Jaske Choiński Teodor KRWAWE ŁZY UNITÓW POLSKICH


JeskeChoiński Teodor

KRWAWE ŁZY UNITÓW POLSKICH

I.

W tysiąc lat po narodzeniu Pana Jezusa patrjarchowie greccy, mieszkający w Konstantynopolu, doprowadzili do rozbicia jedności Kościoła chrześcijańskiego. Przestali oni uważać papieża za swego zwierzchnika i pociągnęli za sobą większą część podległych sobie chrześćjan. W ten sposób jedyny przedtem Kościół chrześćjanski rozpadł się na dwa Kościoły: Zachodni czyli Rzymski, którego zwierzchnikiem jest papież, i Wschodni czyli Grecki, któremu przewodzi patrjarcha mieszkający w Konstantynopolu. Takie rozbicie jedności Kościoła Chrystusowego bolało wszystkich zacnych chrześćjan, więc też od dawna szukali oni sposobu na to, aby znów jedność nastała. Jakoż w roku , na zjeździe biskupów w mieście Florencji we Włoszech, część greckich katolików połączyła się z Kościołem rzymskokatolickim. Ta

kie same połączenie, nazwane z łacińska unją nastąpiło w Polsce w roku , na zjeździe w BrześciuLitewskim. Odtąd też katolicy rusińscy żyli już w zgodzie z katolikami polskimi i uważali się wszyscy za jedną rodzinę. Gdy naprzykład zabrakło w jakiej wsi księdza polskiego wyręczał go ksiądz unicki, słuchał spowiedzi, chrzcił dzieci, dawał śluby małżeńskie i grzebał umarłych. To samo działo się w cerkwiach unickich. Księdza unickiego zastępował tam nieraz ksiądz polski Nie było więc różnicy między „łacinnikami" a „unitami". Unita chodził za procesjami łacińskiemi, nosił chorągwie odmawiał po polsku modlitwy i słuchał polskich kazań. Nikt też w Polsce nie prześladował unitów, bo też i nie miał za co. Aliści Polska utraciła wolność i znaczna jej część wraz z całą Litwą i Rusią zabrali pod swe panowanie Rossjanie. Wnet też zaczęli oni prześladować unitów, a najpierw na Litwie i Rusi. Długo Rossjanie pastwili się tam nad unitami, aż wkońcu doprowadzili do zniesienia uńji i wszystkich unitów na Litwie i Rusi przyłączyli przemocą lub podstępem do cerkwi prawosławnej. Nie ruszali jednak jescze wtedy tych unitów, którzy mieszkali na Podlasiu i w ziemi Chełmskiej. Tam unici żyli sobie spokojnie i szczęśliwie aż do roku .

Aż nagle i na nich spadł niespodziewany, okrutny grom, usiłujący ich rozbić na strzępy. Za co, na co? Niczem nie zgrzeszyli, byli bogobojnymi katolikami i uczciwymi, pracowitymi ludami. Komuż to przyszło do głowy kopać, bić, obdzierać z mienia, wysyłać na Sybir, zabijać wkońcu niewinnych, szlachetnych ludzi? Przecież nie Polakom; Rossjanie to zaczęli znęcać się nad nimi, bo chcieli ich zmusić do zrzucenia z siebie, ze swojego sumienia, wiary przodków i do przejścia na prawosławje.

To nierozumne i nieuczciwe odrywanie unitów od wiary ich przodków, od Kościoła katolickiego, od Ojca Świętego czyli papieża, wymyślił rossyjski książę Czerkaski, z pochodzenia Tatar. Będąc władcą nad wszystkiemi sprawami duchownemi w mocarstwie rossyjskiem miał możność wykonać swe niecne zamiary. Nie o dusze unitów szło mu, jeno o zdobycie gorliwością na urzędzie łaski cesarza, który obsypywał chętnie wierne swoje sługi orderami, godnościami i pieniędzmi, albo majątkami ziemskimi, zwanemi „majoratami".

W nieuczciwej robocie Czerkaskiemu służyła gromada podrzędnych urzędników, chudopachołków, którzy po powstaniu w roku rzucili się łapczywie na Polskę i Litwę, aby się u nas dobrze obłowić. Gro

madzie tej zdawało się, że unici pójdą za jej rozkazami bez oporu, że poddadzą się jej rozporządzeniom z pokorą, jak stado wystraszonych owiec.

Omylili się... Unici podlascy, szczerzy katolicy i Polacy, stanęli murem i bronili po bohatersku, jak dawni męczennicy chrześćjańscy z czasów cesarstwa Rzymskiego, swojej wiary i narodowości. Czerkaski, zmiarkowawszy, że przecenił swe siły, że go unici polscy nie słuchają, że robią to, co uważają za swój obowiązek, postanowił nastraszyć ich prześladowaniem biskupów. Arcybiskupa warszawskiego księdza Felińskiego, jednego z najlepszych najszlachetniejszych kapłanów polskich, pozbawił władzy nad owczarnią katolicką i kazał go wywieźć na wygnanie do Jaro sławia w Rossji. To samo stało się z jego następcą, biskupem Rzewuskim; wysłano go do Astrachania.

Księdzu Szymańskiemu, biskupowi djecezji Podlaskiej, zabronił Czerkaski odwiedzać parafję unicką, bo unici witali biskupów łacińskich z taką samą radością, z jaką witali swego biskupa unickiego mieszkającego w Chełmie. Uważali się za takich samych katolików, jak katolicy łacińscy.

Ale nie dość było Czerkaskiemu prześladowania biskupów. Obawiając się działalnoności kapłanów naszych, pozamykał

klasztory męzkie i żeńskie i zagarnął dobra, majątki, należące do klasztorów i seminarjum duchownych; przerabiał kościoły katolickie na cerkwie prawosławne i osadzał przy nich prawosławnych popów; zniósł w roku katedrę biskupią w Janowie podlaskim i nakazał biskupowi Szymańskiemu mieszkać w Łomży. Poniewierki tej nie mógł znieść sędziwy książę Kościoła. Podłość Czerkaskiego zabiła go; umarł rozżalony.

