Tomasz Gross Zlote zniwa


“Złote żniwa” to książka o chciwości, o grabieży, o mordach i o żydowskim cierpieniu. Rzecz się dzieje niejako “na marginesie Zagłady”, tam gdzie żydowscy rozbitkowie rozpaczliwie poszukujący ratunku stykali się z miejscową ludnością. I na tym właśnie obszarze dochodziło do strasznych zbrodni - tym straszniejszych, że najczęściej nienazwanych i nieukaranych. Jest oczywiste, że odpowiedzialność za Holokaust spoczywa na Niemcach. Ale jest również prawdą to, że - jak słusznie piszą Grossowie - jedyna droga ocalenia Żydów prowadziła przez kontakt z miejscową ludnością. A właśnie w tej przestrzeni wydarzenia przebiegały w sposób dramatyczny, nieraz straszny i zgubny. Jakąś rolę w tym wszystkim na pewno odegrał przedwojenny antysemityzm, ale o ile stereotypy i ideologia majaczą w tle opisywanej tragedii, to przemożnym motywem działania wydaje się być żądza rabunku. To właśnie na obrzeżach Zagłady widać ludzkie hieny żerujące na żywych i na martwych Żydach. Jest bowiem tak, że żądza grabieży sięga poza grób - czego dowodem są tereny obozów zagłady w Bełżcu i Treblince pracowicie przekopywane po wojnie przez setki wieśniaków poszukujących wśród szczątków ofiar złotych zębów, kosztowności czy obrączek. “Złote żniwa” to nie tylko zarys tego koszmaru, ale zarazem próba zrozumienia jego przyczyn. Jak wynika z tekstu gdzieś za okupacji, trudno powiedzieć w której dokładnie chwili, nastąpiło gwałtowne przestawienie  wartości jeżeli chodzi o Żydów i tego co żydowskie.  Nie był to proces “punktowy”, dotyczący jakiś wyjątkowych, “przerażających” powiatów czy wiosek, lecz zjawisko o zasięgu europejskim, gdyż mordy i rabunki popełniano wszędzie tam gdzie pojawili uciekający z Zagłady Żydzi.  Po prostu od pewnego dnia, lub tygodnia, gdzieś w lecie lub na jesieni 1942 r.  nagle wolno było już wszystko. Żeby odwołać się do chemicznej metafory, nastąpiła swego rodzaju „sublimacja agresji”.  Sublimacja, czyli przejście ciała ze stanu stałego w lotny, z ominięciem stanu ciekłego. Taka właśnie „sublimacja agresji”  wobec Żydów zaszła wtedy na terenach okupowanej Polski. Przedwojenna niechęć do Żydów, spychanie ich na margines, czy tez poza margines życia społecznego, nagle przeistoczyly sie w dokonanie fizycznego unicestwienia, lub też w akceptację tego unicestwienia. Zbrodniom towarzyszył brak poczucia winy. Skąd miałaby się brać wina, skoro w oczach tak wielu Żydzi przestali być ludźmi, a stali się zwierzyną łowną, tropioną z zacięciem i z zapałem. Cytowany w książce Zygmunt Klukowski tak pisał w swoim dzienniku o likwidacji getta w Szczebrzeszynie: “niektórzy brali czynny udział w tropieniu i wynajdywaniu Żydów. Wskazywali gdzie ukryci są Żydzi, chłopcy uganiali się nawet za małymi dziećmi żydowskimi, które [polscy] policjanci zabijali na oczach wszystkich”. Pochodzący z Łukowa Stanisław Żemiński zapisywał na gorąco: “w Trzebieszowie, w poniedziałek jakaś straż obywatelska, miejscowi chłopi wartujący w nocy przed napadami bandyckimi, dostali rozkaz wyłapania wszystkich miejscowych Żydów i odstawienia ich do Łukowa. Otoczono całą wieś i rozpoczęło się polowanie. Wywlekano Żydów, łapano ich na polach, po łąkach. Jeszcze strzały grzmią, a już nasze hieny czatują, co ukraść się da po Żydach”. Skala tego zjawiska jest przerażająca: z relacji żydowskich ocalonych oraz z powojennej dokumentacji archiwalnej - znanej dotąd jedynie wąskiej grupie specjalistów - wyłaniają się tysiące i tysiące ofiar, które zginęły “na obrzeżach Zagłady”, wydane w ręce Niemców bądź też zamordowane przez miejscową ludność. Ci, którzy chcieli nieść Żydom pomoc rzucali wobec tego wyzwanie nie tylko okupantowi, lecz przede wszystkim członkom własnej wspólnoty, dla których “ludność niearyjska” znalazła się poza obrębem sfery wzajemnych zobowiązań. Dotyczyło to nie tylko ludzi ciemnych, prymitywnych, łatwiej ulegających argumentacji zła. Wincenty Sobolewski, lekarz spod Sandomierza, człowiek wykształcony, filar miejscowej społeczności, 29 stycznia 1943 r. zapisał w swoim dzienniku: “a więc Pan Jezus dał Żydom prawie dwa tysiące lat na poprawę, lecz widząc że dalej trwają w swych zbrodniach, zesłał na nich karę.  Tak jak oni przelewali krew Niewinnego, tak teraz ich właśni przyjaciele Niemcy, z którymi tyle nieprawości rozsiali po świecie teraz ich mordują. A więc sprawiedliwość Boska nierychliwa, ale sprawiedliwa”.

“Złote żniwa” to książka straszna, ale aż do bólu prawdziwa i potrzebna.

Jan Grabowski

Złote żniwa

Rzecz o tym co się działo na obrzeżach Zagłady Żydów.

„Złoty ząb wydarty trupowi będzie zawsze krwawił...”

(Kazimierz Wyka, Życie na niby)

Spis Treści

Wstęp i podziękowania s. 2

Co widzimy na zdjęciu s. 4

O potrzebie nazywania s. 8

O tym, że `przejmowanie' własności żydowskiej miało wielu zwolenników s. 12

Zdjęcia i dokumentacja Zagłady s. 18

Co się działo na terenie obozów zagłady zaraz po wojnie s. 21

Gospodarność s. 28

Eksploatacja obozów zagłady przez okoliczną ludność podczas wojny s. 30 Przejmowania żydowskiej własności przez zwykłych ludzi s. 40

Uwagi na temat mordowania Żydów przez ludność miejscową s. 44

O mordowaniu Żydów przez chłopów w województwie kieleckim s. 47

Znaczenie poznawcze `gęstego opisu' s. 55

Próba normalizacji s. 56

Zbliżenie: scena zbrodni s. 58

Konkretni ludzie s. 64

Dlaczego obrzeża Holokaustu są ważne s. 67

Komu eksploatacja Żydów przynosiła korzyści s. 69

Co ludzie mówili na temat własności żydowskiej i jak to należy rozumieć s. 74

O pewnej odmianie postawy patriotycznej s. 77

Polowania na Żydów s. 80

Uprzedmiotowienie Żydów s. 87

„Szmalcowanie” s. 92

Ukrywanie Żydów za opłatą s. 95

Zbliżenie: w którym większość ukrywającej się żydowskiej

rodziny przeżyła wojnę s. 99

Nowe reguły postępowania s. 104

Opinie rzeczoznawców s. 106

A co na to wszystko kościół katolicki? s. 110

Hypocrite lecteur, mon semblable, mon frère... s. 116

Posłowie - historia rubinowego pierścionka z obozu Kozielsko-Bełżec s. 124

Wstęp i podziękowania

Fotografię która była impulsem do napisania tej książki opublikowano w Gazecie Wyborczej, 8 stycznia, 2008 roku. Zrobiła na mnie wówczas ogromne wrażenie i nie rozumiałem dlaczego przeszła wśród czytelników zupełnie bez echa. Więc kiedy rok później dostałem propozycję z Oxford University Press aby napisać niewielką książkę do planowanej przez wydawnictwo nowej serii - esejów poświęconych w całości jednemu ważnemu zdjęciu z dziedziny, którą zajmuje się autor - pomyślałem o niej od razu. Pracując nad książką rozmawiałem wiele na jej temat z Ireną Grudzińską Gross, aż zdecydowaliśmy, że Irena spisze swoje przemyślenia i podpiszemy książkę razem jako współautorzy. Opublikowaliśmy już wspólnie dwa zbiory dokumentów z okresu Drugiej Wojny Światowej, było to więc niejako nawiązanie do współpracy sprzed lat. Taka jest geneza Złotych Żniw.

Zaś co do treści książki pragnąłbym tylko zaznaczyć na wstępie, że Czytelnik zainteresowany problematyką zagłady Żydów nie znajdzie w niej wielu nowych faktów. Główne źródła, na których jest oparta były już drukowane po polsku. Wykorzystałem też w tekście kilka fragmentów opublikowanych przed paru laty w Strachu. Zresztą od kiedy zaczął się ukazywać w 2005 roku w Warszawie znakomity rocznik Zagłada Żydów -- i książki autorów związanych z redakcją tego pisma oraz Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk -- specjalistyczna wiedza na temat okupacyjnego losu Żydów w Polsce zasadniczo się rozszerzyła i nie ma już w nowym kanonie żadnych tematów tabu. Mam nadzieję wszelako, że jeśli nawet nie dla historyków Zagłady to dla tzw. szerokiej publiczności Złote żniwa okażą się książką interesującą.

Zgodnie z obyczajem pragnęlibyśmy również, wraz ze współautorką, podziękować za uwagi, poprawki, pomoc w zbieraniu materiałów, korektę językową i zachętę w trakcie pisania tej książki po polsku i po angielsku, przyjaciołom i kolegom uniwersyteckim: Annie Bikont, Teresie Boguckiej, Gabrielli Etmektsoglou, Romanowi i Halinie Frydmanom, Janowi Grabowskiemu, Robertowi Kuwałkowi, Marcelowi Łozińskiemu, Scottowi Moyers, Jonathanowi Schell, Alinie Skibińskiej, Joannie Szczęsnej, Joannie Tokarskiej-Bakir, Wojciechowi Wołyńskiemu oraz naszym dzieciom, Tomkowi i Madzi Grossom. Techniczna strona nagrania dźwiękowego książki została zrobiona przez Tomka Grossa.

Princeton - Nowy Jork, 1 listopada, 2010.

Co widzimy na zdjęciu

Na pierwszy rzut oka obrazek uchwycony na fotografii wydaje się dobrze znajomy - chłopi w porze żniw odpoczywają po pracy. Narzędzia na ramieniu albo postawione na sztorc służą już tylko za podpórkę, a przed sportretowaną na zdjęciu grupą leżą złożone na ziemi plony.

Niektórzy z nas mają takie zdjęcia w rodzinnych albumach po letnich wakacjach spędzonych na wsi wśród bliższych lub dalekich krewnych; inni przywieźli je z obozu harcerskiego na głębokiej prowincji gdzie pomagali w sianokosach. Każdego lata na pierwszych stronach gazet w krajach komunistycznych celebrowano w ten sposób sukcesy skolektywizowanego rolnictwa. Na mniej lub bardziej artystycznie udane warianty tej sceny można się było natknąć w muzeach i galeriach obrazów.

A jednak choć oglądany widok zaliczyć wypada do gatunku sielanki (grupa mężczyzn i kobiet pogrążona w rozmowie na łonie natury) fotografia wywołuje niepokój. Nie tylko dlatego, że jest niewyraźna, albo że osobom cywilnym towarzyszy grupa ludzi w mundurach. To co widzimy jest znajome i równocześnie jakoś obce. Gdyby na przykład palmy stały w tle zamiast drzew iglastych, można by od biedy pomyśleć, że zdjęcie zostało zrobione na pustyni. A kiedy w końcu dostrzeżemy plon złożony u stóp sfotografowanej grupy - ni mniej ni więcej tylko kości i czaszki ludzkie - czujemy się jeszcze bardziej zgubieni. Kim są kobiety i mężczyźni na fotografii i czym się zajmują? Skąd jest to zdjęcie?

Zrobione tuż po zakończeniu Drugiej Wojny Światowej czyli w połowie dwudziestego wieku, zdjęcie przedstawia scenę zbiorową gdzieś w środku Europy. Na fotografii, obok grupy podlaskich chłopów, uwieczniono wzgórze usypane z popiołów 800,000 Żydów, zagazowanych i spalonych w Treblince od lipca 1942 do października 1943 roku. Europejczycy, których oglądamy na zdjęciu najprawdopodobniej zajmowali się rozkopywaniem spopielonych szczątków ludzkich w poszukiwaniu złota i kosztowności przeoczonych przez nazistowskich morderców - żmudne zajęcie, bowiem na rozkaz oprawców skrupulatnie zaglądano żydowskim trupom we wszystkie otwory ciała i wyrywano złote zęby.

Pozornie łagodny w nastroju widoczek dotyczy dwóch centralnych tematów Zagłady - masowego mordu popełnionego na Żydach i towarzyszącej tej zbrodni grabieży żydowskiego mienia. Na dowód, że oba zjawiska były ze sobą nierozerwalnie złączone wystarczy posłuchać rozmowę w annus mundi, w komorze gazowej Oświęcimia, między więźniem Filipem Mullerem, dla którego był to pierwszy dzień pracy przy usuwaniu trupów, i SS-mańskim nadzorcą.

Po zagazowaniu transportu Żydów słowackich na wiosnę 1942 roku więźniowie z obsługującego krematorium Sonderkommando dostali polecenie ściągnięcia ubrań z zamordowanych. “Przede mną leżał trup kobiety. Trzęsąc się cały drżącymi rękoma zacząłem jej zdejmować pończochy. Po raz pierwszy w życiu dotykałem umarłego człowieka. Ciało było jeszcze ciepłe. Pończocha, którą ściągałem z nogi rozdarła się. [SSman] Stark, który to obserwował, uderzył mnie wrzeszcząc `Co Ty wyprawiasz, uważaj co robisz, te rzeczy mają być jeszcze używane'.”

Pierwszy komendant obozu zagłady w Sobiborze a później w Treblince, Franz Stangl, zapytany przez dziennikarkę amerykańską Gitę Sereny “Jak Pan uważał wówczas, co było przyczyną eksterminacji Żydów?... odpowiedział natychmiast `Chcieli zabrać ich pieniądze. Czy Pani ma pojęcie jak fantastyczne sumy wchodziły w grę?'“ Bo zyskowność całego przedsięwzięcia nie była jego realizatorom obojętna. Dowódca SS i Policji w Lublinie, Odilo Globocnik, któremu podlegała operacja “Reinhard” - kryptonim wybrany na cześć zamordowanego przez czeskie podziemie oberpolicmajstra Reinharda Heydricha, którego imieniem nazwano inicjatywę wymordowania wszystkich Żydów w Generalnej Gubernii -- wezwał Stangla w połowie sierpnia 1942 roku i dał mu następujące zlecenie: “'Pojedziesz do Treblinki. Wysłaliśmy tam już sto tysięcy Żydów, a jeszcze żadne rzeczy ani pieniądze tu nie dotarły. Chcę się dowiedzieć co się z tym dzieje…'.”

Stangl bardzo dobrze wywiązał się z powierzonego mu zadania i wkrótce zaczęły z Treblinki wychodzić transporty z rzeczami pomordowanych Żydów. Oprócz biżuterii, kosztowności i pieniędzy w różnych walutach wysłano z obozu “łącznie ponad tysiąc wagonów załadowanych rzeczami po zamordowanych. Odprawa ekspedycyjna wagonów następowała na stacji Treblinka po przyjęciu od SS-manów wypełnionych wojskowych list przewozowych”.

Odprawiali te wagony polscy kolejarze sprawdzając czy zawartość zgadza się z listami spedycyjnymi. Stąd też wiedza na ten temat Franciszka Ząbeckiego, dyżurnego ruchu na stacji Treblinka, jest bardzo szczegółowa. “Do wagonów ładowano oddzielnie jesionki męskie wiązane po kilka sztuk, oddzielnie ubrania męskie, marynarki, spodnie, oddzielnie ubranka dziecięce i ubiory damskie, sukienki, bluzki, swetry stare, nowe, czapki, kapelusze, oddzielnie buty męskie z cholewami, półbuty męskie, damskie i dziecięce. Bielizna męska, damska, dziecięca oddzielnie używana i nowa, nawet poduszki, jasieczki i beciki niemowląt […]. Do walizek ładowano ołówki, wieczne pióra i okulary, laski i parasole wiązane w oddzielne paczki. Walizki wypełniano też szpulkami nici wszelkich gatunków i kolorów. Oddzielnie wiązano płaty skór do wyrobu obuwia, skóry twarde na zelówki, materiały ubraniowe, teczki. W paczki kartonowe pakowamo przybory do golenia, brzytwy, nożyki, maszynki do włosów, lusterka, nawet garnki wszelkiego rodzaju, miednice, narzędzia stolarskie, piły, heble, młotki, w ogóle wszystko to, co mogła przywieźć do obozu kilkusettysięczna rzesza ludzi […] Wysyłano też w wagonach bele włosów po ostrzyżeniu kobiet. Ładunek w wagonach określano jako przesyłki wojskowe: Gut der Waffen SS. Wagony kierowane były do Niemiec, a czasem na adres SS-Arbeitslager w Lublinie,” gdzie znajdowała się główna kwatera Globocnika i sztab Akcji Reinhard.

Sam Globocnik tak się nadawał do roli kustosza zrabowanego mienia żydowskiego jak lis do pilnowania kurnika. Posada szefa policji w dystrykcie lubelskim Generalnej Gubernii była dla niego drugą szansą kariery w nazistowskiej hierarchii, po tym jak został wyrzucony ze stanowiska gauleitera Wiednia… za korupcję. Błyskawiczne złupienie wiedeńskich Żydów natychmiast po Anschlussie Austrii było pierwszą mistrzowsko przeprowadzoną akcją “aryzacji”, czyli przejęcia żydowskiej własności, w której pokazał swoje umiejętności Adolf Eichmann a sekundował mu, jak widać trochę za bardzo na własny rachunek, Globocnik. W parę lat później obydwaj wejdą w poczet najbardziej zasłużonych wykonawców “ostatecznego rozwiązania” kwestii żydowskiej. Heinrich Himmler, szef policji i SS w III Rzeszy, miał do Globocnika wyjątkową słabość. “Drogi Globusie” - pisał, używając czułego zdrobnienia w oficjalnej korespondencji - “otrzymałem Twój list z 4 listopada 1943 z raportem o zakończeniu `Operacji Reinhard'”….

O potrzebie nazywania

Operacja ta, przypomnijmy, miała za cel wymordowanie wszystkich Żydów w Generalnej Guberni. Jak takie przedsięwzięcie opisać? Będąc z pokolenia, które Zagłady nie doświadczyło, możemy się o niej dowiadywać (wiedza ta nigdy nie jest ostateczna) tylko za pomocą słów. Słowa te jednak trudno znaleźć. Ci, co zginęli, pozbawieni są głosu, a ci, którzy przeżyli, przez swe doświadczenie zepchnięci zostali w milczenie. Doświadczenie przemocy, której byli ofiarami w obozach koncentracyjnych, podczas ukrywania się, głodu, tortur niszczyło ludzki kontakt z realnym światem. Doświadczenie to jest w wielkiej mierze niewyrażalne, bo ból i fizyczna przemoc niszczą język, cofają człowieka do stanu przed-językowego.

Ale trauma, post-ból, pozostaje i domaga się wyrażenia. Bo to, co straszne, straszy tak długo, jak długo nie jest prawdziwie nazwane. Gdy się to nazwie, oddala się od nas, odpływa, przestaje być sprawą naszego wnętrza, nie dręczy już nas tak jak przed nazwaniem bo odbudowuje kontakt z realnością. “To, co naziści zrobili Żydom było nie do wypowiedzenia,” pisał Theodore Adorno w Minima Moralia, “ale przecież trzeba znaleźć wyraz, jeżeli ofiar, których i tak jest za dużo by wspominać ich imiona, nie chce się wydać na przekleństwo zapomnienia. Toteż w angielszczyźnie ukuto pojęcie genocide. Ale przez kodyfikację, zapisaną w międzynarodowej deklaracji praw człowieka, to, co nie do wypowiedzenia, zostało zarazem - w imię protestu - uwspółmiernione. Przez podniesienie do rangi pojęcia uznana zostaje niejako możliwość: instytucja, którą się obkłada zakazem, odrzuca, dyskutuje.”

Adorno mówi tu o potrzebie i skutkach nazywania w języku publicznym, instytucjonalnym: zbrodnia domaga się swojego paragrafu. Także Paul Celan często nawoływał do nazywania, mówiąc, że nazwa ustanawia na nowo to, co się wydarzyło. W języku publicznym-nieinstytucjonalnym—w artykułach i wywiadach historyków, w dyskusjach publicystów—do nazywania spraw strasznych używa się zazwyczaj eufemizmów, które, by powtórzyć za Joanną Tokarską-Bakir, pełnią funkcję uników.

Także w życiu prywatnym nie możemy ot tak sobie rozmawiać o ludobójstwie. Gdy natykamy się na opisy eksterminacji z bliższej lub dalszej przeszłości, a nawet z teraźniejszości, naszą pierwszą reakcją jest gest odpychania. Pamięć przechowuje wiedzę o tych wydarzeniach w jakichś odległych zakamarkach, a na plan pierwszy wysuwa inną historię, historię ludzkiego bohaterstwa, solidarności. Wiedza o Zagładzie przypomina nam nie tylko o śmierci, ale także o ludzkim bestialstwie. A bestialstwo jest otoczone wieloma kręgami zaprzeczenia. To jedna z przyczyn, dla których powraca ciągle temat niewyrażalności Zagłady: mówienie o tym nigdy nie jest właściwe, zawsze za wczesne lub za późne, zawsze nie tak sformułowane. Temat jest tak palący, że jego dotknięcie parzy.

Na pierwszy rzut oka zdjęcie z Treblinki nie dotyczy tego, o czym tu mówimy. Jak wspomnieliśmy, scena przypomina ikonografię żniwną; zakończenie prac, jeszcze nie dożynki, ale już odpoczynek. Białe chustki na głowach kobiet, białe męskie koszule, światło słoneczne, ziemia jakby zaorana. Ale tylko na pierwszy rzut oka.

Dobre zdjęcie, pisze Susan Sontag, ma siłę maksymy, cytatu albo przysłowia. Łapie rzeczywistość i natychmiast nam ją przekazuje. W tym sensie zdjęcie z Treblinki nie jest dobre, bo jego znaczenie nie jest łatwo uchwytne. Trzeba je odczytywać, interpretować. To, co ważne -kości, czaszki—choć jest na pierwszym planie, jest jakby ukryte, niejasne. Nieznane są także, niewidoczne myśli, uczucia grupy ludzi, wokół tych kości zebranych. Nie wiemy kim był fotograf i jaka intencja nim kierowała. Sądząc z jakości zdjęcia nie był zawodowym fotografem; co zresztą dodaje zdjęciu autentyzmu, patrzymy na nie jak na dokument. Sądząc z mundurów i rodzaju broni, są to lata czterdzieste. Od zamknięcia obozu śmierci minęło już sporo czasu: czaszki i kości, obrane z ciała, są czyste.

Sytuacja na zdjęciu jest na wpół oficjalna: chłopów, a są to najprawdopodobniej mieszkańcy okolic Treblinki, otaczają żołnierze albo milicjanci pod bronią, lecz nie widać między tymi dwiema grupami napięcia czy konfliktu. Mundurowi stoją blisko cywilów, choć się z nimi raczej nie mieszają. Ludzie zajęci są ustawianiem się do kamery, przesuwaniem sąsiadów, kończeniem jakiejś rozmowy. Nie widać też napięcia w stosunku do kości i czaszek porządnie ułożonych przed siedzącymi. Nikt na nie nie patrzy. Coś się dzieje w środku grupy, bo więcej osób odwróconych jest w tę stronę niż spogląda na fotografa. Może jeszcze nie byli gotowi do zdjęcia, jeszcze się organizowali (“posuń się”?). Każdym swoim gestem (i słowem) podkreślali normalność ich sytuacji - ustawiania się, rozmowy. Scenie tej musiał towarzyszyć niemały gwar (i zapach cmentarny). Ot, zebrali się po dniu pracy, po skutecznym wysiłku, posadzeni do zdjęcia. Dość spokojni. Zmęczeni.

Wbrew dzisiejszym przyzwyczajeniom, nikt się nie uśmiecha do kamery. Są poważni, nieufni. Z pewnością z rzadka byli dotychczas fotografowani, być może niepokoją się co się dalej z tą fotografią stanie. Może to dowód na ich obecność na miejscu profanacji tego pola cmentarnego? A jednak ustawiają się w sposób naturalny w półkrąg, tak jak do tradycyjnych zdjęć grupowych, na przykład po zbiorach. Ci okoliczni wieśniacy, najprawdopodobniej zostali złapani na gorącym uczynku przekopywania ziemi w poszukiwaniu żydowskiego złota i kosztowności albo przygonieni tutaj do wyrównywania gruntu po uprzednich wykopkach. Jeśliby wyobrazić sobie tę fotografię reprodukowaną w prasie komunistycznej, napis pod nią głosiłby “Po pracy”.

O tym, że “przejmowanie” właśnosci żydowskiej miało wielu zwolenników

Zjawisko do którego odwołuje się nasze zdjęcie -- plądrowanie własności żydowskiej -- zaczyna się w Europie opanowanej przez nazistów na długo zanim Żydzi zostaną wymordowani. W ogóle, kojarzenie Żydów z pieniądzem, Żydów ze złotem to, obok obrazu Żyda Bogobójcy, najbardziej powszechna klisza antysemicka. Oba fantazmaty mają zresztą wspólny “trop”: Żyda krwiopijcy. Jest nim w przenośnym znaczeniu tego słowa zarówno “Żyd-wyzyskiwacz” jak i “Żyd-morderca rytualny” niewinnych dzieci chrzescijańskich. Oprócz rozmaitych wariantów tematu żydowskich spisków - a to, że Żydzi “wbili nóż w plecy”, albo że są rozsadnikiem bolszewizmu - propaganda antysemicka od zawsze powielała hasło odżydzenia gospodarki (jak również urzędów państwowych, które w imaginacji antysemitów były obsadzone przez Żydów) aby się z “niewoli” żydowskiej wyswobodzić.

Grabież żydowskiej własności dotknęła Żydów niemieckich, czeskich i autriackich, którzy doświadczyli tzw. aryzacji, jeszcze zanim Hitler rozpętał wojnę. I jak pisze historyk o tym aspekcie polityki narodowych socjalistów “był to jeden z największych transferów własności w czasach współczesnych”.

Proces przebiegał dwutorowo - za pomocą prawnych rozporządzeń nakazujących wywłaszczenie Żydów (aryzacja w dosłownym tego słowa znaczenia) i poprzez manipulacje opłat, podatków i kursów wymiany walut w kontekście polityki wymuszonej emigracji, której obiektem była ludność żydowska w III Rzeszy. Jednym z najskuteczniejszych biurokratów na tym polu okazał się Adolf Eichmann. I właśnie korzystając ze zdobytego wówczas doświadczenia zorganizuje później nadzwyczaj efektywny system spedycji Żydów do obozów zagłady.

Reguły mające na celu ekspropriację emigrantów zaostrzano w miarę upływu czasu. Tak, że ci którzy decydowali się emigrować tuż przed wybuchem wojny (dla wielu Żydów dopiero Noc Kryształowa, w listopadzie 1938 roku, stała się bodźcem do wyjazdu), mogli zabrać ze sobą jedynie bardzo niewielką część, zaledwie kilka procent, zgromadzonego przez pokolenia majątku.

Beneficjentami tego procederu były nie tylko konkretne osoby przejmujące tytuły własności czy skarb państwa, ale również aparat administracyjny NSDAP, któremu aryzacja stworzyła między innymi możliwość materialnego zabezpieczenia wiernych towarzyszy partyjnych. Wykorzystując nadarzającą się okazję gauleiterzy zadbali o stan partyjnej kasy i lojalność szerokiego grona urzędników, bankierów i prawników, którym zlecano pośrednictwo w załatwianiu formalności. Obserwacja historyka gospodarczego badającego to zjawisko w Hamburgu -- “choć państwo narodowo-socjalistyczne ciągnęło największe zyski z procesu aryzacji, to żaden inny aspekt antyżydowskiej nazistowskiej polityki nie angażował aż tylu ludzi, którzy w dodatku ciągnęli z tego osobiste korzyści” -- daje się później zastosować do całego obszaru okupowanej Europy.

Aspekt aryzacji łączący się bezpośrednio z tematyką naszego zdjęcia to konfiskata metali szlachetnych posiadanych przez Żydów. Wydano w tej sprawie całą serię rozporządzeń, aż wreszcie w marcu 1939 roku nakazano wykup przez państwowe kantory całego złota, srebra i platyny w żydowskim posiadaniu. Wycena zdawanych przedmiotów była okazją aby Żydów po raz kolejny ogołocić.

Metale szlachetne, oprócz zastosowania jako środek płatniczy do finansowania zakupów zagranicznych (marki niemieckiej wówczas nie przyjmowano), były też potrzebne jako surowiec w kilku ważnych sektorach gospodarki zbrojeniowej. Przez cały okres wojny Niemcy nie cierpiały braków w tej materii. Niemal całe złoto Banku Rzeszy pochodziło z rabunku zasobów banków państwowych okupowanych krajów europejskich. “'Tylko' około 15% zapasów miało źródło w grabieży prywatnych osób lub firm”.

Kosztowności zrabowane ofiarom obozów koncentracyjnych zsyłanych tam w czasie wojny dostarczał do Banku Rzeszy “SS-Hauptsturmfuhrer Bruno Melmer w 76 transportach, od sierpnia 1942 do końca 1944 roku. Składały się na nie kosztowności oraz materiał dentystyczny odebrany deportowanym i trupom pomordowanych”. Dokumentacja tych spraw jest tylko szczątkowa, ale można ustalić, że Bank Rzeszy regulując rachunki szwajcarskich wierzycieli wykorzystał do tego celu także złoto z transportów Melmera.

Ale tzw. “złoto Melmera” to tylko część kosztowności zagrabionych od Żydów. 6 sierpnia 1941, władze niemieckie nałożyły kontrybucje w wysokości pół miliona marek na wileńskich Żydów zmuszając ich w ten sposób do złożenia w Banku Litewskim 2,400 przedmiotow z metali szlachetnych o łącznej wadze 10, 449 kilogramów. Zaś na przykład w lipcu 1942, “zanim jeszcze Melmer rozpoczął swoje podróże, SS raportowało z Warszawy do Heinricha Himmlera, że już 2 tony złota uzyskane w mieście i okolicach zostały wysłane do Lublina [gdzie pod okiem Globocnika znajdował się sztab główny “operacji Reinhard”] i że następne 629 kilogramów już zostało zebrane”. Warszawa i Wilno nie były pod tym względem żadnym wyjątkiem.

Kosztowności zagrabione w obozach zagłady nosiły na sobie, w przenośni i dosłownie, szczególne piętno. Praktykantka zatrudniona w hucie metali szlachetnych w Reinickendorf wspominała po latach nadsyłane do przetopienia “koronki i mostki dentystyczne, niekiedy nawet z zębami osadzonymi w metalu. [….] Najbardziej deprymujące było, że wszystko tam jeszcze wyglądało jakby właśnie zostało wyłamane ze szczęki. Zęby, czasami nawet ze śladami krwi i kawałkami dziąseł…”. Dla dopełnienia dowodu, że “żydowskie złoto” było splecione w jakiejś koszmarnej symbiozie ze śmiercią dodajmy, że przedsiębiorstwo posiadające koncesję rządową w III Rzeszy na przetapianie, uszlachetnianie i handlowanie za granicą tzw. “żydowskimi metalami”-- Degussa -- miało także patent na produkcję kwasu pruskiego - czyli “Cyklonu-B” -- który posłużył do zagazowania niespełna miliona Żydów w Oświęcimiu.

Antyżydowska obsesja Hitlera nie daje się oczywiście zredukować do pożądania własności żydowskiej, choć nią, trzeba przyznać, nie gardził. Ot, choćby taki przykład -kiedy jeden z protegowanych przez Hitlera artystów objął wiosną 1942 roku kierownictwo opery w Monachium szef kancelarii NSDAP, Martin Bormann, wysłał do burmistrza miasta list: “Złożyłem dziś raport Fuhrerowi o korespondencji z dyrektorem Kraussem. Fuhrer życzy sobie aby Pan jeszcze raz sprawdził, czy nie ma jakichś dodatkowych żydowskich mieszkań dla nowo zatrudnionych członków Bawarskiej Opery Państwowej”. A z kolei Alfred Rosenberg, który jako szef tzw. Einsatzstab Rosenberg nadzorował rabunek żydowskiej własności w okupowanej Europie, pisał do Hitlera w kwietniu 1943: “Wodzu, chcąc Ci przysporzyć radości z okazji urodzin pozwalam sobie załączyć zbiór fotografii niektórych spośród najcenniejszych obrazów z pozbawionych właścicieli żydowskich kolekcji, które moje Komando zabezpieczyło w okupowanych krajach na Zachodzie… Ten zbiór daje jedynie słabe wyobrażenie o olbrzymiej ilości i wartości dzieł sztuki zajętych przez moją organizację we Francji i zabezpieczonych w Rzeszy”.

Zideologizowana wersja antysemityzmu nazistów przeniesiona jest jednak na wyższe piętro spiskowej wizji historii i pogardy zakorzenionej w darwinizmie społecznym. A kiedy zasady gwarantujące równouprawnienie zostają obalone, to praktyka instytucji państwowych, sankcjonując dyskryminację, stopniowe wywłaszczanie i rugowanie Żydów z zajmowanych stanowisk, otwiera drogę awansu społecznego i korzyści materialnych dla reszty społeczeństwa. W ten sposób antysemityzm państwowy autonomizuje się właśnie w formie wieloaspektowej szansy poprawy warunków bytowych dla wszystkich, którzy Żydami nie są.

Doświadczenie to przybiera inne formy w III Rzeszy i w krajach okupowanych lub zależnych od Niemiec. Inaczej w Polsce wygląda a inaczej we Francji, na Węgrzech czy w Grecji, ale w odbiorze społeczeństw lokalnych ma tę przyjmowaną z zadowoleniem cechę wspólną, że jest mechanizmem “przewłaszczenia” i redystrybucji żydowskiego stanu posiadania na korzyść aryjczyków.

W krajach okupowanej Europy mamy z jednej strony do czynienia z eksploatacją i prześladowaniami wymierzonymi przeciwko podbitemu krajowi in toto, a z drugiej z wewnętrznym zróżnicowaniem polityki okupacyjnej za sprawą szczególnej, całkowitej, dyskryminacji Żydów, z której korzysta i którą w mniejszym lub większym stopniu popiera reszta społeczeństwa -- “szerokie warstwy”, albo “duża część”, według sformułowania Jana Karskiego. W Niemczech, pisze Saul Friedlander, “rabunek własności żydowskiej był jednym z najważniejszych elementów dwunastoletnich rządów Trzeciej Rzeszy. Był najłatwiej zrozumiałą i najsystematyczniej praktykowaną częścią składowA kampanii antysemickiej”.

