach, jakie widziałem, nie miałaś jeszcze blizn. Ale nie kochałbym cię tak mocno, gdybyś ich nie miała - miękko przesunął palcami wzdłuż różowej krechy na jej policzku i ostrożnie trącił jej ucho.
Cała aż zamarła, ale pocałował ją, prosząc o wybaczenie swej śmiałości subtelnym dotknięciem ust, a potem dopominając się o wzajemność pocałunkiem gorącym, gwałtownym. Jego palce zaplątały się przy jej pasku, rozluźniły go i zaraz zniknęły pod swetrem, sięgając jej piersi. Nie obawiała się, że może urazić tę drugą, ranną. Ale ośmielił się i dotknął tej i Casey przekonała się, że nie było to niemiłe.
Zlizał jej makijaż, mimo to nie odepchnęła go. To nie był najlepszy pomysł kochać się na kanapie, na samym środku pokoju, ale jego usta spowodowały, że ziemia usunęła się spod jej stóp i wszystko wokół zawirowało. Raz były to pieszczoty zmysłowe, leniwe, to znów drażniące. Wsunęła mu rękę pod koszulę i głaskała kosmatą pierś. Gładka skóra na jego żebrach zachwycała ją nie mniej niż drapiąca i szorstka od zarostu skóra jego policzków. Zanim się spostrzegła majstrował przy suwaku jej spodni.
- Och, Dan... nie możemy tu...!
- A czemu? Nikogo przecież nie ma, no, może tylko ciotka Bea...
- Jak to tylko!? Ach, ty wariacie!
Nie słuchał jej, całował głęboko, nieskromnie, miłośnie. Jej ręce same sięgały do guzików jego spodni, a kiedy odnalazły to, czego szukały, mruczał nieprzytomnie. Drzwi od kuchni trzasnęły.
- Uu, Daniel! Chyba będę potrzebowała pomocy! Ciasta już się upiekły!
Dan zdławił przekleństwo w ustach. Casey w pośpiechu cofnęła ręce.
- Przypomnij mi, żebym założył jutro zamek w tych cholernych drzwiach - zaperzył się. Próbował się podnieść, ale coś go powstrzymało. - O Boże... - żałośnie spojrzał na swoje spodnie, rozdęte do granic wytrzymałości. Casey zaśmiewała się. Będąc w takim stanie nie mógł się ruszyć ani na krok! Zapięła swój pasek, a na jego kolanach rozłożyła gazetę.
- Masz. Ja pójdę jej pomóc. - Śmiała się do łez. - Wielki Dan Murdock jest bezradny jak niemowlę!
- Zuchwała, zdeprawowana dziewczyna! - cicho zawołał za nią, kiedy wychodziła. Ciotka Bea sforsowała jakoś drzwi, w każdej ręce trzymając jedno ciasto. Casey zachodziła w głowę, jak też mogło się to jej udać. A jednak.
- Co, znowu się czulicie? Daniel zjadł ci całą szminkę. Ha, przysięgam ci, ten chłopak nie da ci spokoju, póki go nie poślubisz, a i później nie będzie lepiej. Przez tydzień bez przerwy będzie cię przekonywał, że trwa noc poślubna, tak było z jego ojcem i matką. Zobaczysz!
Pod wpływem tej gadaniny policzki Casey zarumieniły się.
- Co tu się dzieje? Spiskujecie przeciwko mnie? - obie odwróciły się na głos Dana. Casey zrobiła minę niewiniątka.
- Przeczytałeś... już gazetę? Uszczypnął ją.
- Tak, przeczytałem... już gazetę - przedrzeźniał ją. - Ciociu, czy mam skoczyć po resztę ciast?
- Czekaj, idę z tobą. Casey musi pójść na górę i umalować się. Zostaw ją już w spokoju, Daniel. Ona chce się ładnie prezentować dziś wieczór.
Casey poklepała go po policzku i śmiała się złośliwie.
- Słuchaj, co ciotka Bea mówi do ciebie - i zręcznie umknęła z zasięgu jego ramion.
Rozdział 10
Casey siedziała z ciotką w kuchni, kiedy dobiegło je szczekanie psa i zaraz potem trzaśnięcie drzwiami samochodu. Usłyszała kobiecy głos wydający polecenia tak biegle, jakby jego właścicielka przez lata była sierżantem.
- John, zabierz to pudło z kurczakami do kuchni. Jim, nie przechodź przez dom. Julie, weź dzidziusia za rękę, trzymajcie się z daleka od Sadie. Justin, poczekaj no, nie śpiesz się. Mamy jeszcze dużo rzeczy do zabrania.
Casey ciężko usiadła na fotelu, nie miała siły ani przez chwilę ustać na nogach. Były jak z waty. Uśmiechaj się, Casey - myślała. - Nikt się nie domyśli co naprawdę czujesz. Bądź miła, nawet jeśli będą się na ciebie gapili. Cholera, przestańże się litować i użalać nad sobą, masz przecież prawo tu być! To Dan chce, żebyś tu była. Odwagi! O cholera, ale ja nie mam odwagi, nie mam ani cienia odwagi! Ciotka Bea widziała przerażenie w oczach Casey.
- Nie myśl sobie, że mi uciekniesz. Masz nóż, zacznij już kroić ciasto. Te małe placki na sześć części, a duże na osiem. - Stojąc przy stole przesunęła je w stronę Casey. - To Marge i piątka jej dzieciaków. Marge to złota matka. Dba o nie aż miło patrzeć. Nie to, co Helen. Ta ciągle tylko gra w golfa.
Casey chwyciła się noża jak ostatniej deski ratunku, z ulgą, że nareszcie ma co robić. Coraz to zerkała strachliwie na drzwi. Dan powiedział, że będzie przy niej. - Cholera! Czy ja muszę być taką spłoszoną kurą? - pomyślała.
Drzwi od werandy otwarły się z hukiem i pięciu bachorów zakleszczyło się w nich na amen, bo wszystkie usiłowały wejść jednocześnie.
- Dobrze już, dziękuję - zwolnił je głos sierżanta. - Idźcie się teraz bawić. Tylko nie kręćcie się koło rzeki. Jeśli będziecie chcieli grać w piłkę uważajcie na Jayne lub przyprowadźcie ją do mnie.
Casey nie miała wprawdzie czasu, żeby pomyśleć, jak też wygląda osoba z takim głosem, ale była zaskoczona tym, co zobaczyła. Do kuchni weszła niewysoka kobieta z krótkimi ciemnymi włosami i uroczym uśmiechu. Miała na sobie dżinsy, kraciastą bluzkę i miękkie, sportowe buty. Od razu spojrzała na Casey i nie pozostało już nic do zrobienia, jak tylko odwzajemnić jej uśmiech.
- Ty jesteś Casey.
- A pewno - odezwała się ciotka Bea. Jak tylko ją zobaczyłam od razu wiedziałam, że jest stworzona dla Daniela. Zobacz no tylko ich razem. On, ciemny i ona, cała ze złota, dziewczyna jak miód!
Marge obeszła stół uśmiechając się ze szczerą radością.
- Ja jestem Marge, żona Freda. Cieszę się, że cię widzę. Nareszcie. Denerwowałam się cały dzień - cmoknęła Casey w policzek, ciągle się do niej uśmiechając.
- Denerwowałaś się? - Casey roześmiała się z ulgą. - Ja miałam wrażenie, że pęknę jak balon!
- Cześć, Marge - Dan wyszedł z werandy. - Widzę, że już się poznałaś z moją panią - objął bratową i ona objęła jego, całując go.
- Tak, już się poznałyśmy. Co tam u ciebie, Danny?
- Świetnie, moja mała. Jak się miewasz? - pocałował ją w czoło.
- No, no, chłopie, tylko się tak nie klej do mojej żony!
Z pokoju stołowego wyszedł do nich mężczyzna nieco niższy niż Dan. Byli do siebie podobni na pierwszy rzut oka: te same ciemne włosy i oczy, ta sama budowa ciała. Miał tylko gdzieniegdzie siwe nitki we włosach i nosił wąsy.
- Kochanie, nie wiedziałam, że już przyjechałeś! - Marge podeszła do niego i podała mu usta. - Ach, nie mogłeś zahaczyć o dom i przebrać się? - łajała go. - Dawaj płaszcz. Zdejmij ten krawat i poczuj się swobodnie.