Pozbywszy się biskupów i zakonników, wziął się Czerkaski do proboszczów świeckich. Zakazał im chrzcić dzieci unickie, słuchać ich ojców i matek spowiedzi, zaślubiać pary małżeńskie, chować umarłych unitów na cmentarzach katolickich. Księży odważnych, którzy nie chcieli słuchać jego rozkazów i zakazów, karał pieniężnie, więzieniem, albo nawet wygnaniem na Syberję. Ostro bez litości obchodził się Czerkaski z duchowieństwem łacińskim, a do unickiego zbliżał się z obłudną grzecznością szczwanego lisa. Wmawiał w księży unickich, że, jako Rusini, są braćmi Rossjan, że powinni być ich przyjaciółmi i pozbyć się ' swej wiary i połączenia z katolikami. I wmawiał w nich, że kięża polscy szkodzą im, bo odrywają ich od braci prawosławnych, a zlewają z Polakami.

Nie udawała mu się jednak sztuka dopóty, dopóki biskup unicki ksiądz Kaliń

ski, bogobojny, prawy, wielkoduszny starzec czuwał nad swą owczarnią. Deremnie kusił Czerkaski biskupa pieniędzmi, podsuwając mu tysięcy rubli. Biskup Kaliński nie dał się otumanić pozostał katolikiem unitą i Polakiem, choć za tę odwagę zapłacił gorVo. Czerkaski kazał go wywieźć dnia września roku, aż do Wiatki za Wołgę Tam biskup Kaliński zastał już drugiego męczennika, wileńskiego biskupa, księdza Adama Krasińskiego. Jak nikczemne wysłanie zabiło biskupa Szymańskiego, tak zabiło także biskupa Kalińskiego. Obaj byli męczennikami za wiarę katolicką.

Usunąwcay z placu boju głównych obrońców wiary katolickich, Czerkaski uczynił biskupem unickim w Chełmskiem Wójcickiego, człowieka znanego z podłości, i sprowadził z Galicji, z pod panowania Austrji, gromadę księży unickich chciwych na pieniądze i sprzedawczyków, wrogich Polakom i Polsce. Czerkaski rozdał im najlepsze probostwa na Podlasiu i w ziemi Chełmskiej, aby mu służyli z pokorą. Rozkazał im przerabiać kościoły katolickounickie na cerkwie prawosławne, usuwać z nich wszystkie sprzęty kościelne katolickie (ołtarze, organy, chorągwie, obrazy, dzwonki, komże, konfesjonały), które nie są używane w cerkwiach prawosławnych. Uczciwi księża uniccy nie poddali się roz

porządzeniom Czerkaskiego, stawili mu opór. Tych opornych kapłanów: Adama Artychowicza, Feliksa Bańkowskiego, Jana Budziłowicza, Djakowskiego Porfira, Eustachiewicza Jana, Filewicza Porfira, Futasewicza Nikanora, Antoniego Grabowicza, Hanytkiewiczów Cyprjana i Faustyna, Horoszewicza Andrzeja, Kalińskich Henryka, Ludwika i Walerego, Kalinowskiego Mikołaja, Karpowicza Grzegorza, Koncewicza Jerzego, Kurkiewicza Franciszka, Kozłowskiego Józefata, Ładę Justyna, Żukowskiego kichała, Pocieja Antoniego, Pyszczyńskiego Ignacego, Sieniewicza Ignacego, Sierocińskiego Jana, Śmigielskiego Jana, Starkiewicza Emiljana, Szelemetkę Jana, Szokalskiego Leona, Szymańskiego Pawła, Terlikiewicza Leona, Ulanickiego Longina, Wachowicza Stefana, Wasilewskiego Klemensa, Zatkalika Aleksandra, Zarembę Konstantego, Zradzińskiego Demetra, Żypowskich Andrzeja, Jakóba i Tomasza — wypędzono z kraju i osadzano w więzieniach, aby nie przeszkadzali robocie prawosławnych Rossjan.

Oprócz wypędzonych albo uwięzionych księży unickich, mających wstręt do prawosławia, cierpiało mnóstwo innych jeszcze opornych kapłanów. Około tu starszych księży unickich umarło z powodu prześladowań. Zabił ich strach przed dzikością rozjuszonych Rossjan.

Daremnie jednak straszyła ta dzikość lud unicki prześladowaniem księży. Prześladowanie rozmyślne księży zepsuło roboli Czerkaskiego, bo oburzyło na niego całe włościaństwo podlaskie i chełmskie. Zamiast poddać się zachciankom rządu rossyjskiego, oświadczyli włościanie, że nie będą nigdy prawosławnymi, bo są i będą zawsze katolikami i Polakami i nie sprzeniewierzą się swojej wierze choćby mieli przypłacić życiem.

I wielu z nich przypłaciło życiem przywiązanie swoje do wiary ojców. Rząd rossyjski, rozwścieczony na włościan unickich, rzucił się na nich, jak podrażnione dzikie zwierzę, jął szarpać ich jakby kłami i toczyć im krew.

Od roku zaczęło się na Podlasiu okrutne prześladowanie unitów polskich.

II.

Do jednej wsi podlaskiej przyszło wojsko rossyjskie i zażądało cd unitów kluczy od ich świątyni. Unici domyślili się od razu, po co ci zbrojni ludzie przyszli do nich, bo wiedzieli, że rząd rossyjski postanowił przerobić ich kościół katolicki na cerkiew prawosławną, wyrzucić z niego ołtarze, monstrancje, organy, konfesjonały i chorągwie.

Przywiązani duszą i sercem do swej świątyni katolickiej, nie chcieli unici wpuścić do niej burzycieli prawosławnych. Cała wieś: mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi, — otoczyła swój kościół, zasłoniła go swojem ciałem.

— Czego chcecie od nas? — przemówł do żołnierzy najstarszy, sędziwy unita. — Jesteśmy tak samo, jak wy, wyznawcami Chrystusa Pana i modlimy się tak samo, jak wy, do Niego.

— Stul pysk! — krzyknął na niego jeden z oficerów kozackich, — bo ci go zamknę na zawsze! Słuchać nas pokornie jest waszym obowiązkiem, tak samo, jak naszym — słuchać rozkazów naszych dowódców! Rozkazano nam otworzyć wasze katolickie kościoły i zabrać z nich katolickie sprzęty. Więc dawajcie klucze czemprędzej, jeżeli nie chcecie zapoznać się z naszemi kolbami i nahajkarni!

— Wstydźcie się znieważać świątynię chrześćjańską, dotykać brudnemi rękami sprzętów poświęconych, dotykanych tylko przez kapłanów! Czy nie bojicie się piekła i szatanów? — rzekł sędziwy unita

— Nie damy kluczy! nie damy! — rozległo się w gromadzie unickiej. — Kościół jest naszą własnością, nie pozwolimy go zbezcześcić!