Bo opinia publiczna w Europie z dyskryminacją Żydów gotowa była się pogodzić. Pomijając już same Niemcy hitlerowskie, na przykład we Francji połowa wachlarza ugrupowań politycznych przed wojną wysuwała hasła antysemickie. W przedwojennej Polsce, Rumunii, czy na Węgrzech polityczny antysemityzm był jeszcze bardziej rozpowszechniony. A jeśli dopełnimy ten obraz obskuranckim antysemityzmem kościołów chrześcijanskich pamietając o ich ogromnym społecznym autorytecie to trudno sie dziwić, że eliminacja Żydów z życia gospodarczego przyjmowana była, tak wśród elit jak i szerokiej publiczności, z zadowoleniem jak kontynent długi i szeroki.

Zdobywanie pozycji społecznej i dobrobytu własnym wysiłkiem jest męczace i czasochłonne. Znacznie łatwiej zgromadzone już przez innych dobra po prostu odebrać - najlepiej w majestacie prawa, które na to zezwala.

Zdjęcia i dokumentacja Zagłady

O fotografii mówimy potocznie, że warta jest jako argument tyle samo co tysiące słów. Tymczasem wiedza, której nam dostarcza jest, ściśle biorąc, całkowicie unikalna będąc zapisem ułamka sekundy między otwarciem i zamknięciem przesłony obiektywu. Co, wobec tego, pozwala zdarzenie jednostkowe par excellence, traktować jako wgląd w ogólną naturę rzeczy? Czy postepując w ten sposob ulegamy złudzeniu albo popełniamy nadużycie? Bo przecież tak po prostu jest, że patrząc na zdjęcie -- dajmy na to Hitlera przyjmującego defiladę członków partii na zjeździe w Norymberdze -- mamy świadomość nabywania istotnej ogólnej wiedzy o naturze narodowego socjalizmu; tak samo, zresztą, kiedy oglądamy zdjęcie rozebranych do naga ludzi rozstrzeliwanych przez SSmanów.

U podstaw takiego mechanizmu poznawczego leży już wcześniej posiadana wiedza o świecie podpowiadając, że sytuacje jednostkowe osadzone są w szerszym nurcie zdarzeń i że te zdarzenia są w jakiś sposób uporządkowane. Doświadczenie życiowe sugeruje, że to co się dzieje ma (z reguły) jakiś sens i że życie społeczne, o którym tu przecież mowa, nie jest sekwencją całkowicie niezależnych od siebie i przypadkowych zdarzeń -- na wzór serii szczęśliwych numerów loterii wyciąganych po kolei z kapelusza. Między tym co miało miejsce trochę wcześniej i trochę później istnieje jakiś związek. A zatem oprócz jednostkowego zdarzenia będącego punktem wyjścia rozwazań historyka tylko pewne rzeczy mogły się w interesującym nas okresie dodatkowo jeszcze wydarzyć, a inne raczej nie.

Postawieni w obliczu pojedyńczego faktu możemy zawsze zadać pytanie - no to co z tego? Konkretne zdarzenie to tylko początek, od którego zaczyna się praca budowania pomostu prowadzącego do wiedzy ogólnej. Ale zwróćmy od razu uwagę na pewien szczególny aspekt relacji między tą wiedzą a faktem jednostkowym. Oto ulamek sekundy, jedno zdjęcie, jedno świadectwo mają też w sobie zdumiewającą moc demaskatorską pozwalającą obalić w mgnieniu oka wczesniej ustaloną wersję zdarzeń: na tej samej zasadzie na jakiej jedno doswiadczenie, jeden kontr-przyklad, w naukach przyrodniczych zmusza do odrzucenia obowiązującej dotychczas teorii albo dowiedzionego indukcyjnie twierdzenia.

Pisząc o Zagładzie musimy być szczególnie uwrażliwieni na złożoność relacji między konkretem a wiedzą ogólną bowiem bardziej niż inni badacze współczesności, korzystamy z dokumentów osobistych -- to znaczy świadectw losów indywidualnych - zdjęć, dzienników, listów, pamiętników, albo zeznań składanych przed sądem lub instytucjami zajmującymi się po wojnie utrwalaniem pamięci o epoce. Ponieważ rozmaite organizacje w czasie okupacji kamuflowały swoją działalność i zacierały ślady popełnionych czynów, nie ma instytucjonalnej dokumentacji wielu istotnych wydarzeń tego okresu. Niemcy chcieli uczynić Zagładę zjawiskiem bez świadków. Wyłaniają się zatem pytania, na które trzeba znależć przekonywującą odpowiedź: jak przetworzyć wiedzę epizodyczną, dotyczącą tylko niektórych zdarzeń, na zrozumienie tego co się w ogóle stało? W jaki sposób informacje o losach konkretnych ludzi przełożyć na wiedzę o epoce?

Zmagając się z takimi problemami humaniści opracowali metodologię krytyki źródeł. Ale, że zdarzenia o których mowa przy okazji Zaglady są ze swej natury ekstremalne, zaś dokumentacja czasów wojny, okupacji i zbrodni masowej tylko szczątkowa i często kompilowana w złej wierze, dochodzenie tzw. prawdy historycznej o “epoce pieców” wymaga szczególnego wysiłku. Zważywszy na materiał empiryczny, czyli rodzaj danych, którymi dysponujemy, opisywanie rzeczywistości okupacyjnej za pomocą najczęściej stosowanych instrumentów agregowania danych -- dajmy na to procentów (np. jaki procent chłopów pomagał ukrywającym się Żydom), przez podawanie konkretnych danych liczbowych (np. ilu Żydów zamordowali chłopi na Podlasiu), czy obliczanie średniej (np. jaka była wartość żydowskiego majątku przejętego przez polskich sasiadów w przeliczeniu na jednego mieszkańca) -- jest właściwie niemożliwe. Aby uchwycić ogólne cechy tego co się wydarzyło będziemy musieli zastosować bardziej wyrafinowane sposoby argumentacji, włączając w to metodę “gęstego opisu” uprawianą w antropologii.

Zresztą zarówno typ źródeł, które przetrwały jak i obcość doświadczenia zbiorowego na jakie byli wystawieni Żydzi (że było niewyobrażalne, nie do opisania, nie do przekazania komuś kto tego nie doświadczył bezpośrednio - raportują zgodnie kronikarze Zagłady) podsuwa analogię z perspektywą poznawczą antropologa badającego egzotyczne obyczaje odległych plemion i wykorzystującego do tego celu szczęśliwym trafem napotkanego informatora, z którym można się porozumieć. Okres i doświadczenie Zagłady to też był swoiście inny świat -- choć analogia, jak zazwyczaj kuleje i jest niesprawiedliwa nawet dla ludożerców - z którego docierają do nas tylko pojedyncze głosy świadków, którzy przeżyli.

Co się działo na terenie obozów zagłady zaraz po wojnie

Ale powróćmy do naszego zdjęcia. Pierwszą relację o wyzwolonych terenach obozu zagłady w Treblince spisała Polsko-Sowiecka Komisja do Zbadania Zbrodni Niemieckich już 15 września 1944 roku. Jeszcze w tym samym miesiącu wielki rosyjski pisarz, Wasyli Grossman, który jako korespondent wojenny towarzyszył frontowym oddziałom Armii Czerwonej, opublikował reportaż z wizyty na terenie obozu a w nim dokładny opis funkcjonowania tego centralnego ogniwa mechanizmu Zagłady.

Uczestnicy wizytacji polsko-sowieckiej komisji “postulowali w sprawozdaniu, aby zebrać i zachować dokumenty znajdujące się na tym terenie, odkopać wspólne groby w celu ujawnienia tajemnicy dokonanych tam zbrodni niemieckich”. Ale przez następne lata nie zrobiono w tej sprawie zupełnie nic, oprócz tego, że w 1947 roku wokół terenu obozu postawiono płot (sic!). Także późniejsze apele o zabezpieczenie tego terenu ponawiane co pewien czas, pozostawały bez skutku. Upamiętnienie obozów zagłady - Treblinki, Bełżca, Sobiboru i Chełmna - nastąpi dopiero w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Nie bez znaczenia był fakt, że w Niemczech rozpoczęły się wówczas procesy strażników obozowych i polskie władze obawiały się kompromitacji gdyby sąd niemiecki nakazał wizję lokalną miejsca zbrodni.

Jedno z najwcześniejszych świadectw informujących o tym co się działo w Treblince tuż po wojnie zawdzięczamy Michałowi Kalembasiakowi i Karolowi Ogrodowczykowi, którzy na teren obozu dotarli 13 września 1945 roku i napisali, między innymi, co następuje:

“Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, iż w miejscu gdzie znajdował się obóz, zastaliśmy zryte pole przekopane przez okoliczną ludność. Pole było tak zryte, że w niektórych miejscach były doły do 10 m głębokie, w niektorych widniały szczątki kości ludzkich, piszczele, szczęki, nogi itp […]. Obecny stan Tremblinki [tak w oryginale] przedstawia widok dużego pola, gdzieniegdzie z zadrzewieniem. Wszystkie baraki, które się tam znajdowały, są spalone lub rozgrabione na opał przez ludność okoliczną. Pozostaly tylko szczątki. O wielkiej ilości pomordowanych tu ludzi świadczy fakt, że rozkopane doły głębokości dziesięciu metrów są przepełnione ludzkimi koścmi [….].

Pod każdym drzewkiem były otwory wykopane przez poszukiwaczy złota, brylantów. Odor trupi i gazu tak nas odurzył, iż poczęliśmy z kolegą wymiotować i uczuliśmy drapanie niesamowite w gardle.

Posuwając się po terenie dalej zastaliśmy ludzi, którzy kopali w dołach, rozkopywali ziemię. Zapytani przez nas `co wy tu robicie?' nie dali żadnej odpowiedzi. W oddaleniu od powyższego miejsca (o 300 metrów), gdzie uprzednio znajdowało się krematorium, zauważylismy grupę ludzi z łopatami, którzy kopali w ziemi. Zobaczywszy nas zaczęli uciekać […]. Dziwię się mocno, że miejsce tak uświęcone męczeńską śmiercią milionów niewinnych ludzi nie zostało dotychczas zabezpieczone przed grabieżą i chciwością okolicznych kmiotków […]. Dla skopania terenu tego, mającego jakieś 2 km kwadratowe, musiało tam pracować tysiące ludzi, gdyż ogrom rozkopanych dołow jest kolosalny […].

Nadmieniam, że na terenie, [na] którym znajduje się Tremblinka i w okolicy panują niesamowite stosunki. A mianowicie ludność wzbogacona złotem wykopanym z grobów rabuje, robiąc napady nocne na sasiadów, tak że mieliśmy ogromnego stracha, gdyż w jednej chałupie, oddalonej od chałupy, w której myśmy nocowali o kilkanaście metrów, przypiekano kobietę na ogniu, zmuszając ją w ten sposób do wydania miejsca przechowywania przez nią złota i kosztowności”.

Podobne świadectwo z okazji wizyty w Treblince w listopadzie 1945 roku zostawiła Rachela Auerbach, wysłana tam przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich. Napisała małą książeczkę o swoich wrażeniach a rozdział poświęcony działalności “kopaczy” zatytułowała “Polskie Kolorado [miało być zapewne “Eldorado”], albo gorączka złota w Treblince”. Tak samo Józef Kermisz, który wizytował obóz parokrotnie, pisał o ludności okolicznej, która “całymi gromadami dokonywała na piaszczystym gruncie rozkopów”. Wspominał też “maruderów sowieckich”, którzy odpalali na terenie obozu materiały wybuchowe, “bomby, pochodzące z lotniska Ceranów” tworząc w ten sposób “olbrzymiej wielkości doły […] W dołach tych pełno było czaszek ludzkich, kości oraz niestrawionych jeszcze przez ziemię szczątków”.

Dominik Kucharek, kopacz z Treblinki, któremu przedstawiono akt oskarżenia -- o przestępstwo walutowe, bo sprzedał w Warszawie brylant znaleziony w Treblince i kupował złote monety -- wyjaśniał na swoją obronę, że “wszyscy” z jego wsi chodzili kopać, zaś “o tym, że poszukiwanie złota i kosztowności na terenie b. obozu w Treblince jest wzbronione nie wiedziałem, gdyż żołnierze radzieccy także z nami chodzili i szukali. Te miejsca gdzie spodziewali się znaleźć kosztowności nawet wysadzali materiałami wybuchowymi”.

Kopaczy, dodajmy, wedle relacji świadków bywało na raz po kilkaset osób, więc ich działalność terenowi obozu rozmiarów stadionu sportowego musiała niekiedy nadawać charakter mrowiska. Ludność miejscowa prowadziła wykopaliska nieprzerwanie przez dziesiątki lat. “Pierwsze prace porządkowe i inwentaryzacyjne na terenie po-obozowym zaczęto wiosną 1958 roku” pisze współczesna badaczka tego zagadnienia, Martyna Rusiniak, “podczas wstępnego porządkowania bywało nawet i tak, że robotnicy jak i milicja dołączyli do poszukiwaczy”.

Relacje z Bełżca wyglądają bardzo podobnie, z tą różnicą że wykopki na terenie obozu (który podobnie jak Treblinka został zaorany przez Niemców, obsiany łubinem i dla dopełnienia kamuflażu gdzie niegdzie obsadzony młodnikiem) zaczęły się jeszcze w czasie okupacji. Kiedy się o tym dowiedzieli Niemcy, przegonili miejscowych i pozostawili na stałe strażnika, który pilnował żeby ślady ich morderczej działalnosci nie wydostawały się już więcej na powierzchnię ziemi. Ale kiedy tylko strażnik uciekł przed nadciągającą Armią Czerwoną, ludność miejscowa powróciła do przerwanych poszukiwań.

W sprawozdaniu z oględzin terenu przez komisję, która odwiedziła Bełżec 10 października, 1945 roku, czytamy m.in: “Wg. informacji asystujących funkcjonariuszy MO z posterunku w Bełżcu, opisane rozkopanie terenu obozu dokonane zostało przez okoliczną ludność poszukującą złota i brylantów, pozostawionych przez zamordowanych żydów [tak w oryginale]. Na rozkopanym terenie leżą licznie rozrzucone kości ludzkie: czaszki, kręgi, żebra, piszczele, szczęki, protezy zębne kauczukowe, włosy przeważnie kobiece, często zaplecione w warkocze, nadto kawałki zgniłego ludzkiego ciała jak: dłonie, kończyny dolne małych dzieci. Poza tym na całym wyżej opisanym terenie leżą masy popiołu pochodzącego ze spalonych zwłok, oraz resztki spalonych kości ludzkich. Z głęboko rozkopanych dołów wydobywa się woń zgniłych ciał ludzkich. Wszystko to świadczy, że teren obozu wzdłuż granicy północnej i wschodniej stanowi jedną, zbiorową mogiłę zamordowanych w obozie ludzi.” Przesłuchany w tydzień po wizycie komisji zastępca komendanta posterunku MO w Bełżcu, Mieczysław Niedużak, wyjaśniał sędziemu śledczemu że “milicja miejscowa po ucieczce niemców [tak w oryginale] z Bełżca starała się przeszkodzić rozkopywaniu terenu obozu, lecz trudno temu zaradzić, gdyż jak przepędzi się jedną partię ludzi, to zaraz zjawi się druga”.

Komisja bardzo sumiennie wypelniła swoje zadanie i oprócz przesłuchania kilkudziesięciu świadków przeprowadziła badanie terenowe. “Cmentarzysko obozu śmierci” rozkopano w dziewięciu miejscach, dokopując się do dna grobów, w jednym wypadku na głębokości 10 metrów. “Podczas wykopywania wszystkich dołów stwierdzono, iz teren cmentarzyska obozu jest już uprzednio przekopany” a także, że “obecnie teren obozu jest kompletnie rozkopany przez okoliczną ludność, poszukującą kosztowności”.

Kopacze w zasadzie pracowali pojedyńczo nie ujawniając plonów poszukiwań przed sobą nawzajem bo szczęśliwy znalazca mógł łatwo paść ofiarą napadu ze strony innych poszukiwaczy skarbów (pamiętamy co Kalembasiak i Ogrodowczyk pisali o „niesamowitych stosunkach” w okolicy Treblinki). W Bełżcu i w Treblince zabierano do domu wykopane trupie czaszki aby tam dopiero, bez świadków, „spokojnie je obszukać”.

Byli też i nakładcy zatrudniający innych do pracy, oraz mniej lub bardziej złotonośne obszary cmentarzyska. Tzw. “bankier Bełżca”, właściciel miejscowej cegielni, miał na przykład ekipę “szambo-nurków”, kopaczy pracujących w okolicy obozowej latryny, skąd wyciągali wyjątkowo obfity plon. Najprawdopodobniej zdesperowani Żydzi, którzy się domyślili co ich czeka, w ostatnim geście oporu wrzucali tam kosztowności zamiast je oddać, jak mieli nakazane, w “depozyt” swoim oprawcom. W szambie natrafiano też na małe szkielety potopionych tam, należy się domyślać, żydowskich dzieci.

W dzienniku leśnego oddziału działającego na Podlasiu rok po zakończeniu wojny znajdujemy wzmiankę o ściąganiu „kontrybucji” z ludności, która przekopywała popioły Żydów zamordowanych w Treblince. W ten sposób resztki „żydowskiego złota”, które nie trafiły do skarbca Rzeszy, za pośrednictwem kopaczy zasilały po wojnie budżet antykomunistycznego podziemia. Plądrowanie własności żydowskiej było rzeczywistym elementem cyrkulacji dóbr, składnikiem struktury życia społeczno-ekonomicznego na tych terenach, a tym samym faktem społecznym, nie zaś aberracyjnym zachowaniem grupki zdemoralizowanych indywiduów.

Gospodarność

“Od czasów Homera,” pisze Theodor Adorno, “zwyczaj językowy splata pojęcia dobra i bogactwa.” Jest to idea moralna “która wywodzi się wprost z egzystencji ciemiężycieli.” Chrześcijaństwo zanegowało tę tezę, “ale szczególna premia teologiczna za dobrowolne ubóstwo świadczy o tym, jak głęboko powszechna świadomość uformowana jest moralnością posiadania”. A zatem dobra i dobro są synonimiczne. Rzeczy, nawet te mniej cenne, są dobrem samym w sobie, bo są wynikiem pracy, wysiłku. Ich dobrą stroną jest to, że są użyteczne. W domu, w gospodarstwie wszystko może się przydać.

Czytaliśmy wielokrotnie o tym, jak ludzie grabią ofiary katastrof lub ciała żołnierzy pozostawionych na polu bitwy. Był to proceder nagminny na przykład podczas wojen napoleońskich (Stendhal daje słynny opis w czwartym rozdziale Pustelni Parmeńskiej), lecz także Drugiej Wojny Światowej i być może wszystkich wojen. W opowiadaniu Stefana Żeromskiego "Rozdziobią nas kruki, wrony" chłop polski ograbia zwłoki powstańca styczniowego, i wrzuca je do przydrożnego dołu, razem z jego zabitym koniem, którego odziera ze skóry. W książce o Amerykańskiej Wojnie Domowej, historyczka Drew Gilpin Faust zamieszcza ilustrację z ówczesnej gazety pokazującą żołnierzy Południa “obierających” zabitych żołnierzy Północy. “Żołnierze rozpaczliwie potrzebujący okrycia obdzierali zabitych mało przejmując się konwenansami czy wyrzutami sumienia, a złodzieje i hieny ludzkie pojawiały sie na polu bitwy zaraz po zakończeniu potyczek. Źołnierze Południa ogołocili nawet ciała swych sześciu zabitych generałów.” Okoliczna ludność zabierała wszystko co jej się wydawało przydatne.

Podkreślając potrzeby żołnierzy, Drew Gilpin Faust zdaje się mówić: martwi nie potrzebują własności. A jednak nie bez przyczyny tych, którzy okradają martwe ciała nazywa hienami, przenosząc ich w ten sposób na poziom zwierząt, a nie ludzi. Można przecież przyjąć, że w każdej grupie społecznej obyczaj nakazuje szacunek dla zmarłych. Jest to oznaka nie tyle wyższej cywilizacji, co podstawowej solidarności ludzkiej. Ciało nie jest rzeczą; zachowuje w sobie kształt człowieka, któremu służyło za życia. Co więcej, wiele religii, w tym katolicka, wierzy w cielesne zmartwychwstanie a tym samym przywiązuje ogromną wagę do sposobu, w jaki jest ono pochowane.

Nie można więc powiedzieć, że rabowanie treblińskiej “ziemi bez dna” wpisuje się w pewien standard zachowania, które, choć niemoralne, wydaje się uzasadnione biedą, potrzebą, jakiegoś rodzaju koniecznością. Jeśli przyjąć, że rację ma Zygmunt Bauman mówiąc, że Zagłada była wynikiem “ogrodniczej” wizji społeczeństwa, to jest takiej, w której niektórzy ludzie są chwastami, wtedy ich odsunięcie lub pełna eliminacja jawią się jako działalność w swym zamiarze racjonalna, celowa. Uporczywe, trwające dziesiątki lat odgrzebywanie, przebieranie, porządkowanie terenów poobozowych jest więc takim działaniem “ogrodnicznym”. Działalność ta - przypomnijmy: wygrzebywanie ciał i kości w poszukiwaniu kosztowności - wyabstrahowana jest z kontekstu moralnego. To nie są groby, to jest coś w rodzaju pola z ostatkami. “Śmierć, zagłada, rozbiórka osobowości, jest także zagładą i rozbiórką rzeczy,” pisała Rachela Auerbach, “ w obrazie zagłady Żydów zagłada rzeczy zajmuje miejsce wybitne. Tragedia i poniewierka rzeczy dorównywała tragedi i poniewierce ludzi.”

Eksploatacja obozów zagłady przez okoliczną ludność podczas wojny

Bogdan Wojdowski był jednym z nielicznych pisarzy, którzy utrwalili w literaturze polskiej obraz kopania w poszukiwaniu „żydowskiego zlota”. Jego opowiadania z końca lat pięćdzisiątych, pod przypominającym słowa W. Grossmana tytułem „Naga ziemia”, pokazuje jednak jak pisarzowi trudno było to zjawisko nazwać. Akcja opowiadania toczy się po wojnie i przedstawia wykopywanie pochodzącego z terenu obozu w Treblince złota ukrytego w ziemi przez jednego z okolicznych chłopów. Czytelnik z trudem może odcyfrować te okoliczności, i najjaśniejszą wskazówką o co chodzi jest nieartyku¬owana wypowiedź upośledzonego pastucha, który podchodzi do kopiących i mówi: „Żeuuuoto kopiiecie pooo Żyyydach?” Zdanie to pokazuje, że normalny, „pełen” język nie posiada słownictwa, w którym taka czynność (takie przekroczenie granic moralności) może być wprost nazwana.

Druga Wojna Światowa pozostawiła w języku specjalne słownictwo: szmalcownik, szaber, kenkarta. Praktyka przekopywania terenów obozowych w poszukiwaniu kosztowności nie ma osobnej nazwy. Słowo „kopacze” nie oddaje grozy tego zajęcia: wydobywania i przeszukiwania gnijących szczątków i popiołów ludzkich. Inny termin - “dentyści”—używany był w Warszawie dla określenia ludzi, którzy poszukiwali złotych zębów w czaszkach na cmentarzu żydowskim. Czasami napotykamy też termin „kanadziarze”. Kanadą, jak wiadomo na przykład z opowiadań Tadeusza Borowskiego, nazywano pracę przy wyładowywaniu transportów przybywających do Oświęcimia i sortowaniu bagażu pomordowanych. Jest to termin pochodzący z języka, który nazwany został Lagersprache. Nie jest to jednak wyrażenie potocznie znane a jego gryząca ironia mija się chyba z sednem sprawy. Więźniowie pracujący “na Kanadzie” byli często także przeznaczeni na śmierć. Ich sycenie się dobrami po zabitych miało trwać tylko chwilę.

Okolice obozów zagłady były rzeczywiście, jak sugerowała Rachela Auerbach, “polskim Eldorado” ale nie tyle za sprawą powojennych wykopków co w wyniku działalności gospodarczej prowadzonej podczas wojny. Miejscowości sąsiadujące z obozami bardzo się materialnie podniosły w czasie okupacji w wyniku handlu, który rozkwitł między obsługą obozów i miejscową ludnością wywołując w okolicy “przewrót moralny i ekonomiczny”. O przemianach, które tam wówczas nastąpiły, obywatel ziemski z majątku położonego nieopodal Treblinki pisał -- “strzechy zanikły, zastąpione blachą, a cała wieś robiła wrażenie Europy przeniesionej do tego zapadłego zakątka Podlasia”.

Co się kryło za tą uwagą spostrzegawczego ziemianina? Otóż, oprócz niewielkiej obsady złożonej z SSmanów strażnikami Treblinki byli uwolnieni sowieccy jeńcy wojenni, w większości Ukraińcy, przyuczeni do nowej roli przez SS w obozie szkoleniowym w Trawnikach. Powszechnie nazywano ich -- zapożyczonym z języka niemieckiego terminem - wachmanami, albo “czarnymi” od koloru noszonego munduru. Ci młodzi chłopcy, których tam było około setki, z pogardą traktowani przez swoich niemieckich zwierzchników i z łatwością mogący porozumieć się z mieszkańcami okolicznych wsi stali się mile widzianymi gośćmi w polskich domach. Z tej przyczyny głównie, że dysponowali nieograniczoną ilością pieniędzy i kosztowności.

Strażnicy Treblinki handlowali z miejscową ludnością kupując wódkę, smaczne jedzenie i usługi erotyczne. Zastrzyk kapitałowy, którego w ten sposób doświadczyły okolice przyobozowe był nieporównywalny z niczym co się kiedykolwiek wydarzyło. Bo zjawisko to nie polegało, jak gdzie indziej w Polsce, na częściowym przejęciu własności lokalnych Żydów, tak samo mniej więcej spauperyzowanych jak ich katoliccy sąsiedzi. W Treblince, Sobiborze i Bełżcu zamordowano ponad półtora miliona ludzi, w tym populacje kilku dużych miast. I pieniądze oraz kosztowności, które masa Żydów wywożonych na śmierć zabrała ze sobą w ostatnią drogę mając nadzieję, że zdołają jeszcze w ostatniej chwili przekupić zły los, przeszły w drobnej części do rąk miejscowej ludności. Jak napisał inżynier Królikowski z Warszawy, oddelegowany w te strony podczas wojny do pracy przy budowie mostu kolejowego, “zegarki ręczne sprzedawano wtedy na tuziny za grosze, tak że miejscowi chłopi nosili je w koszykach od jajek w celu oferowania dalszym nabywcom”.

Odwołując się do znanego gatunku filmowych westernów możnaby rzec, że okolica nabrała cech „dzikiego Zachodu” ogarniętego gorączką złota. We wsi pojawiły się “prostytutki z pobliskiego miasta, nawet z Warszawy łakome na złote monety, a wódka i zakąska w bardzo licznych chałupach”. „W sąsiadujacych z obozem wsiach Ukraińcy byli w chwilach wolnych od `pracy' serdecznie przyjmowani przez niektórych gospodarzy. Córki ich były, jak szeroko opowiadano, przyjaciółkami tych morderców i chętnie korzystały z ich szczodrobliwości.”

Miejscowa ludność nie zamierzała bowiem ustąpić pola przybyszom w dostarczaniu rozrywki obozowym strażnikom, jako że wynagrodzenie za świadczone usługi było astronomiczne. Ukraińcy płacili za żywność i wódkę “nie odliczając pieniędzy” i dopiero pod koniec funkcjonowania Treblinki, w 1943 roku, “sprzedawali brylanty na karaty, a nie na sztuki.” Cenny lokalny informator, cytowany już wcześniej ziemianin-endek, opisuje panujące stosunki jeszcze dosadniej: “Opodal Treblinki leży wieś Wólka Okrąglik. Gospodarze tej wsi wysyłali swe żony i córki do ukraińskich strażników zatrudnionych w obozie i nie posiadali się z oburzenia, gdy te kobiety przynosiły za mało pierścionków i innych kosztowności pożydowskich, uzyskanych w zapłatę za osobiste usługi. Proceder ten był oczywiście materialnie bardzo korzystny”. Przy okazji zawiązywały się również bliższe stosunki osobiste. Wiemy, na przyklad, że jeden ze strażników Bełżca ożenił się z miejscową dziewczyną.

Ze wspomnień Mieczysława Chodźko dowiadujemy się też innego interesującego szczegółu, a mianowicie że “wachmani mieli aparaty fotograficzne i robili pornograficzne zdjęcia, które pokazywali przy lada okazji”. W ten sposób wyjaśnia się częściowo “tajemnica” naszego zdjęcia - bo tak jak nie wiadomo kto jest jego autorem, ani w jakim celu zostalo zrobione tak samo można sobie było zadawać pytanie, skąd się wziął aparat fotograficzny tuż po wojnie na podlaskiej wsi? A teraz już wiemy - w sąsiedztwie Treblinki, w czasie wojny i po wojnie, można było znaleźć dosłownie wszystko, w tym również aparaty fotograficzne. Okolica kwitła. “'[M]eliny' Ukraińców w pobliskich wsiach rozwijały się coraz lepiej. Wkrótce kombinatorzy z Warszawy zaczęli do nich dowozić różne możliwe do nabycia przysmaki oraz przedwojenne kosztowne trunki, a na wiosnę 1943r. wszelkie pojawiające się w sprzedaży nowalijki.”

Mieszkańcy Treblinki i okolic zarabiali nie tylko na martwych Żydach. Działalność gospodarczą prowadzili od momentu, kiedy wagony wypełnione ludźmi przywiezionymi na stracenie zatrzymywały się na stacji. Olbrzymie pociągi z wysiedlowymi Żydami (z Warszawy przychodziły składy 60-o wagonowe), ze względu na ograniczoną moc przerobową komór gazowych, wtaczano partiami na teren obozu. I operacja zamordowania jednego transportu, nawet jeśli wszystko szło jak po maśle, trwała kilka godzin. Przez ten czas wypchane Żydami wagony stały na stacji. Bywało, że dwa lub trzy pociągi na raz przyjeżdżały do Treblinki, zaś te które dotarły na miejsce o zmierzchu przetrzymywano na stacji aż do rana.

Po nadejściu pociągu, pisze znany nam już inżynier Królikowski, na stację kolejową wylegali mieszkańcy wsi sąsiadujących z Treblinką. “Gdy z daleka po raz pierwszy zobaczyłem tych ludzi przy pociągu, sądziłem, że wiedzeni szlachetną litością przyszli aby zamkniętych w wagonach i spragnionych napoić i nakarmić. Zapytani przeze mnie robotnicy rozwiali moje złudzenia, mówiąc że to zwykły handel wodą i żywnością i to po wysokich cenach.

Rzeczywiście, jak się potem dowiedziałem, tak niestety było. Gdy transport był konwojowany nie przez niemiecką żandarmerię, która nikogo do niego nie dopuszczała, ale przez wszelkie inne kategorie niemieckich najemników [zdarzało się, że konwojentami byli granatowi policjanci] zbiegały się tłumy z wiadrami wody i butelkami bimbru w kieszeni. Woda była przeznaczona do sprzedaży zamkniętym w wagonach ludziom, a bimber na łapówki dla konwojentów, którzy za to godzili się na dopuszczanie do wagonów.

Gdy bimbru nie było, lub konwojenci nie zadawalali się tego rodzaju łapówką, dziewcząta zarzucały im ręce na szyje i obsypywaly pocałunkami, byle tylko uzyskać pozwolenie na dotarcie do wagonów. Po uzyskaniu zezwolenia rozpoczynał się handel z nieszczęśliwymi więźniami, którzy umierali z pragnienia i płacili po 100 zł. za garnuszek wody. Były podobno również przypadki, że brało się stuzłotówki, a nie dawało się wody. Tymczasem konwojenci raczyli się bimbrem, a potem rozpoczynali zwierzęce `zabawy' z nieszczęśliwymi ludźmi, o których już pisałem”.

Zabawy, o których pisał Królikowski, polegały na tym, że pijani konwojenci proponowali Żydom ucieczkę za pieniądze, a potem do nich strzelali. “Czasami konwojenci przebrali jednak miarkę i upijali się do tego stopnia, ze strzelali niecelnie do uciekających, a wówczas udawały się ucieczki więźniów.” Dyżurny ruchu ze stacji Treblinka dodaje, że kiedy „konwojentom zabrakło amunicji [to] żandarmi pędzili za uciekającymi i zabijali ich uderzeniami kolby karabinu, przebijali bagnetami, a nawet mordowali łomami żelaznymi i widłami zabranymi rolnikom z pobliskich gospodarstw”. Pijani konwojenci znęcali się w ten sposób szczególnie nad pasażerami pociągów przetrzymywanych na stacji prez noc, toteż dla wielu skazańców udręka transportu kończyła się jeszcze przed progiem komory gazowej: „w ciągu dnia zbierano trupy ze stacji na kilka wagonów-platform i odwożono do obozu śmierci.” “Po likwidacji powstania w getcie warszawskim, w maju 1943r.,” pisze Królikowski, “palba karabinowa podczas przyjazdów pociągów była tak silna, jakby na torze odbywała się akcja bojowa”.

Około setki pociągów z ofiarami przeznaczonymi na stracenie przyjechało do Treblinki z samej Warszawy. W sumie przybyło ich do obozu parokrotnie więcej, toteż dochody z tego -- jakby go nazwać - handlu (?), obok zarobków meliniarzy i panienek do towarzystwa, zrewolucjonizowały miejscową gospodarkę. Mieszkanka Bełżca mówiła po wojnie, że ludziom w jej okolicy trudno było podczas okupacji zachować się przyzwoicie.

Eksploatacja gospodarcza miejsc masowej zagłady przez okoliczną ludność nie była oczywiście polską specyfiką. W Dzienniku pisanym w Ponarach od 11 lipca 1941r do 6 listopada 1943r, mieszkający nieopodal lasu gdzie zamordowano podczas wojny 100,000 ludzi (w przeważającej części Żydów, ale wśród ofiar nie brakowało też i Polaków) Kazimierz Sakowicz ledwie trzy dni po tym jak Litwini rozpoczęli masowe egzekucje Żydów wileńskich, pisze: “handel idzie na całego […]. Od 14 lipca rozbierają do bielizny, handel ubraniami na szeroką skalę ”. Wpis z 1-2 sierpnia: “Dla Niemców 300 Żydów to 300 wrogów ludzkości, dla Litwinów to trzysta par obuwia, spodni, itd.”. Od 22 sierpnia, notuje Sakowicz, “Niemcy zabierają kosztowności, zostawiając Litwinom ubrania, itp.”

