Jaske Choiński Teodor PO CZERWONYM ZWYCIĘSTWIE


JeskeChoiński Teodor

PO CZERWONEM ZWYCIĘSTWIE

I.

Przystroiła się Warszawa, jak kwitnący łan, zasiany polnymi makami. Z wszystkich okien i balkonów, ze słupów telegraficznych, z drucianej siatki tramwajów elektrycznych i z wież kościołów zwieszały się flagi czerwone. Dokądkolwiek zwróciło się oko, wszędzie olśniewał je blask czerwoności. Bukiety czerwonych róż zdobiły okna sklepów i sklepików; czerwone kokardy, czerwone krawaty, czerwone wstążki i pióra popstrzyły krwawemi plamami szare tło roboczego ludu. który zajął zbitą, gęstą masą chodniki ulicy Marszałkowskiej, od Saskiego ogrodu począwszy aż do placu przed dworcem WarszawskoWiedeńskiej kolei.

Na kogóż to czekał ten lud roboczy, zmieszany z proletarjatem inteligentnym i półinteligentnym, w ciszy, w skupieniu wytężonej ciekawości? Kogóż chciał powitać, czy oddać mu cześć ostatnią? Tylko przyjazd jakiejś niezwykłej osobistości lub pogrzeb jakiegoś dla kraju wielce zasłużonego męża wywabiał dotąd na ulice Warszawy takie tłumy nieprzeliczone.

Wtem doleciał od Saskiego ogrodu przenikliwy świst, który uderzył prądem elektrycznym w nieruchomy, żywy szpaler. Tłum drgnął, poruszył się; nad czerwonemi kokardami, piórami, krawatami, przepłynął szmer stłumionych głosów:

— Idą!

Szli pieszo książęta, księżne, książątka, szli hrabiowie, hrabicze, hrabiątka, szli panowie i panie z towarzystwa, utytułowani i nieutytułowani, a każdy z panów, każda z pań, każde z dzieci niosło, wlokło jakąś walizkę, jakiś węzełek. Co kilkanaście kroków przystawali, ocierając pot z czoła, chwytając powietrze zmęczonemi płucami.

Bawiło to ogromnie towarzysza Dyndałę, tragarza kolejowego. Codziennie, kilka razy na dzień od lat dwudziestu, dźwigał on kufry i kosze podróżnych, ważące dwa, trzy pudy. Z początku załamywał się pod ich ciężarem, pocił się, męczył, z czasem jednak włożył się w ciężką robotę i teraz zarzuca na plecy najcięższy kufer i maszeruje z nim do powozu, do dorożki z taką swobodą, jakgdyby niósł dwuroczne dziecko.

— Angielskie pieski — perorował. — Marnej kuferczyny dźwignąć nie umieją, z walizką zataczają się, jak pijani, a chcieli rozkazywać, rządzić, uczyć robotnika rozumu. Nygusy, zdechlaki! Skończyło się wasze państwo, fora ze dwora, teraz my górą.

Włożył dwa palce pomiędzy zęby i świsnął przeraźliwie. Zawtórował mu cały legjon uliczników, roznosicieli gazet i andrusów z nad Wisły. Lokaje wysunęli się z tłumu na środek ulicy i dmuchali swoim byłym panom, swoim byłym paniom pod sam nos kłęby dymu tytuniowego; stangreci, wziąwszy się pod boki, śmiali się na całe gardło: ha, ha, ha! modniarki, prasowaczki, praczki chichotały: hi, hi, hi!...

Cała zawiść wydziedziczonych, odtrąconych od pełnego, biesiadnego stołu rozkoszy zmysłowych, do uprzywilejowanych życia, do bogatych, gwizdała, śmiała się, chichotała w tej kociej muzyce.

— Piechotką drałujecie, sami kufereczki niesiecie? Smakuje wam, jaśnie oświeceni, jaśnie wielmożni, wielmożni? — drwił towarzysz Skowron, stangret książęcy — wasze karety i powozy będą teraz wywoziły z miasta śmiecie i nieczystości, wasze paradjery będą służyły naszym magazynom. Krzyżyk na drogę, wałkonie!

Chłostani gwizdaniem, drwinami, obelgami i śmiechem urągliwym, przyspieszali arystokraci kroku. Wydostać się jaknajprędzej z tego piekła, przecisnąć się jaknajprędzej przez to jarzmo kaudyńskie... Jeszcze kwadrans tej Kalwarji, a zasiądą w bezpiecznych wagonach i ruszą w świat, gdzie ich strach poniesie, byle jaknajdalej od tej swawoli.

Jeszcze arystokraci nie zdążyli dotrzeć do

dworca, kiedy się tłum zakołysał, jak fala morska, trącona skrzydłem wichru, i przebiegł nad nią, jakby głuchy pomruk zbliżającej się burzy.

Oto postępowali za arystokratami długim szeregiem: fabrykanci, bankierzy, spekulanci giełdowi i budowlani, hurtownicy różnego gatunku, wydawcy, bogaci kupcy, lichwiarze, kamienicznicy, wszelakiego rodzaju żarliwi słudzy złotego cielca, rabini w jego świątyni. I oni uciekali przed zwycięzkim socjalizmem, a uciekali w trwodze z dygocącemi sercami, z drżącemi łydkami, niepewni do ostatniej chwili życia, wiedzieli bowiem, że na ich to głowy przeklęte spadała głównie cała nienawiść proletarjatu do kapitału.

— Złodzieje, wyzyskiwacze, pijawki, na ludzkiej krwi, na ludzkim pocie utuczone pasorzyty, nie puścić ich, na latarnię z nimi, wypruć z nich bebechy! — ryczał tłum.

Już podwijały twarde, spracowane ręce rękawy, odsłaniając żylaste ramiona. Już dobywał ten i ów z za kamizelki postronka — burżuje zbledli, modlili się po raz pierwszy w życiu szczerze, gorąco do Boga — ulicznicy podrzucali w górę dziurawe czapki, podskakiwali bosemi nogami, ciesząc się z zajmującego widowiska — kiedy się przed ścianą tłumu ukazali wodzowie socjalizmu, przepasani czerwoną szarfą.

— Towarzysze, towarzyszki — wołali. — Hańba

temu, kto splami zbrodnią pierwszy dzień tryumfu naszych świętych zasad. Nie na to zwyciężył socjalizm, aby zabijał, jeno na to, aby zdusił raz na zawsze hydrę, ludzkiej podłości. Państwo, raczej społeczeństwo powszechnej szczęśliwości, cnoty i prawdy mamy zbudować, a któż rozpoczyna takie wielkie, święte dzieło, jakiego dotąd świat nie widział, od czynów nienawiści? Wypuśćcie tych nędzników, ten trujący chwast ludzkości, z całą głową. Dla żarliwych sług Złotego Cielca dosyć kary, że zabieramy im warsztaty wyzysku.

Twarde, spracowane ręce zakrywały niechętnie żylaste ramiona, chowały z gniewliwym pomrukiem postronki. Ulicznicy, wynagradzając sobie stratę zajmującego widowiska, obrzucali burżujów błotem rynsztoków, pluli im w twarz, a tłum ryczał, jak opętany:

— Złodzieje, pijawki, rabusie!

Nagle odezwały się wszystkie syreny fabryk warszawskich. Warsztaty przemysłowe żegnały swoich właścicieli przeciągłym świstem, wygwizdywały z miasta swoich wczorajszych panów.

Ale oto nadciągała jeszcze gromada emigrantów. Któż to taki? Tylko arystokratów i burżujów skazał zwycięzki socjalizm na banicję, bo tylko ich ziemie, pałace, domy, fabryki i pieniądze są mu potrzebne do zbudowania wspaniałego gmachu powszechnej szczęśliwości, prawdy i cnoty.

Ku wielkiemu zdziwieniu socjalistów szli poeci, literaci i uczeni, niosąc z sobą książki i pióra; szli malarze, dźwigając stalugi, palety i pędzle; rzeźbiarze z dłutami i młotami; kompozytorowie ze zwojami nut.

Zdziwili się socjaliści, nie mogąc pojąć, dlaczego dziatwa Apollina i Ateny ucieka przed różową jutrzenką nowej ery, z przed samej bramy raju powszechnej szczęśliwości. Bo przecież i one, te kapryśne, swawolne dzieci Apollina i Ateny, cierpiały, były wyzyskiwane w pokonanym porządku kapitalistycznym.

Odzierali ich ze skóry wydawcy, księgarze, handlarze obrazów, przedsiębiorcy zakładów kamieniarskich i bud teatralnych, wyzyskiwał ich, oszukiwał, okradał każdy, kto chciał i nie chciał — ich, niepraktycznych fantastów, żyjących dla swoich jakichś tam ideałów, chimer, gardzących sprytem i filisterstwem życia, — tuczyło się na ich mózgu, na ich natchnieniu, na ich krwawicy wszelakie robactwo burżujowskie.

Dlaczegoż oni opuszczają kraj w chwili, kiedy nowy porządek zdejmuje z ich ramion nieznośne brzemię bezustannej walki o byt, ohydną, poniżającą, upokarzającą troskę o chleb powszedni, bolącą ich, dzieci fantazji, więcej aniżeli szary tłum roboczy, przywykły do jarzma? Porządek socjalistyczny da im dach nad głową bez awantur z kamie

nicznikami, da im dostatni wikt i opierunek, ubierze ich od góry do dołu w swoich magazynach, dostarczy im książek, piór, atramentu, papieru, farb, pędzli, gliny, dłut, narzędzi muzycznych. Popracują sobie osiem godzin dziennie w warsztatach społeczeństwa, jak każdy obywatel raju socjalistycznego, a potem będą mogli robić, co im się tylko będzie podobało.

— Hej, panie Słowik — wołał towarzysz Pocięgiel, szewc z profesji, do jednego z poetów — dlaczego to puszcza nas jegomość w trąbę? Składne piosenki dobrodziej kleci, miło było czasem posłuchać tego świergotania. Któż panu broni świergotać pod czerwonym sztandarem?

— O czemże będę śpiewał? — odpowiedział poeta. — O waszych sytych żołądkach, całych kapotach i butach? Bo tylko na to sfabrykowaliście rebelję, żeby sobie brzuchy napchać. Wrócę, gdy sobie przypomnicie, że człowiek nietylko dla brzucha żyć powinien, a tymczasem piszcie do mnie na Berdyczów.

— Możebyście chcieli, żebym zelował osiem godzin dziennie buty, łatał pantalony, zamiatał ulice, albo uczył waszych bębnów abecadła, gdy się tak panu zarządowi waszego raju socjalistycznego będzie podobało? Milsza mi moja bieda w swobodzie od waszego dostatku w niewoli — mówił jeden z powieściopisarzów. — Eksperymentujcie sobie na swoich

skórach. I ja wrócę, ale dopiero wtedy, kiedy się za łby weźmiecie, a nastąpi to bardzo prędko, co przepowiada wam powieściopisarz, który zna się lepiej od waszych przywódców na psychologji ludzkiej. He, he, he, wolność, równość, braterstwo, miłość, zgoda, szczęście na ziemi... A jakże! Do widzenia, kiepskie warjaty.

— A mnie tobyście kazali malować na czerwono całe państwo socjalistyczne, począwszy od drzwi i okien magazynów, aż do pewnych miejsc, abyście się i tam czuli w raju powszechnej szczęśliwości, a ja nie cierpię cynobru — podrwiwał młody malarz.

Z humorem, wesoło, z kapeluszami na bakier, śmiejąc się, dowcipkując, posuwała się drużyna artystyczna zdumionym szpalerem ludzkim.

— Jakie to juchy pyskate — oburzał się towarzysz Dyndała. — Widzi mi się, że nam te golcy urągają. Wartoby ich na drogę pomacać krzynkę po żebrach.

— Dajcie im pokój — odezwał się towarzysz Litera, zecer, mąż wielce uczony, bo składał same uczone dzieła. — Bardzo dobrze dla nas, że ci zarozumialcy opuszczają kraj. To żywioły przeciwspołeczne, niespokojne, narwane, sforności nie znoszą, lubią żyć bez żadnych pęt, jako te ptaki polne i leśne. Gdyby zostali w kraju, zaczęliby wkrótce minować nowy porządek, podburzać przeciw nam

nieuświadomionych, nieutrwalonych jeszcze dostatecznie w świętych zasadach socjalizmu. Zamiast pomagać, szkodziliby nam, bo umieją podniecać wyobraźnię łatwowiernych i słabych. Niech sobie te arystokraty inteligentne ruszają, gdzie pieprz rośnie. Bo to są arystokraty, którym śmierdzi powszechna równość prawdziwej demokracji. Obędziemy się bez ich świergotania, bez ich bazgraniny, mazaniny i brzdąkania. Socjalizm stworzy własną naukę i sztukę.

Za dziatwą Apollina i Ateny szli dyrektorowie fabryk, starsi inżynierowie, chemicy, mechanicy, cały sztab zakładów przemysłowych, znienawidzony przez robotników. Uciekali przed zemstą swoich wczorajszych podwładnych, wiedzieli bowiem, że zwycięzcy zaprzęgliby ich do najgrubszych robót, aby nasycić tryumfujące oczy bezsilnością, upokorzeniem swojej byłej zwierzchności.

I szli jeszcze starsi, rozgłośni lekarze, adwokaci, profesorowie, sędziowie, którzy, zżywszy się z dawnym porządkiem, nie czuli się na siłach poddać się na stare lata nowemu.

Co kilkanaście minut odchodził z dworca wiedeńskiego nowy pociąg, zdążający ku granicy. Wszystko, co kraj posiadał wybitniejszego talentem, rodem, majątkiem, nauką, doświadczeniem życiowem, wypluwał socjalizm ze swojego łona, wyrzucał po za granice swojego państwa, jak niepo

trzebne rupiecie. Biskupów, prałatów, kanoników, proboszczów, nieprzychylnych nowemu porządkowi, usunął centralny komitet już wczoraj przezornie w nocy, obawiając się rozruchów. Jeszcze nie cały lud roboczy wyrzekł się tego „zwietrzałego przesądu", który ustrój burżujowski nazywał religją, przymierzem człowieka z Bogiem. Jacyś ciemni głupcy, nieprzyjaźni światłu wiedzy przyrodniczej, nie stojący na wyżynie chwili, mogliby wywołać burdę, któraby zmąciła uroczysty nastrój pierwszych dni po odniesionem zwycięstwie.

Ostatni pociąg ruszył z emigrantami ku granicy. Socjaliści odetchnęli piersią szeroką. Teraz będą sami u siebie między sobą, teraz zaczną gospodarować po swojemu, bez żadnej przeszkody, urządzą się według recepty: Marksów, Lassalle'ów, Engels'ów, Liebknechtów, Beblów i wszystkich świętych świętego socjalizmu.

Bierne miljony obojętnych na wszystkie przewroty politycznospołeczne, przywykłe w porządku burżujowskim do posłuszeństwa, przycupną przerażone, nie ośmielą się podnieść ręki na zwycięzców.

Tak wierzyli.

Kiedy ostatni pociąg, uwożący banitów i dobrowolnych emigrantów, znikł w błękitnej dali, owiany kłębami szarego dymu, udał się tłum na plac wyścigowy. Tu stała wysoka trybuna, tonąca cała w czerwonych wstęgach i czerwonych kwiatach,

a na tej trybunie czekał na towarzyszów i towarzyszki młody człowiek z bladą twarzą i płonącemi oczami fanatyka. Odkrył głową i zaintonował hymn proletarjatu.

Powiały czerwone sztandary i nad ruchliwą falą czerwonych kokard, piór i krawatów zaszumiała pieśń gniewu wydziedziczonych. Zwycięstwo złagodziło jej groźne, ponure akordy, podniosło ich ton do wysokości radosnej fanfary.

— Towarzysze, towarzyszki — odezwał się młody człowiek z bladą twarzą i z płonącemi oczami fanatyka. — Oto nadszedł ów dzień szczęśliwy, na który wzgardzona ludzkość czekała lat tysiące z tęsknotą łaknącego na puszczy wędrowca. Czego nie udało się wcielić wszystkim prawodawstwom i religjom przeszłości, wszystkim mędrcom, prorokom i reformatorom, my tego dokonamy. My, tylko my! — wołał, podniósłszy głos.

Z jego ciepłego, barytonowego głosu lał się żar wiary, szczerego przekonania, z jego czarnych, błyszczących oczu tryskał płomień zapału. Ten człowiek nie kłamał; on wierzył w to, co mówił.

— Wszyscy mędrcy, prawodawcy i prorocy przeszłości nie mogli znaleźć radykalnego lekarstwa na mękę człowieka, bo wychodzili wszyscy z zasady fałszywej. Oparłszy gmach swoich religji i państw na własności osobistej, musieli błądzić. Własność osobista i jej obrona przez prawodawstwo

stała się źródłem wszystkich głupstw, sprzeczności, nieszczęść, grzechów i zbrodni ludzkich. Ona wytworzyła różnice stanowe, rzuciwszy ubogich pod stopy posiadających, ona zatruła serce ludzkie pychą, chciwością, samolubstwem, bezwzględnością, ona uzbroiła jednostkę przeciw jednostce, naród przeciw narodowi, ona uczyniła kobietę poddanką mężczyzny.

W pierwszym szeregu towarzyszek, tłoczących się dokoła trybuny, stała młoda, dwudziestokilkuletnia, przystojna blondynka, ubrana w wykwintny, szary kostjum spacerowy. Jej duże, szafirowe oczy zawisły na ustach, na twarzy bladego mówcy z zachwytem uwielbiającej miłości. Syczały obok niej obelżywe uwagi, kłuły ją zazdrosne spojrzenia, ale ona, zapatrzona w mówcę, jak w arcydzieło wielkiego mistrza, zamknęła uszy i oczy dla złości ludzkiej.

— Lafirynda — syczała towarzyszka Gadalska, nizkiego wzrostu, sucha, koścista, stara panna, ubrana w męzki kapelusz, w męzki żakiet i w spódnicę, wiszącą na niej, jak stara liberja na kołku.— Sprzedała w porządku burżujowskim za pośrednictwem księdza proboszcza gładką gębę i zaokrąglone formy bogatemu kauzyperdzie, a teraz, kiedyśmy, bojowniczki wyzwolenia niewieściego, wywalczyły dla kobiety prawo do pełni życia, do wolnej miłości, chce korzystać pierwsza z naszych zdobyczy.

Na Utopijskiego zarzuca sieci syrenie, chce zabrać dla siebie najzdolniejszego z pomiędzy naszych komitetowców. Serce burżujowskie musiałby mieć Utopijski, gdyby się dał wziąć takiej pospolitej gąsce, mogąc sobie wybrać towarzyszkę z pośród lwic wolności.

— Żeby te lwice wolności chciały być trochę ładniejsze — zauważył jakiś młody, przystojny robotnik.

— Idjota! — ofuknęła Gadalska. — Nie wdziękami ciała, które więdną, mierzy się wartość człowieka, jeno zaletami duszy.

— Jakiej duszy? — zapytał robotnik. — Pani to przecież sama uczyła nas na wiecach, jako niema nijakiej duszy.

— Przepraszam, omyliłam się, chciałam powiedzieć: inteligencja.

— Co mi tam po inteligencji, kiedy mi się chce całować? W takim razie wart ładny, świeży buziak więcej od inteligencji samego Marksa i Bebla.

— Głupiec!

— Niech mi pani nie urąga od głupców, bom taki sam towarzysz jako i pani. Widzicie ją, sucha Jewa, stare czupiradło, o la Boga, jaka mi jenteligentna, że umie trajkotać, niby pytel, to...

— Cicho tam! — huknął głosem rogu myśliwskiego towarzysz Dyndała. — Towarzysz Utopijski jeszcze nie skończył. Nie przerywać mu.