Jak podrażniony wilk rzucił się oficer na starca i uderzył tak mocno pięścią, że zwalił go z nóg.

— Podły! Kat! — zawołali unici. — Wstydź się znęcać się nad słabym starcem! Pan Bóg cię ukarze!

Ofcer pienił się.

— Zabierzcie się do tych krnąbrych, opornych sług rzymskiego papieża! — zawołał do swoich żołnierzy. — Pokażcie im, kto mądrzejszy, — oni, czy my!

Jak stado głodnych wilków rzucili się żołnierze rossyjscy na unitów i bili ich kolbami karabinów, nie osczędzając kobiet, ani dzieci. Padali na ziemię starcy, dorośli włościanie, chłopcv. padały kobiety zamężne, dziewczęta i dzieci. Nie płakały niewiasty, kwiliły tylko dzieci.

Bijąc kolbami unitów i unitki, wrzeszczeli żołdacy:

— Poddajcie się, bądźcie posłuszni najjaśniejszemu carowi, róbcie to. co wam każemy, bośmy mocniejsi od was!

Moc żołnierska nie przeraziła bezbronnych unitów. Znosili bez jęku okrucieństwa. Milczeli.

Ich milczenie podrażniło jeszcze bardziej oficera.

— Nahajki, nahajki! — zawołał.

Jakiś łotr, Klimienko, podjął się tej dzikiej, nikczemnej roboty, bił nahajką unitów, póki nie pomdleli. Sto, dwieście, trzysta, nawet czterysta uderzeń spadało na grzbiety prześladowanych unitów. Zemdlonych, pozbawionych przytomności cu

cił okrutny kat zimną wodą, a gdy ocucił, bił dalej. Niejeden z tych poniewieranych, Bogu ducha winnych nieszczęśników, zasnął na zawsze, skonał pod nahajkami.

Siłą, toporami zdruzgotali, wyłamali żołnierze rossyjscy drzwi kościoła i zniszczyli święte sprzety katolickie. To samo działo się w wielu innych wsiach. Aby zmusić unitów do przejścia na prawosławje, rozstawiono wojsko po wszyststkich parafjach unickich, wszystkich wsiach i miasteczkach, i nakazano dostarczać mu darmo żywność. Nie pytając się, czy im wolno albo niewolno kraść i rabować cudze mienie, zabierali żołnierze wszystko, co im wpadło w ręce. Zabierali unitom krowy, cielęta, owce, wieprze, drób, zboże, wydzierali wszystko chciwie, drwiąc z bezsilnych włościan.

Działo się to we wszystkich parafjach podlaskich. Wszystkie parafje jęczały pod obuchem dzikich okrutników. Ale nie zrzekły się wiary przodków.

III.

Wielkiemi gromadami przybywało da parafij unickich wojsko rossyjskie, zalewając sobą wszystkie wioski i miasteczka. W każdej chałupie mieszkało po kilku żołdaków.

Wchodząc do wioski albo do miasteczka, oświadczali ludzie zbrojni, że przychodzą jako przyjaciele, jako życzliwi współwiercy, bo przecież unici są rusinami, a rusini są krewniakami Rossjan, więc powinni być prawosławnymi, jak byli dawniej, przed uńją, czyli przed połączeniem się z Kościołem rzymskokatolickim i z Polską. Tak gadać nauczył ich Czerkaski.

Zdawałoby się, że tacy „przyjaciele" i „krewniacy" będą się obchodzili z unitami grzecznie, po ludzku, po pizyjacielsku. Stało się jednak inaczej...

Razem z wojskiem przybywało do parafij unickich mnóstwo urzędników, polujących na sute łapówki.

Wpada oto do parafji naczelnik Klimienko z kozakami, zwołuje wszystkich włościan w jedno miejsce i pyta, czy chcą przejść na prawosławje.

— Unitami jesteśmy od trzystu już lat. Głową naszą jest Ojciec Święty mieszkający w Rzymie, po polsku mówimy, a nie po rossyjsku, więc jesteśmy katolikami i Polakami i takimi pozostaniemy,—odpowiedzieli gromadnie włościanie.

„Życzliwy" niby swoim „krewniakom" Klimienko zaczerwienił się jak podrażniony indyk i krzyknął na kozaków:

— Pokażcie tym buntownikom, jak trzeba być posłusznym rządowi, jak trzeba poddać się władzy. Wypędźcie z nich ba

togami głupotę rzymską i zarozumiałość polską!

Zaledwie wybuchnął z jego chrapliwego gardła dziki rozkaz, leżeli już unici na ziemi. Dwóch kozaków usiadło na ich karkach i nogach, a trzeci bił nahajką.

Tryskała krew z ciał, rzuconych na ziemię, ciche, tłumione jęki wydobywały się z piersi, ale usta milczały. Po każdej setce okrutnych uderzeń, ryczał Klimienko:

— A co!? Czy chcecie przejść na prawosławje!? Spieszcie się z rozumną odpowiedzią, bo nahajka wisi jeszcze nad wami!

Ale wiszące nad nimi nahajki nie złamały oporności unitów. Stękając pod razami okrutnego bata, modlili się, zamiast poddać się Moskalom.

— Boże, Boże, zmiłuj się nad nami! Tobie służymy, a nie urzędnikom cara.

Klimienko pienił się, jak opętany.

— Nie dosyć wam batów!? — wrzeszczał.— Poczekajcie, obmyślę dla was skuteczniejsze nahajki!

Obmyślił rzeczywiście nowe męczeństwo; jeszcze straszniejsze.

Przyszła zima... Śnieżną pierzyną okryła ziemię wypoczywającą po wiosennej, letniej i jesiennej pracy. Od czasu do czasu huczała wichura i łamała drzewa.

Z tej chwili skorzystał Klimienko, aby zdruzgotać opór unitów.

Przybywszy z kozakami do jakiejś parafji, wypędził na pole całą ludność, mężczyzn, kobiety i dzieci, i rozkazał im w śniegu z twarzą zwróconą do wiatru.

— No, teraz będzie wam ciepło w białym puchu! — urągał ten łotr bez serca. — Może się wam zechce śpiewać w tym ślicznym puchu katolickie pieśni!..