- No, chciałem wyglądać elegancko, skoro mam poznać Casey - jego szept był iście aktorski.
- Nie, nie staraj się tak dla Casey. Jesteś mój - szepnęła tak samo.
- Ja myślę. - Objął żonę i razem podeszli bliżej. Wyciągnął rękę. - Jestem Fred. Casey prawie podskoczyła ha krzepki uścisk jego dłoni.
- Cześć Fred. Miło cię poznać.
- Cieszę się, że ten dzieciuch ma nareszcie własną kobietę. Podrywa mi moją od lat - powiedział i palcem dźgnął Dana w policzek. - Cześć ciociu, jak się masz. Masz dla mnie co do jedzenia? Bo w moim własnym domu nie mogę się doprosić o kawałek suchego chleba.
- Słyszysz, Marge? Na twoim miejscu nic bym mu już nigdy nie ugotowała. Wy mężczyźni zgonilibyście to stado malców do kupy, żebyśmy mogły ich nakarmić. Tylko patrzeć, jak się tu pojawią Helen i jej gromadka.
Dan stał obok Casey.
- W porządku, kochanie?
- Tak, tak. Idź z Fredem, nic mi nie będzie - szepnęła mu.
Helen Murdock była wysoką, przedwcześnie posiwiałą kobietą o bujnej, ale kształtnej figurze i szerokich biodrach. Była miła dla Casey, kiedy się witały, ale wyraźnie brakowało jej ciepła drugiej bratowej. Jej dzieciaki były hałaśliwe, niesforne i uwielbiały wujka Dana. Helen powiedziała, że Hank się spóźni i że nie ma co czekać na niego z podwieczorkiem. Jej młodsza siostra, która też z nimi przyjechała, była do niej podobna jak kropla wody, jeśli nie liczyć blond włosów i ziemistej cery, którą Casey na pierwszy rzut oka oceniła jako wynik zastosowania nieodpowiedniego makijażu i farby do włosów. Lucy podała jej zimną, niemal bezwładną rękę i Casey lekko tylko ją uścisnęła.
Casey promieniowała ze szczęścia, wyrzucając sobie teraz, że wątpiła w serdeczność Murdocków. Rozmawiali lekko, swobodnie, przekomarzając się ze sobą. Nic poważnego czy osobistego. Ku jej zdumieniu gawędziła mile z Fredem i kobietami.
Dan grał z dziećmi w piłkę, a potem zwołał je wszystkie na podwieczorek. Przy każdej okazji zerkał na Casey, a jeśli tylko był blisko, dotykał jej pieszczotliwie. To było najserdeczniejsze, najcudowniejsze uczucie, wiedziała, że chce pokazać wszystkim jak ją kocha.
Raz tylko Casey została sprowadzona na ziemię. Siedzieli przy stole na werandzie, a córeczka siostry Helen nie chciała usiąść obok innego dziecka. Dziewczynka była drobna, płaczliwa, miała jakieś sześć lat. Matka posadziła ją naprzeciw Casey.
- Nie! Nie chcę koło niej siedzieć! Ona ma brzydką połowę twarzy. I ręce też ma brzydkie! - zerwała się z krzesła i cofnęła się, wrogo spoglądając na Casey.
Zapadła martwa cisza.
Casey z trudem przełknęła ślinę. Wiedziała, że jest czerwona jak burak. Serce dziko łomotało jej w piersi, jakby była królikiem zapędzonym w kozi róg. Matka dziewczynki pośpieszyła z przeprosinami, co jeszcze pogorszyło sytuację.
- Słuchaj, naprawdę mi przykro. Mary Ann nie jest przyzwyczajona do widoku... aaa... kogoś, kto... Wiesz, ona jest bardzo wrażliwa na...
- Jest tak wrażliwa, że trzeba by jej złoić tyłek - powiedziała ciotka Bea z drugiego końca stołu.
- Ciociu - wtrąciła się Helen, - Przecież to tylko dziecko!
Casey wolałaby się zapaść pod ziemię, niż być obiektem dyskusji. Wszystkie oczy patrzyły na nią. Ale górę wzięła w niej duma. Do licha z tą kobietą i jej rozkapryszonym bachorem! Uśmiechnęła się, choć przyszło jej to z ogromnym trudem. Wysiłkiem woli powstrzymała się od zakrycia przeciętego policzka. Pochyliła za to głowę i gąszcz włosów opadł jej na oczy.
- Nic się nie stało - słabo, przez ściśnięte zęby powiedziała do matki dziewczynki.
- Zobaczysz, Mary Ann na pewno się z tobą oswoi - rzekła kobieta bez przekonania. Casey miała ochotę ją walnąć. Och, zamknij się! - krzyczała w duchu.
Dan włożył rękę pod stół i mocno zacisnął na jej udzie. Nie miała odwagi na niego spojrzeć, by nie wybuchnąć płaczem i nie narobić mu przykrości przy wszystkich.
Tymczasem przy stole zrobiło się zamieszanie, bo dzieci dostały nowe porcje ciasta. Casey drżąc uczepiła się ręki Dana i ściskała ją z całych sił. W końcu opanowała się, puściła Dana, by mógł jeść. Dalsza część podwieczorku była już znośna, bo Marge, jej mąż i Dan paplali bez ustanku. Kiedy już wszystko zjedli i dzieci pognały się bawić, Casey podniosła się, by pomóc ciotce sprzątnąć ze stołu.
- Siedź tu i gadaj sobie z Marge - kazała jej ciotka Bea. - Helen i Lucy mi pomogą. Marge uśmiechnęła się słodko do Freda, Casey złapała ich porozumiewawcze spojrzenie.
Fred pochylił się i pocałował żonę w usta. To, że tych dwoje bardzo się kocha było oczywiste dla każdego, kto choć raz na nich spojrzał.
Wkrótce Marge i Fred zwołali swoją gromadkę i odjechali, ale Marge najpierw umówiła się z Casey na weekend, kiedy nie będzie Dana. Helen też już ładowała swoje pociechy do furgonetki, gdy pojawił się Hank. Wszystkie dzieci przychodziły kolejno pożegnać się, nie było tylko Mary Ann. Casey zauważyła, że mała chowa się za spódnicą matki i, kiedy nikt nie widział, pokazała jej język. Casey wybuchnęła serdecznym, niepohamowanym śmiechem. Sama miała też ochotę pokazać psotce język. Ten śmiech dobrze jej zrobił.
Hank witał się, hałaśliwie i wylewnie, ze swoją trzódką. Ale zaraz, niestety, musiał ją pożegnać. Odjechali. O tak, Murdockowie byli domatorami całą gębą. Patrzyła na Hanka, kiedy się do niej zbliżał. Był równie wysoki jak Dan, ale szczuplejszy. Miał wysokie czoło z męską łysinką, a na nosie ciemne okulary.
- Przepraszam, że jestem dopiero teraz. W tartaku mieliśmy awarię, wolałem zaczekać trochę i zobaczyć, czy to coś poważnego. Chłopak Franklinów omal nie stracił ręki - podał Casey rękę i uśmiechnął się, ale wydało się jej, że tylko ustami. - Widzę, że przetrwałaś najazd hałaśliwej zgrai, jak mówi ciotka Bea.
- No wiesz, nie jestem przecież z porcelany. Dan objął ją ramieniem i powiedział do brata:
- Wchodź, Hank. Ciotka trzyma dla ciebie coś na ząb.
Hank odjechał w godzinę później. Casey czuła, że wcale nie był zachwycony tym, że to ona miała mieszkać w domu jego brata. Przez cały czas siedział z Danem przy stole i omawiał z nim interesy. Mieli jakieś kłopoty ze swoim zagranicznym kontrahentem. Dan musi lecieć jeszcze raz do Japonii. Casey krzątała się w kuchni, z ciotką. Wreszcie i ona poszła. Casey została sama. Trochę bez celu kręciła się po pokoju. Nie pamiętała, żeby Hank rozmawiał z nią, przyszedł tylko, by życzyć jej dobrej nocy i zaraz pojechał. Dan zamknął drzwi i ciężko się na nich oparł.
- Uff! No i jak było?
- Koszmarnie, wściekle, jak na torturach. - Chciała mu powiedzieć, że bardzo się jej podobało, ale nie mogła. - Chyba lepiej radzę sobie w sytuacjach bardziej kameralnych, sam na sam: z ciotką Bea, z Marge...
