Garlock Dorothy
Miłość po wieczne
czasy
Rozdział 1
Ktoś płakał.
Dźwięk był tak słaby, że w pierwszym momencie Casey
nie była pewna, czy w ogóle coś słyszy. Dochodził w krótkich
odstępach, przerywany chwilami panicznej ciszy. - Czy ktoś
tu jest? - (czy to jej głos?) - zapytała nieswoim i stłumionym
głosem. Płacz nasilał się. Umysł Casey z wolna dochodził do
świadomości. Ciekawość przerodziła się w strach, gdy zdała
sobie sprawę, że łkanie wydobywa się z jej własnego gardła.
Podniosła rękę ku twarzy. Nie bolała, była tylko... ciężka. Usta
przeraźliwie suche, język przyciśnięty do podniebienia.
Próbowała obrócić głowę, ale okazało się to niemożliwe. Jeśli
była już przytomna, to dlaczego nie widzi?
- Czy mam otwarte oczy? - spytała na głos, przymuszając
język, by poruszał się tak, jak powinien. - Nic nie widzę! -
słowa sprawiały ból. Nagła panika opanowała ją bez reszty.
- Cśś... proszę leżeć spokojnie. - Głos był głęboki, męski,
matowy. - Proszę się nie bać. Nie widzi pani, bo ma pani na
oczach bandaż.
Spokój tych słów był silniejszy niż jej histeria.
- Jest pani w szpitalu, wszystko będzie dobrze.
- Ale... ja nie widzę!
- Doktor powiedział, że bandaż można będzie już wkrótce
zdjąć. Miała pani wstrząs mózgu i teraz trzeba trzymać głowę
nieruchomo. - Czyjeś dłonie ujęły jej rękę. - Proszę nią nie
ruszać. Ma pani podłączoną kroplówkę. - Łagodnie przysunął
jej ramiona do boków, lecz nie cofnął dłoni.
- Dlaczego... Co...? - Pociągnęła nosem i natychmiast
poczuła dotyk czegoś dużego, miękkiego i wilgotnego.
- Miała pani wypadek. Doktor zaraz tu będzie. Sam powie
pani o obrażeniach. Proszę się nie obawiać. Ja... - głos jakby
się oddalał.
- Nie odchodź! - próbowała podnieść ręce, lecz były
unieruchomione.
- Nie odejdę. Będę trzymał panią za dłonie i będzie pani
wiedziała, że tu jestem.
- A, pamiętam! To było na autostradzie. Mgła...
- Nie, proszę o tym nie myśleć.
Ale myślała. Wszystko powróciło nagle: miała w uszach
swój własny krzyk, a potem trzask pękających szyb, zgrzyt
dartego metalu, zgniatanie, miażdżenie, łamanie... Potem
wszystko ustało, nastała ciemność.
- O Boże, czy... nikomu nic się nie stało? - jej słowa
znowu przeszły w łkanie.
- Nie - głos był miękki, łagodny. Chustka znowu dotknęła
jej nosa. - Nie wolno pani płakać - próbował żartować -
przynajmniej dopóki nie będzie pani mogła sama sobie
wytrzeć łez.
- Chce mi się pić.
- Rozejrzę się za czymś. Ale na chwilę muszę odejść -
ścisnął lekko jej rękę.
- Nie odchodź!
- Nie na dłużej, niż pani zliczy do dwudziestu. Obiecuję.
Ręka puściła jej ramię. Natężyła słuch, by usłyszeć
otwieranie drzwi, ale musiały być uchylone. (Jeden, dwa, trzy,
cztery...). Nagle usłyszała głos chłodny i opanowany,
zapomniała o liczeniu.
- Dlaczego, do licha, nie ma tu pani? - Psiakrew!
Obudziła się przestraszona na śmierć!
- Wyszłam tylko na chwilę - ten głos był drżący i należał
do kobiety.
- Nie płacę pani za wychodzenie na chwilę - spokojny
głos przestał być spokojny. Był zły i nie znoszący sprzeciwu.
- Przepraszam.
- To nie wystarczy. Proszę sprowadzić lekarza. Ona musi
wiedzieć. I chce pić - dodał groźnym głosem.
- Można podawać wodę, ale niedużo.
- Zajmę się tym. Proszę iść po lekarza. Cisza, a potem
Casey znowu poczuła dotyk ręki.
- Cassandra?
- Casey. Wszyscy nazywają mnie Casey.
- Dobrze, Casey. Proszę, oto trochę wody. Dam pani pić
zanim siostra sprowadzi doktora. Włożę koniec rurki do pani
ust. Proszę pić małymi łykami i dokładnie przełykać - głos
mężczyzny był niski i brzmiący tak, jakby nic nie było w
stanie go wzruszyć. A jednak zdarzyło się coś takiego -
pielęgniarka, która nie dopełniła swego obowiązku.
Woda była świetna, zimna, ale zbyt trudno było wlać ją do
ust. Zabrał rurkę. Oblizała wargi końcem języka.
- Mam tu kostkę lodu. Czy chce pani possać?
- Tak, proszę - wyszeptała. Poczuła zmęczenie.
- Proszę tylko uważać i nie zakrztusić się.
Otwarła usta; poczuła chłodne srebro lodu na języku.
Kostka była tak mała, że niemal od razu rozpuściła się, ale
przyjemne uczucie chłodu pozostało.
- Czy pan jest lekarzem?
- Nie. Mam na imię Dan.
Casey poczuła rozczarowanie. Wtem dobiegł ją inny głos.
- Dobry wieczór! - Ciepła ręka puściła jej ramię. - Pani
Farrow, jestem doktor Masters.
- Doktorze, niech pan zdejmie mi z oczu bandaż!
- Nie teraz, może jutro. Ma pani szew na czole i
spuchnięte powieki - głos był spokojny i oschły, ani śladu
ciepła tego poprzedniego. - Powinna pani leżeć bez ruchu
jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny. Dam pani coś na
sen.
- Nie chcę! Co mi jest? Mam bandaż na rękach, cała
jestem sparaliżowana, nie czuję nóg. O Boże, czy ja w ogóle
mam nogi? - Trwoga nadała jej głosowi ton ostry, piskliwy.
- Ależ oczywiście. Tylko że wyglądają jak pikowana
kołdra, tyle na nich szwów.
- Nie wierzę panu! A gdzie jest ten mężczyzna? Proszę...
gdzie jesteś?
- Jestem tu, Casey. - Teraz znajomy głos dobiegł ją z
drugiej strony łóżka, a jego ręka znowu ujęła jej ramię. -
Doktor ma rację. Szwy się zrosną, a poza tym twoje nogi są w
porządku.
- Czy odczuwa pani ból? - spytał doktor.
- Nie, czuję że wszystko jest drętwe! - nowy spazm
płaczu ścisnął jej gardło. - Muszę znać prawdę... co z moją
twarzą?!
- Proszę jej powiedzieć. - Drgnęła na słowa Dana, poczuła
jak mocniej ścisnął jej ramię. - Ona ma prawo wiedzieć.
Spod bandaży znów słychać było szloch.
- Pani Farrow, pani Farrow! - odezwał się doktor
twardszym, surowym głosem. - Proszę się uspokoić albo będę
musiał dać pani tabletkę. Przecież nie mógłbym pani okłamać.
Ma pani głęboką ranę z prawej strony twarzy. Zasłoniła pani
głowę rękoma, całe szczęście, z wyjątkiem tej strony.
Pozbieraliśmy wszystko do kupy, ale blizna zostanie. Ma pani
także złamania kilku żeber i wstrząs mózgu.
Pani samochód zderzył się z ciężarówką wiozącą okna.
Dosłownie kilka cali brakowało, by tył ciężarówki zmiażdżył
panią. Ale i tak dostała się pani pod strumień odłamków szkła.
- Jego ręka trzymała pewnie jej ramię, a głos złagodniał. -
Rany już się zabliźniają. Dostała pani środki przeciwbólowe,
to dlatego czuje się pani odrętwiała.
- Teraz najlepiej spać - powiedział doktor. Odsunął się,
robiąc miejsce dla pielęgniarki z kroplówką. Siostra podniosła
ramię Casey, ale kręcąc głową zaraz je opuściła, nie mogąc
znaleźć wśród gęstej sieci operacyjnych szwów ani jednego
skrawka zdrowej skóry do wbicia igły. Spojrzała pytająco na
doktora, a ten ostrożnie odsunął prześcieradło na udzie.
Siostra pochyliła się i szybko wbiła igłę.
- Mam nadzieję, że jutro będę już mógł zdjąć pani bandaż
z oczu. - Doktor mówił spokojnie patrząc na setki szwów na
jej nogach. Prawie sześć godzin zajęło mu wyjmowanie
odłamków z jej ciała i zszywanie ran. Nie wiedział jak
zareaguje, gdy zobaczy siebie pierwszy raz. Będzie musiała
oglądać ślady tego wypadku przez długie lata, ale i tak ma
szczęście, że wyszła z tego żywa.
- Pro... proszę pana, czy pan tu ciągle jest? - głos Casey
był niewyraźny, chciała koniecznie być przytomna.
- Po prostu: Dan - przynoszący ulgę głos był blisko. - Nie
będziesz sama, Casey. Proszę, zaśnij.
- Jak... jak długo już tu jestem?
- Prawie dwadzieścia cztery godziny. Zawiadomiłem już
twojego ojca, przyjedzie za kilka dni.
- A... jak...?
- Dostałem jego nazwisko i adres od twego szefa. - Lekko
musnął jedyne miejsce na jej ręce wolne od ran i blizn. - Nie
ma się czego bać. O wszystkim tu dla ciebie pomyślano.
- A... kim ty jesteś?
Casey starała się jeszcze przez moment pozostać
przytomna, by usłyszeć odpowiedź na to pytanie, ale narkotyk
zaczął już działać i zapadła w głęboką otchłań snu.
Obudziło ją nagłe przeczucie czegoś, co znajdowało się
tuż przy jej ustach. Czuła, jak jej ciało przeszywają tysiące
szpilek, nie mogła złapać powietrza bez przykrego pieczenia
w zaschłym gardle. Pół twarzy pulsowało nieznośnym bólem,
powieki były jak przyspawane, normalne ich otwarcie stało się
niezwykłym wysiłkiem. Jak przez mgłę zobaczyła zarys okna.
Zaczęła płakać, łzy spływały jej po policzku i zwilżały zaschłe
wargi.
Przez łzy zobaczyła butelkę wiszącą obok łóżka, z
odwróconej w dół szyjki wybiegały rurki wkłute w jej żyły.
Ostrożnie obróciła głowę. Pielęgniarka w białym fartuchu
nachylała się nad nią.
- Nareszcie się pani obudziła! - jej głos był młody,
pogodny. - Pewnie chce się pani pić? - To ona zwilżała usta
Casey wilgotną watką.
Chciała odpowiedzieć, ale otwarte usta nie wydały
dźwięku. Spróbowała znowu i zdołała ledwie wyszeptać -
Wody!
Siostra włożyła w jej usta szklaną rurkę, a Casey zaczęła
chciwie pić.
Woda była cudowna, zimna, czuła jej strumyczki cieknące
wzdłuż ciała. Siostra wyjęła rurkę, a Casey otworzyła szerzej
oczy. Zobaczyła, że się do niej uśmiecha, ładna, bardzo ładna,
jak modelka ze sklepu z kosmetykami. Casey pomyślała
leniwie, że jej skóra musi być miękka i delikatna.
- Która godzina? - zapytała i odruchowo podniosła rękę,
żeby popatrzeć na zegarek. To, co zobaczyła - ta kończyna
wyschnięta i pokrzywiona jak szpony krogulca, szorstka od
ciemnych blizn - to nie mogła być jej ręka! Długie,
pokaleczone
paznokcie
były
tępo
obcięte,
lakier
poodpryskiwał, palce skulone jak gdyby zaciskała je wokół
niewidzialnego jajka. - Och! - jęknęła i próbowała podnieść
drugą rękę, ale siostra przytrzymała ją.
- Już po trzeciej. Zaraz kończę dyżur. Może się poznamy,
zanim będę musiała odejść? Casey drętwo wlepiała oczy w
pielęgniarkę, strach uczynił ją niemą. Jej ręce były ruiną!
Długie, smukłe palce trzymające buteleczkę perfum w
telewizyjnych reklamach, szczupłe palce smarujące kremem
twarze pięknych modelek na pokazach „Allure Cosmetics" -
wyglądały jak szpony staruchy, jak pazury wiedźmy!
Natychmiast pomyślała o swym nagim ciele, leżącym pod
prześcieradłem. Pochlipując próbowała zerwać z siebie
okrycie. Przycisnęła brodę do klatki piersiowej, próbowała
wyżej podnieść głowę, jej ręce biły wściekle, musiała
zobaczyć swoje ciało!
- Muszę widzieć! Proszę!...
- Wiem, wiem - głos pielęgniarki był dobrotliwy. - Tylko
proszę leżeć spokojnie. Wszystko ładnie się goi. - Podniosła
prześcieradło. - Opatrzyli panią najlepiej jak mogli,
prześcieradła są sterylne. Trzeba powiedzieć, że doktor
dokonał prawdziwych cudów...
Nie słuchała tej paplaniny. Patrzyła na bandaże na swych
piersiach, na setki szwów na brzuchu, biodrach i udach. Serce
zaczęło łomotać konwulsyjnie, podniosła błagalnie oczy.
- Ależ... ja jestem cała porżnięta! - jęknęła. Uniosła wolną
rękę i dotknęła bandaża na twarzy. - Czy bardzo źle...?
- To tylko gruby opatrunek - powiedziała uspokajająco
siostra. - Lekarze uparcie nakładają wielkie płachty gazy. Pod
tym pani twarz jest zupełnie w porządku, ani zadrapania!
- Nie wierzę, nie wierzę! Chcę się zobaczyć! - głos Casey
zabrzmiał histerycznie. Całe jej ciało jakby zesztywniało.
- Nie mam tu lustra. Musi mi pani wierzyć na słowo.
Doktor Masters zaraz tu będzie, na pewno przyjdzie też pan
Murdock. A może chce pani jeszcze wody?
Casey zamknęła oczy i odwróciła twarz. Łzy płynęły spod
jej opuchłych powiek na poduszkę. Czuła się stara, złamana,
jakby jej życie już się skończyło. Już od siedmiu lat pracuje w
„Allure Cosmetics" i była jedną z najlepszych. Neil Hamilton,
jej szef i prezes towarzystwa, był perfekcjonistą. Mnóstwo
razy powtarzał, że jej uroda jest absolutnie bez skazy, jej
postawa, jej bezpośredni wdzięk sprawiają, że jest świetna na
pokazach.
Życie, od kiedy sięgała pamięcią, było dla niej walką.
Rodzice rozeszli się, kiedy była jeszcze dzieckiem, a matka
umarła nagle, gdy kończyła szkołę. Potem była posada za
posadą, aż wreszcie dostała pracę w dziale kosmetycznym
jednej z wielkich fabryk. A teraz, po siedmiu latach, znowu
będzie musiała zaczynać od początku i to na litościwym
chlebie.
Casey nigdy nie uważała się za osobę wyjątkową, lecz
ludzie podziwiali ją za słodycz jej usposobienia, za śmiałość i
zdecydowanie, za jej urodę. Była wysoka - blisko 175 cm,
zgrabna i gibka, o długich, sięgających aż do ramion,
swobodnie rozsypanych włosach koloru miodu. Brwi i rzęsy
miała ciemne, a ciemnozłote oczy harmonizowały
zachwycająco z barwą jej włosów. Twarz o regularnych
rysach, nosek mały, zgrabny, delikatne, ale pełne usta. Tak,
Casey wiedziała, jaką radość daje duma z własnej urody.
Ojciec pojawił się na powrót w jej życiu cztery lata temu i
wszelkie urazy, jakie żywiła do niego za to, że go tak długo
przy niej nie było, znikły, gdy zdała sobie sprawę, że był
człowiekiem słabym i bardziej jeszcze potrzebującym oparcia,
niż ona sama przy całej jego galanterii i pozornej
niezależności. Dystyngowany huncwot - tak myślała o nim.
Jej matka kochała go bez wątpienia na dobre i na złe.
- Pani Farrow... jak się pani czuje?
- Dobrze, już dobrze - jednak więcej tego dobrze było w
jej słowach, niż w samopoczuciu.
- No, przyjdzie pani do siebie. Doktor naprawdę pokazał
na co go stać. Żeby tak panią poskładać...
Casey
odwróciła
głowę.
Była
przestraszona
i
zrezygnowana, ale i urażona.
- Proszę już mi tego nie powtarzać. Wiem doskonale, że
doktor zrobił co mógł. Potem młoda pielęgniarka o
brzoskwiniowej skórze wyszła, zmieniła ją wielka, gruba
matrona. Odłączyła kroplówkę i zabrała butelkę. Casey
leżała cicho, myśli były równie bolesne, jak jej rany. Co teraz
pocznie? Czy w „Allure" znajdą miejsce dla dziewczyny,
która nie musiałaby pokazywać się publicznie? Nie znała się
na pracy w biurze. Pokazy reklamowe - oto w czym była
dobra. Czy Neil zatrudni ją teraz, kiedy nie jest już chodzącą
reklamą jego firmy?
Przyszedł doktor i stanął w nogach łóżka. Miał na sobie
fartuch i maskę u szyi wiszącą na sznureczkach. Patrzył
łagodnie zza rogowych okularów.
- Jak tam? Jestem doktor Masters.
- A, to pan jest tym, który dokonał cudów - słowa te
wypowiedziała bezwiednie. Casey sama się zdziwiła, jak
gorzko to zabrzmiało.
- Może nie cudów, ale w każdym razie zrobiliśmy dużo -
jego głos był beznamiętny. Casey poczuła, że go nienawidzi.
Usiadł na brzegu łóżka. Pielęgniarka wyszła po cichutku.
- Prosiłam o lustro, ale mi nie dali - jej oczy znowu pełne
były łez. Po prostu nie mogła przestać płakać.
- Nie będzie pani mogła niczego obejrzeć aż zdejmiemy
opatrunek. To nie będzie długo, kilka dni najwyżej. Za to
powiem pani wszystko, co tylko będzie pani chciała wiedzieć.
- Jak bardzo... źle wyglądam? - to były słowa, które w
całym życiu najtrudniej jej przyszło wymówić.
- Mogło być znacznie, znacznie gorzej. Wie pani, coś pani
powiem. Właśnie przed chwilą musiałem powiedzieć pewnej
młodej kobiecie, że rano amputujemy jej nogę. Pewnemu
mężczyźnie, ojcu dwojga dzieci, że nie dożyje chwili, kiedy
urodzi się trzecie.
Casey odwróciła głowę. Doktor westchnął. - Ma pani
głęboką ranę od linii włosów nad prawym okiem w dół, z
boku twarzy. Część tkanki musieliśmy - niestety - usunąć,
podobnie i... sporą część małżowiny usznej. - Casey nagle
zwróciła głowę w jego stronę i przeciągle, głęboko jęknęła. -
Kilka miesięcy minie, zanim będzie pani mogła wziąć się do
jakiejkolwiek pracy. Ale według mnie, dobry chirurg
plastyczny może jeszcze niejedno zdziałać - doktor mówił
zdecydowanie, dobitnie.
- A... reszta? - Casey musiała znać całą prawdę. - Moje
ręce?
- Są w pełni sprawne. Wszystkie ścięgna były nie
naruszone.
- Ale blizny...
- W większości znikną wraz z upływem czasu.
Casey teraz dopiero zrozumiała, że on patrzy na to
wszystko inaczej. Brakowało mu dla niej cierpliwości, sam by
to przyznał. Ale, u diabła, jego dzieło było pełne, nic więcej
nie pozostało do zrobienia.
- Doktorze, na pewno myśli pan, że jestem próżna, ale
powinien pan zrozumieć, że ręce i twarz są bardzo ważne w
mojej pracy. Robię reklamowe pokazy w firmie kosmetycznej
i... - nie mogła dokończyć. Nie była w stanie powiedzieć mu o
tych siedmiu latach starań, które teraz pójdą całkowicie na
marne.
Doktor wstał.
- Rozumiem, pani Farrow. - Jego oczy złagodniały. - Pan
Murdock nalegał, byśmy sprowadzili doktora Clemonsa, który
uchodzi za jednego z najlepszych w swojej dziedzinie. Może
pani z nim porozmawiać o swojej piersi. On...
- Mojej piersi!?
- Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, ale...
- Ale co?! - Jego opanowanie doprowadzało ją do
szaleństwa.
- Została głęboko rozcięta odłamkiem szyby.
- O Boże! O Boże, co jeszcze?! - Casey biła wściekle
głową o poduszkę. Zrobiło się jej niedobrze.
- Ma pani wielkie szczęście, że pani żyje. Murdock
przywiózł tu panią w samą porę, inaczej wykrwawiłaby się
pani na śmierć. - Mówił rzeczowo, tak, jakby nie chciał dać jej
do zrozumienia, że porównuje jej stratę ze stratą kobiety,
której rankiem odejmą nogę.
- Dziękuję... że był pan ze mną szczery. - Casey mówiła
głosem bez nadziei. Nie zapytała o człowieka, który uratował
jej życie. Ta myśl przyszła do niej dopiero później.
Światła w pokoju były przyćmione.
Pielęgniarka siadła na krześle obok drzwi, najpierw
próbowała wciągnąć Casey do rozmowy, ale szybko dała
spokój, widząc, że nic z tego nie będzie. Casey dostała pigułkę
przeciwbólową, ale nie chciała wziąć nic na sen. Odezwał się
jej nawyk dbania o zdrowie. Zdrowe jedzenie, ćwiczenia, ruch
i jak najmniej leków - to była podstawa jej filozofii
utrzymania się w formie.
Kiedy dobiegło ją lekkie pukanie do drzwi, Casey nie
odwróciła głowy. Patrzyła w niebo, ciemniejące stopniowo,
światła ulicy w dole słabo ćmiły przez okno. Chwile między
zachodem słońca a zapadnięciem zmroku zawsze ją
przygnębiały. To wtedy w domach zbierają się rodziny. A ona
nie miała rodziny, no, z wyjątkiem Eddiego, ojca. Pojawiał się
i znikał kolejno z różnymi kobietami, ale ona zdążyła już
zrozumieć, że ani one, ani nic innego na świecie nie znaczy
dla Eddiego więcej, niż radość życia chwilą. Godziny
wieczoru oznaczały koniec dnia. Casey nie znosiła, kiedy coś
się kończyło.
Drzwi zamknęły się ostrożnie.
Odwróciła głowę. Pielęgniarka wyszła. To dobrze. W
ciągu ostatnich kilku godzin powtarzała jej kilka razy, że nie
musi z nią stale przesiadywać, ale kobieta niezmiennie
odpowiadała, że ma polecenie nie opuszczać pokoju. Casey
zwróciła jej uwagę na to, że ubezpieczenie nie pokrywa
wydatków na osobistą pielęgniarkę. Wzruszyła tylko
ramionami, co wystarczyło za całą dyskusję.
Usłyszała skrzypnięcie i westchnęła niecierpliwie. Tak
mało miała tu samotności. Do pokoju wszedł mężczyzna,
zamknął za sobą drzwi. Zobaczyła wysoką, ciemnowłosą
postać, która zatrzymała się obok łóżka.
Zapadła cisza, jakby żadne z nich nie wiedziało, co
powiedzieć. On patrzący w dół, na nią, ona w górę, na niego.
Casey dostrzegła jego szerokie ramiona, białą, rozpiętą
pod szyją koszulę, schowaną w ciemne spodnie. Trudno było
powiedzieć, czy jest przystojny. Miał ciemne, prawie czarne
włosy, tak samo oczy. Ciemne jak krzemień - pomyślała.
Patrzył wprost na nią, jakby chciał wyczytać z jej twarzy
każdą myśl. Wyglądał raczej na drwala niż na lekarza, którym
jednak zapewne był.
- Czy pan jest tym chirurgiem plastycznym, który ma
mnie pozbierać z powrotem do kupy? - zapytała wreszcie.
- Nie. Jestem Dan Murdock.
Ten głos zaskoczył ją zanim padło jego nazwisko. To był
głos, który ją uspokajał i wydobył z histerii, gdy obudziła się z
zabandażowanymi oczami. Podniosła głowę.
- Kim pan jest? - spytała wprost. Spojrzał na nią w
zamyśleniu.
- Czy mogę usiąść?
Kiwnęła głową, zdziwiona że pyta. Wodziła za nim
oczami, gdy podszedł do drzwi, by wziąć sobie krzesło.
Pomyślała, że jest monolitycznym mężczyzną. Wszystko w
nim pasowało do siebie, głos, oczy, sposób, w jaki się
poruszał.
Przeszedł spokojnie przez pokój z krzesłem w ręku,
postawił je obok łóżka i ciężko usiadł. Założył nogę na nogę,
widziała jeden z huśtających się butów. Czekał cierpliwie,
fizycznie niemal czuła, że się nad czymś zastanawia.
- Czy wreszcie dowiem się, kim pan jest? - głos Casey
brzmiał niepewnie. - Albo nie, niech mi pan pozwoli zgadnąć.
Pan jest moim agentem ubezpieczeniowym?
- Pudło. Jestem... człowiekiem, który wpadł na pani wóz z
tyłu i wepchnął panią na ciężarówkę z oknami. - Szare oczy
wypatrywały na jej twarzy oznak wstrząsu, jaki wywoła to
stwierdzenie.
- A!... Co mam panu powiedzieć? Dzięki za zrujnowanie
mi życia? - mówiła jednak spokojnie.
- Chcę pani powiedzieć, Casey, że tej nocy prowadziłem
uważnie. Nie widziałem pani samochodu aż do ostatniego
momentu, kiedy się nań wpakowałem. Może to ta chmura
gęstej mgły zasłoniła tylne światła pani wozu.
- Mgła rzeczywiście była okropnie gęsta - powiedziała
ostrożnie. - Musiałam się wlec noga za nogą. - Ostrzegano ją
przed wjazdem na autostradę, ale pomimo to pojechała do
Newbers. - To nie była pańska wina. Nie powinnam jechać
autostradą - na chwilę ucichła - ale pan też nie.
Psiakrew! Sądząc z tego, jak wygląda, w tej kraksie włos
mu z głowy nie spadł. Niech zasmakuje choć trochę ciężaru
odpowiedzialności.
- Jeśli jedno z nas byłoby choć trochę rozsądniejsze, ten
wypadek nigdy by się nie zdarzył. Chciała, żeby już sobie
poszedł, wydawało się jej, że łzy wypełniają ją aż po czubek
głowy, ale się im nie poddała.
- Nie jest pan ciekaw, czy przypadkiem nie zamierzam
pana zaskarżyć? - po co, pomyślała, po co zadała takie
pytanie!
- Nawet o tym nie pomyślałem. A chce pani?
Zmieszała się. Na chwilę zamknęła oczy, potem je
otworzyła i spojrzała na niego śmiało.
- Nie. - Łzy spłynęły jej po policzkach, nie panowała już
nad sobą.
- Pani ojciec przyjedzie za dzień, dwa. Odszukałem go w
Seattle. Byłby tu już dziś, ale na lotnisku w Seattle jest mgła.
- To miłe z pana strony. Czy zawiadomił pan mojego
szefa?
- Tak, rozmawiałem z nim przez telefon. Wyjeżdża dziś
do Los Angeles, ale powiedział, że przyjedzie zobaczyć się z
panią jak tylko wróci. - Trzepotała powiekami, jakby chciała
przywołać spokój. - Przyholowałem wóz, hmm, raczej to, co z
niego zostało. Obawiam się, że nie ma w nim wiele do
uratowania. Szczęście, ze udało nam się znaleźć pani
dokumenty.
- Czemu pan to wszystko dla mnie zrobił? Twierdzi pan,
że to nie była pańska wina. - Gapiła się w oszołomieniu na
jego kościstą twarz.
Jego oczy, w pół przysłonięte ciężkimi powiekami,
patrzyły wprost na nią.
- Robię to, bo chcę, Casey - jego otwartość zaskoczyła ją.
Popatrzyła na niego ciekawie. Wyjął chusteczkę z kieszeni i
wetknął jej w rękę. - Poradzisz sobie? - spytał miękko. Jego
głos przybrał ton, który dobiegał ją z ciemności, który
przywracał jej siłę wtedy, w nocy po wypadku i chciało jej się
płakać.
Zdołała tylko wytrzeć nos, trzymając chusteczkę
niezgrabnie. Wziął ją z jej rąk.
- Pozwól mi. - Delikatnie otarł jej oczy, potem nos.
Czułość tego gestu sprawiła, że przez moment wydawało jej
się, że jest... pieszczona.
- Doktor powiedział, że uratował mi pan życie przywożąc
do szpitala natychmiast. Dziękuję.
Uśmiechnął się, w jego oczach zabłysła ironia.
- Proszę bardzo. Czy powiedział ci, że masz moją krew w
żyłach? Na szczęście twoja grupa krwi wpisana była do
dokumentów i okazała się być taka sama jak moja. To
oszczędziło czasu.
- Więc jestem panu podwójnie wdzięczna - wymruczała.
Nachylił się tak, że ich twarze prawie się zetknęły.
- Nie, Casey. Nie chcę, żebyś myślała, że jesteś mi
cokolwiek winna.
- Ależ ja jestem - wyszeptała. - Jestem panu wdzięczna.
Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.
- Nie mów nic - jego głos zgrubiał, a twarz spoważniała. -
Od razu, jak tylko wyciągnąłem cię z wraka samochodu
wiedziałem, że dla mnie będziesz kimś wyjątkowym. Casey,
chciałbym żebyśmy lepiej się poznali - wstał, znowu
pomyślała, że jest wysoki. Przewyższał ją o dobre kilkanaście
centymetrów. - Nie pojawię się teraz przez kilka dni, ale będę
z tobą w kontakcie - jego ciemne oczy patrzyły na nią w jakiś
szczególny sposób.
- Czy wierzysz w reinkarnację?
- Nie wiem - powiedziała lekko drżącym głosem, choć
starała się nad nim panować.
- Ja wierzę. Wiem, że byliśmy sobie bliscy w innym życiu
i chcę, żeby i w tym tak było. Gdy tak stał nad nią patrząc,
usiłowała zrozumieć jego słowa. W jego oczach zapalił się
uśmiech, zaraz przeniósł się na resztę twarzy i wtedy pochylił
się tak, że ich usta się zetknęły. W tym pocałunku nie było nic
z wahania czy próby, był całkowicie oczywisty i znajomy.
Dotyk jego ust, gorący i silny, poruszył jej usta. Kiedy
podnosił głowę ciągle się uśmiechał.
- Wariat! - jęknęła niepewnie. - Nie znam pana, nigdy
pana nie znałam. Zaśmiał się dźwięcznie, swobodnie.
- Skądś wiedziałem, że to powiesz - zaśmiał się znowu,
jakby nagle uszczęśliwiony. - Nie martw się o nic. Lekarze i
pielęgniarki zajmą się tobą. Wyzdrowiej szybko, bo chcę cię
stąd zabrać.
Casey patrzyła, jak odchodzi.
- Ma nie po kolei w głowie - wymamrotała.
Rozdział 2
Casey miała uczucie, jakby ktoś wbił rzeźnicki nóż w jej
klatkę piersiową i powoli nim obracał. Chciała uciec od
obrazu, jaki widziała przed sobą w lustrze, lecz nogi
odmówiły jej posłuszeństwa. Pochyliła się do przodu i, jak
zahipnotyzowana, patrzyła na złote oczy otoczone niebiesko -
zielonymi zrostami ran. Studiowała z uwagą pomarszczoną
pręgę przecinającą jej czoło, zaczynającą się od włosów i
ginącą pod bandażem opatrunku z boku twarzy. Zamknęła
oczy, musiała przytrzymać się umywalki, nogi były jak z
waty. Ból rąk towarzyszący temu chwytowi i ból w piersi, gdy
ciężko łapała powietrze, były niczym w porównaniu z bólem
serca.
- O Boże - wyszeptała - czy jestem aż tak próżna, by nie
dziękować za to, że żyję?
- Pani Farrow! - pielęgniarka o brzoskwiniowej skórze
otworzyła drzwi łazienki. - Przeraziła mnie pani na śmierć!
Nie wolno pani wychodzić z łóżka!
Casey aż zgrzytnęła zębami.
- Leżę w tym pani łóżku już piąty dzień. Nie jestem
dzieckiem. Będę musiała żyć dalej z taką twarzą, więc mam
prawo na nią popatrzeć. A teraz proszę się stąd wynosić albo
zacznę krzyczeć!
- Rozmawiałam z pani lekarzem - siostra próbowała ją
pocieszyć. - Jutro będziemy myć pani włosy. Zobaczy pani, od
razu lepiej się pani poczuje, gdy się przekona, że można je tak
ułożyć, żeby zasłaniały... pani czoło. Proszę, pani Farrow, pan
Murdock będzie zły, jeśli się dowie, że pozwoliłam pani wyjść
z łóżka.
- A co do cholery on ma z tym wspólnego? To on
wpakował się na mój samochód. Na oczy go nie widziałam
przed tym wypadkiem! - Casey była tak pogrążona w swoim
nieszczęściu, że musiała na kogoś warknąć.
- Nic o tym nie wiem - powiedziała siostra z naciskiem. -
Płaci mi za dbanie o panią i ja będę o panią dbać. - Jej głos
złagodniał. - Wiem, jak się pani czuje. Współczucie tej
dziewczyny było szczere i zażenowałoby Casey, gdyby tylko
miała jeszcze siły na przeżywanie takich uczuć, jak
zażenowanie.
- Nie ma pani pojęcia, co ja czuję - powiedziała ostro. -
Uroda jest moją pracą, jestem chodzącą reklamą tego, co
sprzedaję. Proszę spojrzeć na moje ręce! Wyglądają jakby
wyszły z maszynki do mielenia mięsa. A moja twarz! Mogę
przykryć całą resztę, ale rąk i twarzy mi nie wolno! - płakała. -
Niech mi pani pomoże wrócić do łóżka - wyszeptała przez łzy.
Leżała patrząc tępo w sufit. Nigdy nie myślała, że mając
dwadzieścia siedem lat będzie się czuła staruszką, że to, wokół
czego skupiało się jej życie, zawali się w gruzy. Jedyne, o
czym mogła myśleć, to czy w ogóle jeszcze zatrudnią ją w
firmie. Neil dzwonił z Los Angeles, gdzie zakłada nowe biuro.
Powiedział, że wróci do Portland pod koniec tygodnia i zaraz
ją odwiedzi. - Szkoda, że cię nie ma na konferencji - mówił
jej. - Dzieją się fantastyczne rzeczy. Pamiętasz tę modelkę,
którą chciałem u nas mieć, Jennifer Carwilde? Tę z ciemnymi
włosami i cudowną skórą? No, więc wyobraź sobie, udało mi
się! Będzie wspaniale prowadziła pokazy. Jej skóra jest... po
prostu doskonała. Ani plamki, ani jednej skazy...!
Nawet gruby na cal krem podkładowy nie zdołałby ukryć
skaz na skórze Casey. Leżała cicho na swym łóżku, litując się
nad sobą, owijając się swoją krzywdą jak grubym, zimowym
płaszczem.
Po południu przyjechał ojciec z wielgachnym bukietem
kwiatów. Zwierzyła się mu ze swych zamiarów. Ale nie
wracała zbyt często myślą do tej rozmowy. Postać Dana
Murdocka zaprzątała ją coraz bardziej.
Nie dostała od niego nic, lecz od kilku dni dzwonił do niej
każdego
wieczoru.
Mówił
przeważnie
o
sobie,
niezobowiązująco.
Jego rodzina miała przedsiębiorstwo wyrębu drzew w
pobliżu Bend. Siedział tam teraz, prowadząc rozmowy z
cudzoziemskim kupcem. Interes nie szedł najlepiej z powodu
recesji w budownictwie i musieli zwolnić kilku robotników.
Nowy kontrakt miałby oznaczać także nowe miejsca pracy i
dlatego starają się ograniczyć do minimum zysk wliczony" w
ich ofertę cenową tak, żeby te miejsca utrzymać.
Pytał, czy ojciec ją odwiedził i czy odezwał się jej szef.
Wtedy jeszcze musiała odpowiedzieć przecząco. Ostatniego
wieczora powiedziała mu, że nie potrzebuje osobistej
pielęgniarki, ale nalegał, żeby ją jeszcze zatrzymała, chociaż
przez kilka najbliższych dni.
Casey patrzyła przez okno. Zbliżał się wieczór. Starała się
wyobrazić sobie jego twarz. Jej rysów nie pamiętała
dokładnie, myślała za to o jego szerokich ramionach, o
mocnych liniach jego torsu, o wypukłej piersi w białej koszuli,
muskularnej talii przechodzącej w zwinne biodra i długich
nogach, pewnie stąpających. Trzeba przyznać, że typ
mężczyzny, jaki reprezentował - dumała - jest wspaniały.