Towarzysz Utopijski, uśmiechnąwszy się do ładnej blondynki, co zapaliło błyskawice gniewu w oczach Gadalskiej, mówił dalej:

— Zdruzgotawszy własność osobistą, wypędziwszy z kraju jej czcicieli i obrońców, rozwiązaliśmy wielką zagadkę szczęścia ludzkiego. Razem z własnością osobistą upadły wszelkie różnice stanowe i wszelkie z tych różnic płynące grzechy i zbrodnie, a równomierne wychowanie wszystkich dzieci społeczeństwa socjalistycznego usunie już w następnem pokoleniu różnice upodobań, dążności, pożądań, iż będziemy, jako jedno ciało. Niech nas burżuje nie straszą egoizmem ludzkim. W społeczeństwie, w którem nikt nie będzie miał powodu zazdrościć komuś czegoś, bo produkcja naszej pracy obdzieli wszystkich równą miarą, niema miejsca dla samolubstwa. Zwiędnie ono jako chwast niepotrzebny. I niech nas burżuje nie straszą różnicą temperamentów. Niezwykły przewrót, jakiego dokonaliśmy, podziałał na nas jak potężne, oczyszczające tchnienie. Wiedząc, że każdy będzie odtąd pracował tylko dla siebie, że jego krwawica nie będzie bogaciła podłych wyzyskiwaczów, będziemy pracowali ochoczo, bez szemrania, szczęśliwi, dumni, że pracujemy dla dobra własnego i całego społeczeństwa. Leniwi staną się pracowitymi, partacze sumiennymi robotnikami, krnąbrni posłusznymi. Czego nie potrafiły religja, prawodawstwa, sądy,

policje, więzienia ustroju burżujowskiego, to stworzymy my, bez t.zw. bojaźni bożej, bez kryminałów, kajdan i katów. Uczciwość, prawość, obowiązkowość zamieszkają wpośród nas, są one bowiem naturalnymi skutkami naszych zasad.

Tysiąc już razy słyszeli towarzysze i towarzyszki te ładne frazesy, obietnice, przechwałki i po raz tysiączny pierwszy oklaskiwali je wrzaskliwie. Miło zawsze człowiekowi odurzać się, upajać słodką ambrozją pochlebstwa. Tylko owa ładna blondynka nie klaskała. Splótłszy ręce na łonie, modliła się zachwyconemi oczami do mówcy. On to widział i gorący rumieniec oblał jego bladą twarz.

Odgarnąwszy ręką z czoła bujne, czarne włosy, mówił jeszcze Utopijski:

— A teraz, towarzysze i towarzyszki, zanim staniemy do wielkiego warsztatu wspólnej pracy, która jest główną podstawą, siłą i jedynym celem nowego porządku, weselmy się, radujmy się odniesionem zwycięstwem. Ale weseląc się, radując się, nie zapominajmy, że patrzy na nas złośliwe oko państw ościennych, które nie omieszkają wyzyskać najmniejszej swawoli na naszą niekorzyść. Cofnęliśmy z ulic policję i żandarmów, jako niepotrzebnych świadków pokonanego ustroju burżujowskiego, obrażających uczciwe oko cnotliwego socjalisty. Bądźmy dla siebie sami policją i żandarmerją, czuwajmy sami nad sobą, nad spokojem i porządkiem

miasta, okażmy się godnymi wielkiego posłannictwa, jakie spełniamy. Niech żyje czerwona wolność, niech żyje raj na ziemi!

Znów powiały nad tłumem czerwone sztandary i znów zaszumiał hymn wydziedziczonych: „Czerwony sztandar"... ''czer... wo... ny... sztan... dar"...

Z rozwiniętymi sztandarami, z tryumfalną pieśnią ruszył tłum ku Łazienkom. Ani jeden mundur, karabin, żołnierz, policjant nie psuł uroczystego nastroju chwili. Policja i wojsko przestały od wczoraj istnieć. Stróżów porządku publicznego nie potrzebuje społeczeństwo socjalistyczne, bo duch socjalizmu tchnął w towarzyszów wszelakie cnoty, iż mogą się obyć bez nadzoru i obroży rządu. Armaty, karabiny, szable i t.p. dokumenty barbarzyństwa ludzkiego dawnych pokoleń, kazał tymczasowy komitet centralny jako bezużyteczne rupiecie zgromadzić w olbrzymiej szopie. Przyda się kiedyś to żelastwo do jakichś celów praktycznych.. Kilka armat, karabinów, szabel i lanc zachowa nowy porządek w muzeum archeologicznem jako plastyczne dokumenty brutalności i dzikości burżujowskiej cywilizacji. Wojen socjalizm prowadzić nie będzie, wzniósł się bowiem wysoko ponad wszelkie szowinizmy nacjonalistyczne i spory międzynarodowe. Na cóż mu wojsko?

Czoło śpiewającego tłumu dotarło do mostu przed pałacem łazienkowskim. Z góry, z piedestału swo

jego pomnika dziwił się Jan Sobieski nieznanym mu sztandarom. Nie takie prowadziły jego husarję pod Wiedniem. Zdziwił się jeszcze więcej przesławny wódz i król, kiedy jakiś drobny, chuderlawy żydek skoczył na piedestał i zaczął perorować.

— Towarzysze, towarzyszki! — krzyczał towarzysz Fajgenbaum. — Czy wiecie, kim był ten, który siedzi na koniu?

— Król Sobek — odezwano się w tłumie.

— A czy wiecie, co to był król? To był taki najwyższy burżuj, taki, co tarzał się w złocie, kapał cały złotem i bronił ogniem i mieczem własności burżuj ów przeciw zemście proletarjatu. Dawniej nazywał się proletarjusz chłopem, a burżuj szlachcicem. W złotą koronę ustroili burżuje swoich królów, bo królowie stali na straży ich worków ze złotem, w czerwony płaszcz ubrali ich, bo królowie kąpali się w krwi słabych i ubogich. Tfu! Hańba tym katom wydziedziczonych! Takich, jak ten (Fajgenbaum pogroził pięścią Sobieskiemu) co zamiast karmić i uszczęśliwiać naród, umieli go tylko prowadzić na rzeź, powinna odrodzona ludzkość piętnować piętnem wieczystej klątwy, bo byli tylko wielkimi rzeźnikami. Towarzysze, towarzyszki! Pozwolimyż, aby pomniki tych wielkich rzeźników przypominały nam podłość i głupotę przeszłości? Me mamyż swoich bohaterów wolności, którym należą się pomniki?

Wykrzyczawszy to, wydobył z kieszeni młotek i uderzył Sobieskiego w nogę.

— Nie tykaj, co nie twoje! — krzyknął jakiś robotnik.

Ale głos protestu pokryła wrzawa fanatyków.

— Widmo przeklętej przeszłości! Precz z niem! Marks zajmie miejsce tego ukoronowanego burżuja.

Posypały się na bohatera z pod Wiednia kamienie, uderzyły w niego młoty. Prysł w kawały kamienny świadek przeszłości, w której nie było miejsca dla proletarjatu.

Tłum wracał do miasta. Z szumem toczyła się fala ludzka Alejami Ujazdowskiemi, NowymŚwiatem, KrakowskiemPrzedmieściem, zatrzymując się przed pomnikiem Kopernika.

Kopernik?! Klechą był, należał do czarnej bandy tłumicieli światła, do owych kruków, co obrzydzali człowiekowi ziemię i jej radości nieznośnem krakaniem: memento mori! Rozbić mu ciemny łeb!... Czytał podobno w gwiazdach? Co socjalizmowi po odczytywaniu tajemnic gwiazd? Ziemia jest jego warsztatem, jego rajem i niebem. On szanuje tylko praktycznych uczonych. W proch z Kopernikiem! Miejsce jego zajmie Ferdynand Lassalle.

Zwalił się Kopernik z cokółu.

Mickiewicz?! O ojczyźnie litewskiej czy polskiej śpiewał, do Matki Boskiej Ostrobramskiej się mod

lił... wstecznik, bigot, stęchły mamut! Na dół z nim! Zabiera miejsce Beblowi.

Mickiewicz runął z tronu sławy.

Król Zygmunt?! Pótyż będą wizerunki królów obrażały oczy wolnego społeczeństwa?

Król Zygmunt rozsypał się w kawały.

Druzgotanie upaja szpetnem upojeniem wódki, in aquavita rabies. Odurzył się tłum łoskotem padających gruzów... dajcie nam więcej, coraz więcej...

Z ulicy na ulicę ciągnęli tryumfatorowie, niszcząc wszędzie zabytki przeszłości, „ohydnego porządku burżujowskiego ohydne pamiątki". Socjalizm nie potrzebuje błękitnej przędzy tradycji historycznej, łączącej chwilę obecną z daleką przeszłością, albowiem dopiero od niego zacznie ludzkość żyć po ludzku, pełnem życiem, pełną swobodą. Wszystko, co było przed nim, przed jego wielką, promienną jutrzenką wolności, kąpało się w mrokach barbarzyńskiej ciemnoty i we łzach wyzysku. Z przeszłości nie zasługuje nic na cześć, na pamięć u potomnych. Więc precz z tradycją historyczną i z jej sędziwymi świadkami...

Zapadał już wieczór, kiedy zamilkł łoskot miotów, oczyszczających Warszawę z zabytków burżujowskiej przeszłości. We wszystkich oknach i wzdłuż ścian domów, rozwieszone na drutach, czerwieniły się czerwone lampy i lampki, na rogach ulic, na placach, w alejach paliły się ognie bengalskie i sypały ra

kiety krwawemi iskrami. Miasto witało pierwszy dzień nowego porządku czerwoną iluminacją.

Żołądek, tyran ludzkości, przypomniał towarzyszom i towarzyszkom porę wieczerzy. Żadna żywa kreatura nie może żyć długo samym zapałem.

Nie było dziś kłopotu o posiłek. Setki restauracji, garkuchni, handelków i szynków stały otworem, niestrzeżone przez nikogo. Bogatsi właściciele pouciekali, ubożsi zaś siedzieli cicho, jak przerażone myszy pod miotłą. Wszakże przestała własność prywatna istnieć od wczoraj. Cały majątek kraju należy do społeczeństwa, do wszystkich, do każdego. Jutro zacznie tymczasowy zarząd nowego porządku spisywać, porządkować, zwozić do magazynów majątek społeczeństwa. Dziś można sobie jeszcze użyć w restauracjach i szynkach bez panów.

Gęste tłumy oblegały hotele: Europejski, Angielski, Francuski, Bristol i wszystkie pierwszorzędne restauracje. Towarzysze i towarzyszki tłoczyli się do najlepszych jadłodajni, tam, gdzie burżuje używali. Nikt nie chciał się posilić w podrzędnej garkuchni. Wszyscy są przecież teraz równi...

Powstał ścisk. Tłum, prąc do drzwi hotelów, zwarł się, jak gęsta ława piasku, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. Jeden wchodził na drugiego, parł go z tyłu, deptał go po nogach. Rozległy się klątwy.

— A żeby was jasne pioruny — pcha się to, jak bydło — cholery — psiakrew...

Mocniejszy torował sobie drogę przez tłum pięściami, sprytniejszy siadał mocniejszemu na plecy i wjeżdżał na nim do hotelu, duszone kobiety krzyczały, deptane dzieci płakały.

— Policja! Niema tam kogo, ktoby nauczył ich porządku? — wołał jakiś inteligent, duszący się w tłoku.

— He, he, he, policja—śmiali się mocni i sprytni — szukaj wiatru w polu, poszła spać na zawsze, pilnuj teraz każdy swojej skóry...

Mocni i sprytni zdobyli sobie pięściami i przebiegłością najlepsze restauracje, słabi i łatwowierni rozproszyli się po mieście, umieszczając się, gdzie się dało, bez wyboru.

Towarzysze: Dyndała, Skowron, Litera, Siłacz i Fajgenbaum rozsiedli się w Bristolu.

Brzęczały sale restauracji hotelowej, jak sto uli na wiosnę. Zajęte były krzesła, zajęta estrada dla muzykantów, na podłodze nawet siedzieli nieznani dawniej tym salom goście. Bufet i szafkę z wódkami i likierami uprzątnął głód w kilka minut. Widelcami, nożami, palcami, jak się dało, byle prędzej, byle złapać jaknajwięcej, rozchwytali zwycięzcy przekąski. Byli kelnerzy, obecnie towarzysze, wziąwszy sobie do pomocy kilka towarzyszek, pełnili dobrowolnie służbę obywatelską, zno

sili ze spiżarni, z piwnic wszystkie zapasy, których burżujwłaściciel nie zdążył spieniężyć przed pogromem dawnego porządku. W pół godziny były spiżarnie puste.

— A teraz wina, tego dobrego, najlepszego, najdroższego, co go to podli burżuje chlali za nasz pot, za naszą krwawicę. Jak się to wino nazywa, bo zabaczyłem? — odezwał się towarzysz Dyndała, chłop na schwał z karkiem żubra i żelaznemi plecami tragarza.

— Szampańskie! — podpowiedział mu towarzysz Fajgenbaum, rudy żyd, popstrzony piegami.

Ogromnie Dyndałę bawił korek, wyskakujący z szampania.

— Patrzcie, jakie te juchy burżuje rozpustne — mówił. — Na wiwat kazali sobie strzelać przy kieliszku.

Wychylił lampkę jedną, drugą, trzecią, obliznął się, otarł wąsy grzbietem ręki!

— Słodkie bo słodkie, ale za mdłe. Nic w gębie i gardzieli nie drapie, a w żołądku ani czuć.

Towarzysz Litera, który jako metrampaż jednej z redakcji ululał się raz na jakiejś fecie redakcyjnej szampanem tak uczciwie, że nie pamięta, jak się znalazł w domu pod kołdrą, uśmiechnął się złośliwie.

— Tylko powolutku, Dyndało, — ostrzegał — bo ani się spostrzeżesz, jak ci języczek skołowacieje.

— Od tej wody z cukrem? Żartujesz, towarzyszu. Nie łeb Dyndały brać na takie pukające ziółka. Całą studnię tego burżujowskiego miodku wypiję, a potem zarzucę na plecy trzy pudy i marsz do dryndy.

Perliło się wino białe, złotawe, czerwone w lampkach, kieliszkach i szklankach, pukały szampanki, zarumieniły się twarze, podniosły się głosy, — brzęk pszczół zmienił się we wrzawę, w której tonęły, zlewały się bez śladu porwane zdania i wykrzykniki.

Dyndała rozparł się w krześle wygodnie i zapalił cygaro hawańskie. Dmuchając przed siebie wonny dym, mówił:

— Ktoby się to był spodziewał, że my biedacy dożyjemy takiego szczęścia. Siedzimy sobie w hotelu niby hrabiowie, pijemy sobie najlepsze wino, kurzymy sobie galante cygaro i nikt nam nie ma prawa zabronić. Niech Pan Bóg da zdrowie onym mądrym panom, co to wymyślili nasz śliczny socjalizm. Ino patrzeć, jak mi nasz zarząd wyznaczy na mieszkanie jaką wilię z ogródkiem. Bo to widzicie, moja stara, jako że jest ze wsi, gospodarska córka, ho, ho, nie tam byle jaka, lubi okrutnie grzebać w ziemi. Będzie sobie kobiecisko siało, sadziło, doglądało grządek. A i dzieciakom przyda się ogródek wedle zabawy. Taki drobiazg to lubi latać na wolności i fikać koziołki po trawie. Już

sobie moja stara upatrzyła ten pałacyk w Alejach Ujazdowskich, wiecie, ten z ogrodem. Baba ma rozum, niczego posesyjka.

— Patrzcie ich, jacy mądrale — odezwał się kowal Siłacz, z piersią i ramionami atlety. — Tragarce z kolei zachciewa się pałacyku w Alejach. Może jeszcze karety i paradjerów?

— A dla czegożby nie? — krzyknął Dyndała, grzmotnąwszy pięścią w stół (wysączał już drugą szampankę). — Małom się to nawysługiwał socjalizmowi, małom to łba nadstawiał, kiedy trzeba było tego owego sprzątnąć albo rzucić jakową bombkę? Małom się to naponiewierał po lasach, rowach, bagnach, kiedy rypaliśmy po galantym napadzie na jaką pocztę albo na kolej przed kozuniami? Psia służba. Żeby nie to, co owe wiecowniki gadały, jako po zwycięstwie będzie wszystko nasze, toby takiej służby nikt nie wytrzymał.

— Wszyscyśmy się wysługiwali tak samo socjalizmowi — zauważył Siłacz.

— To też niech sobie każdy wybiera, co mu się podoba — dowodził Dyndała — ale do mojego pałacyku wara, rozumiecie, wara!

— Co mi tu będziesz wygrażał pięścią, ty kuferkodźwigu — zawołał Siłacz.

— Nie wytrzeszczaj ślepiów niby jakowa bestja, kowadłotłuku — krzyczał Dyndała.

— Cicho, ciiicho, towarzysze — uspokajał po

waśnionych Fajgenbaum. — Niech żyją wszystkie ludzie i Dyndały i Siłacze i Fajgenbaumy. Na co my się mamy zaraz kłócić? Będzie nam teraz wszystkim dobrze i tobie Dyndała, i tobie Siłacz, i Literze, i Skowronowi, i mnie. Wszyscyśmy pracowali uczciwie dla socjalizmu. To nasz zarząd

o nas nie zapomni.

Teraz odezwał się Litera, który rozkoszował się szampanem ostrożnie, małymi haustami.

— Gadacie, jak dzieci, co nie wiedzą nic o socjalizmie. Nie na to zwyciężyliśmy burżujów, żebyśmy rozdrapali ich majątek, jeno na to, abyśmy stworzyli dla wszystkich wspólny warsztat pracy

i wspólne, równe warunki bytu. Nikt nie ma być lepszy od drugiego. Gdyby się tak każdemu zachciało willi z ogrodem, toby trzeba całą Polskę przebudować i nie stałoby cegieł i ziemi dla wszystkich.

— A mnie co do tego, czy starczy dla wszystkich albo nie starczy — wrzeszczał Dyndała. — O la Boga — jak te ziółka łomocą we łbie; ogień krąży po kościach, zda mi się, jakobym leciał w górę, aż pod sam sufit, i na dół pod podłogę. To ci dopiero zdradliwy trunek (schwycił się oburącz stołu). Niech tam zarząd kręci łbem, jak chce, a ja co muszę mieć oną wilię, to muszę. Bo widzicie, o mnie to tam nie idzie, mnie tam każdy kąt dobry, spało się nieraz pod płotem, na bruku.

w rowie, jak wypadło, i człowiek żyje, ale z babą nie dasz rady. Jak sobie taka jucha co wymedytuje, to obcęgami nie wyciągniesz jej ze łba. Trajkoce mi od wczoraj: ten pałacyk w alejach i ten ogródek, rozumiesz bałwanie?... No, rozumiem... Kawał ze mnie chłopa, ale i ona ma łapę jako warząchew, a szybka do bijatyki, niby andrus z nad Wisły. A ozór? Rety, rety, jak zacznie pytlować, to bierz chłopie czapczysko na uszy i zmykaj... No, widzicie, nie mogę inaczej... ta wilia musi być nasza... na...sza... a...jak...że... w ślepiach mi się ćmi... ję...ję...zyk ja...ko... pies w pantoflach... Obejrzał się błędnym wzrokiem dokoła.

— Wszys...cy... tańcują... Gadalska z butelką... Skowron z krzesłem... ta wilia... moja baba... — mamrotał.

— Ululał się — śmiał się Litera — a mówiłem.

''Ululały się" wszystkie sale restauracji. Przelatywały po nich śmiechy, nawoływania i wykrzykniki. Bachus był zadowolony.

Zacierał także rączęta z radości psotny Amor. Nigdy jeszcze nie nabroił tyle, ile dziś, nigdy nie wypuścił tylu strzał ze złocistego łuku.

Posiliwszy się, napiwszy, wymykała się młodzież chyłkiem z restauracji, z piwiarni, z kawiarni, z szynków. Zaroiło się w ogrodach i na pobrzeżach nadwiślańskich od par szepcących, gruchających.

Wieczór był taki ciepły, pachnący — pogodny

wieczór czerwcowy. Już rozkwitły bzy w całej pełni, rozkwitały jaśminy i akacje, w sam raz atmosfera i ramy dla słodkiego Amorka.

Używał psotnik, śmiejąc się zcicha w różową piąstkę.

Socjalizm ułatwił mu robotą. Zniósł sakrament małżeństwa i urzędy stanu cywilnego, zdjął z małżeństwa krępujące swobodą pęta religji i prawodawstwa, uczynił je wolnem, jako źrebią na łące. Społeczeństwo nie ma prawa nadzorować pociągu miądzypłciowego, wtłaczać go siłą w obrożą ustaw, ograniczać jego zmiennych gustów. Podobają się sobie mężczyzna i kobieta — niech się biorą bez księdza proboszcza, bez urzędnika stanu cywilnego, niech się kochają dopóty, dopóki im się podoba, i niech się rozchodzą, kiedy im się podoba. Ich to rzecz — sprawa to prywatna, do której społeczeństwu zasię. Dzieci nie będą odtąd zakłócały spokoju rodziców. Wychowa je społeczeństwo. Im więcej dzieci, tem lepiej. Nowy porządek potrzebuje dużo rąk do pracy.