- Ze mną... Chodź do mnie, moja Klementyno - otworzył ramiona i szczelnie ją nimi otoczył. Szukał jej ust. Zakradł się ręką pod jej sweter, ale zatrzymał ją na pasku. - Mmm, co to jest? - mruknął z udaną dezaprobatą. - Będę musiał udzielić ci kilku lekcji poprawnego ubierania się. - Majstrował przy klamrze i w końcu dopiął swego - pasek upadł na podłogę. Przyciągnął ją do siebie i wtulił w szeroką, twardą pierś, całując jej szyję.
- Ach. Zaryglowałem drzwi od kuchni, tym razem nikt nam nie przeszkodzi. Idziemy na kanapę? Podobało mi się, co wyrabiałaś przed podwieczorkiem... zanim nas podstępnie napadnięto...
- Dan... czy to nie jest...
Bez słowa zdławił jej usta pocałunkiem, uniemożliwił dalszą rozmowę. Całując ją wymruczał coś niewyraźnie, co mogło brzmieć jak: nie, nie jest. Jego pocałunek i pomruki gdzieś głęboko w jej sercu wzbudziły rozkoszne drżenie. Trzepotała rzęsami, kiedy podniósł głowę, uśmiechnął się triumfalnie.
- To zbyt niebezpieczne - szarpnęła się, wreszcie puścił ją.
- Dzisiaj mogę zajść w ciążę.
- Casey, chcesz przecież mieć rodzinę, prawda? A może potomstwo moich braci tak cię odrzuca?
Bez słowa ruszyła do pokoju a on za nią. Wiedziała już, że kiedy Dan nazywał ją po imieniu - to znaczy, że mówił poważnie.
- Tak, oczywiście że chcę mieć rodzinę. Ale nie teraz. Muszę przejść operacje... - zawiesiła głos, ale zaraz, pewniej już, dodała: - A poza tym nie mamy nic, co moglibyśmy ofiarować naszemu dziecku.
- Co u licha masz na myśli? Przecież się kochamy. Będziemy świetnymi rodzicami.
- Och Dan, a skąd to możesz wiedzieć? Nie znamy się jeszcze aż tak dobrze.
Spadł na nią jak jastrząb, kiedy była obok kanapy i zręcznie na nią przewrócił. Miał zamknięte oczy. Patrzyła na niego zauroczona. Jakież piękne, zmysłowe miał usta!
- Nieprawda, wiesz o tym. Boisz się po prostu.
Zjeżyła się na te słowa. Ale zaraz ogarnęło ją słodkie drżenie i słabość całego ciała. Odwróciła się, spragniona jego uścisków, bez wahania gotowa go przytulić.
- Ja wiem, dlaczego jeszcze teraz nie chcesz mieć dziecka, kochanie. Życie tutaj, obok mnie, zmiana twojego stylu życia, to dla ciebie wystarczająco wiele na jeden raz - przysunął ją do siebie, był taki czuły!
- Jesteś dla mnie taki dobry - szepnęła. - Nigdy nie będę się z tobą spierać.
- Kocham cię, moja Ginevro - ujął ją pod brodę i pocałował miękko, miłośnie.
Nic nie mówiła, miała w głowie pustkę. Tak, miał rację. Szczerze wierzył, że ją kocha. Że pomiędzy nimi, od pierwszej chwili, kiedy się zobaczyli, było coś bardzo szczególnego, niezwykłego. I czy był w tym niemądry, czy też raczej to tylko ona chciała tak myśleć? Spojrzała mu w oczy, uśmiechnął się. Nie, nie było nic ważniejszego niż być z nim razem, tu, teraz.
Wziął ją w ramiona i tulił jej głowę.
- Słyszałaś, jak Hank mówił o kłopotach z kontraktem? Pojutrze wyjeżdżam do Japonii. Może zadzwonisz do szpitala, do doktora Mastersa, mógłby porozumieć się z tutejszą lecznicą. Nie mogę być z dala od ciebie, kochana, nie mam siły.
- Jak długo cię nie będzie?
- Pięć albo sześć dni. Będzie ci tu dobrze. Ciotka Bea jest dosłownie pod ręką, a słyszałem, że i Marge się do ciebie wybiera.
- Na pewno powinnam zostać? Bo wolałabym jednak wrócić do domu - powiedziała z wahaniem. - Wiesz, Hank chyba nie jest zbyt zadowolony że tu siedzę. Zdaje się, że, on i Helen mieli nadzieję, że ty i Lucy zgadacie się nareszcie.
- Tak, Helen zaczęła coś kombinować, masz rację. - Wybuchnął złośliwym uśmieszkiem. - Ale oto pojawiłaś się na scenie i wszystko wzięło w łeb - dzięki Bogu!
- A Hank?
- Hank wyznaję filozofię „Poczekamy - zobaczymy". Nigdy nie decyduje się od razu. Żyje tylko dla naszego przedsiębiorstwa i swoich dzieci, no, nie twierdzę, że nie jest z Helen szczęśliwy. Jest dla niego dobrą żoną, bo wszystko, czego od niego wymaga to tylko trochę czasu i cierpliwości, a poza tym ma swoje zebrania i golfa. No, dość tego. Czy nie przyjemnie być sam na sam w naszym domu?
- Co, myślisz że przyjemniej, niż w wozie z budą czy na rzecznej barce albo na zamku Camelot? - żartowała, wodząc końcami palców po jego pliczku.
- Pewnie że przyjemniej, bo to się dzieje teraz - mruknął i pocałował ją w czubek nosa, a potem w usta. Był zaborczy, gwałtowny, płonący pragnieniem, które po chwili splotło się z jej własnym. Łagodnie przesuwał ręką po jej ciele, niżej i niżej. - Uwielbiam dotyk twojej nagiej, gorącej skóry - szeptał. - Kiedy jest taka gorąca, wiem, że oddajesz się cała. Kochanie, chodźmy do łóżka - obsypał ją pocałunkami, nie omijając już jej blizn, jednak starał się być przy nich delikatniejszy. Czuła, jak w nich obojgu gwałtownie narasta pożądanie.
- Dan, kochany, nie powinniśmy.
- Kochana, zaryzykujmy - serce łomotało mu w piersi, a pot zrosił mu czoło. - Chyba że wolisz, żebym...
Zsunęła się mu z kolan i wstała. Objęła go, gdy i on się podniósł.
- Nie - szepnęła mu we włosy. - Poczekaj na mnie minutkę.
Stała w swoim pokoju oparta plecami o drzwi. - Ma rację, że chce się żenić - powiedziała na głos. Będzie cudownym mężem, cudownym ojcem. To ja mam wątpliwości. Czy przeżyję to, jeśli nasze małżeństwo nie będzie doskonałe tak do końca? - Z szuflady wyjęła nocną koszulę, weszła do łazienki i zatrzasnęła drzwi. Myślała: cholera jasna! Kocham go tak, że nie zniosłabym, gdyby się ode mnie odwrócił! Wróciła do sypialni myśląc, że zastanie już w niej Dana, ale pokój był pusty. Pogasiła światła, zostawiając tylko małą, nocną lampkę przy łóżku i wśliznęła się pod cienką kołdrę.
Nadszedł cicho, na palcach i stanął w drzwiach. Miał na sobie tylko szerokie, białe szorty, wspaniały kontrast dla jego zbrązowiałej od słońca skóry. Patrzył na nią, kiedy przekraczał próg, delikatnie zamknął drzwi i podszedł do łóżka. Przyglądała się każdemu jego ruchowi, jego wrodzonej wspaniałości i prostocie. Był wyjątkowo, niepowtarzalnie męski: szeroka pierś, szczupłe biodra, długie nogi.
Usiadł na łóżku i pocałował ją.
- Jesteś pięknym mężczyzną, wiesz? - powiedziała bardzo miękko i pociągnęła dłonią po jego policzku. - Wykąpany, ogolony i ładnie pachnący.
Uśmiechnął się z zakłopotaniem i znów ją pocałował.
- Chcę, żeby wszystko było jak najlepiej, kiedy się kocham z moją panią. Oburącz objęła mu szyję.
- No, na co czekasz? Wskakuj, mój panie!
Chwycił jej dłonie i przez chwilę tulił je do piersi, patrząc na nią z uśmiechem. Potem wstał i kciukami zahaczając o gumkę spodenek ściągnął je. Stał przed nią nagi, dumny, swobodny, zaraz obszedł łóżko i podniósł kołdrę.