Kiedy dzwonił, specjalnie uważała, żeby rozmawiać z nim
tonem grzecznym, jak to się czyni z nieznajomymi,
odpowiadała na pytania, ale sama ich nie zadawała. Eddie
miał
rację,
kiedy
zauważył
jego
niezwykłe
nią
zainteresowanie. Dlaczego? Czy czuł się winny? Były w niej
dwie kobiety: jedna miała nadzieję, że nigdy już nie zadzwoni,
druga w napięciu nasłuchiwała dzwonka telefonu.
W ciągu ostatnich dziesięciu lat Casey poznała, co znaczy
namiętność. Straciła cnotę w pierwszym roku po skończeniu
szkoły. Doznała szoku, gdy zdała sobie sprawę, że zrobiła to
samo, co jej matka, łącząc pewne plany z przystojnym
łajdakiem, który nie zamierzał więcej zawracać sobie nią
głowy. Potem przynajmniej, trzy razy do roku, jakiś Casanova
stawał na głowie, by ją posiąść, lecz Casey pozostała nie do
zdobycia. Chciała teraz stać się niezależna finansowo, by nie
musiała pracować fizycznie, na przykład jako służąca, do
czego jej matka była zmuszona.
Nigdy nie spotkała mężczyzny, który choć na moment
byłby dla niej taki, jak Dan Murdock. Zrozumiała to nagle.
Urywki i strzępki rozmów, jego słowa o reinkarnacji, o tym,
że wiedział, że jest dla niego jakby przeznaczona ciągle do
niej powracały, jak bumerang. Chciała teraz być tamtej nocy
przytomna, by móc spytać go, co miał na myśli. Nagle
powstała w niej nadzieja, że minie dużo czasu, zanim znowu
go zobaczy. Nie potrzebowała jego litości. Robiło się jej to
zimno, to gorąco, gdy wyobrażała sobie, jak on musi ją
widzieć: podkrążone oczy, opuchła twarz pod bandażami, ręce
jak łapy kurczaka. A to było tylko to, co mógł zobaczyć.
Doktor powiedział jej, że ma ponad pięćdziesiąt szwów na
prawej piersi. Nie miała, co prawda, zamiaru paradować z
gołym biustem po plaży, więc o obrażeniach na tej części
swego ciała prawie nie myślała, choć była świadoma, że już
nigdy nie będzie mogła nosić letniej sukienki bez rękawów
czy głęboko wyciętej, wieczorowej sukni, nie mówiąc już o
plażowym kostiumie.
Drzwi otwarły się i zamknęły cicho. Casey leżała
odwrócona do okna i rozpaczliwie mrugała, by znowu nie
płakać. Siostra „Brzoskwioniowa Skórka" już wkrótce
skończy dyżur. Miała serdecznie dość tej dziewczyny, stale
kręcącej się w pobliżu. Już miała jej powiedzieć, żeby
wychodząc nie zapalała światła, gdy nagle usłyszała, że ktoś
jeszcze jest w pokoju. Lód ścisnął jej serce.
Głęboki głos Dana powiedział:
- Cześć, Casey.
Popatrzyła na niego przestraszona i natychmiast odwróciła
głowę. Ale poruszyła się zbyt raptownie: w jednej chwili ból
ucha i policzka kazał jej cofnąć się do poprzedniej pozycji.
Wyglądał tak, jak go pamiętała: człowiek doskonale sprawny i
całkowicie opanowany.
Przypomniała sobie, że powinna odpowiedzieć na
pozdrowienie.
- Cześć.
Cisza.
- Czy mogę usiąść?
- Rozgość się - ale nie powiedziała tego zbyt łaskawie i
nie patrzyła na niego.
- Dzięki. - Przysunął krzesło i postawił je tak, że gdy
usiadł ich oczy dzieliło tylko kilkanaście centymetrów, nie
mogła więc patrzeć na nic innego. Miał na sobie dobrze
dopasowaną brązową koszulę i marynarskie spodnie z
brązowego welwetu o zachodnim kroju. Lecz to nie jego
niedbały ubiór przykuł jej uwagę, a zdecydowane rysy twarzy,
opalonej, szczupłej, znamionującej siłę.
Casey leżała nieruchomo, była kłębkiem nerwów drżących
pod jego badawczym i przenikliwym spojrzeniem. Myślała w
popłochu, że nigdy chyba nie wyglądała tak nieatrakcyjnie jak
teraz. Policzki, zwykle świeże i lekko uróżowione,
poczerwieniały, gdy on wędrował wzrokiem po jej twarzy,
odkrywając kolejno wszystkie blizny pod oczami, nie umyte,
przylizane włosy, wreszcie opatrunek na policzku i uchu,
podkreślający krechę wielkiej blizny biegnącej przez czoło.
Jej bursztynowe oczy błysnęły wyzywająco, gdy złapała jego
spojrzenie. Gotowała się do obrony. Nie zgłębiała swej
wewnętrznej potrzeby opierania się mu, ta potrzeba po prostu
istniała, czysto instynktowna. Jego mocne usta poruszyły się,
ale nie ułożyły się w uśmiech. Ich spojrzenia znów się
skrzyżowały.
- Co się stało? Czemu tak się krzywisz? Miałaś dziś zły
dzień?
Chciała powiedzieć: Tak, do cholery, miałam zły dzień.
Każdy dzień teraz będzie zły. Ale nie świadczyłoby to
najlepiej o jej wychowaniu.
- Przepraszam. To tylko tak gniewnie zabrzmiało -
mówiła jakby miała kamienie w gardle.
Pochylił się do przodu, zdawało się jej, że czuje na sobie
jego oddech.
- Nie chcę tych fałszywych grzeczności pomiędzy nami,
Casey. Jeśli miałaś zły dzień, powiedz: do diabła, tak, miałam
parszywy dzień.
(O Boże! Czy on czyta w mych myślach?)
- Tak, do cholery, miałam dziś parszywy dzień, a jutro
będzie jeszcze gorszy! - wygarnęła.
- No, już lepiej. To zrozumiałe, że czujesz, że cię spotkała
krzywda. Tylko nie duś swego gniewu w sobie. Podziel się
nim ze mną, to ci przyniesie ulgę.
Jej reakcja była natychmiastowa.
- Nie możesz mieć o tym zielonego pojęcia. Dwa razy w
życiu widziałam cię na oczy..
- W tym życiu, ale nie w innych - w tym zdaniu było
wyzwanie, ale jego oczy były wesołe, a kąciki ust podniosły
się do uśmiechu.
- Nie, tobie brak kilku klepek! Zaśmiał się głośno.
- Wcale nie. Czy nigdy nie czułaś się tak, jakbyś coś już
przedtem robiła, jakbyś kogoś już przedtem znała, jakbyś
przedtem już patrzyła na coś pięknego? Takie uczucie trwa
tylko chwilę, ale jest niezwykle realne. To właśnie czuję,
kiedy cię widzę. Może to my przekraczaliśmy Nil jako Marek
Antoniusz i Kleopatra, może to my ucztowaliśmy w zamku
Camelot jako Lancelot i królowa Ginevra lub może
brodziliśmy wzdłuż Deschutes River jako dzielny Indianin i
jego kobieta, albo przemierzaliśmy wielkie równiny wozami z
płóciennym dachem jako mąż i żona. Pomyśl o tym. Czy
naprawdę jestem ci tak obcy?
Była bezbronna wobec tego pytania. Jej puls łomotał
nierówno pod naciskiem spojrzenia jego ciemnych oczu. Nie,
nie był dla niej obcy, ale nie mogła się mu do tego przyznać!
- Jeśli się kiedykolwiek spotkaliśmy w innym życiu, to ja
najprawdopodobniej byłam królikiem, a ty jastrzębiem.
- Nie. Jeżeli ty byłaś królikiem, to i ja byłem królikiem -
ciemnoszare oczy błyszczały figlarnie. - Nasze życie było
krótkie, ale zrobiliśmy wszystko, żeby zapewnić gatunkowi
ciągłość.
Skrzywiła się w dezaprobacie, ale to jeszcze bardziej
wzmogło diabelski uśmieszek na jego twarzy.
Facet tak atrakcyjny na pewno ma kogoś, kto czeka na
niego w domu - pomyślała. - Nawet jeśli nie nosi obrączki. Za
tą myślą zaraz przybiegła następna: Z jego siłą i delikatnością
musi być gorącym, ale i wymagającym kochankiem.
Chciała mu powiedzieć coś szorstkiego, żeby wiedział, że
ta rozmowa jest już zbyt intymna i że nie podziela jego
poczucia humoru. Spojrzała w ciemne, serdecznie patrzące
oczy. Nie, po prostu nie mogła. Uśmiechnęła się nieśmiało.
- W tym względzie raczej wolę służyć mojemu obecnemu
gatunkowi - powiedziała słabo.
- Casey Farrow, masz bardzo piękne usta - powiedział
miękko. - Zobaczę, czy będą się częściej uśmiechały.
Niespodziewanie jej gniewny nastrój powrócił.
- Proszę nie ćwiczyć na mnie pańskich pchnięć, panie
Lancelot. Co to, u licha, jest za gra, co pan chce osiągnąć
podtykając mi pod nos takie kwiatki? Już mówiłam, że nie
będę pana o nic skarżyć w sądzie.
Dan zapalił nocną lampkę stojącą przy łóżku, zamieniając
mrok w łagodne światło. Choć ciągle niedbale siedział na
krześle, poczuła, jak dobiegł ją z jego strony jakiś silny prąd.
A więc rozeźliła go. Patrzyła w jego oczy i gorączkowo
myślała, co też doprowadziło do tej sytuacji. Gdzież podziała
się jej, z trudem wyuczona, dyscyplina i samoopanowanie?
- Możemy równie dobrze zacząć układać nasze stosunki
od kroków prawnych Casey - jego twarz zrobiła się
nieprzyjemna. Wzdrygnęła się.
- Nie ma żadnych stosunków pomiędzy nami, panie
Murdock - drżała i nie bardzo mogła złapać oddech, ale
zmusiła się, by się odciąć zjadliwie.
- Przeciwnie - powiedział miękko, lecz ciężar starannie
mierzonych słów był wielki jak skała. - Jestem bardzo do
ciebie przywiązany. Mam trzydzieści cztery lata, a ty jesteś
pierwszą kobietą, której pragnę nie tylko fizycznie. Jak tylko
mnie poznasz, będziesz wiedziała, że komplementów nie
rozdaję lekką ręką. Kiedy mówię, że masz piękne usta, to
znaczy że tak myślę, ale jest tak i wtedy, kiedy mówię, że
masz krnąbrne, cyniczne usposobienie.
- Ależ to śmieszne! Nie jestem... krnąbrna ani cyniczna -
żachnęła się i zaraz wykrzywiła z bólu. Nic o mnie nie wiesz,
nie znasz mnie, a moje życie prywatne to nie twój interes!
- Znam cię. Nie chciałem jeszcze z tobą rozmawiać.
Chciałem poczekać, aż będziesz silniejsza. - Przerwał i
podniósł pytająco brwi, lecz Casey była zbyt wzburzona, by
mówić. Sięgnął ręką, zebrał jej włosy z poduszki i ułożył je
wokół jej twarzy. - Masz takie piękne włosy. W twoim
mieszkaniu zobaczyłem plakaty z tobą, reklamujące
kosmetyki. Ukradłem jeden.
- Byłeś... byłeś w moim mieszkaniu? - po tym pytaniu
usta Casey pozostały otwarte.
- Oczywiście. A jak myślisz, w jaki sposób twoje rzeczy
osobiste się tu znalazły - zaśmiał się na widok wyrazu jej
twarzy, bardzo niewyraźnego.
- Myślałam, że to Judy je tu przyniosła, zanim poleciała w
swój kolejny lot. Ona jest stewardesą na liniach
międzynarodowych i mieszka obok... - sama czuła, że nie
wierzy w to, co mówi.
- Spotkałem Judy - - powiedział Dan rzeczowo. -
Pomogła mi wybrać to, czego będziesz potrzebowała.
Powiedziała mi też, że zalegasz z czynszem. Zapłaciłem go i
za przyszły miesiąc, nie musisz się już o to martwić.
- Masz tupet! Mieszkam tam od sześciu lat. Nie
wyrzuciliby mnie dlatego, że zalegam z zapłatą za jeden
miesiąc.
- Wiem, że w tych okolicznościach właściciel zaczekałby
na pieniądze, ale to nie było konieczne - powiedział
zdecydowanie. - Czemu przykryłaś ramiona? Czy ci zimno?
- Nie! Tak! Nie mogła jasno myśleć, gdy siedział tak
blisko i patrzył, jakby znał każdy pieprzyk na jej ciele.
Powtarzała sobie, że musi pamiętać, że ten mężczyzna jest
obcy, że absolutnie nic o nim nie wie, z wyjątkiem tego, co
sam jej mówił.
- Lubię cię dotykać - powiedział miękko, przerywając jej
myśli. Włożył rękę pod prześcieradło, jego palce zamknęły się
na jej nadgarstku. - Tak dobrze - uśmiechnął się do jej oczu,
jakby
pieścić jej ramię było dla niego czymś
najnaturalniejszym w świecie.
Casey czuła realność i intensywność więzi, jaka się
między nimi zawiązała. W pierwszej chwili był to niepewny,
dochodzący z dalekich głębin impuls, lecz nagle olśniła ją
pamięć: to się już kiedyś zdarzyło! Nie, ona chyba traci
zmysły! W jednej chwili była tym uczuciem całkowicie
przepełniona, sztywność ciała zupełnie znikła, a oczy zatopiły
się w ciemnym świetle jego spojrzenia. Opanowało ją
uniesienie, doznanie zupełnie dla niej nowe. Nie była już
świadoma niczego poza dotykiem silnych, gorących palców
na swym ramieniu.
- Wiedziałem, że się odprężysz, jak tylko cię dotknę -
jego głos dobiegał przez szum w uszach. - Leżysz tu niczym
struna. - Jego ręka pogładziła ją ostrożnie. Miała szaloną
ochotę, by przytulić ją do siebie, żeby na zawsze zachować
spokój, jakim ten dotyk ją napawał. - Muszę cię stąd zabrać,
muszę wziąć cię do domu.
- Co? - rzeczywistość raptownie powróciła. - Co? -
spytała znowu. Jej usta pozostały otwarte, jeszcze raz
bezgłośnie kształtując dźwięk.
Widząc to zaśmiał się. Lekko popchnął jej podbródek,
zamknęła usta.
- Chcę cię zabrać do mojego domu koło Bend, jak tylko
wypiszą cię ze szpitala. Teraz, po tym wszystkim co przeszłaś,
nie możesz być sama. Nie, nie będziesz musiała spotykać się z
nikim, jeśli nie będziesz chciała. Mój dom jest duży. Poza tym
to tylko kwadrans drogi od miasta. Zobaczysz, spodoba ci
się...
- Zaraz! Zaraz! To nie średniowiecze, panie Lancelot.
Mamy dwudziesty wiek. Jak tylko wyjdę ze szpitala jadę
prosto do mego mieszkania i spróbuję poskładać swoje życie.
Trzeba czekać sześć miesięcy, by chirurg plastyczny mógł
wziąć się za moją... twarz. I muszę sprawdzić, czy moje
ubezpieczenie pokryje koszty tej operacji i czy jeszcze pracuję
tam, gdzie pracowałam. - Przerwała. Szybki i płytki oddech,
bo tylko na taki pozwalał jej ból połamanych żeber, nie
wystarczał na dłuższą przemowę. Uszanował to, nie wszedł jej
w słowo. Czekał cierpliwie, dotykając nieco szorstkimi
opuszkami palców jej pulsującego nadgarstka.
- Nie planuj mi życia - powiedziała bardzo niewyraźnie. -
Ani jednego dnia. Nie ma mowy, żebym się na to zgodziła.
Niech mnie pan zostawi w spokoju, panie Murdock. Jestem
dorosła i poradzę sobie! - spojrzała wyzywająco.
Po tej obronie, która z takim trudem jej przyszła, zapadła
ciężka cisza. Zobaczyła, jak się do niej uśmiecha, wcale się
nie przejął! Mroził jej krew w żyłach, poczuła, jak ogarnia ją
panika, bo w tym uśmiechu była groźba, zdumienie, podziw,
wreszcie niezwykła determinacja. Przerażała ją myśl, że
traktuje jej chaotyczne perswazje jak upór dziecka. Miała
nieodparte wrażenie, że gdziekolwiek by się przed nim
schowała - zawsze ją odnajdzie.
- Szanuję i podziwiam twoją niezależność - rzekł miękko.
- Wiem, że tobie i twojej matce było bardzo ciężko, kiedy
ojciec odszedł. Ale nie mogę pozwolić, żeby to, co on zrobił,
rzutowało na twoje zdanie o mnie. Nie nabieram cię. Cieszę
się, że moja Ginevra jest jeszcze naiwna i nie zepsuta, mimo
jej przesadnej ostrożności jeśli chodzi o mężczyzn. Masz w
sobie jakąś świeżość, jakieś wewnętrzne piękno, które tak
mnie pociąga - w jego uśmiechu było teraz coś władczego i
korzącego się zarazem.
- A ty wcale mnie nie pociągasz - skłamała, walcząc sama
ze sobą, by bronić się przed nim, ale to było tak, jakby
usiłowała płynąć pod prąd potężnej, wartkiej rzeki.
- Ale nie cofnęłaś się przed moim pocałunkiem. Bardzo
chcę cię jeszcze raz pocałować, ale obiecaj, że nie fukniesz na
mnie. - Jakiś błysk w jego oczach sprawił, że jej serce niemal
wyskoczyło z piersi. Była zbyt oszołomiona, by coś
powiedzieć, poruszyła tylko ustami.
- No, to zaryzykuję - powiedział, nachylając się nad nią.
Całował ją ostrożnie, kosztując niespiesznie smaku i
dotyku jej ust. Leciutko i jakby z obawą dotknął językiem jej
warg, lecz nie posunął się dalej, czekając na przyzwolenie.
Nie, nikt nigdy jej tak nie całował. Poznawała nowe światy
dotykana tymi odważnymi, lecz delikatnymi wargami, czując
jego zęby, język, świeżość jego ust, nawet opór, jaki jej
policzek stawiał jego nosowi.
Gdy tak nie wzdragała się, gdy tak, w rzeczywistości,
przyzwalała, całował ją z coraz większą namiętnością.
Obudził w niej dzikie, niepohamowane crescendo drżenia,
czuła, jak staje się wraz z nim jednością, a potem, jak traci
własną tożsamość i staje się emanacją jego silniejszej istoty.
To było zupełnie tak, jakby się z nim kochała, pragnęła objąć
ramionami jego muskularne ciało, pragnęła przytulić się do
szorstkiego od zarostu policzka. Chciała go obejmować,
zamknąć w uścisku ramion, mocno przycisnąć do serca.
Jego usta zmiękły od oddanej mu pieszczoty. Trwali tak, z
wolna smakując swą słodycz, w zachwyceniu, poza czasem.
Wreszcie podniósł głowę, wpół przymknięte oczy spojrzały
wprost w jej źrenice, zwilgotniałe i zamglone.
- Teraz widzisz, jak to jest. Nie panujemy nad naszym
przeznaczeniem, moja Ginevro. - Ustami musnął leciutko jej
nos. - Nie sprzeciwiaj się mu, kochanie. Daj się unieść
prądowi. - Wstał nagle. - Nie, nie mów nic. - Dotknął jeszcze
raz delikatnie ustami jej ust, zanim odszedł.
Casey ocknęła się i uświadomiła sobie, że gapi się na
zamknięte drzwi. Niech mnie licho, jeśli nie zaczynam mu
wierzyć - pomyślała.
Rozdział 3
- ...Ponadto przez pięć lat będziemy ci pomagać. - Neil
Hamilton mówił, jakby dawał jej góry złota. Chodził
niespokojnie po pokoju, raczej bliżej drzwi niż jej łóżka. - Po
tym czasie, jeśli coś się zwolni w firmie, na pewno damy ci
znać. Na razie będziesz dostawała zasiłki. Bóg wie, że hojnie
łożyłem na fundusz - mówił przez nos.
Dzięki za nic, Neil - gorzko pomyślała Casey. Oboje
świetnie wiemy, że nie potrzebujesz u siebie nikogo z taką
twarzą, jak moja. Wszystkie dziewczyny pracujące dla
„Allure" były skończonymi pięknościami. Casey patrzyła na
niego, jakby chciała go zamordować. Niech go cholera,
ciekawe co zrobiłby, gdyby był na jej miejscu. Jak by to
zniósł? Sukinsyn! Nawet nie mógł na nią patrzeć.
- Jennifer przejmie twoje funkcje. O Boże, co za
szczęście, że ją dostałem! - przerwał i łypnął okiem na Casey.
- Przyślę ją do ciebie, żebyś jej mogła udzielić kilku rad.
Złapała jego spojrzenie, ale odwróciła głowę. Mierziło ją
to, co w nim wyczytała: godną pożałowania mieszaninę
wściekłości i obawy. Musiała przywołać na pomoc całą swą
wewnętrzną dyscyplinę, którą ciężko wypracowała w ciągu
wielu lat, kiedy zdana była tylko na siebie.
Postanowiła, że będzie trzymać się twardo i nie da
satysfakcji tej kreaturze jakimś przejawem swych
prawdziwych uczuć.
- Nie, nie licz na mnie. Nie będę mogła jej pomóc, Neil.
Wyjeżdżam z Portland.
- No, ale przecież nie natychmiast?
- Nie. Nawet w ciągu kilku najbliższych tygodni -
powiedziała gorzko. Wiedziała, że tym bardziej dotarło do
niego to, czego nie powiedziała.
Uniósł brwi i podszedł do łóżka. Musiałaby być ślepa,
żeby nie widzieć dezaprobaty i irytacji na jego twarzy, dotąd
tak starannie skrywanej.
- Nie chcesz mi pomóc? Po tym, co dla ciebie zrobiłem?
- Owszem. Tak samo jak ty mi nie pomożesz, ponieważ
miałam nieszczęście zostać okaleczona. Niech twoja Jennifer
Carwilde zdobywa doświadczenie w pocie czoła, tak, jak ja
musiałam. - Mimo, że sobie obiecywała nie wybuchnąć,
podniosła głos. Aż wrzała od wściekłej urazy. Poświęcałam ci
szesnaście godzin mojego życia, każdego dnia przez siedem
długich lat. Mam teraz siedem lat doświadczenia, ale i na
zawsze zniszczoną twarz. A co ma Jennifer Carwilde? -
syknęła; jej gniewne spojrzenie mogłoby go zmiażdżyć.
- Naturalne piękno, urodę, która przyprawia każdą
dziewczynę o zazdrość. Zrobią wszystko, żeby wyglądać tak
jak ona - odparł powoli, lodowato. - Zapłacę ci za czas, jaki jej
poświęcisz. Jest bystra. Uczy się łatwo i szybko.
- Nie masz takich pieniędzy, żeby mi zapłacić, Neil.
- Lepiej odstaw na bok ten swój sarkazm, Casey.
Zapominasz, do kogo mówisz. Będziesz potrzebowała
dobrych referencji, jeśli chcesz jeszcze gdzieś pracować.
- Nie strasz mnie, ty egoisto! Nie masz przecież aż tak
kiepskiego móżdżka. Twój interes w ciągu najbliższych pięciu
lat dosłownie zdechnie, ponieważ nie masz pojęcia o
prognozach rynkowych. Świata nie widzisz poza ładnymi
buźkami i twardymi cycuszkami. A teraz, do cholery jasnej,
wynoś mi się stąd!
Zobaczyła, jak cały stężał, jakby chciał odpłacić jej
policzkiem. Ale i tak jej słowa zabolały go bardziej, niż jego
pięści mogłyby ją.
- Spójrz na siebie, Casey Farrow. Kimże ty jesteś? Tylko
nędzną porżniętą kukłą. Nie pomogą ci nawet tony pudru i
kremu, nigdy nie będziesz już pracować dla żadnej firmy
kosmetycznej!
- Możliwe. Ale mam to w nosie, jeśli chcesz wiedzieć. A
teraz precz! - prawie krzyczała, nie panując już nad sobą. -
Wynoś się z tą twoją litością, choćby dla całej ludzkości!
Wynocha! Won! - Uniosła się na łokciu, jęcząc od bólu
miażdżącego jej głowę. Wszystko zakołysało się przed jej
oczami: człowiek stojący przed nią, stolik obok łóżka, pokój o
białych ścianach - wszystko przesłoniła czerwona mgła. Puls
walił w skroniach jak młotem, ogarnęły ją nudności, bez sił
opadła na poduszkę.
- Zapłacisz mi za to - dobiegł ją stłumiony przez szum w
głowie głos.
- Co jej...? O, cholera! Kim pan, do diabła, jest? - Dan w
jednej chwili znalazł się przy jej łóżku. Grymas wykrzywił mu
twarz, kurczowo zaciskał i rozwierał pięści. Jego wysiłek, by
ich natychmiast nie użyć, był aż nadto widoczny.
- Byłem jej szefem, jeśli już pan musi wtykać nos w nie
swoje sprawy. Byłem jej ostatnim pracodawcą w branży
kosmetycznej, więcej już ich mieć nie będzie!
Żelazna ręka zacisnęła się na ramieniu Neila i szarpnęła
silnie.
- Panie! Nawet pan nie wie jak niewiele brakuje, a polecą
pańskie zęby. - W jego ciemnych oczach czyhała prawdziwa
groźba, taka, której tylko głupcy nie dostrzegają.
Neil daremnie usiłował wyrwać się z krępującego go
uchwytu. Dan z siłą niedźwiedzia wlókł go ku drzwiom.
- Zabieraj te łapy! Jeszcze nie usłyszeliście wszystkiego! -
głos Neila nie był już arogancki, przypominał raczej wycie.
- Słuchaj dobrze, bo powiem to tylko raz. Za godzinę
będę w twoim biurze, żeby odebrać to, co się jej należy.
Lepiej przygotuj czeki na zaległe pobory plus na miesiąc
wakacji ekstra. Masz cholerne szczęście, że nie połamię ci
nóg. Zmykaj stąd, już! - potężne szturchnięcie wyrzuciło Neila
na korytarz.
Casey nie słyszała zamykania drzwi ani odgłosu kroków,
jakimi wielki mężczyzna zbliżył się do jej łóżka. Miała
zamknięte oczy. Zaciskała pięści pod przykryciem, słowa
Neila ciągle kąsały ją boleśnie: Porżnięta... Porżnięta.
Ponad wszystko pragnęła teraz zapaść w odrętwienie, w
bezpieczną niepamięć. Znała różne okropieństwa, jakie życie
może przynieść, ale nic nigdy nie wstrząsnęło nią tak, jak to.
Wystarczyło tylko kilka chwil, by zupełnie pozbawić ją siły,
odwagi, nawet zdolności myślenia. Cała była zwierzęcym,
prymitywnym
skomleniem,
wydobywającym
się
z
największych głębin świadomości.
To niemożliwe, to nie może być, to nie fair, że ją to
wszystko spotyka! Łzy, zrodzone z jej nieszczęścia, płynęły
obficie. Chciała się skulić, obrócić na bok, tyłem do drzwi.
Prześcieradło zsunęło się jej z ramion, ale nawet w tym
bliskim histerii stanie poczuła to, porwała je i szczelnie
osłoniła szyję.
Gardło
rozdzierał jej bury, mimowolny skowyt,
przeszywający ból storturowanego ciała. Nie panowała nad
nim. Pierwszy raz w życiu była totalnie rozbita, kompletnie
starta na proch.
- Casey... Casey, nie płacz. - Dan usiadł na krawędzi
łóżka. - Utrata pracy to przecież nie koniec świata. Cśś... nie
płacz - prosił, ale nie mogła przyjść do siebie. Wstyd i
upokorzenie, jakie przyniosło spotkanie z Neilem, coraz to
wracały i sprawiały ból, jak nóż krojący ciało. Broniła się
przed ręką ujmującą jej ramię, próbowała wykręcić się mimo
bólu w pokaleczonej piersi.
- Idź sobie - jęknęła. - Idź! Nie patrz na mnie. -
Naciągnęła prześcieradło na twarz.
- Dobrze, nie będę patrzył skoro nie chcesz. Ale nie płacz.
Ten
sukinsyn
niewart
jest
nawet
jednego
twojego
westchnienia, ani jednej łzy!
- Nie, nic nie rozumiesz. Proszę, idź!
- Nie mogę cię zostawić w takim stanie. - Nagle wyrwał
mu się okrzyk: - Skręcę sukinkotowi kark! - Ostrożnie
poszukał pod prześcieradłem jej ręki i opuszkami palców
pogładził miękką skórę nad nadgarstkiem. - Nie martw się tą
cholerną pracą. Zobaczysz, jeszcze sobie doskonale poradzisz,
obiecuję ci. .
- Nie dbam o pracę - jej miękki głos zadrżał, łkała teraz
spazmatycznie. - Nic mnie nie obchodzi ta... przeklęta praca -
powtórzyła z wysiłkiem.
- Cśś... już dobrze. Nie trzeba płakać - zniżył głos do
szeptu. - Chcę ci pomóc. - Ciepło tych słów szarpnęło jej
spięte do ostateczności nerwy.
- Nie potrzebuję litości! Nie potrzebuję ciebie... ani
nikogo! - próbowała wyrwać mu rękę, ale mocniej ścisnął
palce.
- Tak, nie potrzebujesz niczyjej litości. Twoja własna ci
wystarczy. Czy on był twoim kochankiem, że z takim
upodobaniem litujesz się nad sobą?
Niech go cholera. Zerwała prześcieradło z twarzy.
- Nie. Nigdy nie poszłabym do łóżka z tak nędzną
kreaturą, nawet gdyby był ostatnim facetem na Ziemi! - złość
zaćmiła nawet ból.
- Tak też sobie myślałem. On kompletnie nie jest w
twoim typie.
- I ty też nie jesteś w moim typie, panie Lancelot. Więc
wsiadaj na swego rumaka i goń za słońcem! - odparła cierpko.
- Szarfa. Najpierw poproszę o szarfę. Łatwiej jest znieść
zawód i żal, gdy się je dzieli z kimś, komu na tobie zależy.
Ginevro, powiedz proszę swemu rycerzowi, co cię martwi,
poza tym, co już wiem o twojej pracy.
- Jeśli myślisz, że możesz coś dla mnie zwojować, panie
Lancelot, to się bardzo mylisz. Sama umiem walczyć i
wygrywać.
- Nie wątpię. Ale tym łatwiej wygrasz, jeśli będę walczył
u twego boku. Jej oczy zapłonęły gniewem.
- Nie jestem żadną twoją przeklętą Ginevrą. Nie
zamierzam skończyć w klauzurze na jakimś odludziu, więc
skończ z tym!
- Ja też nie zamknę się w klasztorze jak Lancelot. Nie o to
przecież chodzi - drażnił się z nią. Tajemniczy uśmieszek
przemknął się przez jego usta. Nachylił się i przelotnie dotknął
wargami jej ust.
- Przestań! Roześmiał się.
- Nie najlepiej ułożyło się królowej Ginevrze i
Lancelotowi, ale z nami będzie inaczej. Z irytacją odwróciła
głowę.
- Chciałabym bardzo, żebyś już nigdy tu nie przychodził.
- Nie, z pewnością nie. A poza tym - nic na to nie
poradzę. Tak już jest. Tak, to już jest przeznaczone.
Spojrzała na niego. Uśmiechał się szeroko. Zmierzyła go
wzrokiem, zakręciło się jej w głowie.
- Przestań mnie wreszcie częstować tym bełkotem o
reinkarnacji. To mnie nie bierze. A jeśli już rzeczywiście
żyłam kiedyś... to jako Kleopatra, a ty jako wąż, który mnie
pokąsał - wycedziła przez zęby, piorunując go wzrokiem.
Wybuchnął śmiechem.
- O tak i bardzo mi się podobało na twojej piersi!
- Cieszę się, że tak dobrze się bawisz - powiedziała
lodowato. Patrzył na nią figlarnie.
-
Jesteś
najbardziej
nieznośnym,
najbardziej
denerwującym facetem, jakiego znam.
- O, dziękuję! - rzekł drwiąco. - Przynajmniej tym mnie
wyróżniasz. - Wyjął kawałek gazy, przygotowany w pudełku
na stoliku i wytarł jej oczy. - Dobrze. Ten płotek mamy już za
sobą, teraz następny.
- Jaki płotek?
- Cśś... posłuchaj. Pójdę teraz do twego biura i przyniosę
czeki. Czy chciałabyś, żebym zabrał też coś z twoich rzeczy
osobistych?
- Nie... nie musisz tego robić - jej głos nie był już tak
jadowity jak chwilę przedtem, choć nie starała się zmienić
tonu. - Poproszę o to Judy.
- Naprawdę nie chcesz? - nalegał.
- Nie. Linda McNiece, kierowniczka działu, pozbiera
wszystko z mojego biurka. Dan podniósł słuchawkę telefonu
stojącego przy łóżku.
- Jaki tam jest numer? - Dała mu go. - Proszę z Lindą
McNiece. Linda? Cześć. Mówi Dan Murdock, chłopak Casey
Farrow. Linda, zaraz do ciebie wpadnę. Zgarnij wszystkie
rzeczy Casey, chciałbym zabrać je z biura razem z jej
czekami. - Mrugnął do niej, odpowiedziała hardym,
wyzywającym spojrzeniem. - To dzięki. Tak, już jest dobrze,
siedzę tu i dbam o wszystko. Do zobaczenia - odłożył
słuchawkę.
- Nie... nie masz prawa mówić jej takich rzeczy! -
parsknęła Casey. - Nie jesteśmy parą. W ogóle prawie cię nie
znam!
- Ale ona o tym nie wie, moja śliczna Kleopatro.
- Ale ja wiem... Ty wężu!
Jego oczy zaskrzyły się znowu, psotnie, figlarnie, na
przekór
jej
gniewnym
grymasom.
Poszukał
pod
prześcieradłem jej ręki i delikatnie zamknął jej piąstkę w
swojej.
- Czy mam cię ugryźć jeszcze raz?
- Och Dan, nie rób mi tego! - mocno zacisnęła usta, by się
nie śmiać. - Nie widzisz, że wcale nie chcę się śmiać? Chcę
być wściekła i rozżalona. Czuję się okropnie i chciałabym,
żeby każdy tak się czuł. Idź sobie i pozwól mi trochę pożalić
się nad sobą.
- Możesz sobie być wściekła, ale w przyszłym tygodniu,
nie dziś ani jutro.
- Dlaczego w przyszłym tygodniu?
- Bo wtedy mnie tu nie będzie. Wyjeżdżam do Japonii na
jakieś dziesięć dni. - Przysunął się bliżej. Oboje wstrzymali
oddech na długą chwilę. - Będziesz za mną tęsknić? - spytał
najsłabszym szeptem.
Ogarnęło ją dziwne, burzliwe uczucie. Westchnęła trochę
jakby głośniej i dłużej, oblizując koniuszkiem języka zaschłe
wargi. Nie mogła oderwać oczu od zmysłowej pełni jego ust.
Chciała mu powiedzieć, że tylko się ucieszy na to pożegnanie
- ale usta odmówiły posłuszeństwa.
Zamknęła oczy. Chciała o wszystkim zapomnieć, czuła się
zupełnie wyczerpana. Nagle otwarła je szeroko. Zaskoczył ją
pocałunkiem policzka, wiła się jak w pułapce pod torsem
nachylonym ku niej, jęczała słabo, chcąc go odepchnąć.
- Cśś... cśś - szeptał uspokajająco. Usiłowała za wszelką
cenę zachować zimną krew, gdy całował jej zdrowy policzek.
- Czy to cię nie zawstydza? Może jestem zbyt
niecierpliwy - powiedział nabrzmiałym głosem. - Nie bawię
się w żadne fałszywe gierki, Casey. Kiedy czegoś bardzo
pragnę, biorę to.
Nie skrywana władczość tych słów i ich jawna arogancja
przyniosły dreszcz podniecenia, mimo że jej świadomość
buntowała się przeciw nim. Zdobyła się na jeszcze jeden,
ostatni już, słaby wysiłek woli, ale tylko po to, by przekonać
się, że nie panuje już nad swymi wzburzonymi zmysłami.
Całował jej powieki a potem usta, naciskał je subtelnie, skubał
delikatnie, pieścił i brał je w posiadanie. Podniósł głowę i
spojrzał jej w oczy.
- Ta przerwa da ci czas, by do mnie przywyknąć.
Zmieszała się, rozdygotany umysł poszukiwał słów
odpowiedzi. Kręciła głową na poduszce, bezbronna. Usta
układały się w słowo nie!, ale nie były w stanie go
wypowiedzieć.
Obserwował tę walkę uczuć, cisnących się na jej twarzy.
- Pójdę teraz porozmawiać z doktorem. A potem zbiorę
twoje rzeczy w biurze i zawiozę je do mieszkania. Co mam
zrobić z czekami? Zdeponuję je, ale musisz mi dać swój
numer konta.
Wstał i szybkim, pewnym krokiem podszedł do drzwi.