Przez całe trzy tygodnie trzymał nieszczęśliwych katolików na mrozie, pytając ich ciągle, czy chcą przejść na prawosławje. A gdy milczeli, kazał ich bić i zabijać nahajkarni. Starsi, słabsi, nie mogąc znieść kąpieli śnieżnej, wichrów i batów, żegnali się z ziemią. Umierali, odchodzili na skrzydłach męczenników chrześćjańskich przed tron Pana Boga, gdzie skarżyli się na okrucieństwo prześladowców. Marły także dzieci, których delikatne ciało odrywała nahajka od kości.

Na taki potworny pomysł mógł się zdobyć tylko człowiek obłąkany, albo szatan.

Szatanem był ten ohydny Klimienko. Tysiące ludzi niewinnych zakatował, albo wysłał na Sybir, gdzie w krótkim czasie umierali z nędzy i głodu.

Jego djabelski pomysł nie poskutkował. Bici, kopani, poniewierani unici nie poizucili wiary katolickiej. Woleli umierać!..

Tu i ówdzie przeszedł na prawosławje jakiś tchórzliwy albo chciwy łask rządu

rossyjskiego, ale takich tchórzów lub chciwców było niewielu.

IV.

Nie mogąc sobie dać rady z unitami, wzięli się Rossjanie do ich dzieci niemowlęcych. Postanowili chrzcić dzieci choćby przemocą w cerkwiach prawosławnych i wychowywać je w swych szkołach, bo myśleli, że w ten sposób wydrą z rąk katolickich nowe pokolenie, które będzie im służyło. Siłą, gwałtem chwytali dzieci unickie i wlekli je do cerkwi prawosławnych. Kozacy i szpiegi przetrząsali wszystkie domy unickie, szukając w nich niemowląt, które nie umiały, nie mogły bronić się w kołysce.

Ale i ten nowy pomysł urzędników i szpiegów rossyjskich trafił, jak kosa na kamień. Matki unickie, zmiarkowawszy, do czego dążą nieproszeni popi, ukrywały dzieci w stodołach, piwnicach, albo w lasach. Kozacy i strażnicy bili nieraz kobiety bez litości, ale one wolały umrzeć, aniżeli chrzcić dzieci swoje w cerkwi prawosławnej.

— Będziemy płacili składki na prawosławne szkoły, jeżeli rząd rossyjski tak nakazuje, ale dzieci naszych nie chcemy wychowywać w tych szkołach, — mówiły u

nitki, kiedy je zmuszano do przerabiania swoich dzieci na wrogów wiary katolickiej.

Rossyjscy urzędnicy używali najrozmaitszych sposobów, aby zniszczyć wiarą katolicką na Podlasiu. Przekonawszy się, że nahajki nie skutkują, próbowali zjednać sobie ubogich unitów pieniędzmi i tak oto ich kusili:

— Jeżeli wrócicie do naszej prawosławnej wiary, to damy wam dużą pomoc od rządu, abyście nie byli głodni i żyli w dostatku.

Wabik ten jednak był daremny, bo nawet najubożsi nie chcieli sprzedać wiary swojej za podłe srebrniki.

Więc wrócili znów urzędnicy do nahajki. Naczelnik ich tak się rozwścieklił, że pochwycił sam za gardło jedną z opornych kobiet, Anastazją Stefaniukową, rzucił ją na ziemią i kazał bić.

— Wyrzecz się wiary katolickiej, stań się prawosławną niewiastą, a przestanę cię męczyć! — tak napominał nieszczęśliwą unitkę.

Ona, oblana cała krwią, rzucając się na ziemi, jak ryba wydobyta z wody, odpowiadała:

— Gdybyście mnie tak nawet codzień bić mieli, dopóki by mi życia i tchu starczyło, zawsze wam to samo odpowiem, że prawosławja waszego nie przyjmę, do wa

szego popa nie pójdę i dzieci biednych do waszego chrztu nie zaniosę! Amen...

„Amen" było jej ostatniem słowem. Konała powoli pod okrutnym batem kozackim i wyzionęła szlachetnego ducha.

Takich bohaterek katolickich, takich męczenniczek, godnych pamięci i czci na setki lat, było dużo, dużo na Podlasiu.

Znalazł się czasem pomiędzy kozakami jakiś żołnierz lepszego serca, który bijąc na rozkaz naczelnika nieszczęsną ofiarę spuszczał nahajkę lekko, ostrożnie, aby nią nie ranić. Dobroć taką niejeden z tych ludzi sam przypłacił bólem. Naczelnik, spostrzegłszy jego litość, kazał i jemu wsypać sto batów.

Czterech naczelników, raczej zbirów (Klimienko, Kutanin, Walawskaj i Galawinskaj) znęcało się nad unitami, spodziewając się od rządu petersburskiego za tę djabelską robotę nagrody w pieniądzach i orderach. Wynagrodzi ich za tę robotę — piekło...

Okrucieństwo urzędników doprowadziło wielu unitów do rozpaczy, a kilku aż do obłędu. Obłęd pochwycił pomiędzy innymi Józefa Koniuszewskiego, mieszającego we wsi Kłodzie w powiecie bialskim. Człowiek ten, znany w całej okolicy z pracowitości, uczciwości i bogobojności, posiadał tylko dwa morgi gruntu. Miał żonę, tak samo jak on pracowitą, uczciwą i żarliwą katoliczkę, oraz dwoje dzieci.

Jedno ochrzcił sam z wody, bo nie chciał go zanieść do cerkwi, którą po wywiezieniu prawego proboszcza, księdza Emiljana Starkiewicza, obsługiwał jakiś odszczepieniec.

Czynownicy rossyjscy rozkazali wójtowi zmusić Koniuszewskiego do ochrzczenia dziecka w cerkwi prawosławnej karami pieniężnemi, gdyby się opierał. Bogobojny unita, wierny kościołowi katolickiemu, nie chciał się poddać temu rozkazowi i bronił się przed nim. Za ten opór zapłacił pierwszego dnia jako karę złote polskie, drugiego dnia złotych, trzeciego złotych. Czwartego dnia miał zapłacić złotych, których już nie miał, bo był ubogim rolnikiem. Więc zdarto z niego sukmanę. Piątego dnia drażniono go nową karą, a gdy znów nie mógł jej zapłacić, aresztowano go, bito i wygrażano.