Dziennik Sakowicza jest bardzo oszczędny, poszczególne zapisy mają ledwie kilka linijek i tylko czasami znajdujemy w nim bardziej rozbudowaną scenę: „21/XI. Z bazy wyszedł szaulis z karabinem i na drodze (był to dzień rynkowy, piątek) zaczął sprzedawać przyniesione damskie ubrania: kilka płaszczy, sukien, śniegowce. Ostatnią parę płaszczy - granatowy i brązowy sprzedał za 120 (sto dwadzieścia) rubli i ‚na dodatek` dał jeszcze parę śniegowców. Gdy jeden z chłopów (Wacław Takun ze Starego Międzyrzecza) spytał czy jeszcze będzie sprzedawał, szaulis spytał: niech ‚poczekają` a ‚wybierze` Żydówkę jak raz na miarę. Takun z żoną przerazili się i gdy szaulis odszedł, szybko odjechali. Szaulis zjawił się z ubraniem, był zły, że tych ‚chamów` nie ma bo ‚trudził się`, wybierając Żydówkę z czwartej kolejki, która wzrostem była ‚padchadziaszcza` dla wieśniaczki“.

I tak już będzie do samego końca. „7 października, czwartek, 1943 r. Od rana koło przejazdu targ na rzeczy po wczorajszych ofiarach [...]. Handel trwa na całego. [...] 11 pażdziernika, poniedziałek, 1943r. To ciągłe, niemal codzienne rozstrzeliwanie spowodowało, że litewscy handlarze rzeczami, na czele z brakarzem Kułaskisem ze Skorbucian, już stale - w dzień i w nocy są na przejeździe. Piją całymi nocami [...]. 13. X - środa, 1943r. Coś szaulisi czekają, bo będzie partia. Nie wiadomo wiele, ale zdaje się, że ,będą, co szyją korzuchy`. Czekają i kupcy. Nie zawiedli się. Około 12 w południe ciężarówka...“

Wiedza o handlu wokół obozów i transportów rzuca dodatkowe światło na nasze zdjęcie. Chłopi i chłopki z okolic Treblinki to nie tylko kopacze zajęci poszukiwaniem złota na terenie poobozowym. To doświadczone handlarki i handlarze, rodzice przyjaciółek wachmanów, gospodynie gotujące dla nich pożywne obiady, gospodarze odsprzedający pożydowskie zegarki i pierścionki. Już się najprawdopodobniej pobudowali, ale pole cmentarne ciągle kusi. Wtedy, w czasie transportów, przemienili się z rolników w handlarzy śmierci i już się od tego procederu nie uwolnią.

Przejmowanie żydowskiej własności przez zwykłych ludzi

Z konsekwencjami zaboru żydowskiego mienia stykamy się na codzień do dnia dzisiejszego. Spadkobiercy żydowskich właścicieli dzieł sztuki, które zostały sprzedane w tzw. wymuszonych transakcjach (tzn. tylko dlatego, że naziści byli u władzy), procesują się dzisiaj o zwrot zawłaszczonych w ten sposób dóbr. Ich adwokaci argumentują, że „wymuszone transakcje“, podobnie jak aryzacja, były również formą grabieży, tyle że ukrytą pod pozorem sprzedaży.

Oczywiście ten sam argument daje się zastosować nie tylko odnośnie sprzedaży dzieł sztuki czy, dajmy na to, luksusowych willi. Biedni Żydzi wyprzedający za grosze pościel, meble, sprzęty użytku domowego, czy zimowe ubrania sąsiadom aryjczykom też zostali ograbieni i to nawet bardziej dotkliwie niż ich bogaci towarzysze niedoli, bowiem spowodowana w ten sposób pauperyzacja spychała ich w otchłań nędzy. Wszyscy którzy korzystali z okazji pozyskania żydowskiej własności za drobną część jej rzeczywistej wartości - niezależnie od tego jak (bez)wartościowe obiekty były przedmiotem wymuszonych okolicznościami transakcji - brali udział w złupieniu europejskiego żydostwa. Uwaga ta stosuje się zarówno do rządów kilkunastu państw, jak i kilkuset muzeów, tysięcy galerii i handlarzy sztuką, parudziesięciu tysięcy obrotnych przedsiębiorców i milionów zwykłych ludzi, którzy w ten sposób przyłożyli rękę do oskubania swoich żydowskich sąsiadów.

Ale, o czym już dobrze wiemy, nie tylko za pomocą wymuszonej sprzedaży czy zadekretowanej aryzacji miejscowa ludność okupowanej Europy przejmowała dobra materialne Żydów. W oczekiwaniu na rozpoczęcie wywózki ze Szczebrzeszyna w połowie kwietnia 1942 roku “zjechało się sporo furmanek ze wsi i wszystko to niemal cały dzień stało w oczekiwaniu, kiedy można będzie przystąpić do rabunku” - zanotował dyrektor miejscowego szpitala Zygmunt Klukowski. “Z różnych stron dochodzą wiadomości o skandalicznym zachowaniu się części ludności polskiej i rabowaniu opuszczonych żydowskich mieszkań. Pod tym względem miasteczko nasze z pewnością nie będzie w tyle” - stwierdzał z gorzką ironią. I rzeczywiście, w październiku, po ktorejś z kolei “akcji”, kiedy doktor Klukowski znowu podejmie wątek rabunku, napisze w Dzienniku, że “ludność z otwieranych żydowskich domów rozchwytuje wszystko, co jest pod ręka, ludzie bezwstydnie dźwigają całe toboły z nędznym żydowskim dobytkiem lub towarem z małych żydowskich sklepików”. W innym zakątku Polski, w Jedwabnem, 10 lipca 1941 roku “jeszcze dopalała się stodoła, kiedy część mieszkańców rzuciła się na mienie pożydowskie”.

Bardzo podobny przebieg miały wydarzenia na drugim końcu Europy. Kiedy najbardziej starożytną grecką społeczność żydowską deportowano z Salonik to “jak tylko opróżniono z Żydów miasto, ludność rzuciła się do ich domów zrywając podłogi, ściany i sufity w poszukiwaniu ukrytych skarbów… Nastąpiło całkowite `załamanie porządku publicznego' odnotował wówczas pewien urzędnik, a sklepy ze starzyzną zaczęły wypełniać się kradzioną żydowską własnością”.

Ilu ludzi w Polsce skorzystało materialnie na czystce etnicznej przeprowadzonej podczas okupacji przez Niemców - nie wiadomo. Wojciech Lizak ocenił na pół miliona liczbę “następców prawnych w pożydowskich sztetlach”. Miał na myśli raczej mieszkania, sklepy, warsztaty, domy czy pola uprawne przejęte przez ludność miejscową, niż to co Klukowski nazywa “nędznym żydowskim dobytkiem”. Ale przecież meble, sprzęty gospodarskie, przedmioty użytku domowego, zabawki, pierzyny, poduszki, ubrania (o których często mówiono “żydowskie łachy”) nie znikły z powierzchni ziemi i tylko w części zostały wysłane jako zdobycz wojenna do Niemiec. Zabór żydowskiego mienia był na tyle powszechny, że pociagnął za sobą wyłanianie się norm regulujących ten proceder. Nastąpiła redystrybucja własności i jak zawsze w takich okolicznościach, powstały mechanizmy sankcjonujące praktykę społeczną z tym zjawiskiem związaną.

I tak na przykład w sierpniu 1941 roku Helena Klimaszewska pojechała z Goniądza do Radziłowa “w celu wyszukania mieszkania dla rodziców męża, gdyż wiedziała, że po likwidacji Żydów są tam wolne mieszkania”. W Radziłowie dowiedziała się, że “mieszkaniami pożydowskimi rządzi Godlewski”. Zwróciła się więc do niego, żeby dał jedno jej rodzinie. “Na powyższe Godlewski odpowiedział `Ani mi się ważcie'. Kiedy powiedziałam, że pan Godlewski ma do dyspozycji cztery domy, a ja żadnego, to odpowiedział `Gówno to was obchodzi, do mnie ma przyjechać z Rosji brat, gdzie przez Sowietow był odwieziony, i musi posiadać dom'. Kiedy ja nadal domagałam się o to mieszkanie, to ten odpowiedział `Jak trzeba było likwidować Żydów to nikogo nie było, a teraz chcecie mieszkania. Na to” - jak pisze historyk IPN - „zareagowała ostro jej teściowa: 'nie chcą dać mieszkania a wnuczka mego posłali do oblewania benzyną stodoły'”. W ten sposób jesteśmy świadkami rozmowy, której przesłanką - implicite przyjmowaną przez jedną starszą panią, jedną panią w średnim wieku i jednego pana - jest przeświadczenie, że tytułem do objęcia w posiadanie cennych dóbr jest udział w wymordowaniu ich właścicieli.

Uwagi na temat mordowania Żydów przez ludność miejscową

Tak więc grabież żydowskiej własności i mordowanie Żydów to dwie czynności ścisle ze sobą związane. Jak pamiętamy z historii, Polska została poddana rozbiorowi przez Stalina i Hitlera we wrześniu 1939 roku, tak że tymczasowa granica między ZSRR i III Rzeszą przebiegała do lata 1941 r. mniej więcej wzdłuż linii Bugu i Sanu, przecinając na pół terytorium przedwojennego państwa polskiego. A ponieważ zabijanie Żydów na masową skalę zaczyna się z chwilą napaści Hitlera na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku, to pierwsza fala mordów na froncie wschodnim ma miejsce na obszarze byłej Rzeczpospolitej.

W tych właśnie okolicznościach, 10 lipca 1941 roku, mieszkańcy Jedwabnego wymordowali swoich żydowskich sąsiadów. Podobne zbrodnie miały miejsce latem i wczesną jesienią przynajmniej w dwóch tuzinach miasteczek województwa białostockiego. Okazało się, że zachęcona przez niemieckie oddziały pacyfikacyjne, polska ludność od pierwszej chwili zaczęła angazować się w mordowanie Żydów. Dokumenty akowskiego podziemia odnotowują to zjawisko na bieżąco. Uzbrojone grupki ochotników, milicje tworzone przez ludność miejscową w okresie przejściowym, wejdą później częściowo w struktury lokalnej administracji i policji ustanowionej przez Niemców. I aż do czasu załamania się władzy niemieckiej Ukraińcy, Litwini, Łotysze, Estończycy, Rosjanie, Białorusini czy Polacy stanowić będą personel formacji pomocniczych, noszących różne nazwy na różnych terenach, wszędzie jednakże zaangażowanych w tropienie i mordowanie Żydów.

Oprócz bliżej nieokreślonej liczby tzw. Schutzmanów polskiego pochodzenia pracujących w żandarmerii niemieckiej (takim wolontariuszem został na przykład Jerzy Laudański z Jedwabnego, wymieniany jako jeden z najbrutalniejszych morderców 10 lipca, 1941 i skazany w powojennym procesie na 15 lat), na terenie Generalnej Gubernii tzw. policja granatowa, składająca się w przeważającej części z przedwojennych policjantów, odpowiedzialna jest w ocenie Emanuela Ringelbluma za wymordowanie “dziesiątek tysięcy” Żydów. Także organizacja do której wcielano starszą młodzież, tzw. Junacy, Baudienst, przeznaczona do prac budowlanych, wysyłana była na “akcje”, asystując przy wywózkach Żydów z gett do obozów śmierci. Przy tej okazji znaczna część populacji gett mordowana była na miejscu i młodzi Polacy mieli w tym swój udział. Jedyna obiekcja, którą kiedykolwiek krakowski arcybiskup Adam Sapieha skierował do gubernatora Hansa Franka w przedmiocie zagłady Żydów była prośba aby Niemcy przestali wykorzystywać do tego celu polską młodzież z Baudienstu. Również ochotnicza straż pożarna angażowała się w akcje tropienia i wyłapywania Żydów i to nie w ramach pełnienia swoich obowiązków, a na ochotnika właśnie.

Dalej na wschodzie, na terenie Reichskomisariatu Ukrainy, na Białorusi oraz w krajach bałtyckich, ponad 300,000 miejscowych obywateli należało do formacji policyjnych stanowiąc trzon aparatu bezpieczeństwa na zapleczu frontu wschodniego. To głównie oni “oczyszczali” teren z Żydów na prowincji w drugiej fali mordów, kiedy przystąpiono do likwidowania skupisk ludności żydowskiej w uprzednio tworzonych gettach. Oprócz morderczych wysiedleń do Transistrii nakazanych przez marszałka Antonescu, gdzie dziesiątki tysięcy Żydów umarło z wycieńczenia i głodu, na froncie wschodnim nie tylko Niemcy ale i Rumuni organizowali masakry ludności żydowskiej, na przykład w Odessie. W drugiej połowie 1944 roku, po zajęciu Węgier przez wojska niemieckie, dopuszczono do władzy miejscowych faszystów, tzw. krzyżostrzałowców, którzy zabrali się do mordowania żydowskich współobywateli. Tego lata, w błyskawicznej akcji koordynowanej przez sztab Eichmanna, wywieziono z Węgier 400,000 Żydów do Oświęcimia.

Ilu Żydów w okupowanej Europie zamordowali “miejscowi” z ogólnej liczby 6 milionów zgładzonych w Holokauscie? Sądzić należy, że historycy wycenią tę liczbę na między jeden a półtorej miliona. Ilu Żydów zamordowali współobywatele na obszarze przedwojennej Rzeczypospolitej? Przypuszczalnie będzie to liczba sięgająca kilkuset tysięcy. A ilu Żydów wymordowali sąsiedzi i współobywatele na terenach rdzennie polskich? Badania prowadzone na ten temat są jeszcze w toku i z dokładniejszą oceną zapoznamy się dopiero w przyszłości, tymczasem szacować można liczbę ofiar na kilka dziesiąt tysięcy. Ale dla zrozumienia tego co się wydarzyło nie statystyki - z konieczności przybliżone - tylko dokładna znajomość konkretnych zdarzeń jest potrzebna.

O mordowaniu Żydów przez chłopów w województwie kieleckim

Dochodzimy tutaj do sprawy najtrudniejszej, dotyczącej bezpośredniego udziału polskiej ludności w mordowaniu Żydów. Jak ująć zwięźle to zagadnienie i dotknąć zarazem prawdy ogólnej, nieograniczonej w wymowie tylko do podawanych przykładów? Odwołamy się w tym celu do artykułu opublikowanego w pierwszym numerze rocznika Zagłada Żydów opisującego morderstwa Żydów na wsi w województwie kieleckim. Autorzy tekstu, Alina Skibińska i Jakub Petelewicz, zrobili kwerendę wszystkich spraw sądzonych w województwie kieleckim na podstawie dekretu z 31 sierpnia 1944, tzn. tak zwanych “sierpniówek”. “Ogółem w stan oskarżenia za przestępstwa, o których tu mowa, postawiono przed Sądem Okręgowym i Apelacyjnym w Kielcach ponad 250 osób. Ofiarami ich zbrodni padło co najmniej kilkuset Żydów ukrywających się na terenach wsi i gmin rejonu świętokrzyskiego”.

Historycy Zagłady zauważą od razu, że te materiały odsłonią jedynie czubek góry lodowej, bo po wojnie w Polsce bardzo niechętnie sądzono zbrodnie popełnione na Żydach przez współobywateli. Tym niemniej studium Skibińskiej i Petelewicza daje nam solidną podstawę do refleksji uogólniających, ponieważ w artykule autorzy wykorzystali cały korpus danych empirycznych z bardzo ważnego zródła. Uzupełnili uzyskaną w ten sposób wiedzę rozmowami z mieszkańcami wsi na tym terenie. Nie można więc o ich materiałach powiedzieć, że składają się po prostu z wybranych przykładów. Wybór dwojga historyków dotyczył tylko kategorii źródła - wzięli pod uwagę akta sądowe „sierpniówek”, a nie na przykład pamiętniki chłopów albo relacje Żydów, którzy się uratowali z pożogi - po czym wykorzystali archiwalia w całości. I na tej podstawie skonstruowali swoją narrację i przemyślenia.

Do czego ma posłużyć artykuł Skibińskiej i Petelewicza i jakie pytania chcemy zadać materii faktów, które przed nami odsłania? Otóż idzie nam o to aby rozstrzygnąć między dwiema interpretacjami zjawiska wojennej grabieży i mordów dokonywanych przez Polaków na ich żydowskich współobywatelach. Wedle jednej interpretacji wojna to chaos, w który wszystko daje się wpisać. Ludzie zabijają się nawzajem, przemoc jest rozpowszechniona i bywa, że zostaje sprywatyzowana. Pleni się bandytyzm i ludzie niekiedy zatracają poczucie przyzwoitości. A w ogóle, przecież w każdym społeczeństwie są „szumowiny” i nie należy na podstawie obserwacji ich zachowania wypowiadać sądów uogólniających. Krótko mówiąc, wspomniane mordy i grabieże są zjawiskiem dewiacyjnym, charakterystycznym dla tzw. marginesu społecznego, którego w czasie wojny zapewne przybywa. Albo też jest zgoła na odwrót. I po to aby rozstrzygnąć czy zbrodnie przeciwko Żydom były zachowaniami dewiantów, czy też raczej usankcjonowaną normami praktyką zbiorową musimy wczytać się w konkretne przypadki i dokładnie prześledzić co się wydarzyło.

W przytoczonym poniżej obszernym cytacie z artykułu Skibińskiej i Petelewicza fragmenty tekstu rozpisanego przez autorów na kilkunastu stronach złączone są w ciągłą narrację:

“Bezpośrednim motywem większości zabójstw i denuncjacji popełnianych na wsiach była grabież mienia ukrywających się Żydów, chęć przejęcia ich dobytku, o którym posiadano wyimaginowane wyobrażenie. Odegrał tu złowrogą rolę stereotyp o bogactwie Żydów […]. Chłopi spodziewali się, że mordując tych ludzi, przejmą ich majątek. Można zakładać, że w sensie psychologicznym również fakt opłacania się Żydów za udzielanie im schronienia i dostarczaną żywność często, jak na ówczesne warunki, wysokimi kwotami sprzyjał przekonaniu, że dysponują oni dużą gotówką, którą można im bezkarnie odebrać. Pośrednio ten sam motyw legł u podłoża zbrodni, w których ofiarami padali Żydzi niemogący już dłużej `wypłacać' się swym opiekunom […].

[Zabójstw] dokonywano przez zastrzelenie […] oraz zabicie siekierą lub drewnianymi kołkami. Sprawcami byli polscy granatowi policjanci, członkowie lokalnych oddzialów partyzanckich wszelkich formacji (NSZ, AK, BCh, oraz innych ugrupowań) oraz chłopi posiadający dostęp do broni […]. [W trakcie popełnianych zbrodni miały miejsce] akty fizycznego i psychicznego znęcania się nad schwytanymi ludźmi: gwałty na kobietach, bicie, kopanie, popychanie, szturchanie, obrażanie i poniżanie słowne […].

W bardzo wielu sprawach oskarżeni piastowali jakieś stanowiska i funkcje w lokalnych władzach: sołtysów, podsołtysów, wójtów, gońców gromadzkich, członkow i naczelników straży pożarnej, członków straży wiejskiej […]. Byli to ludzie bez wyjątku wyznania rzymskokatolickiego, na ogół nie karani za inne przestępstwa, mężczyzni w sile wieku […]. Mieli ustabilizowaną sytuację rodzinną, żony oraz dzieci, nierzadko kilkoro. Niektórzy z nich byli członkami PPR oraz funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej [procesy, pamiętajmy, odbywają się już po wojnie] […]. Ze względu na sprawowane funkcje we władzach przynajmniej część z nich można bez wątpienia zaliczyć do lokalnej elity wiejskiej […]. Kobiety […] podczas zajść często były ich świadkami i obserwatorkami, stanowiły część biernego tłumu dokonującego zbrodni rękoma aktywniejszych jego uczestników […].

Można zaryzykować tezę […] że uczestników i biernych obserwatorów-świadków niemal każdego z tych przestępstw było wielu […]. W przypadku zbrodni popełnianych na wsiach możemy nawet mówić o tłumie agresywnym, zbrodniczym, w którym kilku sprawców odgrywa rolę inicjatorów i prowodyrów, a pozostali uczestnicy, świadkując ich działaniom, jednocześnie są tłem i `moralnym' alibi dla zbrodni. W pewnym sensie cała wieś w tym uczestniczy, na różnym poziomie zaangażowania bądź świadkowania i cała wieś po wojnie przechowuje w swej zbiorowej podświadomości i pamięci wydarzenia, które z jej udziałem miały miejsce. Ow anonimowy tłum stanowi tu jeden z niezwykle ważnych dla analizy zjawiska czynników. Jego obecność pozwala na rozmycie odpowiedzialności za dokonywane zbrodnie i w pewnym sensie także milcząco przyzwala na czyny popełniane wobec Żydów […]. Zarówno sprawcy jak i obserwatorzy wzajemnie stają się swoimi zakładnikami, zakładnikami sytuacji, w której uczestniczą. Zarówno w trakcie ich zaistnienia, jak i post factum musiała więc ona stanowić swoiste tabu. Jest to także tajemnica skrywana już po wojnie, bo obciąża zazwyczaj całą wieś […].

Szczególną kategorią sprawców […] są funkcjonariusze policji granatowej […] w przeważającej większości przedwojenni pracownicy policji państwowej. Policjanci zamieszani w dokonywanie zbrodni na Żydach […] sami sa głowami rodzin, ojcami kilkorga dzieci. Ich status materialny jest zazwyczaj niezły […]

Na terenie wiejskim, w podległym swojemu posterunkowi rejonie policjanci granatowi działali bardzo niezależnie, terroryzując nieraz całą okolicę. W podejmowanych przez nich akcjach przeciwko ludności żydowskiej widać duży element swobody i braku zależności od zwierzchniej władzy niemieckiej […]. W omawianych przypadkach nie było sytuacji, by schwytani Żydzi byli eskortowani do getta czy aresztu, co i tak oznaczaloby dla nich śmierć. Pojmani są zazwyczaj na miejscu lub w pobliskich lasach mordowani, a grzebanie zwłok poleca się miejscowym chłopom. W działaniach tych widać także element mściwej satysfakcji z dokonywanych czynów oraz brak jakichkolwiek oporów moralnych. Należy odnotować, że akcje te są specyficzne pod innym względem. Ci, którzy Żydów ukrywali, rzadko ponosili za to konsekwencje przewidziane zarządzeniami niemieckimi […].

W kilkunastu bliżej zbadanych sprawach jest także mowa o charakterystycznych i wymownych faktach towarzyszących zbrodni. Po jej dokonaniu chłopi zbierali się w mieszkaniu któregoś ze współsprawców i wspólnie pili wodke, jakby przypieczętowując libacją swój `solidarny' czyn i podział łupów, a zapewne także rozładowując napięcie.”

Przytoczone podsumowanie to nie jest nasz wniosek z lektury materiałów “sierpniówek” wytworzonych w kieleckim sądzie. To konkluzja dwójki młodych historyków. Zbiorczy obraz zdarzeń, z którym się zapoznaliśmy - oczywiście nie wszystkie jego elementy znajdziemy w każdym z osądzonych morderstw - nie mieści się w najszerzej nawet zdefiniowanym pojęciu „dewiacji społecznej”. Na odwrót. Z przytoczonych relacji wynika, że mordowanie Żydów w czasie okupacji było sprawą publiczną, przedmiotem zainteresowania ogółu. Zwykli członkowie społeczności lokalnej brali w nich udział, nie żadni „ludzie marginesu” łatwo identyfikowalni i świetnie wszystkim znani w każdym małym miasteczku. Więcej nawet - zaangażowanie przedstawicieli miejscowych elit w opisanych zbrodniach i uczestnictwo zbiorowe miejscowej ludności nadawało mordom imprimatur grupowe, swoistą sankcję, „pozwalając na rozmycie odpowiedzialności” i zmieniając w ten sposób ich charakter z ciężkiej zbrodni zabójstwa na formę kontroli społecznej sprawowanej przez zbiorowość.

Atmosfera wioskowa wokół zabójstw popełnianych na Żydach zdaje się przypominać nastroje towarzyszące linczowaniu murzynów w Ameryce Pólnocnej. Z jedną ważną różnicą, wszelako. Właściwym celem linczu było nie tyle ukaranie wyimaginowanego przestępstwa wybranej ofiary co „danie nauczki“ całej społeczności. W ten sposób utrwalano w świadomości murzyńskiej ludności, że zajmuje podległe miejsce w hierarchii społecznej i że obowiązuje ją bezwzględne posłuszeństwo w stosunku do białego człowieka.

Tymczasem intencją przyświecającą zabójstwom Żydów nie było nauczenie tych ostatnich czegokolwiek. To nie był więc, w dosłownym sensie, mechanizm kontroli społecznej, bo społeczność żydowska już nie istniała i miało jej w przyszłości już więcej nie być. Sankcjonowane społecznie zabójstwa nie były więc traktowane instrumentalnie (jako przestroga dla innych), tylko stanowiły cel sam w sobie - chodziło o to, żeby Żydów do ostatniego uśmiercić.

Bezpośredni wykonawcy, najbardziej aktywni uczestnicy zbrodni, pozostawali często wybitnymi członkami społeczności lokalnej. Niektórzy, o czym czytaliśmy wcześniej, należeli po wojnie do partii komunistycznej i odnajdujemy ich wśród personelu Milicji Obywatelskiej. W aktach niemal każdej sprawy, zaznaczają autorzy, można znaleźć oświadczenia podpisane grupowo przez mieszkańców wsi „na rzecz obrony dobrego imienia i honoru oskarżonych […]. Są argumentem na rzecz tezy, iż wieś solidaryzowała się z oskarżonymi i w świadomości jej mieszkańców nie istniała potrzeba zadośćuczynienia i osądzenia zbrodni.”

Detaliczna wiedza o zbrodniach popełnionych w regionie świętokrzyskim, którą zawdzięczamy Skibińskiej i Petelewiczowi uświadamia nam, że bilans tego najbardziej tragicznego aspektu polsko-żydowskich stosunków w czasie okupacji należy sporządzić wedle zupełnie innej miary niż stosowana dotychczas. To nie liczba ofiar tylko liczba morderców ma istotną wymowę. Właściwe pytanie (na które zresztą nie znajdziemy precyzyjnej odpowiedzi) nie brzmi bowiem - ilu Żydów zamordowała ludność miejscowa na terenie Polski? Tylko - choć oczywiście na to pytanie też nie potrafimy dokładnie odpowiedzieć - ilu miejscowych obywateli brało udział w mordowaniu Żydów? Bowiem „zbrodnia dokonywana zupełnie otwarcie ma to do siebie, że czyni współuczestnikami wszystkich, którzy są jej świadkami i nic nie robią aby ją powstrzymać”. Jeden Żyd zamordowany rękoma jednego bezpośredniego wykonawcy - ale przy współpracy, na widoku, i z aprobatą tłum(k)u wioskowych mieszkańców - to wspólna zbrodnia i zarazem katastrofa zbiorowa naznaczająca społeczność lokalną na dziesięciolecia, choćby dlatego, że trzeba było później żyć na codzień pospołu z mordercami. I dlatego też, między innymi, o czym dobrze wiadomo z badań etnografów albo wywiadów dziennikarzy, pamięć o tych zbrodniach przetrwała na polskiej wsi przez pokolenia.

Znaczenie poznawcze “gęstego opisu”

Okrutne szczegóły zbrodni na kielecczyznie nie są tu przytoczone aby wywołać frissons u Czytelnikow. Idzie o to jedynie żeby znaleźć sposób przedstawienia i analizy, pozwalający uzyskać ogolną wiedzę o tym co się wydarzyło. W tym celu, zarówno z powodu ekstremalnego charakteru zdarzeń jak i braku systematycznych danych, niezbędna jest dla badacza dobra znajomość konkretu. Większość informacji na temat mordów i denuncjacji Żydów dokonanych przez miejscową ludność pochodzi od rodzin zamordowanych, od osób które mimo wszystko przeżyły, albo od ich znajomych. Zazwyczaj są to suche wzmianki, nie zawierające wielu szczegółów. Często docierają do nas tylko wiadomości z drugiej ręki, przekazane za pośrednictwem członków rodziny, którzy po wojnie usiłowali ustalić okoliczności śmierci bliskich. W sumie, nie jest to zatem wiedza w żaden sposób usystematyzowana. Toteż ścisle biorąc, nie można generalizować li tylko w oparciu o dane ilustrujące częstotliwość i rozrzut terytorialny tych zbrodni. Ale, z drugiej strony, z powodu ich częstotliwości i rozsiania na obszarze całego kraju, nie da się ich zbyć uwagą, że są zdarzeniami wyjątkowymi o ograniczonym zasięgu. Ponieważ jednak nie potrafimy uzyskać solidnych danych numerycznych, ogolną wiedzę zdobędziemy dopiero pytając w jaki sposób dokonywano tych mordów? Bo jesli szczegółowe opowieści o tym jak mordowano Żydów - na które udaje nam się od czasu do czasu natrafić - ujawniają istotne cechy wspólne, to uzyskamy podstawę dla zrozumienia co się w ogóle wydarzyło między Żydami i ludnością miejscową.

Zrozumienie to jest możliwe ponieważ społeczeństwo posiadające wspólną historię, obyczaje i instytucje ma również, ipso facto, pewien stopień wewnętrznej spójności. Używając analogii można powiedzieć, że należy o nim myśleć jak o tekście albo czymś na ksztalt systemu posiadającego wewnętrzny porządek, raczej niż jako o całkiem dowolnej zbieraninie przypadkowych części składowych. W związku z tym postawy i praktyki zbiorowe dotyczące podstawowych wartości -- takich jak kwestie życia i śmierci, na przykład -- muszą być zrozumiałe i przejrzyste poza obrębem społeczności lokalnej.

Oto dlaczego, badając uważnie ograniczoną liczbę konkretnych zdarzeń - pomimo, że nie dysponujemy dokładnymi danymi o dystrybucji i częstotliwości chłopskich mordów na Żydach - będziemy mogli stwierdzić czy były one uznaną praktyką społeczną na wsi czy nie. Zważywszy na charakter tych zbrodni: że były dokonywane zupełnie otwarcie, publicznie, w obecności wielu osób i później szeroko dyskutowane; jak również biorąc pod uwagę osoby w te zbrodnie uwikłane: że zabójcami byli zwykli ludzie, często członkowie lokalnych elit, których status w grupie pozostawał później nienaruszony, “gęsty opis” konkretnych, ściśle zlokalizowanych wydarzeń, pozwala nam uzyskać wiedzę ogólną na temat zachowań i postaw społeczności wiejskiej.

Próba normalizacji

Zdjęcie nasze, choć tajemnicze i domagające się wyjaśnienia, zaliczyć można do “eufemizmów” -- sytuację straszną pozoruje na coś spokojnego, coś, co, jeśli zostanie zrozumiane a nie odepchnięte, musi wywołać primordialny strach . Oko patrzącego zatrzymuje się najpierw na ludziach, dopiero potem osuwa się na czaszki i kości; z pewnością zajmuje trochę czasu by zrozumieć co przed tymi ludźmi leży, co To jest. Mamy tu spotkanie, zderzenie dwóch porządków. Z jednej strony żywe, sprawne osoby, energię życia i ruchu, z drugiej strony nieruchome kości i czaszki—już prawie przedmioty, rzeczy. W naszej kulturze spotkanie tych dwóch porządków odbywa się zazwyczaj w sposób zrytualizowany, w specjalnych, jasno zdefiniowanych sytuacjach, do których obraz ze zdjęcia nie należy. Martwe ciało ukryte jest w trumnie albo przykryte całunem. Chowa się je w ziemi bardzo szybko, inaczej jego zapach nie daje nam żyć. Kości, jeśli je widać, są ku nauce lub przestrodze powiązane w szkielet (zachowując w ten sposób coś z osoby), a czaszka i piszczele występują jako ostrzeżenie przed trucizną lub prądem.

W symbolice chrześcijańskiej czaszka i piszczele to memento mori, znak przedstawiany niekiedy razem z narzędziami tortur Chrystusa: gwożdziami, młotkiem, obcęgami (tu łopata, kije, broń?). Czaszka i piszczele oznaczają także Golgotę: czaszka u stóp krzyża miała należeć do pra-ojca Adama. Te znaki-obrazy z pewnością znane były osobom, które się znajdują na zdjęciu, są to najpewniej katolicy, bo tacy mieszkali w okolicy Treblinki. Czaszkę i s-krzyż-owane piszczele osoby ze zdjęcia widywały w kościele. Uderzające jest to, że czaszka i oparte o nią skrzyżowane piszczele znajdują się w samym środku rzędu ludzkich kości, a wieniec ludzi ustawia się symetrycznie w półkole na lewo i prawo od tego centrum. Na mniej amatorskiej fotografii, czaszka z piszczelami stanowiłaby zogniskowanie zdjęcia (a tu ognisko znajduje się gdzieś na przedplanie). Gdyby obrysować kontur rzędu kości i czaszek, przypomniałby on figurę Chrystusa w Grobie.

To właśnie próbą znormalizowania tej strasznej sytuacji, próbą nadania jej sensu można wytłumaczyć takie uporządkowanie kości i czaszek by się właśnie w figurę memento mori układały, by albo automatycznie odstraszały, albo wpisywały w religijny (chrześcijański) porządek świata. Podziwiać należy przypuszczalnie odruchowy gest osoby lub osób (najpewniej kobiet) porządkujących kości i “chrystianizujących” szczątki żydowskie, bo taki właśnie słownik symboliczny był im w obecności ludzkich kości dostępny.

Zbliżenie: scena zbrodni

Zapoznajmy sie teraz ze szczegółowym opisem - swoistym albumem fotograficznym, tyle ze opowiedzianym słowami -- zbrodni popełnionej na 16 Żydach (ofiar mogło być 14 albo 18) we wsi Gniewczyna. Zdarzenie zostało opowiedziane przez świadka tych wydarzeń Tadeusza Markiela. Gdyby nie jego relacja, zamieszczona w kwietniowym numerze miesięcznika Znak z 2008 roku, w źródłach historycznych znaleźlibyśmy tylko jeden ślad tej masowej zbrodni - zapis w rejestrze Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce o tym, że “w Gniewczynie Trynieckiej w 1942 roku `żandarmi z Jarosławia zamordowali w domu Lejba Trinczera 16 Żydów'.” Że to była zbrodnia za którą ponoszą odpowiedzialność miejscowi obywatele -- fakt świetnie znany całej lokalnej społeczności -- nikt z zewnątrz nie miałby pojęcia.