Odwrócił się jeszcze, by uśmiechnąć się do niej przez ramię,
po czym wyszedł.
Casey leżała cicho przez długą chwilę, w uszach
dźwięczały jej jego słowa: kiedy czegoś bardzo pragnę, biorę
to... Pomyślała, że nigdy chyba nie była tak słaba, tak
bezbronna. Czuła się krańcowo wyczerpana. Czy to dlatego
pozwala temu mężczyźnie tak bez reszty panować nad sobą?
Obiecywała sobie, że następnym razem podziękuje mu za to,
co dla niej zrobił, ale i poprosi go, by ją zostawił wreszcie w
spokoju. O Boże - pomyślała - nie chcę, nie potrzebuję tego.
Dan poleciał do Japonii w poniedziałek. Wpadł jeszcze na
chwilę w sobotę w nocy, wtedy Casey usiłowała wytłumaczyć
mu swoje uczucia.
- Kiedy wrócisz, już mnie tu nie będzie. Dzięki za
wszystko. Naprawdę, bardzo mi pomogłeś. Nie chcę, byś
pomyślał, że tego nie doceniam, ale już dalej sama dam sobie
radę. Zawsze przecież tak było. - Siedziała na krześle obok
łóżka. Pierwszy raz mogła patrzeć na niego będąc
wyprostowana. Wyglądał na jeszcze większego i, jeśli to
możliwe, na jeszcze pewniejszego siebie.
- Wiedziałem, że będziesz tak wyglądała w niebieskim -
powiedział, zupełnie ignorując jej szczegółowo zaplanowaną
mowę. - Gdy wrócę, pomówimy z twoim lekarzem i ustalimy
jakiś rozkład wizyt kontrolnych, a potem pojedziemy do Bend.
Będzie ci się tam podobało, zobaczysz.
- Zaraz, zaraz, nie tak szybko! Mam już serdecznie dość
tego decydowania za mnie. Już ci to mówiłam setki razy.
- Owszem. Wcale nie jestem tępy, a tylko zdecydowany.
Moja matka potrzebuje kogoś w domu, w Bend. Ona dużo
podróżuje, a trudno jest znaleźć kogoś zaufanego, kto mógłby
wszystkiego doglądać. Taka praca doskonale by się dla ciebie
nadawała. - Usiadł na krawędzi łóżka. Znowu mimowolnie
zwróciła uwagę na jego szerokie ramiona i szczupłe, świetnie
zbudowane ciało. Promieniował wprost męskością, nigdy tego
u nikogo nie zauważyła.
Wyciągnął jej rękę z kieszeni.
- Dlaczego stale chowasz pod coś ręce? - rozłożył jej dłoń
na swojej i delikatnie przesunął palcem po nierówno zrośniętej
skórze na jej grzbiecie.
- Przecież nie jesteś ślepy. Widzisz dlaczego! - wściekle
spojrzała na niego i próbowała się wyrwać, ale przytrzymał ją
mocno, ściskając za zdrowy palec.
- Czy piękno ciała jest dla ciebie aż tak ważne?
- Myślisz sobie: jakie to puste, jakie głupie, jakie babskie,
prawda? Więc proszę pozwolić sobie wytłumaczyć, panie
Murdock, że kobieta zmuszona jest zrobić wszystko, użyć
wszelkich dostępnych jej środków, by móc sobie poradzić w
życiu. Przez siedem lat udawało mi się to dzięki wyglądowi
moich rąk. Dbałam o nie tak, jak się dba o kosztowny sprzęt.
A teraz, proszę spojrzeć. Jak by to wyglądało, gdybym w nich
trzymała buteleczkę balsamu do ciała albo lakieru do
paznokci?
- Hmm. Nie pomyślałem o tym.
Szczere współczucie i zrozumienie, jakie w tym głosie
usłyszała zmiękczyły jej serce. Coś ścisnęło ją w gardle,
odwróciła wzrok. Do licha, czemu on musi być taki
współczujący? Wdarł się w jej życie niemal przemocą, ale
troszczył się o nią, pomagał jej i okazywał zrozumienie
bardziej niż ktokolwiek inny. Casey nie wiedziała co z tym
począć, ukrywała się za swą szorstkością.
- Wiesz, nareszcie mogę sama sobie wytrzeć nos, kiedy
płaczę - chciała się uśmiechnąć, ale usta były jakby z grubej
gumy. Tak samo głos; nie panowała nad nim, wydawała tylko
chrapliwe, grube pomruki.
- Pomyśl o tym co ci mówiłem, o pracy w domu, u mojej
matki. Jak wrócę, będziemy mogli szerzej o tym pomówić.
- Już teraz mogę ci powiedzieć: nie! Nie jestem jeszcze w
skrajnej nędzy. Nie potrzebuję dobroci Murdocków.
Serdeczne dzięki - powiedziała zdecydowanie.
Usiadł na łóżku.
- Czasami mam wielką ochotę przełożyć cię przez kolano
i dać kilka zdrowych klapsów. Duma to wspaniałe uczucie, ale
ty zasłaniasz się nią przed wszystkim, jak tarczą. Daj spokój
Casey. Nie ma miejsca na dumę w uczuciach, jakie nas łączą.
Twarde rysy twarzy i mądre oczy. - Pomyślała, że byłby
nieugiętym przeciwnikiem. Te mocne ramiona i silne ręce.
Ciekawe, czy pracował kiedyś jako drwal?
Wodził oczami po jej twarzy. Wiedziała, że miał przyjść,
mimo to nie próbowała w żaden sposób się upiększyć.
Uczesała tylko włosy. Przycięła je dookoła twarzy tak, by
gęsto opadały na zabandażowane ucho i na czoło, częściowo
przysłaniając świeże zrosty blizn.
- Tak. Pan, panie Lancelot, ciągle bawi myślami w
wiekach średnich, kiedy to natychmiast zmuszano kobiety do
uległości, które pozwalały sobie mieć własne zdanie. Ale
teraz, w dwudziestym wieku, mogę, co prawda, być
nieszczęsną dziewicą, ale nie potrzebuję stałej opieki. Nie ma
powodów, byś się czuł za mnie odpowiedzialny. Nie ma też
powodów, byśmy się ciągle o to kłócili. Po prostu nie znamy
się i myślę że dobrze będzie to tak zostawić.
- To nieprawda, Casey i ty o tym wiesz. Ale nie będę się z
tobą spierał - głos był ostry. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł ją
dreszcz, coś jakby zgrzyt kredą o tablicę. Drżała od stóp do
głów. Pomyślała, że to dziwne, że ten sam głos, który koił ją i
przynosił jej ulgę, może być także nieprzyjemny i szorstki.
- Chciałbym jechać wiedząc, że zostawiam tu lepsze
wrażenie. A ty nie chcesz mi na to pozwolić - teraz mówił
miękko, aż niebezpiecznie - pomyślała.
- Pozwalam, pozwalam. Jedź już, byle prędzej! - w ciszy,
która zapadła, Casey poczuła, że wstydzi się tych słów
bardziej niż jakichkolwiek w życiu. Nie, koniecznie trzeba
przeprosić. Nie pasuje do niej chamstwo, szczególnie wobec
tego człowieka, już nieważne jak bardzo się jej
naprzykrzającego. - Och, przepraszam, Dan - podniosła na
niego oczy matowe od łez, choć nie chciała żeby widział. -
Proszę, zrozum... Staram się sprostać wszystkim tym zmianom
w moim życiu. I czasem trudno mi znieść wszystko inne -
mówiła rwącym się głosem. Gorące koniuszki palców
pogładziły jej policzek i lekko podrapały ją za uchem.
- Rozumiem co czujesz, ale czy nie byłoby ci łatwiej,
gdybyś przestała ciągle walczyć ze mną... i ze sobą? Nie
będziemy się już kłócić. Wrócę za tydzień od tej środy i
wyciągnę cię stąd.
Casey oparła głowę na oparciu krzesła tak, że mogła
patrzeć na niego bez nużącego ją wysiłku.
- Wstań. Casey - powiedział niemal szeptem. - Chciałbym
zobaczyć czy możesz już stać, zanim odjadę.
Posłuchała machinalnie. Kolana były wątłe i chwiała się,
ale wstała z krzesła, cały czas patrząc na niego. Czuła ciepło
jego ciała, tuż obok siebie i gorąco krwi, nabiegającej do
twarzy i pulsującej jej w skroniach. Zarumieniła się. By to
ukryć opuściła głowę i spojrzała na jego ręce. Podniósł jej
brodę, ich spojrzenia spotkały się. Wszelka jej własna,
niezależna myśl zamarła.
- Chciałem zobaczyć, jak stoisz obok mnie - powiedział
ciepło. - Bardzo pragnę cię objąć, ale nie śmiem sprawiać ci
bólu. - Badawczo patrzyła mu w twarz, był ciekawy jej
reakcji. - Jesteś zdziwiona?
Poruszyła bezgłośnie ustami. Były suche, oblizała je.
Czuła się tak, jakby leciała w próżni, poddana silnemu
prądowi spychającemu ją ku niemu.
- Jesteś... jesteś wyższy niż sądziłam - powiedziała.
- Tak samo ty. Cieszę się. Nie będę się musiał bardzo
schylać, żeby cię pocałować - mówił tak cicho, że ledwie go
słyszała.
Zadrżała. Chciała powiedzieć coś sensownego, coś
przyjemnego, ale poczuła, że podtrzymuje ją kładąc rękę na
jedynym miejscu na plecach, którego nie pokaleczyły odłamki
szkła. To nagłe, zmysłowe doznanie sprawiło, że nie mogła
już myśleć o niczym innym.
- Łatwo zwodzisz, moja Ginevro. Na pozór zdajesz się
być typową kobietą wyzwoloną, ale w głębi ducha jesteś
czuła, wrażliwa, pragniesz się na kimś oprzeć i dzielić z nim
smutki i radości życia. Chciałbym być tym kimś, a ty
mogłabyś chcieć mnie zaakceptować. - Uśmiechnął się,
odsłaniając równe, białe zęby.
- Czemu ty zawsze musisz mnie złościć! - miała
rozpaczliwą nadzieję, że on nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo
jest poruszona i podekscytowana.
Roześmiał się.
- Jakoś nie mogę się powstrzymać. Jesteś wtedy taka
piękna. - Głaskał ją lekko po karku. - Przytul się do mnie, na
chwilę, zobaczysz jak ci będzie dobrze. Nie mogę cię objąć
zbyt mocno, choć bardzo bym chciał - mówił monotonnie, te
słowa nie mogły być rzeczywiste. Posłuchała go. - Czy to jest
ta pokaleczona pierś? - ostrożnie dotknął bandaża czubkami
palców.
- Tak - wymruczała cicho.
Stali tak długą chwilę, ona z policzkiem wtulonym w jego
ramię, on delikatnie głaszczący jej głowę. Casey zamknęła
oczy. Nie były potrzebne: dotykała jego koszuli, słyszała bicie
serca, wdychała, znajomy już, miętowy zapach ust. Było jej
tak dobrze, tak dobrze. Obejmował ją silnym ramieniem,
chronił ją, pieścił.
- Nie. Nie... - powiedział łagodnie, gdy poczuł, jak
najpierw się poruszyła, a potem próbowała się odsunąć. -
Zostań ze mną i pocałuj mnie na do widzenia. Trzepoczesz się
jak mały ptaszek. Chodź, pocałuj mnie. Będziesz miała
dziesięć dni, żeby się zastanowić czy ci się podobało, czy nie.
O niczym nie myślała, zamknęła tylko oczy i podała mu
usta. Przycisnął do nich swoje, lekko i czule, a Casey
natychmiast oddała ten pocałunek, namiętnie i gorąco.
Przeszedł ją dreszcz rozkoszy, zdała sobie sprawę, że całując
ją unikał natarczywości.
- Żadna z kobiet moich marzeń nie jest tak słodka, moja
Ginevro - czuła jego oddech. Jego oczy lśniły, kręciło się jej w
głowie, znowu się całowali. Wtulili się jedno w drugie, z
ufnością i oddaniem, jakby chcieli udowodnić sobie, że nie
boją się przemijania. Potem odszedł.
- Uważaj na siebie, kiedy mnie nie będzie. - Wrócił
jeszcze.
- Ty też - wymruczała wstydliwie.
Uśmiechnął się, jego ostatni pocałunek był delikatny jak
szept. Nagle, jakby przemocą, oderwał się od niej i
gwałtownie wyszedł z pokoju.
Casey patrzyła znowu na zamknięte, znieruchomiałe drzwi
i zastanawiała się, jakież to dziwne szaleństwo opanowywało
ją, kiedy była z Danem. No, teraz to już na pewno ostatni raz
się z nim widziałam. Całowanie się było... hmm, rozkoszne,
ale koniec z tym. Trzeba myśleć o ważniejszych rzeczach.
Zdjęła szlafrok i położyła się do łóżka, ale jakoś nie mogła
myśleć o tych ważniejszych rzeczach. Przed oczami miała
ciągle wysokiego mężczyznę o ciemnych włosach.
Rozdział 4
- Na pewno wszystko dobrze?
Casey uśmiechnęła się szeroko do Judy. - Skąd! Zaraz
popruję wszystkie szwy i będziesz musiała dzwonić po
felczera.
- Nareszcie cię poznaję, mądralo - Judy podała jej
oszronioną szklankę w papierowej serwetce. - To koktajl
Daiquiri. Pij i mów skąd ta nagła decyzja o powrocie do
domu. Źle ci tam było?
- Chyba nie mogłabym tam usiedzieć ani dnia, ba!, ani
godziny dłużej. - Casey rozsiadła się wygodnie i rozejrzała po
swoim pokoju. - Widzę że dbałaś o moje kwiaty. Dzięki.
- Pewno. - Judy przeciągnęła się na drugim końcu kanapy.
Miała osiem wolnych dni. Jej linia lotnicza raz na kilka
miesięcy dawała jej odetchnąć. - No dobrze. Gadaj, co się
dzieje. Aha. Świetnie wyglądasz, jak na tę jatkę.
Casey zauważyła jej badawcze spojrzenie. Były
przyjaciółkami na tyle już długo, by pozbyć się fałszywej
skromności.
- Od kiedy to ci, którzy uciekli spod łopaty wyglądają
świetnie?
- Nie muszę ci chyba mówić, że miałaś cholerne
szczęście.
Judy była niewysoką blondynką o szerokim, zaraźliwym
uśmiechu i niewyczerpanej energii. Nie była może piękna, ale
była ładna. Casey nauczyła ją zręcznie i dyskretnie podkreślać
najlepsze strony jej urody: wielkie, brązowe oczy i
nieskazitelnie gładką skórę.
- Tak. Mam szczęście że uszłam z życiem, ale wszystko w
tym życiu jest zrujnowane. - Zamknęła na moment oczy, ale
zaraz znów patrzyła na Judy. - Wiesz, po tym wszystkim co
mi się przydarzyło widzę jasno, że jesteś niezastąpiona. Ciągle
jeszcze nie mogę uwierzyć, że Neil mnie wyrzucił. Po tylu
latach...
- Neil Hamilton to nędzny parszywiec. Pracowałaś już
przecież dla firmy kilka lat, gdy on przyszedł. Cały czas był
zazdrosny o twoje umiejętności. A od kiedy zignorowałaś jego
rady - czekał tylko na sposobność, żeby cię zwolnić.
- Ale najgorsze jest to, że ma prawo. Nie nadaję się już do
pracy w reklamie. Judy żachnęła się.
- Teraz może nie, ale później? Boże, przecież setki kobiet
cierpią z powodu różnych znamion na rękach czy na twarzy.
Mogłabyś być dla nich prawdziwym ratunkiem ucząc je, jak
mogą dobrze wyglądać mimo swej niedoskonałości. Wtedy
dosłownie zabijałyby się dla kosmetyków „Allure".
- Hmm, to brzmi rozsądnie. Ale Neil na to nie pójdzie.
- „Allure" nie jest jedyną fabryką kosmetyków na świecie
- odparła zapalczywie Judy. - Jest na przykład taka japońska
firma, która stara się zaczepić na amerykańskim rynku.
Spotkałam raz jej przedstawiciela, mogę załatwić ci wywiad.
Casey bezwiednie podniosła rękę i pogładziła palcami
pocięty policzek. Aż się spociła na samą myśl o serii
wywiadów, których musiałaby udzielić, by dostać pracę. Czy
zniosłaby to nachalne gapienie się na nią, te wścibskie
pytania? Czy mogłaby znów zaufać swemu profesjonalnemu
instynktowi? Nie była tego pewna.
- No... może później. Na razie wzdragam się na samo
słowo „wywiad". Muszę się pozbierać, muszę pomyśleć, jak
mam się wziąć w garść. Ubezpieczenie pokryje koszty
operacji plastycznej, a Dan obiecał zająć się rachunkiem za
szpital. Mam jeszcze trochę oszczędności, a i Eddie zjawił się
wreszcie z moimi pięcioma setkami, ale muszę jednocześnie
gdzieś pracować.
- Dobra, rozumiem. A co chcesz robić? W kosmetykach
można znaleźć też i inną pracę, nie tylko reklamową.
- Nie, mam dość kosmetyków - powiedziała Casey
stanowczo.
- Ale zastanów się! Chcesz lekką ręką odrzucić
wieloletnie doświadczenie?
- Nie, przecież ze swego doświadczenia, choćby nawet się
chciało, nie można zrezygnować. Ale teraz muszę to przerwać.
Może kiedyś jeszcze powrócę, ale teraz nie. Na pewno nie.
Judy opróżniła swoją szklankę i spuściła nogi z kanapy.
- Co powiesz na jeszcze jedną szklaneczkę?
- Powiem: cześć, następna szklaneczko, mogę się zalać.
Casey zamknęła oczy, gdy Judy nalewała drinki. Nagła
decyzja opuszczenia szpitala, sprzeczka z doktorem
Mastersem, który raz po raz przypominał jej, że Dan Murdock
chce ją tu zastać po swoim powrocie, wreszcie pakowanie,
telefonowanie do Judy i jazda do domu kosztowały ją więcej
sił, niż przypuszczała.
- Muszę się wyrwać spod wpływu tego faceta, bo inaczej
wytresuje mnie tak, że będę mu skakała przez płonącą obręcz -
zwierzyła się.
- Ach, mówisz o Danie Murdocku. Ja tam gotowa
byłabym skakać na pierwsze jego skinienie - powiedziała Judy
spokojnie i usadowiła się na kanapie.
Casey żałowała, że poruszyła ten temat. To przez drinka.
- Ha! I na czyje jeszcze?
- Daj spokój, nie podoba ci się? Toż to przecież Tom
Selleck i Burt Reynolds stopieni w jedno!
- Nie jest w moim typie. Nie lubię władczych facetów.
- Gadanie. Jeśli tylko miałabym kogoś, kto by mnie
ubierał w jedwabie, obwoził limuzyną i w ogóle stawał na
głowie, mógłby sobie być władczy, ile wlezie.
Casey parsknęła śmiechem.
- Takich jest mnóstwo. A co z tym Grekiem, który,
zamiast lecieć do Nowego Jorku, koczował na schodach pod
twoimi drzwiami?
- Był gruby. Cała bym się schowała pod jego podwójnym
podbródkiem - Judy skrzywiła się i znów rozśmieszyła Judy. -
Ten facet leciał na ciebie, Casey - powiedziała już serio. -
Zarzucił mnie mnóstwem pytań na twój temat.
- Mam nadzieję, że się wykręciłaś sianem.
- Moja droga, powiedziałabym mu nawet, jak zrobić
bombę wodorową,. gdyby był rosyjskim szpiegiem.
- Ładna z ciebie koleżanka.
- To nie moja wina. To przez te metr osiemdziesiąt bitej
męskości. Dlaczego podczas żadnego z mych lotów nie wpadł
mi w oko taki jak on? - rozmarzyła się. - Wiem, że jego
rodzina to przedsiębiorcy drzewni, ale chyba nie to nadało mu
taki... potężny wygląd. Pewnie, że to jakieś drzewo mogło mu
spaść na łeb i trochę skrzywić nos, ale kiedy zobaczyłam te
zdjęcia w magazynie sportowym, no, no. - Jej ciemne oczy
strzeliły do Casey. - Tak, a więc... zagadka się wyjaśniła.
Pewnie ci o tym mówił. Czemu mi nic nie powiedziałaś? -
Judy udawała niewiniątko.
- Nie, opanuj się. O czym ty gadasz? - Casey była
zdumiona. Wiedziała, że Judy drażni się z nią, bo umierała
wprost z ochoty wypaplania wszystkiego. Zresztą Casey
uwielbiała ten ton ich rozmów: mówienie o rzeczach ważnych
lekko, jakby były bez znaczenia.
- No tak, wiedziałam, że puściłabyś parę z ust, gdyby ci
powiedział. Ale to dziwne, że nic nie wspomniał. Więc, kiedy
otworzyłam to pismo i zobaczyłam jego zdjęcie i wielki
nagłówek: „Kanada w hołdzie swemu asowi futbolu" - aż
podskoczyłam na fotelu i wrzasnęłam na cały samolot: Znam
go! Znam go, on jest wspaniały!
- E, futbol. Myślałam że powiesz, że jest senatorem czy
coś takiego.
- Senatorem? A któż by się podniecał jakimś grubym,
starczym senatorem?
- No to przynajmniej gubernatorem.
- A, tam! Nie jesteś zdziwiona? - Judy była rozczarowana.
- Właściwie nie. Pan Lancelot na polu bitwy na pewno
czuje się jak u siebie w domu bez względu na to czy to będzie
boisko futbolowe, czy turniej rycerski.
- Ale czemu ci nic nie powiedział? Albo mnie? Siedział u
mnie godzinami, kiedy pakowaliśmy twoje rzeczy.
- Ja myślę. Aha, może podrzucisz mnie jutro wozem,
chciałabym się rozejrzeć za jakimś dobrym i mało używanym
autem. Moje jest kompletnie zniszczone. Ci z ubezpieczenia
przysłali mi czek, ale to nie wystarczy na kupno nowego.
- O.K. Może uda się nam znaleźć jakąś lekko podstarzałą
bryczkę, wyciąganą z szopy tylko na niedzielne przejażdżki do
kościoła i z powrotem.
Judy dopiła swego drinka i postawiła szklankę na stoliku.
- Ale, ale. Mam ekstrarandkę jutro wieczorem -
powiedziała, a jej brązowe oczy mignęły żywo. - Wiesz, jest
diabelnie przystojny, wysoki, czarnowłosy, z wąsikiem i
pięknymi, niebieskimi oczami. Przeniósł się tu z Jacksonville i
ma najbardziej seksowny, południowy akcent. Sprowadzę ci
go tu, zanim wyjdziemy.
- Czy znasz kogoś, kto wynająłby mój pokój na kilka
miesięcy?
- Co? Chcesz wynająć? Co ci, na Boga, chodzi po głowie?
- Nie wiem jeszcze, ale chyba wyjadę z Portland. Może
do Salem albo do Corvallis. Każde z tych miast jest
wystarczająco blisko, bym mogła dojeżdżać samochodem na
konsultacje lekarskie. Nie stać mnie na jednoczesne
wynajmowanie dwóch mieszkań. A tego tu, może trochę
później, jeszcze będę potrzebowała. Najprościej będzie
podnająć je komuś, ja wiem?... na pół roku.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Jak najszybciej. Na przykład w sobotę, jeśli tylko znajdę
samochód.
- Wątpię, czy możesz prowadzić choćby przez kilometr -
zaprotestowała Judy. - Jesteś słaba jak nowo narodzone kocię.
Cóż u licha cię tak gna?
- Nie chcę się z nikim widzieć. Ani z Lindą, ani z nikim z
pracy. Ani tym bardziej z nikim z paczki, z którą chodziłam na
plażę tego lata. Nie zniosę ukradkowych spojrzeń i
opiekuńczych gestów. Muszę trochę pobyć sama.
Judy zamrugała oczami.
- Dobrze, dobrze. Cholera, chyba wiem jak musisz się
czuć. Ale pozwól, że to ja cię zawiozę gdzie tylko będziesz
chciała. Pomogę ci znaleźć pokój i zainstalować się. Wrócę
autobusem albo samolotem. I nie musisz od razu wychodzić i
szukać pracy, co? Odpocznij sobie kilka tygodni, żeby się
pozbierać.
- Nie będę mogła, jeśli będę musiała się martwić o to
mieszkanie.
- Zostaw to mnie. Może wypuszczę je Glenowi. Ach... -
zatarła ręce i aż mlasnęła językiem. - Czy to nie byłoby
świetnie?
- Glenowi, temu gładyszowi z Jacksonville?
- Jemu właśnie - Judy była zuchwała. - Czyż nie zręcznie
to wymyśliłam?
- Świetnie. Jeśli potrafisz to dobrze rozegrać.
- Będę się starać, słowo harcerza. No, zmykam teraz,
odpocznij trochę. - W drzwiach odwróciła się. - Wiesz,
tęskniłam za tobą.
- Ja też za tobą tęskniłam. Dzięki za wszystko - głos
Casey był drżący. Judy zawsze, jeśli tylko mogła, skrywała
swoje poważne uczucia.
- A tam! Drobiazg - niedbale machnęła ręką. - Co dzień
ratuję życie jakiejś nieszczęsnej dziewicy. Pa! Do zobaczenia
rano.
Całymi dniami mogłaby gadać, a tego, na pewno, by nie
powiedziała - pomyślała gorzko Casey. „Nieszczęsna
dziewica". Jeszcze trzy tygodnie temu te słowa nie znaczyłyby
nic. A teraz - niosły obraz twarzy Dana Murdocka.
Po tym, jak odleciał do Japonii, przez dwa dni
porządkowała myśli i doszła do wniosku, że żadne ich
kontakty nie wchodzą w grę. Nie chciała się do niego
przywiązywać i wzgardziła tym dotąd nie znanym jej,
delikatnym motylem uczuć, wzbijającym się wysoko, kiedy
On ją całował. Będąc w takim stanie - myślała - nie mogła go
naprawdę zainteresować. Postanowiła trzymać się z daleka od
jakiejkolwiek gry, którą usiłował prowadzić. Pewnie był
typem mężczyzny wiecznie cierpiącego, wmówił w siebie, że
ponosi całkowitą odpowiedzialność za wypadek i postanowił
za to odpokutować. Nie, za nic nie przekona jej do pracy w
domu jego matki. Pomoc domowa! Toż to jeszcze jeden
wymysł jego poplątanej wyobraźni!
- Dlaczego właśnie Newport? - Judy nacisnęła pedał gazu,
samochód nabrał szybkości i wyprzedził wielką ciężarówkę,
załadowaną kłodami drewna.
- Nie wiem. Newport jest miłe i całkiem ciekawe.
Posiedzę sobie w domu jakieś dwa czy trzy tygodnie, pocieszę
się samotnością, a potem zacznę szukać pracy. Sezon
turystyczny już się kończy, powinnam znaleźć coś
sensownego.
Casey czuła się znacznie lepiej z myślą, że znów zaczyna
sobie radzić. Tył wozu zapchany był ciuchami, książkami, jej
małym telewizorkiem i kompletem bielizny. Spojrzała na
Judy. Jej krótkie włosy fruwały śmiesznie na wietrze,
wpadającym przez otwarte okna. Casey szczelnie okręciła
głowę chustką, pedantycznie zawiązując węzeł pod szyją. Nie
chciała odsłaniać czoła i uszu.
- Zobacz, jakie wielkie wiśnie! - wykrzyknęła Judy. Napis
na szyldzie głosił: „Wiśnie, benzyna i domki do wynajęcia".
Judy skręciła w zatoczkę; w pół godziny później napis „do
wynajęcia" zdjęto. Stację benzynową i sklep z owocami
prowadziło stare małżeństwo z Salem. Pomiędzy drzewami
kryły się cztery domki. Casey wzięła ten na skraju. Miał tylko
jedno pomieszczenie z łazienką, pachniał wsią, ale był
wygodny i niezbyt oddalony od plaży.
- Chciałabym tu pomieszkać z tydzień - powiedziała Judy,
gdy już rozładowały samochód. - Może w autobusie do
Portland spotkam jakiegoś przystojniaka. Szeroka pierś,
wąskie biodra i umięśnione uda.
- Nie licz na to.
- Prawda. To on pierwszy cię zobaczył.
- Mówiłam ci, nie chcę już słyszeć ani słowa o Danie
Murdocku!
Judy została do poniedziałku. Rano pojechały do Newport,
skąd miała autobus do Corvallis. Casey zrobiła zakupy i
wróciła do swojej chatki.
Wtorek i środa minęły szybko.
Środa była właściwie nieco gorsza. Nie mogła pozbyć się
myśli, że to dziś Dan wraca z Japonii. Po jego odjeździe
powiedziała sobie, że to dobra sposobność, by przerwać jego
wizyty w szpitalu. Uregulował już koszty leczenia. Trzeba
przyznać, że nie darł kotów z jej agentem ubezpieczeniowym.
Powiedział, że sprawa jest prosta i jasna: jego firma płaci.
W pewnej chwili orzekła, że Dan był doskonałym
aktorem. Robił wrażenie serdecznego, czułego. Gdyby dłużej
przebywała z nim zakochałaby się, zanim by się spostrzegła.
Aż się wzdrygnęła od takich myśli. Mógł być jeszcze jednym
Eddiem Farrow, z żoną i sześciorgiem dzieci czekających w
domu.
Pod koniec tygodnia Casey mogła już chodzić pieszo do
miasta bez większego wysiłku. Ze spokojną rozwagą snuła
plany ułożenia swego życia. Za kilka tygodni pojedzie do
Salem albo do Corvallis i przejrzy oferty pracy. To nie musi
być nic szczególnie ważnego, wystarczy, jeśli będzie mogła
związać koniec z końcem, czekając na serię zabiegów u
chirurga plastycznego. W wolnych chwilach po pracy będzie
szyła dla małego sklepiku, który chciała założyć w jednym z
małych miasteczek na wybrzeżu. Odzież ręcznej roboty po
umiarkowanych cenach. Była dobrą szwaczką, sama szyła dla
siebie, dżinsy, które uszyła według własnego pomysłu służyły
jej latami. Lubiła to i wiedziała, że ma do tego dryg: dodając
to i owo robiła z rzeczy banalnych wyjątkowe. Często całe
dnie spędzała w magazynach mody, sporządzała wyciągi i
robiła szkice.
Tak, teraz, kiedy już miała cel, świat przedstawiał się jej
jaśniej. Wkrótce zapomni o ciemnoszarych oczach, kanciastej
szczęce i lekko skrzywionym nosie.
W piątek pojechała samochodem do miasta. Kupiła nową
książkę swej ulubionej autorki i kilka ilustrowanych
magazynów. Wieczorem, po kąpieli, ułożyła się wygodnie w
łóżku i zaczęła czytać. Akcja tak ją wciągnęła, że
przestraszyła się, gdy nagle zapukano do drzwi. Stukanie
powtórzyło się, usiadła na posłaniu.
- Tak? Kto tam? - spytała i sięgnęła po szlafrok.
- Telefon do pani - głos był niski i stłumiony, ledwie
mogła rozeznać poszczególne słowa. Opatuliła się starannie
szlafrokiem i rzuciła okiem w lustro sprawdzając, czy aby
włosy porządnie kryją uszy i zasłaniają czoło.
- Telefon? Do mnie?
- Tak.
Musiało się stać coś strasznego, skoro Judy dzwoni o
takiej porze. Rzuciła się do drzwi. Otworzyła je i...
Bezwiednie zakryła usta dłonią. Wytrzeszczyła oczy,
przeszedł ją lodowaty dreszcz.
Na zewnątrz, na szeroko rozstawionych nogach, stał Dan.
Wcisnął ręce do kieszeni starej, znoszonej bluzy i patrzył jej
prosto w oczy. Pomyślała, że mógłby rzucić się na nią i mocno
potrząsnąć. Ale gdy przemówił, usłyszała głos opanowany,
zimny jak lód:
- Właśnie się wprowadziłem, tu, obok. Chciałbym
pożyczyć szklankę cukru.
Rozdział 5
- Dan - wyszeptała Casey nie wierząc własnym oczom.
- Casey, kochanie - coś dziwnie miękkiego było w jego
głosie, jakby chciał ją uspokoić, ukoić, jak wtedy, w nocy, gdy
obudziła się z zabandażowanymi oczami. Otrząsnęła się.
- Co ty tu robisz?
Wszedł do pokoju, zamknął drzwi i oparł się o nie
plecami.
- Przyszedłem po moją Ginevrę - powiedział po prostu.
- Słuchaj, Dan - powiedziała, błagalnie patrząc mu w
oczy. - Dosyć mam zmartwień w życiu. Zrozum, muszę się
wziąć w garść, znaleźć pracę, zacząć wszystko od nowa. Nie
przeszkadzaj mi w tym. Już wszystko sobie obmyśliłam i w
moich projektach na przyszłość nie ma dla ciebie miejsca.
Odepchnął się od drzwi i nagle znalazł się tuż przy niej.
Wydawało się jej, że jest jeszcze cięższy i potężniejszy niż
zwykle. Niemal prymitywny.
- Skąd jesteś taka pewna - spytał prawie ironicznie.
- To moje własne życie, w niczym niepodobne do
twojego. - Zaśmiał się na te słowa. Miała ochotę uderzyć go w
twarz. - Przestań się śmiać! - Wodziła oczami po jego twarzy,
zirytowaną. - Dlaczego? Dlaczego ciągniesz ten związek?
Przecież jestem dla ciebie zupełnie obca!
- Obca? - Patrzył w zamyśleniu, jego palce bawiły się
kosmykiem jej włosów. - To prawda, że nie znamy się długo.
Ale z tego, co widzę, jesteś inteligentna, dowcipna, masz
kapryśne usposobienie. Wiem więc, że nigdy bym się z tobą
nie nudził, nawet przez milion lat. Od samego początku
wiedziałem, że w jakiś niepojęty sposób pasujemy do siebie. I
ty mi mówisz, że jesteś obca?
Rysy Casey stężały jakby wykute w kamieniu, oczy
patrzyły zimno.
- Jeśli szukasz kogoś, z kim mógłbyś się rozerwać w
łóżku, to daj sobie spokój. To nie w moim stylu.
Ujął ją pod brodę i przytrzymał tak, żeby na niego
patrzyła.
- Uwierz mi, Casey. Te rozrywki z tobą nigdy by mi przez
myśl nie przeszły. - Głaskał jej ramiona. - Och, nie wiem,
gdzie można cię dotykać - powiedział ze smutkiem. Ostrożnie
próbował ją objąć, ale patrzył przy tym uważnie, czy aby nie
sprawia jej bólu.
Nie słuchała wcale, widziała tylko jego usta, gdy się ku
niej nachylał. Instynktownie podniosła rękę, ale gdy dotknęła
nią jego wypukłej piersi - jej gest przestał być obronny.
Całował ją namiętnie - wolno i zmysłowo i ona go całowała,
chcąc panować nad jego podnieceniem. Wdychała zapach jego
wody po goleniu, jej język rozkoszował się świeżością jego
ust. Oddychał szybciej, czuła uderzenia jego serca, choć
obejmował ją niezbyt mocno, ostrożnie. Przesunął ręce w dół,
na jej biodra i gładził je pieszczotliwie, całując ją mocniej w
rosnącej gorączce. Resztką zdrowego rozsądku pojęła, że
wciąga ją na niebezpieczny grunt, że koniecznie musi coś
zrobić i to zaraz, bo za chwilę może być za późno.
- Dan,... proszę - ledwo mogła to powiedzieć. Sięgnął
ręką, by zebrać włosy z jej twarzy. Wyrwała mu się. - Zostaw!
- odwróciła się i nerwowymi ruchami dłoni szarpała nierówne
kosmyki, opuszczając je na oczy.
Stał za nią, blisko, ujmując jej ramiona.
- Casey - jego głos drżał. - Wiesz, że nie przyjechałem tu
na jedną noc - przytulił się do niej, szorstki zarost skrobał ją w
policzek, czuła wyraźnie puls jego serca. Pocałował ją
pieszczotliwie pod uchem. - Kiedy będziemy się kochali, chcę,
żebyś była już w pełni sił. Bo nie wiem, czy zawsze będę
mógł być delikatny, moja Ginevro.
- Proszę, nie nazywaj mnie tak. Wiesz przecież, że nie
było nigdy żadnego zamku Camelot ani żadnej królowej
Ginevry - rozpaczliwie próbowała zachować zdrowy rozsądek.
- Kto ci tak powiedział? Ależ to oczywiste, że istniał i
Lancelot, i jego królowa, i Merlin, i Morgan Czarodziejka
dlatego, że w nich wierzymy! - Ujął dłońmi jej głowę,
obróciła się. - Nie bój się. Nasza miłość także dla mnie jest
nowością. Jeszcze kilka tygodni temu nie pomyślałbym, że
mogę się w kimś zakochać, że mogę ciągle o kimś myśleć.
Musiałem tu do ciebie przyjechać, pobyć z tobą choć trochę,
może odpowiedzieć sobie na pytanie, co takiego w tobie jest,
że mnie tak bardzo fascynuje? - Objął ją w talii. - Czy nie boli,
kiedy cię tu dotykam?