Casey, z zapartym z wrażenia tchem, walczyła z wyłącznikiem lampki, w końcu zatopiła pokój w ciemnościach. Poczuła, że Dan waha się, a potem wchodzi do łóżka. Sięgnął ramieniem i obrócił ją ku sobie, aż policzkiem dotknęła jego piersi. Jego palce zaplątały się w jej koszulę, ale w końcu podciągnął ją nad jej biodra, chwycił za jej nagie pośladki i ważył je w dłoniach, lekko ściskając.
- Czemu zawsze to robisz? - mówiąc łaskotał ją w szyję, a koniuszkiem języka muskał delikatną skórę za uchem.
- Co? - westchnęła. Trudno jej było mówić. Wziął ją pomiędzy swe uda.
- Czy widok mojej nagości żenuje cię? - szeptał.
- Nie. - Poszukała jego ust. Nie chciała mówić nic więcej.
Całował ją długo, słodko, a palcami gładził jej uda. Od ust powędrował ku jej policzkom i uszom, które szczypał i lizał gorącym, szorstkim językiem i rozgrzewał swoim oddechem. ' Niecierpliwie szarpał jej koszulę, aż w końcu ściągnął ją jej przez głowę i odrzucił od siebie, niemal w gniewie.
- Och, nie znoszę tego. - Leżała na nim, napierając piersiami na jego owłosiony tors, przyciskając do niego swój brzuch, czując go swym łonem.
- Kochana, chcę cię widzieć, kiedy się z tobą kocham - wymruczał.
Casey zdrętwiała z trwogi. W jego głosie wyczuła wymówkę. To dlatego wahał się przed wejściem do łóżka.
- Nie, nie dziś. Proszę, kochany.
Otoczył ją ramionami i objął nogami, tuląc ją jeszcze mocniej. Przez długą chwilę leżał cicho i spokojnie, a potem nagłe przechylił się na bok i wziął ją pod siebie. Zamknęła oczy, serce wyrwało się jej z piersi: czy zapali światło? Z całej siły ściskała w swych ramionach jego głowę, przywarła doń ustami, całując go z żądzą ale i obawą, że jej pożądanie umrze, jeśli on tylko zapali lampkę i ujrzy to jej pokrojone ciało.
- Kochana, wiesz że nie możemy tak zawsze - szeptał, głaszcząc lekko jej włosy na skroni. - Chcę mieć twoje bezwarunkowe przyzwolenie i oddanie, które powiedzą mi, że mnie kochasz, że władam i twoją duszą, i ciałem. Chcę żebyśmy naprawdę byli jednym, moja Klementyno, bez żadnych sekretów, beż żadnego chowania się... na zawsze.
Casey nic nie mówiła, nie mogła mówić. Łzy płynęły z kącików jej oczu i spływały we włosy. Dan zebrał palcem wilgoć z jej policzka i zlizał ją, a potem całował mokre ślady na powiekach i u nasady jej nosa.
- Kochana? - prosił szeptem - och, nie płacz. Nie musimy rozwiązywać tego problemu koniecznie dzisiaj. I wcale nie jest on nie do rozwiązania. - Znów odwrócił się na wznak i przytulił ją do swej piersi. - Zawsze się przede mną bronisz, moja słodka. Ale to nic nie szkodzi. Może pomówimy o tym, kiedy już wrócę z Japonii.
Ból w piersi Casey wzmagał się nie do wytrzymania.
- Proszę, proszę, daj mi tylko trochę czasu - powiedziała drżącym głosem. Płakała bezgłośnie. O Boże, czy jest z nim po raz ostatni? Nie mogła znieść tej myśli, niecierpliwie i gorączkowo zaczęła go ściskać i pieścić.
Kiedy wreszcie zdołał oswobodzić usta, śmiał się cicho.
- Uważaj, nie przerwij tam na Nilu, moja Kleopatro, mój gejzerze! - całował ją delikatnie, jego ręce były miękkie jak welwet. - Najpiękniej jest kochać się długo, słodko i łagodnie. Mamy przed sobą całą noc i zobaczysz, jeszcze zabraknie nam czasu.
Rozdział 11
Dan odleciał.
Casey spędziła spokojne popołudnie w małym pokoiku na górze, pochylona nad swoją maszyną do szycia. W łazience Dana znalazła jakąś koszulę i według niej wycięła szablon z papieru. Roześmiała się. Ze swojego pudła wyciągnęła pasiasty materiał i przez moment zastanawiała się, czy jednak nie dałoby się zrobić z niego koszuli. Ale nie. To musi być coś naprawdę wyjątkowego.
Sięgnęła po sztukę błękitnego materiału, wycięła go według szablonu, a potem zabrała się do szycia. Szło jej to nadspodziewanie dobrze. Wkrótce cały gors był już gotów, brakowało tylko rękawów i kołnierzyka, który miał być z innego, białego materiału i który doda później - zdecydowała.
Marge przyjechała następnego dnia. Casey pokazała jej koszulę.
- I co? Myślisz, że mu się spodoba?
- O, z pewnością. A już na pewno dlatego, że sama ją mu uszyłaś. Jest w tobie zakochany po uszy, Casey. Nigdy bym się nie spodziewała, że Dan może się tak zakochać. Właściwie to powinnam była, bo z nimi już tak jest, kiedy znajdą kobietę naprawdę dla siebie. On i mój Fred są do siebie bardzo podobni.
- Wiesz, znamy się bardzo krótko i nie jestem do końca przekonana, czy to, co Dan do mnie czuje, to miłość. Czasem budzę się w nocy i myślę, że to wszystko sen. Te wszystkie jego kobiety... To chyba niemożliwe, żeby wybrał właśnie mnie - Casey była nieobecna, zadumana.
- Czy coś między wami... nie gra?
- Nie gra? - ocknęła się. - O tak, prawie wszystko gra. Patrzysz na mnie i jeszcze pytasz? Marge z zakłopotaniem obracała kubek w dłoniach.
- Tamtego wieczora miałam szczerą ochotę przyłożyć Mary Ann. To zepsute dziecko, no, ale zawsze dziecko. Chciałam coś powiedzieć, ale uznałam, że to raczej milczenie jest złotem.
- Z początku mnie ścięło. Trudno, dzieci czasem są okrutne. Wiesz, nigdy nie myślałam, że jestem próżna, ale widać jestem. Nie bardzo mi to dobrze robi na samopoczucie, jeśli ludzie uważają, że wyglądam szkaradnie.
- Może to dlatego tak się przejmujesz tą blizną, że jest na twarzy. Ale moje dzieci wcale tego nie zauważyły. W każdym razie nie padło ani jedno słowo. A poza tym... przecież nie będziesz jej miała wiecznie. Dan mówił mi, że chirurg plastyczny może ją usunąć prawie bez śladu - spojrzenie Marge niosło nadzieję.
Ale Casey potrząsnęła głową.
- To nie tylko twarz. Od stóp do głów jestem jedną wielką blizną. Tego nie można będzie usunąć. Jedna pierś jest... dosłownie zmasakrowana. Pomarszczona, krzywo pozrastana skóra na brzuchu, na udach... Każdy mężczyzna, nawet Dan, który łudzi się, że mnie kocha, natychmiast wybije sobie z głowy miłość, jak tylko ujrzy moje ciało - łzy, które od wypadku tak łatwo jej przychodziły, teraz znów wypełniły jej oczy.
Obie patrzyły na siebie z rozpaczą. Marge odezwała się:
- Nie, nie myśl, że to ma znaczenie dla Dana. Jeśli mężczyzna kocha naprawdę, to nie wymaga doskonałości. Bo prawdziwa miłość to zrozumienie, wzajemna życzliwość, wybaczanie sobie wszystkiego i dzielenie się wszystkim. Miłość sprawia, że możemy tolerować ludzką słabość i niedoskonałość.
- Dziękuję, że to mówisz - Casey mówiła cicho, z rozpaczą. Wbijała wzrok w swój kubek. - Będę musiała temu stawić czoła, kiedy Dan wróci. Nie powinnam była pozwolić na tę znajomość, a potem zażyłość, ale to jakoś samo się stało.
- Daj mu szansę. Wierz mi, Casey, Murdockowie są nieugięci. Kiedy już kochają, to z całej duszy.