“W maju 1942 roku miejscowi - nazwijmy ich spółką gromadzkiej `elity' - mianowicie: szef Ochotniczej Straży Pożarnej (od sprzed wojny, z mandatu społecznego), aktywiści straży i zarazem najbliżsi sąsiedzi rodziny Trinczerów, sołtysi i ich pomocnicy, zwani pachołkami (ci z mandatu okupacyjnego), z obu części wsi - Łańcuckiej i Trynieckiej - oraz bezideowe skrzydło ruchu oporu urządzili obławę na miejscowe rodziny żydowskie, wyłapując większość dorosłych i dzieci. Wsadzili nieszczęśliwców na wozy, jak świnie i cielęta wiezione na jarmark, i dowieźli do domu Lejby i Szangli Trinczerów - w środku wsi, w bliskim sąsiedztwie kościoła i plebanii, niedaleko szkoły.

Wszyscy zostali uwiezięni w ciemnej komorze, bez okna, tylko z lufcikiem wentylacyjnym.[…] Strażnicy zastosowali kamuflaż, łudzili więźniów, że pozostawią ich przy życiu, jeśli ci oddadzą pieniądze, złoto i powierzone zaufanym ludziom ubrania, buty i inne rzeczy i jeśli dzieci nie bedą płakać, a dorośli nie będą stawiać oporu.[…]

Za dnia przepędzali nieszczęśników do izby i pilnowali ich pod bronią, bo tlumiąca dźwięki i pozbawiona okien komora potrzebna była do gwałtów i tortur.[...] kobiety przeprowadzano z izby do komory, uspokajając ich mężów, że tylko na przesłuchanie, podczas gdy w rzeczywistości gwałcono je pojedyńczo i zbiorowo, mężczyzn torturowano w celu wskazania gdzie ukryli części garderoby i pieniądze. Kuchnia między tymi pomieszczeniami służyła za dyżurkę, gdzie miejscowi się zbierali, naradzali, pili wódkę. […]

Najczęściej gwałcone były dwie młode i ładne kobiety: Szangla, żona wlasciciela domu Lejby, matka trójki małych dzieci, oraz córka Lejzora z Trynieckiej, żona mieszkańca Jarosławia - tez Szangla, matka dwojga małych dzieci. Właśnie tej drugiej Szangli udało się wyrwać z rąk miejscowych w chwili przeprowadzania jej do komory na seans gwałtu.

[…] Biegła jak oszalała, mając nadzieję, że zdoła się oderwać od goniącego ją prześladowcy. Zdołała dopaść najbliższej stodoły Musiałów, przy której był wychodek - tu się skryła. Ale prześladowca nie zgubił ofiary. Wyciągnął ją stamtąd za włosy. Próbowała go przekupić, ofiarowując złoty łańcuszek zaszyty w ubraniu. Szlochała, błagała, znali się, jak wszyscy we wsi - był jej rówieśnikiem. Ponury spryciaż nie dał się jednak ubłagać. Wczepił sie łapą w jej włosy i dowlókł ją z powrotem. Ludzie udawali, że tego nie widzą. Szangla miała nadzieję sprowadzić ratunek dla dwójki swoich dzieci. Może chciała paść na kolana przed proboszczem lub wikarym i prosić o pomoc? Nigdy się tego nie dowiemy. Możemy tylko przypuszczać, że chciała postąpić tak jak jej babcia Semkowa, dzień później, kiedy to, skoro świt, przybiegła pod kościół przed pierwszą mszą i klęcząc u drzwi, czekała na chwilę, kiedy ksiądz i pierwsi staruszkowie będą wchodzić do kościoła. Wyciągała do nich z płaczem ręce, prosząc o ratunek dla córki i wnucząt. Bezskutecznie… I zaraz musiała uciekać, bo zaczynał się ruch we wsi. […]

W międzyczasie pachołkowie sołtysów z Łańcuckiej i Trynieckiej części Gniewczyny krążyli po wsi i na podstawie zeznań wymuszonych torturami odbierali zimowe odzienia zostawione na przechowanie u zaufanych ludzi, grożąc - w razie odmowy - że zjawi się u nich Gestapo. […]

Gdy miejscowi, ojcowie rodzin i pobożni katolicy, nasycili się gwałceniem kobiet, gdy wszystko zrabowali, a ich ofiary - dzieci, matki i ojcowie, osłabieni płaczem, bólem, panicznym strachem, ciemnością, bezsennością, pragnieniem i głodem - były na samym dnie nieludzkiej rozpaczy, wydali je hitlerowcom, aby pozbyć się świadków. Drugiego dnia, późnym wieczorem, z kolejowej budki telefonicznej powiadomiono policję okupanta w powiatowym miescie Jarosławiu, że `uzbierało się dużo Żydów, aż osiemnaście'.” Nikt z tej osiemnastki się nie uratował.

Zbliżenie zbrodni w Gniewczyni odsłania przed nami dwa charakterystyczne zjawiska, z których jedno jest znane a drugiego należy się domyślić. Pamięć wojennych mordów popełnionych na Żydach jest bardzo dobrze przechowywana na polskiej prowincji, a nawet przekazywana z pokolenia na pokolenie. Zanim zbrodnia w Jedwabnym stała się obiektem intensywnej dyskusji w mediach i tzw. “obrońcy dobrego imienia” z miejscowym proboszczem na czele postanowili pójść w zaparte, dziennikarze bez trudu dowiadywali się w rozmowach z lokalną ludnością, że to “nasi” a nie Niemcy wymordowali Żydów w lipcu 1941 roku. Autorki prac etnograficznych dotyczących rozmaitych aspektów stosunków polsko-żydowskich, które dziesiątki lat po wojnie prowadziły na wsiach badania zahaczające o okres okupacji - Alina Cała i Joanna Tokarska-Bakir -- dowiadywały się tego samego. Działo się tak, można przypuszczać, ponieważ mordowanie Żydów było zjawiskiem na tyle powszechnym, że traktowano te czyny jako swoistą szokującą co prawda, ale normalność. Równocześnie niewiele równie znaczących wydarzeń miało kiedykolwiek miejsce w małomiasteczkowych okolicach, więc te zbrodnie stanowiły latami powracający temat rozmów utrwalajac o nich pamięć także wsród pokoleń urodzonych po wojnie.

Drugi znaczący wymiar zbrodni popełnionej w Gniewczyni to zrelacjonowane przez Markiela tortury, którym poddawano Żydów przed śmiercią. Należy się domyślać, że torturowanie Żydów oraz torturowanie i gwałcenie Żydówek było wówczas powszechnym zjawiskiem. Czytaliśmy w powojennych aktach sądowych o okrucieństwach i gwałtach, których obiektem byli Żydzi mordowani na kielecczyźnie. Ale okupacyjne stosunki polsko-żydowskie wyglądają nie inaczej opowiedziane słowami etnomuzykologa, który od kilkudziesięciu lat robi dokumentacje folkloru wiejskich muzykantów, kocha polską wieś i ma tam wielu przyjaciół.

“Najboleśniejszą rzeczą dla mnie jest stosunek wsi do Żydów i powszechny triumf, że Żydów nie ma. Powszechny. I jeszcze jedno, o czym mało pisalem, a co jest świadomością moją straszną: mordowanie przez chłopów Żydów ukrywających się po lasach. Ilość tych incydentów i zbrodni, o których ja wiem… to jest straszny ciężar. W książce przytaczam tylko wstrząsającą opowieść o tym jak `ojciec' śpiewaka S. zakatował dwie żydowskie dziewczynki, jak potem ze swoją bandą zgwałcił i zamordował Żydówkę ukrywającą się w lesie. Ale była też historia taka, jedna z wielu, o których nie napisałem: młoda, piękna Żydówka ucieka z dwójką małych dzieci z transportu pod Białobrzegami. Znali ją, wszyscy to podkreślali. Idzie do lasu, a za nią chłopaki z kijami, w jej wieku. Żydówka mogła mieć dwadzieścia trzy lata, jedno dziecko cztery lata, drugie trzy. No i dwudziestu chłopaków zatlukło ich kijami, dla samej przyjemności, nikt z tego nic nie miał”.

Historycy, z reguły, nie zwracali uwagi na takie szczegóły, rejestrując po prostu fakt popełnionej zbrodni. Ale dlaczego ludność miejscowa, jeśli okoliczności były sprzyjające, nie miałaby dokładać wszelkich starań aby wydobyć od Żydów informacje o tym gdzie ukryli swoje mityczne złoto? “W miejscowości Cholerzyn (niedaleko dzisiejszego lotniska Balice pod Krakowem) ukrywał się niejaki Marian Haba. Ukrywal się tak długo dopóki do uszu miejscowych nie doszły pogłoski, że schował gdzieś złoto. Wezwany przez chłopów granatowy policjant zeznał po wojnie: `Gdy zaszedłem na miejsce zobaczyłem nie człowieka, lecz bezksztaltną masę. Twarzy zupełnie nie można było rozpoznać. Ludzie mówili, że Żyda tego zabili, gdyż miał ukryć 5 kg złota'”.

Zaczynamy powoli rozumieć skąd się bierze często spotykana w żydowskiej pamięci tego okresu uwaga, że “miejscowi” - to mogli być czasami Ukraińcy, albo Litwini, albo Polacy - “byli gorsi od Niemców”, chociaż dobrze wiadomo, a Żydzi wiedzą o tym jeszcze lepiej od innych, że Zagłada to dzieło nazistów rozniesione po Europie podczas wojny przez okupację niemiecką. Tę dziwną cechę żydowskiej pamięci można sobie tłumaczyć w ten sposób, że śmierć zadawana przez osoby znajome wywołuje szczególne cierpienie, w moralnym sensie tego słowa, ze względu na doświadczany dodatkowo akt zdrady, którego się przy okazji pada ofiarą. I wiele też wskazuje na to, że bez żadnej przenośni, śmierć z rąk sąsiadów musiała być po prostu bardzo bolesna.

Konkretni ludzie

Anonimowość Zagłady to z perspektywy czasu chyba najbardziej frustrujący aspekt całego zjawiska. Trudno się pogodzić z myślą, że ofiary pozostaną już na zawsze nierozpoznane chociaż obyczaje społeczne - niezależnie od epoki i szerokości geograficznej - nakazują aby w momencie śmierci uroczyście zaznaczać indywidualność każdego człowieka rytuałem pochówku. Ale tak już zostanie, że pisząc o Zagładzie będziemy zmuszeni do powtarzania wielkich liczb, nie mogąc każdego z zamordowanych osobno złożyć do grobu. Anonimowość ofiar, choć trudno sobie wyobrazić bardziej intymne i osobiste doświadczenie niż gwałtowna śmierć, fałszuje wiedzę o Zagładzie i należy jej się przeciwstawiać. Bo to przecież konkretni ludzie byli zabijani, a i mordercami też były konkretne osoby.

I stąd siła przekazu fotografii. Dzięki zdjęciom masowe mordy przybierają ludzkie kształty, niekiedy na fotografii możemy nawet rozpoznać rysy twarzy ofiar albo morderców. Postacie z naszego zdjęcia działały jedynie na obrzeżach Treblinki, handlując dobytkiem ofiar lub przeszukując ich popioły. Ale i tak przyglądamy im się z ciekawością, jakby z tych twarzy i gestów dawało się wyczytać ważną treść. Przyciąga naszą uwagę konkret, którym zdjęcie przebija się nareszcie przez anonimowość Zagłady. Bo dopiero na peryferiach Holokaustu - tam gdzie mordowali Żydów sąsiedzi - znajdziemy najwięcej informacji pozwalających zindywidualizować tragedię śmierci milionów.

W eseju „Eichmann i jego ludzie“ austriacki historyk nazwał bohaterów swego opracowania improwizatorami, pathfinders, wynalazcami, którzy musieli dopiero wymyślić jak zorganizować zabijanie na masową skalę. I właściwie jest to obserwacja odnosząca się do wszystkich zatrudnionych przez państwo hitlerowskie, którzy podejmowali decyzje dotyczące Żydów i w związku z tym odegrali jakąś rolę w procesie Zagłady. Bo Zagłada była przedsięwzięciem bez precedensu, pozbawionym wzorów, które możnaby naśladować. Świetna uwaga poczyniona przez angielskiego historyka, Iana Kershaw, że funkcjonowanie systemu nazistowskiego opierało się na odgadywaniu życzeń Hitlera i antycypowaniu jego oczekiwań przez podwładnych - Working Towards the Fuhrer brzmi tytuł jednego z rozdziałów biografii Hitlera jego autorstwa - doskonale charakteryzuje również mechanizm „ostatecznego rozwiązania“ problemu żydowskiego w III Rzeszy. Każdy sprawujący władzę nad Żydami - czy w baraku obozowym, w kolumnie wychodzącej do pracy, w getcie, czy w jakichkolwiek innych okolicznościach - musiał improwizować. Uważna rekonstrukcja funkcjonowania biurokracji nowoczesnego państwa (niezbędnej aby uśmiercić w krótkim czasie 6 milionów Żydów rozrzuconych po całej Europie) sporządzona w pionierskiej książce Raula Hilberga nie jest dobrą metaforą procesu Zagłady jako takiego, bez dodania, że w sercu całego przedsięwzięcia tkwiła improwizacja. Hilberg mówi o tym zresztą wprost w rozmowie z Claude Lanzmannem.

Biurokrację tworzy się mając na myśli konkretne zadania. Zaś wykonanie tym samym instrumentem innych zadań wymaga przystosowania, a więc inicjatywy. Mówiąc najprościej - pociągów, które zwoziły Żydów do obozów zagłady nie było w normalnym rozkładzie jazdy. A więc ktoś musiał je zamówić, a potem zadbać o to aby dotarły do celu nie kolidując z normalnym ruchem kolejowym. I można ich było uruchomić więcej albo mniej, można je było szybciej albo wolniej kierować na miejsce przeznaczenia. Uwaga ta odnosi się do każdego dosłownie etapu i aspektu procesu masowej zagłady - identyfikacji i oznakowania Żydów, komasacji w gettach, wywłaszczenia, terroru, eksploatacji siły roboczej, metod selekcji, racjonowania żywności, wyniszczania głodem....

Na każdym etapie Zagłady podejmowano decyzje i jest to proces nasycony osobistą inicjatywą wykonawców, którzy nie byli po prostu trybikami wielkiej machiny funkcjonującej wedle z góry narzuconych i dobrze znanych reguł. Co w sumie oznacza, że siłą sprawczą w procesie tej masowej zbrodni - w stopniu o wiele większym niż zwykliśmy o tym myśleć - była wolna wola, działanie i inicjatywa mnóstwa ludzi, którzy brali w nej udział. A skoro mechanizm Zagłady był napędzany energią i inicjatywą wielu ludzi to tym samym miał wiele - mówiąc językiem technicznym - „wąskich gardeł“, dzięki którym mógł być sabotowany, opóźniany i na różne sposoby neutralizowany. Co od chwili kiedy stawało się coraz bardziej oczywiste, że Niemcy przegrywają wojnę zaczynało być rzeczywistą alternatywą, która (pod warunkiem przetrwania ukrywających się do końca okupacji) przyniosłaby konkretne rezultaty. Innymi słowy, nie jest prawdą, że kiedy Hitler postanowił wymordować wszystkich Żydów w zasięgu swojej władzy nic już nie można było na to poradzić. Ze względu na specyficzny mechanizm procesu Zagłady, o którym tu była mowa, wielu ludzi mogło robić (albo raczej nie-robić) różne rzeczy mające rzeczywiście odczuwalne skutki, tak że w efekcie o kilkaset tysięcy Żydów więcej przeżyłoby wojnę.

Dlaczego obrzeża Holokaustu są ważne

Kolejną ważną informacją ujawnioną na naszym zdjęciu jest zbiorowy charakter eksploatacji Żydów: nie tylko rabunku przecież, ale - jak się dowiedzieliśmy z “gęstego opisu” zbrodni popełnianych na kieleckiej wsi -- także zabijania. Bo przecież mordowanie i grabież były ściśle ze sobą powiązane. Polityka Zagłady (a także usiłowanie wymordowania przez ludność miejscową, tak jak w Jedwabnym czy Radziłowie, wszystkich żydowskich sąsiadów) w perspektywie zaboru mienia ma i tę logikę, że dopóki potomstwo ofiar albo jacyś krewni pozostają przy życiu to przejęcie żydowskiej własności jest odwracalne. Całkowite wykorzystanie Żydów i ich majątku spełnia się dopiero wraz ze śmiercią wszystkich.

Dwie grupy biorące udział w eksploatacji Żydów to mundurowi i cywile. Mundurowi przedstawiciele ludności miejscowej w okupowanej Polsce to policja granatowa, w której skład, jak wiemy, wchodziło wielu przedwojennych policjantów, czyli urzędników państwowych. Na zdjęciu zrobionym już po wojnie występują z kolei żołnierze albo milicjanci - a więc, w części przynajmniej, ”chłopcy z lasu”, ponieważ do milicji chętnie wcielano młodzież i to nie tylko z Armii Ludowej ale i z rozmaitych innych podziemnych formacji. Ale chociaż AL i AK zwalczały się podczas okupacji to dla ukrywających się Żydów spotkanie w lesie z jakąkolwiek uzbrojoną grupą partyzancką bardzo często kończyło się tragicznie.

Jeśliby wziąć pod uwagę liczbowe wskaźniki zbrodni popełnionych na Żydach przez ludność miejscową to ilość zamordowanych, jak i wartość zrabowanych dóbr materialnych, są tylko ułamkiem strat i krzywd wyrządzonych Żydom przez niemiecką Rzeszę. Bowiem katastrofa europejskiego żydostwa - nigdy dość tego powtarzać -- ma miejsce za sprawą nazistów, Niemców, którzy podbijają niemal caly kontynent i w pewnej chwili przystępują do systematycznego mordowania Żydów. I wszystko co się działo między ludnością miejscową a Żydami na terenach okupowanych było tylko dodatkiem do zasadniczego nieszczęścia jakie stanowiło dla Żydów zetknięcie z Niemcami, zawsze w swoich ostatecznych skutkach śmiertelne.

Tak więc snujemy tutaj rozważania o zdarzeniach, które mają miejsce na obrzeżach Holokaustu. Ale ten margines Holokaustu jest ulokowany w centralnym punkcie okupacyjnego losu Żydów, bo jedyna droga ocalenia dla Żydów prowadzi poprzez zetknięcie z ludnością miejscową. Żydzi, którzy nie mają sposobności albo środków ani zdolności aby taki kontakt nawiązać, albo których zaskoczy tempo zdarzeń są skazani na śmierć -- z wyjątkiem nielicznych, którzy przeżyli do końca wojny w obozach.

Komu eksploatacja Żydów przynosiła korzyści

Wyobrażenia o wojnie i przemocy zmieniły się, od-heroizowały, wraz z wynalezieniem fotografii i użyciem jej w gazetowych komunikatach wojennych. Podczas amerykańskiej wojny domowej gazety zamieszczały przeważnie litografie oparte o fotografie, ktore zresztą były jeszcze aranżowane (pamiętajmy jak nieporęczny, ciężki i skomplikowany w obsłudze był wówczas sprzęt fotograficzny), ich drastyczność ograniczana przez konwencje: “nasi” polegli leżeli porządnie z twarzami do góry, częściej było widać puste pole bitwy, już po uprzątnięciu ciał. Powstało jednak wówczas, i przedostało się do wiadomości publicznej, wiele fotografii wiernie odtwarzających potworność wojny. Szczególną rolę odegrały zdjęcia z I Wojny Światowej, pokazujące zdeformowane trupy i okaleczone twarze żołnierzy.

Wśród materialnych dowodów Zagłady ogromną rolę odgrywają zdjęcia, których .jest bardzo dużo. Niektóre z nich także zostały zaaranżowane, czasami z koniecznosci. W rozmowie z dyrektorem Muzeum w Majdanku, Janina Struk dowiedziała się, że słynne
zdjęcie po wielokroć publikowane a przedstawiające stos butow z Majdanka to fotomontaż złożony z trzech zdjęć. "Tarkowski wątpi,” relacjonuje Janina Struk, „czy po wyzwoleniu zostalo w obozie tyle butów, ponieważ miejscowa ludność, przychodząca w poszukiwaniu kosztowności, rozgrabiła wiele z nich, lecz w momencie wyzwolenia siła oddziaływania tego obrazu była ważniejsza niz prawda".
Ale zdjęcia Zagłady, nawet te zrobione przez samych oprawców, zawsze pokazują choćby cząstkę, jakiś moment tej katastrofy: szykany, grabież, zabijanie. Z reguły występują na nich dwie strony: strona siły (żołnierze, policjanci, albo śmiejący się tłum) i bezsilności (Żydzi, żywi albo umarli). Tak samo i nasze zdjęcie, chociaż zrobione po wojnie, jest w gruncie rzeczy typowym zdjęciem Zagłady. Jego punktem ciężkości są bezbronne żydowskie kości, a dookoła, w pełni sił, stoją lub siedzą ci, którzy przeżyli.

W ikonografii czasów wojny grupa cywili na zdjęciu przedstawia zazwyczaj ofiary. Jest tak szczególnie wtedy, gdy widoczni są też jacyś mundurowi z bronią. Tutaj zaś cywile, jakbyśmy powiedzieli używając terminologii Raula Hilberga, to “sprawcy”, choć działalność tych sprawców polegała, oczywiście, na przekopywaniu ludzkich popiołów, a nie na mordowaniu. Z kolei w ikonografii zdjęć obozowych, robionych po wyzwoleniu, cywile (trupy, chorzy…) leżą z reguły na ziemi, a stoją ludzie w mundurach, czyli wojsko, które wyzwoliło obóz. Bywa też, że stoją niedoszłe trupy, często również w mundurach, czyli w pasiakach. A więc i do tego kanonu zdjęcie nie pasuje.

Sygnał, że jest to fotografia z gatunku trophy pictures, to ułożone na kupkę z przodu piszczele i czaszki. Podobnie jak myśliwi obok upolowanej zwierzyny fotografowali się też nazistowscy mordercy Żydów na miejscach egzekucji, albo prześladowcy zebrani wokół torturowanej ofiary, którą zmuszano publicznie do upokarzających czynności ku uciesze zebranej publiczności.

Ustaliliśmy już, że podczas wojny policjanci granatowi brali udział w grabieży i mordowaniu Żydów. Skądinąd wiadomo, że po wojnie personel milicji obywatelskiej też napadał na Żydów. Sądząc po rozluźnionej i jakby rozgadanej atmosferze panującej wśród sfotografowanych postaci, nasze zdjęcie nie jest ilustracją momentu kiedy mundurowi złapali cywilów na gorącym uczynku: gdyby chodziło po prostu o sporządzenie dowodu przestępstwa, należałoby sfotografować tylko cywilów i wykopane ludzkie kości. Milicjanci są na zdjęciu bo najwyraźniej chcą na nim być. Zdjęcie najprawdopodobniej zostało zrobione na pamiątkę.

Na zdjęciu znajdują sie mężczyźni i kobiety, ale wykonawcy jakichkolwiek czynności związanych z Holokaustem to, zarówno w ikonografii epoki jak i w narracji pamiętnikarzy i historyków, niemal wyłącznie mężczyzni. Kobiety pojawiają się głównie jako strażniczki w obozach koncentracyjnych i wszelkie wzmianki o nich wywołują szczególne obrzydzenie. Są w tej roli jakby “nie na miejscu”. Tymczasem korzyści materialne z Holokaustu czerpali wszyscy, niezależnie od narodowości, wieku i płci. “W 1942 do Hamburga przyplynęło 45 okrętów wypełnionych dobrami zrabowanymi od holenderskich Żydów, 27, 227 ton wagi netto. Plus minus 100,000 mieszkańców wzięło udział w portowych aukcjach ukradzionej własności.” Między 1941 a 1945 niemal codziennie odbywały się w Hamburgu aukcje żydowskiej własności a nie było to przecież pod tym względem wyjątkowo uprzywilejowane niemieckie miasto. Francuski ksiądz, ojciec Patrick Debois, w trakcie prac nad dokumentacją grobów masowych na Ukrainie usłyszał od jednego z lokalnych mieszkańców: “pewnego dnia obudziliśmy się w miasteczku i wszyscy mieliśmy na sobie żydowskie ubrania”. Z pewnością nie inaczej wyglądała sytuacja w bardzo wielu innych miejscowościach na wschód od Łaby.

W tym, że to nie była wyspecjalizowana konfrontacja między dobrze i wąsko zdefiniowanymi kategoriami protagonistów tkwi jedna z podstawowych przyczyn nieprzyswajalności Holokaustu. Rzecz, mianowicie, nie dotyczyła wyłącznie relacji między nazistami (tzn. członkami SS, Gestapo i ideologicznym personelem III Rzeszy) a Żydami. W Holokauście biorą udział zwykli Niemcy - oprócz nazistów także urzędnicy państwowi, Wehrmacht, czyli poborowi, oraz ludność cywilna Rzeszy korzystająca na zapleczu z owoców zbrodni. Ale Holokaust to również konfrontacja między instytucjami i ludnością cywilną okupowanej Europy a Żydami, którzy w tych krajach zamieszkiwali od pokoleń.

Tak jak sierżant Garner, który w Abu Ghraib fotografował we własnym mniemaniu coś co było niezwykłe i tutaj, na naszym zdjęciu, “niechcący” została uchwycona istota tego co się działo na codzień. W pewnym sensie obrazek ten jest mylący, jako że kopacze nie działali przecież wspólnie. Wręcz przeciwnie, bali się siebie nawzajem i ukrywali przed sobą co komu udało się znaleźć. To nie były żniwa gdzie kosiarze idą szeregiem i razem ścinają zboże. Ale ta upozowana scena zbiorowa oddaje głębszą prawdę - tę mianowicie, że ludność żyjąca do wybuchu wojny z Żydami po sąsiedzku, uznała w kontekście niemieckiej polityki eksterminacji Żydów, że jest to dla niej dobra okazja żeby się wzbogacić.

Nasze zdjęcie pokazuje sytuację post, a nawet post-post: już jest po eksterminacji, i (tymczasowo) po plądrowaniu. Przypomina się wiersz Wisławy Szymborskiej -- “po każdej wojnie ktoś musi posprzątać”. Ziemia ze zdjęcia była rozkopana najpierw by ukryć ciała, potem by je odnaleźć i spalić, a potem by je obrać z tego, co ma wartość wymienną. Rowy i wykroty są na tym zdjęciu (prawie) przykryte, najpewniej tylko na chwilę. Ziemia się ciągle rusza, a raczej jest naruszana. Zmarli nie są zostawieni samym sobie, poszukiwacze złota nie dają im spokoju.

Dlatego ta fotografia jest szokująca, choć jest to szok stłumiony przez wysiłek interpretacji. Nie widać na niej mordu, krwi, śmierci, są czaszki i kości, ciche, odarte już z ciała, jak gdyby nieśmiałe, przygaszone, nie tak jasne jak chłopskie koszule i chustki. Trzeba wysiłku, żeby zobaczyć, że zostały wygrzebane z tej piaszczystej, niespokojnej ziemi, wygrzebane niedawno, nie przy porządkach, a prawdopodobnie przez rabusiów, być może nawet przez osoby, które widzimy na zdjęciu. Nie przywieziono przecież tych silnych, zdrowych, żywych ludzi z daleka, raczej przybyli z okolicy, niektórzy są nawet boso. Najprawdopodobniej byli świadkami zwożenia i śmierci tu pogrzebanych, bowiem mieszkali obok tego śmiertelnego młyna, którego zapach unosił się nad ich domami i polami, a plon odkrywany jest ciągle na nowo w wykrotach, rowach, w górach piachu wymieszanego z popiołem rozgarnianych kijami, łopatami, grabiami. Ale treblińscy chłopi i chłopki patrzą na nas, a nie na kości. Patrzą jak gdyby chcieli powiedzieć nie -- “ja nie mam z Tym nic wspólnego”, ale -- “tu się nic nie dzieje”. Patrzą niewinnie.

Co ludzie mówili na temat własności żydowskiej i jak to należy rozumieć

“Przejmowanie” żydowskiej własności ma wymiar ogólnopolski, wykraczający poza lokalną specyfikę okolic Bełżca czy Treblinki. Zjawisko to jest rozłożone w czasie i nieograniczone bynajmniej do aktów grabieży przy okazji likwidacji gett przez oddziały SS i policji lub w trakcie mordów zbiorowych popełnianych przez ludność autochtoniczną (jak to miało miejsce, na przykład, latem 1941 roku na Podlasiu). Większość wymuszonych okolicznościami transakcji między Żydami i ich sąsiadami - kiedy Żydom nakazywano przeprowadzkę do wyznaczonych gett, dajmy na to - miało dokładnie takie same skutki. Albo bywało i tak jak w trakcie rozwijającego się pogromu w Wasilkowie gdzie organizatorzy biegali po miasteczku krzycząc “nie łamać niczego, niczego nie rozrywać, to wszystko i tak jest już nasze”.

Chaja Finkelsztajn wspomina w pamiętnikach jak na samym początku pogromu w Radziłowie przyszła do niej sąsiadka, tzw. przyzwoita osoba, sugerując żeby oddała jej lepsze rzeczy bo przecież zaraz zginie wraz z rodziną i wtedy jacyś obcy, źli, ludzie wszystko sobie wezmą. Zięć gospodarza ukrywającego w Węgrowie Fajwela Bielawskiego zaproponował, żeby ten oddał mu buty z cholewami to go będzie dobrze wspominał - bo przecież prędzej czy później Bielawski i tak zostanie zabity. “Buty to mogłaby mi paniusia już zostawić” - powie do Miriam Rosenkranz niejaka Józefowa, która z nią razem pracowała przy skubaniu pierza, kiedy już wyglądało na to, że będą likwidować getto. Po czym taki dialog miał miejsce między nimi: “'Józefowo, ja jeszcze żyję'. `Ojejku, odyć ja nic nie mówiłam, ino że buty fajne`“.

Podsłuchując te z pozoru trywialne wymiany zdań między Żydami i Polakami sprzed pół wieku, uderza nas powtarzająca się treść wypowiadanych uwag i domyślamy się, że rozmów odbytych wedle tego samego schematu było więcej. Ale czy zacytujemy trzy takie świadectwa, czy choćby nawet trzydzieści trzy, to i tak będziemy mieli przed sobą tylko skończoną liczbę konkretnych zdarzeń, przykładów, nie zaś systematyczne dane. I żeby uporać się z tą niedoskonałością materiału empirycznego, żeby móc wnioskować o tym co się w ogóle wydarzyło, musimy zanalizować przebieg zaobserwowanych zdarzeń (w tym wypadku - rozmów), zastanowić się jakie znaczenie miała ich treść. W tym celu należy, kiedy są po temu dane, szczegółowo opisać popełniane zbrodnie oraz, by tak rzec, czytać ludziom w myślach -- co okazuje się możliwe ilekroć zapis rozmów został zachowany.

Przytoczone tu fragmenty rozmów uderzają nas założoną jako przesłanka wyjściowa inwersją podstawowych zasad regulujących życie ludzkiej wspólnoty. Mówiąc dokładniej: przekaz wypowiedzi adresowanych do żydowskiego rozmówcy (niezmiennie ten sam, pomimo że jesteśmy świadkami trzech zupełnie różnych scen) - że powinien dobrowolnie oddać swoją własność Polakowi - osadzony jest na zupełnie przeciwstawnym do normalnie przyjętego pojmowaniu czym jest prywatna własność i na czym polega zasada sąsiedzkiej wzajemności. Zanim przysłuchaliśmy się tym rozmowom można było założyć, że miejscowi ludzie uważali prawo do własności prywatnej za żelazną i nienaruszalną zasadę, która podlega zawieszeniu tylko w jednym przypadku. Tylko kiedy niespodziewane nieszczęście dotknęło członków wspólnoty (powódź, pożar, epidemia, trzęsienie ziemi…) współmieszkaniec był zobligowany oddać “dobrowolnie” innej osobie coś co do niego należało. Taki gest utwierdzał z kolei zasadę sąsiedzkiej wzajemności na wypadek gdyby dzisiejszemu donatorowi przytrafiło się w przyszłości nieoczekiwane nieszczęście.

A więc co to znaczy, że troje obcych sobie ludzi, w trzech zupełnie różnych sytuacjach wypowiada nagle dokładnie taką samą, całkowicie nietypową interpretację zasad, które odgrywają zasadniczą rolę w życiu zbiorowym wspólnoty? (Oczywiście przykładów rozmów odbytych wedle tego wzoru można przytoczyć znacznie więcej, bo żydowscy rozmówcy zwrócili na nie uwagę -- ze względu na zaskakującą treść -- i cytują je w swoich wspomnieniach). Jest mało prawdopodobne aby taka zbieżność myśli odwracających do góry nogami znaczenie zasady własności prywatnej i sąsiedzkiej wzajemności w odniesieniu do Żydów była po prostu przypadkowa. Ponieważ zastosowanie norm i wartości w życiu społecznym musi być do pewnego stopnia sharmonizowane, to zasada przyjmowana jako oczywistość regulująca życie zbiorowe w jednym segmencie społecznego organizmu nie może być ot tak sobie odwrócona w jakimś innym -- wywoływałoby to bowiem, jak mówi psychologia społeczna, głęboki dysonans poznawczy.

Tak więc, należy się domyślać, że te zaskakujące wypowiedzi nie są oryginalnym wymysłem każdej z cytowanych osób, tylko symptomem ogólnego zjawiska, a mianowicie zmiany norm wyznaczających akceptowalne sposoby postępowania w stosunku do Żydów. Używając sformułowania Emanuela Ringelbluma możnaby powiedzieć, że mieszkańcy polskich wsi i miasteczek przestali uważać Żydów za ludzi i zaczęli traktować ich jak “nieboszczyków na urlopie”.

O pewnej odmianie postawy patriotycznej

Mogłoby się wydawać, że to tylko gra słów, ale jest niezmiernie ważne aby znaleźć taki sposób nazywania zjawiska grabieży Żydów, który oddaje istotę tego co miało miejsce - że, mianowicie, była to praktyka społeczna a nie kryminalne wyskoki dewiantów ze społecznego marginesu. Bo że rabunek żydowskiej własności był zjawiskiem rozpowszechnionym i ugruntowanym przez społeczne normy dowiadujemy się z analizy wypowiedzi zachowanych w dokumentacji epoki. Świadectwa mówiące o nowej treści społecznych oczekiwań znajdujemy nie tylko w rozmowach na tematy osobiste ale i w wypowiedziach gdzie formułowano instytucjonalne oceny dotyczące relacji między grupami.

I tak, na przykład, wczesne podziemne raporty z kraju przesyłane do rządu londyńskiego mówią o tym, że Żydzi pod okupacją niechętnie reagują na propozycje katolickich sąsiadów, którzy są gotowi przejąć jakieś ich dobra, pomimo że w przeciwnym wypadku wszystko zostanie przecież zawłaszczone przez Niemców.