Biedny człowiek, wiedząc, co go czeka, bo patrzył własnemi oczyma na śmierć wielu już swych spółwyznawców, stracił odwagę i męztwo i postanowił zejść z tego świata razem z całą rodziną. Wolał umrzeć szybko, choćby w płomieniach ognia, aniżeli wolno pod nahajką. Aby mu władza nie przeszkadzała w jego zamiarach udał, że poddaje się rozkazom prawosławja i prosił o kilka dni swobody, aby się mógł przygotować do chrztu swego dziecka Wywiódł Rossjan w pole...

Bo oto wieczorem jednego z tych dni ujrzano we wsi pożar. Stodoła Koniuszewskiego stała w płomieniach... Zdumieni sąsiedzi pobiegli na pomoc szanowanemu sąsiadowi. Zdumieli się jeszcze bardziej, gdy z ognistego słupa tryskały dwa głosy, męzki i żeński, śpiewające pobożne pieśni. Głosy te, coraz słabsze, gasły, aż wkońcu zamilkły.

Daremnie usiłowali sąsiedzi ratować stodołę biedaka. Zostały wkrótce tylko zgliszcza. A pod temi zgliszczami znaleziono zwłoki Koniuszewskiego, jego żony i dzieci...

Straszna śmierć ubogich, pobożnych unitów... Tylko obłęd lub rozpacz mogły wywołać tak niezwykłe samobójstwo.

Śmierć ta spadnie na sumienie działaczy rossyjskich, którzy pastwili się nad unitami.

Pastwili się oni nietylko nad tymi, którzy nie chcieli przejść do prawosławnej wiary, albo nie zgodzili się na chrzest dzieci swoich w cerkwiach prawosławnych, ale pastwili się nawet nad nieboszczykami. Nocą chwytali zastygłe ciała umarłych i grzebali je na cmentarzach prawosławnych, czego unici nie chcieli. I unici posługiwać się też potem musieli ciemnością nocy, aby odkopywać zwłoki unitów pogrzebanych przez popów i pochować je na cmentarzu katolickim.

Ciemności nocy służyły im jeszcze do wykonania tajemnego oporu, pozwalały im modlić się w ich kościołach.

Działacze rossyjscy, zamknąwszy, opieczętowawszy cerkwie greckokatolickie i wypędziwszy z nich księży katolickich, byli przekonani, że złamali zawziętość „opornych" i zmusili ich do modlenia się w cerkwiach prawosławnych, bo tylko te świątynie stały otworem dla upartych „buntowników". Omylili się jeszcze raz.

Ciemne noce patrzyły spokojnie na niezwykłe widowisko. Oto około północy, kiedy już strażnicy rossyjscy, zwykle pijani, chrapali w łóżkach, wysuwało się z chat unickich mnóstwo mężczyzn, starszych i młodych, i zbliżali się ostrożnie do swojego kościoła, zamkniętego i opieczętowanego. Drzwiami wejść do niego nie mogli „oporni", zdradziłoby ich bowiem złamanie pieczęci. Cichą stopą skradali się starzy i młodzi niosąc z sobą rydle i młoty. Doszedłszy do kościoła rozstawiali dokoła niego czujnych stróżów, aby ich ostrzegali, gdyby się który strażnik obudził i przerwał im pracę.

Zamiast drzwiami, trzeba się było dostawać do świątyni przez groby kościelne. Do tych grobów można było dojść dopiero po zrobieniu podkopu pod murami.

Aż do świtu pracowali „oporni" bez przerwy, ryli się powoli jak krety w zie

mi. O świcie zacierali ślady swej roboty i wracali do domu. Po kilku tygodniach takiej nocnej pracy dotarli nareszcie podkopem do wnętrza kościoła, nie spostrzeżeni przez strażników i szpiegów. Brakło im tylko kapłanów, aby się mogli modlić po swojemu. Nie wszyscy księża tak samo oporni, jak oni, chcieli się narażać rządowi rossyjskiemu, co można im przebaczyć, bo nie wszyscy ludzie rodzą się z duszą odważną, bohaterską. Znalazło się jednak kilku kapłanów katolickich, którzy woleli umrzeć na Syberji albo w więzieniach, aniżeli zjednać sobie łaskę prawosławnych działaczy uległością, posłuszeństwem.

Na pomoc księżom odważnym przybyło na Podlasie kilku zakonników katolickich z Galicji. Aby nie zwrócić na siebie uwagi szpiegów, ubierali się w suknie hanlarzy i szli od wsi do wsi, niby jako wędrowni kupcy. Nosili na plecach skrzynki z różnemi towarami, potrzebnemi włościanom, a pod temi towarami ukrywali sprzęty kościelne, potrzebne im w nabożeństwie. Aby zaś nie wpaść w mściwe ręce popów prawosławnych, nieufających obcym przybyszom, odwiedzali ich także jako handlarze i nabywali od nich wieprze i bydło.

Ci księża zakonni spełniali gorliwie obowiązki kapłańskie, narażając się bez trwogi na zemstę Rossjan. Oni to głównie

odprawiali dla odważnych „opornych" nabożeństwa nocne w kościołach zamkniętych i opieczętowanych. Ściszonym głosem modlili się wraz z unitami, błagając o pomoc w tej okrutnej wojnie prawosławja z wiarą katolicką.

V.

W pierwszych dniach kwietnia, przed Wielkanocą, wlokło się w nocy ku lasom Kolembrodzkim w powiecie radzyńskim tysiące wózków włościańskich. Wlokły się pomału różnemi drogami, przystając często, bo drogi były jeszcze zalane wodami, a tu i ówdzie zasypane resztkami mokrych śniegów zamierającej zimy. Liche, jakotako sklecone mostki trzeszczały pod wózkami, a znużone koniska zapadały nieraz w błoto i kałuże, których niebrak czasu odwilży na Podlasiu.

Na wózkach włościańskich, gdy jadą na jarmark do miasta, bywa zwykle wesoło i ludzie na nich są gadatliwi; te liczne zaś wózki, które zdążały w noc ciemną do lasów Kolembrodzkich, milczały, jakby szły na pogrzeb. Od czasu do czasu odezwał się ktoś, zaczął coś opowiadać, ale zamykał mu zaraz gębę głos ostry:

— A cicho tam! milczeć! Czy nie wiecie, co by nas czekało, gdyby nas szpiegi moskiewskie podsłuchały? Wiecie przecież,

że te psy węszą wszędzie, że śledzą nas nawet w nocy!

Tak napominał gromadę wędrowców sędziwy włościanin, jadący na przedzie. Głos jego był ostry, surowy, ale ściszony, a słowa szły szybko od wózka do wózka, podawane z ust do ust.