- Dan jest mężczyzną bardzo... bardzo zmysłowym. Och, Marge, gdybyś widziała moją pierś, wszystko byś zrozumiała!
Casey zbladła jak płótno, drżała cała.
- A ty... powinnaś widzieć, jak ja wyglądam bez... - powiedziała Marge łagodnie, cierpliwie.
Casey była wstrząśnięta.
- Bez...?! Och, Marge!
- Tak. Cztery lata temu miałam mastektomię. Nie będę też już miała dzieci. Mimo to nasze życie erotyczne nigdy nie było bogatsze. - Jej ciemne oczy lśniły. - Z początku strasznie się martwiłam. Ale Fred powiedział mi, że nasza miłość jest ponad to, czego nam brak, tak na ciele, jak i na duszy. Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek, bo wiemy teraz, że nie ma nic wiecznego.
- Och, co mam powiedzieć? - Casey uśmiechała się do niej przez łzy. Płakała teraz za Marge, nie za siebie.
- Nic - Marge spojrzała na zegarek. - No, muszę odebrać Jayne ze szkoły. Skończyły się wakacje! - Wypłukała swój kubek i postawiła go na suszarce. - Trzymaj się! W duszy myślę już o tobie jako o żonie Dana. Tylko spróbuj mnie zawieść!
Po wyjściu Marge Casey zajrzała do ciotki. Razem w spokoju zjadły obiad i Casey wróciła do domu. Jutro wróci Dan. Słyszała jeszcze jego słowa: Pomówimy o tym, kiedy wrócę z Japonii. Ciągle o tym myślała. Zamknęła drzwi, poszła na górę, do swojej sypialni i położyła się. Wtedy spali tu razem. Była teraz przekonana, że skoro tylko on wróci i pomówią ze sobą, wszystko się skończy; Układała już sobie w myślach, co mu powie, gotowała się na zerwanie, starała się myśleć wyłącznie o sklepie, który już wkrótce będzie dla niej jedynym oparciem jak tylko przejdzie operacje plastyczne.
Ze zmartwienia nie mogła w nocy spać, wstała osowiała i apatyczna, z dotkliwym poczuciem tragedii, która już wkrótce się rozegra. Rozbita wałęsała się po domu w szlafroku i kapciach, nie chciało się jej nawet ubrać. Nakarmiła Sadie, przejrzała kilka magazynów, poszła odebrać gazety.
Przed domem z piskiem opon zatrzymał się samochód.
Casey pobiegła do drzwi. Wyjrzała i zobaczyła, że na schody wchodzą Fred i ciotka. Otworzyła im natychmiast.
- Och, Casey... - ciotka Bea nie mogła mówić. Casey zamarła.
- Ciociu?... Fred? Co się...
Fred stał w drzwiach, przestraszony.
- Samolot Dana został porwany. Na pokładzie jest jakiś szaleniec z bombą przywiązaną do pasa i grozi, że wysadzi wszystkich w powietrze, jeśli nie polecą na Kubę.
Casey bezwładnie oparła się o framugę.
- Bomba... w samolocie Dana?
- Mówili o tym w wiadomościach porannych. Sprawdziłem już, że to lot Dana. I on jest na pokładzie.
- A czy oni nie mogą polecieć na Kubę i wypuścić tego wariata? - ciotka Bea tego poranka wyglądała bardzo staro. Policzki miała mokre od łez, włosy w nieładzie, rozczochrane.
- Nie mają tyle paliwa. Muszą lądować, a on przysięga, że wysadzi samolot przy pierwszej próbie lądowania.
Casey zrobiło się niedobrze. Ciotka, widząc, że się słania, chwyciła ją w pasie.
- Jesteś pewien, że to nie żadna kaczka dziennikarska? - jej głos brzmiał zupełnie obco.
- Nie, to nie żadna kaczka. Cholera! Niech szlag trafi wszystkich wariatów na świecie! - Fred walnął pięścią w drzwi.
Casey za wszelką cenę starała się opanować. Rzuciła się ku schodom.
- Jadę do Portland. Muszę tam być!
- Nie, Casey, zostań. Fred pojedzie. Zadzwoni natychmiast jak się czegoś dowie. - Ciotka zastąpiła jej drogę. - Zrobisz lepiej, jak tu zostaniesz. W Portland i tak nic nie poradzisz.
- Jadę, ja muszę jechać! - odwróciła się na schodach. - Fred...?
- Czeka już na mnie awionetka. Na lotnisku międzynarodowym zawiesili cały ruch, ale możemy wylądować opodal, na terenie prywatnym i dojechać samochodem. Chyba masz prawo tam być, więc się pośpiesz.
Lot do Portland trwał krótko. Przez umysł Casey cały czas przebiegały słowa miłości Dana. Trwoga i przerażenie nie pozwalały jej myśleć, oddychać. Mogła go już nigdy nie zobaczyć. Zamknęła oczy, napłynął przed nią jego obraz: męski, szeroki w ramionach stał w drzwiach jej sypialni. Odchodziła od zmysłów z bólu, z żalu, z niewymownej i wściekłej rozpaczy.
Wysiadła z awionetki i na sztywnych nogach przeszła do samochodu, który czekał, by zawieźć ich na lotnisko międzynarodowe. Kierowca mówił im, że Boeing 747 jest o trzydzieści pięć minut lotu od portu. Porywacz wszedł na pokład w Honolulu i od razu sterroryzował załogę.
- To wszystko, co wiem. Oficjalne czynniki nabrały wody w usta.
Na zamkniętych drogach dojazdowych za paszport służyło im nazwisko Murdock. Policja otoczyła cały teren wokół lotniska, przepuszczając tylko personel lotniczy i pilne transporty. Wysiedli z wozu i przepchnęli się przez tłum żołnierzy, umundurowanych policjantów, obsługi telewizyjnej i prasy. Posadzono ich w oddzielnym pokoju, przeznaczonym dla rodzin i krewnych tych, którzy byli w samolocie. Przedstawiciele linii lotniczych wyglądali na bardzo zdenerwowanych, a odpowiedzi, jakich udzielali na pytania Freda, były ogólnikowe i wykrętne. Im też było ciężko. Nikt nie chciał nic obiecywać, by nie obudzić fałszywej nadziei. W hollu zainstalowano ekran bezpośredniego przekazu telewizyjnego, ludzie siedzieli przed nim w ciszy, czekając, patrząc, modląc się.
Casey czuła w skroniach gwałtowne uderzenia serca, panika rosła w niej zwierzęcym, bezrozumnym poczuciem grozy. W czasie ich podróży ani razu nie pomyślała o swojej twarzy, zapomniała o szalu na głowę. Teraz dotknęła policzka, nie wiedząc nawet, co czyni. Nagle z głośnika dobiegł głos. Wzdrygnęła się i usiadła przed ekranem, skupiając na nim całą swą uwagę.
- Reporterzy „Wiadomości Programu Ósmego" obsadzili lotnisko międzynarodowe i bezpośrednio stąd przekazują wszelkie nowe dane o porwanym Boeingu 747 ze stu czterdziestoma czterema osobami na pokładzie. Potwierdza się wiadomość, że w samolocie znajduje się kilka osób znanych szerzej, jak Daniel Murdock, słynny sportowiec czy Claudia Wells, gwiazda ekranu i estrady. Lotnisko tu, w Portland, jest zamknięte, a wszystkie samoloty kierowane są do Vancouver lub do Seattle. Ostatnie wiadomości, jakie uzyskaliśmy z wieży kontrolnej mówią o tym, że pilot wytraca stopniowo prędkość, by zwiększyć zużycie paliwa, co może pozwoli przekonać porywacza o konieczności lądowania w Portland dla uzupełnienia zapasu. Nie przełączajcie odbiorników. Nasze kamery zainstalowano już opodal pasa startowego i wy jako pierwsi, za pośrednictwem „Wiadomości Programu Ósmego", będziecie widzieli lądowanie samolotu... jeśli samolot wyląduje.
Twarz spikera zniknęła z ekranu, obiektywy kamer przeszukiwały niebo. W hollu, jak w ulu, podniósł się szum głosów. Casey pochyliła się na krześle, złamana wpół, o mały włos nie upadła na podłogę.
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
Casey nie zdawała sobie sprawy, że ściska ramię Freda, dopóki łagodnie nie oderwał jej ręki.
- Pójdę zobaczyć, może czegoś się dowiem.