Autor podziemnego meldunku sugeruje w ten sposób, że nie godząc się na ogołocenie przez sąsiadów Żydzi w jakiś sposób preferują Niemców kosztem Polaków. W tym świetle uparty Żyd, który nie chce oddać butów znajomemu Polakowi jawi się nam nie tylko jako ktoś niesympatyczny, ale poniekąd jako osoba pozbawiona uczuć patriotycznych.

I na odwrót - rozporządzenia okupantów nakazujące aryzację żydowskich przedsiębiorstw i kamienic spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem polskich prawników. Przejmowali zarządzanie żydowską własnością -- co było okazją do szybkiego wzbogacenia - z przeświadczeniem, że spełniają w ten sposób patriotyczny obowiązek obrony polskiego stanu posiadania przed zakusami Niemców. Tylko Biuletyn Informacyjny - nietypowa publikacja na firmamencie prasy nielegalnej obozu londyńskiego, bo nie ukazywały się w nim antysemickie artykuły - ostrzegał korporację prawników w wydaniu z 19 lipca 1940 roku, przed kompromitacją grożącą osobom biorącym udział w tym przedsięwzięciu sponsorowanym przez okupanta.

Kontynent europejski był sceną grabieży żydowskiej własności od Oceanu Atlantyckiego aż po wschodnie krańce zwycięskiej ofensywy Wehrmachtu. Na całym obszarze niemieckiej dominacji ludność miejscowa - pomimo, że sama też była wykorzystywana i łupiona przez okupanta - korzystając z okazji brała w grabieży udział. W różnych punktach Europy na różne sposoby dawano wyraz satysfakcji z wywłaszczenia Żydów. Na wyspie Korfu, 9 czerwca 1944 roku, ukazało się następującej treści ogłoszenie podpisane wspólnie przez burmistrza, prefekta i komendanta policji:

„Tak jak wszędzie indziej w Grecji, Żydzi zostali skoszarowani na wyspie Korfu w oczekiwaniu na wysyłkę do obozów pracy. Cała praworządna ludnośc Korfu przyjęła te rozporządzenia administracyjne z zadowoleniem, jako przynoszące naszej ukochanej wyspie wiele korzyści.

Współobywatele, mieszkańcy Korfu - teraz handel jest w naszych rękach!

Teraz my będziemy zbierać owoce naszej pracy!

Teraz zapasy żywności i warunki materialne poprawią się z korzyścią dla nas i tylko dla nas!

Własność żydowska prawomocnie należy do państwa greckiego, a tym samym do każdego i do wszystkich z nas! Zostanie ona przejęta i będzie administrowana przez Prefekturę…”.

Albo jeszcze inny przykład, tym razem długofalowego podejścia do tego samego zagadnienia we Francji, gdzie w 1943 roku, antycypując nadchodzącą porażkę Niemiec, powstały stowarzyszenia celem obrony interesów Francuzów, którzy wykupili aryzowaną żydowską własność. Pod zmienionymi nazwami organizacje te kontynuowały swoją działalność i po wyzwoleniu. Ich zadaniem było chronić swoich członków przed restytucją żydowskich przedsiębiorstw oraz mieszkań prawowitym właścicielom. „Ci, którzy nabyli aryzowaną żydowką własność bronili w ten sposób francuskich interesów”, argumentowano. Kupując własność, którą Niemcy zamierzali poddać likwidacji nabywcy „`ratowali ważne dobra w interesie gospodarki narodowej'”.

Żydzi wychodzący po wojnie z ukrycia czy wracający z niemieckich obozów do swoich rodzinnych miast - do Salonik, Paryża, Pragi, czy do Warszawy - spotykali się z aktywną niechęcią ze strony tych, którzy w międzyczasie przejęli ich warsztaty, działalność gospodarczą, mieszkania i posady. I w tym sensie nie ma się co dziwić, że na przykład w kwietniu 1945 r. setki ludzi demonstrowało na ulicach Paryża wznosząc okrzyki „Śmierć Żydom” i „Francja dla Francuzów”.

Polowania na Żydów

Przejmowanie żydowskiej własności w czasie okupacji odbywało się na wiele sposobów, między innymi w wyniku także i przyjacielskich transakcji między znajomymi. Żydzi oddawali majątek na przechowanie Polakom, do których mieli zaufanie. W wielu wypadkach dawało to zbawienne rezultaty, bo mieli w ten sposób środki materialne niezbędne do utrzymania się przy życiu po tak zwanej aryjskiej stronie. Ale najczęściej polscy znajomi nie dotrzymywali umowy [vide cytowany poniżej tekst Ringelbluma], odmawiali wydania zdeponowanych towarów i niejednokrotnie denuncjowali ukrywających się żydowskich właścicieli do niemieckiej policji.

Emanuel Ringelblum opisuje to zjawisko w dużym eseju na temat stosunków polsko-żydowskich opracowywanym na krótko przed śmiercią, kiedy ukrywał się w Warszawie w 1944 roku: “Jedna z najważniejszych spraw gospodarczych - na tle stosunków polsko-żydowskich - to kwestia rzeczy i towarów żydowskich oddanych na przechowanie Polakom”, pisze żydowski historyk. „Doświadczenie na tym polu było bardzo smutne. Wojna zdemoralizowała ludzi, którzy przez całe życie byli uczciwymi i porządnymi, a teraz bez skrupułów przywłaszczali sobie mienie Żydów, nie chcąc się w większości wypadków dzielić, choćby częścią tych rzeczy. Żydów uważa się za `nieboszczyków na urlopie', którzy prędzej czy później zginą. […] W przeważającej większości wypadków, niemal w 95%, nie zwracano ani towarów, ani rzeczy, tłumacząc się stereotypowo zabraniem rzeczy przez Niemców, kradzieżą, itp. Rzeczy żydowskie były w niejednym wypadku przyczyną szantażów i donosów. Celem pozbycia się niepożądanego pretendenta denuncjowano go u odpowiednich władz. Znamy i wiele wypadków bezinteresownego przechowywania rzeczy, mebli, towarów, kosztowności, itp. Narażało to niejednokrotnie aryjczyków na nieprzyjemności w postaci donosów, rewizji, itd. Ci szlachetni Polacy uratowali i po dziś dzień ratują życie Żydom po aryjskiej stronie, dla których rzeczy te są często jedynym źródłem ich utrzymania. Ale jak to bywa na wojnie - podłość przeważa. Liczba tych szlachetnych jednostek, które oparły się pokusie przywłaszczenia sobie cudzych rzeczy, jest nieliczna, jak nieliczna jest liczba idealistów przechowujących Żydów”.

Nieoczekiwanie, bo mu się to raczej nie zdarza w obszernym opracowaniu, Ringelblum podaje dokładną cyfrę - “około 95%”, pisze. Oczywiście nie należy jej brać dosłownie - bo zjawisk okupacyjnych nie da się precyzyjnie uchwycić liczbowo - ale ma ona dużą siłę perswazji nie będąc impresją przypadkowego obserwatora tylko oceną zawodowego historyka, który zorganizował wieloosobowy zespół badaczy, Oneg Shabbat, systematycznie gromadzący dane na temat warunków życia i śmierci polskich Żydów pod okupacją niemiecką. Archiwum Ringelbluma zdeponowane w Żydowskim Instytucie Historycznym - jak sugeruje nazwa -- powstało z jego inspiracji.

Nawet po wojnie nieliczni ocaleli z Zagłady musieli zwracać się do sądów, aby odzyskać mienie zawłaszczone przez niegdysiejszych znajomych. Chciwość, chęć wzbogacenia się, pazerność -to był impuls, który zdaniem zwyłych ludzi pchnął Hutu do zbrodni ludobójstwa w Rwandzie. Podobnie rzecz się miała z Żydami w okupowanej Europie.

Żydzi na polskiej wsi stali się zwierzyną łowną. W “polowaniach na Żydów,” tzw. Judenjagd, urządzanych w zależności od energii, kaprysu, albo chciwości przedstawicieli miejscowych władz, brali udział okoliczni chłopi na całym obszarze Generalnej Gubernii. Uczestnictwo miejscowych to warunek sine qua non skuteczności polityki ludobójstwa. Planowe wytępienie wszystkich przedstawicieli wydzielonej grupy ludności -- np. Żydów w Generalnej Gubernii albo Tutsi w Rwandzie - jest niemożliwe do zrealizowania bez współpracy najbliższych sąsiadów, bo tylko oni wiedzą kto jest kim w obrębie społeczności lokalnej. Przybysze z zewnątrz mogą wymordować Żydów zapędzonych do getta, ale nie potrafiliby zlokalizować ani nawet zidentyfikować ukrywających się po aryjskiej stronie.

Inicjatorami polowań bywała również, bez specjalnej zachęty ze strony Niemców, granatowa policja. “[R]azu pewnego kiedy chodziłam po lesie wśród gęstwiny spotkałam 6u policjantów. Pytali mnie czy wiem gdzie są Żydzi. Odpowiedziałam, że uciekłam sama i nie wiem gdzie są inni. Potem pytali czy chcę żyć to żebym powiedziała gdzie są inni. Odparłam, że oni mi życia nie dali więc mi go też odebrać nie mogą. Wyglądałam wtedy okropnie. Byłam czarna, zmieniona. Potem zapytali czy chcę jeść. Powiedziałam żeby się o moje jedzenie nie troszczyli bo nie są moimi opiekunami. Wtedy zażądali żebym powiedziała gdzie są Żydzi ze złotem. Powiedziałam by nie szukali przeklętego żydowskiego złota, że mają sami dość złota bo mają czarną ziemię i biały chleb, a to jest lepsze od złota. Tak mnie wypytywali przez pół godziny, wtem zaczęła się strzelanina, bo Żydzi ukryci w lesie zaczęli strzelać na postrach i policjanci uciekli a ja też uciekłam w las jak strzała. Odwrócili się jeszcze raz za mną ale dali spokój. Nim uciekłam powiedziałam żeby nie szukali za Żydami jak za zwierzyną bo kiedyś przyjdzie czas kiedy trzeba będzie zapłacić za te dusze. Po tej rozmowie, w której pytali o ojca i matkę i o wszystko możliwe, kiedy im zagroziłam że jeżeli mnie zabiją to moja krew i łzy moje spadną na ich żony i dzieci, poszłam pół żywa na wieś. Dostałam kolację ale z trudem mogłam opowiadać co przeżyłam tak bardzo byłam osłabiona. W tym czasie dużo było ofiar w lasach i po kryjówkach, z których policja, Volksdeutsche i chłopi wyciągali Żydów”.

O Judenjagd pisze w oparciu o relacje niemieckich policjantów Christopher Browning, dowiadujemy się o “polowaniach” z relacji Żydów, którzy przeżyli a także i od Polaków, którzy byli ich świadkami -- na przykład od nauczyciela szkoły ludowej z Łukowa: “W dniu 5 listopada [1942 roku] przejeżdżam przez wieś Siedliska. Wstępuję do Spółdzielni. Chlopi kupują kosy. Sklepowa mówi: `przydadzą się wam na dzisiejszą oblawę'. Pytam na jaką obławę, `a na Żydów', zapytałem `a ile płacą za schwytanego Żyda' - kłopotliwe milczenie - mówię więc dalej, że `za Chrystusa zapłacono 30 srebrników, domagajcie się żeby i wam tyle płacono'. Nikt mi nic nie odpowiedział.” Za pomoc w schwytaniu ukrywających się Żydów, za denuncjacje, chłopi dostawali w nagrodę, jak popadło -- cukier, wódkę, część majątku złapanych ofiar, a najczęściej ubranie, które mogli sobie ściągnąć z zamordowanych. Pisała o tym także prasa podziemna.

Chciwość motywowała zwykłych ludzi do czynów, które sprawiają, że rzeczywistość bije na głowę w czasach okupacji fikcję literacką. W lokalnej mutacji Biuletynu Informacyjnego (wydanie P, obejmujące powiat warszawski) z 13 listopada 1942 roku, znajdziemy artykuł zatytułowany “Ohyda”: “z różnych miejscowości, a właściwie z wszystkich, w których rozgrywały się zwierzęce mordy Żydów [podkr. nasze] donoszą, że w rabowaniu mienia zabijanych przez Niemców ofiar brali udział nie tylko hitlerowcy, ale również ludność polska. […] okazuje się, że nierzadko w tych kryminalnych popisach biorą udział `stateczni' mieszczanie, poważni `gospodarze' wiejscy […] W kilku wypadkach dochodziło do bójek pomiędzy stojącymi w ogonku zwierzętami w ludzkim ciele, które oczekiwały na swoją `kolejkę', aż nieszczęśni żydzi zostaną zamordowani, ażeby z ciepłych jeszcze ofiar zedrzeć odzież i bieliznę. W kilku wypadkach przerwano kordon siepaczy hitlerowskich, nie mogąc się doczekać egzekucji i rozbierano przeznaczonych na śmierć, wyrywając sobie nawzajem poszczególne części odzienia”. Dopiero w książce księdza Desbois znajdziemy passus, który dorasta poziomem zobojętnienia na żydowską tragedię, kiedy pisząc o współudziale miejscowej ludności na Ukrainie w zbrodni Zagłady autor wspomina o wyrywaniu złotych zębów Żydom czekającym w kolejce na egzekucję.

Jaka jest granica miedzy obojetnością a wrogością? Straszny jest spokój osób na naszym zdjęciu, siedzących przecież wokół ludzkich szczątków. Gest, który skłonił czyjąś rękę do opiekuńczego uporządkowania czaszek (i pobłogosławienia ich znakiem krzyża), jednocześnie przemienił te czaszki w zwykłe znaleziska. (Nie tego zresztą w tych piachach szukano, i nie te znaleziska miały wartość wymienną). Znamy takie sekwencje czaszek, widzieliśmy je na zdjęciach ofiar Pol Pota. Równo ułożone czaszki służyc moga za dowód, ale nie za wyraz współczucia. Tylko pojedyńcza czaszka przywołuje indywidualny los. Można do niej wygłaszać monologi, jak w Hamlecie. Obojętność siedzącyh, ich odwrócenie wzroku od tego, co przed nimi leży znaczy: to nie są nasze kości. Kości naszych umarłych nie byłyby tak traktowane, nie leżałyby na piasku bez przykrycia, domagałyby się uszanowania, godności. A więc przede wszystkim rozdzielenia. Masowe groby mężczyzn i chłopców z Srebrenicy przeczesane zostały w poszukiwaniu każdej kostki, składanej teraz latami by odtworzyć osobę po osobie. Żaden gest, żadne spojrzenie nie wskazuje tu, na tym zdjęciu, na związek między żywymi i umarłymi.

Oczywiście, te kości pochodzą z masowego grobowca, nekropolis, z “ziemi bez dna” która jest zaprzeczeczeniem śmierci indywidualnej. Masowe zabijanie odbiera śmierci jej uroczystą jednostkowość. Co więcej, są to kości żydowskie. Kości zagrzebane w ziemi, która chowa w swej głębi przedmioty wartościowe, kiedyś z tymi kośćmi związane. Obojętność fotografowanych bierze sie z braku uznania śmierci, której te kości są znakiem. Gdyby to były nasze kości, nasza śmierć znaczyłaby ofiarę, poświęcenie, męczeństwo. Ale ta śmierć ich nie dotyczy. Układają te czaszki w rządek, jak się układa plony, dynie albo arbuzy.

Uprzedmiotowienie Żydów

Tak więc Żydzi -- w perspektywie tych, którzy się z nimi stykają w czasie okupacji (a nawet jeszcze później, co widać na zdjęciu) - utożsamiani są z rzeczami. A przecież człowiek jest nieredukowalnym w żaden sposób podmiotem, celem samym w sobie i każda instrumentalizacja stosunków między ludźmi jest nadużyciem. W odniesieniu do Żydów podczas Drugiej Wojny Światowej proces odczłowieczenia sięga kresu. Uwaga i wysiłek otoczenia skupione są na zbieraniu, porządkowaniu i wykorzystaniu przedmiotów pozyskanych od Żydów na różnych etapach urzeczowienia, któremu zostali poddani. Jeszcze po śmierci otoczenie dokonuje desakralizacji ich miejsca spoczynku(?!) stadnie rozkopując - w poszukiwaniu przedmiotów -- masowe groby pomordowanych.

To, o czym tu piszemy w jakimś wariancie miało miejsce w całej Europie, skądkolwiek wyrzucono Żydów do obozów śmierci. W Warszawie było jednak przedsięwzięciem wymagającym szczególnego rozmachu, bowiem w Wielkiej Akcji, od 22 lipca do 24 września 1942 roku, wywieziono do Treblinki przeszło ćwierć miliona ludzi. Gromadzenie, sortowanie i rozdysponowanie pozostawionych przez Żydów przedmiotów trwało kilka miesięcy i zostało opisane przez jednego z pozostałych przy życiu żydowskich policjantów, Samuela Putermana: “Większość pracowała [mowa o Żydach, których ominęła wywózka, nadal mieszkających w szczątkowym getcie] przy wynoszeniu rzeczy do wozów, część pracowała w dużych sortowniach, część w pralniach i szwalniach, gdzie prano i reperowano ubrania i bieliznę pozostałą po wysłanych Żydach, resztę prowadzono każdego ranka do pracy w magazynach poszczególnych przedmiotów.

Zbiór rzeczy z mieszkań odbywał się systematycznie domami, ulicami i dzielnicami. Osobne grupy zbierały szkło i porcelanę, osobne żyrandole, osobne ubrania i bieliznę osobistą, osobne obrazy i lekkie meble, osobne ciężkie meble. Każda składnica magazynowała tylko jeden rodzaj przedmiotów. Każda składnica miala swój szyld z numerem i wyszczególnieniem prowadzonego działu [...].

Magazynowane rzeczy wywędrowaly do biur urzędów, na prywatne zapotrzebowania cywilnych Niemców. Mimo czterotysięcznej liczby [...] pracujących od rana do zmierzchu, mimo wielkich ilości `kradzieży' jakich dopuszczali się aryjczycy, przekradający się nocą przez mury, mimo wielkiej ilości przedmiotów przemycanych przez placówkarzy wychodzących do pracy na `aryjską stronę', sprzedawanych za grosze gdyż towary ich nic przecież nie kosztowały, mieszkania wciąż były pełne przedmiotów i mebli…

Niemal każdy większy lokal na terenie getta został zamieniony na składnicę, większe lokale na meble i maszyny, mniejsze na inne przedmioty. Dwa kościoły znajdujące się na terenie getta zamieniono na składnice mebli. Tak samo synagogę im. Nożyka i Wielką Synagogę na Tłomackiej wraz z Biblioteką Judaistyczną przemieniono na składnice mebli. Do synagogi na Tłomackiej, znajdującej się po aryjskiej stronie i Biblioteki Judaistycznej sprowadzono meble na sprzedaż. Każdy Polak miał prawo kupić meble. Sprzedawano na sztuki i całe komplety a nawet cały natłoczony gmach, taksując ilość zawartych mebli na oko…

Do pracy przy wnoszeniu i wynoszeniu mebli”, pisze Puterman, zatrudniono również pracowników żydowskiej Służby Porządkowej tak że policjanci byli bez przerwy zajęci i dopiero „po kilkudniowych pertraktacjach [komendant S.P., Szeryński] uzyskał tylko skreślenie nocnych patroli, których zadaniem było pilnowanie domów przed wkradającymi się aryjczykami przez mur. W zamian za to musiał dostarczyć codziennie 150 policjantów w charakterze tragarzy do synagogi… Funkcjonariusze pracowali na zmianę, jeden tydzień w służbie policyjnej następny w synagodze na Tłomackiej”.

To, że teren opróżnionego z ludzi getta był pilnowany przez Niemców (i resztki żydowskiej policji) utrudniało wprawdzie rabunek, ale go nie zdołało powstrzymać. Szczególnie w Warszawie, gdzie obszar zamieszkały przez zamordowanych Żydów, choć otoczony murem, był przecież bardzo duży. Ludność okoliczna - tak jak w cytowanej już relacji Klukowskiego - “z żydowskich domów rozchwytuje wszystko”, bo to była własność “pożydowska” czyli niczyja.

Marysia Szpiro jeszcze w czasie istnienia dużego getta chodziła, jak powiada, “z towarem” na aryjską stronę. Po Wielkiej Akcji, w której zginęła większość jej rodziny, została z bratem i siostrą na aryjskiej stronie i dalej żyła ze szmuglu. Miała tzw. “dobry” wygląd.

“Gdy przechodziliśmy do getta to wtęczas [tak w orginale] już byli wszyscy pomordowani więc polacy brali z domów Żydowskich [tak w oryginale] ubrania wszystko co tylko chcieli. Niemcy też podjeżdżali samochodami i wybierali wszystko z domów Żydowskich. Nam bylo wtęczas ciężko z życiem więc też wkradaliśmy się i braliśmy ubrania potem sprzedawaliśmy i mieliśmy na życie i na wszystko. Polakom też Niemcy nie pozwalali wynosić tylko chcieli sami wszystko wziąć. Myśmy na to nie zważali że nie pozwalają. Chodziliśmy i na nic nie zważaliśmy. Jak Niemiec nas złapał to mówiliśmy, że jesteśmy Polki. Chociaż i Polakom nie było wolno chodzić, ale jak Polaka złapali to albo mu wszystko zabrali i kazali iść do domu, albo kazali już wziąć to, ale żeby więcej nie przychodził już. Jak nas złapali to tak samo poprosiliśmy żeby nam nie zabierali nieraz nam to zostawili, a nieraz wzięli. Wszystko znosiliśmy do tej pani, a co jej się podobało to musieliśmy jej dać dla córki, bo jak nie to zaraz krzyczała, że jesteśmy u niej, ona nas trzyma, a jej nie chcemy dać. Chcąc niechcąc musieliśmy, bo co by było jakby nas wyrzuciła. Wtęczas byliśmy chociaż dobrze urbane. Dora i Blina [siostra i koleżanka autorki relacji] miały porządne palta i wszystko.

Pewnego dnia wyszliśmy z domu było wtęczas bardzo ciepło. Wyszliśmy w letnich sukienkach na nogach też nic nie mieliśmy. Wszystko zostawiliśmy u tej Polki. Przychodzimy wieczorem a ta Pani nie chce otworzyć drzwi. My zaczęliśmy pukać mocniej, a ona podeszła do drzwi i powiedziała żebyśmy poszli gdzieś nocować bo Mietek [chłopiec żydowski, który z nimi mieszkał] nie przyszedł do domu i może powiedzieć o was. My chcąc nie chcąc musieliśmy iść gdzieś nocować. Poszliśmy na sama górę tego domu. Zimno nam było, ale co było robić? [Z] samego rana jeszcze było trochę ciemno zeszliśmy i poszliśmy na ulicę gdzie zawsze. Wieczorem przychodzimy, pukamy, a ona drze się na całe gardło - `Żydówy, co wy tu chcecie, kto was tu zna'. My widzimy, że źle więc odeszlśmy trochę. Za chwilę podeszłam do drzwi i prosiłam ją żeby mi chociaż podała pantofle bo byłam bosa, a ona krzyknęła - `uciekaż ty stąd, bo cię zaraz do żandarmerii oddam ty Żydówo'. Poszliśmy z tego domu”.

I na zakończenie jeszcze jedna scena z Warszawy ilustrująca obraz Żydów jako nosicieli przedmiotów, z których inni tylko ich obierają. W końcu czerwca 1943, gdzieś w gruzach getta, patrol niemiecki wyciągnął z bunkra dwudziestu paru Żydów. Scenę obserwowała z pewnej odległości przez lornetkę grupa Żydów ukrywających się na górnym piętrze wypalonego domu. Złapanym kazano wynieść wszystkie rzeczy z bunkra, po czym rozebrać się do naga. Przy tej okazji zastrzelono opierającą się młodą dziewczynę. Wśród zatrzymanych były kobiety, dzieci i mężczyzni. “Czterech SS manów, którzy widocznie mieli prawo dokonywania rewizji rozkazało ofiarom położyć ubrania o trzy metry od siebie, po czym przeprowadziło rewizję osobistą.

SS mani podnosili kobietom piersi, zaglądali do ust, następnie rewidowali u kobiet organa płciowe. Wkładali palce do kiszki stolcowej macając ją, jak dobre gospodynie na targu poszukujące tłustej gęsi na szmalec. Potem kazali podskakiwać i wywijać nogami w górę (a nuż wypadnie jakiś ukryty brylant) robić tureckie przysiady, itp. W stosunku do opornych używali radykalnego sposobu - bili do krwi. Tę niesłychaną rewizję przeszli wszyscy tj. kobiety, dzieci i mężczyzni. Świadkami tego były ruiny, gruzy, pusta ulica, krwią zbrukane kamienie bruku ulicznego i my, nieszczęśni przypadkowi widzowie…. SS mani drwili i rozkoszowali się widokiem nieludzkich cierpień swych ofiar. Potem zabrali się do dokładnego przeglądania portmonetek, portfeli i torebek i dokładnego przeszukania odzieży”. Przez ten czas wywleczeni z bunkra i rozebrani do naga ludzie siedzieli pod ścianą.

“Szmalcowanie”

Mówiliśmy już o polowaniach na Żydów na wsi. W miastach, po tzw. aryjskiej stronie, plagą żydowskiego losu jest “szmalcownictwo” - szantażowanie uciekinierów z gett próbujących ratować się przed wywózką do obozów zagłady. Od połowy października 1941 Żydom nie wolno było przebywać po aryjskiej stronie pod karą śmierci. Szmalcownicy grozili schwytanym Żydom doprowadzeniem na policję, jeśli nie uiszczą odpowiedniej zapłaty. Ten rodzaj działalności zarobkowej oznaczono w języku polskim specjalnym słowem, jakby tradycyjne pole semantyczne pojęcia szantażu nie wystarczało i nie było wiadomo jak o tym zjawisku normalnie mówić. W Warszawie, ze względu na liczebność żydowskiego getta oraz populacji zasymilowanych Żydów, którzy najczęściej usiłowali kryć się po aryjskiej stronie, szmalcownictwo szczególnie się rozpleniło.

Wśród ukrywających się Żydów, którzy wyszli z getta i przeżyli albo zostawili relacje trudno znaleźć osobę, która nie byłaby wielokrotnie nagabywana przez szantażystów. Pisze Ringelblum: “'Szmalcownictwo' zaczyna się z chwilą przejścia Żyda przez bramę getta albo dla ścisłości już u bram getta, które są obserwowane przez roje `szmalcowników' […] `Szmalcownicy' operują wszędzie tam, gdzie Żydzi mają styczność ze stroną aryjską, a więc przy wszystkich metach koło murów, przy bramach wylotowych, na trasie placówek, na placówkach, itd., jednym słowem wszędzie, gdzie Żydzi probują `urwać się' tzn. odłączyć się od placówki i udać się do mieszkania po aryjskiej stronie. `Szmalcownicy' kręcą się po ulicach i zatrzymują wszystkich o wyglądzie zbliżonym do semickiego. Odwiedzają place publiczne, szczególnie plac koło Dworca Gdańskiego, cukiernie, restauracje, […] działają jako zorganizowane szajki […] Są oni prawdziwą szarańczą, która setkami, a może i tysiącami opada Żydów po aryjskiej stronie i ogałaca ich z pieniędzy i kosztowności, a często i całego mienia. Zdarzy się czasem, że `szmalcownik' jak prawdziwy zbój uliczny, zabierze swej ofierze nie tylko pieniądze, ale i rzeczy”.

W powojennej dyskusji na temat okupacyjnej demoralizacji młodzieży pisała o tym samym zjawisku Irena Chmieleńska: “Dwa były główne źródła demoralizacji dziecka Warszawy: sprawa żydowska oraz handel […]. Chłopcy już od lat sześciu, najczęściej dziesięcio-, trzynasto-letni, spędzali całe noce na dyżurowaniu przy murach getta i szantażowaniu przechodzących przez mury Żydów”. Otwartość takiego postępowania, jego publiczny, nieskrywany i zarazem grupowy character, to były aspekty najbardziej uderzające obserwatorów. Jak wytłumaczyć brak presji społecznej ze strony zwykłych przechodniów albo sankcji ze strony podziemia, które zmusiłyby przestępców jawnie gwałcących kodeks patriotyczny - aby nie iść na rękę okupantowi w prześladowaniu współobywateli - do zaniechania albo choćby wstydliwego ukrycia działalności, która bądź co bądź polegała na grożeniu drugiemu człowiekowi, że się go wyda mordercom?

“Jeszcze groźniejszą plagą dla Żydów po aryjskiej stronie są szajki szantażystów. Różnica między `szmalcownikami' a szantażystami polega na tym, że terenem działania `szmalcowników' jest ulica, szantażystów zaś - mieszkanie. Drogą obserwacji na ulicy, w cukierni, drogą współdziałania ze `szmalcownikami' szantażyści wynajdują swe ofiary, które do spółki z agentami i policją mundurową odwiedzają w mieszkaniu. Jeżeli `szmalcownicy' to osy gryzące swe ofiary, o tyle szantażyści to sępy pożerające swe ofiary. Żądania spółki szpiclowsko-policyjno-szantażystowskiej są bardzo wysokie i sięgają co najmniej tysięcy złotych, a częściej i dziesiątków tysięcy”.

Byli więc i szantażyści (w języku epoki też nazywano ich szmalcownikami), starannie tropiący ofiary i działający w zespołach według długofalowych scenariuszy obliczonych na zawłaszczenie jak największą częścią majątku ukrywających się Żydów. Jan Grabowski szczegółowo opisuje metody jakie stosowali, na podstawie akt sądów niemieckich, przed którymi niejednokrotnie…. wytaczano im procesy. Nie dlatego zgoła, że niemieckie sądy dbały o to aby Żydów przed szantażem chronić tylko dlatego, że w szajkach szmalcowniczych często uczestniczyli Niemcy, a demoralizację personelu swojej własnej administracji aparat okupacyjny III Rzeszy starał się tępić.

Czytamy u Grabowskiego, “że założenia o zdominowaniu szmalcowniczego `cechu' przez recydywistów są błędne”. Szantażowaniem Żydów nie zajmowało się wyłącznie środowisko, jak sugerowała powojenna historiografia, “mętów społecznych”. W aktach sądów niemieckich, które przebadał Grabowski “siedemdziesięciu trzech [oskarżonych w procesach o szmalcownictwo] podaje bliższe informacje o swoim pochodzeniu i wykształceniu. Choć kilkanaście osób wywodziło się z całą pewnością z warstwy skryminalizowanego lumpenproletariatu, to wśród pozostałych odnajdujemy wszystkie grupy społeczne: robotników wykwalifikowanych, urzędników, artystów, chłopów, handlarzy, cukierników, czterech tramwajarzy, ośmiu uczniów szkół średnich, a nawet jednego `korepetytora języka francuskiego'. Szantażystą o najlepszej parenteli był niewątpliwie młody hrabia, zaaresztowany podczas próby wymuszenia okupu od dwóch żydowskich handlarzy”.

Wyłudzaniem zajmowali się też rozmaici ludzie ad hoc, wykorzystując po prostu nadażającą się okazję, jak to uczynił, na przykład, pewien warszawski maturzysta (człowiek z maturą, dodajmy, w latach czterdziestych ubiegłego stulecia należał już do elity społecznej) spotykając na rogu Koszykowej i Mokotowskiej „dwóch nieznanych sobie Żydów, wobec których postanowiłem podać się za pracownika gestapo. Miałem też w tym taki zamysł, aby w ten sposób zdobyć od nich nieco pieniędzy, gdyż wiem, że Żydzi zawsze mają mnóstwo pieniędzy”.

Ukrywanie Żydów za opłatą

Przechowywanie Żydów w czasie okupacji to był również jeden ze sposobów zarobkowania. Brano do siebie Żydów ponieważ ukrywanie ich za opłatą przynosiło ogromne dochody. Podczas kiedy za wynajęcie sublokatorskiego pokoju - zależnie od miejscowości i okresu okupacji - płacono 50zł do 300zł miesięcznie, za lokum dla ukrywającego się Żyda pobierano dziesięciokrotnie więcej. Często liczono Żydom w ten sposób komorne “od łebka”, pomnażając jeszcze zarobki. A jeśli dodamy do komornego zyski za utrzymanie -- liczone z kolei po zwielokrotnionych paskarskich cenach -- możliwości szybkiego wzbogacenia się były oszałamiające.

Że w ogóle dokonywano tego rodzaju transakcji otwiera od razu całą serię pytań. Po pierwsze chcielibyśmy wiedzieć jaka była względna częstotliwość ukrywania za pieniądze w stosunku do przypadków niesienia pomocy Żydom z pobudek czysto humanitarnych. I choć nie potrafimy udzielić dokładnej odpowiedzi na to pytanie, o dużej częstotliwości ukrywania za opłatą świadczy lektura żydowskich wspomnień.

Dysponowanie znaczną sumą pieniędzy było uważane przez Żydów za warunek sine qua non przeżycia wojny, co oczywiście należy szerzej rozumieć, bo pieniądze to również środek ratowania się w nieprzewidzianych okolicznościach, dawania łapówek, kupowania jedzenia na czarnym rynku, wykupywania się od szmalcowników, itd.. Ale o tym, że za przechowywanie Żydów zazwyczaj kazano sobie płacić świadczy najwymowniej consensus opinii w polskim społeczeństwie -- że ludzie przechowujący Żydów musieli się na tym wzbogacić. Wpadki ukrywających się Żydów w czasie okupacji stąd się często brały, że sytuacja materialna osób ukrywających żydowską rodzinę ulegała widocznej poprawie. Sąsiedzkie podejrzenia mógł wzbudzić fakt, że ktoś nagle zaczynał oddawać terminowo kontyngenty albo się lepiej ubierał.

Dla ludzi ukrywających Żydów z pobudek humanitarnych, czyli dla Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, jedną z przyczyn dla których pragnęli zachować w tajemnicy swoją szlachetną działalność nawet po wojnie, była świadomość że ukrywanie Żydów postrzegano w społeczności lokalnej jako sygnał, że wzięli za to sowitą zapłatę, co stwarzało dla nich niebezpieczeństwo napaści rabunkowej. Wedle tego samego domniemania, chłopu przyłapanemu na ukrywaniu Żydów w czasie okupacji plądrowano gospodarstwo (odbierając w ten sposób domniemane zyski). Sołtys, partyzantka, albo granatowa policja po wyegzekwowaniu powyższej kary następnie mordowali schwytanych Żydów, często nie informując o całym zdarzeniu niemieckiej żandarmerii.

I w ten sposób dotykamy jeszcze jednego zagadnienia. Pobieranie pieniędzy od ukrywających się Żydów stawia pod znakiem zapytania przyjęty w powojennej polskiej historiografii pewnik, że za przechowywanie Żydów w czasie okupacji bezwarunkowo karano śmiercią i to w dodatku zabijając wszystkich członków rodziny. Dałoby się ewentualnie zrozumieć, że ktoś narażał siebie i swoich najbliższych dla idei, ze względów pryncypialnych -- uważając że ukrywanie Żydów w nieludzkich czasach to chrześcijański i moralny obowiązek bez względu na konsekwencje - ale podejmowanie ryzyka śmierci dla całej rodziny po to tylko zeby zarobić??