Ruszyły do parków i ogrodów wszystkie zwolenniczki „pełni życia", wdowy, mężatki i panny, klasnęły w ręce z radości wszystkie brzydkie, stare panny, podskoczyły w górę wszystkie prostytutki, zwane dotąd kobietami upadłemi. Teraz będą mogły obnosić swoje upodobania jawnie, w jasny dzień po ulicach i nikt nie będzie ich wytykał palcem.

Niech żyje wolność!

Towarzyszka Gadalska, jedna z najgorliwszych wiecowniczek, uświadamiaczek w porządku burżujowskim, zasłużona wielce dla przewrotu, latała po ulicach i ścieżkach parku miejskiego, jak sprawny wyżeł, tropiący kuropatwy. Aż jej się czerwone pióro przekręciło na męzkim kapeluszu. Krew jej smagała pożądliwość kobiety czterdziestoletniej niekochanej, niecałowanej, nieobejmowanej nigdy. Ostatnia chwila, ostatnia chwila! Krzyczała w niej tęsknota sierocego serca, miotała się w niej niezaspokojona dotąd żądza miłości. Za rok, za dwa, zacznie więdnąć...

Rzucała na prawo, na lewo zachęcające spojrzenia, uśmiechy. O, ten podły rodzaj męzki! Nikt nie zwracał na nią uwagi, na nią, na zasłużoną społeczniczkę, którą na wiecach tak rzęsiście oklaskiwano.

Każdy wolał ładną, świeżą buzię, okrągłe formy, młody śmiech, młode, wiosennym blaskiem tryskające, oczy. Jacy oni podli, ci mężczyźni, jacy płascy. Niczem dla nich zapał, natchnienie, talent. Pierwsza lepsza hoża, urodziwa gąska wlecze ich za sobą na łańcuchu zwodniczych, zmiennych uśmiechów. Urodzeni niewolnicy miłości. A zdaje się im, że są panami, władcami kobiety. Ten Utopijski! Taki niby genialny, taki cały oddany idei, a opuścił plac wy

ścigowy, prowadząc pod rękę ową rozpustnicą z oczami niezapominajki. Tfu!

Długo szukała towarzyszka Gadalska. Aż nareszcie zmiłował się nad jej nieugaszonem pragnieniem jakiś ośmnastoletni chłopczyna. Dzieci lgną, wiadomo, do kobiet przedojrzałych.

Roiło się w parkach, ogrodach i pobrzeżach nadwiślańskich od par szepcących, gruchających, biły serca młotem, kipiała krew, omdlewały spojrzenia, a psotny Amor chichotał drwiąco: nawarzę wam piwa, nawarzę...

II.

Utopijski klęczał u stóp pani Wandy Padlewskiej, swojej modrookiej wielbicielki, tuląc głowę do jej kolan.

— Teraz jesteś moją, ukochaną, najmilszą towarzyszką, najwierniejszą na tej ziemi przyjaciółką — mówił głosem drżącym — Już miłości naszej nie będą opluwały śliną jadowitą przesądy burżujów, już nas obłudna moralność wyzyskiwaczów nie będzie stawiała pod pręgierzem tej ulicznicy, zwącej się opinją publiczną. Runęły raz na zawsze wszystkie tamy i przeszkody, dzielące serce od serca, nakładające kaganiec na instynkt płciowy. Nieznośne śluby z aparatem obrzędowym kościoła i urzędu stanu cywilnego, wymyślone przez tyra

nów wyzysku w celu obezwładnienia kobiety, należą od wczoraj do rupieciarni przeszłości. Teraz jesteś moją, moją, przed całym światem moją...

Dwoje okrągłych, ciepłych ramion objęło jego głowę, różowe, gorące usta dotknęły jego włosów, szepnąwszy:

— Kocham cię, bohaterze wolności!

On drgnął pod dotknięciem tych ust, podniósł się z kolan i, przygarnąwszy ukochaną do piersi, całował jej śliczne oczy.

Siedzieli na jedwabnej kozetce w wykwintnym buduarze, oświeconym księżycowym blaskiem lampy, przyćmionej srebrzystym abażurem, stopy ich spoczywały na białym, miękkim dywanie. Zacisznie było w tem gniazdku miłości.

Me pierwszy to raz tulili się do siebie na tem samem miejscu, ale jeszcze temu kilka dni doznawali, całując się i pieszcząc, uczucia złodzieja, rabującego cudzą własność. Straszył ich dzwonek odzywający się w przedpokoju, przerażał ich kobiercami tłumiony szelest kroków służby, szarpał ich nerwy turkot dorożki, zatrzymującej się przed bramą domu. Może to on dzwoni, skrada się do nich, wraca z miasta, on, mąż, obrzydliwy cerber, któremu prawodawstwo burżujowskie oddało władzę nad jej duszą, sercem i ciałem. Teraz nie straszy, nie przeraża ich już nic... Pan Padlewski, wzięty w mieście adwokat, uciekł z dziećmi za granicę

razem z arystokratami, burżujami i tą niesforną hołotą Apollina i Ateny. Gdyby mu nawet przyszło na myśl wrócić do Warszawy, nie byłby już strasznym dla wiarołomnej żony, nowy bowiem porządek rozwiązał wszelkie śluby, rozpętał wszelkie pęta.

— Już nas teraz nikt nie rozłączy? — pytała.

— Nikt, oprócz naszej własnej woli — odpowiedział.

I tulił ją do siebie z namiętnością ubogiego chłopca, któremu ubóstwo zamknęło bramy do raju Wenery.

Był synem ubogich rodziców. Żebraniną po redakcjach, stypendjami przepchnął się przez szkoły, lekcjami, głodem, poniewierką przez uniwersytet; od lat najmłodszych pił z kielicha życia gorycz walki o byt, niedostatku, upokorzenia, patrzał na samolubstwo i chciwość pieniędzy, na pychę bogactwa. W chwili, kiedy kończył studja prawnicze, powiał nad krajem gorący oddech rewolucji, przesycony fosforem niezadowolenia z istniejącego porządku, i rozgrzał jego smutną duszę. Ubogi student, dyszący do radości i rozkoszy życia, wczytywał się w dzieła socjalistów, pochłaniał z głodem wydziedziczonego ich obietnice powszechnego szczęścia i stał się szczerym, żarliwym wyznawcą ich doktryn. Zdolny, energiczny, odważny, rzucił się w krwawe wiry wojującego socjalizmu i wysunął

się na sam przód walki. Kiedy pionierowie nowego porządku wyginęli, obwołali towarzysze jego wodzem.

— Nikt oprócz naszej własnej woli? — szeptała pani Wanda. — A gdyby nasza wola...

— O, nie mów tak, nie wątp; niech nawet myśl o rozłące nie mąci naszego szczęścia, nie plami naszej miłości — mówił Utopijski, zamykając usta pani Wandy długim pocałunkiem.

Ona przymknęła powieki, upojona narkotykiem miłości.

Wydano ją młodą dziewczyną za mąż, za człowieka, którego nie kochała, sprzedano jej urodę zamożnemu adwokatowi. Mąż otoczył ją zbytkiem, stroił ją, zabawiał, ale nie mógł jej nakarmić ambrozją miłości, za którą jej młode serce tęskniło.

Nadeszła chwila wieców pedagogicznych, etycznych, politycznych, uświadamiających i różnych innych. Pani Wanda, znudzona żurkami, teatrami i kwestami, popłynęła za prądem ogólnym, uczęszczała pilnie na różne zebrania legalne i nielegalne. Nowość, śmiałość wygłaszanych przez wywrotowców poglądów olśniła jej wyobraźnię, poniosła jej młody, bezkrytyczny rozumek. Najwięcej ze wszystkich nowości podobał się żonie niekochanego męża, łaknącej zawrotnych wrażeń i upojeń miłości, nowy pogląd na stosunek międzypłciowy. Jej tęsknotę za miłością przekonała doktryna o „pełni życia". Cała część ekonomiczna i społeczna rewolucji obchodziła

ją niewiele. Żona zamożnego męża, który zdjął z niej ciężar walki o byt, nie odczuwała, nie rozumiała namiętnego krzyku głodnych, odtrąconych od pełnego stołu życia. Z nowych poglądów zapadło w jej serce tylko to, co to serce bolało.

Na zebraniach widywała, słyszała często Utopijskiego. I jej serce dziewicze uderzyło potężnie do tego marzyciela, w którego mowach palił się czysty płomień wiary i nadziei, i jej młoda wyobraźnia otoczyła głowę uwielbianego działacza aureolą bohaterstwa. Kochała go, jak kocha młodość swoje złudzenia.

— Tchnienie socjalizmu oczyściło serce człowieka z brudów wszystkich grzechów przeszłości, odniesione zwycięstwo zgasiło raz na zawsze żółty płomień zawiści, zdeptało trującego gada podłości, zapewniwszy dla wszystkich byt. Zabiło zbrodnie — deklamował Utopijski. — Nic nie będzie odtąd zagrażało ani szczęściu ani wolności człowieka. Wrócą czasy pierwotnych społeczeństw, w których nikt nikomu niczego nie zazdrościł, nikt nie nastawał na cudze mienie, albowiem wszystko należy do wszystkich.

Wtem rozległy się na ulicy pod oknami strzały.

— Szczęśliwy lud strzela na wiwat — zauważył Utopijski.

Potem słychać było jakby wrzawę walczących lub kłócących się ludzi.

Coby to mogło być? Czyby alkohol podniecił nad miarę fantazję szczęśliwych zwycięzców? Już podnosił się Utopijski, aby wyjrzeć oknem, kiedy za dzwonek w przedpokoju szarpnęła jakaś niecierpliwa ręka.

— Mąż! — zawołała pani Wanda przerażona, zrywając się z kozetki.

— Dziecko! — uspokajał ją Utopijski. — Upiory przestały straszyć żywych ludzi.

Otworzył drzwi. Do buduaru wpadł Litera z browningiem w ręku.

— Towarzyszugospodarzu — mówił głosem zdyszanym — wszyscy złodzieje, włamywacze, rabusie, mordercy, cała czeladź zbrodni wylała się na ulicę.

— Czegoż chcą?

— Rabują domy bogatych burżujów, majątek społeczeństwa.

— Ra...bu...ją?

Utopijski patrzał na Literę wzrokiem nieprzytomnym, jakby go nie rozumiał.

— Ra...bu...ją? — powtórzył głosem bezdźwięcznym.

Wiadomość ta szarpnęła złocistą przędzę jego optymistycznych doktryn, wierzeń, nadziei ręką brutalną. Więc tchnienie socjalizmu nie oczyściło wszystkich serc, nie zdeptało trującego gada podłości, nie zabiło zbrodni?

— Korzystając z tego, że usunęliśmy z ulicy

policję, zbrodnia gospodaruje w mieście, jak w zdobytej twierdzy — mówił Litera. — Przerażona ludność ucieka w popłochu przed browningami bandytów, zamyka się w domach, woła o pomoc.

Utopijski stał z oczami zamkniętemi, słaniając się, jak gdyby się posadzka buduaru pod nim chwiała. Fanatyk oderwanej idei zetknął się po raz pierwszy z rzeczywistością.

— Okropnie! — szeptał pobladłemi usty.

— Trzeba na to coś poradzić, towarzyszugospodarzu, jeśli miasto nie ma się stać łupem złodziejów i rabusiów.

Utopijski ocknął się z bolesnego zdziwienia. Tak, trzeba na to coś poradzić, jeżeli nowy porządek nie ma runąć w błoto grzechu zaraz pierwszego dnia po odniesionem zwycięstwie.

— Do ratusza! — zawołał.

— Zostawiasz mnie samą w tem niepewnem położeniu? — odezwała się pani Wanda, uczepiwszy się jego ręki. — Ci straszni ludzie mogą mnie napaść.

— Przyślę ci do obrony Dyndałę. Nie zatrzymuj mnie. Jestem potrzebny w ratuszu.

— Dyndała, spity jak nie stworzenie boskie, leży pod stołem w „Bristolu" — szepnął Litera do ucha Utopijskiego.

— Siłacz zastąpi Dyndałę przy mojej żonie.

— Siłacz, zalawszy pałkę, wyprawia brewerje razem z bandytami.

— Przyślemy Fajgenbauma albo Skowrona,

— Fajgenbaumowi i Skowronowi zachciało się po szampanie romansów. Niewiadomo, gdzie ich szukać.

— Czy wszyscy powarjowali? — krzyknął Utopijski, zdejmując z szyi ręce pani Wandy. — Zatrzymujesz mnie, a naszemu wielkiemu dziełu grozi srom. Te łotry zniesławią socjalizm. Do widzenia! Gdzie dobro społeczeństwa woła swoich wodzów, tam milkną uderzenia serca jednostki. Nie obawiaj się. Przyślę jakiego zucha do twojego boku.

Wybiegł na ulicę. Gromada mężczyzn i kobiet przeciągała właśnie pod oknami pani Wandy, objuczona łupem. Kobiety niosły poduszki, kołdry, bieliznę, suknie, mężczyźni lichtarze, srebra, zegary, szkatułki.

— A wy dokąd? — krzyknął Utopijski na złodziejów — zkąd wzięliście te rzeczy?

Śmiałość i czerwona szarfa towarzyszagospodarza stropiły w pierwszej chwili rabusiów. Znali go z wieców. I oni zabawiali się podczas rewolucji w politykę. Wielu z nich służyło z początku w bojówce, zanim, nauczywszy się eksproprjacji dla celów partji, zaczęli wywłaszczać burżujów na własną rękę, dla własnej kieszeni.

— To starszy — odezwał się któryś z nich półgłosem.

— Odnieście natychmiast te rzeczy tam, skąd je wzięliście — rozkazał Utopijski.

Pierwszy odważył się mu odpowiedzieć jakiś wyrostek z gębą urodzonego zbója. Czoło miał nizkie, jak małpa, uszy szpiczaste, jak lis, dolne szczęki nadmiernie rozwinięte, oczy zezowate.

— Kiedy wolność, to wolność — mówił. — Prawiliśta na wiecach, że kiedy zwyciężymy, to będzie wszystko po równości dla każdego, wspólne. To my też sobie teraz bierzemy, co się nam podoba, bo zwyciężylim, bo tłuklim razem z wami burżujów galanto.

— Nie waszą rzeczą rozporządzać majątkiem społeczeństwa — tłumaczył Utopijski — jest od tego tymczasowy zarząd, żeby wydzielił każdemu, co mu potrzebne.

— A juści — odezwała się jakaś baba z nad Wisły, dźwigająca na plecach w prześcieradle pościel — żeby tymczasem inni rozdrapali co najlepszego. Nie słuchaj ta tej bzdurnej gadaniny, co wzielim, to nasze i już.

— Zamkniesz ty gębę, ty... — wrzasnął Utopijski.

— A tobie co do mojej gęby — wrzeszczała baba, doskakując do Utopijskiego z pięściami. — Widzicie go! Że ma bladą gębę, jakby tylko wodę

chlał, i czerwony gałgan bez plecy, to się będzie rządził na ulicy i pyskował niby jaki lawirowy. Hrabia, a jakże. Antek, nie masz tam majchra, wałkoniu?

Antek, ów wyrostek z czaszką małpy, przysuwał się bokiem do Utopijskiego, ale go jakiś duży drab ujął za kark i odepchnął, warcząc:

— Leżeć kundlu, do budy!

A zwróciwszy się do Utopijskiego, rzekł:

— A wy, panie starszy, nie wtykajcie nosa do nieswoich rzeczy. Kiedyście nas potrzebowali, to obiecywaliście nam domy, ziemie, wszelakie dobro, a teraz to nam żałujecie trochę gałganów i srybła. Możebyście jeszcze poszczuli na nas szpiclów i stojących? Dobra nasza, że tych psów już niema. Do roboty, towarzysze!

Wygrażając Utopijskiemu pięściami, odeszła banda ku ulicy Berga. Za kilka chwil było słychać uderzenia toporów w bramę. Rabusie szukali nowego łupu.

— Towarzyszami nazywa się ta czeladź zbrodni — mówił Utopijski — co za hańba dla naszego sztandaru!

Biegł z Literą do ratusza. Po drodze spotykał wszędzie takie same gromady, objuczone łupem, słyszał klątwy, strzały, wołania o pomoc.

W ratuszu, w sali radnej, zastał już cały tymczasowy zarząd, który miał wykonywać obowiązki

władzy, aż do zwołania pierwszego sejmu. Panowie kierownicy poszczególnych wydziałów (tytuł ministra usunięto, jako starzyznę, przypominającą porządek burżujowski) czekali z niecierpliwością na ''gospodarza" (tytuł prezydenta nie podobał się towarzyszom z tych samych powodów).

Byli to sami ludzie młodzi, liczący po lat dwadzieścia kilka, prawnicy, lekarze, inżynierowie, dziennikarze, studenci. Należeli podczas rewolucji do centralnego komitetu, byli mówcami na wiecach i agitatorami.

Bezradność malowała się na ich twarzach. Co robić?— pytały ich oczy. Czekali na wodza, przywykli myśleć jego myślami, mieć jego wolę.

Ale i wódz, gospodarz świeżo upieczonego państwa socjalistycznego, stał bezradny wobec położenia, które przekreślało wszystkie jego teorje o ''oczyszczającem tchnieniu socjalizmu". Umiał tylko zawodzić: hańba, hańba!

Przy długim stole, przykrytym czerwonem suknem, siedział starszy człowiek w wytartym, poplamionym surducie. Kiedy komitetowcy zawodzili, palił on papierosa, uśmiechając się pod siwiejącym już, nieporządnie utrzymanym wąsem.

Nagle odezwał się:

— Pytacie, co robić? Wyślijmy natychmiast policję na ulice i każmy jej wyłowić bandytów. Żachnęli się na niego komitetowcy.

— Policja? W państwie socjalistycznem policja? Lassalle i Marks przewróciliby się w grobie, Bebel by nas wyklął. Towarzysz Drwicki trąci jeszcze burżujem.

Towarzysz Drwicki, były nauczyciel ludowy, a od wczoraj kierownik wydziału oświaty, odpowiedział spokojnie:

— Niech sobie Lassalle i Marks fikają w grobie koziołki z oburzenia, niech Bebel złamie nad nami sto świec i klnie z furją średniowiecznego inkwizytora, a my poślijmy natychmiast na ulicę całą bojówkę, jeśli nie chcemy, żeby się bandyci i do nas zabrali. Dla tej hałastry niema nic świętego, o czem dobrze wiemy. Zamiast eksproprjować dla partji; grabili dla siebie. Łajdaki! Nazwijcie tę nową policję milicją, strażą cnoty, porządku, czy jak tam chcecie, jeśli wam nazwa burżujowska nie smakuje, ale nie zwlekajcie. Siłę brutalną uśmierza się tylko siłą brutalną, pięścią. Z mowami, z gadaniną pójdziecie do tej kanalji? W nos się wam roześmieje, a gdy się jej wasze ładne słowa sprzykrzą, pomaca was nożem po żebrach.

Na dworze rozległy się strzały.

— Słyszycie? — zawołał Drwicki, podnosząc się z krzesła. — Pod naszemi oknami gospodaruje zbrodnia, a wy się wahacie? Co tu długo medytować?

I nie czekając na przyzwolenie kolegów, wy

biegł na kurytarz. Tu siedziało na ławach dwudziestu bojowców, pełniących przy zarządzie służbą straży honorowej. Wielkie to były zuchy, kwiat bojówki. Każdy z nich wyekspedjował na drugi świat po kopie burżujów. Na robocie sztyletem, brauningiem i bombą znali się po mistrzowsku.

— Czy słyszycie te strzały? — zapytał Drwicki.

— Słyszymy, towarzyszukierowniku.

— A wiecie, co one znaczą?

— Bandyci hulają.

— Czy pozwolicie na to, żeby ta hałastra rządziła się w mieście, jak w świńskim chlewie?

— Rozkażcie, a obrzydzimy tym grandziarzom pohulankę.

— Rozkazuję wam w imieniu tymczasowego zarządu zwołać natychmiast bojówkę i oczyścić miasto z tego robactwa. Kul nie żałujcie, a i postronki niech zrobią swoje. Wieszać na latarniach, na głównych ulicach i placach, żeby jutro ci, co ujdą waszemu pościgowi, widzieli swoich kamratów dyndających, z wywalonymi ozorami. Poskutkuje to lepiej od brauningów. Jazda!

— Dobra! — odrzekł dowódca straży. — Zrobi się, jak należy.

Utopijski, posławszy dla obrony pani Wandy jednego z bojowców, usiadł przy radnym stole z głową, opartą na dłoni. Przykre myśli wirowały w tej jego młodej, optymistycznemi teorjami na

dzianej, głowie, jak kupa pierza, rozbita skrzydłem wichru. Latały w niej doktryny, marzenia, nadzieje, potrącając się o pierwsze rozczarowanie. Cała krew zbiegła się do jego mózgu, zalewając go warem. W jego ładnej duszy bladł promienny ideał wiary w dobroć natury ludzkiej, jaki przyświecał jego działalności rewolucyjnej.