- Nie - wyszeptała. - Ból czuję jeszcze tylko w dwóch
miejscach.
- Pierś i ucho? - Kiwnęła głową. - Będę uważał, obiecuję -
patrzył w jej oczy, pochylił głowę, ucałował ją znowu. Stała
przy nim, spokojna, nieruchoma. Zamykała oczy, kiedy ją
całował, rozsmakowywała się w dotyku jego ust. Ujął jej
dłonie i położył je na swych ramionach. - Pocałuj mnie -
prosił. Potem rzekł: - Masz zimne ręce. Wracaj do łóżka.
Nieśmiało, z wahaniem oddała mu pocałunek i cofnęła się.
Nie dał jej odejść, znów wziął ją w ramiona. Bez słowa
poprowadził ją do łóżka i ułożył na pościeli. Dotknął jej
bosych stóp.
- Zimne jak lód. Czemu nic mi nie mówiłaś? - Wziął
najpierw jedną, potem drugą stopę w swe szerokie dłonie aż
poczuła, że ciepło powraca. Leżała jak w transie aż do chwili,
kiedy sięgnął do paska szlafroka.
- Nie, nie, zostaw! - złapała go za rękę. Popatrzył na nią.
- Cśś. Nie zrobię ci krzywdy, zaufaj mi. - Było coś tak
czułego i cierpliwego w jego głosie, że wbrew swym obawom
ustąpiła. Powiedziała słabo, błagalnie:
- Nie, nie chcę zdejmować...
- Dobrze, dobrze. Ale właź pod koc. - Zdjął z poduszki
otwartą książkę i położył na stoliku. Potem przykrył Casey i
sam zaczął rozpinać guziki bluzy. Spojrzała na niego w
panice.
- Umieram z głodu. Mam nadzieję, że znajdę coś w twojej
lodówce. - Rzucił bluzę na skraj łóżka i wszedł do malutkiej
kuchenki, którą niemal w całości wypełnił swym potężnym
ciałem. - Nie miałem czasu, żeby choć na chwilę się gdzieś
zatrzymać. Musiałem znaleźć to twoje osiedle przed
zmrokiem. - Poruszał się cicho. Wziął ser, chleb, jajka i
położył na stole. - Zrobię sobie omlet z serem. Chcesz? -
zanim przecząco pokręciła głową, odwrócił się, by wyjąć
patelnię. - Tak, to jest to. Jajka w niczym się tak fajnie nie
smażą jak w grubej, żelaznej brytfannie.
Casey obserwowała go zaciekawiona, lekko uśmiechnęła
się, gdy uważnie rozbijał jajka. Nagle uświadomiła sobie, że
jest jej dobrze, że czuje się cudownie, gdy on krzątał się tuż
obok, zaabsorbowany. Cóż to było takiego, co przykuwało do
niego jej wzrok, czemuż to miała wrażenie, że jest jej taki
bliski, tak dobrze znajomy? Świetnie sobie radził w kuchni.
Nalał oliwy na patelnię, chwycił ją przez szmatkę i zręcznie
poruszył tak, by gorący tłuszcz rozlał się równomiernie.
Pogwizdując wyrzucił na talerz gruby, pulchny omlet i
uśmiechnął się do niej, zadowolony.
- Zazwyczaj, kiedy chcę się wykazać moimi kuchennymi
talentami, wszystko idzie źle. Ale dziś mam chyba dobry
dzień. - Ukroił kromkę chleba i z talerzem w ręku powędrował
do jej łóżka.
- Pani, spróbujcie proszę - rzekł dwornie i mrugnął
wesoło. Casey po prostu nie mogła nie odpowiedzieć.
- Słucham was, panie - odparła z powagą. - O, gdybyście
tylko panie byli równie zręczni w szermierce, jak jesteście z
patelnią - jej oczy śmiały się do niego.
Postawił talerz przy niej, na łóżku.
- Równie zręcznie radzę sobie z prędkimi w gębie
podwikami, pani. - Podniósł się. - Chętnie wam pokażę, gdy
tylko okazji stanie.
Casey nie mogła się opanować i wybuchnęła śmiechem.
Czuła się wspaniale, odprężona i pogodna. Właściwie to nigdy
nie było jej tak dobrze.
- Chcesz jeszcze? - Dan usiadł na krześle obok łóżka
trzymając swój talerz.
- Nie, dzięki. Właściwie to nie byłam głodna, ale twój
omlet pachniał tak smakowicie, że nie mogłam się oprzeć.
Włączył potem telewizor i, jakby to już robił setki razy,
wyciągnął się w nogach jej łóżka.
- Obejrzymy tylko wiadomości i pójdę sobie, żebyś
nareszcie mogła się przespać. - Pomył już naczynia i sprzątnął
w kuchni. - Jutro pojedziemy na targ mięsny i kupimy
żeberka. Będziesz jadła jak królowa.
Casey z trudem przełknęła ślinę i zanim pomyślała,
spytała:
- Jak długo będziesz mógł zostać?
- Och, nie wiem. A co, masz mnie już dość? Przeciwnie! -
pomyślała. A na głos powiedziała:
- Nie zastanawiałam się nad tym. Jak mnie znalazłeś?
Jedyną osobą, która wiedziała, że tu jestem, była Judy.
Wprawdzie nie mówiłam jej, że chcę się ukryć, ale i tak
pewnie się domyśliła, że nie mam ochoty się z nikim widzieć.
- Tak, to ona mi powiedziała, ale nie złość się na nią.
Zmusiłem ją. Usiadłem na schodach i zagroziłem, że powiem
jakiemuś Glenowi, że jestem jej mężem. - Roześmiał się. -
Fajna z niej dziewucha.
- To nie fair - powiedziała Casey, ale uśmiechnęła się.
- Byle skutecznie!
- Słuchaj, czy Judy wynajęła już mój pokój?
- Tak, ma już kogoś, kto się nim zaopiekuje na pół roku.
Potem z pewnością będziesz chciała wrócić. Bo, z tego co
mówił doktor, przejdziesz kilka operacji, ale żadna z nich nie
będzie wymagała leżenia w szpitalu. - Przez chwilę oboje
milczeli. Dan oglądał dziennik, ale Casey była na to zbyt
niespokojna.
- Jak tam twoja podróż? - przerwała milczenie.
- Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy zadzwoniłem
i dowiedziałem się, że się wypisałaś ze szpitala.
- Dzwoniłeś z Japonii?! - nie posiadała się ze zdumienia,
zdecydował się na taki koszt, żeby z nią porozmawiać!
- Przecież wiedziałaś, że zadzwonię. Jeszcze przedtem
dzwoniłem z Meksyku - podniósł się i oparł na łokciu.
- Z Meksyku?
- Czemu nie poczekałaś na mnie? Przydałoby ci się tych
kilka dni opieki więcej. Przestraszyła się wymówek, których
jej jednak nie robił. Ale znalazła siłę na odpowiedź:
- Nie potrzebowałam twojej zgody, żeby wrócić do domu
i tak samo nie potrzebuję twoich opinii na temat tego, co jest
dla mnie dobre, a co nie. - Zadrżała jednak widząc, że jego
twarz się zmienia. Ale nie była to zmiana w gniew, raczej w
rozbawienie, które narastało, aż wybuchnął gromkim
śmiechem.
- O, to jeszcze jedna rzecz, która mnie w tobie drażni -
parsknęła ze złością. - Śmiejesz się zawsze w najmniej
odpowiednim momencie.
- Nie, koniecznie muszę cię przedstawić moim braciom -
powiedział, ciągle się śmiejąc. Podciągnął się na łóżku i leżał
teraz obok niej z policzkiem opartym na dłoni.
Spojrzała na niego, ciemne oczy i zmysłowe usta były
niebezpiecznie blisko.
- Wątpię, czy kiedykolwiek będziesz miał okazję. -
Chciała jeszcze dodać: a poza tym wyłaź z mojego łóżka - ale
wtedy domyśliłby się, że to jego bliskość budzi w niej drżenie.
- Na razie nie zawracajmy sobie tym głowy - pochylił się
nad nią i szturchnął ją nosem.
- Uwielbiam twoje oczy. Przypominają oczy małego
kotka: złote, okrągłe, przestraszone tak, jakbym mógł zrobić ci
krzywdę. A przecież nie mogę. Za nic w świecie nie
skrzywdzę mojego małego kotka - ostatnie słowa wymruczał,
tak właśnie jak kot.
Objął ją, poczuła ciepło jego ręki na brzuchu i drgnęła.
Wróciło do niej poczucie niezwykłej i silnej więzi pomiędzy
nimi, jak wtedy, w szpitalu, kiedy uspokajał ją sam dotyk jego
dłoni. Ostrożnie przesunął rękę i lekko położył ją na jej
zdrowej piersi. Boże! Cóż miała robić! Był tak delikatny,
taki... słodki. Gdyby tylko spotkali się wcześniej, ach,
kochałaby go, kołysała mu głowę na swych piersiach,
przytulała do nich z całych sił. Kochałaby go? A więc jest w
nim zakochana! Nagle, gdy tylko sobie to uprzytomniła,
odczuła siłę tego uczucia. Było potężne, było mocarne i
wspaniałe. Chciała mu powiedzieć, że jest taka słaba,
zmęczona i żeby ją kochał mocno, mocno - tak, jak... ona go
kocha. Ale nie powiedziała nic. Leżała cicho wiedząc, że być
może domyśla się wszystkiego, gdy pod swą dłonią czuje jak
łomocze jej serce.
- Chciałbym z tobą zostać - czule szepnął jej na ucho. -
Mógłbym spać tutaj - mówił jakby sam do siebie - ale jeszcze
przycisnę cię w nocy i sprawię ci ból. Ach, moja kochana,
gdybyś ty wiedziała, jak mnie kusisz! - westchnął. - Gdybym
nie był rycerzem tak honorowym - porwałbym cię i dostał to,
czego chcę - mówiąc to poszczypywał i łaskotał językiem jej
ucho.
- Porwał i dostał to, czego chcę! - zakrztusiła się od
śmiechu. - Czy nie jesteście aby zbyt dramatycznym, mój
panie?
- Usiłujecie pani drwiną stłumić mój żar? Zmusza mię to
do nauczenia was szacunku, jaki winniście swemu władcy.
Nie mogła już wytrzymać, uciekła ze swym uchem z
zasięgu jego języka. - To łaskocze!
- Ich twarze dzieliło zaledwie kilka centymetrów. Patrzyła
mu w oczy, lśniące diabelskim uśmieszkiem, obejmował ją.
- Nie uwierzysz mi, ale nigdy nie byłem szczęśliwszy niż
teraz - powiedział, a w głosie tym było tyle bólu, że odparła
natychmiast, bez namysłu:
- Wierzę.
- A ty?
- Nie jestem... już smutna - szepnęła.
Dotknął nosem jej nosa, leżeli tak przez chwilę, ich usta
niemal się stykały. Poruszył nimi tak cicho, że z samego ich
ruchu odczytała:
- To dopiero początek.
Leżała spokojnie myśląc, że może przecież w każdej
chwili odwrócić twarz. Ale nie, nie liczyło się nic oprócz jego
szerokiej, silnej piersi obok, równego bicia serca, które czuła
całym ciałem, poczucia spokoju i ulgi jakimi emanował. Choć
nie mogła tego zobaczyć, wiedziała, że się do niej uśmiechał.
- Jesteś małym, ciepłym kotkiem. Zdaje mi się, że słyszę
jak mruczysz - szepnął.
- Potrafię też drapać - mruknęła sennie.
Poszukał ręką jej dłoni. Delikatnie rozwarł jej palce i
przytulił je do swego policzka. Sam wsunął rękę pomiędzy jej
piersi, palcami pieszcząc szyję i usta. Jego gest był tak prosty i
słodki, obudził w niej pragnienie dotykania i bycia dotykaną.
Serce wypełniła jej czułość dla tego szorstkiego, a czasem
nieznośnego mężczyzny. Poruszyła palcami i pogłaskała
chropawą od zarostu skórę koło ucha.
Spojrzał na nią, było w tych oczach tyle rozmarzenia, że
serce zaczęło jej walić jak młotem. Pocałował ją czule, niemal
z czcią. To był miłosny pocałunek, więcej nawet, pocałunek
zakochanego i taki też starała się oddać.
Całował ją czule, miękko, ale opierał się, gdy, położywszy
rękę na jego karku, mocniej go w swoje usta wciskała.
- Kochanie moje. To na razie wszystko, co możemy mieć
- wyszeptał i spojrzał jej głęboko w oczy.
Przez kilka zaczarowanych chwil Casey zapomniała o
swoim lęku przed zbytnim zbliżeniem się do tego mężczyzny.
Bycie kochaną i pieszczoną było dla niej uczuciem nowym i,
dzięki niemu, daleko głębszym i silniejszym, niż mogłaby
marzyć. Aż się jej kręciło w głowie, zamknęła oczy. Poczuła,
że poruszył się. Wstał z łóżka. Powoli otworzyła oczy. Patrzył
na nią.
- Nie wstawaj. Wyłączę telewizor, zgaszę światło i
zamknę drzwi - wyciągnął rękę, podała mu swoją.
- Dobranoc, Ginevro.
- Dobranoc, mój panie.
Lekko ścisnął jej dłoń, a potem pogasił światła.
Odszedł. Zatęskniła za nim natychmiast, odwróciła głowę
ku miejscu na poduszce, gdzie jeszcze przed chwilą leżał.
Ciągle czuła najdelikatniejszy cytrynowy zapach wody po
goleniu. Zasypiała ze smakiem jędrnych, gorących ust,
śmiejących się oczu, z uczuciem obejmujących ją silnie
ramion. Nagle dobiegł ją odgłos klucza przekręcanego w
zamku; oprzytomniała.
Drzwi otwarły się.
- Nie bój się, to ja. - Zamknął zasuwę. - Nie przygotowali
mi łóżka. Ani mi się śni spać na gołym materacu - niepewnie,
po omacku zbliżał się do łóżka. Usiadł, usłyszała stukot butów
spadających na podłogę.
Coś ścisnęło ją w gardle, nie mogła powiedzieć ani słowa.
Leżała, miętosząc w ciemności skrawek szlafroka, nagle
wstrząsnęła nią świadomość, że będą, że muszą spać razem.
- Dan... - chciała wstać, ale powstrzymał ją.
- Masz jeszcze na sobie szlafrok? Zdejmij go, kochanie i
chodźmy spać. Uff, jestem tak zmęczony, jakbym przejechał
dziś całą Amerykę. - Podniósł koc i wśliznął się do łóżka. -
Pocałuj mnie na dobranoc - łatwo odszukał jej usta, zdumiało
ją, jakie to naturalne. - Nie będzie ci za gorąco w tym
szlafroku?
- Nie.
- Jak chcesz. Daj mi rękę. Wcale nie chciało mi się od
ciebie odchodzić, a kiedy zobaczyłem to gołe łóżko,
pomyślałem, że to dobry pretekst by wrócić. - Ułożył się na
plecach i trzymał ją za rękę. - Dobranoc, Ginevro. Jestem
doprawdy najbardziej prawy ze wszystkich rycerzy króla
Artura.
Rozdział 6
Casey obudziła się. Leżała na boku, z głową na krawędzi
łóżka i odrzuconą poza nie ręką. Natychmiast zobaczyła
drelichową bluzę Dana, przerzuconą przez oparcie krzesła.
Zapragnęła obrócić się i popatrzeć na niego, zobaczyć jak
wygląda, kiedy śpi. Usiłowała pogodzić ze sobą te
sprzeczności, jakimi były wcześniejsze jej postanowienia i to,
że mimo wszystko jednak spali razem, ale i chciała
jednocześnie zachować pogodę ducha, niezakłóconą zbyt
usilnymi rozmyślaniami. Nad swymi uczuciami zastanawiała
się przez całą noc, w końcu zmęczenie zesłało jej błogi sen.
Wszystkie pytania pozostały nie rozstrzygnięte.
Skoro już się przebudziła nie mogła leżeć bez ruchu. Plecy
i noga aż ścierpły jej od długiego przykurczenia. Ostrożnie
rozwiązała szlafrok i zdjęła go, starając się nie dotykać piersi.
Powoli opuszczała stopy na podłogę. Ale przy pierwszym
żywszym ruchu poczuła, że Dan już nie śpi.
Odwróciła się i zobaczyła, że się jej przygląda. Uśmiechał
się leciutko i patrzył na nią ciepło, tkliwie.
- Przepraszam, nie chciałam cię obudzić.
- Nie, nie spałem już.
Popatrzyła na niego, przeszedł ją dreszcz podniecenia.
Miał na sobie szorty, a koc, którym się owinął, uwydatniał
jego prężne biodra. Ponad nimi widziała pięknie
ukształtowany tors, gładki i harmonijnie umięśniony, jakby
cudnie rzeźbiony ręką starożytnego artysty. Na widok jego
czarującego uśmiechu drgnęło jej serce. Był wprost
porażająco męski i atrakcyjny, fizycznie i psychicznie, to
piękno było dla niej aż bolesne. Po raz pierwszy w życiu
poczuła zwierzęcy, prymitywny zew płci, pożądanie silniejsze
niż wszystko. Jęknęła prawie, gdy zdała sobie sprawę, jak
bardzo jest zakochana, zakochania pierwszy raz!
Założył ręce pod głowę i przeciągnął się, raz i drugi, aż
mu chrupnęło w stawach. Casey patrzyła na niego,
zafascynowana. Nagle poczuła silne pragnienie, by
przeciągnąć ręką wzdłuż jego wyprężonego ciała i zobaczyć,
jakie jest twarde, jędrne i umięśnione. Narastało w niej
napięcie, gdzieś z głębi, od środka. Wyprostowała się siedząc i
zahuśtała nogą przewieszoną przez krawędź łóżka.
- Kochanie, daj mi ręcznik, wezmę prysznic w moim
domku - zawołał, zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki.
Wzięła ręcznik z półki i podała mu przez nie domknięte
drzwi, a potem zatrzasnęła je. Usłyszała, jak parsknął
śmiechem. Doskonale mogła sobie wyobrazić chłopięcą,
szelmowską wesołość na jego twarzy. Wiedział, że się jej
podoba. Na widok swej twarzy w lustrze skrzywiła się. Czemu
on nie chce zrozumieć, że są dwojgiem ludzi, których dzieli
wszystko? Nic, nic nie mogła mu dać. Nie miała dość
doświadczenia, by być dla niego dobrą partnerką w łóżku.
Przecież mógł znaleźć sobie lepszą, na pewno mnóstwo
dziewczyn kręciło się koło tak znanego sportowca. Ale nie,
uwziął się właśnie na nią. Przywykła już do samotności w
życiu i nie chciała zepsuć tego jakąś głupią, a bolesną,
przygodą.
Rozebrała się i odwróciła ku wielkiemu lustru, wiszącemu
na drzwiach. Może i jest pokaleczona od stóp do głów, ale nic
nie może odebrać jej siły, wytrzymałości i dumy. Dobrze, a
więc weźmie to na swoje barki, nie załamie się pod ciężarem
skutków tej przelotnej miłostki. Z tym postanowieniem weszła
pod prysznic i puściła wodę na cały regulator.
Kiedy wychodziła z łazienki Dan wchodził już w drzwi
domku. Zatrzymał się na moment i. szeroko do niej
uśmiechnął. Schował koszulę w spodnie i poprawił pasek.
Miał na sobie niebieski pulower z aligatorem na kieszonce,
pięknie leżący na jego wypukłym torsie. Mokre włosy i
gładko ogolone policzki, pomyślała, że jest szybki i zręczny,
skoro ogarnął się tak błyskawicznie i zdążył jeszcze wrócić,
gdy ona dumała przed lustrem, kąpała się, ubierała i nakładała
makijaż.
Nawet nie podejrzewała, jak ładnie wygląda. Obcisłe
dżinsy podkreślały jej wysoką, szczupłą sylwetkę, a zielona,
kraciasta bluzka harmonizowała z jej bursztynowymi oczami i
blond włosami. Wodził za nią oczami z nieskrywanym
podziwem. Nie mógł się opanować, by nie patrzeć na jej bujne
piersi, których kształty zgadywał pod cienką bawełną
koszulki. Mimowolnie dotknęła palcami guzików pod szyją
sprawdzając, czy są zapięte. Od czasu wypadku nie nosiła
biustonosza.
- Pewnie jesteś na diecie i na śniadanie wypijesz tylko
małą kawkę? - drażnił się z nią.
- Muszę cię rozczarować. Jadam królewskie śniadania.
- Świetnie! - rzekł. - To chodź. Znam takie miejsce, gdzie
dadzą nam fantastycznie jeść: szynka, świeże bułki i sos od
pieczeni.
Zatrzymała się.
- Jak tam pogodą?
- Lepiej weź kurtkę albo sweter. Wieje dokuczliwa
morka.
Casey otuliła głowę szalem i owinęła go wokół szyi.
Wziął klucze i wyszli. Samochód, do którego ją prowadził,
idealnie do niego pasował. Zupełnie nie mogła sobie
wyobrazić, jak Dan wciska się do jakiejś sportowej torpedy,
zawieszonej kilka centymetrów nad ziemią i sadowi w
półleżącym fotelu. Siedzenia w samochodzie obciągnięte były
miękką, żółtą skórą i służyły raczej dla wygody, niż dla
ozdoby.
- Znasz te okolice? - spytała, gdy wyprowadził wóz na
autostradę i skręcił na południe.
- Jasne. Jeżdżę tu na ślimaki. Ja i moi bracia jesteśmy tu
kilka razy w roku, w sezonie. Nurkowałaś kiedy?
- Nie, ale zawsze miałam ochotę. - Chciała, by mówił
jeszcze o braciach, ale odezwał się zanim jeszcze obmyśliła
pytanie.
- Bracia zastępowali mi ojca, kiedy umarł. Miałem wtedy
czternaście lat. Są ode mnie starsi, jeden o dwanaście, drugi o
czternaście lat. Wiesz, chyba znalazłem się na świecie przez
przypadek, zdaje się, że dla moich rodziców to była swego
rodzaju niespodzianka - spojrzał na nią ze śmiechem. - Bracia
rozpieścili mnie strasznie, ale i zalali sadła za skórę. We trójkę
prowadziliśmy interes, ale ponieważ tylko ja jestem
kawalerem, zwykle, w interesach jeżdżę ja. Coś mi się zdaje,
że to się źle dla mnie skończy.
Jego ostatnie słowa zażenowały ją, więc odpaliła szybko,
bez zastanowienia: - A... czy mają dzieci?
- Czy mają dzieci? Myślę, że żona Hanka na szesnaście
lat małżeństwa w ciąży chodziła pięć. Mają siódemkę. Fred
ma tylko piątkę.
- Nie lubisz dzieci? - spytała odrobinę zniżonym głosem.
- Jasne! Kto ci powiedział, że nie? Chcę mieć wszystko.
Mam już dom, psa i ciężarówkę. - Spojrzał na nią przeciągle,
zrozumiała, że czeka na odpowiedź.
- Bo... z tego, co mówiłeś, nie myślałam, że podzielasz
upodobania braci do licznych rodzin.
- Rosłem w samotności. Tego nie życzę żadnemu dziecku.
- Skręcił na parking przed długim, niskim budynkiem i zgasił
silnik. Zanim wysiadł, zagadnął ją:
- A ty byłaś jedynaczką. Nigdy nie chciałaś mieć braci
albo sióstr?
- Jeszcze jak! - powiedziała cicho. - Jedynaczka jest
zostawiona sama sobie kiedy, na przykład, zachoruje matka
albo... albo gdy ojciec jest łajdakiem. Zawsze, zawsze
chciałam mieć brata lub siostrę.
Sięgnął do jej dłoni, które zwinęła w piąstki i ukryła w
fałdach swetra.
- Zawstydzasz mnie. Użalam się nad moimi szczenięcymi
latami, a mam przecież przynajmniej moich braci i ich
rodziny.
Odwróciła głowę i udawała, że patrzy przez tylną szybę.
Oczy miała pełne łez.
- Idziemy wreszcie coś zjeść? - oblizała wyschnięte
wargi, żałując teraz, że powiedziała mu o sobie tak dużo.
Poprawiła dłonią włosy opadające na czoło.
Po śniadaniu pojechali do Newport, zaparkowali
samochód i spacerowali po całej dzielnicy handlowej,
przystając przed wystawami sklepów i grzebiąc w ulicznych
straganach z drobnymi upominkami. Casey zatrzymała się
przed witryną małego sklepiku. Był pusty. Uwolniła dłoń, by
przyłożyć ją do szyby i zajrzeć w głąb opróżnionego
pomieszczenia. Zobaczyła wyłożone drewnianą boazerią
ściany i podłogę z szerokich, nawoskowanych desek. Jakże
byłoby to odpowiednie do jej sklepu. W drzwiach wisiał
napis: „Na sprzedaż". Niestety, to nie wchodziło w grę.
- Myślę o otwarciu sklepu z odzieżą własnej roboty. - I
gdy tak szli chodnikiem, opowiedziała mu o swoich
projektach i o tym, że zamierzała pracować zimą i na wiosnę
mieć już co wstawić do sklepu. Słuchał jej uważnie.
- A więc lubisz szyć. A czy umiałabyś uszyć męską
koszulę?
- Nigdy nie próbowałam, ale czemu nie.
- Za żadne skarby nie mogę nigdzie znaleźć koszuli, która
byłaby odpowiednio szeroka w ramionach i nie wisiała jak
wór w talii, a jeszcze do tego była dość długa, by ją można
było chować w spodnie.
- E, to drobiazg. Trochę dodać, trochę odjąć. Zrobię z
ciebie moją modelkę, albo nie, będziesz moim chodzącym
szyldem! Uszyję ci koszulę ze znakiem firmowym na plecach.
- A czy tę bluzkę sama uszyłaś?
- Mhmm. I spodnie też. Przystanął i obrócił ją dookoła.
- Nie, żartujesz! - Opuścił rękę ku jej biodrom i wetknął
palce do kieszeni. - Masz nawet własny znaczek. „Casey", No,
nie, ja znalazłem prawdziwą kobietę! - rzekł jakby sam do
siebie. - Jest nie tylko piękna, ale i niezależna, sprytna,
utalentowana i ambitna!
Uśmiech zamarł na jej twarzy. Dan zrozumiał
natychmiast, że popełnił błąd. - Co się stało? Co ja takiego
powiedziałem?
- Nic. Nieważne. - Ruszyła przed siebie z rękami w
kieszeniach. Uch, musiał przypomnieć jej o bliźnie, a
zapomniała o niej tego ranka!
Czekała na niego przy samochodzie. Bez słowa zapuścił
motor. Wyjechali najpierw na główną ulicę, a potem na
autostradę biegnącą wzdłuż wybrzeża. Ale nie ujechali nawet
kilku mil, gdy Dan skręcił nagle w piaszczystą drogę wiodącą
ku plaży. Zatrzymał wóz. Siedzieli patrząc na bezmiar
Pacyfiku.
- Chcę wiedzieć, co cię tak uraziło. - Ściskał rękami
kierownicę, władczo, zza zwężonych powiek patrząc na
Casey.
- Serdecznie gardzę nieszczerością - powiedziała powoli,
dobitnie, lodowato.
- Nieszczerością? Ależ wszystko, co mówiłem, to szczera
prawda!
- Kłamiesz - syknęła. - Znam się na tym. Mój ojciec
latami recytował takie gotowe teksty!
- Nigdy nie przyrównuj mnie do Edwarda Farrow. Ani do
żadnego innego faceta. Był wściekły. Nie mogła się ruszyć z
miejsca, złapał ją za ramiona. - Tak, ja wiem, co ci chodzi po
głowie. - Jego wzrok przykuwał ją do siedzenia. Siedziała jak
trusia, ze strachu zaciskając dłonie.
- Przestań wreszcie układać mi życie. Nie masz prawa.
- Mam prawo i wiesz o tym, i to niezależnie od tego czy
masz odwagę to sobie przyznać, czy nie. Kłopot z tobą polega
na tym, że jesteś, do cholery jasnej, za bardzo dumna.
Przesadziłbym mówiąc, żeś próżna, ale blisko tego, Casey.
Blisko.
- Nieprawda! I przestań tak... badać i wiecznie
rozszczepiać mnie na drobne!
- Boisz się, że przejrzę, co się kryje pod tą piękną
powłoką - parsknął. - Cała ta feministyczna propaganda
wyprała ci mózg. Źle jest dla kobiety dzielić jej życie z
mężczyzną, dzielić jego radości, jego ambicje, wyjść za niego
za mąż i mieć dzieci. A przecież to jest najnaturalniejsze i
najlepsze, co kobieta w ogóle może zrobić! - przerwał,
słyszała jak głośno dyszał. - Wstydzisz się przyznać, że było
ci dobrze, kiedy troszczyłem się i byłem przy tobie w szpitalu.
Myślisz, że skoro ci pomagam, to świadczy to tylko o twojej
słabości. Tak długo byłaś sama, że boisz się jakiegokolwiek
związku, zwłaszcza teraz, kiedy sądzisz, że nie wyglądasz już
tak, jak przed wypadkiem.
- Wiem, że już tak nie wyglądam i potrafię z tym żyć. Ale
nie muszę być ciągle z kimś, kto wygaduje takie głupoty.
Usta Dana, twarde i nie znoszące sprzeciwu, wessały
resztę jej słów i odebrały jej oddech. Nie było w tym
pocałunku nic z łagodności, całował ją po to, by zamilkła.
Kręciła rozpaczliwie głową, ale nie odpychała go, by się
uwolnić. Pozwalała jego ciepłu przeniknąć w nią, kosztowała
jego siły, czerpała od niego spokój i pewność siebie, których
potrzebowała.
Serce jej przyspieszyło. Teraz już ją pieścił, kołysał w
ramionach, a usta miał miękkie, słodkie. Chciała go
odepchnąć, bo czuła, że zapada się w przepaść. Nie zważał na
nic, objął ją jeszcze mocniej. Nie mogła, nie mogła się
opanować, zbyt był gorący, zmysłowy. Przestała się opierać i
zarzuciła mu ręce na szyję.
Ten jej gest obudził w nim większy apetyt. Całował ją z
pasją, z namiętnym szaleństwem, niecierpliwą żądzą.
Przestraszyła się na dobre, przecież nie mogą zapominać,
gdzie teraz są! To strach był impulsem, który kazał jej
wypłynąć na powierzchnię i łapczywie łapać oddech.
- Dan, proszę, nie! - błagała. Uwolnił jej usta, przytulił się
do jej policzka.
- Casey, nigdy już nie mów mi takich rzeczy - jego głos
zagrzmiał nad nią. Miała szeroko otwarte, wilgotne oczy i
drżące jeszcze usta. - Nie jesteś przecież jedynie ładną... hmm,
buźką, może to brzmi banalnie, ale tak rzeczywiście jest. -
Uparcie zaciął usta.
- Podoba mi się sposób, w jaki się trzymasz, taka prosta i
smukła. Podoba mi się twoja zgrabna szyja. Twoje ciało
jędrne i gładkie, blask twoich włosów. Najbardziej lubię twoje
oczy, mówią mi o wszystkich twoich uczuciach. I twoje usta.
Nigdy nie całowałem słodszych - zebrał ustami łzę toczącą się
po jej policzku - ale nie lubię zgryźliwości i nieuczciwości -
rzekł surowo, ale zaraz złagodził tę surowość nowym
pocałunkiem.
- Nie rozumiem - wyszeptała. - Nie rozumiem cię ani
trochę:
- Ja też siebie nie rozumiem. Wiem jedno, bez ciebie
jestem jak biedak. Ciągle martwię się, że może mnie
potrzebujesz, gdy ja jestem daleko. Obok ciebie jestem
szczęśliwy. Poznałem to już pierwszej nocy w szpitalu -
powiedział z prostotą. - Mówiłem ci.
- Ależ nie można tak szybko się do kogoś przywiązać.
- A jednak. - I zaraz dodał - wiesz, zostawmy wszystko
tak, jak jest. Jeszcze zobaczymy, co przyniesie jutro.
Kiwnęła głową. Te słowa zastanowiły ją. W takim razie to
nie będzie trwało długo - pomyślała. Znała już, z
wcześniejszych czasów, ból, jaki niesie ze sobą odejście kogoś
ukochanego. Ale to nic. Teraz była już zdecydowana wziąć
udział w tym nierozważnym, ale pięknym jak sen, miłosnym
epizodzie.
- Dobrze - szepnęła. - Przykro mi, że nazwałam cię
kłamcą.
- Na pewno? - objął ją. Tuliła się, garnęła do niego.
Nachyliła się ku niemu, całował ją długo i czule. - Chodź,
przejdziemy się plażą.
Brzeg morza był kamienisty, szeroki, chodzili po nim
długie godziny to zbierając, to znów wyrzucając muszle i
rozmaite morskie skarby, naniesione przez fale w ciągu
ostatniej nocy. Rozmawiali ze sobą, ale i cieszyli się wspólnie
dzieloną ciszą. Gorące słońce wyzłacało ich ciała. A kiedy
Dan uznał, że już się zmęczyła, znalazł miłe, suche miejsce u
stóp potężnego głazu, zasłaniającego ich od północno -
zachodniego wiatru. Leżeli na miękkim piasku, tonąc w
zwierzeniach, opowiadając sobie, dzieląc się myślami.
Czasem po prostu milczeli.
I jedno tylko zepsuło spokój dnia. Casey leżała na wznak,
z zamkniętymi oczami i jakby uśpiona, a Dan oparty na łokciu
leciutko muskał ustami jej szyję. Jego palce, wiedzione
nieomylnym instynktem, znalazły wypukłą brodawkę na jej
piersi i przez bawełnę bluzki pieściły ją słodko, tak, że
zgrubiała i stwardniała.
- Och, nie nosisz nic pod spodem - wymruczał jej w ucho
- mrr, uwielbiam to. - Zgiął się i ustami podjął tę pieszczotę,
którą zaczęły opuszki jego palców. Zaczął rozpinać jej bluzkę.
Cudowne uczucie, gdy jej pierś poddawała się
pieszczotom jego twardych warg, lecz w jednej chwili czar
prysł, trwoga kazała jej wbić paznokcie w jego dłonie.
- Nie! Zostaw!
Przestał natychmiast i położył się na plecach. Zastygł bez
ruchu, daleko od niej. Ogarnął ją żal i uczucie opuszczenia,
przepastne i straszne jak głęboka studnia. Westchnęła.
Wiedziała, że sama pozbawia się subtelnych pieszczot i
rozkoszy z jego silnych i czułych rąk. Jakże pragnęła teraz
cofnąć swoje ostre słowa! Chciała mu mówić, prosić go: Nie
mogę, nie potrafię znieść myśli, że będziesz oglądał moje
ciało tak brzydkie! Kompletnie nie wiedziała co zrobić, więc
po prostu leżała bez ruchu. Słońce zaszło za chmury. Zadrżała,
nagle zrobiło się jej zimno. Chwyciła jego rękę i wtuliła w nią
dłoń, lgnąc do jego ciepła. Nie odtrącił jej, jak się obawiała i
kiedy otworzył ramiona bez namysłu obróciła się i przylgnęła
do niego.
- Już dobrze - szepnął uspokajająco. Chciało jej się
płakać.
Wrócili do domu. Postanowili zjeść wczesny obiad i po
drodze zatrzymali się w supermarkecie. W domku Dan wniósł
dwie wielkie torby z zakupami do kuchni.
- Co mam robić? - Casey była trochę onieśmielona jego
znawstwem przy wyborze mięs i jarzyn. Czym jeszcze potrafi
ją zaskoczyć?
- Nic. Sam wszystko zrobię. Stary kucharz na razie
zwalnia kuchcika - uśmiechnął się do niej i wskazującym
palcem zrobił jej syfona na nosie.
Roześmiała się. Ku swemu zadowoleniu zauważyła, że
razem czują się ze sobą swobodnie. swobodnie? A siła i
zwinność jego ciała, jego mocne ramiona, brązowa skóra na
szyi, pod którą wyczuwała bicie potężnego serca i którą miała
teraz wprost przed oczami - przecież przez to wszystko
chodziła jak lunatyczka! Czy naprawdę mogła mówić, że
czuje się z nim swobodnie? - Hej, a może ty myślisz, że mam
dwie lewe ręce?
- Dobrze, dobrze. Weź sobie w tym czasie prysznic i
przebierz się - komenderował z tą Swoją łagodnością w
oczach. Lubiła to.
- Obiad dla mojej pani podadzą za - zerknął na zegarek -
godzinę.
- A ty co będziesz robił?
- Też chyba wezmę prysznic i włożę coś świeżego. Nie
chcę sypać piaskiem do sałatki - uśmiechnął się do jej oczu,
chłopięco, przekornie.