Czasami zatrzymywał się na drodze cały łańcuch wózków i ludzie nasłuchiwali uważnie. Gdy pochwycono zdaleka turkot jakiego wozu lub tętent galopujących koni, wózki zjeżdżały pośpiesznie z drogi i ukrywały się w szerokich, głębokich rowach, zarośniętych gęstemi krzakami. Milczeli ludzie jakby umarli, milczały także konie, jakby rozumiały, co przestraszyło ich gospodarzy. Dopiero gdy obcy wóz lub galopujący jezdcy minęli ukryte wózki i odbieżeli daleko, wyrajała się znów cała czereda na drogę i jechała dalej ku lasom.

— Pan Bóg czuwał nad nami, bo oślepił tych, cośmy ich widzieli, — odezwał się na nowo głos sędziwego starca. — To byli żandarmi, szukający, kogoby pożreć. Dziękujmy za tę łaskę Panu Bogu.

I znów przechodziły stłumione słowa sędziwego starca z wózka do wózka, powtarzane półgłosem, podawane z ust do ust. Wszystkie usta poruszały się i dziękowano Panu Bogu cichą modlitwą za Jego opiekę.

Któż to byli ci ludzie, jadący gromadą ku wielkim borom Kolembrodzkim? Czego w nich szukali? Nie na łowy przecież jechali...

Byli to unici podlascy. Jechali na odpust. Jechały ich tysiące z całej okolicy do świątyni, której murami były leśne drzewa, a stropem nocne niebo gwiazdami pokryte. Do tej to ukrytej od oka nieprzyjaciół świątyni nieśli unici swoje troski, swoje rozpacze, swoje bóle i nędze. Tam, w tym ogromnym, czarnym borze będą ich pocieszali kapłani katoliccy, przybyli w przebraniu wędrownych handlarzy, dodadzą im otuchy w ich strasznej niedoli, modlić się będą za nich...

Wjechali i weszli nareszcie w bór i odetchnęli spokojniej, czując się już bezpieczni w morzu niebotycznych drzew. Posuwali się ostróżnie, krok po kroku, aby nie zabłądzić, bo ciemności nocy zasłaniały im drogę i ścieżki. Prowadzili ich leśnicy, obyci z lasami, znający tu każdą ścieżkę. Idąc w milczeniu, robili wrażenie gromady duchów.

Dokuczało im zimno nocne. Więc uradowali się, gdy ujrzeli buchający płomień Pośpieszyli, aby się ogrzać. Niedługo jednak cieszyli się ogniem.

— Któż to rozniecił ten ogień bez pozwolenia przewodnika? — zawołał jeden z leśników. — Widać go tak daleko, że

mogą dostrzedz Moskale i otoczyć nas wojskiem. Gasić ogień, gasić natychmiast i dalej w głąb lasu, gdzie będziemy bezpieczni!

Zgszono szybko buchający płomień i posili „oporni" unici tam, dokąd im wskazano.

Przyszli nareszcie do miejsca, gdzie się miało odbyć tajemne nabożeństwo katolickie. Powitało ich tam na wzgórzu mnóstwo ognisk i łoskot młotów i siekier. Kilkunastu ludzi budowało ołtarz dla oczekiwanych księży.

Szerokiem kołem rzuciła się znaczna większość pobożnych wędrowców na ziemię w pobliżu ogni, aby wypocząć po dalekiej drodze i wzmocnić się snem. Czuwali nad nimi starsi, czujni, ostróżni, badający okolicę.

— Czy droga, którą nadejdą księża, bezpieczna? — zapytał jeden z nich drugiego.

A drugi odpowiedział:

— Niema obawy. Przyjdą do nas przez, mokradła, prowadzi ich Lewczuk, który zna najlepiej wszystkie drogi bezpieczne i niebezpieczne.

— A czy zamknęliście Moskalom drogę?

— Nie dotrą do nas, bo zburzyliśmy mosty, przez które musieliby przejść.

— Chwałaż Ci, Panie!...

Po jakimś czasie zawołał pierwszy przewodnik z radością:

— Jadą! jadą już!..

— Któż jedzie? — zapytał drugi.

— Ktoby inny, jeżeli nie księża!

— Nie widzę ich.

— I ja nie widzę, ale słyszę!

— Słyszysz? Gdzie?

— Nadstaw ucha, a będziesz słyszał.

— Słyszę tylko krzyk dzikich kaczek, które uciekają z jakiegoś mokradła.

— Uciekają, bo ich księża spłoszyli. Któżby inny, jak nie oni, brodził w bagnach przed wschodem słońca?

— Prawda, prawda! — cieszył się także drugi opiekun swych współwierców. — Trzeba budzić naszych.

Świt zaczął rozpraszać ciemności nocy i rozwiewać szare mgły, unoszące się nad bagnami i jeziorami.

— Wstawać! wstawać! — rozkazywali przewodnicy. — Nabożeństwo zacznie się wkrótce!

Przebudzeni pielgrzymi przecierali oczy i zrywali się szybko z ziemi.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę namiotu, w którym znajdował się ołtarz. Szerokiem kołem otoczyły namiot kobiety z dziećmi. Za niemi stanęli mężczyźni poszeptując zcicha.

Nagle zamilkło koło męzkie i żeńskie i padli wszyscy na kolana. Bo oto z namiotu zsunęły się zakrywające go kilimy i odsłoniły ołtarz i kapłana, który piął

się wolno na wzniesienie po drewnianych schodach.

Kapłan, dotarłszy do stołu ołtarza, zwrócił się twarzą do unitów i błogosławił ich ze łzami w oczach.

Płakali unici i unitki, jeno nie z bólu, lecz z radości. Bowiem już od dawna nie oglądali nieszczęśni swoich ołtarzy i swoich kapłanów.

— Jezu Chryste, Jezu, zmiłuj się nad nami! Panie, przywróć nam nasze kościoły, nasze cmentarze i naszych kapłanów! — modliły się kobiety.

— Wybaw nas z pęt okrutnej niewoli, wybaw od władców, co nie znają litości, co chcą odmienić nam dusze nasze, zatruwają serca, a mienie nasze nam odbierają! Panie, powróć nam wolność, zabierz tych, co znęcają się nad nami, okaż sprawiedliwość swoją! Z Polską chcemy być zawsze połączeni i na zawsze być Polakami! — tak modlili się mężczyźni.