— Nie masz się czem martwić — pocieszał go Drwicki. — Powiesimy najzuchwalszych rabusiów i będzie spokój.

Były nauczyciel ludowy, ocierający się na wsi przez szereg lat o brutalność natur pierwotnych, znał człowieka lepiej od szlachetnego utopisty, opanowanego przez doktryny a priori, wiedział, że bezwzględna siła przerazi swawolę zbrodni.

— O bandytów mniejsza — mówił — z tymi załatwią się rychło brauningi i postronki. Więcej, niż bandytów, obawiam się zawiedzionych nadziei wielkich tłumów.

Utopijski spojrzał zdumiony na Drwickiego.

— Wszystkie nadzieje wielkich mas spełniły się już — rzekł. — Nasze zwycięztwo zdjęło z nich samolubną, miażdżącą rękę wyzysku.

— Tak się wam, młodym ludziom, zdaje, mnie zaś zdaje się, że lwia część naszej pracy dopiero teraz się rozpocznie. Ale o tem potem. Zobaczymy, jak się nowe stosunki ułożą. Teraz radźmy nad środkami zawładnięcia majątkiem społeczeństwa, bo

od tego trzeba zacząć robotą organizacyjną, jeśli mamy ustanowić dokładny budżet. Trzeba obliczyć ilość i rodzaj istniejących sił roboczych, środków do pracy, odziedziczone po dawnym porządku zapasy i oznaczyć te artykuły, które są w pierwszej chwili najpotrzebniejsze, abyśmy nie popełnili błędu ustroju burżujowskiego, którego tak zwana ślepa produkcja, nie uwzględniająca potrzeb chwili, wywoływała co pewien czas kryzysy przemysłowe i krachy bankowe. Nam, socjalistom nie wolno błądzić błędami w chciwości swojej ślepych burżujów.

Komitetowcy radzili nad sposobami uspołecznienia całego majątku kraju, bojowcy staczali zacięty bój z bandytami, a pani Wanda płakała.

Płakała łzami trwogi i bólu.

Z ulicy wlewała się przez otwarte okna do jej zacisznego gniazdka przez całą noc wrzawa walki: odgłos strzałów, łoskot młotów, krzyk, klątwy, tupot goniących i uciekających nóg, odzianych w ciężkie buty z cholewami. Wrzawa ta grała na jej nerwach, jak gra namiętna ręka na strunach cytry. Wibrowały bezustannie!

Wprawdzie bronił osoby żony gospodarza bojowiec Lis, siedzący na balkonie z dwoma brauningami, gotowymi do strzału, ale cóż znaczył choćby najodważniejszy człowiek wobec wściekłości rozjuszonego tłumu? Lada chwila mogła drapieżna gro

mada runąć na jej dom, zburzyć jej urocze gniazdko, a ją samą zniesławić. Czytała przecież w gazetach nie raz, nie dwa, o rozpuście bandytów.

I w takiej to ciężkiej chwili opuścił ją Utopijski, rzucił ją na pastwę dzikości zbrodni. Mówił coś o obowiązkach społecznych, idących przed prywatnymi... Cóż kobietę kochającą, dla której miłość była w tej chwili najwyższym celem, najgłębszą treścią życia, mogły obchodzić jakieś obowiązki społeczne? Ona chciała kochać i być kochaną, pragnęła, aby cała dusza jej kochanka, każda jego myśl należała tylko do niej.

Obowiązki społeczne? Nie rozumiała ich ładna i młoda samica, pożądająca tylko narkotyku szału zmysłowego, nie umiała się wznieść do ich niesamolubnych wyżyn natura przeciętna, która nie płonęła nigdy świętym ogniem talentu i entuzjazmu.

Obowiązki społeczne? Niech się tymi andronami zajmują stare dziady, spróchniałe niedołęgi, niezdolne już do kochania. Ale on, Edmund Utopijski? Taki młody, przystojny, namiętny, kipiący pożądaniem? On powinien był być przy niej, w chwili, kiedy jej życiu, jej czci zagrażało niebezpieczeństwo. Miała do niego prawo, oddała mu się przecież cała, bez zastrzeżeń, zerwawszy śmiało wszystkie pęta, wszystkie stosunki, jakie ją skuwały ze światem, do którego należała pochodzeniem i wychowa

niem. A on poświęcał ją dla jakichś tam obowiązków społecznych...

Pani Wanda płakała gorzkiemi łzami rozczarowania. Nie o takiej miłości marzyła.

I zaczęła tracić zaufanie do nowego porządku, który jej zabierał kochanka.

III.

Wschodzące słońce oświeciło puste, ciche, uśpione ulice. Wódką, winem, miłością i tryumfem znużeni zwycięzcy spali kamiennym snem wyczerpania. Tylko na zbiegach ulic i na placach stali bojowcy po dwóch, pełniąc służbę zniesionej policji.

Po nocy pogodnej nastał wietrzny poranek. Szumiały zcicha drzewa i drzewka w Alejach Ujazdowskich, Jerozolimskich, na ulicy Marszałkowskiej, na skwerze Mickiewiczowskim, na placu Teatralnym, nucąc ostatnią, pożegnalną pieśń wisielcom, kołyszącym się na ich gałęziach.

Dużo tych biedaków przypłaciło chciwość kruków, albo nie dobrze strawioną doktrynę socjalistyczną gardłem. Bojowcy nie próżnowali nocą. Drzewa i latarnie przystroili bandytami, złodziejami, rabusiami i Bogu ducha winnymi pauprami, którzy, uwierzywszy, iż nastał czas bezkarności, dozwolonej gospodarki w cudzych domach, chcieli sobie też raz w życiu użyć.

Krwawa energja bojowców zmiotła z ulic całą czeladź grzechu. Pierzchło hultajstwo po krótkim oporze, rzucając łup, rozsypując się z przeraźliwym krzykiem po zaułkach, zapadając w kryjówki i nory przedmiejskie. Prawodawstwo burżujów posługiwało się nudnym, kosztownym aparatem sędziów śledczych, badań, przesłuchiwać, protokułów, sądzenia, obrony, wyroków i apelacji, do czego krewcy zwycięzcy, zaprawieni w samosądach, nieznających zwłoki, do błyskawicznej szybkości, nie mieli ani czasu, ani ochoty. Za kark i na latarnię, na gałąź, albo kulą w łeb, i — stało się zadość sprawiedliwości.

Pierzchła w przerażeniu drapieżna hołotka, zapadła w najgłębsze nory, w najskrytsze kryjówki, zmiarkowawszy, że z nowymi panami niema żartów. Za dawnych rządów można było jeszcze drapnąć z ula, wyłgać się na sądach; w najgorszym razie posiedziało się jakiś czas w kozie, albo powędrowało się na daleką północ, skąd odważniejszemu udawało się nieraz wrócić do domu... A z tymi nowymi władcami ani sposób się dogadać... Stryczek na kark i jazda na drugi świat!...

Padł blady strach na amatorów cudzej własności. Majątek społeczeństwa był ocalony.

Wysoko już na niebie stojące słońce krzesało z krzyżów wież kościelnych złote iskry, a ulice były jeszcze puste. Dzwony fabryk nie wzywały

robotników do warsztatów, oficjaliści sklepów i biurowi nie mieli potrzeby spieszyć na stanowiska, opuszczone przez burżujów, — wielkie pracownie nowego porządku nie były jeszcze w ruchu. Lud mógł sobie używać długiego wypoczynku pod pierzyną.

Był już jasny dzień, kiedy na główne ulice zaczęły się wysuwać z bocznych, prowadzących nad Wisłę, na przedmieścia i do dzielnic żydowskich, kobiety z gminu. Szły, omijając ostrożnie bojowców, trzymając się chodników. To matki, żony, siostry, dzieci i kochanki szukały na latarniach i drzewach synów, mężów, braci, ojców i kochanków. Ta i owa poznała swojego. Na widok ohydnych, zeszpeconych, sinych trupów stawały w pierwszej chwili nieruchome, jak porażone. Potem odezwały się tłumione łkania, nabrzmiewające w głośny płacz. Najwrzaskliwiej zawodziły Żydówki. Otoczywszy swoich blizkich gromadkami, rwały sobie włosy, darły na sobie suknie.

Jęczały ulice płaczem niewiast i dzieci, drgały w konwulsjach bezsilnej rozpaczy. Obojętnie przypatrywali się bojowcy temu smutnemu pogrzebowi nędzy i grzechu.

Nareszcie zaczęły się główne ulice miasta powoli zaludniać. Tłumy socjalistów ciągnęły chodnikami, przypatrując się wisielcom z ciekawością gapiów wielkomiejskich, bawiących się każdem nie

zwykłem widowiskiem. Nie zabrakło i dowcipnisiów brukowych.

— O, jak to wybałuszył ślepie, jakby nigdy żywych ludzi nie widział — odezwał się jakiś chłopak (ujął nogi wisielca i wprawił ciało w ruch). — Pohuśtaj się trochę na świeżem powietrzu, bo to już ostatni raz.

Śmiech gapiów wynagrodził humor chłopaka.

— Dałbym ci kawał kiełbasy na drogę, ale tak ozór wywaliłeś, że nie wiadomo, gdzie wetknąć.

— Ha, ha, ha! — ryczało otoczenie.

Me wszyscy jednak bawili się cynizmem łobuza. Jakiś robotnik odezwał się:

— Nie urągałbyś wisielcom, szczeniaku, bo nie wiesz, czy nie będziesz sam dyndał. Głodne psy cię wychowały czy kruki, że pastwisz się nad trupami?

''Szczeniak" chciał parsknąć nowym dowcipem brukowym w oczy swojemu krytykowi, ale zmienna wrażliwość tłumu, ulegająca bez przejścia każdemu wpływowi, odwróciła się od niego.

— Po karku bezbożnego kundla! — rozległa się groźba.

Bezbożny ''kundel", nie czekając na jej wykonanie, dał nura w gromadę chłopaków i, przepruwszy ją z szybkością szczupaka, znikł.

— Trochę za ostro zabrali się bojowcy do tych biedaków — mówił ów uczciwy robotnik. — Nie

wszyscy zasłużyli zaraz na stryczek albo kulę. Trzeba było powybierać co gorszych, a reszcie wlepić, gdzie należy, kopę bizunów, i puścić ich do domu.

— Gadacie, panie Antoni, jak gdybyście nie wiedzieli, że nasz zarząd nie ma teraz czasu do przebierania rabusiów niby grochu — bronił zarządu jakiś żarliwy zwolennik nowego porządku. — Kto się tam będzie zajmował śmieciami, kiedy trzeba od nowa cały dom przebudować? Wielka szkoda, że złodziejom trochę juszki upuszczono...

— Krwi ludzkiej zawsze szkoda, — odparł Antoni. — Me ludzie ją stworzyli. A i ci bojowcy? Po co oni stoją jeszcze na ulicach? Nowa policja, czy co? Zrobili swoje, niech sobie idą. Wiadomo, jako nie ma być teraz nijakiej policji.

— Niech sobie idą! — szemrano dokoła. Nienawistne spojrzenia szły w stronę bojowców.

— Lawirowi! Widzicie ich!

Od gromady do gromady szedł groźny pomruk pierwszego niezadowolenia.

Po mieście tymczasem latali woźni z ratusza i rozlepiali na pustych ścianach domów i na słupach do ogłoszeń ogromne, czerwone plakaty.

Zarząd ogłaszał ludowi:

— Z dniem dzisiejszym tracą wartość wszelkie pieniądze papierowe, listy zastawne, poświadczenia

Po czerwonem zwycięstwie.

hipoteczne i książeczki oszczędności. Niech sobie burżuje i każdy, komu się to rozporządzenie nie podoba, wytapetują tymi świstkami swoje kufry i szczęśliwej drogi! Z dniem dzisiejszym przechodzi wszelka nieruchomość, jakoto: ziemia, domy, fabryki, kopalnie, koleje żelazne, wodociągi, gazownie, tramwaje, elektryczność, telegrafy, telefony, warsztaty, maszyny, narzędzia, meble, sprzęty domowe i t.p. na własność społeczeństwa. By zarząd mógł sobie wytworzyć w jaknajkrótszym czasie pogląd na cały majątek społeczeństwa, uprasza się towarzyszów i towarzyszki o nadesłanie w przeciągu trzech dni z Warszawy a w przeciągu dziesięciu dni z prowincji, z miast i wsi, dokładnego spisu wszystkich wymienionych powyżej nieruchomości. Oprócz tego uprasza zarząd towarzyszów i towarzyszki o natychmiastowe złożenie w warszawskim ratuszu wszystkich złotych i srebrnych monet i złotych lub srebrnych naczyń, nożów i widelców, jakieby się jeszcze w kraju znajdowały nie skradzione społeczeństwu przez uciekających burżujów. Wzywa się w imieniu szczęścia społeczeństwa wszystkich towarzyszów i towarzyszki o uczciwe wiadomości.

Tłumy gromadziły się przed plakatami, ciekawe rozporządzeń Zarządu. Nie wszyscy rozumieli od razu, o co właściwie chodzi. Gdy jednak członkowie byłych organizacji socjalistycznych, których

się w każdej grupie znalazło po kilku, wyłożyli nieuświadomionym słuchaczom rozporządzenia i zamiary zarządu tak jasno, posługując się gwarą i pojęciami ludu, iż nawet dziecko mogło zrozumieć, że trzeba oddać w ręce centralnego komitetu wszystko, co ktokolwiek posiada, wywołał manifest nowej władzy szczególnego rodzaju skutek. Na ulicach przed plakatami zostały tylko nieliczne grupy, składające się z samych nędzarzów, których cały majątek stanowiły; połatana kapota i dziurawe buty; reszta uciekała w milczeniu, nie oglądając się ani w prawo ani w lewo, jak gdyby ich czarna śmierć goniła!

Pędziły na oślep kobiety stare i młode, szwaczki, robotnice, kucharki, stróżki.

Leciała razem z innemi jejmość pani Dyndalina, niewiasta krępa, przysadzista, z rękami, stworzonemi do ubijania kapusty w beczce. Chustka spadła jej z głowy na ramiona, włosy jej się rozplątały od szybkiego biegu. Wpadła do suteren małego domku na Tamce, gdzie mieszkała w niewielkiej izbie z mężem i czworgiem dzieci. Nie zwracając uwagi na Dyndałę, który kurował się właśnie po wczorajszej libacji, wylewając sobie na głowę kubełek zimnej wody, uklękła cała zdyszana przed dużym, zielonym kufrem i zaczęła w nim czegoś szukać drżącemi rękoma. Wydobywszy z pod różnych gałganów skórzany woreczek, schowała go pod koszulę, na piersiach.

— Nie dam, — odezwała się, ocierając fartuchem pot z czoła. — Żeby mnie mieli porąbać na sztuki, żeby mnie mieli rwać obcęgami, nie dam. Polityki, wydrwigrosze, złodzieje! Na to odejmowałam sobie od gęby, chodziłam w łatanej spódniczynie, pierałam bieliznę po cudzych domach, żebym miała oddać moją krwawicę, co ją zbierałam na czarną godzinę? Niedoczekanie ich! Widzicie ich, oszukańców. Tak to psiarstwo obiecywało gębą, sypało dobrami niby plewą, a teraz to przykazują biednym ludziom: wytocz z siebie krew i oddaj wszystko!

Dyndała, wytrzeźwiony więcej gniewem połowicy, niż kubłem zimnej wody, odezwał się potulnym głosem męża, który czuł, że zawinił wczoraj przeciw subordynacji domowej:

— Komu to tak urągasz, Magduniu? Czy cię kto obraził? Ho, ho, niechby tylko śmiał!

Wyprężył swe żylaste ramiona, podwijając rękawy koszuli, jakby się już gotował do obrony honoru żony.

— Komu? Tym twoim majstrom, co cię przez pięć lat wodzili na pasku mądrej gadaniny i namawiali do grzechu, a teraz to chcą twojej ślubnej żonie wydrzeć jej świętą krwawicę, oblaną potem. Ale niech przyjdą! Miotłą ich przywitam, ślepie im wydrapię.

— Kto ci chce co wydrzeć?

— To ty nic nie wiesz? Rozumie się. Schlałeś się wczoraj na tem waszem jakiemś psiem święcie, kiej ten bąk na końskim grzbiecie, żeby mi tego więcej nie było, słyszysz? To co ty możesz wiedzieć?

Urywanemi zdaniami opowiedziała Dyndalina mężowi treść rozporządzenia zarządu.

— I cóż ty na to, mądralo?

Dyndała, jako że należał do uświadomionych towarzyszów, był nawet dzielnym bojowcem i powiernikiem przywódców, nie zdziwił się wcale nowinie, która pobudziła Dyndalinę do takiego gniewu.

— Nie masz się właściwie o co gniewać, Magdusiu — tłumaczył, cofając się przed gorejącemi z namiętności oczyma małżonki przezornie za stół — bo to wszystko dzieje się dla naszego dobra, dla dobra biednych ludzi. Zarząd zabiera tym, którzy coś mają, aby oddać tym, co nic nie mają, żeby wszyscy mieli po równości, jako powinno być na świecie.

— To niech sobie zabiera komu innemu, a nie mnie. Mało to w Polsce Żydów? Niech zabiera tym poganom nawet pierzyny, a niech nie tyka narodu katolickiego.

Dyndała chciał odpowiedzieć, że teraz niema już katolików, lutrów i żydów, jeno są sami towarzysze, ale ponieważ jego wykłady w tym kierunku kończyły się zawsze polemiką na pięści, a wczo

rajsza libacja, łażąca mu jeszcze po kościach stopionym ołowiem, usposobiła go ugodowo, przeto wolał się salwować wymijającym frazesem.

— No, no, nie martw się, stanie się wszystko wedle sprawiedliwości. Nasz zarząd nie skrzywdzi nikogo. Socjalisty, to nie burżuje. O biednym narodzie tylko myślą.

— Ślicznie myślą o biednym narodzie, kiedy każą mu oddawać ostatni grosz, uciułany na czarną godzinę, żeby go oddać innym. Komu? Pewnikiem onym wygusom, pijakom, złodziejom, co zamiast pracować, woleli leżeć do góry brzuchem, chlać gorzałę, kurzyć papierusy i oglądać się tylko na dobrych ludzi, żeby im co w garść kapło.

— Na co nam teraz pieniądze, kiedy społeczeństwo nasypie nam w miskę, co potrzeba, opierze nas, ubierze, wychowa nam dzieci i wszystko — próbował jeszcze Dyndała przekonywać żonę.

Ale pani Dyndalina miała swoje własne pojęcia o społeczeństwie.

— Idź ty ze swojem społeczeństwem do paralusza, — mówiła. — Tyż królowie, a jakże. Same golcy, oberwusy, drapichrusty. Czy ich to nie znam, tych twoich majstrów? Rublem nigdy nie śmierdzieli i dlatego tak wydziwiali na burżujów. Nasyp im do kabzy złotka, a zobaczysz, jak będą nosa zadzierali. Niedługo będzie panowania tego twojego społeczeństwa. Jeszcze mi podziękujesz, że urato

wałam owe dwieście rubli w złocie, com je sobie i dzieciom od gęby odjęła.

Dyndała przymknął drzwi i okna z obawy, żeby czasem kto nie podsłuchał herezji antisocjalistycznych jego żony. Jakiś lizus mógłby go zadenuncjować do zarządu, że nie umiał żony uświadomić, i wypadłby z łaski panów komitetowych. On sam, gdyby jakaś inna niewiasta tak urągała społeczeństwu w jego obecności, zamknąłby jej gębę kułakiem, własnej jednak ślubnej żony nie mógł przecież bić o byle co. Lubił zresztą tę swoją wygadaną Magdusię. Pyskata była bo pyskata, w pięści za szybka, ale kobieta robotna, dobra matka i rządna gospodyni. Takiej to trzeba wiele przebaczyć. Nie chcąc przedłużać niebezpiecznej dysputy, w której jemu, prawomyślnemu socjaliście, nie było wolno brać udziału, włożył czapkę na głowę i szukał laski.

— Wychodzisz? — zapytała Magdusia.

— Zobaczę, co się dzieje w mieście.

— Żebyś tylko nie wrócił do domu schlany, jak wczoraj, bo cię sama wytrzeźwię. A zapytaj tam w ratuszu, kiedy nam oddadzą na mieszkanie oną willę, cośmy ją sobie upatrzyli. Niech nie marudzą. Ogród zmarnuje się na nic bez robotnej ręki.