Szafka stała w oddzielonym zasłoną końcu łazienki. Casey
przebiegła ręką przez ubrania i rozsunęła je, wyjmując zielono
- błękitny kaftan z indiańskimi wzorami. Wzięła prysznic, a
potem osuszyła włosy i uczesała je, i ułożyła tak, by
zakrywały jej bliznę. Wprawnie nałożyła lekki makijaż,
dotknęła ust odrobiną szminki i wśliznęła się w indiański
kaftan. Sama przed sobą by się nie przyznała, że drżą jej ręce,
gdy zapinała małe, obszyte skórką guziki przy kołnierzyku.
Weszła do pokoju. Dan kroił właśnie warzywa, ale odłożył
nóż i podszedł do niej.
- Och, piękna pani, błagam was o całusa zanim wejdę do
łaźni! - musnął ustami jej nosek. - Pięknie pachniesz. Piękniej
nawet niż cebula z czosnkiem. - Pochylił się nad jej szyją
wesoło udając, że węszy pod wiatr.
- Ja myślę! Zrujnowałam się na te perfumy - wcale nie
myślała o perfumach, kiedy łaskotał jej szyję.
Podniósł głowę, stali przez chwilę śmiejąc się do siebie.
- Chcesz mnie uwieść?! - udawał przerażenie. - A może,
żeby dostać jeść, chcesz mi tu zatańczyć?
- Już lepiej tańczyć niż zmywać naczynia - odcięła się.
- Dobrze. A więc czekaj tu na mnie - posadził ją na fotelu
i postawił przed nią drinka z lodem, którego wyjął z lodówki.
Wziął pod pachę czyste ubranie, ręcznik i zniknął w drzwiach
łazienki.
Jakie to dziwne, że oni dwoje, wywodzący się z tak
różnych środowisk i o tak odmiennych stylach życia, mogą
być ze sobą tak blisko - myślała Casey. Prawie jakby byli
młodym małżeństwem. No, ale gdyby tak było, to kąpaliby się
razem. Och! - wzdrygnęła się. - Nie mogłaby spokojnie stać
obok niego, z jego pięknym ciałem, na pewno nie potrafiłaby
wytrzymać na sobie jego wzroku! Weź się w garść, Casey! -
szepnęła na głos. - Musiała otrząsnąć się z przykrych myśli.
Zajrzała do kuchni, żeby zobaczyć, co takiego tam szykował.
Na stole leżały pokrojone pomidory, szpinak i kalafior.
Dwa wielkie płaty mięsa z żeberek czekały już na gorącą
patelnię. Na kuchence stał czajniczek, z którego dobywał się
zapach, jakiego nie znała.
Ledwie odsunęła stół od ściany i ułożyła nakrycia, Dan
stał już w drzwiach łazienki i wycierał włosy ręcznikiem.
- Czuję się tak, jakbym cię znał od zawsze.
- No tak. A może ja byłam Lukrecją Borgią i zrobiłam z
ciebie jednego z moich... jedną z moich ofiar - powiedziała
lekko, by odciągnąć go od poważnych myśli. Udało się.
Roześmiał się, jego oczy rozbłysły.
- Co za przyszłość przede mną - rzucił jej szybkie
spojrzenie.
Usadowił ją w fotelu i kazał czekać, a sam krzątał się w
kuchni. Rozgrzał patelnię i wrzucił na nią mięso. Przyprawił
sałatkę, a potem ukroił wielką pajdę gruboziarnistego chleba.
Posmarował ją masłem czosnkowym i ułożył na ściereczce,
gdzie czekała na swoją kolej na patelni.
Nie mogła wytrzymać z ciekawości.
- Gdzie nauczyłeś się tak gotować?
- W leśnym obozie. Miałem wtedy jakieś szesnaście lat. -
Uniósł pokrywkę i pomieszał w czajniczku. - Zrobię ci kiedyś
ryż. Zobaczysz, palce lizać! - powiedział to z taką dumą, że aż
parsknęła śmiechem. - Mówiłem ci, moi bracia nieźle mnie
ćwiczyli. Pewnego dnia wywieźli mnie, w głąb puszczy, do
jednego z tych leśnych obozów, jakie się zakłada przy
wyrębach. Oddali mnie pod skrzydła starego drwala, Joe
Keenana. Był najlepszym kucharzem w okręgu, a jeszcze
lepszy był w nurkowaniu po ślimaki. Nauczył mnie
wszystkiego.
Gdy jedli, opowiadał jej o swojej przeszłości. Jego bracia
wychowywali go. Pracuj ciężko i trzymaj klasę, to będziesz
się mógł przejechać, mieć konia, samochód - mówili. Nic, tak
po prostu, nie dostał. Pracował za taką samą stawkę jak cała
załoga.
- W obozach leśnych nauczyłem się, że nie wolno się
skarżyć, że trzeba troszczyć się o to, co się ma i że nigdy nie
można nikomu ustępować. - Uśmiechnął się. - Zapłaciłem za
to zresztą wielokrotnym połamaniem nosa.
- To dlatego jest troszkę skrzywiony! A ja myślałam, że
to od gry w piłkę - Casey była zadowolona ze swego sprytu.
Mrugnęła i uśmiechnęła się chytrze.
Dotknął swego nosa palcem wskazującym i kciukiem.
- Nie podoba ci się mój nos? - dumnie uniósł brwi.
- Nie, nie, podoba mi się. Tylko mógłby być... trochę... o,
tak - podniosła dłoń ku jego twarzy i kiwnęła nią kilka razy.
Złapał ją za rękę.
- Oj, dziewczyno, doigrasz się! - jego uśmiech był jednak
niezrównany. Pozmywali razem.
- Co teraz będziemy robić, moja pani? - powiedział
wesoło i patrzył na nią, stojącą w padającym z góry świetle.
Sięgnął ręką i bez uprzedzenia zgasił je, ale ciągle się jej
przypatrywał, teraz już w nastrojowym, miękkim półmroku,
jaki dawała stojąca na stole lampa.
- A co chciałbyś? - nagle poczuła się słaba i maleńka
wobec agresywnej męskości, zewsząd ją oblegającej. Jak
zahipnotyzowana patrzyła mu prosto w oczy.
- Na razie cię pocałuję - powiedział z mocą i przygarnął ją
do siebie.
Rozdział 7
Dan oparł się na stole. Wyciągnął swoje długie nogi i
wziął ją pomiędzy nie,
przytulając mocno, intymnie. Pocałunkami zasypał całą jej
szyję, ale wiedziała, że nawet teraz pamiętał o jej uchu. Za to
najdelikatniej, jak tylko mógł i bez wątpienia świadomie,
całował jej bliznę na policzku.
- Dan, nie! - chciała się wyrwać, oparła mu ręce na piersi.
- Strasznie często to powtarzasz - znowu pieścił jej szyję,
nie pozwalając jej odejść. - Twoje włosy są tak miękkie i
puszyste jak skrzydełka leśnego ptaszka, wiesz? - wymruczał,
bawiąc się nimi. - I pachną pięknie.
- Dan... proszę...
- Chcę się z tobą kochać - wyszeptał, kładąc ręce na jej
biodra. - Tu, teraz, w tym domku. - Ich oddech stał się
wspólnym ruchem powietrza, gdy łapczywie zamknął jej
drobne usta w swoich.
Pod wpływem pieszczoty jego dłoni ciało Casey miękło,
w końcu bezwiednie oparła się na nim, porwana nagle
rozbudzoną zmysłowością. Zarzuciła mu ręce na szyję, palce
gięły się konwulsyjnie wśród gęstych, czarnych włosów.
Pochłaniał ją całą ustami, pożądanie całkowicie zaćmiło jej
zdrowy rozsądek, Czuła, że jest już dla niego gotowa,
wstrząsnęło nią, że tak łatwo porzuciła skrupuły i że oto
pójdzie do łóżka z kimś, kogo właściwie nie zna. Ślepo,
gwałtownie szukała jego ust, a jego pocałunki niosły dzikie
gorąco w głąb jej ciała, ogarniętego pożarem. Niech się dzieje,
co chce, dziś w nocy będą razem. To tylko jedna noc, później
zepchnie ją na margines swego życia, tylko jedna noc,
naprawdę nie ma o czym mówić. Cokolwiek ta noc przyniesie,
pomyśli o tym później. Nie mogła sobie odmówić pieszczot
tego wielkiego, czułego mężczyzny. Jego dotyk wzbudzał w
niej żądzę tak straszną, że nigdy by nie pomyślała, że może
być jej udziałem.
- Kochanie? - podniósł głowę. W jego oczach zobaczyła
głód, pożądanie, pragnienie zdobywania i posiadania i jeszcze
coś, coś znacznie większego: miłość. Nie mogła złapać
oddechu.
Zamknął ją w ramionach, było w tym coś ostatecznego.
Przycisnął ją do siebie jeszcze mocniej, na udach czuła jego
nabrzmiałe pragnienie, zadrżała, och, jakże go pragnęła! Ich
usta znów się odszukały i zwarły w boskiej furii, w
nienasyceniu, w wiecznym głodzie. Mocno przygarniała jego
głowę, obejmując ją dłońmi, pieszcząc jego kark. Chciała
posiadać i być posiadana.
- Kochanie! - na moment zdołała odetchnąć i wyszeptać
to gorąco, z głębi piersi.
- Och, powiedz mi, powiedz, czy naprawdę jestem twoim
kochaniem? - jego głos był zdyszany, lekko ochrypły.
Widziała w półmroku jego oczy, dziko świecące zielonym
światłem jak oczy wilka. I on patrzył jej prosto w oczy i
uśmiechał się lekko, jakże kochała jego uśmiech! Z
westchnieniem, wstydliwie, ukryła twarz wtulając się w jego
ramiona i szepnęła:
- Tak, jesteś moim kochaniem. Proszę, zgaś tę lampę.
- Ach, twoja skóra ma smak lodów ze świeżych,
dojrzałych brzoskwiń - nie słyszał jej, mówił do niej cicho i
pieścił jej kark, ramiona i szyję, pokrywając je pocałunkami i
lekko muskając palcami.
I chociaż więził ją w uścisku, odwróciła się i byłaby się
mu wyrwała, ale przygarnął ją ponownie i trzymał mocno,
pewnie.
- Zgaś lampę - powtórzyła błagalnie, z rozpaczą,
odwrócona do niego plecami. Szerokie dłonie nakryły jej
brzuch, poruszał nimi tak, że bluzka wyśliznęła się jej ze
spodni.
- Teraz?... Czy to takie ważne? - sennie szepnął jej w
ucho.
Śmiało, ale i ostrożnie opuścił palce, niżej i niżej, aż
zatrzymały się na miękkiej poduszeczce pomiędzy udami.
Nacisnął na nią lekko, zmuszając ją w ten sposób do cofnięcia
się o krok. Stała teraz z pośladkami wciśniętymi w jego biodra
i czuła przez nie wyraźnie każdy ząbek suwaka jego dżinsów.
- Tak. Błagam - jęknęła cicho.
Puścił ją natychmiast. Odwróciła się i oparła rękę na stole
nie patrząc, jak przechodzi przez pokój. Zamknęła oczy.
Kiedy je otwarła było już ciemno i w tej ciemności usłyszała
szelest, ściągał z siebie koszulę. Sięgnęła do guzików swojej
bluzki, ale ręce trzęsły się, nie mogła sobie poradzić.
Wiedziała, że do niej podchodzi. Odwróciła się i przytuliła do
ciepłej, miękko owłosionej piersi. Poczuła w sobie słodki
płomień, coś w niej wezbrało, kiedy pod naporem jego uda
rozchyliła nogi, a potem je na nim zacisnęła.
- Na... nareszcie - wyszeptała, skłaniając głowę na jego
ramię.
- Tak, tak - mruczał, wodząc ustami po jej wilgotnej
skórze.
Odnalazł jej usta i całował ją długo, namiętnie, lekko trąc
kciukiem jej policzek. Jego ręce wodziły bezradnie po jej
bluzce. - Jak ja cię z tego wyłuskam? - powiedział cicho,
jakby się martwił trudnością nie do pokonania. Odwróciła się
znowu, ściągnęła koszulkę przez głowę i upuściła na ziemię,
w jednej chwili poczuła jego ręce na biodrach. Tulił ją do
siebie - miękką, tak, jak on był twardy. Gęsty puch na jego
torsie łaskotał jej duże, ślepe piersi. Jego ręce zsunęły się w
dół, po jej plecach.
- Oooch! - zburzył jedyną, samotną barykadę, która ich
dzieliła. - Czuję cię... cudownie. Czekałem na ciebie całe moje
życie - zsunął jej majtki, uwolniła się od nich łatwo, zrzucając
też sandały.
Nie powinna tego robić, było przeciw temu sto powodów.
Ale oszalała z namiętności. Nic i nikt się już nie liczył oprócz
Dana. Nikt nigdy tak jej nie całował i nie pieścił. Nikt nigdy
nie rozbudził w niej tej ukrytej pasji, potrafił to tylko on. Nie,
to nie powinno się wydarzyć. Ale przecież się wydarzyło i
była szczęśliwa. W dobrej, chroniącej ją ciemności mocno
objęła jego głowę. Całował jej usta, łaskotał je językiem,
rozwierał wargi i wchodził pomiędzy nie zachwycająco
głęboko. Jęczał ze szczęścia prosto w jej usta, mocno tulił ją,
obejmując ręką jej plecy, drugą przyciskał jej biodra tak, że
czuła na udach gorący i twardy dotyk mężczyzny.
- Kochanie, czy nie będzie cię bolało, jeśli cię podniosę? -
jego szept był gorący w ciemności, słowa czuła wprost,
wilgotnymi ustami raczej, niż słyszała. Pomyślała, że
smakował jak słodki napar z mięty.
- Nie - powiedziała miękko. - Jesteś pierwszy, który mnie
podnosi od czasu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką.
Nachylił się i ujął ją pod kolana. Oburącz objęła go za
szyję, podniósł ją, a ona gładziła napięte muskuły na jego
piersi, plecach. To była jedna z najpiękniejszych chwil w jej
życiu. Trzymał ją czule i kołysał, jakby była małym
dzieckiem, ale pocałunki, którymi obsypywał jej ramiona były
gorącymi, namiętnymi pocałunkami mężczyzny, który pożąda
kobiety. Przeniósł ją przez pokój i usiadł na brzegu łóżka, a
potem obrócił się i ułożył ją na pościeli i sam zaraz położył się
przy niej. Ani na chwilę nie wypuszczał jej z ramion, nie
mogłaby uciec, nawet gdyby chciała.
- Chciałbym, żeby nasz pierwszy raz był słodki aż do bólu
- powiedział cicho i miękko. Pieścił ją, nieprzytomnie wodząc
rękami po jej ramionach i biodrach, szeptał jej słowa
miłości, których znaczenie nie docierało do niej, kiedy
całował jej szyję i piersi, chowając głowę pod jej ramię.
Płonęło w niej potężne, głodne pożądanie. Podsycał je każdym
swoim ruchem, z rozmysłem prowadząc ją w żar coraz
większy, spalający. Władał teraz każdym, najmniejszym
nawet skrawkiem jej skóry, sprawiając, że gorąco pragnęła
dzielić z nim swą intymność w całkowitym, bezgranicznym
oddaniu. Jego oddech stał się płytki i głośniejszy, drżał cały i
w zachwycie zdała sobie sprawę, że od trawiącego ich ognia
nie ma już dla niego ucieczki.
- Chodź! Chodź! - szeptał w niecierpliwej gorączce.
Czule i śmiało poprowadziła go ręką. Jęknął ciężko, kiedy
tylko go dotknęła, aż się przestraszyła. W słodkich
konwulsjach wił się obok niej i drżał gwałtownie. Łasił się i
panował, to z lekka się o nią ocierając, to znów napierając na
nią silnie. Mruczał jak kot i jak niedźwiedź, gdy zgiętą w
kolanie nogę oparła na jego udzie, a potem wyprostowała ją,
wgarniając w siebie jego lędźwie.
- Nie, och!, nie chcę ci spra!... bó!... - w okamgnieniu
zagarnął ją pod siebie i wypełnił ją bez reszty. To uczucie było
tak boleśnie intensywne, że głośno krzyknęła jego imię.
Uosabiało moc i władczość, gdy jej było oddaniem i
uległością, i miękkością, przydaną sprężystym ruchom lwa.
Jęcząc z rozkoszy wygięła się w łuk i chciwie wzięła resztę
tego, co pozostało do wzięcia.
Oparł się na łokciach, a ona objęła go za szyję. Byli razem
potężną, wznoszącą się fugą, ich namiętność stała się
szaleństwem,
rozpaczliwym
dążeniem
i
trwogą
niecierpliwości. Dusił ją swymi kolosalnymi biodrami,
trzepotała się pod nim, spragniona, oczekująca. Przywarła do
niego ciasno, nie dbając o swe niedawne okaleczenia,
skupiona wyłącznie na twardym, bezlitosnym, gęstniejącym
rytmie,
wiodącym
ich
oboje
do
niebiańskiego,
spazmatycznego triumfu.
Długo wracała do rzeczywistości, ściskała jeszcze jego
twarde pośladki, a potem gładziła jego włosy, gdy wtulił
głowę w jej ramiona. Ciągle jeszcze czuła go głęboko, lecz
gwałtowna rozkosz, która ją rozdarła, cichła już. Teraz gorąco
pragnęła jedynie przytulić go i kołysać. Przycisnęła swe usta
do jego policzka. Serce biło mu jeszcze szybko, potężnie, gdy
przełożył swą nogę przez jej udo i obrócił się na plecy,
pociągając ją na siebie.
Leżeli przytuleni policzkami, jej miękki brzuch znów
stykał się z twardym, sklepionym brzuchem Dana, ale teraz
już inaczej. Sennie i bez pośpiechu wodził dłońmi po jej
plecach, biodrach, pośladkach. Potem przez długą, długą
chwilę leżeli bez ruchu. Obrócił się znowu i ułożył ją na
plecach. Sięgnął ręką do jej piersi, a ona także wyciągnęła
swoją i przycisnęła jego dłoń do miękkiej, rozkwitającej w
tym jego cieple, sutki. Drżała, gdy jej wargi szukały jego ust.
Całował ją długo i namiętnie, jakby to był ich pierwszy
pocałunek, jakby poza ich ustami nie istniał dla nich świat,
jakby poza całowaniem nie mogli już niczego więcej mieć.
Sennie i łagodnie ssał jej wargi, gdy jego palce, we właściwy
sobie sposób, przenosiły to dziecięce cmoktanie na ciemną
brodawkę jej piersi. Opuścił rękę na jej brzuch, płaski i
miękki, gdy naciskał go palcami, a potem jeszcze dalej, aż
zaplątały się w jedwabistym, kędzierzawym, wilgotnym
puchu.
- Czy... czy jesteś blondynką...?
- Tak - jej szept był cichy, gorący. Objął jej biodra i wtulił
je ciasno w swe uda, a potem, jak lunatyk, wrócił do jej piersi,
skubiąc ją i unosząc, aż wezbrała ku jego ustom. Językiem i
wargami naciskał jej różowy pyszczek, zrazu delikatnie, a
potem coraz to gwałtowniej. W miarę jak próbował
rozmaitych gam, wprowadzał całe jej ciało w drżenie coraz
wyższe, poczęte ze strun najgłębszych, najdelikatniejszych.
Niósł jej rzadką, drogocenną rozkosz. Podniósł głowę i ujął
dorodną, dojrzałą truskawkę sutki w dwa palce, jak czynią to
kobiety karmiące i tarł nią delikatnie o swą twardą, męską
sutkę i owłosioną pierś.
- Kochana, och, jesteś dla mnie nieprawdopodobnie
słodka. Chcę, żebyś czuła wszystko, wszystko...
- Jeśli... jeśli jeszcze coś... to chyba wybuchnę! Podniósł
jej nabrzmiałą pierś, ważąc ją w dłoni.
- Dziewczyno, ty mnie chyba zaczarowałaś. - Znów
schylił się ku niej i ostrożnie kąsał brodawkę, ssąc ją i ciągnąc,
i ocierając językiem.
Sprężyła się jak kotka i wzięła go na siebie. Poruszał się
wolniej niż ich oddechy, mnożąc ich wspólną rozkosz,
smakując każdą jej chwilę. Obejmowała jego szyję,
obejmowała jego lędźwie, cała była wytężonym, skupionym
ku wnętrzu, odczuwaniem. Zatrzymał się na moment, a ona,
nie wiedząc, kręciła spragniona biodrami. - Oooch! -
westchnął rozpaczliwie, jej aktywność zaskoczyła go i teraz
już nie było odwrotu, w szaleństwie, w jakimś dzikim
zapamiętaniu napierał na nią z całej siły, gwałtownie,
potężnie, jak lawina schodząca z gór, a ona była razem z nim,
w huku, łoskocie, wyciu, w długim, nieskończenie długim
spazmie życia.
Leżeli spleceni, obejmując się ramionami. Wolno, jakby
we śnie zgięła łokieć i głaskała go czule po głowie.
Wypełniało ją jakieś dziwne poczucie wewnętrznej siły. Ten
wielki mężczyzna drżał w jej ramionach tak samo, jak ona
drżała w jego. Jego oddech powoli się uspokajał, odwrócił się
i na wznak położył przy niej. Przygarnął ją do siebie, a ręką
podciągnął jej udo, by położyła je na jego kolanach.
Odpoczywali w ciszy, leciutko, jakby w roztargnieniu gładził
delikatną skórę jej pośladków.
Pocałował ją w czoło. - Kiedyś musiałaś być czarodziejką,
wiesz?
- Raczej wiedźmą.
Przykrył ich kocem. - Śpijmy, kochana. Muszę jutro
odwalić kupę roboty.
- A ja muszę naprząc wełny na twoją koszulę. Nie
wiedziała, czy słyszał. Zasnął natychmiast.
Obudziła się, gdy było jeszcze ciemno. Wyswobodziła się
z jego ramion i wolno, ostrożnie wstała z łóżka. W ciemności
poruszała się niepewnie, ale w końcu dotarła do łazienki.
Zamknęła drzwi - i zapaliła światło. Stała przez chwilę z
oczami mocno zaciśniętymi, żeby się przyzwyczaić do ostrego
światła, a potem odwróciła się i spojrzała w lustro. Prawie
krzyknęła. Rozczochrane włosy odkrywały całe czoło,
policzek i ucho, w suchym, elektrycznym świetle jej blizny
szczególnie ostro rzucały się w oczy. Drżała ze strachu, ale
zmusiła się, by spojrzeć w dół, na swe uda, brzuch i
pokaleczoną pierś. Łzy napłynęły jej do oczu.
Szybko odsunęła się od lustra, wzięła prysznic i przebrała
się w nocny bawełniany kaftanik z długimi rękawami i
wysokim kołnierzykiem. Judy kupiła go jej, kiedy jeszcze była
w szpitalu. Dopiero tak ubrana Casey poczuła się bezpiecznie.
Znów zerknęła w lustro i ułożyła włosy, zsuwając je na czoło.
Pomyślała, że dzięki tym zabiegom zdołała ukryć
przynajmniej część swej brzydoty.
Zgasiła światło i chwilę stała w ciemnościach, potem
otworzyła drzwi. Przyćmione światło lampki nocnej
zaskoczyło ją. Zawahała się, stojąc na progu pokoju i ruszyła
w stronę łóżka.
Dan leżał na wznak z rękami pod głową i przyglądał się
jej. Biodra miał ledwie przysłonięte rogiem koca i nie mogła
się powstrzymać, żeby przez chwilę nie popatrzeć na jego
pięknie rzeźbiony brzuch i pępek.
Ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem podeszła do łóżka.
Nie mogła teraz oderwać od niego wzroku. Policzki i brodę
obsypał mu świeży zarost, wyszczuplający twarz. Na czole
sterczał niesforny, śmieszny kosmyk włosów, w silnie
zarysowanych ustach i szarych, głębokich oczach widziała
spokój i łagodność. Wdychała jego ostry, męski zapach, na
który nakładały się inne jeszcze tony: ciemny, gęsty męskiego
toniku oraz zachwycający, zmysłowy zapach ich niedawnej
miłości.
- Myślałam, że śpisz.
- Nie mogę spać, jeśli cię przy mnie nie ma.
- Aa! - syknęła bezgłośnie, teraz dopiero poczuła ból i
pieczenie podrażnionej skóry. Jednocześnie zapragnęła, by
znów wziął ją w ramiona. Uśmiechnął się do niej tym swoim
niepowtarzalnym, ciepłym uśmiechem, jej ciało lgnęło do
niego bezwiednie, wyciągnął rękę i przysunął ją do siebie
miękko.
- Czemu wstałaś i założyłaś to? - pociągnął żartobliwie za
rękaw jej nocnej koszulki. - Wstydzisz się, moja Ginevro?
- A już myślałam, że zapomniałeś o Okrągłym Stole i że
jestem teraz twoim kochaniem! Klementyną - ocierała się o
niego, jak łasząca się kotka.
- O tak, ta koszulka jest tak śmieszna, że wygląda jak strój
Klementyny. Jeśli już koniecznie musisz w nocy mieć coś na
sobie, to kupię ci jakąś przyzwoitą, ale najbardziej lubię, kiedy
nie dzieli nas nic. - Przesunął jej ręką po piersi, syknęła z bólu.
- Kochanie, przecież to nie ta...? - zmarszczył brwi. -
Przepraszam, jestem taki niezręczny. Ale to dlatego, że stale
mnie podniecasz. Jesteś tak pociągająca, że aż mi tchu braknie
w piersi - ustami musnął koniuszek jej nosa. - Pamiętasz...?
Mówiłaś mi: nareszcie.
- Tak, bo sporo upłynęło od... - Postanowiła mu wszystko
powiedzieć. - Miałam osiemnaście lat, kiedy zakochałam się
po raz pierwszy. Ale zerwałam to, bo przekonałam się, że
bujam w obłokach, jak kiedyś moja matka.. A pięć lat temu...
przydarzyła mi się przygoda, właściwie tylko jeden wieczór...
Skutek był taki, że wolałam raczej żyć w celibacie, niż musieć
przez to przechodzić.
W czasie długiej ciszy, jaka teraz zapadła, Casey
zastanawiała się, czy przypadkiem nie powiedziała mu za
dużo. Podniósł rękę, położył ją na jej ramieniu ciężko i
niezdarnie zawadzając przy tym palcami o rękaw jej koszuli.
Pomyślała wtedy, że to do niego nie pasuje. Ale po chwili
zrozumiała ten gest niezgrabny, dziecięcy. To było tak, jakby
na całym szerokim świecie tylko ich dwoje, samotnych,
spotkało się. Milczała. W końcu, jakby do tego zmuszony, ujął
ją pod brodę i popatrzył prosto w oczy.
- A czy dzisiejsza noc potwierdziła twoje rozczarowanie?
- Wiedziała, że w napięciu oczekiwał jej odpowiedzi. Miłość i
czułość wezbrały w niej w jednej chwili. Uniosła dłoń do jego
policzka i pogłaskała go. Nie mogła wykrztusić ani słowa. Z
wszystkich znanych jej ludzi Dan był dla niej najbardziej
otwarty, najbardziej szczery. Nie było w nim nic z udawania
czy pretensji. Od samego początku mówił jej; że chce ją bliżej
poznać. Ale czy wiedział, że ona tak beznadziejnie się w nim
zakocha? Och, gdyby się spotkali przed tym wypadkiem! Co
będzie, kiedy on w końcu zobaczy ją nagą, zobaczy to jej
szkaradne ciało? Wiedziała, że nie zniesie tego, jeśli on zmieni
zdanie i odwróci się od niej. Teraz może myśli, że ją kocha,
ale później...
- Dan. - Powiedziała sobie, że nie wolno jej płakać. -
Kochanie moje, to były najcudowniejsze chwile w moim życiu
- wilgotne płatki jej warg musnęły mu brwi, zamknęły
delikatnie powieki, zsunęły się na policzek, na koniuszek jego
nosa i w końcu gorąco, słodko dotknęły jego ust.
Przebiegło ją drżenie, rozkoszny, subtelny prąd, biorący
początek z niewiadomych głębin i rozchodzący się po całym
ciele stopniowo, coraz szerzej i intensywniej. Nie znała dotąd
tego uczucia: radości dawania, radości niesienia szczęścia,
pragnienia czynienia miłości i dobra. Nikomu przed nim nie
udało się stopić tego lodu, który nosiła w sercu, by ochronić je
przed bólem.
Leżał cicho w jej ramionach. Zdało się jej, że to on teraz
lgnie do niej, że w niej pragnie znaleźć siłę i spokój.
Opiekuńczość, niemal macierzyńska, potężną falą wypełniła ją
po brzegi, przyciągnęła jego głowę do swych piersi i odsunęła
włosy, opadające mu na oczy. Mogłaby tak leżeć z nim do
końca świata. Nic nie mówili. Pieściła go dalej, było to tak
naturalne, że aż wstydziła się przestać.
- Chyba powinniśmy jutro ruszyć się stąd do domu -
powiedział cicho. - Muszę wracać do kieratu. Nie masz
wrażenia, że dość już się byczyliśmy? Pojedziemy do ciebie i
zabierzemy wszystko, co będziesz chciała.
- Nie powiedziałam, że jadę z tobą do Bend. Mam swoje
plany na następne pół roku. Teraz, kiedy Judy wynajęła mój
pokój, będę mogła znaleźć sobie jakiś kąt.
- Ale ona nie wynajęła go, kochanie. Zapłaciłem czynsz
za sześć miesięcy. Będziesz mi mogła to zwrócić pomagając
w domu, w Bend.
Usiłowała mu się wyrwać, by móc na niego spojrzeć, ale
trzymał ją mocno w ramionach.
- To czemu mi powiedziałeś, że już jest wynajęte? -
spytała prawie ze złością.
- Nic takiego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że jest
ktoś, kto się nim zaopiekował. Nic nie wspominałem o
wynajęciu, ale jeśli chcesz myśleć, że jest wynajęty, to proszę
bardzo. Jest wynajęty - mówił zdecydowanym, jasnym tonem.
- Doskonale wiem co czuję i czego chcę. Chcę się z tobą
ożenić i przeżyć resztę swych dni przy tobie. Ale nie będę cię
do niczego przymuszał. Chcę, żebyś była absolutnie pewna że
i ty tego chcesz, kiedy będziemy sobie ślubowali. Więc staram
się zrobić wszystko, żebyśmy mieli dość czasu na wzajemne
poznanie. Proszę cię tylko, żebyś pojechała ze mną do Bend,
poznała moją rodzinę, nasze życie i zwyczaje. Potem
zdecydujesz, czy chcesz się ze mną związać. Czy naprawdę
proszę aż o tak wiele?
Z oczu Casey spłynęły dwie wielkie łzy.
- Czemu jesteś taki? Czemu jesteś taki słodki i dobry dla
mnie, a ja taka niewdzięczna? To nie jest fair, Dan, ty dajesz
mi wszystko, a ja nie mogę ci ofiarować nic! Nigdy nie
miałam rodziny, od której mogłabym nauczyć się, czym jest
małżeństwo. Wszystko, co było moim udziałem, to była
kiepska komedia, farsa. Nawet... nawet nie jestem, nie mogę
być już atrakcyjna!
- Ale masz coś, za co bez wahania oddałbym wszystko
inne. Masz siebie, Casey. Dumną, niezależną, inteligentną, i,
jak się powoli dowiaduję, zmysłową, gorącą... I nawet -
widziała, że się uśmiechnął - zaczynasz już wierzyć, że kiedyś
już byliśmy razem. Jakże więc mam nie kochać mojej
Ginevry, mojej Kleopatry, mojej Klementyny?
- A co z Lucrezią Borgią? Uścisnął ją.
- Nawet mojej Lucrezii Borgii, księżnej Ferrary, która
otruła mnie winem.
- Och, Dan. To nie może trwać, wiesz przecież.
- Kochanie. To trwa od tysięcy lat. I będzie jeszcze trwać
następne czterdzieści, albo i pięćdziesiąt.
Rozdział 8
Casey zjechała z podjazdu stacji benzynowej na
autostradę. Zerknęła w tylne lusterko sprawdzając czy wielki,
niebieski samochód jedzie za nią. Powinna się była cieszyć, że
Dan jest tam, w tyle, tymczasem czuła się tak, jakby siedziała
w wagoniku kolejki linowej, unieruchomionej pomiędzy
stacjami. Zaniósł bagaże do jej samochodu, zamknął domek i
odniósł klucze właścicielom. Poinstruował chłopaka na stacji
benzynowej jak ma umyć szybę w jej samochodzie i
sprawdzić olej. A kiedy próbowała zapłacić za benzynę,
wetknął człowiekowi w niebieskim kombinezonie kartę
kredytową i ten zignorował Casey.
Powinna być mu wdzięczna, że tak ją we wszystkim
wyręczał. Ale w świetle dnia wszystkie niedawne wypadki
nabrały innego, niezbyt rzeczywistego, wymiaru. Troszczy się
o nią, to prawdą, ale kiedy ze sobą zerwą, co niewątpliwie
wkrótce nastąpi, tym trudniej będzie jej poradzić sobie w
życiu. Najbardziej jednak przerażało ją odkrycie, jakiego
dokonała ostatniej nocy: że ma w sobie wielką zdolność i
jeszcze większą potrzebę miłości zmysłowej. Kiedy jej
poprzednie doświadczenia w tej dziedzinie okazały się
niewypałem, uznała, że jest kobietą o bardzo niewielkich
potrzebach seksualnych, kto wie, może nawet oziębłą. Czy
dawna Casey tak żywo reagowałaby pod palcami Dana,
wyzbyta całkowicie wstydu, obaw, zahamowań? Tak łatwo to,
co jeszcze do niedawna starała się w sobie tłumić, stało się w
jej życiu bardzo ważne. O Boże, czy to jest to, co nazywa się
miłość? Czy to jest to samo uczucie, jakie jej matka żywiła do
Eddiego? Bo jeśli tak, to wiedziała już, jakie będą skutki tej
niepohamowanej skłonności.
Wtedy, leżąc koło Dana, pochopnie zgodziła się pojechać
z nim. To nie było zbyt mądre. Nie tylko ze względu na jej
ręce czy pokaleczoną twarz, ale dlatego, że sama pchała się w
potrzask. To może ją załamać. Teraz już sama na siebie była
zła. Głupia, och, jaka głupia! Nie będzie w stanie udźwignąć
tak wielkiego ciężaru.
Na przedmieściach Portland skręciła na podjazd baru
szy6kiej obsługi drive - in, a Dan zaparkował obok jej
samochodu. Pochyliła się i otworzyła mu drzwi od środka.
Milczała, od czasu do czasu jedynie wzdychając.
- Co się stało? Prowadzenie cię męczy?
- Męczy i... jestem głodna... ale to nie dlatego się
zatrzymałam. Słuchaj, ja po prostu nie mogę jechać z tobą do
Bend.
- Kochanie, na pewno jeszcze to przemyślisz i zmienisz
zdanie. Zjedzmy coś. Wrócimy do tego później. - Wysiadł z
wozu i zatrzasnął drzwi.
Serce w jej piersi waliło jak młot. On też mógłby jej
powiedzieć, że chce to jeszcze przemyśleć. No i co? Czy
naprawdę do tego dążyła?
Usiadła przy stoliku pod daszkiem, gdy tymczasem Dan
poszedł złożyć zamówienie. Zaraz też przyniósł tacę z trzema
hamburgerami, dwiema dużymi porcjami frytek i dwoma
napojami. Postawił to wszystko na stole i usiadł naprzeciw
niej.
- To nam poprawi humor, zobaczysz.
Uśmiechał się tak serdecznie, tak ciepło, że mogłaby
patrzeć na niego wiecznie. Ocknęła się i, zażenowana, zabrała
się do jedzenia. Zbyt pośpiesznie, bo zaraz się zadławiła.
Popijała bułkę małymi łyczkami rozglądając się dookoła,
głównie po to, żeby nie patrzeć na Dana. Kilka stolików dalej
gapiła się na nich jakaś wymalowana laleczka. Przyjrzała się
Casey, przeniosła wzrok na Dana i nachyliła się, szepcząc, do
drugiej kobiety, siedzącej obok, Teraz już obie gapiły się na
nią. Casey po raz pierwszy od wielu lat zmieszała się pod
spojrzeniem kobiety. Odwracała oczy tylko po to, by po
chwili, jak zaczarowana, znów wrócić wzrokiem do tamtego
stolika. Dziewczyna podniosła pytająco brwi. Bezczelnie i
ostentacyjnie oglądała Casey od stóp do głów, znacząco
zatrzymując wzrok na szalu osłaniającym jej policzek i
trzęsącej się, pokrytej bliznami ręce, w której trzymała kubek.
Głuchy ból trawił Casey od wewnątrz. Oto, czego mogła
się spodziewać, kiedy pokazywała się z Danem. Postawiła
kubek i wyciągnęła ku niemu rękę, uśmiechając się z
wysiłkiem. Nakrył jej dłoń swoją wielką łapą, ale uśmiechu
nie odwzajemnił.
- Coś się stało, kochanie?
- Popatrz tam, te dziewczyny mrugają do ciebie. Może je
znasz?