Kapłan odprawił nabożeństwo, a zakończywszy je, błogosławił lud wierny monstrancją i pocieszał życzliwemi słowy kochającego ojca.

— Nie obawiajcie się, nie płaczcie, nie rozpaczajcie, albowiem Chrystus Pan nie opuści wiernego ludu i powróci wam wszystko, czego słusznie pragniecie. Ci których z pomiędzy was wysłała nienawiść prawosławnych na drugi, inny, lepszy

świat, mieszkają już w raju i patrzą na was z góry okiem braci i proszą Boga o szczęście dla was. Być nie może, aby Pan Bóg nie zwracał uwagi na barbarzyństwo naszych ciemięzców. Oto powiadam wara, że przyjdzie czas sądu i kary dla nich, a dla was pociechy i szczęścia! Nadejdzie czas, że powrócicie do kościołów swoich, nasza ojczyzna, Polska nasza, przytuli was znowu do swego łona, a miłować was będzie więcej nad inne dzieci swoje, boście męczennicy za świętą wiarę naszą i za nieszczęsną naszą ziemię! Nie płaczcie! Pan Bóg otrze wasze łzy gorzkie.

Pokrzepieni pociechą kapłana, z nową nadzieją w sercu podnieśli się unici z kolan i śpiewali pieśni nabożne.

Kilka dni pracowali księża w lasach, narażając się na pomstę prawosławnych działaczów.

Odprawiali nabożeństwa, chrzcili gromadami dzieci chrztu świętego spragnione, łączyli małżeńskim ślubem pary młodych unitów i unitek.

Pocieszeni, pokrzepieni, biedni „oporni" unici wracali znów pod osłoną nocy, cichaczem, do domów swoich i walczyli dalej z przemocą, ufając, że nadejdzie czas tryumfu.

I nadszedł...

Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy...

VI.

Nie mogąc złamać oporu unitów i zjednać ich dla siebie, rząd rossyjski użył na nich nowego sposobu. Oto w roku zniósł uńję na ziemiach, które miał w swej mocy, i wszystkich unitów oraz ich dzieci i wnuki rozkazał przyłączyć gwałtem, czy chcą, czy nie chcą, do cerkwi prawosławnej.

Po dłuższej przerwie zawrzało znowu na ziemi unickiej. Wójtowie latali po wsiach od domu do domu i rozkazywali ojcom i matkom chrzcić natychmiast dzieci w cerkwiach prawosławnych. A trzeba wiedzieć, że w gminach unickich wójtem mógł być tylko prawosławny i wierny sługa rządu carskiego, albo człek ciemny zupełnie, którym naczelnik powiatu mógł kręcić we wszystkie strony, jak mu się podobało. Ojcowie na rozkaz wójtów odpowiadali milczeniem i tylko matki bladły trzesąc się ze strachu, jak w febrze, bo już wiedziały, że nowe zacznie się prześladowanie. Odważniejsze jeno kobiety odzywały się tu i ówdzie i zaklinały:

— Nie damy wam naszych dzieci, nie damy!

— Nie dacie!? — ryczeli wójtowie, — zobaczymy, kto będzie mocniejszy: czy my, czy wy!

Tę nową walkę prawosławja z unitami polskimi opisał barwnie i doskonale

sławny pisarz polski Władysław Rejmon w książce wydanej pod nagłówkiem „Z ziemi chełmskiej". Wybrał on wieś Hrudy i opowiedział dokładnie wszystko, co o niej słyszał z ludzkich opowiadań.

Wójtowie widząc, że ich rozkazy nie skutkują, chcieli wtargnąć ze swymi pachołkami do chat, aby wydrzeć z rąk matek dzieci. Daremnie jednak stukali do drzwi.

— Otwierać! otwierać! — wrzeszczeli, bijąc pięściami i butami we drzwi.

Drzwi ani drgnęły, głos ludzki nie odezwał się ze środka, ujadały tylko psy, miauczały koty.

— Gdzież się te przeklęte baby podziały?

— krzyczeli pieniąc się ze złości wójtowie.

— Trzeba dostać się do chaty, do piwnicy, bo tam się pewnie ze swemi bachorami ukryły!

Pachołkowie zaczęli walić młotami we drzwi i okna, zastawione skrzyniami i szafami. Ledwie jednak zaczęli tę dziką robotę, odskakiwali od drzwi i okien, jak oparzeni. Byli rzeczywiście oparzeni. Bowiem z okien i otwieranych drzwi lał się na nich, na ich głowy i gęby wrzący ukrop.

— A niech je jasny piorun zatrzaśnie, te zuchwałe baby! — mruczeli pachołkowie. — Ślepie nam zniszczą, kłaki ze łba wydrą, drągiem wybiją nam zęby z pyska, gna

ty połamią! Niema rady, trzeba im dać spokój i zmykać.

— Pewnie, że trzeba dać pokój tej warjackiej bitwie z babami,—powiedział wójt, równie jak jego sługi dbały o swe zdrowie. — Trzeba sprowadzić wojsko. Niech się ono bije z temi jędzami.

Kobiety hrudzkie, dowiedziawszy się, że do ich parafji przybędą wkrótce kozacy, aby wydrzeć z ich rąk dzieci i zawlec do chrztu w cerkwi prawosławnej, przygotowały się do nowej, niezwykłej walki.

Wojsko zbliżało się do Hrud, trąbiąc i wyśpiewując dzikie pieśni kozackie, a kobiety unickie wybierały się tymczasem ukradkiem w drogę, a płakały pocichu, ocierając łzy pokryjomu, i szeptały do mężów:

— Pamiętajcie o nas, dostarczajcie nam i dzieciom pożywienia. Bór ukryje nas od tych zbójów.

Wojsko przybyło do wsi i dowódca rozkazał unitkom przyjść natychmiast ze wszystkiemi dziećmi do cerkwi prawosławnej po chrzest popi.

Zdziwiło się wojsko, zdziwił się dowódca. Ani jedna kobieta nie stawiła się w cerkwi. Więc rzucili się kozacy na domy hrudzkie, aby pokazać unitkom, jacy to oni mocni, potężni. Zdziwili się jeszcze bardziej. Bowiem chaty były puste, jakby w nich wszyscy po wymierali. Nie

znaleźli pod żadnym dachem ani jednej matki, ani jednego dziecka... — Gdzie wasze baby, gdzie wasze warchlaki!? — huknął pułkownik na mężów i ojców.