Równocześnie w tysiącach ubogich mieszkań rozgrywały się takie same sceny, jak w izbie Dyndałów. Kto posiadał w domu jakie oszczędności lub jakie naczynia z drogich kruszców, — rzemieślnicy,

sklepikarze, urzędnicy, nauczycielki, kucharki, robotnice — starał się je ukryć przed chciwem okiem zarządu. Zakopywano pieniądze w piwnicach, w ogrodach, nad Wisłą, pracowano z gorączkowym pośpiechem, cicho, w milczeniu, ostrożnie, aby jakiś szpieg nie dostrzegł tej przeciwspołecznej roboty. Najgorliwiej krzątali się Żydzi, ukrywający wszystko, co się tylko dało ukryć, chociaż oni to wykrzykiwali przed rewolucją najgłośniej: precz z własnością prywatną!

Przed kasą oszczędności gromadziły się tłumy, wołające głosem rozpaczliwym: oddajcie nam naszą krwawicę, nasz pot, nasze życie! A kiedy je bojowcy rozproszyli, ciągnęły przed ratusz z łoskotem burzy.

Tym wszystkim biednym ludziom nie mogło się w głowach pomieścić, że ktoś posiada prawo pozbawić ich długoletnich oszczędności. Socjalizm pojęli jako walkę ubogich z bogatymi, jako tryumf pracy nad wyzyskiem kapitału. Zwycięstwo socjalizmu miało zepchnąć byłych kapitalistów w niziny proletarjatu, ich zaś, proletarjat, wynieść na jasne wyżyny dostatku. Odebrać bogaczom ich bogactwa i oddać je im, wydziedziczonym dawnego porządku — było, według nich, treścią socjalizmu. Doktryny socjologiczne Marksa, Lassalle'a, Bebla, przeszły obok nich, jak przechodzi brzęk muszek leśnych obok wysokopiennych sosen. Nie wsiąkły

w ich mózgi, niezrozumiale dla nich. Wyssali oni z nich tylko to, czego pragnęło ich ubóstwo, ich żądza użycia życia i chciwość; zrozumieli tylko najgrubsze, najjaskrawsze hasła, przemawiające do ich głodnych wiecznie apetytów, rzucające się same w oczy.

Katusza strzegł podwójny łańcuch bojowców, gotowych każdej chwili do oczyszczenia placu Teatralnego. Przyłączyła się do nich wielka gromada pauprów płci obojga, stojących wiernie przy nowym rządzie, bo nie mająca nic do stracenia, a wszystko do wygrania,

— Co tam wrzeszczyta!—wołał jakiś drab z nad Wisły. — Kiej wam u nas nie dobrze, to wynośta się za tymi złodziejami burżujami. Obędziemy się bez was, będzie nam luźniej w Warszawie. Tyż zmartwienie, ojej...

— Widzisz go, andrusa, jaki pyszny, że sobie przypiął czerwone piórko do podartego czapczyska — odpowiedziała mu jakaś stara kucharka skrzekliwym głosem odzieranej ze skóry wrony. — Jednerał! A kaj to twój pałac, wycierusie, że nas wypędzasz z Warszawy ? Pod krzaczkami nad Wisłą, albo w ulu na Pawiaku? Cie wy, żeby nam taki grandziarz urągał i mówił ''u nas", nieprzymierzając niby osiedziały ślachcic.

— Lepszy ja teraz ślachcic od hrabiów, bom socjalista — odparł drab.

Z góry, z pierwszego piętra ratusza przypatrywał się rozkołysanemu tłumowi Utopijski. Bladą twarz przywarł do szyby okna i spoglądał smutnemi oczami na tysiące głów, wypełniających szczelnie cały plac Teatralny.

Był śmiertelnie znużony. Całą noc pracował z kolegami, a kiedy się oni udali na spoczynek, on czuwał, czekając na raporty dowódców bojówki. Został przy nim tylko Drwicki.

Słyszał przez całą noc na placu krzyki, jęki i charkot wieszanych, a kiedy słońce zdjęło zasłonę z dzieła bojowców, widział ich trupy.

Teraz roiło się przed nim ogromne mrowisko ludzkie, a z tego mrowiska wylatywały pod górę, ku niemu wołania nienawiści: złodzieje, rabusie, oddajcie nam nasze oszczędności; nie wasz pot je rosił, nie wasze ręce wydarły je z paszczy nędzy! Kto wam pozwolił rozporządzać się cudzą krwawicą?

Krople zimnego potu wystąpiły na jego czoło, wilgotna mgła przesłoniła jego oczy. On złodziej, rabuś, przeklinany przez ubogich, których tak serdecznie miłował, których szczęścia tak gorąco pragnął? Nie rozumiejąż ci biedni ludzie, że wszystko, co się dzieje, dzieje się tylko dla nich, że ich drobne oszczędności są nędzą w porównaniu z dobrobytem, jaki dla nich nowy porządek przygotowuje?

Jakże ich przekonać, że rozpaczają bez potrzeby? Spojrzał na Drwickiego, wskazując ręką tłum. W ruchu tym było pytanie.

— Rozpędzić! — rzekł Drwicki. Żachnął się Utopijski.

— Nie, nie, dosyć tej krwi i tych gwałtów. Niech wybiorą deputację: stu, dwustu, ilu chcą, niech ta deputacja przyjdzie wieczorem do Filharmonji i przedstawi nam swoje żale. Nie wątpię ani na chwilę, że przekonamy niewiernych Tomaszów.

— Spróbujmy — mruknął Drwicki z niewiernym uśmiechem na ustach. — Ty zdrzemnij się teraz trochę, bo trzymasz się zaledwie na nogach, a ja załatwię, co trzeba.

IV.

W Filharmonji, w sali koncertowej, na estradzie przy długim stole, pokrytym szkarłatnem suknem, na fotelach, wybitych szkarłatną skórą, zajął miejsce tymczasowy zarząd społeczeństwa socjalistycznego — dziesięciu kierowników poszczególnych wydziałów i tyleż sekretarzów. W krześle prezydjalnem spoczywał Utopijski.

W lożach i na galerjach pierwszego piętra tłoczyli się towarzysze i towarzyszki, sam kwiat drużyny socjalistycznej, najżarliwsi zwolennicy nowego

porządku, jego agitatorowie, mówcy wiecowi i żołnierze, przeważnie ludzie młodzi.

Dwóch bojowców otworzyło szeroko główne drzwi sali. Drzwiami temi weszła w porządku, parami deputacja, wybrana przez niezadowolonych: starsi robotnicy, robotnice, starsi rzemieślnicy, kucharki, szwaczki, nauczycielki, kilku inteligentów, i rozsiadła się w fotelach parterowych naprzeciw estrady.

Utopijski zadzwonił, szmer rozpłynął się w ciszy.

— Nie rządem jesteśmy w dawnem rozumieniu, jeno sługami, wykonawcami woli społeczeństwa, stróżami jego dobra — mówił gospodarz. — Obowiązkiem naszym wysłuchać wszelkich żądań i starać się uczynić zadość tym żądaniom, o ile na to pozwalają zasady socjalizmu i środki społeczeństwa. Dowiedziawszy się, iż nie wszyscy towarzysze i nie wszystkie towarzyszki są zadowoleni z naszych pierwszych rozporządzeń, zaprosiliśmy was, szlachetni socjaliści, abyście zechcieli nam przedstawić powody swojego niezadowolenia. Tworzymy od wczoraj jedną wielką rodzinę, w rodzinie zaś powinny dobra wiara i dobra wola rozstrzygać w zgodzie i miłości wszelkie spory. Słuchamy.

Rzekłszy to, usiadł.

W pierwszym rzędzie krzeseł podniósł się Jakób Śliwecki, czterdziestoletni majster w fabryce wyrobów żelaznych, mąż słusznego wzrostu, bar

czysty, z piersią atlety. Energja wyzierała z jego zwartych rysów, inteligencja błyszczała w jego niebieskich oczach. Skłonił się zarządowi i zaczął:

— Dziękujemy panu gospodarzowi za uczciwe słowa. Dobrze powiedział, że my, lud roboczy, jesteśmy jedną wielką rodziną; jak dzieci jednego ojca i jednej matki powinniśmy rozstrzygać wszelkie spory w zgodzie i miłości. Ojcem jest nam ubóstwo, a matką — praca. Pyta się nas pan gospodarz, dlaczego pierwsze rozporządzenia zarządu nie wszystkich zadowoliły, jakie żale i skargi składamy u stóp centralnego komitetu? Odpowiem krótko: niesiemy żale i skargi ciężkiej pracy, rządności i uczciwości (Chciwości! — krzyknął ktoś na galerjach).

Śliwecki spojrzał na górę, zmarszczył brwi i mówił dalej głosem podniesionym, który dudnił po sali, jak odgłos dalekiego grzmotu.

— Ciężkiej pracy, rządności i uczciwości! — powtórzył, podkreślając głosem każdy wyraz. — Bo nie próżniactwem, lekkomyślnością i rozpustą zbiera ubogi grosz do grosza. W gorącym pocie kąpać się musi, odmawiać sobie wszelkich przyjemności, najdrobniejszych nawet zbytków, zrozumieć, odgadnąć i wypełniać obowiązki męża i ojca, jeśli chce urwać od swojej krwawicy nędzny grosz na czarną godzinę lub na stare, bezsilne lata. Jako majster, który widział w przeciągu lat piętnastu tysiące

robotników, wiem, że tylko najpracowitsi, najlepsi i najuczciwsi umieli zapanować nad chęcią użycia lekkomyślnego zarobionych pieniędzy. (Burżuj, filister! — wołano na galerjach).

— Do was nie mówię — mówił śliwecki, wyciągnąwszy rękę ku galerjom — bo znam was dobrze. Kiedy nas burżuje zmuszali do pracy nad siły ludzkie, umieliście zmylić czujność zwierzchności — leniwi, krnąbrni, pracując jedną ręką, jednem okiem, drugiem oglądając się na zegar: rychło wybije godzina fajerantu? A kiedy rewolucja pozwoliła wam pohulać bezkarnie, woleliście próżniacze życie na wiecach, na zebraniach, trwoniąc czas na gadaninie, albo zaciągaliście się do bojówki, gdzie można się było na boku dobrze obłowić i zemścić na surowych zwierzchnikach. Wiadomo wszystkim, że bojowcy nietylko w celach partyjnych grabili i zabijali.

— Zamknąć mu podłą gębę, niech ten pies milczy, burżuj, zdrajca! — ryczała góra.

Galerje drżały pod tupotem kilkuset nóg. Kurz wzbił się pod sufit, dzwonek gospodarza jęczał w piekielnej wrzawie. Kiedy wrzawa opadła, rozpływając się w gniewliwym pomruku, zwrócił się śliwecki do zarządu.

— Do was mówię, panowie z zarządu. Oszczędności ubogich są groszem świętym, bo powstały z potu, z łez, z krwi roboczego ludu. Uszanujcie tę

świętość, panowie z zarządu, bądźcie ludźmi, czyńcie, myślcie po ludzku, abyście nie rzucili zarzewia niezgody w serca strapione, nie rozdzielili społeczeństwa socjalistycznego. Małoż wam skarbów, pozostałych po burżujach? Musząż jeszcze pracowici, rządni i uczciwi robotnicy dorzucić swój gorzki grosik, aby pomóc wyżywić i przyodziać gromadą próżniaków i lekkomyślników?

Kilkaset twardych i spracowanych rąk wyciągnęło się ku estradzie i zmieszane głosy męzkie i niewieście prosiły:

— Uszanujcie święte oszczędności ubogich! Utopijski słuchał z głową pochyloną. Jak cichy

płacz bezsilnego dziecka potrącały słowa Śliweckiego o jego serce szlachetne, wydobywając z niego miękkie tony współczucia. Marzyciel litował się nad przywiązaniem ubogich do oszczędności pracowitego życia, doktryner jednak nakazywał sercu milczenie. On, główny przedstawiciel wcielonych teorji socjalistycznych, nie mógł odstępować od zasady, nie mógł wyłączać pewnej liczby towarzyszów z ogólnego prawa. Zrozumiał w tej chwili, iż władcy muszą być czasami bez litości.

— Żal mi tych biedaków — rzekł półgłosem do Drwickiego, który siedział obok niego.

— I mnie, — wtórował mu Drwicki — ale nie możemy ustanawiać praw wyjątkowych.

Z góry zbiegł tymczasem kulawy, rudy szewc

Kopytski, bardzo czynny, podczas rewolucji orator wiecowy, znany próżniak, żyjący wiecznie cudzym kosztem. Stanąwszy przed estradą — zawołał:

— Proszę, o głos!

A kiedy mu udzielono głosu, mówił:

— Towarzysz Śliwecki nazwał oszczędności robotnika groszem świętym, a ja nazwę je kradzieżą, jak każdą inną własność (brawo! — wtórowała mu góra — podły, kłamca! nie kradlim! oszczędzalim z naszej własnej krwawicy! — protestowano na dole, na ławach deputacji). Nazywam je kradzieżą, jak każdą inną własność, bo kto zbiera, ten zamyka pieniądz, który powinien być w obiegu, aby z niego wszyscy mogli korzystać, i liczy na procenty, wiadomo zaś, że procent od kapitału jest złodziejstwem, wymyślonem z krzywdą pracy przez burżujów. (On pracuje? wałkoń, wylizywacz cudzych misek — zawołała na dole jakaś przekupka, sąsiadka Kopytskiego). I nazywam jeszcze oszczędność zdradą przeciw porządkowi socjalistycznemu, bo kto oszczędza, ten czyni to z zamiarem nagromadzenia kapitału, ten marzy, aby kiedyś zostać burżujem! (Niech żyje Kopytski! — radowano się na górze). Prawdziwy, szczery, niefarbowany socjalista nie oszczędza nigdy, gardzi oszczędnością, wydaje wszystko rzetelnie, co mu jego praca daje (i cudza! — zauważono na dole). W imieniu prawdziwych, szczerych socjalistów pro

szę nasz szanowny zarząd, aby nie zwracał uwagi na głupią gadaniną tych zakapturzonych burżujów, podszywających się pod nasz czerwony sztandar. Damy sobie z nimi radę, gdyby za głośno szczekali!

Na górze dziękowała burza oklasków szczeremu, prawdziwemu socjaliście za jego repliką szczerze socjalistyczną, na dole odpowiedziały mu głośne protesty; na estradzie zapisywał zecer Litera, jeden z sekretarzy zarządu, nazwiska najgłośniejszych oponentów z pośród deputacji. Nazwisko Śliweckiego podkreślił trzy razy czerwonym atramentem, przy nazwisku przekupki, sąsiadki Kopytskiego, postawił krzyżyk. I Dyndalinie dostał się krzyżyk — i ona bowiem, zaszczycona zaufaniem kucharek i sklepiczarek Tamki, należała do deputacji i krzyczała razem z innemi deputatkami: wałkonie! nygusy — ku przerażeniu Dyndały, który, jako szczery socjalista, należał do honorowej straży zarządu.

Kiedy się wrzawa uciszyła, podniósł się Utopijski.

— Jako człowiek współczuję waszej trosce, szanowni towarzysze i towarzyszki, ale jako najwyższy stróż naszych świętych zasad nie mam prawa poprzeć waszej prośby. Nie mam prawa, bo oszczędności, jakiekolwiekby były, choćby najdrobniejsze, są kapitałem, wszystek zaś kapitał w ręku poszczególnych członków społeczeństwa grzeszy przeciw zasadzie powszechnej równości, która jest głównem

podłożem nowego porządku, jego treścią, jego duszą, jakby się byli wyrazili burżuje. (Brawo na górze — na dole ponure milczenie). Gdybyśmy wam pozwolili korzystać z oszczędności, nagromadzonych pod rządami burżujów, musielibyśmy także zwrócić i burżujom część ich skonfiskowanych majątków, bo nie wszystkie ich majątki powstały z kradzieży, lecz wyrosły z oszczędności i rządności kilku pokoleń. Socjalistom, wyznawcom bezwzględnej sprawiedliwości, nie wolno mierzyć łokciem podwójnym, innym socjalistów a innym burżujów (na górze: doskonale, niech żyje gospodarz — na dole szmer niezadowolenia).

— Zwrot oszczędności ich właścicielom stał się zresztą niemożliwy z chwilą zniesienia listów zastawnych, akcji, hipotek, długów prywatnych, wszelkich wogóle papierów wartościowych na okaziciela — ciągnął dalej Utopijski. — Skąd wzięlibyśmy owe miljony, zaoszczędzone przez pracowite mrówki dawnego porządku, umieszczone głównie na hipotekach i w listach zastawnych, zniszczywszy te hipoteki i listy zastawne! Gdybyśmy uwzględnili waszą prośbę, szanowni towarzysze i towarzyszki, rozpoczęlibyśmy nowy porządek odrazu od bankructwa.

— Wywody pana gospodarza kłócą się z jedną z głównych zasad socjalizmu, który obiecuje robotnikowi całkowity zysk z jego pracy — odezwał się

Śliwecki — oszczędności są naszym prawowitym zyskiem, zyskiem naszej pracowitości i rządności.

— Święta prawda! — wtórowano mu na dole. Litera dodał pod nazwiskiem Śliweckiego

czwartą czerwoną kreskę, a Dyndalinę, która wymachiwała rękami, wrzeszcząc na całe gardło: racja, święta racja! upstrzył drugim krzyżykiem. Teraz odezwał się Drwicki.

— Moi kochani — mówił, włożywszy ręce do kieszeni spodni — o co wam właściwie chodzi, czego lamentujecie? Na co nam, socjalistom, oszczędności? W porządku burżujowskim, gdzie człowiek był człowiekowi wilkiem, gdzie każdy musiał myśleć

o sobie, bo nikt o nim nie pomyślał, miały one jakiś sens, ale dziś? Społeczeństwo da każdemu z nas wszystko, co mu potrzebne i wikt, i opierunek,

i przyodziewek, i zabawy, i papierosa w zęby, i kieliszek gorzałki, i czego tylko brzuch, cielsko i dobry humor zapragną. (Niech żyje socjalizm! — radowała się góra). Więc na co oszczędzać, fatygować się myślą o jutrze, być kutwą, sknerą? Zamiast zawracać nam głowę swojemi oszczędnościami bez żadnej obecnie wartości, powinniście podziękować socjalizmowi, że zdejmuje z was ciągły strach o grosz uciułany. Czeka nas olbrzymie zadanie uszczęśliwienia całego społeczeństwa, a wy myślicie w tak wielkiej chwili tylko o sobie, o swoich grosikach. Wstydźcie się, towarzysze!

— Wstydźcie się, kutwy, sknery, robigrosze, burżuje! — wołano na górze.

— Mówił pan gospodarz, iż jesteśmy jedną wielką rodziną, w której miłość rodzinna powinna rozstrzygać wszelkie spory — odezwał się Śliwecki — a kierownik Drwicki przemawia do nas, jak przemawia stary majster do krnąbrnych terminatorów. Mamy się wstydzić, za co? Czy za to, że byliśmy pracowici i oszczędni? Niech się wstydzą próżniacy i marnotrawcy (pogroził górze pięścią). A wy tam, szczekacze, nie groźcie, bo takich, jak my, jest w Polsce więcej od was i gdybyśmy się do was zabrali, toby wam się odechciało urągać porządnym ludziom. Wy zaś, panowie zarząd, nie zapominajcie, że w społeczeństwie socjalistycznem jest lud suwerenem, a wy tylko tego suwerena powolnymi sługami. Nie narzucać ludowi swojej woli i swoich rozkazów jest waszem prawem, jeno waszym psim obowiązkiem jest słuchać go i czynić to, co się jemu podoba. Poczekamy cierpliwie do pierwszego sejmu, a potem?

Śliwecki nie dokończył swojej myśli głośno. Dopowiedziała jej jego podniesiona pięść i błyskawicami tryskające oczy.

— Chodźmy! — rzekł.

Kozprawiając głośno, giestykulując żywo, opuściła deputacja salę.

Na dworze czekał na nią tłum niezadowolonych.

Kiedy się tłum dowiedział o odmowie zarządu, chciał wtargnąć do Filharmonji. Ale bojowcy strzegli wszystkich drzwi. Wszczęła się walka na pięści, w której kobiety brały udział najczynniejszy. Dyndalina tak się zapamiętała w ferworze wojowniczym, iż własnemu mężowi podbiła oczy i podrapała gębę.

Nieliczni bojowcy byliby ulegli rozkołysanej fali tłumu, gdyby nie szczęśliwy pomysł Drwickiego. Kazał on zwrócić straży ogniowej sikawki na lud i sprawić mu dobry dyngus. Woda ostudziła namiętności, rozproszyła niezadowolonych.