Kiwnęła głową. Czekający krewni i rodziny trzymali się w małych grupkach, w całym pokoju wyczuwało się napięcie. Panowała cisza, przerywana tylko głosem spikera z przekazów telewizyjnych, mówiącego bez przerwy o rozmieszczeniu kamer na lotnisku, pozycjach służb bezpieczeństwa, wszystko to było nieważne, było wypełnianiem czasu, jaki pozostał do lądowania samolotu.
- Oto najnowsze doniesienia z wieży kontrolnej. Porywacz zgodził się na lądowanie samolotu. Zgodził się również na to, by kobiety i dzieci mogły zejść z pokładu. Jednak w dalszym ciągu gotów jest wysadzić samolot w powietrze, jeśli paliwo nie będzie uzupełnione i nie zostanie udzielona zgoda na start. Pozostańcie przy odbiornikach. „Wiadomości Programu Ósmego".
W pokoju wybuchł hałas, ludzie rzucili się do okien. - Jest już, jest! Schodzi do lądowania! - Słyszeli wycie odrzutowych silników i przez szerokie okna widzieli już ogromny, błękitno - srebrny kadłub opuszczający się z nieba prosto na pas lotniska, Casey nie wiedziała, nie była świadoma tego, że się modli, kiedy koła samolotu dotknęły ziemi, jęknęły wytrzymując ogrom pędu i masy i potoczyły się po betonie. Samolot zwalniał, wreszcie skręcił i pokołował na daleki kraniec lotniska.
Ludzie w pokoju chłonęli to wszystko niemi, ściśnięci przy szybach okien, wszyscy bali się nawet oddychać.
W kierunku samolotu ruszył teraz elektryczny wózek ze stojącym na nim samotnym człowiekiem, który unosił ręce nad głowę.
Usłyszeli głos spikera:
- Oficer służb bezpieczeństwa będzie próbował przekonać porywacza, by zgodził się na podciągnięcie sprzętu koniecznego do ewakuacji kobiet i dzieci. Już za kilka minut dowiemy się, czy mu się powiodło.
Śmiertelna cisza panowała wszędzie dookoła. Wszyscy oczekujący byli jak porażeni, nikt nie mógł się poruszyć.
Spiker komentował teraz akcję na bieżąco. Otwarto już luk samolotu i podstawiono schody. Casey widziała to na ekranie. Z tyłu ktoś odetchnął z ulgą, kiedy kobieta prowadząca za rękę małe dziecko zeszła po schodach i zaczęła biec w kierunku budynków terminalu. Potem już coraz więcej ludzi z hollu wybiegało pośpiesznie, w miarę jak ich bliscy opuszczali samolot.
Casey wpatrywała się w otwarty luk osobowy mając absurdalną nadzieję, że w ślad za ostatnią kobietą na schodach pojawią się mężczyźni. Nikogo nie zobaczyła. Schody odciągnięto, a luk zamknął się. W hollu pozostało jeszcze około dwudziestu osób, wszyscy milczeli, przerażeni i bezradni. Zdawało się, że w sali nie ma już powietrza. Niepodobna było nie tylko oddychać, ale i patrzeć, nawet myśleć.
Na ekranie znów pojawił się spiker, w ręku trzymał plik kartek. Casey drgnęła, nawet nie próbując sobie wyobrazić, co mógłby teraz powiedzieć. W obiektywie pojawiła się także twarz młodej kobiety.
- Mam tu obok siebie panią Claudię Wells, gwiazdę głośnego tegorocznego przedstawienia na Broadwayu „Świt namiętności". Według pani Wells człowiekiem, który skłonił porywacza do uwolnienia kobiet i dzieci był Dan Murdock, znany doskonale nam wszystkim ze stadionów futbolowych. Pani Wells, proszę nam powiedzieć, co pani czuła, kiedy dowiedzieliście się, że samolot został porwany?
Kamera skupiła się na jej twarzy.
- Byliśmy przerażeni, wszyscy! Wybuchłaby panika, gdyby nie Dan. Och, on był cudowny! Spokojny i rzeczowy we wszystkim. Obiecałam mu, że będę czekać...
- Przepraszam, że przerywam, ale mamy świeże doniesienia. O! Wspaniałe wiadomości! Porywacz został rozbrojony. Drzwi luku znowu się otwierają, podjeżdżają już schody. Och, ileż nas to kosztowało! Dzięki Bogu, wszystko już skończone. Pilot przekazał nam przez radio, że Dan Murdock po obezwładnieniu porywacza zdołał wyrwać spłonki z kostek dynamitu. Istniały poważne obawy, że porywacz miał zamiar zdetonować ładunki, kiedy samolot wzbije się w powietrze.
Casey odwróciła się i oparła bezwładną głowę na ramieniu Freda. Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że koszmar się skończył.
- O Boże, Boże! Ależ ja się bałem! - Fred powtarzał te słowa bez przerwy, jakby teraz dopiero stracił nad sobą panowanie.
Przywarła do niego. Ledwo mogła mówić.
- Czy to naprawdę koniec?
- Koniec! Tak, koniec! - Fred śmiał się z ulgą. - Słuchaj, zostaniesz tu? Skoczę na dół i zaraz go tu przyprowadzę. Chyba go puszczą?
- Nic mi nie będzie.
Była cała mokra od potu, czuła się jak oblepiona cementem. Opierała się plecami o ścianę. Na dźwięk głosu spikera machinalnie podniosła oczy.
- Dan Murdock należy do znanej rodziny Murdocków, jednej z najbardziej liczących się w branży drzewnej. Ich dziadek, Silas Murdock, zaczynał od małego tartaku w siedemdziesiątych latach ubiegłego wieku. Tu, na lotnisku, wśród grupy osób z niepokojem oczekujących na rozwój wypadków widziany był brat Dana. Towarzyszyła mu młoda kobieta. Kim ona jest nie wiemy, ale można przypuszczać, że to dziewczyna naszego bohatera dnia.
Nagle Casey zobaczyła na ekranie swoją własną twarz. Zaparło jej dech. Obraz przekazywała mała, przenośna kamera tv, więc bezustannie drgał i kadrował fatalnie. Zbliżenie było bezlitosne, jak uderzenie siekiery: skołtunione, przylizane i odrzucone w tył włosy, blizna tak straszna, jakby Casey miała na policzku wszczepiony płat zwierzęcej skóry.
- Młoda kobieta, którą widzicie na ekranie nie przedstawiła się, ale to właśnie ją widziano...
Rozdział 12
Casey z całej siły zatrzasnęła drzwi swego pokoju i przywarła do nich w strachu, czując jeszcze ból w piersiach od forsownego biegu po schodach. Przed chwilą wcisnęła taksówkarzowi jakiś banknot, ten zrobił zdumioną minę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyskoczyła z wozu jak oparzona. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wołał za nią: Proszę pani, czy na pewno wszystko w porządku? Stojąc w pokoju odpowiedziała: - Cholera, nie! Nie! Nic nie jest w porządku i już nigdy nie będzie!
Z wysiłkiem oderwała się od drzwi, weszła do łazienki. Z lustra, wiszącego nad umywalką, patrzyła na nią twarz zbielała do kości. Zmoczyła ręcznik i położyła go sobie na głowę, przyciskając dłońmi do policzków. Gwałtownie łapała powietrze. Nie chciała zwymiotować.
Jej twarz na telewizyjnym ekranie była dla niej szokiem. Z całą mocą powróciły wszystkie jej obawy i wątpliwości. Opuściło ją to błogie uczucie ulgi i nadziei, jakie wlała w jej serce Marge. Nic, nic się nie zmieniło! Nie mogła dłużej czekać na Dana w hollu lotniska, wystawiona na widok publiczny, porównywana przez kamery z kwitnącą Claudią Wells. To było największe w całym jej życiu upokorzenie.
Zrzuciła ubranie na podłogę i stanęła pod prysznicem. Nogi się pod nią uginały, musiała się trzymać chromowanych kurków, żeby nie upaść. Długo, długo stała pod silnymi biczami wody, która oblepiła jej głowę włosami, wypełniała oczy, usta, litościwie spływała po zniszczonym ciele. Pulsowało jej w skroniach, czuła ból ramion i szyi. Głosy ludzkie, twarze, pandemonium grozy na lotnisku, wszystko to wypełniało jej głowę rodząc przerażenie tak straszne, że włosy stawały jej dęba. Woda zrobiła się zimna jak lód, zakręciła ją i sięgnęła po swój gruby, frotowy szlafrok, wiszący na drzwiach.