- Co, tam, te kędzierzawe brunetki? - Kiwnęła głową. -
Nie, nie znam żadnej. Nie przejmuj się nimi. To tylko dwie
odstawione flądry. No, kończmy już. Trzeba jechać - jego
oczy śmiały się do niej.
Casey zapomniała o kobietach gapiących się na nią, o
swym postanowieniu pozostania niezależną, o wszystkim.
Patrzyła tylko w te ciemne, pogodne oczy. Ale cóż, potem,
kiedy już jechali do domu swymi samochodami, jej zły nastrój
powrócił. Siedziała za kierownicą i próbowała wymyślić coś,
co mogłoby być argumentem przeciw podróży do Bend.
Dojechali. Dan zaparkował swój wóz tuż za jej i razem
weszli do środka. Miał dorobiony klucz i teraz na pamięć
otworzył nim drzwi. Jakby tu mieszkał - pomyślała.
Właściwie to mógł, skoro płacił czynsz.
- A teraz hop pod prysznic, a potem coś wygodnego na
grzbiet - powiedział, zdejmując jej z głowy szal. - Ja muszę
jeszcze zadzwonić. Zawołaj mnie, przyjdę ci umyć plecy. -
Klepnął ją poufale w pośladek.
To był błąd. Wściekła się. Fuknęła gniewnie i zniknęła w
łazience. Była zła, bo zdawała sobie sprawę, że wystarczy,
żeby tylko ją dotknął czy od niechcenia popieścił, a ona już
miękła i topiła się, jak porcja lodów na słońcu. Zamknęła
drzwi i zasunęła zasuwkę, jak nigdy chyba przedtem
zdecydowana skończyć z tym, bo inaczej on gotów zmienić ją
w trzęsącą się galaretę!
Puściła wodę na głowę, ale nie przyniosło to ulgi. Stała
pod prysznicem i wściekała się. A więc dobrze. Zbierze włosy
w koński ogon. Założy na siebie tę głęboko wydekoltowaną
sukienkę bez rękawów, którą uszyła zeszłego lata... I do tego
jeszcze kolczyk na swoje jedyne zdrowe ucho. Niech sobie
dokładnie obejrzy jej blizny. Na Boga! - musiałby chyba być z
drewna, gdyby go to nie odstraszyło. Wczoraj zachowała się
jak wygłodzona siksa. Czy jego piorunująca męskość
poruszyła w niej naprawdę głębokie struny? Czy może raczej
ten romans możliwy był tylko dlatego, że chodziła, latami
erotycznie wygłodzona, spragniona miłości i bycia pożądaną?
Dał jej trochę tego, co było dla niej zakazane, a ona łapczywie
się na to rzuciła, ot co.
O Boże, ależ ja jestem głupia! - szepnęła do siebie
wycierając włosy. Przyznaj się Casey, ty idiotko, że raczej na
miejscu padniesz trupem, niż się mu pokażesz w plażowej
sukience i włosami zebranymi do tyłu!
W końcu, w welurowych spodniach i bluzce, weszła do
pokoju zadowolona jednak, że wygląda najlepiej, jak tylko
może. To zadowolenie z siebie było jej bardzo potrzebne. Dan
zrobił już tymczasem kawę, postawił dzbanek i filiżanki na
małym stoliku przy kanapie.
- Mmm, wyglądasz bardzo apetycznie. Uniosła brwi.
- Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie miałam apetytu na
suszone śliwki. - Roześmiał się biorąc jej sarkazm za
usprawiedliwienie. Postanowiła, że najlepszą dla niej obroną
będzie atak, niech tym razem to on się broni. Wzięła filiżankę,
którą jej podał, ale usiadła nie przy nim a na fotelu, opierając
nogi na podnóżku. To bardziej jeszcze podkreślało dystans
pomiędzy nimi. - Posłuchaj mnie. Nie pojadę z tobą do Bend.
I zaraz dam ci czek na sumę, jaką zapłaciłeś za mieszkanie -
mówiła spokojnie, rzeczowo, dumna ze swego opanowania.
- Czego ty się boisz? - schylił się i zdjął buty, a potem
wyciągnął przed siebie nogi w geście swobodnym i
niedbałym.
- Niczego się nie boję. Dlaczego miałabym się bać? Po
prostu jestem zadowolona z takiego życia, jakie prowadzę. -
Odstawiła filiżankę na stół, żeby nie widział, jak trzęsą się jej
ręce.
- Owszem, boisz się. Boisz się z kimkolwiek związać.
Boisz się małżeństwa. Boisz się, że nie potrafisz mu sprostać.
- Nieprawda! - powiedziała zapalczywie. - Nie chcę tylko
żadnej połowiczności. Wierność małżeńska nie jest możliwa
dzisiaj, w czasach seksualnej swobody, a ja nie chcę
małżeństwa, które nie byłoby pełne!
- Zgoda. Ale przecież kobieta i mężczyzna poślubieni
sobie mogą być długo szczęśliwi, pod warunkiem, że oboje
chcą być małżeństwem. Ono samo nie musi oznaczać braku
wzajemnej wierności - mówił to pewnie, niemal wyzywająco.
- Na jakim świecie ty żyjesz!? Wszystkie badania
społeczne dowodzą, że mężowie i żony coraz częściej
zmieniają partnerów. Dwie trzecie żonatych mężczyzn bierze
sobie kochanki. I może to idiotyczne, że ludzie w ogóle się
pobierają.
Roześmiał się.
- A czy ty masz zamiar żyć ze mną grzesząc?
- Ja w ogóle nie chcę z tobą żyć - parsknęła. - Właśnie
próbuję ci wyjaśnić, dlaczego nie chcę, żeby nasz związek
trwał.
- Myślisz, że cię porzucę, jak Ed Farrow porzucił twoją
matkę - nie śmiał się już. - Wiesz, Casey, najgorsze są te
blizny, których nie widać.
- Co, myślisz że to ojciec zdeformował mój obraz
małżeństwa?
- Oczywiście - powiedział łagodnie.
- Może. Ale nauczyłam się jednego - polegać można tylko
na sobie. Bo jeśli się sobie sprawi zawód, to nie można zań
winić nikogo innego. - Była wzburzona. Gdzie się podziała jej
jasna, logiczna argumentacja, którą sobie ułożyła siedząc w
samochodzie?
- Cóż, mogę ci tylko powiedzieć, że chętnie podejmę
ryzyko, moja Klementyno. W końcu nie oświadczałem ci się...
jeszcze.
Prawie zaparło jej dech z wrażenia. Czuła, że krew uderza
jej do głowy. Spojrzała na niego. Uśmiechał się szatańsko,
jakże chciałaby mieć odwagę, by mu chlusnąć kawą w twarz.
Nagle usiadła prosto, podciągając nogi.
- Mówisz o badaniach społecznych, proszę bardzo.
Większość małżeństw rozlatuje się z powodu... nudy. Żony
nudzą się ze swoimi mężami i na odwrót. Ale nam się to nie
zdarzy. Zawsze możemy wrócić do naszego wozu z płócienną
budą, albo do przejażdżek po Nilu.
Zacisnęła usta i nie powiedziała nic. Przez długą chwilę
milczeli. Spojrzała na niego, a on puścił do niej oko. Nie
mogła się powstrzymać od śmiechu.
- Daj spokój, Dan, przecież to poważna rozmowa!
- A pewnie - stał przed nią i wyciągał ją z fotela. - Tak
poważna, że aż się zmęczyłem i muszę się zdrzemnąć.
Ostatniej nocy prawie nie spałem, wiesz, że to twoja wina. -
Opadł na kanapę, pociągając ją za sobą. - Pośpimy troszkę i
zaraz znowu sobie poważnie porozmawiamy - przytulił ją do
siebie. - Tak nie boli cię ucho? Nie? No to śpimy - zarządził
żartobliwie i wtulił się w jej włosy.
Nie opierała się, kiedy ją ciągnął. Była rzeczywiście
znużona, a być obejmowaną było tak przyjemnie... Jej
pośladki przyciskały się do jego bioder, czuła odcisk jego
kolan na swych nogach. Serce biło mu równo, spokojnie i po
raz setny wspominała mglistą noc, w której ten mężczyzna
pojawił się w jej życiu.
Po kolacji Casey, pewna że Dan natychmiast się temu
sprzeciwi, wyjęła swoje przybory do szycia. Przenośna
maszyna, duże pudło materiałów, które kupowała od czasu do
czasu przy różnych okazjach, szablony wykrojów, wszystko to
nie zajmowało mało miejsca. Ale on tylko zerknął na maszynę
i drobiazgi, a pudło nawet go zainteresowało. Wyciągnął z
niego sztukę materiału w czerwone i błękitne pasy i przyłożył
sobie do piersi.
- Czy z tego mogłaby być koszula?
- O Jezu, nie! - zaśmiała się serdecznie. Zabrała mu
materiał i odłożyła do pudła. - Wyglądałbyś w tym jak
chłopak z rodeo.
- Tak? - usiadł na podłodze. - A z czego tutaj mogłabyś
mi uszyć koszulę?
- Nie żartujesz? Nosiłbyś koszulę mojej roboty?
- Przecież ci mówiłem. Czemu ty nigdy mi nie wierzysz?
- złapał ją za rękę i ściągnął na dywan. - Zanim załaduję te
twoje graty do wozu nabawię się pewnie przepukliny. Ale
zaryzykuję - w zamian za koszulę i... buziaka.
Nachylił się nad nią, przytrzymując jej nadgarstki. Chciała
uwolnić rękę, żeby poprawić rozsypujące się na wszystkie
strony włosy, ale nie puszczał jej. Więc odwróciła głowę.
- Boże, już od wieków nie całowałem mojej Ginevry -
powiedział. - Nie liczę tych kilku prztyczków, które mi dałaś.
- Całował ją długo, gorąco. - Och, wszystko w tobie mnie
podnieca. Ta górna warga - liznął ją językiem. - Ta mała
zmarszczka obok ust. Twoje rzęsy, piękne. A tutaj, w kącikach
oczu, zaczynają ci się robić zmarszczki od śmiechu - ucałował
jej powieki. - Będziesz coraz piękniejsza wraz z upływem lat,
wiesz?
- Tylko mi nie...
- Cicho. Wiem, że mam ci nie mówić że jesteś piękna.
Ale jesteś, ty jesteś, piękna, moja Ginevro, Kleopatro,
Klementyno! Chodź, obejmij swego pana i władcę - podniósł
jej ręce.
- Co, objąć cię?! Doprowadzasz mnie do szału, sprawiasz
mi same kłopoty, jesteś prawdziwym egoistą! A w dodatku
ciągle mnie łachoczesz tymi swoimi kudłami i drapiesz
zarostem - sięgnęła mu pod koszulę i szarpnęła za włosy, a
kiedy krzyknął uwolniła się i przeturlała po dywanie. Zaryczał
jak ranny bawół i rzucił się na nią. Sczepieni ze sobą potoczyli
się po podłodze. Śmiała się perliście, nie wierząc własnym
uszom. O, jak cudownie było tak z nim baraszkować, jakby
byli dwojgiem nastolatków! Potoczyli się pod kanapę. Ściskał
ją ramionami i nogami jak w klatce, zaśmiewali się oboje.
- Czekaj no, nauczę ja cię szacunku dla twojego pana! -
groźnie zmarszczył brwi. - Oczywiście, jeśli jeszcze będę miał
siłę. Bo najpierw będę się z tobą dziko kochał - wydał z siebie
głuchy, przeciągły pomruk jak żbik, nie mogła powstrzymać
śmiechu.
- Ostrzegam cię. Brałam lekcje ju - jitsu, a ty masz nie
osłonięty najczulszy punkt - rozśmieszył ją do łez, taką zrobił
zdumioną minę. Uniósł się na rękach, ale swoim najczulszym
punktem nadal przywierał do jej bioder. Patrzył gdzieś daleko,
poza jej oczami, udając zamyślenie.
- Co za zimna, okrutna kobieta. Nie, nie, nie mogę
uwierzyć, że zdolna byłaby zrobić mi krzywdę. Naprawdę,
więcej w niej Lucrezii Borgii niż Ginevry! - mówił do siebie. -
Ciągnie mnie za kudły na piersi, nazywa egoistą, mówi że ją
denerwuję...
Oburącz ścisnęła mu policzki.
- Ooo, biedny dzidziuś! Daj, pocałuję i już będzie dobrze.
- Nie, raz nie wystarczy - skarżył się.
- No to będzie więcej - otoczyła ramionami jego głowę i
przyciągnęła go do siebie. Zwinęła usta w trąbkę i cmoknęła
go kilka razy. Nie mogła więcej. Wybuchnęła śmiechem.
Patrzył na nią z ukosa i kręcił głową. Nagle, ruchem
szybkim jak błyskawica, sięgnął do jej żeber i przejechał po
nich jak grabiami. Wzdrygnęła się i chciała go złapać za
nadgarstki, ale sprytnie bronił się i przygniatał ją do podłogi.
Aż się krztusiła ze śmiechu.
- Nie, nie, proszę, Dan! Mam straszne łachotki! Nie,
przestań! Prze... Bo inaczej dojdzie do...
- To go natychmiast przestraszyło.
- Co?
- No, narobisz szkód, ty brutalu! Teraz on wybuchnął
śmiechem.
- A co, mogłabyś...?
Zamknęła mu usta dłonią, uszczypnął ją w palec.
Przewrócił się na plecy, pociągając i ją.
Casey była tym wszystkim zachwycona, słowa nie
wystarczały, by wyrazić swe uczucia. Nigdy nie czuła się taka
lekka, taka swobodna, taka bliska drugiemu człowiekowi.
Kiedy ją na siebie zagarnął, a jego usta szukały jej warg,
powitała je wspaniale. Zamknęła oczy i z zachwytem
kosztowała słodkiej rozkoszy jego niespokojnych, błędnych
ust. Odpowiadała pieszczotą na pieszczotę, dawała tyle, ile
sama brała. Kiedy podniósł głowę, rozmarzona patrzyła mu
prosto w oczy.
- Chciałbym, żebyś już była moją żoną. Moim
kochaniem, moim skarbem - coś niezwykłego było w jego
głosie, oddychał szybciej. Czuła podobnie, ale kiedy sięgnął
ręką do jej bluzki podciągając ją nad piersi, złapała go za rękę.
- Proszę, nie - broniła się szeptem.
- Kochana... dlaczego? Przecież chcesz, żebym się z tobą
kochał, wiem to. Aż drżysz cała i serce ci wali.
- Nie, nie tutaj - szepnęła błagalnie.
- Czy zawsze musimy kochać się w łóżku i po ciemku? -
zapytał. Odwróciła twarz, ale zauważył, że jej oczy błyszczą
całe od łez.
- No, ale jeśli już moja pani chce tylko tak... Kochanie,
spójrz na mnie. Lubisz, jak cię kocham?
- Och, wiesz przecież, że tak! - powiedziała żarliwie i
miękko i zarzuciła mu ręce na szyję. Całowała jego ucho,
policzek, błądziła palcami wśród jego czarnych włosów.
- Zrobimy tak, jak chcesz. Moja kochana, zobaczysz,
razem przepędzimy tę twoją wstydliwość. - Wstał i trzymając
jej rękę, pociągnął ją ku sobie.
- Śpiąca?
- Nie, ale nie mogę się doczekać, żeby pójść już do łóżka.
- Mmmm... To najlepsza rzecz, jaką dziś słyszałem.
Deszcz zaczął lać, kiedy przejeżdżali przez przedmieścia
Portland. Casey cieszyła się teraz, że Dan nie pozwolił jej
prowadzić. W szarości dnia i w potokach gwałtownej ulewy
było coś groźnego, co przypominało jej tamtą mglistą noc na
autostradzie.
Dan puścił jedną ręką kierownicę i objął ją.
- Chodź do mnie, przytul się.
Przylgnęła do niego, wtulając się mu w ramię. Był
świetnym kierowcą, cały czas uważnie patrzył przed siebie.
- Lubię, gdy jesteś przy mnie - powiedział z prostotą. -
Może twój ojciec chciałby do nas wpaść?
- Wątpię. Dzwoniłam do niego, bo on lubi wiedzieć, gdzie
jestem i co robię. Eddie cierpi chyba teraz na kompleks winy -
po chwili dodała - zostawiłam wiadomość dla Judy. Ona na
pewno będzie za mną tęsknić.
- Tylko ona?
- Tak. Większość moich znajomych to ludzie z pracy, a
nie myślę, żebym teraz wielu z nich oglądała.
- Do diabła z takimi znajomymi - przez chwilę był zły.
Oparła mu policzek na ramieniu.
- Opowiedz mi o Bend. Czy twoja matka jest w domu?
- Nie, siedzi teraz w Nowym Jorku, razem z jedną ze
swoich sióstr. Moja matka uwielbia teatr, jak długo sięgam
pamięcią ma na tym punkcie kręćka. Z ciotką oglądają na
Broadwayu dosłownie wszystko, a potem zaraz jadą jeszcze
do Londynu.
- Do Londynu? Dla teatru?
- No, nie tylko. Mają tam też przyjaciół. A znowu trzecia
siostra, ciotka Bea, jest ich całkowitym przeciwieństwem.
Mieszka tuż obok nas, przez płot i nie ruszysz jej z Oregonu
nawet stadem mułów. - Mówił to tak, że domyśliła się, że Dan
bardzo lubi ciotkę Beę.
- Zobaczę ją?
- Pewnie! - Na chwilę tylko odwrócił głowę, by się do
niej uśmiechnąć. - Ciotka Bea to wspaniała kobieta. A ponadto
ma pasiekę. Dostarcza miód do wszystkich okolicznych
sklepów, a nawet do Portland.
- A czy jest zamężna?
- Jej mąż umarł przed dwudziestu laty. Nie ma własnych
dzieci i mnie uważa za swojego syna. Ciotka bardzo się
niepokoi, że przyjeżdżasz, ale i umiera z ciekawości.
- A skąd ona wie o mnie? - Casey zdenerwowała się.
- Niepokoi się i jest ciekawa, bo mnie kocha. Chce cię
zobaczyć i poznać, żeby być pewną, że jesteś naprawdę taka,
jak jej opowiadałem. - Pogłaskał ją po udzie.
- Dan! Chyba nie naopowiadałeś swojej rodzinie, że
między nami było coś... no, osobistego?
- Oczywiście że tak. Powiedziałem, że chcę się z tobą
ożenić. Dlaczegóż bym miął tego nie mówić? - rzekł z dumą.
- No bo... jeszcze się przecież nie zdecydowaliśmy.
- Ja tak. Jeśli mnie zawiedziesz, to bardzo mnie
zmartwisz, a w dodatku stracę wiarygodność we własnej
rodzinie!
- Znowu się ze mną drażnisz. Żartujesz, czy mówisz
serio? Nigdy nie wiem. - Przestraszyła się. - Myślałam, że jadę
pomagać w domu, a nie po to, żeby być wystawiona na pokaz,
na którym twoja rodzina zdecyduje, czy jestem dobra czy nie -
zdenerwowanie nadało jej głosowi ostrzejszy ton.
- Dobrze już, żartowałem. Zobaczysz, polubisz ciotkę Beę
i ona ciebie polubi. Zaraz ci przyniesie książkę kucharską, w
której wszystkie przepisy radzą stosowanie miodu zamiast
cukru. A potem palnie ci wykład na temat zdrowej żywności. -
Roześmiał się. - Wiem, że nie zostaniesz jej dłużna.
- A gdzie ty mieszkasz?
- W tartaku jest pokój, śpię tam czasem. A czasem w
domu. Bo moja suka trzyma się domu i przychodzę do niej. -
Nagle zahamował, by przepuścić samochód jadący z tyłu. -
Cholerny dureń! Czasem myślę, że trzeba by zweryfikować
prawa jazdy różnym takim typkom.
- To kto teraz prowadzi dom? - spytała cicho Casey.
Powoli już jej świtało, że pomoc domowa to była tylko
sztuczka, żeby ją zwabić do Bend.
- Trochę ciotka Bea, a trochę ja. Przychodzą też moje
siostry cioteczne. Mama hoduje w domu tysiące kwiatów.
Okolice, przez które przejeżdżali, były cudowne. Szosa
przechodziła przez park narodowy Mt. Hood i rezerwat Indian
Warm Springs. W mieście Madras skręcili z autostrady na
południe.
- To już niedaleko. Powoli zaczynają się lasy. - Wiedział,
że jest zdenerwowana i starał się ją uspokoić, mówiąc jej o
różnych ciekawostkach krajobrazu. Dojechali do Bend. - To
nie to samo co Portland - roześmiał się lekko, z dumą, bez
cienia kompleksu. - To nasza główna ulica. - Casey
pomyślała, że to urocze miasteczko i do tego kwitnące.
Parkingi były przeważnie zatłoczone. Szybko przejechali
przez miasto, znów wracając na szosę. - Mieszkamy za
miastem, nad Deschutes River. Już prawie jesteśmy w domu,,
kochanie.
Casey oswobodziła dłoń i poprawiła szal na głowie.
Rozdział 9
Dan skręcił w czarną drogę, biegnącą wśród wysokich,
starych cedrów. Wkrótce aleja przerzedziła się i jechali
wzdłuż ogrodzenia z drewnianych żerdzi, za którym pasła się
gniada klacz ze źrebakiem. Wjechali w jeszcze jedną aleję
drzew, która nagle otwarła się na rozległe, płaskie pole
strzyżonej trawy i stojący wśród niego wielki dom, kryty
brązowym gontem. Dan, teraz już wolniej, wjechał w
wysadzaną krzewami i pokrytą płytami kamiennymi dróżkę.
Casey poczuła w sercu ulgę. Spodziewała się czegoś w
rodzaju komitetu powitalnego, przed którego oczami
zmuszona będzie przedefilować. Szerokie, dwuskrzydłowe
drzwi od frontu były zamknięte. Wszystkie ściany i węgły,
podobnie jak dach, pokrywał mocno już zjedzony zębem
czasu gont, sprawiający, że cały dom świetnie komponował
się z otoczeniem. Minęli zakręcający w kierunku garaży z
boku domu podjazd. Dan przejechał jeszcze kilka metrów i
zatrzymał wóz przed głównym wejściem. Casey zwróciła ku
niemu oczy i powiedziała z przejęciem.
- Jest piękny. Wygląda tak spokojnie i... niewzruszenie.
Dan ścisnął jej rękę.
- Wiedziałem, że będzie ci się podobał. Chodź. Słońce
wyjrzało, by cię powitać w twoim nowym domu rodzinnym. -
Wysiadł z wozu i czekał na nią.
Kiedy już weszli popchnął ją leciutko w kierunku pokoju
stołowego, biegnącego od frontu w głąb, ku kuchniom. Pokój
był obszerny, umeblowany tradycyjnie, z szeroką, miękką
kanapą i fotelami wyściełanymi skórą, z kominkiem i
perkalowymi zasłonami w oknach, nieco kolonialnymi w
stylu.
Naprzeciw frontowych drzwi, przy schodach, stał ciemny,
stojący zegar - staruszek. Wełniane, plecione chodniki
pokrywały podłogę z szerokich, lśniących od wosku desek,
świadczących o wiekowości wnętrza. Jakże Dan pasował do
tego wszystkiego. Bezbłędnie wyczuwała dominujący tutaj
komfort, smak i ciepłą atmosferę tego domu.
Dan prowadził ją dalej, do dużej, widnej kuchni, lśniącej
czystością. Parapety okien zasłaniała bujna zieleń
doniczkowych kwiatów, a nad kuchnią wisiały wypolerowane
mosiężne rondle. Przy jednym z wielkich okien, otwierających
się na rzekę, stał okrągły, dębowy stół i krzesła z wysokimi,
rzeźbionymi oparciami. Stół przykryty był kraciastym
obrusem i zastawiony porcelanowymi naczyniami. Z kuchni
wychodziło się na ocieniony ganek, biegnący przy ścianie
przez całą długość domu.
Ani jedno słowo nie padło z ust Dana, kiedy tak
oprowadzał ją po swoim królestwie. Ale zanim wkroczyli na
schody, wiodące na górne piętra, objął ją i całował gorąco,
namiętnie. Potem wziął ją za rękę i, cofając się do korytarza,
przez który weszli, poprowadził na górę. Od półpięterka
schody biegły już stromiej, drzwi pierwszego pokoju
otwierały się gościnnie. Była to sypialnia, jasna, oświetlona
słońcem kładącym się na jasnobrązowym dywanie. Wielkie
łóżko z ciężkimi, rzeźbionymi w orzechowym drewnie
narożnymi kolumienkami pokryte było tkaną narzutą w
kolorach zgaszonego błękitu, bieli i czerwieni. Był to pokój
raczej męski, zastawiony meblami masywnymi, ciemnymi,
krzesłami z obiciami z tłoczonej skóry. Wychodziło nań dwoje
drzwi: jedne do toalety, a drugie do łazienki. Cały pokój miał
atmosferę i zapach Dana.
Potem pozwoliła się prowadzić dalej, w głąb korytarza, ku
następnym drzwiom.
- Na piętrze są cztery sypialnie i jeden mały pokoik nad
garażem, coś w rodzaju służbówki. - Kolejno wskazywał na
drzwi, zaczynając od tych naprzeciwko swoich. - To jest
sypialnia mojej matki, ale ona rzadko tu śpi. Następne są
drzwi do małego pokoju, może urządzilibyśmy tu twoją
szwalnię? Te dalej prowadzą do pokoju, w którym na razie
będziesz mieszkała, aż się pobierzemy. - Otworzył przed nią
drzwi i przepuścił ją, by weszła pierwsza.
Był to spory, kwadratowy pokój, położony w samym
narożu domu. Ściany miał białe, na podłodze dywan
szmaragdowo - zielony, a meble plecione z wikliny,
malowane na biało. Królewskie łoże miało wezgłowie
wyposażone w półeczkę na książki i przykryte było kapą w
indiańskie wzory, powielone przez wyściółki krzeseł i niską
otomanę. Na podłodze stały pękate donice z pachnącymi
kwiatami. Wszystko to było tak odmienne charakterem od
reszty domu, że Casey była zdumiona. Dan obserwował ją z
wesołym uśmieszkiem.
- Kilka lat temu ciotka Bea przewróciła ten pokój do góry
nogami. Mówiła, że wygląda jak kostnica. A oto rezultat tej
rewolucji.
- Och, jest piękny. Zupełnie, zupełnie nie przypomina
kostnicy.
Uśmiechnęła się do niego, a on przyciągnął ją do siebie i
przytulił. Musnął palcem jej nosek. Oczy błyszczały mu
wesoło, przesunął dłonią po jej karku, wzbudzając przyjemne
dreszcze, a potem wzdłuż ramienia opuścił ją na jej pierś.
- Panie Murdock, pan jesteś lubieżnym świntuchem,
zaślinionym dziadem, mózg zalewa panu... Ale...
- Ale co, moja Julio? - śmiał się słysząc tę jej litanię.
- Już nic, Romeo. Ucałuj mnie, bym mogła iść i sprawić
ci ową szatę, a wrócić do komnaty.
Aż jęknął.
- Oj, bardzo słabo, po prostu sknociłaś tę kwestię. Byłaby
z ciebie marna Julia.
- Tak myślisz? - wlazła mu na czubki butów i wbiła
paznokcie pod żebra. Aż nim rzuciło. Ściągnął jej ręce do
boków.
- Mmmm! - wymruczał, kiedy już uniósł głowę znad jej
ust. - Smakujesz jak mus jabłkowy!
- A tak, tylko żarcie ci w głowie. Ciasto z jabłkami stoi na
dole w kuchni, prawda?
- Nic podobnego, to znaczy nie myślę wyłącznie o swoim
brzuchu. Wręcz przeciwnie, myślę wyłącznie o twoim. -
Całował ją znowu, rozpalając się w miarę, jak jego pocałunek
ją rozbudzał. Casey po prostu topniała pod wpływem
pieszczoty jego ust. Nie mogła się mu oprzeć.
- Kocham cię, Cassandra. Po prostu kocham cię. Żadnych
wymagań i żadnych obietnic.
- To kompletne wariactwo, ale ja też chyba pana kocham,
panie Lancelot - powiedziała miękko, z tajemniczym
uśmiechem w kącikach ust. Chyba? Wybacz kochanie, nie
zabrzmiało to zbyt przekonująco - myślała - ale muszę
przecież zostawić sobie jakieś pole manewru!
- Uu, Daniel! Co się tam dzieje? Czekam tu na dole, a ty
czulisz się z tą dziewczyną?
- To ciotka Bea - szepnął Dan. - Cóż, jest dość
prozaiczna. Pewnie nie przychodzi na górę, żeby nie przyłapać
nas w łóżku.
Casey szeroko się uśmiechnęła.
- Ha, czulisz się. Jakie to ładne. Dziś już nikt tak nie
mówi.
- O, to nie jest kobieta zasad przesadnie surowych. Ale
znowu w niektórych sprawach jest wręcz pruderyjna. Chodź,
poznasz ją.
Dan, jakby chcąc dodać jej odwagi, silnie objął ją
ramieniem. Rzeczywiście, Casey czuła nagły niepokój na
myśl, że oto stanie oko w oko z kimś, kto jest mu drogi.
- Ciotka całymi latami łaziła za mną i nudziła, żebym
ożenił się z jakąś miłą dziewczyną. Zobaczysz, wciągnie cię w
pszczelarstwo, zanim się obejrzysz.
Kobieta stojąca u stóp schodów miała krótkie, siwe włosy,
wielkie oczy i szeroki uśmiech. Ubrana była w dżinsy i
trykotową koszulkę z napisem „Ciotka Bea to Miód". Dan na
powitanie pocałował ją w policzek, a musiał się przy tym
nachylić, bo głową sięgała mu zaledwie do ramion. Brak
wzrostu nadrabiała za to nadzwyczaj okrągłym brzuszkiem i
bujnym biustem.
- Ciociu, to jest Cassandra Farrow. Mów jej Casey.
- Cześć, Casey - ciotka wyciągnęła rękę. W jej głosie
brzmiało przyjemne zdziwienie. Uśmiechała się szeroko i
mocno ściskała rękę Casey. Mrugnęła na Dana. - No, no,
popatrz jaka wysoka i ładniutka. A włosy i oczy ma jak...
miód!
- Aa, wiedziałem, że tak powiesz.
- Co tak długo się zbierałeś? Od razu trzeba ją było
przywieźć do domu!
- Moja pszczółko słodka. Przecież przywiozłem ją
najszybciej jak się dało.
Ciotka Bea kiwnęła głową. Była wyraźnie zadowolona.
Casey zerknęła na Dana i zobaczyła, że cieszy się ze
zgotowanego jej przez ciotkę ciepłego przyjęcia.
- Chodź, Casey, napijemy się kawy i trochę się
zaznajomimy. Dan ma tu obok przyjaciółkę, bardzo
zmartwioną, bo jej długo nie odwiedzał - oczy ciotki
błyszczały takim samym figlarnym promykiem jak oczy Dana,
kiedy żartował. - Nazywa się Sadie i ma najpiękniejsze
niebieskie oczy, jakie kiedykolwiek widziałaś. Casey ruszyła
za małą kobietką, a za nią Dan.
- O tak, nie możemy trzymać Dana z dala od jego
wielbicielek - powiedziała serdecznie do ciotki, ale
natychmiast szarpnęła się w tył, by trzepnąć po łapach Dana,
bo szczypał ją w pośladek.
W chwilę potem Dan otworzył drzwi werandy i do pokoju
wkroczyła duża, czarno - brązowa suka. Zatrzymała się koło
okrągłego stołu, przy którym siedziała Casey i ciekawie
podniosła łeb. Ciotka Bea miała rację. Oczy psa były
uderzająco wielkie i niebieskie.
- Siad! Sadie, przywitaj się z Casey! - powiedział Dan.
Suka cofnęła się kilka kroków i usiadła. Zadarła do góry
pysk i szczeknęła przeciągle. Zerknęła na Dana, a potem
powtórzyła swoje powitanie dłużej jeszcze nawet i głośniej.
- Witaj i ty - powiedziała Casey i poklepała się po udzie.
Suka podeszła do niej i położyła łeb na jej kolanach, patrząc
prosto w oczy. - Jakiej ona jest rasy? - Casey ostrożnie
pogłaskała ciemną, lśniącą sierść między uszami psa.
- To syberyjski husky. Kiedyś nazywała się inaczej, ale
tylko spójrz na nią. Zawsze ma taki smutny wyraz pyska.
Dlatego została Sadie.
Ciotka Bea przyniosła dzbanek z kawą i postawiła go na
podstawce z malowanego kafla.
- Daniel, a ty napijesz się z nami kawy?
- Chętnie, a może masz jakieś ciasto? Potem będę chciał
rozładować samochód.
- Dziś rano dzwoniła Marge. Cała ta hałaśliwa zgraja
zwali się nam na głowę wieczorem. Na kolację chcą zrobić
pieczone kurczaki i sałatkę kartoflaną. Możesz już rozpalać
piec na hot - dogi, dzieciaki przepadają za nimi.
- Dobra. - Dan przysunął sobie krzesło i usiadł na nim,
tyłem do okna. - A co z Fredem i Hankiem? Oderwą się od
kieratu?
- Chyba żartujesz. Nawet armatą byś ich nie powstrzymał
- zaśmiała się ciotka. - Wprost nie mogą się doczekać, żeby
zobaczyć Casey.
A Casey nerwowo zacisnęła szal na głowie, zawiązując
nowy węzeł. Dan przyglądał się jej i to troska i czułość, które
widziała w jego oczach sprawiły, że ręka trzęsła się jej, kiedy
sięgnęła po filiżankę z kawą. Zerknęła na ciotkę, która
patrzyła na jej drugą rękę, opartą na krawędzi stołu. Casey
natychmiast ją schowała.
- Kochanie, cała rodziną naraz to dla ciebie niezła porcja.
Myślisz, że będziesz w stanie ją przełknąć? - spytał Dan.
Nie śmiała spojrzeć na ciotkę. Serdeczność Dana z
pewnością zbliży ją do wszystkich. Nie było sensu udawać, że
przyjechała tu jako pomoc domowa. Przywiódł ją tu, by ją
przedstawić rodzinie, czekał ją wielki test. O Boże! Nie miała
pojęcia, jak się wchodzi do rodziny, szczególnie tak zżytej ze
sobą jak Murdockowie. Patrzyła na Dana nic nie widzącymi
oczami, całkowicie pochłonięta własnymi myślami.
Nie odpowiedziała jeszcze na pytanie, kiedy odezwał się
telefon. Dan poderwał się i pobiegł w drugi kąt kuchni.
Przelotnie musnął ją palcami a Casey, cała spięta, spojrzała
zaraz na ciotkę. Jak też ona przyjmuje te ich pieszczoty? Nie
mogła powstrzymać łez.
- Nie myślałam już, że dożyję tego dnia - powiedziała
starsza pani z uśmiechem na lekko pomarszczonej twarzy. Jej
oczy świeciły jasno, dobrotliwie, jak gwiazdy pośród nocy. -
Daniel kocha cię na zabój, prawda? Wiedziałam, że jeśli tylko
znajdzie odpowiednią kobietę, będzie taki sam jak jego ojciec
i chłopcy, jego bracia. Bo wiedz, że w tej rodzinie mężczyźni
starannie wybierają sobie kobiety i kochają je do szaleństwa.
No, oczywiście trochę się martwiliśmy. Te wszystkie młode
panny, podkochujące się w nim, bo jest przecież sławny i tak
dalej. Ale mówiłam Hankowi i Fredowi, że jak mu tylko
trochę popuścić liny, sam zobaczy, że one wszystkie są na nic
i zaraz znajdzie sobie kogoś naprawdę dla niego
odpowiedniego.
Casey patrzyła na nią długą chwilę.
- A skąd pani wie, że ja jestem kimś dla niego
odpowiednim? Nie zna mnie pani. A może jestem jedną z jego
licznych wielbicielek, taką samą jak inne?
- Moja droga, wiem, bo nie przeżyłam swoich
pięćdziesięciu pięciu lat w worku. Jeśli byłabyś jedną z nich,
Daniel nie powiedziałby ci, że to dom jego matki i że chce,
żebyś tu przyjechała i pomogła w nim - ciotka Bea
powiedziała to z niezachwianą pewnością i spokojem.
Zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Dan wrócił już
do stołu.
- Hank powiedział, że mogę być potrzebny na kilka dni w
końcu tygodnia. Cieszy się, że do tego czasu zdążysz już
wszystkich poznać. Dotrzymają ci towarzystwa, kiedy mnie
nie będzie.
- Mam mnóstwo roboty. Muszę zacząć szyć, wiesz.
Jedli duże kawały ciasta z jabłkami i rozmawiali o
projektach Casey. Było tak przyjemnie siedzieć tu razem z
ciotką, że Casey zapomniała o ciężkiej próbie, jaka czeka ją
wieczorem.
- Chcesz jeszcze ciasta, Daniel? Upiekłam je nic jeszcze
nie wiedząc o zlocie klanu. Ale jabłek jest tyle, że mogłabym
piec placek za plackiem przez całe popołudnie i jeszcze
zostanie. Myślisz, że cztery wystarczą?