Tłum rozpraszał się po mieście, niosąc z sobą warczący gniew, pierwszy ferment buntu, a zarząd siedział tymczasem na estradzie sali, pogrążony w osowiałem milczeniu. Rozczarowanie po rozczarowaniu spadało w szybkiem tempie na te młode, optymistycznemi doktrynami wytapetowane, głowy, gniew zbierali i nienawiść naczelnicy nowego państwa, zamiast uznania i wdzięczności.

Pierwszy zabrał głos Drwicki.

— Przedewszystkiem musimy się zgodzić na przywrócenie stałej policji, albo milicji, jeżeli wam się ta nazwa lepiej podoba. Bez tej straży porządku nie może być, jak widzimy, mowy o jakiejś porządnej organizacyjnej robocie. Pierwszy lepszy głupiec lub warchoł, stanąwszy na czele jakiejś niesfornej gromady krzykaczów, będzie nam rwał

przędzę naszego systemu. A nasza policja musi być z powodu braku wojska, któreby jej mogło pomódz, liczniejsza, silniejsza od policji burżujów. Trzeba całą byłą bojówkę, wszystkich szczerych, pewnych socjalistów powołać do służby policyjnej. Żeby zaś ta nowa policja nie kłuła zanadto ludu w oczy, trzeba ją sympatycznie ubrać, w zwykłe czapki robotnicze, ozdobione czerwonemi piórami, w zwykłe kapoty bez błyszczących guzików. Zamiast szabel można ją uzbroić w dobre laski z toporkami. Browningi może mieć przy sobie, ale tak dobrze schowane, żeby ich lud nie widział.

Tym razem nie protestował nikt z panów komitetowych. Dwa dni rządów wystarczyły do obalenia ładnej wiary w uszlachetnienie człowieka przez tchnienie ducha socjalizmu.

— Widzę teraz — rzekł Utopijski — że będziemy musieli wychować społeczeństwo, podnosić je stopniowo do świetlanych wyżyn prawd socjalistycznych. Dzieła tego dokona nasza szkoła.

— Oby nam tylko stało czasu na przeprowadzenie tego dzieła — mówił Drwicki. — Tymczasem trzeba wtłoczyć jaknajprędzej rozkołysany, rozwydrzony przez rewolucję lud w jarzmo regularnej pracy, aby odwrócić uwagę próżniaków od rzeczy, które przewyższają ich inteligencję. Trzeba zredagować natychmiast odezwę, wzywającą wszystkich członków społeczeństwa od go roku życia

do go do nadesłania deklaracji, w jakim fachu chcą pracować! Niech sobie każdy wybierze zajęcie, jakie odpowiada najlepiej jego upodobaniom, ale niech wszyscy zaczną jaknajprędzej pracować. I najgłośniejszych krzykaczów, takich Śliweckich i do niego podobnych, trzeba rozrzucić po kraju, aby nie bróździli w stolicy. Jeden taki warchoł może pociągnąć za sobą tysiące.

Była już północ, kiedy Utopijski, podpisawszy wszystkie papiery, udał się do domu, do swojej żony socjalistycznej, zaślubionej w obliczu słońca. Idąc, chwiał się, jak pijany. Z wyjątkiem kilku godzin, które poświęcił podczas dnia wypoczynkowi, pracował od wczoraj bez przerwy, pracował wyczerpująco, bo drgającymi ciągle nerwami. Jadł niewiele od wczoraj, trzeźwił się papierosami i winem. Czuł się tak znużony, iż byłby się był położył z przyjemnością gdziebądź, na ulicy, na skwerze, na ławie. Spać, spać, spać... To jedno pragnienie stłumiło w nim wszystkie inne. Ale miał młodą, ładną kochankę, a ta kochanka przysyłała w przeciągu dnia do ratusza dwadzieścia razy Lisa z zapytaniem: co się z nim dzieje? Trzeba uspokoić panią Wandę; było to jego obowiązkiem.

Otworzył drzwi od przedpokoju (miał klucz od zatrzasku), wszedł do mieszkania.

W pokojach było ciemno. Wanda śpi zapewne —

pomyślał i szedł cicho, na palcach nóg, aby nie budzić żony.

Łóżko Wandy było puste, jeszcze nierozebrane. Czyżby wyszła? dokąd o tej porze?

Z kuchni przez uchylone drzwi padała na posadzkę pokoju stołowego smuga światła. Czyżby Wanda była w kuchni?

Była w kuchni. Stała przy kominie z podkasanymi rękawami fularowego szlafroczka i rozniecała ogień. Niezręcznie szła jej robota, której nigdy w życiu nie wykonywała. Ogień gasł ciągle. Łzy spływały po obu stronach jej zaczerwienionej twarzy łzy dziecka dostatku, które dotykało się po raz pierwszy w życiu grubego trudu pospolitego życia.

— Pomóż sobie naftą — odezwał się Utopijski.

— To ty? — rzekła pani Wanda, spojrzawszy na niego złem okiem zagniewanej samicy. — Nareszcie! Śliczny mąż, który każe czekać na siebie żonie dwadzieścia cztery godziny, nie zapytawszy nawet, co się z nią dzieje, śliczny kochanek, który może wytrzymać bez kochanki całą noc i cały dzień. Nigdy nie byłby się mój pierwszy mąż, wzgardzony przez was burżuj, dopuścił tak ciężkiego grzechu przeciw obowiązkom małżeńskim.

— Ty wiesz, Wandeczko, że tylko obowiązki wielkiej doniosłości...

— Ach, te twoje obowiązki wielkiej doniosłości obchodzą mnie tyle, co zwiędłe kwiaty — przerwała pani Wanda Utopijskiemu, zmarszczywszy ładną, łukowato zarysowaną brew. — Ciebie chcę, twojej miłości pragnę, twoich uścisków, pocałunków pożądam.

— Ukochana, najdroższa — tłumaczył się Utopijski. — Gdy ktoś stoi na czele rządu, musi myśleć i pracować dla miljonów, o sobie często zapominając.

— Ładny naczelnik rządu, prezydent rzeczypospolitej, którego żona musi sama rozniecać ogień na kuchni i gotować herbatę, bo niema nikogo, ktoby jej pomógł. Bolesława oświadczyła mi: niech sobie towarzyszka — słyszysz? towarzyszka! zuchwała! — sama rozpali ogień, bo teraz niema już paniów i sługów, jeno sami równi; Tomasz powiada: nie myślę tam komuś — słyszysz? komuś? bezczelny fagas! — czyścić sukien, bo ja teraz sam pan. Więc rozniecam ogień, parzę sobie ręce, dmucham w ogień, jak kowalicha. I to się nazywa szczęśliwością powszechną? Szczęśliwość dla hołoty, dla kanalji, a dla nas, cośmy się chowały w przyzwoitych domach, co? Trud, wstyd i poniewierka. Spójrz tylko, jakie mam ręce? Brudne, poranione, obrzydliwe.

— Nie będziesz długo rozniecała ognia i gotowała herbaty. Już pojutrze otwieramy pierwszą

kuchnią społeczną — pocieszał płaczącą Wandę Utopijski. — A teraz pocałuj mnie i dobranoc, bo ledwie żyję. Umieram ze zmęczenia. Pani Wanda milczała.

— Wandeczko ukochana, najsłodsze serce moje, o co się na mnie gniewasz?

— On się pyta, o co się na niego gniewam? — wybuchnęła pani Wanda. — Nazywa mnie ukochaną, najsłodszą, a ucieka od słodyczy mojej miłości. O, mężczyźni, czyście wy warci naszej miłości?

Utopijski był tak wyczerpany, iż gdyby sama Wenus, owiana srebrzystym pyłem piany morskiej, była się do niego zbliżyła, byłby się był od niej odwrócił.

— Dobranoc — rzekł głosem gasnącym, całując rękę pani Wandy.

Rzucił się w ubraniu na łóżko i zasnął natychmiast snem bez snów. A pani Wanda płakała.

V.

Wielki ruch panował w ratuszu. Od samego rana znosili milicjanci, ubrani już w sympatyczny mundur socjalistyczny, w czapki z czerwonemi piórami, w szare kapoty z czerwonemi kokardami, uzbrojeni w dębowe laski, ze wszystkich dzielnic

miasta stosy deklaracji, odnoszących się do wyboru zawodu. Zarząd zawezwał wszystkich byłych urzędników kancelaryjnych różnych urzędów ustroju burżujowskiego do uporządkowania olbrzymiego materjału.

Zgodnie z zasadami socjalizmu, oświadczył zarząd w odezwie, wzywającej do powszechnej pracy, że: ''powszechnie obowiązująca praca jest wprawdzie główną podwaliną nowego porządku, ale praca socjalistyczna nie ma być pijawką ludu ubogiego jak za rządów burżujów, jeno dobrodziejką i rozkoszą. Bo nie na to zwyciężył socjalizm, aby lud wlókł dalej suchotniczy żywot proletarjatu, lecz na to, aby nędza i niewola proletarjatu znikły raz na zawsze z powierzchni ziemi. Przeto niech sobie każdy wybiera takie zajęcie, jakie odpowiada najlepiej jego zdolnościom i upodobaniom, jakie mu da zadowolenie i szczęście".

Trzy dni pracowało sklecone na prędce biuro statystyczne nad uporządkowaniem materjału, zebranego w Warszawie i w powiecie warszawskim. Czwartego dnia zebrał się zarząd, aby rozpatrzeć rezultaty obliczeń.

Szczególne to były rezultaty. Część panien sklepowych, szwaczek i wszystkie prostytutki wybrały sobie zawód aktorski. Tak samo wielkie mnóstwo fryzjerów, golarzy, kupczyków i kelnerów. Gdyby na każdej ulicy wybudowano po dwa teatry, by

łoby ich jeszcze za mało do zatrudnienia wszystkich kandydatów i kandydatek Muzy wykonawczej.

Nauczycielki prywatne, krzykliwe feministki i uświadamiaczki w porządku burżujowskim, zgłosiły się do posad dyrektorek zakładów wychowawczych. Gadalska żądała dla siebie stanowiska wicekierownika wydziału oświaty.

Zecerzy prosili o nominacje na redaktorów urzędowego dziennika ''Robotnik"; łobuzy i andrusy z nad Wisły, powołując się na to, że nauczyli się podczas rewolucji obchodzić z bronią, chcieli służyć w leśnictwie, jako leśni albo strzelcy; stangreci, lokaje i posłańcy zgłosili się na woźnych przy zarządzie, kupczyki na dyrektorów magazynów, felczerzy na lekarzów szpitalnych, młodsze i kucharki na wychowawczynie dzieci.

Bardzo niewielu zostało w swoich zawodach przedrewolucyjnych. Każdy chciał się posunąć o kilka stopni wyżej w wielkiej fabryce. O roboty podrzędne i przykre: zamiatanie ulic, czyszczenie kominów, ustępów i kanałów miejskich nie ubiegał się nikt.

Głośnym śmiechem wybuchnął Drwicki, kiedy przejrzał rezultaty obliczeń.

— Ciebie bawi ten smutny dokument ludzkiego egoizmu? — rzekł Utopijski z wyrzutem w głosie.

— Ogromnie, bo widzę z przyjemnością, że nasz lud nie jest taki głupi, jak mi się zdawało.

Dziwisz się temu dziwnemu dokumentowi? Ja nie. Nie na to robi się rewolucję, żeby stać na tem samem miejscu, lecz na to, żeby się przesunąć na miejsce inne, wygodniejsze. Całe nieszczęście w tem, że tych miejsc wygodniejszych nie starczy w żadnem społeczeństwie dla wszystkich, że jedni muszą koniecznie ciężej, a inni lżej pracować, jeżeli maszyna pracy ma się prawidłowo i sprawnie poruszać.

— Na co ty właściwie zostałeś socjalistą — fuknął Utopijski.

— Na co? Na to, co wszyscy, oprócz takich fantastów, jak ty i do ciebie podobni. Aby sobie poprawić los, mój drogi. I poprawiłem go sobie. Przyjemniej przecież być kierownikiem wydziału oświaty, czyli po dawnemu ministrem, aniżeli wiejskim bakałarzem.

Utopijski milczał. Każdy nowy dzień obnażał przed jego okiem coraz więcej właściwą naturę ludzką, której on, marzyciel, zapatrzony w swój czerwony ideał, nie znał, każde nowe doświadczenie prowadziło go o cały stopień niżej w głąb tej natury, gdzie czaił się na samem dnie szpetny gad samolubstwa. I cichy smutek wstępował do jego serca.

— A teraz co będzie? — zapytał. — Podług zasad socjalizmu nie wolno nam krępować upodobań towarzyszów i towarzyszek.

— Zasady swoją drogą, a życie swoją — rzekł Drwicki. — Z takim podziałem pracy, jaki sobie towarzysze i towarzyszki skomponowali, nie moglibyśmy istnieć ani tygodnia. Trzeba żarliwszymi socjalistami, znanymi z wierności dla czerwonego sztandaru, obsadzić wszystkie stanowiska kierownicze, odpowiedzialne, reszcie zaś przykazać, aby wróciła do swoich zajęć przedrewolucyjnych. Hołotka będzie szemrała, wiem, ale od czegoż milicja? Powoli przywykną niezadowoleni do sforności, jak przywykli do gwałtów i wyzysku burżujów. Nowe, przez nas wychowane pokolenie, będzie zadowolone, jeśli... Jeśli wypadki pozwolą nam wychować w zasadach socjalizmu nowe pokolenie.

— Sądzisz, że?...

Drwicki wzruszył ramionami.

— Rewolucję sialiśmy, rewolucję zbierać będziemy — rzekł — na to powinniśmy być z góry przygotowani.

Do Utopijskiego zbliżył się jeden z woźnych zarządu, donosząc mu, że pani Wanda czeka na niego w jego gabinecie.

Pani Wanda siedziała w fotelu z głową, ukrytą w dłoniach. Kiedy Utopijski wszedł, podniosła do niego zapłakane oczy.

— Spotkała cię jakaś przykrość? Mów — odezwał się Utopijski troskliwie.

Zamiast odpowiedzi podała mu pani Wanda ja

kiś zadrukowany papier. Była to odezwa zarządu, wzywająca wszystkich do pracy.

— O co ci idzie? — zapytał Utopijski, nie domyślając się powodu łez żony.

— I ty jeszcze pytasz, o co mi idzie? — wybuchnęła — Ja mam pracować, ja?

— No, tak. Wszyscy musimy pracować. Kto nie pracuje, ten nie ma prawa do życia. Jest to główna zasada nowego porządku, która nas odróżnia od burżujów.

— Ale cóż ja mam robić? Nie nauczono mnie w domu niczego. Może mam być szwaczką, kucharką, praczką ?

— Żaden rodzaj pracy nie hańbi, wszystkie są pożyteczne i współrzędne.

— Żartujesz, Edmundzie. Ja, żona naczelnika rządu, mam pracować, jak sługa?

— Nie możemy ustanawiać dla nikogo wyjątków. Jesteśmy wszyscy równi wobec prawa i siebie.

— I ty to mówisz, ty? Ty, którego złote usta obiecywały mi raj na ziemi, ty, który całowałeś moje stopy?

— Daję ci raj miłości.

— Raj miłości w niewoli? Bo ten wasz nowy porządek jest pańszczyzną, jest niewolą. Tylko średniowieczny feodalizm zaprzęgał ludzi w jarzmo przymusowej robocizny. Zasadą wolności jest zostawić każdemu swoją wolę.

— Wando!

— Nie ja jedna to widzą, czuje i mówię. Tak, jak ja w tej chwili, czują to samo i mówią wszyscy, którzy cieszyli się w obalonym porządku niezależnością, choćby najuboższą. Tylko bezdomna, próżniacza kanalja oklaskuje wasze rozporządzenia. Idź na ulicę i posłuchaj, co gwarzy niechęć, wywołana przez was.

— I ty dolewasz piołunu do kielicha gorzkich doświadczeń, z jakiego piję od dni kilku, ty, moja kochanka, moja żona? Do kogóż ja mam pójść z bólem, który targa mojem sercem, jeśli ty, moja najbliższa na tej ziemi przyjaciółka, odwracasz się odemnie ?

Głos Utopijskiego, kiedy to mówił, drżał, bladość wielkiego bólu zbieliła jeszcze więcej jego bladą twarz.

— O, Wando!

Smutek kochanka potrącił miękkiem skrzydłem o niewieście serce pani Wandy, wyczarowując z niego tkliwsze dźwięki. Kochała go jeszcze.

— Nie dziw się mojemu żalowi — mówiła słodkim głosem miłości. — Czuję się obcą, wykolejoną w tym waszym nowym porządku, który niweluje wszystko i wszystkich. Może przywyknę z czasem do nowego położenia — nie wiem — tak ciężko stać się bezwolnem kółkiem w wielkiej fabryce powszedniego życia, gdy się było panią swojego

czasu i swoich ruchów... Będę się starała dostosować do waszych celów... spróbuję... może twoja miłość... ale kochaj mnie więcej, goręcej... tak mało zbywa ci czasu dla mnie...

— Niech tylko miną pierwsze chwile organizacyjne, niech nowa maszyna zacznie się prawidłowo ruszać, a wówczas poświęcę cały czas tobie — naszej miłości. Tylko trzecią część dnia, osiem godzin, jestem winien społeczeństwu. Reszta będzie należała do ciebie.

Objęli się w gorącym uścisku, usta ich zwarły się.

Pogodziła ich młoda miłość.

VI.

Wielka fabryka robocza nowego porządku zaczęła się ruszać.

Zarząd poprzemieniał na warsztaty pracy wszystkie pałace, wille, gmachy banków, Towarzystwa kredytowego ziemskiego, Towarzystwa kredytowego miejskiego, lokale redakcyjne, wszystkie wogóle większe domy i mieszkania, aby pracującym było przestronnie i wygodnie. Szewcy, krawcy, ślusarze, stolarze i t.d. rozsiedli się w wielkich, jasnych, czystych, bezustannie przewietrzanych salach, albowiem ''praca powinna być zdrowa i przyjemna".

I żadne zoilowe oko dawnych dyrektorów i majstrów nie śledziło robotników, żadne złe, nieprzy

jazne warczenie zwierzchników nie napędzało ich do pośpiechu, ''albowiem socjaliści nie potrzebują kontroli". Praca ich, ''zorganizowana na podstawie pełnej wolności i demokratycznej równości, oparta na solidarności wszystkich za jednego i jednego za wszystkich, kontroluje się sama, wytwarzając pilność, dobre chęci, ambicje i współzawodnictwo, o jakich obalony porządek wyzysku nie mógł mieć wyobrażenia, i będzie produkowała bez bata burżujowskich dyrektorów i majstrów trzy razy więcej od dawnych warsztatów".

Na miejsce dawnych dyrektorów i majstrów wybrał sobie każdy warsztat z pomiędzy siebie gospodarza, którego jedynym obowiązkiem był podział pracy.

Wielka radość zapanowała w warsztatach rzemieślniczych i robotniczych. Każdy towarzysz miał teraz pracę przyjemną — wszystkiego osiem godzin dziennie — nie potrzebował stukać do bram fabryk i warsztatów, kłaniać się pryncypałom, dyrektorom i majstrom, przechodzić przez rózgi łaski pańskiej, znosić upokorzeń ubóstwa, troskać się o chleb powszedni. Praca i smaczny chleb były jego prawem. I pierwszego i drugiego musiało mu dostarczyć społeczeństwo.

I dostarczało.

Dawne hotele, restauracje, cukiernie, piwiarnie, koszary i więzienia zmienił zarząd w publiczne

jadłodajnie, w których wydawano w godzinach oznaczonych każdemu pracującemu za kwitkami obiady i kolacje. Kto lubił piwo — miał piwo, kto nie mógł się obyć bez kieliszka wódki, otrzymywał bony na wódkę. O papierosach nawet pamiętał zarząd.

Zmienił się wygląd ulic Warszawy.

Znikli z nich żebracy i gapie, znikli sprzedawacze gazet. Żebraków i gapiów zaprzężono do pługa obowiązkowej pracy, sprzedawacze gazet stali się niepotrzebni z chwilą, gdy zarząd zniósł wszystkie czasopisma, zostawiwszy tylko jednego ''Robotnika", organ urzędowy nowego porządku, który rozsyłano za darmo każdemu obywatelowi do domu.