Poczuła się nagle winna, że tak bez słowa opuściła Freda. To on zabrał ją do Portland, przez cały czas był dla niej opiekuńczy i wyrozumiały. Co u licha ją skusiło, żeby w ogóle jechać na to lotnisko?
Dan był bohaterem, myślała z dumą, a teraz jest gwiazdą. Zaraz posypią się wywiady, fotosy, jego podobizny znajdą się we wszystkich wiadomościach telewizyjnych. Nie będę śmiała na niego spojrzeć. Zresztą, nie chcę go oglądać z Claudią Wells u boku. Ogarnęło ją przygnębienie, zazdrość, poczucie opuszczenia.
Nagle dobiegł ją chrobot klucza w zamku. Oprzytomniała, serce zaczęło jej walić w piersi. Stała pośrodku pokoju jak słup soli, nie mogąc zrobić kroku, jak zauroczona gapiąc się na drzwi. Usłyszała stłumione przekleństwa.
Dan!
- Otwórz te przeklęte drzwi, Casey!
Mówił Casey! Był wściekły. Casey nigdy nie była tak przerażona. Brakowało jej powietrza, miała zawroty głowy. Wiele, wiele wysiłku kosztowało ją to, co musiała mu powiedzieć.
- Nie chcę cię widzieć! Idź sobie i zostaw mnie w spokoju!
- Otworzysz te drzwi, czy mam je wywalić?! - krzyczał, aż się skuliła ze strachu. - Odpowiadaj! Nie chcę tu urządzać scen, ale jeśli mi natychmiast nie otworzysz, to zobaczysz!
Stała jak wrośnięta w ziemię, nie mogła wydobyć z siebie głosu. Za drzwiami zapadła cisza. Odszedł? Już w to uwierzyła, gdy rozległ się łomot, kopał w nie z całej siły. Drewno zatrzeszczało, ale drzwi trzymały się na łańcuchu. O Boże - szeptała bezgłośnie. - jeszcze ktoś zawoła policję! Drugi kopniak oderwał łańcuch i odrzucił go na ścianę. Drzwi trzasnęły i odskoczyły z hukiem.
Dan stał w progu i patrzył na nią. Wypełniał sobą całą futrynę, twarz płonęła mu z gniewu. Kurczowo zaciskał i rozwierał pięści, jakby chciał ją uderzyć. Wyglądał jak tygrys w klatce, sprężony, gotowy do skoku.
- Co ty, do cholery, chcesz mi zrobić? - W ciszy jego słowa zagrzmiały jak ryk odrzutowca. Czekał chwilę, a kiedy nie odpowiadała, wściekle trzasnął drzwiami. - Cholera! Przewróciłaś mi życie do góry nogami! - krzyczał tak, jakby jej nienawidził.
Casey nie mogła myśleć, nie mogła czuć, nie mogła tym bardziej się poruszyć. Jej słowa były drewniane, martwe, obce.
- Idź stąd. Nie chcę cię tu widzieć.
- Funta kłaków bym nie dał za to, że czegokolwiek w ogóle chcesz! - krzyknął i wkroczył do pokoju miażdżąc ją wzrokiem. - Nie pozwolę się traktować jak szczeniak! Byłem cierpliwy, byłem wyrozumiały, bo wiedziałem, że ten wypadek był dla ciebie szokiem. Ale to nie jest usprawiedliwienie dla traktowania mnie jak pierwszego lepszego, jak jakąś szmatę! To, że uciekłaś od Freda było bezmyślne, głupie, nieodpowiedzialne. Cholernie przestraszyłaś nas obu. Już miałem dzwonić na policję, gdyby cię tu nie było. Przeżyłem już dziś jedno piekło. Ale twoja ucieczka z lotniska nie była wcale mniejszym! - mówił gwałtownie i groźnie, ale było w tym także coś z rozpaczy.
- Ja nie... .
- Tylko nie próbuj mnie karmić jakimś kitem!
Nie mogła oderwać od niego wzroku, hipnotyzował ją, jego oczy przykuwały jej spojrzenie jak magnes.
- Nie, w ogóle nie muszę się przed tobą tłumaczyć - sama wybuchnęła gniewem. - Nie jestem twoją własnością. To nie jest średniowiecze, panie Lancelot!
- To tylko twoje szczęście, moja droga - powiedział lodowato, strasznie. Poruszyła się wreszcie, zastąpił jej drogę.
- Wynoś się z mojego mieszkania, Dan.
- To moje mieszkanie. Ja płacę czynsz.
- Dobrze, w takim razie ja wychodzę.
- Nic podobnego. Zostaniesz tu - powiedział głosem cichym i twardym jak skała.
- A kto mnie niby do tego zmusi? - krzyknęła wyzywająco. - Nie mam obowiązku dotrzymywać ci towarzystwa! Chcę być sama i to jest wszystko, czego potrzebuję!
- Żebyś mogła się trochę poużalać nad sobą, co? Biedna, jedyna piękna kobieta na całym świecie, która postradała urodę. Biedna, biedna Casey!
- Zamknij się, zamknij się! - płakała jak bóbr, sama o tym nie wiedząc. - Chcesz odebrać mi moją dumę, chcesz ją podeptać. Tylko o to ci chodzi. - Oczy zabłysły jej strasznym światłem, usta drżały, kiedy mówiła: - Dobrze, a więc zobaczysz coś, po czym będziesz gnał stąd jak zając! - patrzyła na niego, każda zmarszczka na jej twarzy malowała ból i wyzwanie. Nerwowymi ruchami szarpała pasek szlafroka. Wreszcie rozwiązała go, zdarła z siebie odzienie i cisnęła na podłogę. Stała przed nim naga. Jakby tego było jeszcze mało, chwyciła ręką włosy i zebrała je nad głową, pokazując mu całą brzydotę blizn i obcięte ucho.
- Patrz! Patrz na mnie. Patrz! Na! Mnie! - krzyczała, skandowała, obracając się przed nim jak na pokazie mody, by mógł ją sobie dokładnie obejrzeć, z każdej strony, w ruchu, zdeformowaną strasznie pierś, różowe zrosty ran, pokrywające całe ciało. Jej oczy szalone, zaszklone łzami, wpół ślepe wpatrywały się w niego, upajała się swą męczarnią. - Patrz! Chciałeś mnie oglądać, kiedy się kochaliśmy. Proszę bardzo. Patrz sobie, patrz! Nie jesteś zadowolony, że kazałam ci czekać, by zadośćuczynić twojej prośbie w pełnym blasku dnia? - jej głos był teraz histerycznym piskiem, aż nic już nie mogła mówić, gardło ścisnęła jej rozpacz.
Dan stał cicho, zdawał się być ogłuszony. Ale nie, zaraz wybuchnął:
- Kochana! Kochana moja, po co to robisz? - wyciągnął do niej ręce, ale odtrąciła je.
- Oto ja, w pełnej krasie! Dostaniesz to, co widzisz, mężusiu! - uniosła się na palcach i mówiła cienkim głosem: - Prawda, że raczej to mięso wolałbyś mieć koło siebie w telewizji niż... słodką Claudię Wells?
- Casey! Przestań! - Dan chwycił ją za ramię. Otrzeźwił ją dopiero ból, jaki jej zadał, ściskając zbyt mocno.
Nagle gniew, który ją ożywiał, wygasł. Kolana ugięły się pod nią, usta drżały, jęczała żałośnie i płakała. Dan przyciągnął ją do siebie i wtulił w ramiona.
- No już, kochanie, już dobrze - mówił nad nią. - Płacz, moja Ginevro, płacz - tulił ją do piersi, czekając, aż jej łkania ucichną.
Była wyczerpana i bezbronna jak dziecko, nie opierała się kiedy ją podniósł, na rękach zaniósł na kanapę i usiadł, sadzając ją sobie na kolanach.