- Cztery ciasta? - Casey nie wierzyła własnym uszom.
Dan roześmiał się na to.
- Kochanie, tu będzie dwanaścioro dzieciaków i siedmiu
dorosłych. Razem dziewiętnaście gąb, wliczając w to i ciebie!
- Lucy ze swoją Mary Ann przyjadą z Helen -
powiedziała ciotka.
- Wróciła już? - Dan uniósł brwi i zaraz uśmiechnął się do
Casey. To siostra Helen. No widzisz, to już dwadzieścia jeden.
Ciociu, lepiej dolicz jeszcze jedno ciasto.
Popołudnie minęło. Ciotka Bea wróciła do siebie, by
wrzucić ciasta do pieca. Dan zajął się samochodem, a Casey
zniknęła w łazience. Wzięła prysznic, wytarła i wysuszyła
włosy i zręcznie skręciła je lokówką. No, nie wyglądało to
najgorzej. Ale co z ciuchami? Stała w łazience i zastanawiała
się, gdy Dan zapukał, a potem wszedł do pokoju. Znalazł ją i
zbliżył się, by wziąć ją w ramiona. Przez gruby, frotowy
szlafrok czuła jego twardy brzuch.
- Mmm, jak ładnie pachniesz! - nosem łaskotał ją w szyję.
- Dan... powinnam dać ci prztyczka w nos za karę, że
muszę przez to wszystko przejść
- ostatnie słowa ledwie i drżąco wyszeptała, bo zaczął ją
całować. Objęła go za szyję, dobrze już znany dreszcz
przebiegł jej ciało. Z rozkoszą wdychała męski zapach jego
skóry i włosów, w których szorstką bujność zanurzyła palce.
- Nie ma się czego bać. Przecież nie jesteś chorobliwie
nieśmiała. Ktoś, kto reklamował kosmetyki przed setkami
osób nie może sobie nie dać rady z dwudziestoma, w
większości zresztą, dziećmi.
- O, to było zupełnie co innego. Dan... to jest jeszcze
wszystko dla mnie nowe. Czasem chciałabym, żeby mnie tu
po prostu nie było. Jestem pewna, iż oni pomyślą że ze sobą
sypialiśmy i po wypadku zostałeś złapany w potrzask.
- Nie, to chyba najbardziej niemądre słowa, jakie w życiu
słyszałem - powiedział łagodnie.
- Czy ty naprawdę sądzisz, że do wybrania sobie żony
potrzebna mi aprobata moich braci? Oczywiście, chciałbym
żebyście się wzajemnie polubili, ale jeśli tak się nie stanie, to
nie będzie mi to robiło żadnej, ale to żadnej różnicy. To twojej
aprobaty jedynie mi potrzeba, moja Ginevro.
Słyszała zaledwie część z tego, co mówił. Nachylał się nad
nią, zastygł na moment bez ruchu, a potem całował jej usta.
Był dla niej jak balsam, łagodził obrażenia duszy. Jego
niewiarygodna słodycz zatapiała w sobie jej niewiarę.
Cicho powiedziała:
- Boję się.
- Niczego się nie bój. Zawsze będę obok ciebie. Jutro jest
otwarcie szkoły, więc nie zostaną długo. No dobrze, wskakuj
w dżinsy i jakiś sweter, bo wieczorami bywa tu zimno.
- Sięgnął do paska jej szlafroka. - Chętnie zostanę i
pomogę ci - powiedział z tym swoim łobuzerskim uśmiechem.
- Wyjdź stąd, Daniel, bo zawołam ciotkę Beę - zagroziła
ze śmiechem.
- A to uparta koza! Dobrze, kiedy tylko uwolnimy się od
hałaśliwej zgrai, jak mówi ciotka, zaczniemy tam, gdzie
przerwaliśmy - znów ją pocałował, jakby pieczętując tę
obietnicę.
Casey zeszła na dół. Włożyła obszerny, męski sweter,
dżinsy i sandały. Złoty sweter obciskał jej zgrabne biodra, a w
talii zebrany był szerokim, skórzanym pasem. Jedwabny szal
nie pozwoli jej włosom rozsypać się, kiedy wyjdzie na dwór.
Weszła do kuchni. Dan wyjmował papierowe tacki z torebki
foliowej. Spojrzał na nią, rzucił torbę na stół i bez słowa
otworzył ramiona. Przytuliła się.
- Ha, jesteś miękka i słodka jak miodowy cukierek, cała
złota i pyszna. Daj buzi a potem pomożesz mi rozstawić te
tacki na stole na werandzie. Bo chyba dziś wieczorem będzie
za dużo owadów, by jeść na trawie.
Casey nakryła dwa długie biwakowe stoły obrusem i
razem rozstawili kubki, tacki, talerzyki i serwetki, a na jednym
końcu stołu położyli srebrne nakrycie.
- Czy to wszystko, co mamy zrobić?
- Później zrobimy kawę. Na razie mamy pół godziny,
zanim nas opadną i chcę je spędzić tylko z tobą. - Wziął ją za
rękę i poprowadził przez kuchnię do pokoju stołowego.
Lekko ścisnął jej rękę i oboje zapadli się w miękką
kanapę. Objął ją i przytulił policzek do jej głowy uważając, by
nie potargać włosów. Nie wiedziała czy domyślał się, jak
ważne teraz było dla niej staranne uczesanie. A może robił to
instynktownie?
- Dan... jak to się stało, że tak długo pozostałeś...
samotny?
- Raz o mało się nie ożeniłem. Ale było w tym coś, co mi
się nie podobało i nie mogłem się ostatecznie zdecydować.
Zwlekałem. A ona, kiedy się dowiedziała, że w naszym
przedsiębiorstwie nie jestem żadną grubą rybą, wycofała się
dyskretnie. Uśmiechał się kącikami ust i zza zmrużonych oczu
obserwował Casey.
- Ale nie żałujesz specjalnie? Czy może złamała ci serce?
- Och, jesteś słodka. Nie masz pojęcia, czego niektóre
kobiety wymagają, prawda? - mówił z uśmiechem, kołysząc ją
w ramionach. - Dla niej, której papa mógł kupić całe kino albo
zrobić jej prezent z odrzutowca, byłem za biedny. A kiedy
przekonała się, że ani mi się śni mieszkać z nią i jej papą
powiedziała, że już mnie nie kocha. To było dawno, byłem
jeszcze szczeniakiem, no i musiałem zapłacić frycowe.
- Nie bardzo rozumiem.
- Jest taki czas w życiu każdego człowieka, kiedy myśli
się, że cały świat stworzono wyłącznie dla niego. Robi się
wtedy rzeczy... och, idiotyczne. - Spojrzał jej w oczy i dotknął
jej nosa swoim. Miał szelmowski, chłopięcy wyraz twarzy. -
O!? Trochę posiedziałaś dziś nad swoim makijażem! Jesteś
piękna. Cicho! - położył jej palec na ustach. - Na wszystkich
zdjęciach, jakie widziałem, nie miałaś jeszcze blizn. Ale nie
kochałbym cię tak mocno, gdybyś ich nie miała - miękko
przesunął palcami wzdłuż różowej krechy na jej policzku i
ostrożnie trącił jej ucho.
Cała aż zamarła, ale pocałował ją, prosząc o wybaczenie
swej śmiałości subtelnym dotknięciem ust, a potem
dopominając się o wzajemność pocałunkiem gorącym,
gwałtownym. Jego palce zaplątały się przy jej pasku,
rozluźniły go i zaraz zniknęły pod swetrem, sięgając jej piersi.
Nie obawiała się, że może urazić tę drugą, ranną. Ale ośmielił
się i dotknął tej i Casey przekonała się, że nie było to niemiłe.
Zlizał jej makijaż, mimo to nie odepchnęła go. To nie był
najlepszy pomysł kochać się na kanapie, na samym środku
pokoju, ale jego usta spowodowały, że ziemia usunęła się spod
jej stóp i wszystko wokół zawirowało. Raz były to pieszczoty
zmysłowe, leniwe, to znów drażniące. Wsunęła mu rękę pod
koszulę i głaskała kosmatą pierś. Gładka skóra na jego
żebrach zachwycała ją nie mniej niż drapiąca i szorstka od
zarostu skóra jego policzków. Zanim się spostrzegła
majstrował przy suwaku jej spodni.
- Och, Dan... nie możemy tu...!
- A czemu? Nikogo przecież nie ma, no, może tylko
ciotka Bea...
- Jak to tylko!? Ach, ty wariacie!
Nie słuchał jej, całował głęboko, nieskromnie, miłośnie.
Jej ręce same sięgały do guzików jego spodni, a kiedy
odnalazły to, czego szukały, mruczał nieprzytomnie. Drzwi od
kuchni trzasnęły.
- Uu, Daniel! Chyba będę potrzebowała pomocy! Ciasta
już się upiekły!
Dan zdławił przekleństwo w ustach. Casey w pośpiechu
cofnęła ręce.
- Przypomnij mi, żebym założył jutro zamek w tych
cholernych drzwiach - zaperzył się. Próbował się podnieść, ale
coś go powstrzymało. - O Boże... - żałośnie spojrzał na swoje
spodnie, rozdęte do granic wytrzymałości. Casey zaśmiewała
się. Będąc w takim stanie nie mógł się ruszyć ani na krok!
Zapięła swój pasek, a na jego kolanach rozłożyła gazetę.
- Masz. Ja pójdę jej pomóc. - Śmiała się do łez. - Wielki
Dan Murdock jest bezradny jak niemowlę!
- Zuchwała, zdeprawowana dziewczyna! - cicho zawołał
za nią, kiedy wychodziła. Ciotka Bea sforsowała jakoś drzwi,
w każdej ręce trzymając jedno ciasto. Casey zachodziła w
głowę, jak też mogło się to jej udać. A jednak.
- Co, znowu się czulicie? Daniel zjadł ci całą szminkę.
Ha, przysięgam ci, ten chłopak nie da ci spokoju, póki go nie
poślubisz, a i później nie będzie lepiej. Przez tydzień bez
przerwy będzie cię przekonywał, że trwa noc poślubna, tak
było z jego ojcem i matką. Zobaczysz!
Pod wpływem tej gadaniny policzki Casey zarumieniły
się.
- Co tu się dzieje? Spiskujecie przeciwko mnie? - obie
odwróciły się na głos Dana. Casey zrobiła minę niewiniątka.
- Przeczytałeś... już gazetę? Uszczypnął ją.
- Tak, przeczytałem... już gazetę - przedrzeźniał ją. -
Ciociu, czy mam skoczyć po resztę ciast?
- Czekaj, idę z tobą. Casey musi pójść na górę i umalować
się. Zostaw ją już w spokoju, Daniel. Ona chce się ładnie
prezentować dziś wieczór.
Casey poklepała go po policzku i śmiała się złośliwie.
- Słuchaj, co ciotka Bea mówi do ciebie - i zręcznie
umknęła z zasięgu jego ramion.
Rozdział 10
Casey siedziała z ciotką w kuchni, kiedy dobiegło je
szczekanie psa i zaraz potem trzaśnięcie drzwiami samochodu.
Usłyszała kobiecy głos wydający polecenia tak biegle, jakby
jego właścicielka przez lata była sierżantem.
- John, zabierz to pudło z kurczakami do kuchni. Jim, nie
przechodź przez dom. Julie, weź dzidziusia za rękę, trzymajcie
się z daleka od Sadie. Justin, poczekaj no, nie śpiesz się.
Mamy jeszcze dużo rzeczy do zabrania.
Casey ciężko usiadła na fotelu, nie miała siły ani przez
chwilę ustać na nogach. Były jak z waty. Uśmiechaj się, Casey
- myślała. - Nikt się nie domyśli co naprawdę czujesz. Bądź
miła, nawet jeśli będą się na ciebie gapili. Cholera, przestańże
się litować i użalać nad sobą, masz przecież prawo tu być! To
Dan chce, żebyś tu była. Odwagi! O cholera, ale ja nie mam
odwagi, nie mam ani cienia odwagi! Ciotka Bea widziała
przerażenie w oczach Casey.
- Nie myśl sobie, że mi uciekniesz. Masz nóż, zacznij już
kroić ciasto. Te małe placki na sześć części, a duże na osiem. -
Stojąc przy stole przesunęła je w stronę Casey. - To Marge i
piątka jej dzieciaków. Marge to złota matka. Dba o nie aż miło
patrzeć. Nie to, co Helen. Ta ciągle tylko gra w golfa.
Casey chwyciła się noża jak ostatniej deski ratunku, z
ulgą, że nareszcie ma co robić. Coraz to zerkała strachliwie na
drzwi. Dan powiedział, że będzie przy niej. - Cholera! Czy ja
muszę być taką spłoszoną kurą? - pomyślała.
Drzwi od werandy otwarły się z hukiem i pięciu bachorów
zakleszczyło się w nich na amen, bo wszystkie usiłowały
wejść jednocześnie.
- Dobrze już, dziękuję - zwolnił je głos sierżanta. - Idźcie
się teraz bawić. Tylko nie kręćcie się koło rzeki. Jeśli
będziecie chcieli grać w piłkę uważajcie na Jayne lub
przyprowadźcie ją do mnie.
Casey nie miała wprawdzie czasu, żeby pomyśleć, jak też
wygląda osoba z takim głosem, ale była zaskoczona tym, co
zobaczyła. Do kuchni weszła niewysoka kobieta z krótkimi
ciemnymi włosami i uroczym uśmiechu. Miała na sobie
dżinsy, kraciastą bluzkę i miękkie, sportowe buty. Od razu
spojrzała na Casey i nie pozostało już nic do zrobienia, jak
tylko odwzajemnić jej uśmiech.
- Ty jesteś Casey.
- A pewno - odezwała się ciotka Bea. Jak tylko ją
zobaczyłam od razu wiedziałam, że jest stworzona dla
Daniela. Zobacz no tylko ich razem. On, ciemny i ona, cała ze
złota, dziewczyna jak miód!
Marge obeszła stół uśmiechając się ze szczerą radością.
- Ja jestem Marge, żona Freda. Cieszę się, że cię widzę.
Nareszcie. Denerwowałam się cały dzień - cmoknęła Casey w
policzek, ciągle się do niej uśmiechając.
- Denerwowałaś się? - Casey roześmiała się z ulgą. - Ja
miałam wrażenie, że pęknę jak balon!
- Cześć, Marge - Dan wyszedł z werandy. - Widzę, że już
się poznałaś z moją panią - objął bratową i ona objęła jego,
całując go.
- Tak, już się poznałyśmy. Co tam u ciebie, Danny?
- Świetnie, moja mała. Jak się miewasz? - pocałował ją w
czoło.
- No, no, chłopie, tylko się tak nie klej do mojej żony!
Z pokoju stołowego wyszedł do nich mężczyzna nieco
niższy niż Dan. Byli do siebie podobni na pierwszy rzut oka:
te same ciemne włosy i oczy, ta sama budowa ciała. Miał
tylko gdzieniegdzie siwe nitki we włosach i nosił wąsy.
- Kochanie, nie wiedziałam, że już przyjechałeś! - Marge
podeszła do niego i podała mu usta. - Ach, nie mogłeś
zahaczyć o dom i przebrać się? - łajała go. - Dawaj płaszcz.
Zdejmij ten krawat i poczuj się swobodnie.
- No, chciałem wyglądać elegancko, skoro mam poznać
Casey - jego szept był iście aktorski.
- Nie, nie staraj się tak dla Casey. Jesteś mój - szepnęła
tak samo.
- Ja myślę. - Objął żonę i razem podeszli bliżej.
Wyciągnął rękę. - Jestem Fred. Casey prawie podskoczyła ha
krzepki uścisk jego dłoni.
- Cześć Fred. Miło cię poznać.
- Cieszę się, że ten dzieciuch ma nareszcie własną
kobietę. Podrywa mi moją od lat - powiedział i palcem dźgnął
Dana w policzek. - Cześć ciociu, jak się masz. Masz dla mnie
co do jedzenia? Bo w moim własnym domu nie mogę się
doprosić o kawałek suchego chleba.
- Słyszysz, Marge? Na twoim miejscu nic bym mu już
nigdy nie ugotowała. Wy mężczyźni zgonilibyście to stado
malców do kupy, żebyśmy mogły ich nakarmić. Tylko
patrzeć, jak się tu pojawią Helen i jej gromadka.
Dan stał obok Casey.
- W porządku, kochanie?
- Tak, tak. Idź z Fredem, nic mi nie będzie - szepnęła mu.
Helen Murdock była wysoką, przedwcześnie posiwiałą
kobietą o bujnej, ale kształtnej figurze i szerokich biodrach.
Była miła dla Casey, kiedy się witały, ale wyraźnie brakowało
jej ciepła drugiej bratowej. Jej dzieciaki były hałaśliwe,
niesforne i uwielbiały wujka Dana. Helen powiedziała, że
Hank się spóźni i że nie ma co czekać na niego z
podwieczorkiem. Jej młodsza siostra, która też z nimi
przyjechała, była do niej podobna jak kropla wody, jeśli nie
liczyć blond włosów i ziemistej cery, którą Casey na pierwszy
rzut oka oceniła jako wynik zastosowania nieodpowiedniego
makijażu i farby do włosów. Lucy podała jej zimną, niemal
bezwładną rękę i Casey lekko tylko ją uścisnęła.
Casey promieniowała ze szczęścia, wyrzucając sobie
teraz, że wątpiła w serdeczność Murdocków. Rozmawiali
lekko, swobodnie, przekomarzając się ze sobą. Nic
poważnego czy osobistego. Ku jej zdumieniu gawędziła mile z
Fredem i kobietami.
Dan grał z dziećmi w piłkę, a potem zwołał je wszystkie
na podwieczorek. Przy każdej okazji zerkał na Casey, a jeśli
tylko był blisko, dotykał jej pieszczotliwie. To było
najserdeczniejsze, najcudowniejsze uczucie, wiedziała, że
chce pokazać wszystkim jak ją kocha.
Raz tylko Casey została sprowadzona na ziemię. Siedzieli
przy stole na werandzie, a córeczka siostry Helen nie chciała
usiąść obok innego dziecka. Dziewczynka była drobna,
płaczliwa, miała jakieś sześć lat. Matka posadziła ją naprzeciw
Casey.
- Nie! Nie chcę koło niej siedzieć! Ona ma brzydką
połowę twarzy. I ręce też ma brzydkie! - zerwała się z krzesła
i cofnęła się, wrogo spoglądając na Casey.
Zapadła martwa cisza.
Casey z trudem przełknęła ślinę. Wiedziała, że jest
czerwona jak burak. Serce dziko łomotało jej w piersi, jakby
była królikiem zapędzonym w kozi róg. Matka dziewczynki
pośpieszyła z przeprosinami, co jeszcze pogorszyło sytuację.
- Słuchaj, naprawdę mi przykro. Mary Ann nie jest
przyzwyczajona do widoku... aaa... kogoś, kto... Wiesz, ona
jest bardzo wrażliwa na...
- Jest tak wrażliwa, że trzeba by jej złoić tyłek -
powiedziała ciotka Bea z drugiego końca stołu.
- Ciociu - wtrąciła się Helen, - Przecież to tylko dziecko!
Casey wolałaby się zapaść pod ziemię, niż być obiektem
dyskusji. Wszystkie oczy patrzyły na nią. Ale górę wzięła w
niej duma. Do licha z tą kobietą i jej rozkapryszonym
bachorem! Uśmiechnęła się, choć przyszło jej to z ogromnym
trudem. Wysiłkiem woli powstrzymała się od zakrycia
przeciętego policzka. Pochyliła za to głowę i gąszcz włosów
opadł jej na oczy.
- Nic się nie stało - słabo, przez ściśnięte zęby
powiedziała do matki dziewczynki.
- Zobaczysz, Mary Ann na pewno się z tobą oswoi -
rzekła kobieta bez przekonania. Casey miała ochotę ją walnąć.
Och, zamknij się! - krzyczała w duchu.
Dan włożył rękę pod stół i mocno zacisnął na jej udzie.
Nie miała odwagi na niego spojrzeć, by nie wybuchnąć
płaczem i nie narobić mu przykrości przy wszystkich.
Tymczasem przy stole zrobiło się zamieszanie, bo dzieci
dostały nowe porcje ciasta. Casey drżąc uczepiła się ręki Dana
i ściskała ją z całych sił. W końcu opanowała się, puściła
Dana, by mógł jeść. Dalsza część podwieczorku była już
znośna, bo Marge, jej mąż i Dan paplali bez ustanku. Kiedy
już wszystko zjedli i dzieci pognały się bawić, Casey
podniosła się, by pomóc ciotce sprzątnąć ze stołu.
- Siedź tu i gadaj sobie z Marge - kazała jej ciotka Bea. -
Helen i Lucy mi pomogą. Marge uśmiechnęła się słodko do
Freda, Casey złapała ich porozumiewawcze spojrzenie.
Fred pochylił się i pocałował żonę w usta. To, że tych
dwoje bardzo się kocha było oczywiste dla każdego, kto choć
raz na nich spojrzał.
Wkrótce Marge i Fred zwołali swoją gromadkę i odjechali,
ale Marge najpierw umówiła się z Casey na weekend, kiedy
nie będzie Dana. Helen też już ładowała swoje pociechy do
furgonetki, gdy pojawił się Hank. Wszystkie dzieci
przychodziły kolejno pożegnać się, nie było tylko Mary Ann.
Casey zauważyła, że mała chowa się za spódnicą matki i,
kiedy nikt nie widział, pokazała jej język. Casey wybuchnęła
serdecznym, niepohamowanym śmiechem. Sama miała też
ochotę pokazać psotce język. Ten śmiech dobrze jej zrobił.
Hank witał się, hałaśliwie i wylewnie, ze swoją trzódką.
Ale zaraz, niestety, musiał ją pożegnać. Odjechali. O tak,
Murdockowie byli domatorami całą gębą. Patrzyła na Hanka,
kiedy się do niej zbliżał. Był równie wysoki jak Dan, ale
szczuplejszy. Miał wysokie czoło z męską łysinką, a na nosie
ciemne okulary.
- Przepraszam, że jestem dopiero teraz. W tartaku
mieliśmy awarię, wolałem zaczekać trochę i zobaczyć, czy to
coś poważnego. Chłopak Franklinów omal nie stracił ręki -
podał Casey rękę i uśmiechnął się, ale wydało się jej, że tylko
ustami. - Widzę, że przetrwałaś najazd hałaśliwej zgrai, jak
mówi ciotka Bea.
- No wiesz, nie jestem przecież z porcelany. Dan objął ją
ramieniem i powiedział do brata:
- Wchodź, Hank. Ciotka trzyma dla ciebie coś na ząb.
Hank odjechał w godzinę później. Casey czuła, że wcale
nie był zachwycony tym, że to ona miała mieszkać w domu
jego brata. Przez cały czas siedział z Danem przy stole i
omawiał z nim interesy. Mieli jakieś kłopoty ze swoim
zagranicznym kontrahentem. Dan musi lecieć jeszcze raz do
Japonii. Casey krzątała się w kuchni, z ciotką. Wreszcie i ona
poszła. Casey została sama. Trochę bez celu kręciła się po
pokoju. Nie pamiętała, żeby Hank rozmawiał z nią, przyszedł
tylko, by życzyć jej dobrej nocy i zaraz pojechał. Dan zamknął
drzwi i ciężko się na nich oparł.
- Uff! No i jak było?
- Koszmarnie, wściekle, jak na torturach. - Chciała mu
powiedzieć, że bardzo się jej podobało, ale nie mogła. - Chyba
lepiej radzę sobie w sytuacjach bardziej kameralnych, sam na
sam: z ciotką Bea, z Marge...
- Ze mną... Chodź do mnie, moja Klementyno - otworzył
ramiona i szczelnie ją nimi otoczył. Szukał jej ust. Zakradł się
ręką pod jej sweter, ale zatrzymał ją na pasku. - Mmm, co to
jest? - mruknął z udaną dezaprobatą. - Będę musiał udzielić ci
kilku lekcji poprawnego ubierania się. - Majstrował przy
klamrze i w końcu dopiął swego - pasek upadł na podłogę.
Przyciągnął ją do siebie i wtulił w szeroką, twardą pierś,
całując jej szyję.
- Ach. Zaryglowałem drzwi od kuchni, tym razem nikt
nam nie przeszkodzi. Idziemy na kanapę? Podobało mi się, co
wyrabiałaś przed podwieczorkiem... zanim nas podstępnie
napadnięto...
- Dan... czy to nie jest...
Bez słowa zdławił jej usta pocałunkiem, uniemożliwił
dalszą rozmowę. Całując ją wymruczał coś niewyraźnie, co
mogło brzmieć jak: nie, nie jest. Jego pocałunek i pomruki
gdzieś głęboko w jej sercu wzbudziły rozkoszne drżenie.
Trzepotała rzęsami, kiedy podniósł głowę, uśmiechnął się
triumfalnie.
- To zbyt niebezpieczne - szarpnęła się, wreszcie puścił
ją.
- Dzisiaj mogę zajść w ciążę.
- Casey, chcesz przecież mieć rodzinę, prawda? A może
potomstwo moich braci tak cię odrzuca?
Bez słowa ruszyła do pokoju a on za nią. Wiedziała już, że
kiedy Dan nazywał ją po imieniu - to znaczy, że mówił
poważnie.
- Tak, oczywiście że chcę mieć rodzinę. Ale nie teraz.
Muszę przejść operacje... - zawiesiła głos, ale zaraz, pewniej
już, dodała: - A poza tym nie mamy nic, co moglibyśmy
ofiarować naszemu dziecku.
- Co u licha masz na myśli? Przecież się kochamy.
Będziemy świetnymi rodzicami.
- Och Dan, a skąd to możesz wiedzieć? Nie znamy się
jeszcze aż tak dobrze.
Spadł na nią jak jastrząb, kiedy była obok kanapy i
zręcznie na nią przewrócił. Miał zamknięte oczy. Patrzyła na
niego zauroczona. Jakież piękne, zmysłowe miał usta!
- Nieprawda, wiesz o tym. Boisz się po prostu.
Zjeżyła się na te słowa. Ale zaraz ogarnęło ją słodkie
drżenie i słabość całego ciała. Odwróciła się, spragniona jego
uścisków, bez wahania gotowa go przytulić.
- Ja wiem, dlaczego jeszcze teraz nie chcesz mieć
dziecka, kochanie. Życie tutaj, obok mnie, zmiana twojego
stylu życia, to dla ciebie wystarczająco wiele na jeden raz -
przysunął ją do siebie, był taki czuły!
- Jesteś dla mnie taki dobry - szepnęła. - Nigdy nie będę
się z tobą spierać.
- Kocham cię, moja Ginevro - ujął ją pod brodę i
pocałował miękko, miłośnie.
Nic nie mówiła, miała w głowie pustkę. Tak, miał rację.
Szczerze wierzył, że ją kocha. Że pomiędzy nimi, od
pierwszej chwili, kiedy się zobaczyli, było coś bardzo
szczególnego, niezwykłego. I czy był w tym niemądry, czy też
raczej to tylko ona chciała tak myśleć? Spojrzała mu w oczy,
uśmiechnął się. Nie, nie było nic ważniejszego niż być z nim
razem, tu, teraz.
Wziął ją w ramiona i tulił jej głowę.
- Słyszałaś, jak Hank mówił o kłopotach z kontraktem?
Pojutrze wyjeżdżam do Japonii. Może zadzwonisz do szpitala,
do doktora Mastersa, mógłby porozumieć się z tutejszą
lecznicą. Nie mogę być z dala od ciebie, kochana, nie mam
siły.
- Jak długo cię nie będzie?
- Pięć albo sześć dni. Będzie ci tu dobrze. Ciotka Bea jest
dosłownie pod ręką, a słyszałem, że i Marge się do ciebie
wybiera.
- Na pewno powinnam zostać? Bo wolałabym jednak
wrócić do domu - powiedziała z wahaniem. - Wiesz, Hank
chyba nie jest zbyt zadowolony że tu siedzę. Zdaje się, że, on i
Helen mieli nadzieję, że ty i Lucy zgadacie się nareszcie.
- Tak, Helen zaczęła coś kombinować, masz rację. -
Wybuchnął złośliwym uśmieszkiem. - Ale oto pojawiłaś się na
scenie i wszystko wzięło w łeb - dzięki Bogu!
- A Hank?
- Hank wyznaję filozofię „Poczekamy - zobaczymy".
Nigdy nie decyduje się od razu. Żyje tylko dla naszego
przedsiębiorstwa i swoich dzieci, no, nie twierdzę, że nie jest z
Helen szczęśliwy. Jest dla niego dobrą żoną, bo wszystko,
czego od niego wymaga to tylko trochę czasu i cierpliwości, a
poza tym ma swoje zebrania i golfa. No, dość tego. Czy nie
przyjemnie być sam na sam w naszym domu?
- Co, myślisz że przyjemniej, niż w wozie z budą czy na
rzecznej barce albo na zamku Camelot? - żartowała, wodząc
końcami palców po jego pliczku.
- Pewnie że przyjemniej, bo to się dzieje teraz - mruknął i
pocałował ją w czubek nosa, a potem w usta. Był zaborczy,
gwałtowny, płonący pragnieniem, które po chwili splotło się z
jej własnym. Łagodnie przesuwał ręką po jej ciele, niżej i
niżej. - Uwielbiam dotyk twojej nagiej, gorącej skóry -
szeptał. - Kiedy jest taka gorąca, wiem, że oddajesz się cała.
Kochanie, chodźmy do łóżka - obsypał ją pocałunkami, nie
omijając już jej blizn, jednak starał się być przy nich
delikatniejszy. Czuła, jak w nich obojgu gwałtownie narasta
pożądanie.
- Dan, kochany, nie powinniśmy.
- Kochana, zaryzykujmy - serce łomotało mu w piersi, a
pot zrosił mu czoło. - Chyba że wolisz, żebym...
Zsunęła się mu z kolan i wstała. Objęła go, gdy i on się
podniósł.
- Nie - szepnęła mu we włosy. - Poczekaj na mnie
minutkę.
Stała w swoim pokoju oparta plecami o drzwi. - Ma rację,
że chce się żenić - powiedziała na głos. Będzie cudownym
mężem, cudownym ojcem. To ja mam wątpliwości. Czy
przeżyję to, jeśli nasze małżeństwo nie będzie doskonałe tak
do końca? - Z szuflady wyjęła nocną koszulę, weszła do
łazienki i zatrzasnęła drzwi. Myślała: cholera jasna! Kocham
go tak, że nie zniosłabym, gdyby się ode mnie odwrócił!
Wróciła do sypialni myśląc, że zastanie już w niej Dana, ale
pokój był pusty. Pogasiła światła, zostawiając tylko małą,
nocną lampkę przy łóżku i wśliznęła się pod cienką kołdrę.
Nadszedł cicho, na palcach i stanął w drzwiach. Miał na
sobie tylko szerokie, białe szorty, wspaniały kontrast dla jego
zbrązowiałej od słońca skóry. Patrzył na nią, kiedy
przekraczał próg, delikatnie zamknął drzwi i podszedł do
łóżka. Przyglądała się każdemu jego ruchowi, jego wrodzonej
wspaniałości i prostocie. Był wyjątkowo, niepowtarzalnie
męski: szeroka pierś, szczupłe biodra, długie nogi.
Usiadł na łóżku i pocałował ją.
- Jesteś pięknym mężczyzną, wiesz? - powiedziała bardzo
miękko i pociągnęła dłonią po jego policzku. - Wykąpany,
ogolony i ładnie pachnący.
Uśmiechnął się z zakłopotaniem i znów ją pocałował.
- Chcę, żeby wszystko było jak najlepiej, kiedy się
kocham z moją panią. Oburącz objęła mu szyję.
- No, na co czekasz? Wskakuj, mój panie!
Chwycił jej dłonie i przez chwilę tulił je do piersi, patrząc
na nią z uśmiechem. Potem wstał i kciukami zahaczając o
gumkę spodenek ściągnął je. Stał przed nią nagi, dumny,
swobodny, zaraz obszedł łóżko i podniósł kołdrę.
Casey, z zapartym z wrażenia tchem, walczyła z
wyłącznikiem lampki, w końcu zatopiła pokój w
ciemnościach. Poczuła, że Dan waha się, a potem wchodzi do
łóżka. Sięgnął ramieniem i obrócił ją ku sobie, aż policzkiem
dotknęła jego piersi. Jego palce zaplątały się w jej koszulę, ale
w końcu podciągnął ją nad jej biodra, chwycił za jej nagie
pośladki i ważył je w dłoniach, lekko ściskając.
- Czemu zawsze to robisz? - mówiąc łaskotał ją w szyję, a
koniuszkiem języka muskał delikatną skórę za uchem.
- Co? - westchnęła. Trudno jej było mówić. Wziął ją
pomiędzy swe uda.
- Czy widok mojej nagości żenuje cię? - szeptał.
- Nie. - Poszukała jego ust. Nie chciała mówić nic więcej.
Całował ją długo, słodko, a palcami gładził jej uda. Od ust
powędrował ku jej policzkom i uszom, które szczypał i lizał
gorącym, szorstkim językiem i rozgrzewał swoim oddechem. '
Niecierpliwie szarpał jej koszulę, aż w końcu ściągnął ją jej
przez głowę i odrzucił od siebie, niemal w gniewie.
- Och, nie znoszę tego. - Leżała na nim, napierając
piersiami na jego owłosiony tors, przyciskając do niego swój
brzuch, czując go swym łonem.
- Kochana, chcę cię widzieć, kiedy się z tobą kocham -
wymruczał.
Casey zdrętwiała z trwogi. W jego głosie wyczuła
wymówkę. To dlatego wahał się przed wejściem do łóżka.
- Nie, nie dziś. Proszę, kochany.
Otoczył ją ramionami i objął nogami, tuląc ją jeszcze
mocniej. Przez długą chwilę leżał cicho i spokojnie, a potem
nagłe przechylił się na bok i wziął ją pod siebie. Zamknęła
oczy, serce wyrwało się jej z piersi: czy zapali światło? Z całej
siły ściskała w swych ramionach jego głowę, przywarła doń
ustami, całując go z żądzą ale i obawą, że jej pożądanie
umrze, jeśli on tylko zapali lampkę i ujrzy to jej pokrojone
ciało.
- Kochana, wiesz że nie możemy tak zawsze - szeptał,
głaszcząc lekko jej włosy na skroni. - Chcę mieć twoje
bezwarunkowe przyzwolenie i oddanie, które powiedzą mi, że
mnie kochasz, że władam i twoją duszą, i ciałem. Chcę
żebyśmy naprawdę byli jednym, moja Klementyno, bez
żadnych sekretów, beż żadnego chowania się... na zawsze.
Casey nic nie mówiła, nie mogła mówić. Łzy płynęły z
kącików jej oczu i spływały we włosy. Dan zebrał palcem
wilgoć z jej policzka i zlizał ją, a potem całował mokre ślady
na powiekach i u nasady jej nosa.
- Kochana? - prosił szeptem - och, nie płacz. Nie musimy
rozwiązywać tego problemu koniecznie dzisiaj. I wcale nie
jest on nie do rozwiązania. - Znów odwrócił się na wznak i
przytulił ją do swej piersi. - Zawsze się przede mną bronisz,
moja słodka. Ale to nic nie szkodzi. Może pomówimy o tym,
kiedy już wrócę z Japonii.
Ból w piersi Casey wzmagał się nie do wytrzymania.
- Proszę, proszę, daj mi tylko trochę czasu - powiedziała
drżącym głosem. Płakała bezgłośnie. O Boże, czy jest z nim
po raz ostatni? Nie mogła znieść tej myśli, niecierpliwie i
gorączkowo zaczęła go ściskać i pieścić.
Kiedy wreszcie zdołał oswobodzić usta, śmiał się cicho.
- Uważaj, nie przerwij tam na Nilu, moja Kleopatro, mój
gejzerze! - całował ją delikatnie, jego ręce były miękkie jak
welwet. - Najpiękniej jest kochać się długo, słodko i łagodnie.
Mamy przed sobą całą noc i zobaczysz, jeszcze zabraknie nam
czasu.
Rozdział 11
Dan odleciał.
Casey spędziła spokojne popołudnie w małym pokoiku na
górze, pochylona nad swoją maszyną do szycia. W łazience
Dana znalazła jakąś koszulę i według niej wycięła szablon z
papieru. Roześmiała się. Ze swojego pudła wyciągnęła
pasiasty materiał i przez moment zastanawiała się, czy jednak
nie dałoby się zrobić z niego koszuli. Ale nie. To musi być coś
naprawdę wyjątkowego.
Sięgnęła po sztukę błękitnego materiału, wycięła go
według szablonu, a potem zabrała się do szycia. Szło jej to
nadspodziewanie dobrze. Wkrótce cały gors był już gotów,
brakowało tylko rękawów i kołnierzyka, który miał być z
innego, białego materiału i który doda później - zdecydowała.
Marge przyjechała następnego dnia. Casey pokazała jej
koszulę.
- I co? Myślisz, że mu się spodoba?