Zniesiono gazety, bo na cóż ten rejwach różnych stronnictw, opluwających się, pożerających się nawzajem, na cóż to ciągłe krzykliwe szukanie drogi do uszczęśliwienia społeczeństwa, kiedy tę drogę już znaleziono? Prosta ona, wytknięta doskonale przez program socjalistyczny. Wystarcza posuwać się po niej równo, nie nasłuchując, co tam jacyś zgryźliwi, z niczego nigdy nie zadowoleni krytycy i pedanci po cichu mamrocą, by stanąć u mety, wyznaczonej dla człowieka na ziemi. W społeczeństwie jednolitem powinna panować jednomyślność: jeden program, jedna wiara, jeden cel! ''Robotnik", redagowany i zapisywany przez samych tylko prawomyślnych socjalistów, wystarcza najzu

pełniej dla społeczeństwa socjalistycznego, opowie mu, objaśni wszystko, co i jak wiedzieć powinno.

Zmienił się wygląd ulic Warszawy.

Osowiały dawniej, smutny proletarjat, ten najniższy, najuboższy, bezdomny, proszący nieraz ''litościwe osoby" o kilka groszy na przytułek nocny, najczęściej głodny, zrozpaczony, niósł teraz wysoko głowę, wyzwoloną, patrzał na świat wesołemi oczami, śmiał się głośno śmiechem szczęśliwym.

Wieczorami rozbrzmiewały ulice śpiewem, ogrody, parki i nadbrzeża Wisły brzęczały szeptem zakochanych par. Dlaczegoż nie miały się obie płcie łączyć z sobą w uścisku miłosnym bez niemądrego wahania, bez sztucznej, obłudnej wstydliwości dawnego porządku, kiedy porządek nowy nietylko rozgrzeszał je z popędów płciowych, ale zdejmował z nich także troskę o wychowanie potomstwa? Kochajcie się, mnóżcie się, — społeczeństwo wychowa wasze dzieci.

VII.

Biją dzwony we wszystkich kościołach Warszawy, biją na trwogę.

W fabrykach i warsztatach zakotłowało się, jakgdyby bomby w nie uderzyły. Kobiety rzucają pracę i wybiegają na ulicę, śpiesząc do kościołów swoich dzielnic.

Cóż się stało? Czy się miasto pali?

Oto wydał zarząd rozkaz opróżnienia Domów Bożych z aparatów obrzędowych i oddania ich na użytek praktyczniejszy. Lud chce się bawić po pracy, woła o teatry, teatrzyki, cyrki, sale tańca, koncertowe i akrobatyczne. Obszerne kościoły nadają się w sam raz do takich celów...

''Religja jest (według socjalizmu) tylko transcedentalnem odbiciem pojęć i pragnień społeczeństwa danej chwili, wcieleniem marzeń o złudnem szczęściu. Gdy rzeczywiste szczęście, gdy możliwość wcielenia tego szczęścia usuwa potrzebę złudzeń, wówczas upada sama przez się potrzeba religji, która zanika, jak zanika wyschnięte źródło". Uświadomienie proletarjatu w tym kierunku powstrzymywała burżuazja rozmyślnie, religja bowiem była jej potrzebna do ujarzmienia wielkich mas roboczych". — ''Olbrzymi postęp wiedzy niezawisłej ostatnich czasów nauczył człowieka, iż jego celem nie jest t. zw. udoskonalenie, wzlot ku nieznanemu niebu, jeno zdobycie na ziemi możliwie największej sumy rozkoszy. Człowiekiem, ziemskim człowiekiem powinien być człowiek, nie duchem". ''Wprawdzie nie usuwa socjalizm religji, nie miesza się bowiem do spraw uczuciowych jednostki. Kto nie może się obyć bez pociechy religji, niech sobie z niej korzysta, ile mu się tylko podoba — owszem, ale po za godzinami obowiązkowej pracy w warsztatach

społeczeństwa i na własny rachunek. Społeczeństwo nie ma obowiązku utrzymywania kościołów i duchowieństwa".

Tak uczyli ojcowie socjalizmu, tak wierzyli ich wyznawcy.

Ale cóż mogły wiedzieć o tych mądrych teorjach owe krocie, miljony nieuświadomionego jeszcze ludu miejskiego i wiejskiego, dla których religja była przymierzem pomiędzy człowiekiem a Bogiem, treścią ich życia duchowego, potrzebą ich serca? Co mogły o nich wiedzieć owe miljony kobiet, które niosły łzy swoje, bóle, rozczarowania i modlitwy przed ołtarz Boga, przed obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, czerpiąc z krynicy wiary eliksir cierpliwości i rezygnacji? Te krocie, te miljony wiedziały tylko, że nowy porządek zamyka im ucieczki ich dusz, przystanie ich serc strapionych, zabiera im całą poezję ich życia. Więc uderzyły na trwogę, na alarm w całym kraju.

Przed wszystkimi kościołami stały furgony do przewożenia mebli pod ochroną nowej policji, którą nazwano strażą społeczeństwa. Nowi, a sympatyczni policjanci z browningami, ukrytymi w kieszeniach, wybrani z pomiędzy najczerwieńszych czerwonych, spoglądali zdziwieni na tłumy kobiet, wylewające się z gardzieli wszystkich ulic. Ostrzeżono ich wprawdzie w ratuszu, żeby byli przygotowani na burdę uliczną, wywołaną przez dewotki lub byłych

księży, skostniałych w swoich zabobonach. Zamiast jednak gromadki dewotek, prowadzonych przez byłych księży, obejmowało ich ruchliwym pierścieniem ze wszystkich stron olbrzymie mrowisko ludzkie. Żony swoje, córki, kochanki poznawali w tem morzu głów kobiecych, które toczyło się ku nim z łoskotem rozpętanego żywiołu.

— Pogany, bezbożnicy, świętokradcy! — huczało dookoła nich.

Przed kościołem św. Aleksandra zalał tłum cały plac. Z kościoła wynoszono chorągwie, krzyże, kielichy, świeczniki, dywany. Jakiś swawolny chłopak ukazał się na stopniach głównych schodów z kropidłem i kropielnicą, ubrany w złocistą kapę. Podniósł kropidło do góry... Ale w tej chwili wyciągnęło się ku niemu tysiące pięści i tysiące namiętnych głosów wołało:

— Ukamienować tego poganina, zatłuc go kamieniami jak jadowitą gadzinę!

Przerażony chłopak ukrył się w kościele.

Tłum kobiet runął na schody z taką siłą rozkołysanego, ogromnego ciężaru, iż rozerwał łańcuch policji. Kobiety rzuciły się na świętokradców, wynoszących sprzęty. Dyndalina, która stanęła pierwsza na schodach, wpiła się zębami w rękę jakiegoś draba, wlokącego po ziemi chorągwie. Chłopisko, nieprzywykły do takiejgwalki, upuścił chorągwie, zakląwszy zaboru.

Ale policja ochłonęła tymczasem z osłupienia. Kazano jej opróżnić kościoły i dostawić sprzęty do ratusza. Miałyżby jej baby przeszkodzić w wykonaniu tego rozkazu? — Wszyscy socjaliści śmieliby się z tak sromotnej porażki.

— Hej wy tam, krzykliwe sroki, wynoście się do wszystkich djabłów, bo kije będą w robocie! — krzyknął towarzysz Siłacz, komendant oddziału, pilnującego porządku przed kościołem św. Aleksandra — do roboty, do warsztatów! Me waszą rzeczą wtykać nos do rozporządzeń zarządu.

Jakaś żona kupca, uświadomiona socjalistycznie lepiej od prostych kobiet z ludu, krzyknęła:

— Zarządem nas nie straszcie, bo zarząd jest tylko sługą ludu. Me jego, lecz nas słuchać jest waszym obowiązkiem. I od srok nie wymyślajcie kobietom, bo jako socjaliści powinniście wiedzieć, że nowy porządek wyzwolił kobietę, postawił ją obok mężczyzny, jako równą obok równego. Ośmielacie się nam grozić kijami, zachciewa się wam panowania, jak policji burżujowskiej? Me wiecież to, iż zdrajcą jest, kto opiera się woli ludu? Któż to was uczył zasad socjalizmu?

Zasad socjalizmu uczył takich Siłaczów, Dyndałów i do nich podobnych mędrców nadmierny trud życia, połączony z nieustającem ubóstwem, uczył ich wyzysk kapitału, strojącego się w purpurową togę patrycjusza. Z teorji socjalistycznych,

wygłaszanych przed rewolucją przez agitatorów, pochwycili oni i zrozumieli tylko to, co obchodziło ich głodny żołądek i obiecywało im wyzwolenie z pod tyranji kapitału. Reszta — cała część socjologiczna i filozoficzna socjalizmu — przeszła po nich, jak przechodzi wiatr po warownym zamku, rozbryzgując się bez śladu o jego baszty.

Przywykli podczas rewolucji słuchać ślepo swoich przywódców, nie uważali za potrzebne myśleć samodzielnie. Dlaczegóżby zresztą nie mieli ufać panom Komitetowym, kiedy robota owych panów wydała tak doskonały skutek: wyzwoliła ich i nasyciła ich żołądek. Niech sobie panowie zarząd myślą dalej za lud, są od tego. Tylko tego potrzeba, żeby głupie burdy, wywołane przez babski naród, miały zniszczyć dzieło wyzwolenia proletarjatu.

— Co tu długo pyskować po próżnicy — krzyknął Siłacz. — Rozejdźta się i już, bo będzie pranie.

I popierając słowa czynem, przemierzył jakąś babę, która mu wygrażała pięścią, z takim zamachem laską przez plecy, że się kobiecina zgięła w pałąk, zawodząc jękliwie: o rety, rety!

Na znak, dany przez starszego, ruszyli strażnicy na zwartą ławę kobiet. Padały razy, rozlegały się krzyki, klątwy, ale babskie wojsko nie myślało wcale rejterować.

— Ślepie im powydzierać, gęby pazurami roz

orać! — komenderowała Dyndalina. — Pogany, zatracone dusze.

Całymi kłębami rzucały się kobiety na strażników, czepiając się ich rąk, skacząc im do gardła. Było ich tyle, że byłyby ciężarem swoim przywaliły, zmiażdżyły wykonawców nowego porządku. Dyndalina, wyrwawszy z rąk jednego ze strażników laskę, młóciła go ku ogromnej uciesze całego babskiego narodu gdzie popadło, po łbie, po żebrach, po plecach.

Zmiarkował Siłacz, że laski nie zmogą mrowiska niewieściego. Żachnęła się w nim duma władzy. Był przecież cząstką władzy, dowódcą oddziału strażników. Miałażby władza uledz rozszalałemu tłumowi?

— Do browningów! — zakomenderował. Błysnęły ognie, huknęły strzały.

Jak gdyby pioruny uderzyły w niego, rozdarł się tłum niewieści na strzępy i zaczął w popłochu uciekać.

— Strzelają, zabijają!

Nie zabijali, bo strzelali w górę, w powietrze, jak im zarząd przykazał, ale o tem nie wiedziały przerażone kobiety.

— Zbóje, mordercy! — krzyczały, roznosząc trwogę po całem mieście.

Przed wszystkimi kościołami rozgrywały się takie same sceny. Wszędzie broniły kobiety bez

czeszczonych kościołów, walcząc z brawurą podrażnionych lwic, ustępując dopiero przed browningami. Wszędzie występowali strażnicy z bezwzględnością władzy absolutnej, nie znoszącej oporu ludu. Połamane żebra, sińce, guzy, podbite oczy były wymownymi świadkami ich pojęć o powszechnej wolności i równości.

Straż uprzątnęła kościoły i konwojowała furgony do ratusza z dobytymi browningami. Szły za nią ponure spojrzenia zgromionych kobiet i szepty buntu.

— Na policję burżujów pomstowali, a są nie lepsi od niej.

I nietylko kobiety szemrały przeciw despotyzmowi zarządu. Z wyjątkiem garstki ateuszów i bezwyznaniowców, ''osobistych nieprzyjaciół Boga", gromadki feministek z Gadalską na czele, najczerwieńszych socjalistów i Żydów, urodzonych wrogów chrześcijaństwa, spoglądało całe miasto kosem okiem na profanację Domów Bożych.

Tego dnia stanęły warsztaty, jadłodajnie nawet były puste. Ludzie snuli się gromadami po ulicach, gestykulując żywo. Złe spojrzenia szły z tych gromad ku ''sympatycznym strażnikom", którzy stali na swoich posterunkach z pogardliwą, chłodną powagą władzy, lekceważącej niezadowolenie bezbronnego tłumu.

Tylko jadłodajnie w dzielnicach żydowskich hu

czały okrzykami radości, brzęczały mowami, przepojonemi jadem nienawiści do chrześcijaństwa. Urodzeni wrogowie Krzyża doczekali się nareszcie pohańbienia symbolu, który zaćmiewał od dziewiętnastu wieków świątynię Salomona. Więc radował się lud wybrany, błogosławiąc Lassalle'a i Marksa, swojej krwi mężów, tego dzieła głównych twórców, więc podziwiał mądrość rabi Eleazara, który uczył:

''Jako rolnik rozrzuca nasienie po całem polu, aby wydało dobry owoc, tak rozproszył Jehowa Żydów po całym świecie, aby wszędzie jego prawdę głosili". I rabi Oszü, który przepowiadał: że ''nie za karę zabrał Jehowa Żydom ich ziemię, oddając im na własność cały świat, lecz na to, aby cały świat nawrócili".

Wieczorem obiegły tysiące kobiet, dzieci i starców zamknięte kościoły. Klęcząc na ulicy, tuląc się do milczących murów świątyń, modliły się pobożne tłumy łkaniem bezsilności. Z tego cichego, tłumionego łkania wznosiła się do nieba skarga duszy ludzkiej, wypędzonej z raju socjalistycznego przez nasycony żołądek, przez wyzwolone zmysły.

VIII.

Dyndalina krzątała się w swojej izbie, na Tamce, przygotowując śniadanie dla męża i najstarszej

córki, ośmnastoletniej Zosi. Głową miała obwiązaną mokrą szmatą, od czasu do czasu chwytała się to za bok, to za kolano, postękując. Dzielnie wczoraj walczyła, a dzielny żołnierz nie wychodzi z bitwy bez ran zaszczytnych.

— Potrzebne ci to było łazić, gdzie biją? — zrzędził Dyndała, nadziewający mundur ''sympatycznego" strażnika.

Był ''starszym", dowódcą oddziału straży społeczeństwa, tak samo jak Siłacz.

— Stuliłbyś gębę ty ''bezbożniku", Turku, lutrze, Żydzie! — fuknęła Magdusia — czy się ty nie boisz Boga?

Dyndała stulił gębę, ale nie dlatego, żeby się bał Boga, jako bowiem szczery socjalista nie miał prawa wierzyć w zabobony burżujów, ale dlatego, że dygotał przed zamaszystym językiem połowicy. Nasłuchał się i tak dosyć w ostatnich dniach, więcej, niż to było potrzebne dla jego humoru.

Zamiast w willi w Alejach Ujazdowskich, siedział dotąd w suterenach koszlawego domku na Tamce i nie zanosiło się wcale na to, żeby się doczekał jakiegoś lepszego mieszkania. Wille zabrał zarząd razem z innymi pałacami i okazalszymi domami i urządził w niej jedną ze szkół dla dzieci. Towarzyszom i towarzyszkom wydzielił w pozostałych domach tylko tyle miejsca, ile go było potrzeba na pomieszczenie niezbędnych gratów.

Dziwił się Dyndała — tyle zasług położył jako bojowiec dla socjalizmu, iż miał prawo spodziewać się jakiegoś wyjątkowego beneficjum, dziwił się po cichu, ale nie sarkał głośno. Wynagrodzono go zresztą godnością, mianowano go starszym w straży. Zawsze to wygodniej i przyjemniej postać sobie ośm godzin dziennie na ulicy i rozkazywać, aniżeli dźwigać kufry na kolei i kłaniać się każdemu burżujowi.

On nie sarkał, ale za to pozwalała sobie jego Magdusia krytykować nowy porządek za siebie i za niego. O, już znów zaczyna...

— Żeby was z waszym socjalizmem cholera wydusiła — mówiła, mieszając kopystką w garnku. Wszystko będzie wasze, na puchach będziecie się wylegiwali, jedli, jak hrabiowie, robili, co się wam będzie podobało... A jakże... A teraz, kiedy zwyciężyliście, jest wszystko po dawnemu. Chciałam sobie mieć ogródek — o la Boga, wielka rzecz, na wsi, u ojców miałam swój rodzony zagonek, — a oni, te bezbożniki, zapędzili mnie do pralni, jako że rozumiem się na praniu. Ogromna ze mnie pani, o jej... Pierałam sobie i dawniej, ale tylko wtedy, kiedy mi się chciało, a teraz haruj codziennie, jako ta dziewka najemna. Pierz i pierz, już mi łapy spuchły, kiej poduszki. Po coście wy tak kłamali, wy?... doskoczyła do męża z kopystką.

Dyndała zrobił głupią minę barana, który za

pomniał, jak się beczy. Kłamał? I on wygadywał na wiecu tragarzów takie dziwy o przyszłej szczęśliwości, że jemu i słuchaczom szła ślinka do gęby. Ale on nie kłamał. On wierzył naprawdę, że zdobędzie sobie za uczciwą służbę w ruchu rewolucyjnym przynajmniej ową willę w Alejach Ujazdowskich, że będzie sobie panem. A kiedy zażądał owej willi w ratuszu, powiedziano mu, że wyróżnienie któregokolwiek z towarzyszów, choćby najzasłużeńszego, sprzeciwiałoby się zasadzie powszechnej równości, że w społeczeństwie socjalistycznem nie powinien nikt posiadać więcej nad to, co potrzebuje do życia. Zapewne. Panowie komitetowi mają rację. Tak być powinno. Kiedy równość dla wszystkich, to równość. A jednak człowiekowi markotno, gdy stracił coś, co już uważał za swoje, co mu się, jak mniemał, słusznie należało. Pocieszał się tylko nadzieją, że się może z czasem coś zmieni. Na razie spadło na zarząd tyle kłopotów, iż nie ma on czasu do pomyślenia o wynagradzaniu zasłużonych w rewolucji towarzyszów.

Rzecz szczególna. Przez cały czas rewolucji pyskował Dyndała razem z innymi przeciw wszelkiej władzy wogóle, nazywał ją tyranem, rozbójnikiem, złodziejem; z chwilą jednak, gdy zaczął należeć sam do wykonawców władzy, tłumaczył ją nawet przed swojem własnem rozczarowaniem.

— Jak się stało, tak się stało — odezwał się

ale jest zawsze lepiej, jak było. Miskę mamy teraz pełną, głodu nie cierpimy, o szmat na grzbiet głowa nas nie będzie bolała. Dadzą wszystko.

— Trzymałbyś lepiej gębę, kiedy nie wiesz, co gadasz — rzekła Dyndalina. — Kiedyto byłeś głodny, kiedyto nie miałeś na codzień uczciwie połatanej bluzy, a na niedzielę i święta — marynarki, jak się patrzy? Kto nie opuszcza rąk, kto nie próżnuje, ten znajdzie wszędzie łyżkę strawy i przyodziewek.

Dyndała drapał się w głowę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Co on tak, Magdusia siak, a zawsze postawiła na swojem. Mądra baba... Jej adwokatem być. Bo co prawda, to prawda. Biedy to on właściwie nigdy nie zaznał od chwili, kiedy się dostał na kolej. Pracowity był, wódki nie pił, Magdusia umiała trzymać w ręku grosz zarobiony, jak w kleszczach, i nawet sama dorabiała.

— Jeno dla wałkoniów, co im się robić nie chciało, urządziliście oną rewolucję — mówiła. — Oni jedni zarobili na niej. Czy ja to nie widzę, jak różne flądry w głównej pralni pracują? Chichy tylko i śmiechy słychać i takie wszeteczne słowa, że uczciwej, ślubnej kobiecie uszy puchną. Ładnie ten wasz mądry zarząd wyjdzie na takiej robocie. Obaczemy.

— A honór to sobie za nic masz? — bronił siebie i rewolucji Dyndała. — Jesteś teraz panią

starszą. Co pani starsza, to nie tam jakaś tragarka. Czerwoną szarfę noszę, jako sam pan gospodarz zarządu.

— Żebyś się na tej swojej czerwonej szarfie powiesił, bezbożniku! — zawołała Dyndalina, przyskakując znów do męża z kopystką. — Czy widział to świat, żeby chrzczony katolik dotykał niepoświęconemi łapami świętych naczyń kościelnych? Ciebie i nas wszystkich, mnie i nasze dzieci ukarze Pan Jezus za taki niesłychany grzech. Rzuć ten czerwony gałgan, który zmusza cię do grzechu. Wolę być żoną tragarza, aniżeli takiego starszego, milsze mi zbawienie duszy od twoich honorów.