- Kochanie, nie miałem pojęcia, że to aż tak cię boli! Bo to jest to, czego tak się obawiałaś, prawda? Czy naprawdę sądziłaś, że nie kocham cię zbyt mocno i że umknę jak niepyszny, kiedy zobaczę twoje blizny? Ależ ja wiedziałem o nich, kochana. Widziałem wszystko. Dotykałem ich. Leżałem przy tobie na stole, moja krew płynęła w twoje żyły, a oni cię zszywali. - Pocałował jej mokry policzek. - O nie, wcale nie dbam o blizny na twoim ciele. Tylko ty jesteś ważna, tylko ty jesteś moją miłością, moją słodyczą, której przez całe życie tak pragnąłem! Tak bardzo chciałem dotknąć twojej rannej piersi, bo chciałem, żebyś wiedziała, że jej niedoskonałość nie ma dla mnie znaczenia! Cśś, nie płacz już, moja Klementyno!
Ale ona płakała. Płakała, otwierając usta w bezgłośnym krzyku i dławiąc je jego koszulą. Głaskał ją po głowie, nachylił się i musnął ustami jej przecięty policzek.
- Nie rozpaczaj, moje kochanie. Tego nie będzie już za kilka miesięcy, a nikt inny nie będzie oglądał reszty, tylko ja! - Kołysał ją w ramionach. - Poradzimy sobie, zobaczysz. Teraz będzie nam łatwiej, bo nareszcie wiemy, co nam przeszkadzało.
- Ale... ale jest jeszcze coś - mówiła nie podnosząc głowy z jego piersi. - Ten wypadek nie był twoją winą, nie ma podstaw, żebyś się czuł winny!
- Winny? - szeptał jej nad uchem - A kto u licha twierdzi, że czuję się winny? Przecież to był nieszczęśliwy wypadek, zrządzenie losu. Może i moglibyśmy go uniknąć, gdyby twój wóz miał tylne światła w porządku, Kiedy przyholowałem twój samochód do najbliższej stacji napraw zauważyłem, że światła nie działają. To była ta sama stacja, na której tamtej nocy brałaś benzynę i na której ten człowiek ostrzegał cię przez wjazdem na autostradę. Powiedział mi, że bezpieczniki były przepalone, a on nie miał innych. Mimo to zdecydowałaś się zaryzykować i pojechałaś bez świateł. Więc nie ma mowy, żebym za wypadek czuł się winny, no, może troszeczkę, bo ja się cieszę, że do niego doszło! Pomyśl, gdyby nie to, nigdy byśmy się nie spotkali. To było nam przeznaczone, kochanie.
- To ty wiedziałeś, że tamtej nocy nie miałam tylnych świateł? Czemu nic mi nie mówiłeś? Kołysał ją nagą w ramionach i całował mokre policzki.
- Bo to nie miało znaczenia. - Jego oczy były najbardziej zakochane na świecie. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Kocham cię - powiedział po prostu, patrząc jej głęboko w oczy.
- Ja też cię kocham - przytuliła się do niego. - Czy jesteś pewny? - ciągle nie mogła uwierzyć. - Czy moje blizny na pewno...?
- Cśś. Żałuję teraz, że tam, w domku, kiedy pierwszy raz się kochaliśmy, ustąpiłem ci i zgasiłem światło. Myślałem, że po prostu się mnie wstydzisz. - Wtulił głowę w jej ramię. - Chcę się z tobą kochać. Ale muszę się wykąpać. A ty masz mokre włosy.
Ujęła jego twarz w dłonie i leciutko musnęła wargami jego usta.
- Klementyna nie zwracała na to uwagi, kiedy kochałeś ją w podróżnym wozie, a nie kąpałeś się od czasu, kiedy ostatni raz przeprawialiśmy się przez rzekę. - Skubnęła mu wargi i uśmiechnęła się, czując w nim dreszcz, jaki wzbudziła. - Kocham cię - powiedziała, rozpinając guziki jego koszuli.
Dan drżał ze szczęścia, kiedy uniósł ją i szybko wstał. Gorączkowo ściągał koszulę, rzucił ją na ziemię i zabrał się do spodni. Czekała na niego w napięciu, niecierpliwa, dzika, wolna. Kiedy został tylko w swych białych spodenkach, otoczyła ramionami jego biodra. Jej ręka wśliznęła się pod gumkę szortów i gładziła jego twarde, jędrne pośladki, a potem błądziła coraz to niżej, po tylnych, wreszcie wewnętrznych partiach jego ud.
- Dziś na pewno nie przyjdzie tu ciotka Bea. Roześmiała się, przytulona do jego brzucha.
- Och, jak ja chciałam cię dotykać tamtego dnia, kiedy przyszedłeś do mego pokoju. Kocham dotyk twojej skóry, uwielbiam, jak twoje włosy łachoczą mi piersi!
- Ja też przepadam za twoim dotykiem. Kochaj mnie, kochaj! Casey ześliznęła się z kanapy na podłogę i ściągnęła na nią Dana.
- Kocham cię z całego serca, z całych sił. Bez ciebie moje życie byłoby niczym. Nigdy, nigdy nie pozwolę ci odejść. Na kwaśne jabłko zbiję wszystkie Claudie Wells na świecie, będziesz miał tylko mnie - szepnęła mu w usta. Całowała go ze słodyczą i czułością ich pierwszych pocałunków.
Obrócił się, trzymając ją w ramionach i podniósł głowę tak, że widziała jego twarz. Nigdy jeszcze nie było w niej tyle miłości.
- Kocham cię. Gdyby cię przy mnie nie było musiałbym umrzeć. Kocham cię całą. Twoją dumę, prawość, twoją zmysłowość i diamentowe oczy. Kocham każde miejsce twojego ciała, które sprawiło ci tyle bólu. - Musnął wargami jej ucho, którego dotąd nie śmiał dotknąć, a potem pierś, którą starała się przed nim ukryć. Całował jej skórę swymi gorącymi ustami i opuszkami palców.
Byli jeszcze szczęśliwsi niż dotąd. Casey leżała z półotwartymi ustami, a on całował jej ciało, wyzwalając w niej raz po raz silne, rozkoszne dreszcze. Był wspaniale delikatnym, niespiesznym kochankiem. Wzięła go na siebie, w siebie, czuła go twardo, rozkosznie, ich brzuchy zwierały się ciasno. Szeroko, szeroko bez przerwy otwierała oczy, chciała bez przerwy patrzeć na niego, słyszeć, jak mruczy jej słowa miłości, sama mu je szeptać - ale zamknął pocałunkami jej usta i nie widziała już ani nie słyszała, tylko czuła...
Promień słońca padł na dywan i na ich splecione ciała. Dan dźwignął się na łokciu i patrzył na nią z miłością. Obejmowała go i błądziła dłońmi po cudownie gładkiej skórze jego pleców.
- Tak się bałam... na lotnisku. To był dla mnie taki ból, że wtedy wolałabym nie czuć tej miłości, tak rozpaczliwej. Całowała całą jego twarz, jakby chciała zapamiętać jej kształt na zawsze.
- Ja też się bałem. Wiedziałem tylko to że nie mogę pozwolić, żeby ten samolot odleciał i zabrał mnie znowu daleko od ciebie. Biedny głupiec z bombą był tak przerażony, że zwariowałby, zanim jeszcze dolecielibyśmy na Kubę. O tak, ale tak samo bałem się, kiedy potem nie mogliśmy z Fredem znaleźć cię w hollu - lekko chwycił zębami skórę na jej szyi. Nieznacznie przesunął rękę ku jej żebrom i nagle, kiedy niczego nie podejrzewała, napadł na nią, łaskocząc. - Głupia, zwariowana, świrnięta dziewucho! Jak ty w ogóle mogłaś przypuszczać, że wolę tę fałszywą, wypindrzoną i wysmarowaną cipcię?
- Przestań! Oj, mam łaskotki!... Wiesz, co się może stać?!
- A niech tam, niech się stanie - był bezlitosny, przygniatał ją do podłogi, nie mogła się ruszyć.
Śmiała się niepohamowanie, perliście.
- Przestań! Proszę, przestań! Ja miałam wypadek, to się może źle skończyć!
- O tak, a jakże. Powiedz mi, jak. Nie chcesz? To powiedz mi to, co chciałbym usłyszeć - wtedy przestanę.
- Kocham cię, kocham... ty wielki, gruby byku!
Ich ramiona splotły się na ich szyjach, potoczyli się po dywanie w wielką plamę słońca. Patrzyła na niego. - Dan... Ciekawe, gdzie w przyszłości się spotkamy? W kosmosie?
- Możliwe, księżniczko. Ale nie martw się, już ja cię znajdę - powiedział uśmiechając się szeroko.