Najwyraźniej obserwacja tego co się działo dookoła podpowiadała ludziom, że biorąc Żydów do siebie za opłatą podejmują ryzyko, które może się kalkulować. Dlatego, przede wszystkim -- o czym już wiemy z przytoczonego wcześniej opisu zdarzeń na kieleckiej wsi - że osoby, u których znaleziono Żydów nie były bezwarunkowo karane śmiercią. A to z tej przyczyny, że żandarmi i policjanci niemieccy samodzielnie trafiali na ukrywających się Żydów rzadko i przez przypadek - na przykład poszukując niezakolczykowanej trzody chlewnej na wsi, albo przy okazji łapanki albo rewizji zarządzonej z jakichś względów na mieście. Zaś polscy pośrednicy i sąsiedzi, ktorzy potrafili ukrywających się Żydów skutecznie tropić, często załatwiali sprawę we własnym zakresie (tzn. z udziałem granatowej policji) -- mordując Żydów, i rabując, ale już nie mordując, Polaków, którzy ich ukrywali.

Decyzję o ewentualnym wzięciu Żydów na przechowanie za pieniądze dodatkowo ułatwiała świadomość, że w każdej chwili można ich było wypędzić (na przykład, mówiąc, że kryjówka została zdekonspirowana i muszą natychmiast się wynosić), albo nawet zamordować. W podstawowej pracy na temat płatnej pomocy Żydom Jan Grabowski podaje wiele takich przykładów. A jako motto podrozdziału swego studium cytuje charakterystyczną wypowiedź jednego z polskich świadków: “Poszedł do swego stryja aby spytać się o radę co z żydem uczynić. Po powrocie oświadczył iż stryj mu radził aby żyda zmarnić”. Ani stryj ani bratanek, o których tu mowa nie byli, niestety, zawodowymi bandytami. Po prostu decyzja żeby “zmarnić” Żyda wymagała wówczas od “zwykłego” człowieka co najwyżej konsultacji z rodzinnym autorytetem.

“Po kilku dniach chłopi Henek Chęć (komendant straży ogniowej), Tomek Koper i Bronek Boczkowski obrabowawszy ich [Żydów ze stodoły] wyprowadzili do lasu i zabili”. A na przykład gajowy Petelka “zabrał pieniądze i majątek i podpalił szopę. Matka, ojciec i dziadek zostali spaleni. Zaryglował stodołę.” Przykładów takiego postępowania, odnotowanych w dokumentach epoki, jest pod dostatkiem.

Zbliżenie: w którym większość ukrywającej się żydowskiej rodziny przeżyła wojnę

Baruch Elbinger był przed wojną właścicielem sklepu bławatnego w Brzesku Nowym w województwie krakowskim. Z pięcioosobowej rodziny przeżył wojnę on i dwoje dzieci. Zginęła najmłodsza córka, oddana na przechowanie polskiej znajomej, która po dwóch dniach wygoniła dziewczynkę z domu. Pod koniec wojny zginęła także żona Elbingera. Ale przez ponad dwa lata rodzice z dwojgiem dzieci ukrywali się u chłopów i w sumie należy ocenić, że sprzyjało im szczęście skoro większość rodziny przeżyła okupację.

Historia Elbingerów ilustruje sytuację przymusu -- rozłożonego w czasie szantażu - jakiemu podlegali zazwyczaj Żydzi ukrywający się za pieniądze. Choć musieli zachowywać pozory, że traktują swoich “opiekunów” jak ludzi, z którymi po prostu zawarli umowę - o udzielenie schronienia za ustalona opłatą - świetnie rozumieli, że byli jedynie towarem, na którym druga strona chciała jak najwięcej zarobić. (Jak zawsze od tej reguły bywały wyjątki i ludzie biorący Żydów na przechowanie za pieniądze zachowujący się przyzwoicie, niekiedy rzeczywiście współczujący przymusowym lokatorom).

Podstawowa zasada, której należało przestrzegać w tych warunkach polegała na tym żeby nie mieć przy sobie dużej sumy pieniędzy. Należało rozparcelować zasoby materialne - cenniejsze przedmioty gospodarskie, ubrania, albo, jeśli ktoś miał, towary ze sklepu, gotówkę czy kosztowności - wśród zaufanych ludzi, najlepiej w kilku miejscach. Chodziło o to aby pomocodawca nie mógł za jednym zamachem całkowicie ogołocić swoich lokatorów (co dawało zachętę aby ich następnie wyrzucić z domu, oddać w ręce policji albo zamordować) lecz, przeciwnie, nabrał przekonania, że tylko dalej trzymając ich u siebie zdoła uzyskać największe korzyści. W konsekwencji Żydzi, zmuszeni co jakiś czas mobilizować środki finansowe przez pośredników albo samemu wychodzić z ukrycia aby odebrać i spieniężyć kolejną część majątku, narażeni byli na dodatkowe niebezpieczeństwo. Ale ryzyko utrzymywania kontaktów ze światem zewnętrznym było mniejsze niż zawierzenie całego majątku na raz opiekunom.

Pierwszy gospodarz, który dał Elbingerom schronienie nie chciał na początku powiedzieć ile będzie sobie za to liczył. Dawali mu więc “prezenty” i płacili wedle uznania w naturze -- jak pisze Elbinger, “materiały obliczało mu się po taniej cenie”. Po trzech miesiącach zarządał 1,200 zł. tygodniowo, co było ogromną sumą, którą zdołali utargować do 3,500 zł. miesięcznie. Ale dalej brał od Elbingerów prezenty a “towary obliczał sobie prawie 50 procent taniej, a jak ja proponowałem żeby towary liczył według normalnej ceny, to krzyczał żeby mu dać noże i nas wszystkich wyrżnie […].

Na następny miesiąc zgodził się na 1,600 zł miesięcznie, a osobno za jedzenie. Za produkty liczył 100% drożej według rynkowych cen i towary żeby mu znosić tylko co mamy i za to będzie nas utrzymywał aż po wojnie, chciał takim sposobem wyciągnąć od nas wszystko co mamy i później nas zniszczyć i to można było wywnioskować z jego postępowania, ale żeśmy nie mieli na razie gdzie pójść od niego, to musieliśmy mu przyrzec, że będziemy się starali odebrać i przynieść co są po ludziach materiały i żona mimo niebezpieczeństwa, które jej groziło, musiała udać się w drogę, na kilka lub na kilkanaście kilometrów drogi aby mu dostarczyć zawsze na jakiś czas z góry materiały ale dla niego nie było to wystarczające, bo się nie dało wszystko to co się ma na raz. Zaczął używać różne represje, najpierw przestał nam dawać chleba. […] postanowiliśmy sobie poszukać innego miejsca”.

Żona Elbingera znalazła w okolicznej wiosce gospodarza, który zgodził się ich przyjąć za wysoką opłatą, ale “że w starym miejscu groziła nam głodowa śmierć lub zamordowanie musieliśmy więc przyjąć wszystkie podane warunki, bo przynajmniej nie groziła nam już zagłada jak w pierwszym miejscu i mimo, że nas pilnowali ostatnio i w dzień i w nocy, uplanowaliśmy pewnej nocy i ja z synem uciekliśmy przez furtkę ze strychu co wychodziła na podwórko i zabraliśmy wszystko co mieliśmy przy sobie, prócz ubrań i innych rzeczy, które były u nich w mieszkaniu… Tak przecierpieliśmy u nich 11 miesięcy z dziesiątkami trudności i przejściami […].

W drugim miejscu znowuż była gehenna. Cierpieliśmy, mieliśmy głód i chłód i w dodatku syna mieli 17-letniego, to był szubrawiec, który często zatruwał nam życie, męcząc dzieci w rozmaity sposób, ale gdyśmy się żalili przed matką, to matka go skrzyczała i na to nie pozwoliła”.

U drugiego chłopa przemieszkali 15 miesięcy. Ich dwunastoletni syn, Emanuel, wychodził parokrotnie przebrany za dziewczynkę, głównie po towar który potem sprzedawali przez pośredników. Pewnego razu rozpoznały go dwie koleżanki z klasy i ledwie zdołał uciec kiedy zaczęły za nim wołać na ulicy, że idzie Żyd.

Elbingerowie dowiedzieli się, że w okolicy ukrywa się jeszcze jeden Żyd i udało im się z nim spotkać. Byli spragnieni wiadomości o krewnych i znajomych, a także zwykłej rozmowy z kimś kto się znajdował w podobnej sytuacji. Ukrywał się niedaleko, był ze wsi, znał okolicznych ludzi, szył dla nich i pomagał w pracach polowych w zamian za wyżywienie. Nazywał się Grunbaum i miał ze sobą dziecko.

“W ostatnich miesiącach nim Rosja wstąpiła opowiadali chłopi, że bandy NSZ, AK i BCh śledzą za Żydami i gdy tylko się dowiadują, że gdzieś znajduje się jakaś żydowska rodzina - przychodzą, wystrzelają, mordują, często nawet ci sami, u których się przebywało wydawali lub sami mordowali […] ja [Grunbauma] ostrzegałem żeby nie chodził tylko sprzedawał ze siebie co może, zrobił sobie zapas żywnościowy i siedział w ukryciu, choćby ze względu na to, że ma u kilku chłopów przechowywane swoje mienie i nie chcieli mu wydać, więc będą dążyć żeby go zdradzić i zgładzić ze świata, lub przez bojówkę, która poszukuje Żydów aby ich zniszczyć.

Posłuchal mnie i tak zrobił, żonie też nie pozwoliłem chodzić do niego, aby się lepiej strzec, tylko że cierpieliśmy bardzo ze zimna, bo ja z żoną i dwojgiem dzieci leżeliśmy podczas zimy pod jedną wąską pierzynką, czyli piernat, a Grunbaum był tylko z jednym dzieckiem a miał 2 pierzyny i przyrzekł jedną pierzynę nam dać, a wobec tego że front stał na miejscu około Wisły i Sanu i nie przybliżał się, a Niemcy się okopywali bardzo, sądziliśmy że wojna musi się przeciągnąć przez zimę, więc żona postanowiła

pójść jeszcze ten jeden raz, zabrać tę pierzynkę, a później siedzieć już na miejscu i czekać o ile możności na oswobodzenie. Wczesnym rankiem udała się żona przez pola do Grunbauma i już więcej nie wróciła […].

[Syn poszedł po paru dniach i] dowiedział się u tego chłopa, że 7 grudnia wieczorem przyszło 10-ciu bandytów umundurowanych w polskich mundurach, rozmawiający po polsku, okrążyło jego dom i zastrzelili Grunbauma z jego dzieckiem 7-letnim i pochowali ich niedaleko jego domu. Drugiego dnia przyszła moja żona, tj dnia 8 grudnia, dowiedziała się o tym, ale nie mogła zaraz wracać, ponieważ odbywało się w tym dniu polowanie przez Niemców, wieczorem znowu ta sama banda okrążyła ich dom i jak żona to spostrzegła skoczyła do piwnicy, oni za nią i bili ją okrutnie, żeby powiedziała gdzie ukrywa się jej rodzina. Ale żona nie wydała to ją sprowadzili do tego gospodarza gdzie mieszkałem poprzednio i gdzie czekałem na śmierć jak już opisałem. Co się później stało nie jest mi dokładnie wiadomo, tylko żona więcej nie wróciła”.

17 stycznia ruszyła ofensywa i Elbingerowie zostali wyzwoleni. “Majątek, który zdołaliśmy jeszcze uratować i rozdaliśmy przed wysiedleniem między znajomymi, których się uważało za ludzi lepszych, to po powrocie nie chcą oddać, tłumaczą się, że Niemcy lub Rosjanie zabrali, a sąsiedzi twierdzą, że nieprawda, bo nie widzieli i nie słyszeli o tym. Trzy czwarte majątku miejscowi zabrali, ja z dziećmi jesteśmy teraz w ciężkim i krytycznym położeniu, z bliskich krewnych mało kto pozostał.”

Chciwość odgrywała zasadniczą rolę jako motywacja zachowania w stosunku do Żydów podczas okupacji. Ale jak wnikliwie zauważa profesor Grabowski “niezwykle ważną rolę w procesie delacji [Żydów] pełniła zwykła ludzka zawiść. Wedle szeroko rozpowszechnionego przekonania, osoby ukrywające Żydów zarabiały na tym krocie. Tego rodzaju `niesprawiedliwe' wzbogacanie się raziło sąsiadów i znajomych, którzy uważali się za niesłusznie pominiętych przy przebiegającej na ich oczach redystrybucji własności. Majątek żydowski stawał się wobec tego `dobrem wspólnym', a indywidualne próby przechowywania Żydów - formą egoistycznej działalności skierowanej przeciw wspólnocie. Niejednokrotnie posługiwano się argumentem, że skoro represje niemieckie dotknąć mogą ogółu mieszkańców, przeto nie ma żadnego uzasadnienia, zeby korzyści przypadały tylko wybranym. Dochodziło do tego, że na wsiach zorganizowane grupy obywateli dokonywały rewizji u ludzi podejrzanych o `żydowskie sympatie', bądź też u tych, którzy swoim zachowaniem (nieoczekiwany dobrobyt, zakup ponad stan, itp.) ściągnęli na siebie uwagę sąsiadów.”

W wyobraźni polskiego chłopa Żyd to pieniądz. A ponieważ każdy człowiek jeżeli go postawić przed groźbą utraty życia będzie się opłacał po to aby przeżyć, była to formuła niezawodna, samospełniające się proroctwo. Jeszcze nawet i po śmierci, co wymownie ilustruje omawiane przez nas zdjęcie.

Nowe reguły postępowania

Rozważania dotyczące grabieży żydowskiej własności zakończmy przysłuchując się strzępkom kilku rozmów, które wówczas miały miejsce i lekturą paru fragmentów ważnych podziemnych memoriałów.

A oto wypowiedź z czasów okupacji która się zachowała dzięki relacji jednego z rozmowców, raczej niż postronnego świadka. Dla nas ma ona specjalne znaczenie jako że rozmowa miała miejsce w bezpośredniej bliskości terenu, z którego pochodzi nasze zdjęcie. Bohaterem rozmowy (jeśli tak można powiedzieć) jest znany nam już właściciel ziemski z Ceranowa, miejscowości położonej niedaleko obozu w Treblince i tym się między innymi wyróżniającej, że żołnierze radzieccy z tamtejszej obsługi lotniska wojskowego brali udział w poszukiwaniach “skarbów” na terenie obozu.

Otóż ów obywatel ziemski, Józef Gorski, znający języki obce patriota katolik oraz sympatyk najpopularniejszej partii politycznej przed wojną, Narodowej Demokracji (a więc z pewnością nie żaden dewiant ani tzw. męt społeczny, tylko raczej sól ziemi przedwojennej Rzeczypospolitej) taki oto przytacza fragment rozmowy z niemieckim urzędnikiem administracji okupacyjnej. W pamiętniku Górskiego krótką wymianę zdań poprzedza monolog wewnętrzny autora. “[P]atrzałem na zagładę Żydów w Polsce z dwóch różnych punktów widzenia, między którymi była przepastna antynomia: jako chrześcijanin i jako Polak. Jako chrześcijanin nie mogłem nie współczuć mym bliźnim […]. Jako Polak patrzyłem na te wypadki inaczej. Hołdując ideologii Dmowskiego, uważałem Żydów za wewnętrznego zaborcę, i to zawsze wrogo do kraju diaspory nastawionego. Toteż nie mogłem nie żywić uczucia zadowolenia, że się tego okupanta pozbawiamy, i to rękami nie własnymi, ale drugiego, zewnętrznego zaborcy […]. Nie mogłem ukryć uczucia zadowolenia gdy przejeżdżałem przez odżydzone nasze miasteczka i gdy widziałem, że ohydne, niechlujne żydowskie rudery z nieodłączną kozą przestały szpecić nasz krajobraz. Zapytany przez Thurma [urzędnika niemieckiego, z którym akurat nasz autor był w podróży] `Sehen die Polen die Befreiung vom den Juden als ein Segnen an?' - czy Polacy postrzegają uwolnienie od Żydów jako błogosławieństwo? - odpowiedziałem `Gewiss' - jasne - będąc przeświadczony, iż jestem wyrazicielem opinii przygniatającej większości mych rodaków.”

Górski ma rozległą wiedzę na temat tego co się działo w Treblince i okolicy. Wie o zbrodni masowej popełnionej w obozie i zachowanie ludności pobliskich wsi też jest mu dobrze znane. Odżydzenie polskiej prowincji, o którym pisze z aprobatą, nie jest więc dla niego abstrakcją tylko wszystkimi zmysłami zaświadczonym konkretem - smród palonych ciał roznosił się z Treblinki we wszystkich kierunkach w zależności od wiatru, w promieniu paru dziesiątków kilometrów. I potrafił napisać to co napisał w autoportrecie zostawionym dla potomności. Nie ku przestrodze zgoła, bo przecież nie opatrzył tego fragmentu komentarzem, że były to czasy, które nawet ludziom wykształconym i solidnym obywatelom jak on sam, odbierały zdolność sądzenia zaburzając miarę dobrego i złego.

W materii oczyszczenia tkanki polskiego społeczeństwa z Żydów, bien pensant ziemianin z wyższym wykształceniem nie opamiętał się choć obserwował zdarzenia w najbliższym sąsiedztwie obozu masowej zagłady. Czyż zatem można się dziwić, mieszkańcom setek (tysięcy?!) małych, izolowanych, rozrzuconych po całej Polsce miejscowości, że przyłożyli rękę do dzieła rugowania (czyli de facto - zniszczenia) swoich żydowskich sąsiadów kiedy maszyna zbrodni zostala uruchomiona przez okupanta i dostali zielone światło oraz zachętę materialną aby wziąć w niej udział?

Górski dobrze odczytywał myśli swoich rodaków. “W okresie okupacji, “ pisał Józef Mackiewicz, znany konserwatywny publicysta i pisarz, “nie było doslownie ani jednego człowieka [podkr. autora], który by nie słyszał powiedzonka:'Jedną rzecz Hitler dobrze zrobił, że zlikwidował Żydów, tylko nie trzeba o tym głośno mówić' […] dyspozycja tego zakłamania aprobowana i przyjęta została przez cały niemal kolektyw narodowy”. Nic dziwnego, że w sprzyjających okolicznościach rzesze mieszkańców kraju - wykraczając poza granice czystej refleksji - swoje przekonania na tematy żydowskie przekuwały w czyn.

Opinie rzeczoznawców

Biorąc pod uwagę ten szeroko rozpowszechniony punkt widzenia w okupowanej Polsce nie zaskoczy nas, że ważni działacze państwa podziemnego ostrzegali rząd londyński o nadchodzącym, jakżeby inaczej -- trudnym problemie żydowskim. Wedle oficjalnego stanowiska głoszonego przez rząd emigracyjny wszystkie zadekretowane przez okupantów i spowodowane okupacją zmiany dotyczące granic, obywatelstwa, stosunków własności i tym podobnych imponderabiliów byly pozbawione podstaw prawnych i należalo je traktowakć jako niebyłe. Ale z kraju ostrzegano Londyn, że takie z pozoru oczywiste zasady postępowania muszą spowodować po wyzwoleniu nieprzewidywalne konsekwencje.

Już w sierpniu 1943 roku Roman Knoll, kierownik Komisji Spraw Zagranicznych przy Delegaturze Rządu, donosił w raporcie wysłanym do Londynu, że „powrót Żydów do `ich placówek i warsztatów jest zupełnie wykluczony, nawet w znacznie zmniejszonej ilości'. Wynika to z zajęcia przez ludnośc nieżydowską dotychczasowego miejsca Żydów w strukturze społecznej. Zmiana ta, zdaniem Knolla, `nosi charakter ostateczny'. Przewidywał on, że `powrót Żydów w masie odczuty byłby przez ludnośc nie jako restytucja, ale jako inwazja, przeciwko której broniłaby się ona nawet drogą fizyczną'”. Mówiąc wprost, jak to uczynił Knoll w jeszcze innym wcześniejszym dokumencie, „powrót do status quo ante jest absolutnie niemożliwy”.

Inny wybitny polityk obozu londyńskiego, Jerzy Braun, który na polecenie rządu likwidował aparat Delegatury (stąd nazywano go ostatnim delegatem) przedstawił w lipcu 1945 roku bardzo podobną ocenę: „we wsi i w miasteczkach nie ma dziś miejsca dla Żyda. W ciągu ubiegłych sześciu lat w Polsce wytworzył się (nareszcie!) nieistniejący przedtem polski stan trzeci, przejął całkowicie prowincjonalny handel, pośrednictwo, dostawy, lokalną wytwórczośc […] oraz wszelkie rękodzieło. Ci młodzi synowie chłopscy i dawny proletariat miejski wysługujący się Żydom - stanowią element zawzięty, wytrwały, chciwy, pozbawiony doszczętnie wszelkich skrupułów moralnych w handlu, górujący nad Żydami odwagą, inicjatywą i rzutkością […]. Te masy z tych terenów nie ustąpią. Nie ma siły, która by je usunęła”.

Dziesięć lat po wojnie lektura wspomnień innego wybitnego działacza podziemia londyńskiego, Stefana Korbońskiego, wywołała gwałtowną reakcję Jarosława Iwaszkiewicza. „Poprawiam nieścisłości i piszę na marginesach uwagi,“ notuje w Dzienniku, 4 kwietnia 1956 roku, „lektura przerażająca. [...] Przeraża tu krótkowzroczność i głupota tego faceta. Ani jednej szerszej myśli, ani jednej idei politycznej“. A trzy dni później zapisuje odbytą w związku z tą lekturą króciutką rozmowę z Marią Dąbrowską: „Ja: Wiesz przeraża mnie poziom książki Korbońskiego. Ona: Tak powinno być. Od takich ludzio nie wymaga się poziomu tylko pionu. Ja: Jak ty to rozumiesz? Ona: Od poziomu to jesteśmy my. Chciaż niektórzy z nas nie posiadają pionu.“

Dla nas bon mot Dąbrowskiej niech będzie przypomnieniem, że rzeczywistości okupacyjnej nie sposób uchwycić bez brania pod uwagę etycznego wymiaru ludzkiego zachowania. Wielu ludzi, którzy zostawili świadectwa epoki doskonale to rozumiało - Jan Karski, na przykład, którego cytowaliśmy wcześniej. Innym niezwykle przenikliwym świadkiem tego czasu był Kazimierz Wyka. I o tym co nam tutaj relacjonowali Knoll i Braun pisał zupełnie innym tonem:

„Centralnym faktem psychogospodarczym lat okupacji pozostanie niewątpliwie zniknięcie z handlu i pośrednictwa milionowej masy żydowskiej [... i] próba inercyjnego i automatycznego wejścia żywiołu polskiego na miejsce opróżnione przez Żydów. [...] Czy formy w jakich się ta eliminacja dokonała, i sposób w jaki społeczeństwo nasze pragnęło i pragnie ją zdyskontować, były i moralnie, i rzeczowo do przyjęcia? Otóż, chociażbym tylko za siebie odpowiadał i nie znalazł nikogo, kto by mi zawtórował, będę powtarzał - nie, po stokroć nie. Te formy i nadzieje były haniebne, demoralizujące i niskie. Skrót bowiem gospodarczo-moralnego stanowiska przeciętnego Polaka wobec tragedii Żydów wygląda tak: Niemcy mordując Żydów popełnili zbrodnię. My byśmy tego nie zrobili. Za tę zbrodnię Niemcy poniosą karę, Niemcy splamili swoje sumienie, ale my - my już teraz mamy same korzyści i w przyszłości będziemy mieli same korzyści, nie brudząc sumienia, nie plamiąc dłoni krwią. Trudno o paskudniejszy przykład moralności jak takie rozumowania naszego społeczeństwa. […]

Formy, jakimi Niemcy likwidowali Żydów, spadają na ich sumienie. Reakcja na te formy spada jednak na nasze sumienie [podkr. Autora]. Złoty ząb wydarty trupowi będzie zawsze krwawił, choćby już nikt nie pamiętał jego pochodzenia”.

Podsumowując trzeba pamiętać, że w ostatecznym rachunku własność żydowska, którą objęła w posiadanie podczas okupacji ludność polskich miast i wsi trafiła w jej ręce ponieważ Żydzi w całej Europie, a więc również i w Polsce, zostali wymordowani przez Niemców. Część autochtonicznej ludności aktywnie włączyła się w process grabieży; większość z satysfakcją rejestrowała, że takowa ma miejsce. Ale choć przede wszystkim korzystano w ten sposób z okazji stworzonej przez historyczną koniunkturę (tzn. przez nazistów), trzeba przyznać, że kiedy okazja się nadarzyła, bez specjalnych oporów starano się ją wykorzystać.

A co na to wszystko kościół katolicki?

Analizując ikonografię zbrodni w Jedwabnym badacz literatury polskiej, Przemysław Czapliński, dokonuje przejmującego odkrycia “mimowolnej realizacji”, jak pisze, “wstrząsająco prostego i wyrazistego scenariusza, którego Niemcy z całą pewnością nie narzucili. Oto wyciąganie z domów, przepędzanie ulicami miasteczka, lżenie, obrzucanie kamieniami, a także upokarzające zmuszenie do przetransportowania pomnika [Lenina], wreszcie zaś doprowadzenie do stodoły ułożyły się w odruchowo przez Polaków zaaranżowaną drogę krzyżową. Dorosła społeczność jedwabieńska, dzięki automatyzmowi zachowań procesyjnych, a także za sprawą poszukiwania wzorca `przemarszu ostatecznego', odtworzyła mękę Chrystusa. Na ironię zakrawa fakt, że Żydzi, których prześladowania zawsze usprawiedliwiano niegdysiejszym zabójstwem Chrystusa, tym razem wystąpili właśnie w roli Zbawiciela, Polacy zaś obsadzili wszystkie role zwyczajowo przypisane postaciom Żydów. Byli tego dnia judaszami, którzy wydali na mękę, strażnikami, którzy wkładali na barki Chrystusa krzyż (tutaj: pomnik Lenina), wreszcie egzekutorami, którzy doprowadzili Jezusa na miejsce kaźni. [Żydów w Jedwabnym zmuszono, między innymi, do rozbicia pomnika Lenina postawionego w miasteczku przez Sowietów i „pochowania” kamiennych fragmentów w ceremonii, której towarzyszyły drwiny otaczającego tłumu i która zakończyła się wymordowaniem i wrzuceniem do tej samej mogiły Żydów, którzy donieśli pomnik do miejsca pochówku]. Dzięki uruchomieniu scenariusza drogi krzyżowej mieszkańcy Jedwabnego, mocą antysemickiej interpretacji chrześcijaństwa nie tylko wiedzieli, jak mają postępować, lecz także byli święcie (!) przekonani, że ich postępowanie jest uprawomocnione”.

Nawet dla niewtajemniczonych los Żydów podczas Zagłady przywodzi na myśl obraz Męki Pańskiej. Widzieliśmy też, że w układzie czaszek i kości możemy na naszym zdjęciu zobaczyć zarys zdjętego z krzyża Chrystusa. Czaszka i skrzyżowane piszczele to znak memento mori. Dokoła tłum gapiów, rzymscy legioniści i halabardnik -- odstający od reszty milicjant z karabinem ustawionym jak pika gotów aby Mu zadać ranę w piersi. Himmelweg - “Droga do Nieba” -- albo Schlauch, mówili oprawcy z Bełżca, Treblinki i Sobiboru o zasłoniętym gałęziami i ogrodzonym drutem kolczastym przejściu łączącym komory gazowe z barakami gdzie Żydom kazano się rozbierać. Tamtędy pędzono wszystkich na śmierć. To była kalwaria, ostatnia droga, droga krzyżowa XX wieku.

Ale chociaż religia do dziś odgrywa ogromną rolę w życiu polskiej społeczności to kościół katolicki jest Wielkim Nieobecnym Zagłady polskich Żydów. Mężczyźni i kobiety otaczający na zdjęciu piszczele i czaszki ofiar zapędzonych “szlauchem” do “nieba” w najbliższą niedzielę odświętnie ubrani pójdą do kościoła, ale o znaczeniu tego co się działo na terenie ich parafii -- w obozie zagłady -- niewielką mieli szansę dowiedzieć się podczas świątecznego kazania. Jan Grabowski, po przeczytaniu akt kilkuset “sierpniówek” stwierdził ze zdumieniem, że słowo “ksiądz” nie pojawia się w nich ani razu. Inny historyk napisze z goryczą: “przykre, że najpoważniejsza rola w zmowie milczenia i współuczestnictwa, poprzez przyzwolenie, w tych zbrodniach - sensu largo oczywiście - przypada polskiemu Kościołowi”.

Dodajmy, że kościół katolicki był obecny jako najważniejsza polska instytucja przez cały okres niemieckiej okupacji. Proboszcz do dzisiaj pozostaje najwyższym moralnym autorytetem polskiej wsi. Tymczasem lektura dokumentów epoki ukazuje brak reakcji księży katolickich na zbrodnię ludobójstwa, która rozgrywała się dokładnie w miejscu gdzie pełnili służbę duszpasterską - zbrodnię, w której jak wiemy uczestniczyła miejscowa ludność. Oczywiście były wyjątki od tej reguły. Niemniej pytanie, które Stanisław Ramotowski zadał proboszczowi z Radziłowa -- czy “'księdzu to nie przeszkadza jak morderca przychodzi do kościoła w futrze po Żydzie?', bo każdy wiedział, że Dziekoński chodzi w futrze po Szlapaku” i na które ksiądz Dołęgowski “nie odpowiedział” -- można było równie dobrze zadać wiejskim proboszczom we wszystkich miejscowościach, w których przed wojną zamieszkiwali Żydzi.

Bo przypadek Dziekońskiego nie był odosobniony. “Chłopi nosili spencerki, takie krótkie kurtki domowej roboty,” powie dziennikarce Annie Bikont ochrzczony Żyd, który wojnę jako dziecko spędził w Rosji a potem wrócił na Podlasie gdzie koledzy traktowali go jak swojego. “Jak po wojnie ktoś do kościoła wszedl w pelisie, wiadomo było, że pożydowska”. Cytowana wcześniej wypowiedź ukraińskiego rozmówcy ksiedza Desbois -- “pewnego dnia obudziliśmy się w miasteczku i wszyscy mieliśmy na sobie żydowskie ubrania” - daje się z pewnością zastosować do wielu polskich miasteczek i wsi.

Kościelny obrachunek z okresem okupacji wymaga objaśnienia braku reakcji na ludobójstwo, którego dokonywano wówczas na oczach polskiego duchowieństwa. Nawet szczególnie szanowany za wyniosłą postawę wobec okupanta arcybiskup Adam Sapieha nie protestował u zarządcy Generalnej Guberni, Hansa Franka, w sprawie nazistowskiej akcji mordowania Żydów. W jego wypowiedziach ani w ówczesnych wypowiedziach innych hierarchów polskiego Kościoła - wspomina w wywiadzie ksiądz Stanisław Musiał - nie ma “nic, nie ma żadnych śladów współczucia czy troski. To jest przerażające.” Współczesny znawca epoki stawia jeszcze surowszą diagnozę. “W znanych historykom dokumentach z okresu 1942-1943,” pisze Dariusz Libionka, “nie ma śladu żadnego zainteresowania [podkr. nasze] losem Żydów ze strony biskupów”.

W kilkudziesięciu listach przesłanych przez polskich biskupów do Rzymu, które opublikowano w oficjalnym watykańskim zbiorze dokumentów na temat Drugiej Wojny Światowej - Actes et Documents du Saint Siege relatifs a la Seconde Guerre Mondiale - nie ma żadnych informacji o Zagładzie Żydów. Nie ma w nich nawet mowy o sytuacji konwertytów, która była przedmiotem troski hierarchów katolickich innych krajów okupowanych, wzywających Watykan aby interweniowano w ich sprawie. Najważniejszym, a właściwie jedynym kościelnym źródłem informacji z Polski o tragicznej sytuacji Żydów są listy wysyłane do Stolicy Apostolskiej przez metropolitę kościoła greckokatolickiego, Andrzeja Szeptyckiego. On też, w odróżnieniu od biskupów kościoła rzymskokatolickiego, wydał polecenie aby ukrywano Żydów w klasztorach greckokatolickich i budynkach kościelnych. (Ukrywanie Żydów w klasztorach rzymskokatolickich odbywało się z inicjatywy podejmowanej na miejscu przez osoby duchowne).

Polska ambasada przy Watykanie dostarczała memoriały o sytuacji ludności polskiej, kościoła i eksterminacji Żydów watykańskiemu sekretariatowi stanu, o czym z pewnością wiedział główny kościelny korespondent Watykanu z Polski, krakowski arcybiskup Sapieha. Ale, jak podkreśla Libionka, ta “wiedza o zabiegach dyplomatycznych rządu i ambasady bynajmniej nie zwalniała arcybiskupa krakowskiego z obowiązku alarmowania papieża o tragicznym położeniu Kościoła i ludności polskiej. W odniesieniu do Żydów nakazu takiego w polskich kręgach kościelnych najwyraźniej nie odczuwano. Nie próbowano również skorzystać z pośrednictwa polskiego podziemia ani osób prywatnych, tak Włochów, jak i Polaków, aby przekazać Stolicy Apostolskiej jakieś materiały w tej sprawie, choćby te dotyczące prześladowania konwertytów”.

Zgodne milczenie duchowieństwa katolickiego nad męczeństwem narodu żydowskiego (naturalnie byli poszczególni księża, którzy zachowywali się inaczej), nie brało się ot tak z zapomnienia czy osobistych przywar członków kleru. To było stanowisko świadome, przemyślany wybór w oparciu o dobrze wyartykułowany światopogląd. Miarodajne w sprawach kościelnych źródło, powielając propagowane przez Kościół od przedwojny hasła o szkodliwości żydowskich wpływów, potrafiło nawet uznać “za osobliwe zrządzenie Opatrzności Bożej, że Niemcy, obok mnóstwa krzywd jakie wyrządzili i wyrządzają naszemu krajowi, pod tym jednym względem dali dobry początek, że pokazali możliwość wyzwolenia polskiego społeczeństwa spod żydowskiej plagi i wytknęli nam drogę, ktorą, mniej okrutnie oczywiście i mniej brutalnie, ale konsekwentnie iść należy. Jest to wyraźne zrządzenie Boże, że sami okupanci przyłożyli rękę do rozwiązania tej palącej kwestji, bo sam naród polski, miękki i niesystematyczny, nigdy nie byłby się zdobył na energiczne kroki w tej sprawie niezbędne”. Cytowany fragment Sprawozdania kościelnego z Polski za czerwiec i połowę lipca 1941 zredagowano w środowisku kościelnym latem 1941 roku, pewnie więc do autora nie dotarły jeszcze wieści, ze “naród polski” tu i ówdzie swoją “miękkość” w traktowaniu żydowskich sąsiadow zdołał przezwyciężyć.