Włościanie milczeli. Jeden tylko z nich, odważny, odezwał się:

— A szukajcie ich sobie. Jesteście przecież od nas mędrsi i mocniejsi, jak się wam zdaje.

Kozacy zaczęli szukać po wsi, w piwnicach, w rowach i na polach, ale napróżno. Kobiety i dzieci ze wsi wpadły jak kamień w wodę. Wściekali się kozacy, że nie mogą odkryć ich schroniska.

A kobiety zaszyły się w gąszcze ogromnego lasu. Morze niebotycznych drzew zasłoniło je od dzikości kozaków. Nocą skradali się mężowie do czarnego boru, zanosząc pożywienie żonom i dzieciom.

Jakiś szpieg wywąchał nareszcie kryjówkę kobiet.

Zamiast przeszukać gąszcze lasu, wojsko odcięło oporne unitki od wsi i od mężów. Rozstawili się żołnierze długim sznurem wzdłuż lasu, aby nie dopuścić do ukrytych kobiet żywności.

— Głód będzie mędrszy i mocniejszy od nas, — uczył pułkownik żołnierzy. — Gdy babom dokuczy zanadto pusty żołądek, wygramolą się same z leśnych kryjówek

i będą żebrały, aby ich warchlaki ochrzcić czemprędzej w naszej cerkwi.

Czekało wojsko tydzień, dwa tygodnie, trzy tygodnie i dłużej na skrajach lasu, ale nie wywabiło głodem ani jednej unitki. — Chyba pozdychały już z głodu! — mruczał pułkownik pod wąsem. — Niech je djabli porwą! Niema co czekać...

Znużone długiem a próżnem strażowaniem wojsko zwinęło swój długi sznur strażniczy i opuściło Hrudy ze wstydem. Uciekali jak zmyci. Kobiety pobiły ich bez walki...

Gdy wojsko opuściło wieś, wracały unitki z dziećmi do domów. Głód nie złamał ich woli, nie wysłał ich na drugi świat. Odcięte od mężów i od żywności, ratowały życie swoje i dzieci od głodowej śmierci leśnemi korzonkami i żołędziami. Nędzna była ta strawa, wyczerpały się siły matek i dzieci, ale nikt od niej nie umarł.

Ze łzami w oczach, z bólem w sercu witali włościanie hrudzcy żony i dzieci. Bowiem były one wraz z dziećmi tak wygłodzone i osłabione, iż wyglądały jak widma, gdy wracały wieczorem do domu. — Nie smućcie się, nie płaczcie, bo widzicie przecież, że żyjemy i z nami dzieci, — pocieszały mężów bohaterskie kobiety, podobne do męczenniczek z pierwszych wieków chrześćjaństwa.

— Nie martwcie się, — mówiły jeszcze, — nasza wiara nie zginie, nie przejdzie na prawosławje. Pan Bóg ukarze wkońcu tych, którzy się nad nami pastwią i usiłują nas oderwać od wiary katolickiej i Polski. Którzy z nas nie umrą pod nahajkarni i w więzieniach, zostaną tem, czem jesteśmy.

VII.

Kara Boska spadła w istocie na Rossję... Mała Japońja uderzyła żelazną pięścią w ogromne, pyszne mocarstwo z taką siłą, iż ten olbrzym carski zachwiał się ciężko raniony. Czego się niewielu spodziewało, stało się rzeczywistością. Dawid japoński pobił, pokonał rossyjskiego Goljata. A klęska wojenna wstrząsnęła narodem rossyjskim. Wszystko, co tliło tam na dnie sumień ludzkich, wszystkie żale do niesprawiedliwego rządu i niecnych urzędników buchnęły nagle, jak wielki płomień. I zachwiał się tron carski. Przerażony cesarz wraz ze swymi ministrami musiał zgodzić się na przebudowę państwa i nadanie wolności narodowi.

Było to w roku . W kwietniu ogłoszono nagle ukaz cesarski o wolności wiary. Stało się nareszcie to, czego spodziewali się, na co czekali prześladowani unici. Działacze prawosławni, katy i szpiegi musieli

usunąć się z wiosek i miasteczek podlaskich, unici zaś odetchnęli swobodnie i mogli już żyć po swojemu. Radość niewymowna zapanowała we wszystkich parafjach unickich i lud gromadnie, całemi tysiącami jął garnąć się jawnie pod skrzydła Kościoła świętego.

Dla prześladowców była to niespodzianka. Myśleli, że katolicy na Podlasiu prawie zupełnie już są wytępieni, nie spodziewali się tak męzkiego oporu, takiej nadludzkiej wytrwałości. Ale lud podlaski pokazał, że umie się bronić i nie pozwoli się połknąć nawet takim olbrzymom, jakim była Rossja. To też nie zginie ten lud i teraz, gdy się wyciągają po niego chciwe szpony prawosławnej Ukrajiny. Nie zginie i pozostanie zawsze polskim i katolickim.

KONIEC.

Drukarnia T. Jankowskiego, Wspólna, . Telefon .

Geprüft und freigegeben Presseverwaltung. Warschau, den ten VII. . T. No. . Dr. No. .



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
RYCERZ BANDYTA Jaske Choiński Teodor
JASKE CHOIŃSKI TEODOR BIOGRAFIA
Jaske Choiński Teodor NA KOSOWYM POLU
Jaske Choiński Teodor EPOPEA RYCERSKA
Jaske Choiński Teodor KOBIETY REWOLUCJI FRANCUSKIEJ
Jaske Choiński Teodor PO CZERWONYM ZWYCIĘSTWIE
Jeske Choiński Teodor Kanclerz Jan Choiński Mecenas uczonych polskich XVI wieku
Jeske Choiński Teodor, Legenda o mordzie rytualnym
Jeske Choiński Teodor ZA WINY OJCÓW
O-ducha-narodu-polskiego, abp Teodorowicz Józef
Walka Lutra z katolicyzmem Teodor Jeske Choiński
1914r Teodor Jeske Choiński Program i metoda żydów
Teodor Jeske Choiński Program i metoda Żydow (1914)
Obiekty martyrologii polskiej
Walory przyrodnicze Polski
Spoleczno ekonomiczne uwarunkowania somatyczne stanu zdrowia ludnosci Polski
5 Strategia Rozwoju przestrzennego Polskii
01 Pomoc i wsparcie rodziny patologicznej polski system pomocy ofiarom przemocy w rodzinieid 2637 p

więcej podobnych podstron