- O, z pewnością. A już na pewno dlatego, że sama ją mu
uszyłaś. Jest w tobie zakochany po uszy, Casey. Nigdy bym
się nie spodziewała, że Dan może się tak zakochać. Właściwie
to powinnam była, bo z nimi już tak jest, kiedy znajdą kobietę
naprawdę dla siebie. On i mój Fred są do siebie bardzo
podobni.
- Wiesz, znamy się bardzo krótko i nie jestem do końca
przekonana, czy to, co Dan do mnie czuje, to miłość. Czasem
budzę się w nocy i myślę, że to wszystko sen. Te wszystkie
jego kobiety... To chyba niemożliwe, żeby wybrał właśnie
mnie - Casey była nieobecna, zadumana.
- Czy coś między wami... nie gra?
- Nie gra? - ocknęła się. - O tak, prawie wszystko gra.
Patrzysz na mnie i jeszcze pytasz? Marge z zakłopotaniem
obracała kubek w dłoniach.
- Tamtego wieczora miałam szczerą ochotę przyłożyć
Mary Ann. To zepsute dziecko, no, ale zawsze dziecko.
Chciałam coś powiedzieć, ale uznałam, że to raczej milczenie
jest złotem.
- Z początku mnie ścięło. Trudno, dzieci czasem są
okrutne. Wiesz, nigdy nie myślałam, że jestem próżna, ale
widać jestem. Nie bardzo mi to dobrze robi na samopoczucie,
jeśli ludzie uważają, że wyglądam szkaradnie.
- Może to dlatego tak się przejmujesz tą blizną, że jest na
twarzy. Ale moje dzieci wcale tego nie zauważyły. W każdym
razie nie padło ani jedno słowo. A poza tym... przecież nie
będziesz jej miała wiecznie. Dan mówił mi, że chirurg
plastyczny może ją usunąć prawie bez śladu - spojrzenie
Marge niosło nadzieję.
Ale Casey potrząsnęła głową.
- To nie tylko twarz. Od stóp do głów jestem jedną wielką
blizną. Tego nie można będzie usunąć. Jedna pierś jest...
dosłownie zmasakrowana. Pomarszczona, krzywo pozrastana
skóra na brzuchu, na udach... Każdy mężczyzna, nawet Dan,
który łudzi się, że mnie kocha, natychmiast wybije sobie z
głowy miłość, jak tylko ujrzy moje ciało - łzy, które od
wypadku tak łatwo jej przychodziły, teraz znów wypełniły jej
oczy.
Obie patrzyły na siebie z rozpaczą. Marge odezwała się:
- Nie, nie myśl, że to ma znaczenie dla Dana. Jeśli
mężczyzna kocha naprawdę, to nie wymaga doskonałości. Bo
prawdziwa miłość to zrozumienie, wzajemna życzliwość,
wybaczanie sobie wszystkiego i dzielenie się wszystkim.
Miłość sprawia, że możemy tolerować ludzką słabość i
niedoskonałość.
- Dziękuję, że to mówisz - Casey mówiła cicho, z
rozpaczą. Wbijała wzrok w swój kubek. - Będę musiała temu
stawić czoła, kiedy Dan wróci. Nie powinnam była pozwolić
na tę znajomość, a potem zażyłość, ale to jakoś samo się stało.
- Daj mu szansę. Wierz mi, Casey, Murdockowie są
nieugięci. Kiedy już kochają, to z całej duszy.
- Dan jest mężczyzną bardzo... bardzo zmysłowym. Och,
Marge, gdybyś widziała moją pierś, wszystko byś zrozumiała!
Casey zbladła jak płótno, drżała cała.
- A ty... powinnaś widzieć, jak ja wyglądam bez... -
powiedziała Marge łagodnie, cierpliwie.
Casey była wstrząśnięta.
- Bez...?! Och, Marge!
- Tak. Cztery lata temu miałam mastektomię. Nie będę też
już miała dzieci. Mimo to nasze życie erotyczne nigdy nie
było bogatsze. - Jej ciemne oczy lśniły. - Z początku strasznie
się martwiłam. Ale Fred powiedział mi, że nasza miłość jest
ponad to, czego nam brak, tak na ciele, jak i na duszy.
Jesteśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek, bo wiemy teraz, że nie
ma nic wiecznego.
- Och, co mam powiedzieć? - Casey uśmiechała się do
niej przez łzy. Płakała teraz za Marge, nie za siebie.
- Nic - Marge spojrzała na zegarek. - No, muszę odebrać
Jayne ze szkoły. Skończyły się wakacje! - Wypłukała swój
kubek i postawiła go na suszarce. - Trzymaj się! W duszy
myślę już o tobie jako o żonie Dana. Tylko spróbuj mnie
zawieść!
Po wyjściu Marge Casey zajrzała do ciotki. Razem w
spokoju zjadły obiad i Casey wróciła do domu. Jutro wróci
Dan. Słyszała jeszcze jego słowa: Pomówimy o tym, kiedy
wrócę z Japonii. Ciągle o tym myślała. Zamknęła drzwi,
poszła na górę, do swojej sypialni i położyła się. Wtedy spali
tu razem. Była teraz przekonana, że skoro tylko on wróci i
pomówią ze sobą, wszystko się skończy; Układała już sobie w
myślach, co mu powie, gotowała się na zerwanie, starała się
myśleć wyłącznie o sklepie, który już wkrótce będzie dla niej
jedynym oparciem jak tylko przejdzie operacje plastyczne.
Ze zmartwienia nie mogła w nocy spać, wstała osowiała i
apatyczna, z dotkliwym poczuciem tragedii, która już wkrótce
się rozegra. Rozbita wałęsała się po domu w szlafroku i
kapciach, nie chciało się jej nawet ubrać. Nakarmiła Sadie,
przejrzała kilka magazynów, poszła odebrać gazety.
Przed domem z piskiem opon zatrzymał się samochód.
Casey pobiegła do drzwi. Wyjrzała i zobaczyła, że na
schody wchodzą Fred i ciotka. Otworzyła im natychmiast.
- Och, Casey... - ciotka Bea nie mogła mówić. Casey
zamarła.
- Ciociu?... Fred? Co się...
Fred stał w drzwiach, przestraszony.
- Samolot Dana został porwany. Na pokładzie jest jakiś
szaleniec z bombą przywiązaną do pasa i grozi, że wysadzi
wszystkich w powietrze, jeśli nie polecą na Kubę.
Casey bezwładnie oparła się o framugę.
- Bomba... w samolocie Dana?
- Mówili o tym w wiadomościach porannych.
Sprawdziłem już, że to lot Dana. I on jest na pokładzie.
- A czy oni nie mogą polecieć na Kubę i wypuścić tego
wariata? - ciotka Bea tego poranka wyglądała bardzo staro.
Policzki miała mokre od łez, włosy w nieładzie, rozczochrane.
- Nie mają tyle paliwa. Muszą lądować, a on przysięga, że
wysadzi samolot przy pierwszej próbie lądowania.
Casey zrobiło się niedobrze. Ciotka, widząc, że się słania,
chwyciła ją w pasie.
- Jesteś pewien, że to nie żadna kaczka dziennikarska? -
jej głos brzmiał zupełnie obco.
- Nie, to nie żadna kaczka. Cholera! Niech szlag trafi
wszystkich wariatów na świecie! - Fred walnął pięścią w
drzwi.
Casey za wszelką cenę starała się opanować. Rzuciła się
ku schodom.
- Jadę do Portland. Muszę tam być!
- Nie, Casey, zostań. Fred pojedzie. Zadzwoni
natychmiast jak się czegoś dowie. - Ciotka zastąpiła jej drogę.
- Zrobisz lepiej, jak tu zostaniesz. W Portland i tak nic nie
poradzisz.
- Jadę, ja muszę jechać! - odwróciła się na schodach. -
Fred...?
- Czeka już na mnie awionetka. Na lotnisku
międzynarodowym zawiesili cały ruch, ale możemy
wylądować opodal, na terenie prywatnym i dojechać
samochodem. Chyba masz prawo tam być, więc się pośpiesz.
Lot do Portland trwał krótko. Przez umysł Casey cały czas
przebiegały słowa miłości Dana. Trwoga i przerażenie nie
pozwalały jej myśleć, oddychać. Mogła go już nigdy nie
zobaczyć. Zamknęła oczy, napłynął przed nią jego obraz:
męski, szeroki w ramionach stał w drzwiach jej sypialni.
Odchodziła od zmysłów z bólu, z żalu, z niewymownej i
wściekłej rozpaczy.
Wysiadła z awionetki i na sztywnych nogach przeszła do
samochodu, który czekał, by zawieźć ich na lotnisko
międzynarodowe. Kierowca mówił im, że Boeing 747 jest o
trzydzieści pięć minut lotu od portu. Porywacz wszedł na
pokład w Honolulu i od razu sterroryzował załogę.
- To wszystko, co wiem. Oficjalne czynniki nabrały wody
w usta.
Na zamkniętych drogach dojazdowych za paszport służyło
im nazwisko Murdock. Policja otoczyła cały teren wokół
lotniska, przepuszczając tylko personel lotniczy i pilne
transporty. Wysiedli z wozu i przepchnęli się przez tłum
żołnierzy, umundurowanych policjantów, obsługi telewizyjnej
i prasy. Posadzono ich w oddzielnym pokoju, przeznaczonym
dla rodzin i krewnych tych, którzy byli w samolocie.
Przedstawiciele linii lotniczych wyglądali na bardzo
zdenerwowanych, a odpowiedzi, jakich udzielali na pytania
Freda, były ogólnikowe i wykrętne. Im też było ciężko. Nikt
nie chciał nic obiecywać, by nie obudzić fałszywej nadziei. W
hollu zainstalowano ekran bezpośredniego przekazu
telewizyjnego, ludzie siedzieli przed nim w ciszy, czekając,
patrząc, modląc się.
Casey czuła w skroniach gwałtowne uderzenia serca,
panika rosła w niej zwierzęcym, bezrozumnym poczuciem
grozy. W czasie ich podróży ani razu nie pomyślała o swojej
twarzy, zapomniała o szalu na głowę. Teraz dotknęła policzka,
nie wiedząc nawet, co czyni. Nagle z głośnika dobiegł głos.
Wzdrygnęła się i usiadła przed ekranem, skupiając na nim całą
swą uwagę.
- Reporterzy „Wiadomości Programu Ósmego" obsadzili
lotnisko międzynarodowe i bezpośrednio stąd przekazują
wszelkie nowe dane o porwanym Boeingu 747 ze stu
czterdziestoma czterema osobami na pokładzie. Potwierdza się
wiadomość, że w samolocie znajduje się kilka osób znanych
szerzej, jak Daniel Murdock, słynny sportowiec czy Claudia
Wells, gwiazda ekranu i estrady. Lotnisko tu, w Portland, jest
zamknięte, a wszystkie samoloty kierowane są do Vancouver
lub do Seattle. Ostatnie wiadomości, jakie uzyskaliśmy z
wieży kontrolnej mówią o tym, że pilot wytraca stopniowo
prędkość, by zwiększyć zużycie paliwa, co może pozwoli
przekonać porywacza o konieczności lądowania w Portland
dla uzupełnienia zapasu. Nie przełączajcie odbiorników.
Nasze kamery zainstalowano już opodal pasa startowego i wy
jako pierwsi, za pośrednictwem „Wiadomości Programu
Ósmego", będziecie widzieli lądowanie samolotu... jeśli
samolot wyląduje.
Twarz spikera zniknęła z ekranu, obiektywy kamer
przeszukiwały niebo. W hollu, jak w ulu, podniósł się szum
głosów. Casey pochyliła się na krześle, złamana wpół, o mały
włos nie upadła na podłogę.
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
Casey nie zdawała sobie sprawy, że ściska ramię Freda,
dopóki łagodnie nie oderwał jej ręki.
- Pójdę zobaczyć, może czegoś się dowiem.
Kiwnęła głową. Czekający krewni i rodziny trzymali się w
małych grupkach, w całym pokoju wyczuwało się napięcie.
Panowała cisza, przerywana tylko głosem spikera z przekazów
telewizyjnych, mówiącego bez przerwy o rozmieszczeniu
kamer na lotnisku, pozycjach służb bezpieczeństwa, wszystko
to było nieważne, było wypełnianiem czasu, jaki pozostał do
lądowania samolotu.
- Oto najnowsze doniesienia z wieży kontrolnej.
Porywacz zgodził się na lądowanie samolotu. Zgodził się
również na to, by kobiety i dzieci mogły zejść z pokładu.
Jednak w dalszym ciągu gotów jest wysadzić samolot w
powietrze, jeśli paliwo nie będzie uzupełnione i nie zostanie
udzielona zgoda na start. Pozostańcie przy odbiornikach.
„Wiadomości Programu Ósmego".
W pokoju wybuchł hałas, ludzie rzucili się do okien. - Jest
już, jest! Schodzi do lądowania! - Słyszeli wycie odrzutowych
silników i przez szerokie okna widzieli już ogromny, błękitno
- srebrny kadłub opuszczający się z nieba prosto na pas
lotniska, Casey nie wiedziała, nie była świadoma tego, że się
modli, kiedy koła samolotu dotknęły ziemi, jęknęły
wytrzymując ogrom pędu i masy i potoczyły się po betonie.
Samolot zwalniał, wreszcie skręcił i pokołował na daleki
kraniec lotniska.
Ludzie w pokoju chłonęli to wszystko niemi, ściśnięci
przy szybach okien, wszyscy bali się nawet oddychać.
W kierunku samolotu ruszył teraz elektryczny wózek ze
stojącym na nim samotnym człowiekiem, który unosił ręce
nad głowę.
Usłyszeli głos spikera:
- Oficer służb bezpieczeństwa będzie próbował przekonać
porywacza, by zgodził się na podciągnięcie sprzętu
koniecznego do ewakuacji kobiet i dzieci. Już za kilka minut
dowiemy się, czy mu się powiodło.
Śmiertelna cisza panowała wszędzie dookoła. Wszyscy
oczekujący byli jak porażeni, nikt nie mógł się poruszyć.
Spiker komentował teraz akcję na bieżąco. Otwarto już luk
samolotu i podstawiono schody. Casey widziała to na ekranie.
Z tyłu ktoś odetchnął z ulgą, kiedy kobieta prowadząca za rękę
małe dziecko zeszła po schodach i zaczęła biec w kierunku
budynków terminalu. Potem już coraz więcej ludzi z hollu
wybiegało pośpiesznie, w miarę jak ich bliscy opuszczali
samolot.
Casey wpatrywała się w otwarty luk osobowy mając
absurdalną nadzieję, że w ślad za ostatnią kobietą na schodach
pojawią się mężczyźni. Nikogo nie zobaczyła. Schody
odciągnięto, a luk zamknął się. W hollu pozostało jeszcze
około dwudziestu osób, wszyscy milczeli, przerażeni i
bezradni. Zdawało się, że w sali nie ma już powietrza.
Niepodobna było nie tylko oddychać, ale i patrzeć, nawet
myśleć.
Na ekranie znów pojawił się spiker, w ręku trzymał plik
kartek. Casey drgnęła, nawet nie próbując sobie wyobrazić, co
mógłby teraz powiedzieć. W obiektywie pojawiła się także
twarz młodej kobiety.
- Mam tu obok siebie panią Claudię Wells, gwiazdę
głośnego tegorocznego przedstawienia na Broadwayu „Świt
namiętności". Według pani Wells człowiekiem, który skłonił
porywacza do uwolnienia kobiet i dzieci był Dan Murdock,
znany doskonale nam wszystkim ze stadionów futbolowych.
Pani Wells, proszę nam powiedzieć, co pani czuła, kiedy
dowiedzieliście się, że samolot został porwany?
Kamera skupiła się na jej twarzy.
- Byliśmy przerażeni, wszyscy! Wybuchłaby panika,
gdyby nie Dan. Och, on był cudowny! Spokojny i rzeczowy
we wszystkim. Obiecałam mu, że będę czekać...
- Przepraszam, że przerywam, ale mamy świeże
doniesienia. O! Wspaniałe wiadomości! Porywacz został
rozbrojony. Drzwi luku znowu się otwierają, podjeżdżają już
schody. Och, ileż nas to kosztowało! Dzięki Bogu, wszystko
już skończone. Pilot przekazał nam przez radio, że Dan
Murdock po obezwładnieniu porywacza zdołał wyrwać
spłonki z kostek dynamitu. Istniały poważne obawy, że
porywacz miał zamiar zdetonować ładunki, kiedy samolot
wzbije się w powietrze.
Casey odwróciła się i oparła bezwładną głowę na ramieniu
Freda. Ciągle jeszcze nie mogła uwierzyć, że koszmar się
skończył.
- O Boże, Boże! Ależ ja się bałem! - Fred powtarzał te
słowa bez przerwy, jakby teraz dopiero stracił nad sobą
panowanie.
Przywarła do niego. Ledwo mogła mówić.
- Czy to naprawdę koniec?
- Koniec! Tak, koniec! - Fred śmiał się z ulgą. - Słuchaj,
zostaniesz tu? Skoczę na dół i zaraz go tu przyprowadzę.
Chyba go puszczą?
- Nic mi nie będzie.
Była cała mokra od potu, czuła się jak oblepiona
cementem. Opierała się plecami o ścianę. Na dźwięk głosu
spikera machinalnie podniosła oczy.
- Dan Murdock należy do znanej rodziny Murdocków,
jednej z najbardziej liczących się w branży drzewnej. Ich
dziadek, Silas Murdock, zaczynał od małego tartaku w
siedemdziesiątych latach ubiegłego wieku. Tu, na lotnisku,
wśród grupy osób z niepokojem oczekujących na rozwój
wypadków widziany był brat Dana. Towarzyszyła mu młoda
kobieta. Kim ona jest nie wiemy, ale można przypuszczać, że
to dziewczyna naszego bohatera dnia.
Nagle Casey zobaczyła na ekranie swoją własną twarz.
Zaparło jej dech. Obraz przekazywała mała, przenośna kamera
tv, więc bezustannie drgał i kadrował fatalnie. Zbliżenie było
bezlitosne, jak uderzenie siekiery: skołtunione, przylizane i
odrzucone w tył włosy, blizna tak straszna, jakby Casey miała
na policzku wszczepiony płat zwierzęcej skóry.
- Młoda kobieta, którą widzicie na ekranie nie
przedstawiła się, ale to właśnie ją widziano...
Rozdział 12
Casey z całej siły zatrzasnęła drzwi swego pokoju i
przywarła do nich w strachu, czując jeszcze ból w piersiach od
forsownego biegu po schodach. Przed chwilą wcisnęła
taksówkarzowi jakiś banknot, ten zrobił zdumioną minę, ale
zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wyskoczyła z wozu jak
oparzona. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wołał za nią:
Proszę pani, czy na pewno wszystko w porządku? Stojąc w
pokoju odpowiedziała: - Cholera, nie! Nie! Nic nie jest w
porządku i już nigdy nie będzie!
Z wysiłkiem oderwała się od drzwi, weszła do łazienki. Z
lustra, wiszącego nad umywalką, patrzyła na nią twarz
zbielała do kości. Zmoczyła ręcznik i położyła go sobie na
głowę, przyciskając dłońmi do policzków. Gwałtownie łapała
powietrze. Nie chciała zwymiotować.
Jej twarz na telewizyjnym ekranie była dla niej szokiem. Z
całą mocą powróciły wszystkie jej obawy i wątpliwości.
Opuściło ją to błogie uczucie ulgi i nadziei, jakie wlała w jej
serce Marge. Nic, nic się nie zmieniło! Nie mogła dłużej
czekać na Dana w hollu lotniska, wystawiona na widok
publiczny, porównywana przez kamery z kwitnącą Claudią
Wells. To było największe w całym jej życiu upokorzenie.
Zrzuciła ubranie na podłogę i stanęła pod prysznicem.
Nogi się pod nią uginały, musiała się trzymać chromowanych
kurków, żeby nie upaść. Długo, długo stała pod silnymi
biczami wody, która oblepiła jej głowę włosami, wypełniała
oczy, usta, litościwie spływała po zniszczonym ciele.
Pulsowało jej w skroniach, czuła ból ramion i szyi. Głosy
ludzkie, twarze, pandemonium grozy na lotnisku, wszystko to
wypełniało jej głowę rodząc przerażenie tak straszne, że włosy
stawały jej dęba. Woda zrobiła się zimna jak lód, zakręciła ją i
sięgnęła po swój gruby, frotowy szlafrok, wiszący na
drzwiach.
Poczuła się nagle winna, że tak bez słowa opuściła Freda.
To on zabrał ją do Portland, przez cały czas był dla niej
opiekuńczy i wyrozumiały. Co u licha ją skusiło, żeby w ogóle
jechać na to lotnisko?
Dan był bohaterem, myślała z dumą, a teraz jest gwiazdą.
Zaraz posypią się wywiady, fotosy, jego podobizny znajdą się
we wszystkich wiadomościach telewizyjnych. Nie będę śmiała
na niego spojrzeć. Zresztą, nie chcę go oglądać z Claudią
Wells u boku. Ogarnęło ją przygnębienie, zazdrość, poczucie
opuszczenia.
Nagle dobiegł ją chrobot klucza w zamku. Oprzytomniała,
serce zaczęło jej walić w piersi. Stała pośrodku pokoju jak
słup soli, nie mogąc zrobić kroku, jak zauroczona gapiąc się
na drzwi. Usłyszała stłumione przekleństwa.
Dan!
- Otwórz te przeklęte drzwi, Casey!
Mówił Casey! Był wściekły. Casey nigdy nie była tak
przerażona. Brakowało jej powietrza, miała zawroty głowy.
Wiele, wiele wysiłku kosztowało ją to, co musiała mu
powiedzieć.
- Nie chcę cię widzieć! Idź sobie i zostaw mnie w
spokoju!
- Otworzysz te drzwi, czy mam je wywalić?! - krzyczał,
aż się skuliła ze strachu. - Odpowiadaj! Nie chcę tu urządzać
scen, ale jeśli mi natychmiast nie otworzysz, to zobaczysz!
Stała jak wrośnięta w ziemię, nie mogła wydobyć z siebie
głosu. Za drzwiami zapadła cisza. Odszedł? Już w to
uwierzyła, gdy rozległ się łomot, kopał w nie z całej siły.
Drewno zatrzeszczało, ale drzwi trzymały się na łańcuchu. O
Boże - szeptała bezgłośnie. - jeszcze ktoś zawoła policję!
Drugi kopniak oderwał łańcuch i odrzucił go na ścianę. Drzwi
trzasnęły i odskoczyły z hukiem.
Dan stał w progu i patrzył na nią. Wypełniał sobą całą
futrynę, twarz płonęła mu z gniewu. Kurczowo zaciskał i
rozwierał pięści, jakby chciał ją uderzyć. Wyglądał jak tygrys
w klatce, sprężony, gotowy do skoku.
- Co ty, do cholery, chcesz mi zrobić? - W ciszy jego
słowa zagrzmiały jak ryk odrzutowca. Czekał chwilę, a kiedy
nie odpowiadała, wściekle trzasnął drzwiami. - Cholera!
Przewróciłaś mi życie do góry nogami! - krzyczał tak, jakby
jej nienawidził.
Casey nie mogła myśleć, nie mogła czuć, nie mogła tym
bardziej się poruszyć. Jej słowa były drewniane, martwe,
obce.
- Idź stąd. Nie chcę cię tu widzieć.
- Funta kłaków bym nie dał za to, że czegokolwiek w
ogóle chcesz! - krzyknął i wkroczył do pokoju miażdżąc ją
wzrokiem. - Nie pozwolę się traktować jak szczeniak! Byłem
cierpliwy, byłem wyrozumiały, bo wiedziałem, że ten
wypadek był dla ciebie szokiem. Ale to nie jest
usprawiedliwienie dla traktowania mnie jak pierwszego
lepszego, jak jakąś szmatę! To, że uciekłaś od Freda było
bezmyślne,
głupie,
nieodpowiedzialne.
Cholernie
przestraszyłaś nas obu. Już miałem dzwonić na policję, gdyby
cię tu nie było. Przeżyłem już dziś jedno piekło. Ale twoja
ucieczka z lotniska nie była wcale mniejszym! - mówił
gwałtownie i groźnie, ale było w tym także coś z rozpaczy.
- Ja nie... .
- Tylko nie próbuj mnie karmić jakimś kitem!
Nie mogła oderwać od niego wzroku, hipnotyzował ją,
jego oczy przykuwały jej spojrzenie jak magnes.
- Nie, w ogóle nie muszę się przed tobą tłumaczyć - sama
wybuchnęła gniewem. - Nie jestem twoją własnością. To nie
jest średniowiecze, panie Lancelot!
- To tylko twoje szczęście, moja droga - powiedział
lodowato, strasznie. Poruszyła się wreszcie, zastąpił jej drogę.
- Wynoś się z mojego mieszkania, Dan.
- To moje mieszkanie. Ja płacę czynsz.
- Dobrze, w takim razie ja wychodzę.
- Nic podobnego. Zostaniesz tu - powiedział głosem
cichym i twardym jak skała.
- A kto mnie niby do tego zmusi? - krzyknęła
wyzywająco. - Nie mam obowiązku dotrzymywać ci
towarzystwa! Chcę być sama i to jest wszystko, czego
potrzebuję!
- Żebyś mogła się trochę poużalać nad sobą, co? Biedna,
jedyna piękna kobieta na całym świecie, która postradała
urodę. Biedna, biedna Casey!
- Zamknij się, zamknij się! - płakała jak bóbr, sama o tym
nie wiedząc. - Chcesz odebrać mi moją dumę, chcesz ją
podeptać. Tylko o to ci chodzi. - Oczy zabłysły jej strasznym
światłem, usta drżały, kiedy mówiła: - Dobrze, a więc
zobaczysz coś, po czym będziesz gnał stąd jak zając! -
patrzyła na niego, każda zmarszczka na jej twarzy malowała
ból i wyzwanie. Nerwowymi ruchami szarpała pasek
szlafroka. Wreszcie rozwiązała go, zdarła z siebie odzienie i
cisnęła na podłogę. Stała przed nim naga. Jakby tego było
jeszcze mało, chwyciła ręką włosy i zebrała je nad głową,
pokazując mu całą brzydotę blizn i obcięte ucho.
- Patrz! Patrz na mnie. Patrz! Na! Mnie! - krzyczała,
skandowała, obracając się przed nim jak na pokazie mody, by
mógł ją sobie dokładnie obejrzeć, z każdej strony, w ruchu,
zdeformowaną strasznie pierś, różowe zrosty ran, pokrywające
całe ciało. Jej oczy szalone, zaszklone łzami, wpół ślepe
wpatrywały się w niego, upajała się swą męczarnią. - Patrz!
Chciałeś mnie oglądać, kiedy się kochaliśmy. Proszę bardzo.
Patrz sobie, patrz! Nie jesteś zadowolony, że kazałam ci
czekać, by zadośćuczynić twojej prośbie w pełnym blasku
dnia? - jej głos był teraz histerycznym piskiem, aż nic już nie
mogła mówić, gardło ścisnęła jej rozpacz.
Dan stał cicho, zdawał się być ogłuszony. Ale nie, zaraz
wybuchnął:
- Kochana! Kochana moja, po co to robisz? - wyciągnął
do niej ręce, ale odtrąciła je.
- Oto ja, w pełnej krasie! Dostaniesz to, co widzisz,
mężusiu! - uniosła się na palcach i mówiła cienkim głosem: -
Prawda, że raczej to mięso wolałbyś mieć koło siebie w
telewizji niż... słodką Claudię Wells?
- Casey! Przestań! - Dan chwycił ją za ramię. Otrzeźwił ją
dopiero ból, jaki jej zadał, ściskając zbyt mocno.
Nagle gniew, który ją ożywiał, wygasł. Kolana ugięły się
pod nią, usta drżały, jęczała żałośnie i płakała. Dan
przyciągnął ją do siebie i wtulił w ramiona.
- No już, kochanie, już dobrze - mówił nad nią. - Płacz,
moja Ginevro, płacz - tulił ją do piersi, czekając, aż jej łkania
ucichną.
Była wyczerpana i bezbronna jak dziecko, nie opierała się
kiedy ją podniósł, na rękach zaniósł na kanapę i usiadł,
sadzając ją sobie na kolanach.
- Kochanie, nie miałem pojęcia, że to aż tak cię boli! Bo
to jest to, czego tak się obawiałaś, prawda? Czy naprawdę
sądziłaś, że nie kocham cię zbyt mocno i że umknę jak
niepyszny, kiedy zobaczę twoje blizny? Ależ ja wiedziałem o
nich, kochana. Widziałem wszystko. Dotykałem ich. Leżałem
przy tobie na stole, moja krew płynęła w twoje żyły, a oni cię
zszywali. - Pocałował jej mokry policzek. - O nie, wcale nie
dbam o blizny na twoim ciele. Tylko ty jesteś ważna, tylko ty
jesteś moją miłością, moją słodyczą, której przez całe życie
tak pragnąłem! Tak bardzo chciałem dotknąć twojej rannej
piersi, bo chciałem, żebyś wiedziała, że jej niedoskonałość nie
ma dla mnie znaczenia! Cśś, nie płacz już, moja Klementyno!
Ale ona płakała. Płakała, otwierając usta w bezgłośnym
krzyku i dławiąc je jego koszulą. Głaskał ją po głowie,
nachylił się i musnął ustami jej przecięty policzek.
- Nie rozpaczaj, moje kochanie. Tego nie będzie już za
kilka miesięcy, a nikt inny nie będzie oglądał reszty, tylko ja! -
Kołysał ją w ramionach. - Poradzimy sobie, zobaczysz. Teraz
będzie nam łatwiej, bo nareszcie wiemy, co nam
przeszkadzało.
- Ale... ale jest jeszcze coś - mówiła nie podnosząc głowy
z jego piersi. - Ten wypadek nie był twoją winą, nie ma
podstaw, żebyś się czuł winny!
- Winny? - szeptał jej nad uchem - A kto u licha twierdzi,
że czuję się winny? Przecież to był nieszczęśliwy wypadek,
zrządzenie losu. Może i moglibyśmy go uniknąć, gdyby twój
wóz miał tylne światła w porządku, Kiedy przyholowałem
twój samochód do najbliższej stacji napraw zauważyłem, że
światła nie działają. To była ta sama stacja, na której tamtej
nocy brałaś benzynę i na której ten człowiek ostrzegał cię
przez wjazdem na autostradę. Powiedział mi, że bezpieczniki
były przepalone, a on nie miał innych. Mimo to zdecydowałaś
się zaryzykować i pojechałaś bez świateł. Więc nie ma mowy,
żebym za wypadek czuł się winny, no, może troszeczkę, bo ja
się cieszę, że do niego doszło! Pomyśl, gdyby nie to, nigdy
byśmy się nie spotkali. To było nam przeznaczone, kochanie.
- To ty wiedziałeś, że tamtej nocy nie miałam tylnych
świateł? Czemu nic mi nie mówiłeś? Kołysał ją nagą w
ramionach i całował mokre policzki.
- Bo to nie miało znaczenia. - Jego oczy były najbardziej
zakochane na świecie. Zarzuciła mu ręce na szyję. - Kocham
cię - powiedział po prostu, patrząc jej głęboko w oczy.
- Ja też cię kocham - przytuliła się do niego. - Czy jesteś
pewny? - ciągle nie mogła uwierzyć. - Czy moje blizny na
pewno...?
- Cśś. Żałuję teraz, że tam, w domku, kiedy pierwszy raz
się kochaliśmy, ustąpiłem ci i zgasiłem światło. Myślałem, że
po prostu się mnie wstydzisz. - Wtulił głowę w jej ramię. -
Chcę się z tobą kochać. Ale muszę się wykąpać. A ty masz
mokre włosy.
Ujęła jego twarz w dłonie i leciutko musnęła wargami
jego usta.
- Klementyna nie zwracała na to uwagi, kiedy kochałeś ją
w podróżnym wozie, a nie kąpałeś się od czasu, kiedy ostatni
raz przeprawialiśmy się przez rzekę. - Skubnęła mu wargi i
uśmiechnęła się, czując w nim dreszcz, jaki wzbudziła. -
Kocham cię - powiedziała, rozpinając guziki jego koszuli.
Dan drżał ze szczęścia, kiedy uniósł ją i szybko wstał.
Gorączkowo ściągał koszulę, rzucił ją na ziemię i zabrał się do
spodni. Czekała na niego w napięciu, niecierpliwa, dzika,
wolna. Kiedy został tylko w swych białych spodenkach,
otoczyła ramionami jego biodra. Jej ręka wśliznęła się pod
gumkę szortów i gładziła jego twarde, jędrne pośladki, a
potem błądziła coraz to niżej, po tylnych, wreszcie
wewnętrznych partiach jego ud.
- Dziś na pewno nie przyjdzie tu ciotka Bea. Roześmiała
się, przytulona do jego brzucha.
- Och, jak ja chciałam cię dotykać tamtego dnia, kiedy
przyszedłeś do mego pokoju. Kocham dotyk twojej skóry,
uwielbiam, jak twoje włosy łachoczą mi piersi!
- Ja też przepadam za twoim dotykiem. Kochaj mnie,
kochaj! Casey ześliznęła się z kanapy na podłogę i ściągnęła
na nią Dana.
- Kocham cię z całego serca, z całych sił. Bez ciebie moje
życie byłoby niczym. Nigdy, nigdy nie pozwolę ci odejść. Na
kwaśne jabłko zbiję wszystkie Claudie Wells na świecie,
będziesz miał tylko mnie - szepnęła mu w usta. Całowała go
ze słodyczą i czułością ich pierwszych pocałunków.
Obrócił się, trzymając ją w ramionach i podniósł głowę
tak, że widziała jego twarz. Nigdy jeszcze nie było w niej tyle
miłości.
- Kocham cię. Gdyby cię przy mnie nie było musiałbym
umrzeć. Kocham cię całą. Twoją dumę, prawość, twoją
zmysłowość i diamentowe oczy. Kocham każde miejsce
twojego ciała, które sprawiło ci tyle bólu. - Musnął wargami
jej ucho, którego dotąd nie śmiał dotknąć, a potem pierś, którą
starała się przed nim ukryć. Całował jej skórę swymi
gorącymi ustami i opuszkami palców.
Byli jeszcze szczęśliwsi niż dotąd. Casey leżała z
półotwartymi ustami, a on całował jej ciało, wyzwalając w
niej raz po raz silne, rozkoszne dreszcze. Był wspaniale
delikatnym, niespiesznym kochankiem. Wzięła go na siebie, w
siebie, czuła go twardo, rozkosznie, ich brzuchy zwierały się
ciasno. Szeroko, szeroko bez przerwy otwierała oczy, chciała
bez przerwy patrzeć na niego, słyszeć, jak mruczy jej słowa
miłości, sama mu je szeptać - ale zamknął pocałunkami jej
usta i nie widziała już ani nie słyszała, tylko czuła...
Promień słońca padł na dywan i na ich splecione ciała.
Dan dźwignął się na łokciu i patrzył na nią z miłością.
Obejmowała go i błądziła dłońmi po cudownie gładkiej skórze
jego pleców.
- Tak się bałam... na lotnisku. To był dla mnie taki ból, że
wtedy wolałabym nie czuć tej miłości, tak rozpaczliwej.
Całowała całą jego twarz, jakby chciała zapamiętać jej kształt
na zawsze.
- Ja też się bałem. Wiedziałem tylko to że nie mogę
pozwolić, żeby ten samolot odleciał i zabrał mnie znowu
daleko od ciebie. Biedny głupiec z bombą był tak przerażony,
że zwariowałby, zanim jeszcze dolecielibyśmy na Kubę. O
tak, ale tak samo bałem się, kiedy potem nie mogliśmy z
Fredem znaleźć cię w hollu - lekko chwycił zębami skórę na
jej szyi. Nieznacznie przesunął rękę ku jej żebrom i nagle,
kiedy niczego nie podejrzewała, napadł na nią, łaskocząc. -
Głupia, zwariowana, świrnięta dziewucho! Jak ty w ogóle
mogłaś przypuszczać, że wolę tę fałszywą, wypindrzoną i
wysmarowaną cipcię?
- Przestań! Oj, mam łaskotki!... Wiesz, co się może stać?!
- A niech tam, niech się stanie - był bezlitosny,
przygniatał ją do podłogi, nie mogła się ruszyć.
Śmiała się niepohamowanie, perliście.
- Przestań! Proszę, przestań! Ja miałam wypadek, to się
może źle skończyć!
- O tak, a jakże. Powiedz mi, jak. Nie chcesz? To powiedz
mi to, co chciałbym usłyszeć - wtedy przestanę.
- Kocham cię, kocham... ty wielki, gruby byku!
Ich ramiona splotły się na ich szyjach, potoczyli się po
dywanie w wielką plamę słońca. Patrzyła na niego. - Dan...
Ciekawe, gdzie w przyszłości się spotkamy? W kosmosie?
- Możliwe, księżniczko. Ale nie martw się, już ja cię
znajdę - powiedział uśmiechając się szeroko.