Studium postaw hierarchii kościelnej wobec eksterminacji Żydów Libionka podsumowuje bardzo wstrzemięźliwie -- “polscy biskupi na temat Zagłady trzech milionów polskich Żydów, których nigdy nie traktowali jako współobywateli, niewiele mieli do powiedzenia”. Ale za to proboszcz ze wsi Jasienica wypowiedział się po wojnie na temat rozkopywania cmentarzyska popiołów w pobliskiej Treblince: “nie ganił tych występków, a wręcz przeciwnie, stwierdził, `ze są to groby żydowskie i złote koronki czy biżuteria nie powinny leżeć w ziemi'”.

Hypocrite lecteur, mon semblable, mon frère

O kopaczach nazywanych tez “hienami”, “szakalami”, albo “zwyrodnialcami” wzmiankujący ich postępowanie piszą z największą pogardą. W ogóle mnóstwo scen z tej epoki docierających dzisiaj do naszej świadomosci wydaje się być dziełem chorej wyobraźni, jakimś ponurym zmyśleniem: mali pastuszkowie chwytający na łące nieznajomego chlopca i spuszczający mu spodnie aby się upewnić czy jest Żydem, a potem dyskutujący czy go utopić czy odprowadzić na posterunek żandarmerii. Wioska pod Wadowicami, której mieszkańcy uradzili, żeby dwójce małych żydowskich sierot przechowywanych na wsi odrąbać siekierą główki podczas snu i uspokoili się dopiero jak ich opiekunka, Karolcia Sapetowa, objechała zagrody z dziećmi na wozie udając, że zabiera je aby utopić w pobliskiej rzece. Publiczne mordowanie schwytanych Żydów przez mieszkańców kieleckiej wsi. Chłopi z Jedwabnego i Radziłowa, którzy spalili swoich żydowskich sąsiadów. Młodzi ludzie w Warszawie podczas powstania w getcie wiosną 1943 roku skrzykujący się żeby w przerwie obiadowej pooglądać sobie jak “Żydki się smażą”. Zaufany człowiek kościoła piszący w oficjalnym podziemnym sprawozdaniu, że to chyba za sprawą “Boskiej Opatrzności” rękami Niemców Polska pozbywa się Żydów. Niebywałe zdanie, “że Hitlerowi po wojnie postawi się pomnik za to, że Polskę uwolnił od Żydów”, które okazuję się być banałem, powtarzanym w takim lub innym sformułowaniu wzdłuż i wszerz Rzeczypospolitej, wśród ludzi ze wszystkich środowisk. Antosia Wyrzykowska (głęboko wierząca chłopka spod Jedwabnego, która przechowywała w swoim gospodarstwie przez trzy lata siedmioro Żydów), tłumacząca dziennikarce Annie Bikont, że księdzu w Polsce nigdy by się do tego nie przyznała, i że jej córka dobrze zrobiła wyrzucając do kosza medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, który Antosi przyznano w Izraelu, bo przecież i tak nie ma go komu pokazywać. Dobrzy ludzie ukrywający Żydów, którzy po wojnie ciągle boją się aby przypadkiem nikt się o tym nie dowiedział. Albo chłopi ze wsi Siedliska kupujący kosy w gminnej spółdzielni żeby wziąć udział w polowaniu na Żydów. To wszystko brzmi jak absurd, zły sen, a przecież wiemy, że większość temu podobnych ponurych zdarzeń nigdy z mroku epoki pieców nie przedarła się do wiadomości publicznej!

I nagle zaczynamy dostrzegać, że szokujące wypowiedzi i wydarzenia - każde na pierwszy rzut oka zaskakujące lub wręcz nieprawdopodobne- dodają się do siebie i układają w spójny obraz. I właśnie to ich przystawanie do siebie, komplementarność myśli i sytuacji, o których myśleliśmy w pierwszym odruchu, że są patologią, odstępstwem od normy, jakimś wynaturzeniem, każe nam w końcu uznać je za przejawy praktyki społecznej, za konkretne upostaciowanie obowiązujących zasad postępowania w stosunku do Żydów. I zaczynamy rozumieć, że własność żydowska stała się z dnia na dzień łatwo osiągalnym obiektem porządania i tylko “niedołęga” z nadarzającej się okazji nie korzystał. Że po zamordowaniu Żyda albo wydaniu Niemcom na śmierć (co wychodzi na jedno i to samo) zabójca pozostawał dalej akceptowanym a często i szanowanym członkiem wspólnoty. Że popularniejszym zachowaniem w polskim społeczeństwie - oczywiście pamiętając, że większość ludzi była skupiona tylko na tym co ich bezpośrednio dotyczyło i pozostawała na los Żydów obojętna -- było tropienie i wskazywanie ukrywających się Żydów (a więc i Polaków, którzy dawali im schronienie), nie zaś niesienie prześladowanym Żydom pomocy. Powiedzmy to jeszcze inaczej: przypadkowo spotkany Polak-katolik mógł w czasie okupacji przejść mimo, nie zwracając na Żyda uwagi; mógł w jakiejś formie zasygnalizować gotowość udzielenia pomocy; albo, na odwrót, zamanifestować w stosunku do Żyda jakąś formę agresji. Wspomnienia Żydów, którzy przeżyli wskazują, że wachlarz zachowań w takiej sytuacji oscylował między obojętnością i agresją, a nie między obojętnością i gotowością pomocy. Doświadczenie tych, którzy nie zostawili wspomnień bo nie przeżyli (i w związku z tym nie wiemy co mają do powiedzenia) raczej nie odwróciłoby tej proporcji.

Nie znajdziemy danych liczbowych aby odpowiedzieć na pytanie jaki procent mieszkańców dawał schronienie i pomagał Żydom, jaki stał na uboczu nie przykładając ręki do dzieła Zagłady, a jaki brał udział w rabunku i mordowaniu Żydów. Ale jako epistemologicznie solidny punkt wyjścia do poznania co się wówczas działo, jako zakotwiczenie ogólnej wiedzy o epoce, brak dokładnych liczb kompensuje odkrycie, że poszczególne epizody i konkretne zdarzenia (które brane osobno wydają się wyjątkowym ekscesem albo niemożliwością) przystają do siebie dając koherentny obraz i tworząc jedną, spójną, całość.

* * *

“Maria musiała gdzieś zadzwonić, weszliśmy do niewielkiej cukierenki, bo sądziła, że jest w niej telefon. Okazało się jednak, że telefonu nie ma. W tej sytuacji zdecydowała, że zostawi mnie tutaj na kilka minut samego, kupiła mi bodaj drożdżówkę, wybrała stolik najmniej widoczny, znajdujący się w dość ciemnym kącie, i powiedziała, że zaraz, gdy tylko sprawę załatwi, wróci. Tę samą informację przekazała kobiecie, która nas przyjmowała, była to zapewne właścicielka. W maleńkim lokalu stało nie więcej niż pięć stolików, ludzi było niewielu, mogłem więc słyszeć wszystko, co się mówi. Z początku wydawało mi się, że panuje spokój, siedzę sobie cicho jak mysz pod miotłą, czekam, jak mi przykazano - i szczęśliwie nic się nie dzieje, zajadam ciastko, a to, co kobiety między sobą gadają (mężczyzn nie było), mnie nie dotyczy. Ale po chwili nie mogłem się nie zorientować, iż sprawy układają się inaczej, trudno było mieć wątpliwości, znalazłem się w centrum uwagi. Kobiety - może pomocnice, może klientki - skupiły się wokół właścicielki i coś szepczą. Ale też intensywnie mi się przyglądają. Byłem już na tyle doświadczonym ukrywającym się żydowskim dzieckiem, że od razu pojąłem, co to oznacza i co może zapowiadać. Poziom strachu wzrósł radykalnie.

[…] Dochodziły mnie strzępy rozmowy na tyle wyraziste, że nie miałem złudzeń - dotyczą mnie. Jak zwykle w takich sytuacjach, najchętniej zapadłbym się pod ziemię. Słyszałem: `Żydek, z pewnością Żydek'… `Ona pewnie nie, ale on - Żydek'… `Podrzuciła nam go'… Kobiety deliberowały, co ze mną zrobić. [….] moja sytuacja z momentu na moment stawała się coraz gorsza […]

Rozdyskutowane i zaciekawione panie zbliżyły się, podeszły do stolika, przy którym siedziałem. Zaczęło się indagowanie. Najpierw któraś zapytała jak się nazywam. Miałem fałszywe papiery, nauczyłem się moich nowych danych - i grzecznie odpowiedziałem. [….]. Słyszałem jednak nie tylko pytania kierowane do mnie, słyszałem także komentarze i opinie, jakie damy wypowiadały na stronie, niby ciszej, tylko dla siebie, ale tak, że nie mogły ujść moich uszu. Najczęściej padało groźne słowo `Żydek', ale też powtórzyła sią zapowiedź najstraszniejsza: `Trzeba dać znać na policję'. Byłem świadom, że owo danie znaku równa się wyrokowi śmierci”.

Katastrofa europejskiego żydostwa polegała na tym, między innymi, że ludobójstwo, które w miarę upływu czasu stało się esencją nazistowskiej polityki okupacyjnej dostało przyzwolenie, manifestowane na różne sposoby, ze strony społeczeństw podbitych krajów. “Ani jedna grupa społeczna, ani jedna wspólnota religijna, ani też żadne instytucje naukowe czy profesjonalne stowarzyszenia, zarówno w Niemczech jak i w całej Europie, nie ogłosiły solidarności z Żydami (niektóre kościoły chrzescijańskie utrzymywaly, że konwertyci są, do pewnego stopnia, częścią wspólnoty wiernych). Przeciwnie - wiele środowisk i różne grupy posiadające władzę bezpośrednio angażowały się w wywłaszczenie Żydów i były zainteresowane, choćby tylko z chęci zysku, w tym żeby Żydzi całkowicie zniknęli. Tak więc nazistowskie i powiązane z nimi praktyki anty-żydowskie mogły rozwijać się i przybierać najbardziej ekstremalne formy bez opozycji jakichkolwiek istotnych sił i interesów” (podkr. Autora).

Toteż plądrowanie własności żydowskiej podczas Drugiej Wojny Światowej stało się wspólnym doświadczeniem całej Europy. Od Dniepru aż po kanał la Manche, Saloniki czy Korfu żadna klasa społeczna nie potrafiła się oprzeć pokusie. I jeśliby zadać pytanie co bankier szwajcarski i polski chłop mają ze sobą wspólnego - oprócz tego, że obydwoje są ludźmi i posiadają nieśmiertelną duszeę - odpowiedź, z lekka tylko ustylizowana, będzie brzmiała: złoty ząb wyrwany z czaszki zabitego Żyda. Natomiast panie, które prowadziły cukierenkę w okupacyjnej Warszawie gdzie mały Głowiński pewnego dnia próbowal zjeść ciastko - “normalne, zwykłe, na swój sposób dzielne i porządne kobiety, z całą pewnością pracowite, […] pobożn[e], odznaczając[e] się całą harmonią cnót” -- to są nasze ciocie-babcie, nos semblables, które zachowywały sie wedle przyjętych wówczas norm postępowania.

Wśród faktów i opowieści wspomnianych w tej książeczce, wymienialiśmy czasami inne miejsca i innych ludzi, którzy byli ofiarami lub sprawcami podobnie strasznych wydarzeń. Choć wieści o nich są zwykle cenzurowane lub samo-cenzurowane, człowiek natyka się na nie bez końca. Nicols Werth przytoczył słowa kobiety, której sąsiedzi chodzili wyrywać złote zęby trupom więźniów, porzuconych i zagłodzonych na jednej z wysepek zagarniętych przez sowiecki gułag w latach 1932-33. Józef Mackiewicz wspomina jak w roku 1945-ym, brytyjscy oficerowie zwabili oficerów kozackich, siłą zagnali ich do ciężarówek i, zanim wydali ich na śmierć Sowietom, jeszcze ich obłupili, ofiarowując jednego papierosa za jeden zegarek. Lecz nie trzeba szukać przykładów takiego zachowania aż w historii. Niedawno The New York Times podał następującą informację: “Margot Wallstrom, która przewodniczy wydziałowi ONZ zajmującemu się przemocą seksualną w sytuacjach konfliktów zbrojnych, powiedziała na zebraniu Rady Bezpieczeństwa że gwałty w wioskach Północnego Kivu `nie były jednorazowym wypadkiem, ale częścią szerszej akcji systematycznych gwałtów i rabunku.' Przytoczyła straszliwą opowieść kobiet, które zostały zaatakowane w okolicach miejscowości w Północy Kivu o nazwie Kibua, o tym jak żołnierze wpychali ręce do środka kobiecych organów płciowych w poszukiwaniu schowanego złota i że wioska była wówczas otoczona tak, że nikt nie mógł uciec.”

Wyliczanie okrucieństw nie prowadzi do żadnego uogólnienia - że w sprzyjających warunkach każdy mógłby to zrobić. Ale skłania do pokory. “Problem moralny, jaki mamy z Holokaustem,” napisał Yehuda Bauer, “nie polega na tym, że sprawcy byli nieludzcy, ale na tym, że byli ludzcy, tacy jak my.” Dlatego fotografia chłopów z Treblinki - też, oczywiście, „normalnych, pracowitych, pobożnych i odznaczających się całą harmonią cnót” -- oprócz obrzydzenia wywołuje w nas przerażenie, bo nie jesteśmy do końca pewni czy w ostatecznym rachunku nie patrzymy na zdjęcie z rodzinnego albumu.

Posłowie

Historia rubinowego pierścionka z obozu Kozielsko-Bełżec

Nazywam się XX, urodziłem się w1946 r. w Bełżcu. Moi dziadkowie […] mieszkali przez czas wojny i później w Bełżcu - dom ich zamieszkania stał przy przejeździe kolejowym (Lublin-Bełżec). Jako cała rodzina dużo widzieli i „czuli”. Niczym się nie różnili od Francuzów, Szwajcarów itd. - pomagając - bogacili się. W roku 1948 wyjechałem z rodzicami do Szczecina, gdzie jako zamożny obywatel mieszkam do dzisiaj.

Było tradycją, że co roku na wakacje przyjeżdżałem do Babci […]. Wielokrotnie przebywałem na Kozielsku i okolicach. Pamiętam, iż jako dziecko zbierałem różne koraliki, które to pewnie deszcze wypłukiwały z tej tzw. „ziemi”. Nigdy a nigdy nie zapomnę szumu - śpiewu tych młodych sosnowych zagajników. Tak naprawdę to jako chłopiec nie bardzo wiedziałem, co się wydarzyło w tym miejscu. Wokół walało się kości, czaszki ludzkie, pewnie myślałem, to inny cmentarz.

To, że była to fabryka śmierci dowiedziałem się po latach. Chodząc pośród tych sosenek czuło się grozę. Pamiętam, iż ciągle obracałem się do tyłu. Tak człowiek zachowuje się w nocy, a przecież najczęściej był to poranek, gdy szedłem do oddalonego o 2 km lasu przy torach - na jagody i poziomki. Nigdy nie zapomnę tego smutnego szumu zagajników. To było jakby pozaziemski śpiew, groza, strach, smutek, te drzewa jakby chciały wyrazić…

Bałem się i jeszcze raz bałem się - tak było zawsze.

Wszystkim wiadomo, że Bełżec to „kopalnia złota”, stąd większość mieszkańców posiadała różne precjoza, często znacznej wartości, o których to rzeczywistej wartości nie mieli pojęcia.

I tak w dniu 18-tych moich urodzin dostałem od mojej Babci […] wspomniany pierścionek - bohater tej historii.

Pierścionek, jako że był damski, leżał sobie w pudełeczku aż do roku 2005.

Było to lato, wracałem z partnerami biznesowymi z Berlina. Jechaliśmy szybkim samochodem do Szczecina. W połowie drogi, kierujący samochodem, przez nieuwagę nieomal nie spowodował wypadek przy szybkości 200 km. W ułamku sekundy - widocznie przeznaczenie - wyprowadził samochód i uniknął zderzenia dwóch samochodów. Pewnie skróciłoby moje życie - czyli żyłem.

Ale w noc po wypadku mam sen, śni mi się niczym na jawie. Młoda Żydówka - dziewczyna, która głosem mocno ściszonym wydaje mi polecenie.

„Januszek (tak mówiła, Januszek), ty masz mój pierścionek, zabierz go i zawieź do Bełżca i złóż go, oddaj, on jest mój.”

Sen ten, bardzo łagodny tak, jakby przemawiał do mnie anioł. Sny się zwykle zapomina, ten tkwi na zawsze w mej pamięci.

Jest 5 maja 2006 r., przyjechałem ze Szczecina do Bełżca - spełniam prośby młodej żydowskiej dziewczyny z mojego snu, której w sposób okrutny nie pozwolono żyć.

Dlaczego ona wybrała mnie? Jest mi lżej.

Przeczytałem wiele książek Singera, holocaustem interesuję się na co dzień, dużo wiem - może dlatego, że ja się urodziłem w Bełżcu, a ten naród żydowski próbowano w Bełżcu zniszczyć. Nie będę ukrywał, że sympatyzuję Izraelowi w zmaganiach z Palestyną.

Bełżec 05.05.2006

XX

(Pierścionek wraz z listem znajdują się w Państwowym Muzeum na Majdanku)

Zdjęcie to po raz pierwszy ukazało sięe drukiem w artykule “Gorączka złota w Treblince” napisanym przez dwóch dziennikarzy Gazety Wyborczej, Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego (Gazeta Wyborcza, Duży Format, 8 stycznia, 2008). Dziennikarze podają, że zdjęcie dostali w jednej z chałup w Wólce, miejscowości koło Treblinki i że zostało zrobione po akcji, w której wojsko zatrzymało chłopów przekopujących teren obozowy w poszukiwaniu złota i drogocenności. Zatrzymanych chłopów nazywają kopaczami. Obecnie zdjęcie znajduje się w Muzeum Walki i Męczeństwa w Treblince.

Jan T. Gross, Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści, Wydawnictwo Znak, Kraków, 2008.

Filip Muller, Eyewitness Auschwitz: Three Years in the Gas Chambers, Chicago, 1999, str. 12.

Gitta Sereny, Into that Darkness. From Mercy Killing to Mass Murder, McGraw Hill Book Company, New York, St Louis, San Franciso, 1974, str. 101, 133.

Franciszek Ząbecki, Wspomnienia dawne i nowe, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa, 1977, str. 73.

Franciszek Ząbecki, Wspomnienia dawne i nowe, op. cit., str. 72.

Thomas Blatt, Sobibor. The Forgotten Revolt. A Survivor's Report, H.E.P., Issaquah, Washington, 1997, str. 92.

Elaine Scarry, The Body in Pain, Oxford, The University of Oxford Press, 1985.

Theodore W. Adorno, Minima Moralia, Refleksje z poharatanego życia, tł. Małgorzata Łukasiewicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1999, str. 303.

Susan Sontag, Regrading the Pain of Others, FSG, Nowy Jork, 2003, str. 22.

Nowoczesną pożywką teorii spiskowych już od stu lat są Protokoły mędrców Syjonu, skompilowana przez carską Ochranę fałszywka o tym jak Żydzi usiłują zawładnąć światem (por. np. Binjamin W. Segel, A Lie and a Libel. The history of the Protocols of the Elders of Zion, University of Nebraska Press, Lincoln - London, 1995).

Frank Bajohr, „The Beneficiaries of 'Aryanization': Hamburg as a Case Study,” Yad Vashem Studies, 1998/26, str. 173.

Bajohr, op. cit., str. 201.

Żydom w Niemczech wolno było zatrzymać ślubne obrączki, jeden srebrny zegarek, protezy dentystytczne zrobione z metali szlachetnych oraz dwa używane zestawy srebrnych nakryć stołowych, czyli nóż, widelec, łyżkę do zupy i łyżeczkę deserową na osobę (Peter Hayes, From Cooperation to Complicity. Degussa in the Third Reich, Cambridge University Press, Cambridge, 2004, str. 159).

Hayes, op. cit., str. 169, 175, 188.

Hayes, op. cit., str. 181, 183.

Michael MacQueen, “The Conversion of Looted Jewish Assets to Run the German War Machine,” Holocaust and Genocide Studies. Spring 2004, str. 30; Hayes, op. cit., str. 184.

ARD, „Report,” October 12, 1998, Eric Fielder and Oliver Merz, „Zeugen des Grauens - Teil 2: Der SS-Buchhalter Melmer,” według Hayes, op. cit., str. 193.

Saul Friedlander, The Years of Extermination. Nazi Germany and the Jews, 1939-1945, HarperCollins Publishers, New York, 2007, str. 369.

Friedlander, op. cit., str. 481, 482.

Profesor Jan Grabowski jest autorem tego świetnie trafionego neologizmu.

“Rozwiązywanie kwestii żydowskiej przez Niemców - muszę to stwierdzić z całym poczuciem odpowiedzialności za to, co mowię”, pisal Jan Karski, “jest poważnym i dosyć niebezpiecznym narzędziem w rękach Niemców do moralnego pacyfikowania szerokich warstw społeczeństwa polskiego […]. [T]a kwestia stwarza jednak coś w rodzaju wąskiej kładki, na której przeważnie spotykają się zgodnie [podkr. Autora] Niemcy i duża część społeczenstwa polskiego.” Pełny tekst raportu Jana Karskiego, spisanego w czasie misji kurierskiej na przełomie 1939/40 roku, znajdą czytelnicy w czasopismie Mówią Wieki z listopada 1992 roku oraz w Dziejach Najnowszych, nr. 2, 1989, str. 179-200.

Saul Friedlander, The Years of Extermination, op. cit., str. 497.

Polskojęzyczna wersja jego relacji ukazała się drukiem w broszurce W. Grosman, [tak na stronie tytułowej], Piekło Treblinki, reportaż literacki, Wydawnictwo „Literatura Polska“, Katowice, 1945(?).

Martyna Rusiniak, “Treblinka - Eldorado Podlasia?”, Kwartalnik Historii Żydów, 2006, nr. 2, str. 206.

Dodajmy jeszcze, że ani w Chełmnie, ani w Sobiborze, ani w Bełżcu, nie wspomniano wówczas na wystawionych pomni(cz)kach, że ofiarami w tych obozach byli Żydzi (Robert Kuwałek, “Concentration and Death Camps as Places of Commemoration,” referat wygłoszony na konferencji “The Aftermath of the Holocaust: Poland 1944-2010,” Yad Vashem, Jerozolima, 3-6 października, 2010).

Yad Vashem, kolekcja 033, relacja numer 730.

Reportaż Racheli Auerbach o wizycie w Treblince ukazał się najpierw w czasopismie Dos Naje Leben, nr. 52, a potem jako osobna broszura Afn die felder fun Treblinka (Centralna Żydowska Komisja Historyczna, Warszawa, 1947). Dziękujemy Natalii Aleksiun za przetłumaczenie tej publikacji z języka żydowskiego.

Dr. Józef Kermisz, W Treblince po raz drugi, ZIH, CZKH, 280/XX, str. 56-72.

Archiwum Powiatowe w Siedlcach, Akta w sprawie Dominika Kucharka, Sąd Okręgowy w Siedlcach, Wydzial Karny, sygn. 580. Według Martyny Rusiniak, to było jedyne postępowanie sądowe wdrożone przeciwko osobie przekopującej teren obozu w Treblince.

Martyna Rusiniak-Karwat, Sąsiedzi byłego ośrodka masowej zagłady Treblinka II, referat wygłoszony na seminarium w Żydowskim Instytucie Historycznym, archiwum ZIH.

Bełżec był pierwszym obozem zagłady, który zamknięto i zaorano, w lipcu 1943 roku wyjechała stamtąd ostatnia partia porządkujących teren Żydów. Wywieziono ich do Sobiboru, gdzie odmówili wyjścia z pociągu i zostali zamordowani na rampie kolejowej.

Protokół przesluchania Eugeniusza Gocha, murarza z Bełżca z 14.X.1945, także protokół przesłuchania Marii Daniel z Bełżca z 16.X.1945, “Akta śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych w obozie zagłady w Bełżcu”, Archiwum Państwowego Muzeum na Majdanku (APMM), sygn. XIX-1284.

Sprawozdanie komisji z 10.X.1945, oraz protokół przesluchania Mieczysława Niedużaka z 17.X.1945, “Akta śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych w obozie zagłady w Bełżcu”, APMM, sygn. XIX-1284.

“Protokół rozkopania cmentarzyska obozu śmierci w Bełżcu, 12.X.1945r.” oraz “Sprawozdanie z wyników dochodzenia w sprawie Obozu Smierci w Bełżcu” w “Akta śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych w obozie zagłady w Bełżcu”, APMM, sygn. XIX-1284.

Ewa Czerwiakowska, „Głos z otchłani,” Karta, nr. 59/2009, str. 103; na temat Bełżca informacja od Agnieszki Grudzińskiej, tłumaczki wywiadów z mieszkańcami okolic Bełżca w trakcie realizacji filmu dokumentalnego Belzec, Guillaume Moscovitza.

Informacja od dyrektora muzeum w Bełżcu, Roberta Kuwałka.

W czasie prac archeologicznych w Bełżcu przeprowadzonych w latach 1997-1999 znaleziono tablicę, która znajdowała się zapewne w baraku gdzie Żydzi rozbierali się zanim popędzono ich do komory gazowej (“do kąpieli i inhalacji”). Napisane na niej było, między innymi, następujące zdanie: “Pieniądze, rzeczy wartościowe i dokumenty należy aż do oddania przy okienku zachować przy sobie i tychże z rąk nie wypuszczać.” Innym znaleziskiem archeologów było 300 fragmentów betonowych krążków, o średnicy 6 cm i grubości 1 cm, z wyrytymi na nich pięciocyfrowymi liczbami. Ich przeznaczenie jest niejasne, aczkolwiek można się domyślać, że dawano je jako numerki w zamian za depozyt podtrzymując w ten sposób fikcję, że będzie go można odebrać po “kąpieli”. Krążki te były na tyle masywne, że łatwo je było po zamordowaniu transportu Żydów wyprzatnąć z komory gazowej, oczyścić i wykorzystać w trakcie mordowania następnej grupy ofiar (Belzec. The Nazi Camp for Jews in the Light of Archeological Sources. Excavations 1997-1999, The Council for the Protection of Memory of Combat and Martyrdom and the United States Holocaust Memorial Museum, Warsaw and Washington, 2000, str. 12, 57, 58).

NSZ na Podlasiu w walce z systemem komunistycznym w latach 1944-1952, red. Mariusz Bechta i Leszek Żebrowski, Związek Żołnierzy NSZ, Siedlce, 1998, str. 201.

T. Adorno, op. cit, str. 219.

Drew Gilpin Faust, This Republic of Suffering. Death and the American Civil War, Knopf, New York, 2008, str. 74-75. Ciała żołnierzy Północy, którzy zginęli na terenie Południa były też często bezczeszczone.

Tak nazwał Treblinkę Wasyli Grossman. Gdy chodząc po terenie obozu natyka się na kłęby obciętych włosów, Grossman pisze “A więc to prawda! […] Wydaje się, że serce musi pęknąć pod ciężarem smutku, żalu i bólu, który jest poza ludzką wytrzymałością.” Ale, jak pisał Czesław Miłosz, “serce nie umiera kiedy, zdawało by się, powinno” (“Elegia dla NN”). Vassily Grossman, The Treblinka Hell, ed. Gershon Aharoni, Tel Aviv, 1984, str. 29.

R. Auerbach, Lament rzeczy martwych, “Przełom”, 1946, nr. 2, Cyt. za Jacek Leociak, Doświadczenia graniczne. Studia o dwudziestowiecznych fromach reprezentacji, Instytut Badań Literackich, Warszawa, 2009, str. 245.

Bogdan Wojdowski, „Naga ziemia”, w Wakacje Hioba, Warszawa, PIW, 1962, str. 180; zob. także Joanna Tokarska-Bakir, „Skaz antysemityzmu”, Teksty Drugie, nr 1-2 (115): 2009, s. 302-317.

Władka Meed we wspomnieniach opisuje jak tuż po wojnie udała się na żydowski cmentarz w Warszawie w poszukiwaniu grobu swojego ojca. Cmentarz był zdewastowany “z przewróconymi nagrobkami, zbeszczonymi grobami i rozrzuconymi wokół czaszkamu, ludzkimi czaszkami. […] Choć wiesz, że były to ślady upiornej działalności tak zwanych “dentystów” - Polaków, którzy szukali złotych zębów w ustach żydowskich trupów - czułeś się jakoś dziwnie winny, głeboko upokorzony, zawstydzony, że ty także należysz do gatunku zwanego ludzką rasą.” Cytowane za Gabriel Finder i Judith Cohen, “Memento Mori, Photographs from the Grave”, w Polin: Studies in Polish Jewry, vol. 20, 2008, str. 57.

W wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego z 28 XII 2009, Marek Kucia mówi: “Jeszcze w latach 80tych, na dawnym terenie obozowym działali tzw. kanadziarze, którzy przekopywali ziemie przy krematoriach i miejscach zrzucania prochów ofiar, poszukując złota”. Wywiad został przeprowadzony po kradzieży znaku zawieszonego nad bramą wejściową do obozu. Profesor Kucia powiedział, jak gdyby wyjaśniając racjonalność “kanadziarzy”: “To jednak byli poszukiwacze skarbów, którzy szukają kosztowności sprzedawanych później na rynku. Ale nie słyszałem o próbie kradzieży eksponatu z Muzeum”.

Zob. D. Wesołowska, Słowa z piekieł rodem. Lagersprache, Kraków 1996. Ponieważ więźniowe przyjeżdżali przygotowani na przesiedlenie, mieli ze sobą z reguły żywność, kosztowności, pieniądze, wszystko to, co zapobiegliwość nakazywała im ze sobą zabrać. Przy wyładowywaniu ich (to też jest określenie eufemistyczne; należałoby powiedzieć przy ich wyrzucaniu z wagonów, ogołacaniu z dóbr, z odzieży, selekcji i wysyłaniu na śmierć), więzień pracujący przy tej akcji mógł się najeść, ubrać, wzbogacić. Było to więc działalność porządkująca (stad nazwa Aufräumungskommando - aufräumen znaczy “porządkować”, “sprzątać po kimś”).

Jerzy Królikowski, Wspomnienie z okolic Treblinki w czasie okupacji, ŻIH, 302/224, str. 29.

Józef Górski, “Na przełomie dziejów” (oprac. Jan Grabowski), Zagłada Żydów, no. 2 (2006), str. 286.

Dwie respondentki komisji prowadzącej dochodzenie na temat obozu w Bełżcu mówią, na przykład, że wachmani przychodzili regularnie do nich do domu na posiłki. Patrz też Jerzy Królikowski, ŻIH, 302/224, str. 30. O tym, że SS-owcy traktowali wachmanów jak “podludzi”, dawali im kary chłosty, odbierali na noc karabiny pisze na przykład we wspomnieniu Mieczysław Chodźko (ŻIH, 302/321). O ucieczce ukraińskich strażników z bronią i że później SS-mani nie dawali ukraińskim strażnikom broni automatycznej pisze również Toivi Blatt, więzień Sobiboru, który wziął udział w powstaniu i zdołał przeżyć do końca wojny (Thomas (Toivi) Blatt, Sobibor a Forgotten Revolt. A Survivor's Report, op. Cit., str. 65, 71). Dodajmy wreszcie, że także „Niemcy w czasie wolnym od slużby, pracując co drugi dzień, mieli dużo wolnego czasu. Włóczyli się po okolicy, odwiedzali rolników...“ (Franciszek Ząbecki, Wspomnienia dawne i nowe, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa, 1977, str. 51).

Królikowski, ŻIH, 302/224, str. 30.

Mieczysław Chodźko, ŻIH, 302/321, str. 47. O prostytutkach, z którymi zadawali się ukraińscy strażnicy w Sobiborze tuż za ogrodzeniem obozu pisze Blatt (op. cit., str. 77); podobnie w Treblince, w wywiadzie z Gitą Sereny opowiada Franz Stangl, prostytucja uprawiana była w bezpośredniej bliskości obozu na otwartym powietrzu (Sereny, op. cit., str. 157).

Królikowski, ŻIH, 302/224, str. 30.

Ibid.

Józef Górski, op. cit., str. 286-287.

Mieczysław Chodźko, ŻIH, 302/321, str. 47.

Jerzy Królikowski, ŻIH, 302/224, str. 31.

Franciszek Ząbecki, Wspomnienia dawne i nowe, op. cit., str. 47. Ząbecki był w czasie okupacji dyżurnym ruchu na stacji Treblinka i jego wspomnienia w wielu szczegółach pokrywają się z relacją inżyniera Królikowskiego.

Jerzy Krolikowski, ŻIH, 302/224, str. 31, 32.

Jerzy Krolikowski, ŻIH, 302/224, str. 32. „W końcu września niebezpieczeństwo ze względu na coraz częstsze strzelaniny wzmogło się tak znacznie, że musieliśmy przedsięwziąć środki zaradcze. W pierwszym rzędzie odesłałem do Warszawy żonę, która dzieliła ze mną losy w tych pełnych grozy okolicach. Była ona bowiem narażona na dużo większe niebezpieczeństwo ode mnie, gdyż cały dzień przebywała w domu, w którego kierunku padały bardzo często strzały ze stacji… Wszyscy pracownicy, którzy mieszkali w Treblince (a było nas bardzo dużo, gdyż była to wieś najbliższa budowy) przestali chodzić do pracy drogą bitą, ponieważ biegła ona tuż obok toru i stacji kolejowej. Chodziliśmy ścieżkami, przez łąki, nakładając drogi, ale unikając przez to konieczności padania na ziemię gdy zaczynała się kanonada” (ibid., str. 15). Patrz, także, Franciszek Ząbecki, op. cit., str. 48.

Franciszek Ząbecki, Wspomnienia dawne i nowe, op. cit., str. 48.

Ibid., str. 47.

Królikowski, op. cit., str. 15.

Taką samą działalność gospodarczą prowadzili kolejarze na trasach transportów Żydów. Pisze o tym, na przykład, inżynier Henryk Bryskier, były legionista i kapitan Wojska Polskiego wywieziony w trakcie powstania: “Na wysokości Targówka pociąg się zatrzymał, a ciężarowe auta Tobbensa przywiozły chleb. Był to pierwszy posiłek w ciągu 48 godzin. Korzystając z postoju kolejarze polscy za zezwoleniem eskorty pociągu przynosili w imbrykach wodę i podawali w butelkach [do] łapczywie wysuwanych przez okienka rąk, pobierając za pół litra wody… 100 złotych. Zanim pociąg ruszył każdy `miłosierny' kolejarz był w posiadaniu kilku tysięcy złotych […]. Stojąc przy oknie załatwiałem podawanie pieniędzy i odbieranie wody” (ŻIH, 302/90). Jerzy Pfeffer opisuje analogiczne transakcje na dworcu w Lublinie, po drodze transportu Żydów do Majdanka (ŻIH, 302/23).

Relacja Roberta Kuwałka.

Kazimierz Sakowicz, Dziennik pisany w Ponarach od 11 lipca 1941r. do 6 listopada 1943r., Towarzystwo Miłośników Wilna i Ziemi Wileńskiej, Bydgoszcz, 1999, str. 46, 47, 48.

Ibid., str. 58.

Ibid., str. 119, 122, 124.

Saul Friedlander, w pierwszym tomie studium na temat Żydów i nazistowskich Niemiec, opisuje dość chyba typową tego dnia w Niemczech scenkę rodzajową. Nazajutrz po „kryształowej nocy“ 9 listopada 1938 r., kiedy władze państwowe zainspirowały pogromy antyżydowskie w całym kraju (nazwa „kryształowa noc“ stad się bierze, że ulice miast niemieckich pełne były następnego dnia potłuczonego szkła z tysięcy rozbitych witryn sklepowych), na ryneczku mozelskiego miasteczka Wittlich, obok ciężarówki, na której wraz z pół tuzinem pobitych mężczyzn stał jej mąż, rzeźnik Marx, zrozpaczona kobieta zawodziła histerycznie, wyciągając ręce ku twarzom sąsiadów obserwujących całą scenę zza zamkniętych okien otaczających domów. „Dlaczego nas tak męczycie? Co myśmy wam kiedykolwiek zrobili złego?“ - wołała (Saul Friedlander, Nazi Germany and the Jews, tom I, Harper Perennial, New York, 1998, str. 278).

Jej krzyki odezwały się niespodziewanym echem przeszło pół wieku później, w Hamburgu, gdy po odczycie Friedlandera podszedł do niego młody człowiek, przekazując pozdrowienia od swojej babki, mieszkanki Wittlich. W odpowiedzi na zdziwione spojrzenie prelegenta, o kogo chodzi, młodzieniec wyjaśnił, że jego babka była przed wojną sąsiadką pani Marx. Podobnie jak wielu innych mieszkańców, weszła wówczas w posiadanie „mienia pożydowskiego“ i traf chciał, że ma u siebie poduszkę pani Marx. Trzyma ją teraz na dnie szafy, pełna wyrzutów sumienia, i nie wie, co ma z nią zrobić. Friedlander opowiedział tę scenę podczas wykładu wygłoszonego w Remarque Institute w Nowym Jorku, 12 i 13 października, 1999 roku.

Zygmunt Klukowski, Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Lublin, 1958, str. 255, 292.

Anna Bikont, rozmowa ze Stanisławem Przechodzkim, “Szatan wstąpił do Jedwabnego”, Gazeta Wyborcza, 5 kwietnia, 2001.

Mark Mazower, Salonica. City of Ghosts. Christians, Muslims and Jews 1430-1950, HarperCollins Publishers, London, 2004, str. 443, 444.

Wojciech Lizak, “Z perspektywy ludu”, Tygodnik Powszechny, no. 45/2004.

Wnuczek rozmówczyni, Józef Ekstowicz, wraz z kolegą wdrapali się na dach stodoły w Radziłowie, do której uprzednio polscy sąsiedzi zapędzili kilkuset Żydów i oblali go naftą, po czym podpalono budynek (Andrzej Żbikowski, “Pogromy i mordy ludności żydowskiej w Łomżyńskiem i na Białostocczyźnie latem 1941 roku w świetle relacji ocalałych Żydów i dokumentów sądowych” w Wokół Jedwabnego, red. Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak, op. cit., t.I, str. 244).

Pawel Machcewicz, “Wokół Jedwabnego”, w Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak (red.), Wokół Jedwabnego, op. cit., t.I., str. 31 i nast.

Oto garść cytatów z raportów pisanych latem i jesienią 1941 roku: “w szeregu miast dokonała pogromów czy nawet rzezi Żydów ludność miejscowa polska, niestety, wespół z żołnierzami niemieckimi;” “wkroczenie wojsk niemieckich rozpętało w stosunku do Żydów potwornych wręcz rozmiarów terror, uprawiany przez wojsko ze znacznym udziałem ludności miejscowej”. Czytamy w podziemnych raportach również o obejmowaniu stanowisk przez Polaków w pomocniczych oddziałach policyjnych i w miejscowej administracji: “w mniejszych miasteczkach jest tylko Hilfspolizei, złożona z dawnych polskich policjantów oraz miejscowych Polaków i Bialorusinów […] w magistratach urzędują przeważnie Polacy”; “w chwili obecnej prawie wszystkie posterunki administracyjne z wyjątkiem kierowniczych, obsadzonych przez Niemców, znalazły się w rękach Polaków […] część młodzieży o przekonaniach faszystowskich, a nawet szereg dawnych członków organizacji niepodległościowych, poszło na służbę niemiecką, tworząc oddziały milicji”. Pełny zestaw depesz i sprawozdań podziemnych na temat sytuacji na białostocczyźnie po 22 czerwca, 1941, znajdziemy w Wokół Jedwabnego, red. Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak, op. cit., t.2, str. 123 - 154. W szczególności por. str. 132, 143, 139, 147.

Wokół Jedwabnego, red. Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak, op. cit., t. 2, str. 480, 593, 594.

Emmanuel Ringelblum, Polish-Jewish Relations During the Second World War, Yad Vashem, Jerusalem, 1974, str. 136.

W aktach procesu przeciwko Kazimierzowi i Wincetemu Ajchlom (pierwszy był posterunkowym policji granatowej, a drugi naczelnikiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Węgrowie) przed sądem okręgowym w Siedlcach znajdujemy następujace zeznanie Ignacego Flagi: “Straż ta powołana była wyłącznie do czynności przeciwpożarowych oraz dla okazywania pomocy w wypadkach powodzi. Niemieccy okupanci na wymienionych strażaków nie nakładali innych obowiązków i nie zmuszali ich do współpracy z nimi przy likwidacji getta żydowskiego, a w szczególności nie zmuszali ich do wyszukiwania, zatrzymywania i doprowadzania Żydów do aresztów i na miejsce straceń… Twierdzę, że wszyscy ci strażacy, wymienieni w protokole moich zeznań `ochotniczo' brali udział w wyszukiwaniu Żydów na terenie dzielnicy żydowskiej i getta i doprowadzaniu ich do żandarmów oraz do aresztu oraz na plac egzekucji. Sam spełniałem funkcję strażaka w tym czasie i nikt mnie nie zmuszał do udziału w tej zbrodniczej akcji. Jeżeli inni strażacy współpracowali w okresie likwidacji getta z Niemcami to robili to ochotniczo i w celach zysku” (AP w Siedlcach, Sąd Okręgowy, zespół 1569, sygnatura 652, karta 187). Tej samej treści zeznanie złożył strażak Władysław Okulus (ibid., karta 204); patrz, także, Dariusz Libionka “Polska konspiracja wobec eksterminacji Żydów w dystrykcie warszawskim”, w Prowincja noc. Życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim, red. Barbara Engelking, Jacek Leociak i Dariusz Libionka, IFiS PAN, Warszawa, 2007, str. 454.

Martin Dean, Collaboration in the Holocaust: Crimes of the Local Police in Belorussia and Ukraine 1941-1945, St. Martin's Press, New York, 2000, str. 60, 70.

Znakomite przykłady studiów historycznych opartych o materiały z „sierpniówek” znajdą Czytelnicy w dwutomowej publikacji Wokół Jedwabnego, (pod redakcją Pawła Machcewicza i Krzysztofa Persaka, Instytut Pamieci Narodowej, Warszawa, 2002), oraz w pięciu tomach rocznika Zagłada Żydów. Studia i materiały, wydawanych przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów w Polskiej Akademii Nauk. Centrum ma również świetnie prowadzoną stronę internetową.

Alina Skibińska i Jakub Petelewicz, “Udział Polaków w zbrodniach na Żydach na prowincji regionu świętokrzyskiego”, Zagłada Żydów. Studia i materiały, no. 1/2005, str. 124. Dekret z 31 sierpnia, 1944 penalizował wszelką formę kolaboracji z okupantem i sądzono z niego, między innymi, osoby oskarżone o współudział w mordowaniu Żydów.

Ciekawe rozważania na ten temat można przeczytać w wywiadzie profesora Andrzeja Rzeplińskiego w Gazecie Wyborczej z 19 lipca, 2002, a także w jego studium “Ten jest z ojczyzny mojej? Sprawy karne oskarżonych o wymordowanie Żydów w Jedwabnem w świetle zasady rzetelnego procesu,” w Wokół Jedwabnego, Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak (red.), op. cit., t. I, str.. 353-459. Od 2009 Rzepliński jest sędzią Trybunału Konstytucyjnego.

Alina Skibińska i Jakub Petelewicz, “Udział Polaków…”, op. cit., str. 121 - 136.

Zrelaksowana postawa wieśniaków na zdjęciu też do tej analogii pasuje przypominając zdjęcia, które sobie robiła przy okazji linczu biała publiczność. Polscy chłopi z fotografii wprawdzie nie mordowali Żydów w Treblince tylko korzystali z owoców zbrodni tam popełnionej, ale wiadomo też skądinąd, że wielu Żydów którzy uciekli po zorganizowaniu powstania w Treblince a potem w Sobiborze zostało wymordowanych przez okoliczną ludność.

Skibińska i Petelewicz, op. cit., str. 138.

Scott Horton, “Justice after Bush. Prosecuting an Outlaw Administration,” w Harper's, 20.XII. 2008, str. 51.

Tadeusz Markiel, “Zagłada domu Trinczerów,” Znak, nr. 4/2008, str. 119-146. Wieś Gniewczyna leży w powiecie przeworskim województwa podkarpackiego. Obecnie wraz z Alina Skibińską, współautorką studium na temat chłopskich mordów popełnionych na kielecczyźnie, Tadeusz Markiel przygotowuje obszerniejsze opracowanie wojennych losów Żydów w Gniewczyni i okolicy.

Dariusz Libionka, „Zagłada domu Trinczerów - refleksje historyka”, Znak, nr. 4/2008, str. 148. W komunikacie Głównej Komisji znajdziemy 14 nazwisk ofiar. Wśród nich bylo dwoje rocznych niemowląt oraz dwójka dzieci w wieku 3 i 10 lat.

I dalej pisze Markiel: “Miejscowi, spółka gromadzkiej `elity', którą dziś nazwalibyśmy mafią, rekrutowali się z ówczesnej wiejskiej klasy średniej. Reprezentowali władzę administracyjną i dysponowali siłą fizyczną, w tym nielegalną bronią. Ich funkcje wzajemnie się uzupełniały. Mieli szerokie pole dla korupcji (m.in ustalanie wysokości kontyngentów dla poszczególnych gospodarstw oraz sporządzanie list na wywózkę do przymusowej pracy w Niemczech) i niepohamowaną ochotę na pohulanie.

Najaktywniejszy, najbardziej zdemoralizowany i okrutny był szef miejscowej, kilkunastoosobowej Ochotniczej Straży Pożarnej. Brał on także udział w pogromie dziesięciu rodzin żydowskich w sąsiedniej wsi Jagiełła.

Biedacy, nawet gdyby chcieli, nie mieli dostępu do mafijnej spółki, a członkowie zamożnych i zacnych rodzin nie chcieli do niej należeć z szacunku do samych siebie.

Nikt we wsi `nie podskoczył' tym gangsterom z obawy przed zawyżeniem kontyngentu, wywózką, a nawet śmiercią. Niestety, ideowe skrzydło Armii Krajowej reprezentowane przez miejscowych studentów nie przyjęło na siebie roli obrońcy żydowskich sąsiadów. Na nieszczęście dla nich pomiędzy mafijną spółką a AK ustalił się pewien stan równowagi sił, niepisana zasada niewchodzenia sobie nawzajem w drogę”.

Ibid., str. 130-134.

Patrz, na przykład, artykuły publikowane na temat Jedwabnego przez Andrzeja Kaczyńskiego w dzienniku Rzeczpospolita w 2000 roku.

Alina Cała, The Image of the Jew in Polish Folk Culture, Magna Press, Hebrew University, Jerusalem, 1995; Joanna Tokarska-Bakir, Legendy o krwi. Antropologia przesądu, WAB, Warszawa, 2008.

“Nikt mi nie przybył, z profesorem Andrzejem Bieńkowskim rozmawiają Małgorzata Borczak i Ewa Sławińska-Dahlig”, Nowe Książki, nr. 3/2008, str. 9. Andrzej Bieńkowski, wybitny malarz, jest profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i, między innymi, autorem książek Ostatni wiejscy muzykanci (2001) i Sprzedana muzyka (2007).

Jan Grabowski, “Ratowanie Żydów za pieniądze: przemysł pomocy”, Zagłada Żydów, nr. 4, Warszawa 2008, str. 103-104.

Gustaw Herling Grudziński wypowiedział w tej materii celne zdanie, choć doświadczenie, które mu tę myśl podsunęło umiejscowione było w realiach sowieckiego Gułagu: “Było w tym wszystkim coś nieludzkiego, coś łamiącego bezlitośnie jedyną więź łączącą, zdawałoby się, więźniów w sposób naturalny - solidarność w obliczu prześladowców” (Inny świat. Zapiski sowieckie, Czytelnik, Warszawa, 1991, str. 56).

Jest taki fragment rozmowy między nimi w filmie Szoah.

Jan T. Gross, Strach, op. cit., str. 291 i nast..

Mordowanie Żydów przez partyzantkę narodowo-patriotyczną jest dobrze udokumentowane, szczególnie w relacjach Żydów którzy przeżyli wojnę. Podobne zachowanie ze strony oddziaółw AL-owskich jest mniej dobrze znane. Fascynujący artykuł na ten temat opublikowała Joanna Tokarska-Bakir w numerze Zagłady Żydów z 2011 roku (dziękujemy autorce za udostępnienie nam tekstu w maszynopisie). “Proces Tadeusza Maja,” jest dodatkowo interesujący przez to, że ujawnia w rolach odpowiedzialnych za to morderstwo Władysława Sobczyńskiego i Eugeniusza Wiślicza-Iwańczyka, którzy podczas pogromu kieleckiego byli, odpowiednio, szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Kielcach i wojewodą kieleckim.

[Podczas Amerykańskiej Wojny Domowej] “zakład fotograficzny specjalizujący się w fotografiach z pola bitwy, w których nie szczędzono okropności, zrobił na tym fortunę, ale z chwilą ustania działań wojennych zainteresowanie publiczności skończyło się jak nożem uciąl i zbankrutował. Możliwe są różne wytłumaczenia, jedno z nich to chęć szybkiego odsunięcia w przeszłość wojny bratobójczej. Taki brak zainteresowania, odwrócenie się od okropności , charakteryzowało też okres tuż po Drugiej Wojnie światowej” (Czesław Miłosz, Szukanie ojczyzny, Kraków, 1992, str. 73).

Janina Struk, Holocaust w fotografiach. Interpretacja dowodów, tłum. M. Antosiewicz, Warszawa, Prószynski i S-ka, 2007, str. 268.

Istniał także odmienny rodzaj powojennych fotografii, na których widniały żydowskie czaszki i kości. Gabriel Finder i Judith Cohen nazywają je fotografiami z grobu. Były to amatorskie zdjęcia robione przez powracających Żydów, którzy w miasteczkach i miastach natykali się na kości i czaszki w miejscach egzekucji lub na zbeszczeszczonych żydowskich cmentarzach. Zdjęcia robione w tych „dolinach suchych kości” nie były przeznaczone do szerokiego rozpowszechniania. Byla to prywatna dokumentacja robiona z reguły tuż przed emigracją. Zdjęcia te, piszą autorzy, to zapisy granicznego momentu w życiu większości powracajacych, momentu między ocaleniem a wyjazdem (Patrz G.Finder i J. Cohen, „Memento Mori”, op.cit, str. 55-73).

O udziale Milicji Obywatelskiej w grabieniu a także mordowaniu Żydów po wojnie wiemy, np. z okoliczności pogromów w Rzeszowie, Krakowie i w Kielcach (patrz, na przykład, Jan T. Gross, Strach, op. cit., rozdział 6).

Saul Friedlander, The Years of Extermination, op. cit, str. 500.

Patrick Debois, The Holocaust by Bullets, Palgrave Macmillan, New York, 2008, str. 97.

Paweł Machcewicz i Krzysztof Persak (red), Wokół Jedwabnego, op. cit., t. II, str. 358.

Obszerne fragmenty pamiętnika Chaji Finkelsztajn znajdzie Czytelnik w Wokół Jedwabnego, op. cit., t. II, str. 263-317. Wspomniany tu epizod jest opisany na str. 305.

Shraga Feivel Bielawski, The Last Jew from Wegrow, Praeger, New York, 1991, str. 72.

About our house which was devastated [Sefer Kielce], red. David Shtokfish, Kielce Societies in Israel and in the Diaspora, Tel Aviv, 1981, str. 200.

Porównaj, na przyklad, Jan Grabowski, Rescue for Money, op. cit., pp. 20-21.

Obszerny cytat z Ringelbluma na ten temat podany jest dalej.

Profesor Roman Frydman zasugerował inny wariant interpretacyjny tłumacząc zachowanie w stosunku do Żydów nie tyle zmianą norm co unicestwieniem państwa polskiego. Do czasu wybuchu wojny postawy domagające się ograniczenia wpływów gospodarczych czy wręcz usunięcia Żydów z życia publicznego (a nawet, po prostu, z Polski) były szeroko rozpowszechnione. Podtrzymywały je zarówno nauczanie kościoła jak i programy i hasła głoszone przez partie polityczne. Wszelako państwo - chroniąc swojej prerogatywy monopolu na stosowanie przemocy i stojąc na stanowisku nienaruszalności własności prywatnej- nie pozwalało na stosowanie bardziej radykalnych środków dla realizacji tego celu (co najlapidarniej wyraził premier Sławoj Składkowski - „walka ekonomiczna, i owszem“ ale bez rękoczynów), niejednokrotnie chroniąc Żydów przed przemocą antysemitów. Zwycięska kampania wojsk niemieckich we wrześniu 1939 usunęła tę zaporę. Zaś ani Państwo Podziemnie ani Kościół Katolicki pod okupacją nie traktowały Żydów jako pełnoprawnych obywateli, których życie, prawa i interesy gospodarcze podlegały z ich strony takiej samej trosce jak prawa i interesy etnicznych Polaków.

Dariusz Libionka, “'Kwestia żydowska' w Polsce w ocenie Delegatury Rządu RP i KG ZWZ-AK w latach 1942 - 1944, ” referat wygłoszony na konferencji “Les Juifs et la Pologne, 1939-2004,” 13-15 styczeń, 2005, Biblioteque Nationale de France, Paryż.

Najlepszą analizę tego zjawiska sporządził Jan Grabowski, “Polscy zarządcy powierniczy majątku żydowskiego. Zarys problematyki”, w Zagłada Żydów, no.3, 2007, str. 253-260. Odnośnik do artykułu w Biuletynie Informacyjnym znajduje się na str. 259.

Orginał ogłoszenia pochodzi z archiwów Muzeum Żydów Greckich w Atenach. Dr. Gabrielli Etmektsoglou składamy podziękowanie za udostępnienie tego dokumentu i przetłumaczenie go z języka greckiego.

Maud S. Mandel, In the Aftermath of Genocide. Armenians and Jews in Twentieth-Century France, Duke University Press, Durham and London, 2003, str. 58-59; patrz, także, Renee Poznanski, Jews in France During World War II, Brandeis University Press, Hanover and London, 2001, str. 464-467.

“To zjawisko datuje się jeszcze przed powstaniem getta, w związku z nieustannymi rewizjami Niemców w mieszkaniach żydowskich. Jedynym ratunkiem było oddanie tych rzeczy czy towarów na przechowanie aryjczykom, co było wtedy zjawiskiem masowym. Oddawano rzeczy na przechowanie byłym klientom; wspólnikom i w ogóle znajomym chrześcijanom. Towary musiano oddać na przechowanie w ręce aryjskie w związku z szeregiem zarządzeń skierowanych przeciwko Żydom (rejestracja towarów tekstylnych, skór, itp.). Kupcy żydowscy podawali w tych rejestrach minimalną ilość towarów, chowając resztę u aryjczyków. Gdy wyszło rozporządzenie o oddawaniu przez Żydów futer, Żydzi przekazywali je aryjskim przyjaciołom na przechowanie. W wielu wypadkach Żydzi zawierali spółki z chrześcijanami oddawali im swe magazyny i składy pod warunkiem, że Żyd będzie wspólnikiem tych interesów” (Emanuel Ringelblum, Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej. Uwagi i spostrzeżenia, Czytelnik, Warszawa, 1988, str. 64, 65).

Por. Jan T. Gross, Strach, op. cit., str. 88, 89.

Wstrząsającą lekturę na ten temat stanowią książki - reportaże z Rwandy Jean Hatzfelda.

ŻIH, 301/1356, relacja Fajgi Pfeffer.

Christopher R. Browning, Ordinary Men. Reserve Police Batalion 101 and the Final Solution in Poland, Penguin Books, 2001, str. 155-158.

ŻIH, 302/30, relacja Stanisława Żemińskiego. Patrz także Jacek Andrzej Młynarczyk, “'Akcja Reinhard' w gettach prowincjonalnych dystryktu warszawskiego, 1942-1943”, w Prowincja noc. Życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim, red. Barbara Engelking, Jacek Leociak, i Dariusz Libionka, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa, 2007, str. 70, 71; Małgorzata Melchior, “Uciekinierzey z gett po `stronie aryjskiej' na prowincji dystryktu warszawskiego - sposoby przetrwania”, w Prowincja noc, op. cit., str. 367; Dariusz Libionka, “Polska konspiracja wobec eksterminacji Żydów w dystrykcie warszawskim”, w Prowincja noc, op. cit., str. 484. Na temat rabowania i mordowania ukrywających się Żydów przez ludność miejscową najobszerniejszą dokumentację zawierają archiwa Żydowskiego Instytutu Historycznego, w szczególności kolekcja relacji indywidualnych numer 301.

Dariusz Libionka, “Polska konspiracja wobec eksterminacji Żydów w dystrykcie warszawskim”, w Prowincja noc, op. cit., str. 458-459.

Patrick Desbois, Holocaust by Bullets, op. cit., str. 97. Informacje o podobnych wypadkach na Białorusi podaje też Friedlander, The Years of Extermination, op. cit., str. 362.

Termin użyty przez Bożenę Shallcross, Rzeczy i Zagłada, Universitas, Kraków 2010, str. 178. Książka ta traktuje o rzeczach, uprzedmiotowieniu człowieka i Zagładzie.

ŻIH, 302/27, Samuel Puterman, funkcjonariusz SP.

Żydzi jeszcze za życia traktowani byli jako, można by rzec, tymczasowi depozytariusze własności “pożydowskiej”. Ten nowotwór językowy pojawia się w języku polskim tylko w dwóch wariantach, “pożydowski”, i “poniemiecki”. (Bo, na przykład, słowo “pofrancuski” albo “poangielski” odebralibyśmy jako rusycyzm, błąd językowy, popełniony przez kogoś, kto tak naprawdę chciał powiedzieć “po francusku” lub “po angielsku”.) Za sprawą okoliczności historycznych w dwudziestym wieku mieliśmy do czynienia w Polsce z dwoma procesami przywłaszczenia na masową skalę cudzej własności - po wypędzeniu ludności niemieckiej i po wymordowaniu Żydów. Ale że zamordowanie albo wypędzenie człowieka nie daje nikomu tytułu właśnosci do niczego, w tym również i do pracy zakumulowanej przez pokolenia w nagromadzonych przedmiotach, “pożydowska” może być tylko façon de parler, a nie żadna własność. O czym świetnie wiedzą mieszkańcy polskich miasteczek niepokojąc się kiedy tylko w okolicy pojawi się ktoś obcy, czy to aby przypadkiem nie jakiś Żyd, lub na pewnych terenach Niemiec, który przyjechał “po swoje”.

ŻIH, 302/89, Marysia Szpiro.

ŻIH, 302/113, Leon Najberg.

Emanuel Ringelblum, op. cit., str. 95.

Ibid., str. 95.

Irena Chmieleńska, “Dzieci wojenne”, Kuźnica, 9 XII 1945.

Karanie szmalcowników nie było zgoła priorytem podziemnego sądownictwa. „Niewielką liczbę wyroków na szmalcowników zaczęto wykonywać pod koniec 1943 roku. Z reguły dotyczyły one jednak osób `kumulujących' szantaże Żydów z pracą na rzecz gestapo w roli konfidentów rozpracowujących podziemie. Szmalcownicy unikający styczności z podziemiem i z Niemcami nie musieli się obawiać karzącej ręki podziemnego państwa” (Jan Grabowski, `Ja tego Żyda znam!' Szantażowanie Żydów w Warszawie, 1939-1943, IFiS PAN, Warszawa, 2004, str. 55).

Ringelblum, op. cit., str. 97.

Jan Grabowski, `Ja tego Żyda znam!', op.cit., str 45, 47.

Ibid., str. 32.

Podług domniemania “wiadomo, kto ma pieniądze ten przechowuje Żydów” (ŻIH, 301/196).

Jan Grabowski, Rescue for Money. Helpers in Poland, 1939-1945, Yad Vashem, Jerusalem, 2008, str. 34 i nast.

ŻIH, 301/228, 305, relacje Chaima Grabela i Heni Rubinstein.

ŻIH, 302/68, relacja Barucha Elbingera.

Jan Grabowski, “Ratowanie Żydoów za pieniądze: przemysł pomocy”, Zagłada Żydów, nr. 4, Warszawa, 2008, str. 89.

Jozef Górski, “Na przełomie dziejów, “ op. cit, str. 288-291.

Z listu Józefa Mackiewicza do Juliusza Sakowskiego cytowanego przez Włodzimierza Boleckiego w biografii Mackiewicza jego autorstwa - Ptasznik z Wilna. O Józefie Mackiewiczu, Wydawnictwo `Arcana', Kraków, 2007, str. 660.

Dariusz Libionka, „ZWZ-AK i Delegatura Rządu RP wobec eksterminacji Żydów polskich”, w Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939-1945. Studia i materiały, red. Andrzej Żbikowski, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa, 2006, str. 132, także str. 23-24.

Dariusz Libionka, „Kwestia żydowska w Polsce w ocenie Delegata Rządu RP i KG ZWZ-AK w latach 1942-1944”, w Zagłada Żydów. Pamięc narodowa a pisanie w Polsce i we Francji, red. Barbara Engelking, Jacek Leociak, Dariusz Libionka, Anna Ziębińska-Witek, Wydawnictwo UMCS, Lublin, 2006, str. 41-57.

Jarosław Iwaszkiewicz, Dzienniki 1956-1963, Czytelnik, Warszawa, 2010, str. 64.

“A niech cię, babo, diabli wezmą,“ kończy ten zapis rozmowy dotknięty Iwaszkiewicz, któremu miano za złe w środowisku pisarzy przesadny konformizm w stosunku do komunistycznych władz (ibid., str. 67).

Kazimierz Wyka, Życie na niby, TAiWPN Universitas, Kraków, 2010, str. 291, 292, 293.

Przemysław Czapliński, “Prześladowcy, pomocnicy, świadkowie. Zagłada i polska literatura późnej nowoczesności', w Zagłada. Współczesne problemy rozumienia i przedstawiania, red. Przemysław Czapliński i Ewa Domańska, Poznańskie Studia Polonistyczne, Poznań, 2009, str. 160.

Informacja uzyskana w rozmowie z profesorem Grabowskim.

Krzysztof Jasiewicz, Pierwsi po diable: elity sowieckie w okupowanej Polsce, 1939-1941, Oficyna Wydawnicza Rytm, Warszawa, 2001, str. 42.

Anna Bikont, op. cit., str. 62.

Ibid., str. 73.

Patrick Desbois, op. cit., str. 97

Witold Bereś i Krzysztof Burnetko, Duchowny niepokorny. Rozmowy z księdzem Stanisławem Musiałem, (Świat Książki, Warszawa, 2006: 192). Patrz także Leon Poliakov, “The Vatican and the Jewish Question”, Commentary, listopad 1950, str. 442.

I dalej kontynuuje autor opracowania: “Echa Zagłady nie pojawiły się też podczas trzeciej konferencji Episkopatu zwołanej 1 czerwca 1943 r. czyli w kilkanaście dni po zdławieniu powstania w getcie warszawskim” (Dariusz Libionka, “Polska hierarchia kościelna wobec eksterminacji Żydów - próba krytycznego ujęcia”, Zagłada Żydów, no. 5/2009, str. 42, 43).

Dariusz Libionka, ibid., str 44, 45.

Dodajmy, że odpowiedź papieża na list Szeptyckiego, w którym jest mowa między innymi o mordowaniu tysięcy Żydów na widoku ludności cywilnej, nie zawiera żadnej wzmianki na ten temat (Friedlander, op. cit., str. 464).

Dariusz Libionka, ibid., str. 48, 49.

Krzysztof Jasiewicz, op. cit., str. 42, 43.

“Poglądy na kwestie żydowską wyrażone w dokumencie kościelnym” - cytujemy komentarz do tekstu napisany przez Krzysztofa Jasiewicza w 2001 roku - “a jest to oficjalny dokument Polskiego Państwa Podziemnego, sporządzony zgodnie z pragmatyką służbową i przesłany kanałem łączności konspiracyjnej do agendy Rządu RP w Londynie - akurat paręnaście dni po zbrodni w Jedwabnem, nawet jeśli nie są do końca reprezentatywne, jeśli nawet zostały wyłożone w stanie niewiedzy o tej lub innych zbrodniach, wymagają publicznej, bardzo poważnej debaty. I chyba czegoś znacznie więcej. Szczególnie, że nie można wątpić, iż autor (autorzy) dokumentu dobrze był zorientowany w sytuacji panującej w gettach. A były to już wówczas realia przerażające każdego człowieka” (Jasiewicz, op. cit., str. 44). Pełny tekst dokumentu zacytowany jest w aneksie do książki Jasiewicza (op. cit., str. 1195-1203).

Dariusz Libionka, ibid., str. 69.

Rusiniak, op. cit., str. 207.

Charles Baudelaire, fragment inwokacji do poematu “Kwiaty Zła”.

Por., na przykład, artykuł “Hańba” w Trybunie Mazowieckiej z 13.III.1957, Aneks 1 w Martyna Rusiniak, Sąsiedzi…, op.cit

Władysław Bartoszewski i Zofa Lewinówna (red)., “Ten jest z Ojczyzny mojej…”, Znak, Kraków, 1969, str. 758-759.

ŻIH, Kolekcja 301/579, relacja Karolci Sapetowej.

Anna Bikont, My z Jedwabnego, op. cit., str. 256.

I taka sytuacja trwa do chwili obecnej. 6 marca 2010 r., najważniejszy tygodnik społeczno-polityczny w Polsce, Polityka, opublikował artykuł Cezarego Łazarewicza p.t. “Sprawiedliwi wśrod narodu”, pod następującym nagłówkiem: “W Polsce żyje 501 Sprawiedliwych, którzy w czasie wojny ratowali Żydów. Wielu z nich ukrywa się do dziś we własnych domach przed sąsiadami.”

Porównaj, na przykład, relację inżyniera budowy mostów zatrudnionego niedaleko Treblinki: “Ludzie wyrażali zdziwienie, że rozporządzając jako kierownik budowy poważną gotówką nie rozpocząłem handlu, który mógł mnie wzbogacić. Pewnie ten i ów mial mnie za niedołęgę, ja jednak szczycę się do dziś, że wyszedłem z okolic piekła treblińskiego z czystymi rękami i nieobarczonym krzywdą ludzką sumieniem, z tym samym mizernym majątkiem osobistym z jakim przyszedłem” (ŻIH, 302/224, str. 29, maszynopis autorstwa Jerzego Królikowskiego).

Michał Głowiński, Czarne sezony, Open, Warszawa, 1998, str. 93-95.

Saul Friedlander, The Years of Extermination. Nazi Germany and the Jews, 1939-1945, HarperCollins Publishers, New York, 2007, str. XXI. Inny amerykański historyk, Mark Mazower, podobnie charakteryzuje europejskie reakcje na nazistowską politykę okupacyjną: “przez większą część wojny… Europejczycy nie sprzeciwiali się i posłusznie wykonywali to czego [Niemcy] od nich oczekiwali. Po 1945 roku wygodniej było o tym zapomnieć” (Mark Mazower, Hitler's Empire. How the Nazis Ruled Europe, The Penguin Press, New York, 2008, str. 6 i nast.).

Michał Głowiński, Czarne sezony, op. cit., str. 95.

Nicolas Werth, Cannibal Island. Death in a Siberian Gulag,” trans. Steven Rendall, Princeton University Press, 2007, pp. XV-XVI.

Józef Mackiewicz, „ Zbrodnia w dolinie rzeki Drawy”, Fakty, przyroda, ludzie, Kontra, London 1984, str. 275

Neil MacFarquhar, “U.N. Officials Say About 500 Were Victims of Congo Rapes” , The New York Times, 8,IX, 2010, str. 8. Artykul dodaje, że w Demokratycznej Republice Konga w latach 2008 i 2009 stwierdzono nie mniej niż 15,000 gwałtów rocznie.

Cytowane za Timothy Snyder, “What we need to know about the Holocaust,” The New York Review of Books, 30, IX. 2010, str. 80.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gross Jan Zlote zniwa
Artykuł o książce grosa złote żniwa(1)
II Akcja Kolejna książka Grossa pt Złote żniwa Protest (1)
I Akcja Kolejna książka Grossa pt Złote żniwa Protest (1)
Jan Tomasz Gross rasistą i polakożercą(1)
Gross Jan Tomasz Sąsiedzi Historia zagłady żydowskiego miasteczka
Gross Jan Tomasz sasiedzi
Gross Jan Tomasz Sąsiedzi Historia zagłady żydowskiego miasteczka(1)
Gross Jan Tomasz Sąsiedzi Historia zagłady żydowskiego miasteczka
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
Złote standardy w diagnostyce chorób układowych 3
Złote akcje – Unia Europejska a Polska
Filozofia św TOMASZA
NOTATKI Emocje 5, Psychologia 1rok, Emocje i motywacja dr Tomasz Czub - wykłady, Emocje i motywacja
Modlitwa Sw Tomasza z Akwinu, Anioły, angelologia

więcej podobnych podstron