— Jasiu — rzekła po chwili łagodniej, oddawszy broń swoją, kopystkę, córce. — Pomieszaj tam krzynkę, Zośko, żeby mleko nie wykipiało. Czy ty wypędziłeś naprawdę Boga z serca, Jasiu? Pamiętasz to, jak nam nasza pierworodna, nasza Zośka, chorowała na one krosty i już ledwie biedactwo zipało, i jakeśmy się wtedy oboje modlili gorąco pod figurą? Widzisz, jaki Pan Jezus dobry. Zośka ozdrowiała i teraz z niej taka grzeczna dziewucha, że aż miło oczom ojców na nią popatrzeć.

Na Zośkę było w istocie miło popatrzeć. Po ojcu wzięła słuszny wzrost, po matce ładne, niebieskie oczy i żywy temperament. Żwawa była i robotna i szybka w języku, jak pani matka; biło od niej świeże, młode zdrowie.

Dyndała spojrzał na córkę i obliznął się, jak po czemś dobrem.

— I pamiętasz to — mówiła Dyndalina — szturgnąwszy męża lekko w żebra. — Jaka to była u nas bieda, że siekierą nie uciąć, kiedy przyjechalim do Warszawy. Łaziło się i łaziło po mieście, szukało jakowego zarobku, a tu nic i nic. A kiedy poleżałam bez trzy dni krzyżem w kościele na Koszykach, to zaraz się robota znalazła. Tragarzem cię zrobili na kolei, złotówki zaczęły się sypać, czasem i półrubelek kapnął i po naszej biedzie. Jakby ją kto wymiótł dobrą miotłą. Widzisz. Kto z Bogiem, to Bóg z nim.

Dyndała milczał zakłopotany.

Jak ta Magdusia umiała obracać językiem, niby wiaterek śmigą u młyna! A mowa jej szła prosto do głowy, kiejby łopatą kto kładł i aż pod piąte żebro. A juści... Kto z Bogiem, to Bóg z nim... Dyndała pamiętał bardzo dobrze, jak się modlił pod oną figurą za swoją ukochaną Zośkę, jak żebrał o jej zdrowie wzdychaniem, tłumionym jękiem, bo wstydził się ryknąć głośnym płaczem. Chłopem przecież był, a płacz — to babska rzecz.

Kiedy tak stał zakłopotany, drapiąc się za uchem, przypomniał sobie wioskę rodzinną i kościołek drewniany i starego proboszcza, co mu ojców ze śpiewami i chorągwiami pochował, jego samego chrzcił

i zaślubił i zrobiło mu się dziwnie miękko koło serca, a w gardzieli było mu, jakby go coś dusiło.

Przed rewolucją chodził co niedziela z Magdusią i Zośką do kościoła, ale od czasu, kiedy zaczął czerpać mądrość życia z kipiącego kotła wieców politycznych, nasłuchał się tyle o tero, jako niema żadnej duszy, nagrody i kary pogrobowej, jako wszystko kończy się z chwilą śmierci człowieka na ziemi, a tę głupią religję wymyślili burżuje w celu ujarzmienia biednego narodu, że mu się od tej nowej dla niego mądrości w głowie przewróciło. Dziwny mu się wydawał ten światopogląd bez Boga i kościoła, ale cóż on mógł wiedzieć, on, ciemny tragarz? Prawili tak różni uczeni panowie, młodzi doktorzy, adwokaci, studenci, uczyły tak nawet panie w kapeluszach z piórami. Ci chyba wiedzą, co i jak jest na świecie. Duże, grube księgi czytają, wszelakich mądrości się uczą.

A potem, kiedy przystał do bojówki i starsi kazali mu eksproprjować i zabijać burżujów, był bardzo zadowolony z tej swojej nowej wiary bez wiary. Bo z bojaźnią Bożą w sercu jakoś nie sporo imać się takiej roboty. Religja stoi przy człowieku niby groźne widmo i kracze: nie kradnij, nie zabijaj! Pewnikiem wymyślili ją burżuje ze strachu o własną skórę...

Czasami tylko, zwłaszcza po dokonanem zabójstwie, ogarniał go lęk i na dnie jego sumienia od

zywał się głos ostrzegawczy: nie druzgocz, nie niszcz, czegoś nie stworzył, bo odpowiesz za to przed Sędzią Najwyższym! I wczoraj, kiedy otwierał sam zamknięte kościoły, drżała mu ręka, a serce łomotało w piersiach, niby człowiek w trumnie, pochowany żywcem.

— Nie tykałem sam świętych naczyń — odezwał się po dłuższem milczeniu półgłosem.

— Ale patrzałeś na grzeszną robotę swoich ludzi.

— Tak przykazali w ratuszu.

— Cóż to oni, ci twoi majstrowie, biskupi, albo co, żeby gospodarowali w kościołach! — zawołała Dyndalina. — Pogany, gorsze od Turków. Oni to będą cię bronili, kiedy cię djabeł będzie brał za kołnierz? Mocni, a jakże, ale tylko z burżujami.

W tej chwili rozległ się na schodach tupot ciężkich butów. Otworzyły się drzwi i do izby wszedł Litera w towarzystwie dziesięciu strażników.

— Przynoszę wam dobrą nowinę — odezwał się Litera, średniego wzrostu, szczupły, blondyn, rozwijając duży papier. — Zarząd, dbały o zdrowie towarzyszów i towarzyszek, zauważywszy w ostatnich dniach u towarzyszki Dyndaliny niezwykły stan zdenerwowania, postanowił dla jej zdrowia wysłać ją na pewien czas do pralni wyszogrodzkiej. Ślicznie Wyszogród położony. Z wysokiego brzegu patrzy sobie, jak orzeł na Wisłę, na zie

lone łąki, na czarne bory. Będzie tam towarzyszce, jak w raju. Świeże powietrze i cisza małomiejska uspokoją jej nerwy.

Kiedy to mówił, migotały w jego zielonkawych oczach żółte błyski obłudy, skrzywił jego wązkie usta, ocienione rzadkim wąsikiem, drwiący uśmieszek.

Dyndalina spoglądała na niego z podełba. Nie lubiła tego człowieka, który nie patrzał ludziom nigdy prosto w oczy i uśmiechał się zawsze uśmiechem lisa. W pierwszej chwili nie zrozumiała, o co idzie, odczuła tylko instynktem natury szczerej, że z niej drwił. O jej chorych nerwach mówił, o nerwach, o których kobieta zdrowa, jak młoda rzepa, stojąca przy balji dwanaście godzin bez znużenia, nigdy nie słyszała? Czegóż ten lizus chce od niej?

— Hę? — mruknęła.

— Przynoszę towarzyszce Dyndalinie rozkaz natychmiastowego wyjazdu do Wyszogrodu — rzekł Litera, pokazując papier.

— A kto mi to rozkazuje?

— Zarząd.

— A jak nie pojadę, to co?

— To zawieziemy cię siłą, towarzyszko.

— Siłą? Niby tak, jak było dawniej, za rządów burżujów? Za łeb pyskatego i do ula z nim?

Litera milczał.

Teraz dopiero zrozumiała Dyndalina, o co idzie. Owego majstra Śliweckiego, który bronił w Filharmonii oszczędności ubogich, wysłał zarząd do Włocławka na robotnika do kuźni miejskiej pod pozorem, że w Włocławku zbywa na kowalach. Kilku kobietom, które najgłośniej na zebraniu krzyczały, wyznaczył przykrą służbę w szpitalach. Teraz przyszła kolej na nią. Walczyła wczoraj w pierwszym szeregu, widzieli ją wszyscy. Siłacza palnęła w gębę z takim rozmachem, że mu się juszka puściła nosem. Aha! Ukarać ją chcą za zuchwalstwo, posyłają ją na praczkę do żydowskiej mieściny.

— Mówicie, że mnie zawieziecie? To taka ta wasza wolność, o której tyle pisaliście? Odrywać żonę od męża, matkę od dzieci? Żeby was wszystkich morowa zaraza wytłukła.

— Magdusiu! — uśmierzał Dyndała wybuchający gniew żony głosem proszącym.

— Niedołęgo, tchórzu! — krzyczała Dyndalina. — Zamiast bronić żony, jako że jesteś jej zaprzysiężonym w świętym kościele opiekunem, stajesz po stronie tych katów? Doczekasz się jeszcze i ty od nich zapłaty za wierną służbę.

Posądzała męża niesłusznie o obojętność. W samo serce ugodziła Dyndałę kara, wymierzona jego żonie. Ale czuł się bezsilnym wobec przewagi. Dziesięciu uzbrojonych, groźnie spoglądających strażników, czekało tylko na znak Litery, aby go obez

władnić, gdyby mu przyszło na myśl bronić żony przeciw rozkazowi zarządu. Wiedział, że śledzili uważnie jego ruchy. I jemu zaczęła się wydawać dziwną owa wolność, co rozdziela męża od żony, zabiera matkę dzieciom. I to za co? Że się kobiecina trochę uniosła? Ileż to razy musiałby był on pogruchotać swojej Magdzie kości, gdyby chciał zwracać uwagę na jej krewkość?

— Możebyście się towarzysze wstrzymali z wykonaniem rozkazu — rzekł. — Pójdę do ratusza i poproszę panów komitetowych, żeby go cofnęli. Przecież to towarzysze, można z nimi po ludzku rozmawiać.

— Powinieneś być wdzięcznym zarządowi za pieczołowitość około zdrowia żony — odpowiedział Litera ze słodkim uśmiechem. — Widzisz przecie sam, że jej nerwy potrzebują wypoczynku.

— Niech no towarzysz Litera... towarzysz? ha, ha, cygan, lizus... przestanie z owymi nerwami — zawołała Dyndalina, plując w garść, jak andrus z nad Wisły, gotujący się do bijatyki — bo zaraz mu pokażę, że mam nerwy, jako postronki konopiane. Ciewy, jakie doktory! Wam to, zdechlakom z ratusza, przydałoby się świeże powietrze.

Cofając się przezornie za plecy strażników, spostrzegł Litera Zośkę. Błysnęły mu oczy na widok urodziwej dziewuchy, wpatrzył się w nią, jak kot w szperkę.

Czujne oko matki pochwyciło to spojrzenie pożądliwe, łakome i głęboka zmarszczka zarysowała się na czole Dyndaliny.

— Mógłby tatulo polecieć duchem do ratusza i powiedzieć tym panom z komitetu, że nie godzi się rozdzielać żony od męża, matki od dzieci. To gwałt, to wielki grzech — odezwała się Zośka. — Jeżeli taka ma być ta nowa wolność, to na co robiliśmy rewolucję, dla kogo? Dla panów z zarządu? dla nowych ciemiężców? Niech się tatulo śpieszy.

— Nie potrzeba — rzekła Dyndalina. — Prosić się, kogo? Jednerały, gubernatory, a juści... Nic mi się nie stanie w onym Wyszogrodzie, a jak mi się tam sprzykrzy, to wrócę.

Zbliżywszy się do córki, szeptała jej coś do ucha, wskazując oczami Literę.

— Niech się matula nie boją, kości bym temu zdechlakowi pogruchotała, gdyby śmiał — odpowiedziała Zośka na jakieś przestrogi matki. — Przecie jestem rodzoną matuli.

— Bojaźni Bożej cię uczyłam i uczciwości — mówiła Dyndalina — pamiętaj, żebyś mi nie zrobiła wstydu.

A zwróciwszy się do Litery, rzekła:

— Kiedy to mam jechać do onego Wyszogroda, panie gubernator?

— Za pół godziny odchodzi statek do Płocka. Niech się towarzyszka zbiera, bo statek nie czeka.

— Tak wam to śpieszno pozbyć się mojego języka? No, no, baby się boją, zuchy. Kiedy jazda, to jazda.

Pożegnawszy się z mężem i córką i przekonawszy się, że ma woreczek z pieniędzmi na piersiach, udała się Dyndalina za strażnikami do przystani statków.

IX.

Utopijski wbiegł zadyszany do mieszkania, jakie zajmował z panią Wandą.

— Spiesz się, Wandeczko, czas na obiad, już dzwonili — rzekł, zdejmując buty.

Wandeczka nie myślała się wcale spieszyć. Leżąc na łóżku z rękami, podwiniętemi pod głową, wpatrywała się szeroko otwartemi oczami w sufit z takiem zajęciem, jakgdyby go po raz pierwszy zauważyła.

Leżała na łóżku, wszystkie bowiem wygodne meble, jak kanapy, kozetki, fotele i taburety, zabrała z jej mieszkania komisja, urządzająca szpitale. Zdrowi mogą się obyć bez wyściełanych mebli, do wygód mają prawo tylko chorzy — tłumaczył jej komisarz sanitarny, kiedy protestowała przeciw eksproprjacji. Daremnie apelowała do najwyższej instancji, do samego zarządu. Nie uwzględniono jej apelacji, zarząd bowiem nie mógł się

sprzeniewierzyć ogólnym zasadom, nie mógł robić wyjątków nawet dla żony swojego gospodarza. Jedno prawo dla wszystkich.

Urządzając liczne szpitale z wielką starannością, z uwzględnieniem najnowszych wymagań sanitarnych, komisja zabrała z bogatszych mieszkań wszystko, co mogło służyć dla wygody chorych.

Przywykła do miękkich kanap i szeslongów, do miękkich kozetek i fotelów, pani Wanda znalazła się w mieszkaniu, podobnem do kwatery studenckiej. Łóżko, stół, komoda, biurko i kilka krzeseł stanowiły całe umeblowanie apartamentu naczelnika rządu społeczeństwa socjalistycznego. Był to zresztą apartament ubożuchny, składał się bowiem tylko z jednego pokoju i alkowy. Dwoje ludzi nie potrzebuje obszerniejszego pomieszczenia — zadecydowała komisja mieszkaniowa. Całe pierwsze piętro, zajmowane przez burżuja Padlewskiego, zabrano na jakiś warsztat.

— Spiesz się, Wandeczko, bo już dzwonili — powtórzył Utopijski, który czyścił zawzięcie zabłocone buty.

— Nie przywykłam do tego, żeby na mnie dzwoniono, jak na lokaja, albo robotnika — odezwała się pani Wanda.

Utopijski milczał, zabierając się po załatwieniu się z butami, do czyszczenia spodni. Padało dziś na dworze. Był cały obryzgany błotem.

Coś się od pewnego czasu psuło w jego miłości. Między nim a żoną stanęły upiory nawyknień, upodobań i pojęć innej przeszłości, szczerzące urągające zęby do nowego porządku. Wytworna samica, zaspokoiwszy pociąg płciowy, nasyciwszy się miłością zmysłową, zaczęła się czuć obcą, wykolejoną, krzywdzoną w nowem położeniu. Blask jej ładnych oczu przygasł, cienie rozczarowania osnuły jej czoło pogodne w pierwszych tygodniach wspólnego pożycia z Utopijskim, usta obwisały często, jak u dziecka, zabierającego się do płaczu.

— Może i tobie wyczyścić buciki? — zapytał Utopijski.

Odpowiedział mu śmiech nerwowy, histeryczny, w którym chichotał gniew kobiety zawiedzionej. A potem posypała się kaskada słów, gotujących się w gardle pani Wandy, jak wrzątek w kotle.

— Kiedyż skończy się nareszcie ta śmieszna szopka, to wstrętne kłamstwo, którem okłamujecie siebie i cały świat? — zawołała pani Wanda, zerwawszy się z łóżka. — Naczelnik państwa, czyszczący sobie sam buty i ubranie? Czy widział kto kiedy taką głupią farsę? Gdybyś był nędznym dependentem u mojego męża, żyłbyś wygodniej i przyzwoiciej, aniżeli na tych swoich socjalistycznych wyżynach. Mówicie, że celem człowieka na ziemi powinno być zdobycie jaknajwiększej sumy rozkoszy, a ja osuwam się z każdym dniem głębiej

w kałużę upokorzeń i nędzy. Wszystko, co mi sprawiało przyjemność, co lubiłam, zabrano mi; zamknięto mnie w jednej izbie, jak robotnicę, i kazano mi uczyć abecadła brudne, umorusane dzieciaki Żydów nalewkowskich. I to nazywacie szczęściem? Wolną byłam, jak to ptaszę leśne, a teraz jestem niewolnicą, branką tatarską.

I znów wstrząsnął nią śmiech nerwowy.

Po raz pierwszy widział Utopijski w fijołkowych oczach swojej kochanki takie jaskrawe błyskawice nadciągającej burzy i słyszał taki straszny śmiech, który przenikał go nożami aż do szpiku kości.

Me przywykły do scen małżeńskich, stał bezradny. Czyby Wanda była chora? Może zmęczyła się zanadto w szkółce dla dzieci, w której pełniła służbę nauczycielki?

Nie mógł dla niej wyznaczyć innego zajęcia, niczego bowiem praktycznego nie nauczono jej w domu. Mogła co najwyżej uczyć niesfornych bębnów początków. Zapewne. Nie jest to praca przyjemna, ale cóż on na to poradzi? Jako obywatelka państwa socjalistycznego musi pracować osiem godzin dziennie, jeśli chce żyć.

— Przyniosę ci natychmiast z apteki bromu albo kropli laurowych — rzekł.

— Jeszcze mnie drażnisz, drwisz sobie ze mnie? Ja duszę się w tych waszych pętach, a ty częstu

jesz mnie bromem i kroplami laurowemi? Wolności chcę, słyszysz, wolności, robić chcę, co się podoba mnie, rozumiesz, mnie, a nie waszemu zarządowi i waszym doktrynom. Tylko głodny proletarjusz, nie mający wyobrażenia o rozkoszy niezależnego bytu, mógł skomponować taką dziecinną receptę, na szczęście ludzkie, jaką jest wasz socjalizm.

Utopijski spoglądał na kochankę, zdumionemi oczami. Zkąd u niej ten gniew, ten war w głosie, ten syk nienawiści? Z miękkością doskonałej, weneckiej rękawiczki tuliła się do niego w pierwszych tygodniach miłości, z uległością kochającej niewolnicy słuchała jego mów gorących, pochłaniając każde słowo. Bożyszczem był dla niej, świętością. A oto teraz tryskały z jej oczu iskry gniewu, a z ust, które umiały tylko słodko całować, sypały się obelgi.

Teoretyk, nie znający psychologji niewieściej, nie umiał sobie zdawać sprawy z tej niespodziewanej przemiany, nie wiedział, że pani Wanda kochała w nim nietylko młodość, lecz także jego błyskotliwą sławę, oklaskiwaną na wszystkich wiecach, jego wybitne stanowisko w nowem społeczeństwie i wszystkie nadzieje, połączone z tem stanowiskiem. Te nadzieje zawiodły, nie w takich bowiem ubogich, pospolitych ramach wystawiała sobie pani Wanda życie przy boku naczelnika rządu. Równa najuboższej słudze, nie lepsza od ostatniej straga

niarki ze Starego Miasta, pozbawiona wszelkich wygód, z któremi się zżyła, musiała pracować na łyżkę strawy, ona, z pod której stóp mążburżuj usuwał wszelkie brudy i ciernie życia. Amor jest estetykiem. Zawsze słodko uśmiechnięty, różowy, oskrzydlony motyl nie lubi trudu życia, ucieka od twardych, spracowanych rąk i od wszelakiego znoju.

Wprawdzie zawiódł się także Utopijski w swoich nadziejach. Nie przyszło mu nigdy podczas rewolucji na myśl, że jako naczelnik rządu będzie zmuszony czyścić sobie sam buty i ubranie, co go wcale nie bawiło, że będzie musiał o godzinie oznaczonej odrywać się od pracy i biedz, jak żak szkolny, wzywany dzwonkiem, na obiad i kolację do okręgowej jadłodajni, co go nieraz fatygowało, że będzie pracował dziennie nie godzin osiem, lecz dwanaście i więcej, gdy naglące sprawy tego wymagały, że będzie się trudził nad miarę sił ludzkich i zbierał za to niezadowolenie, zamiast wdzięczności. Ale on był mężczyzną, przekonanym socjalistą, człowiekiem idei, on kochał swoje doktryny i eksperymenty, jak kocha artysta swoje dzieło, i ta jego ładna miłość rzucała złocisty płaszcz złudzeń na drobne niewygody życia, iż ich nie widział, iż znosił je z pogardą fantasty, który, lecąc na oślep do swojego celu, nie zwraca uwagi na żadne przeszkody i wstręty.

Przeto spoglądał zdumiony na swoją kochankę. Byłażby Wanda naturą tak pospolitą i samolubną, iżby jej niewygody życia przesłaniały, zacierały wielki cel socjalizmu?

— Idziemy do naszego wielkiego celu po takiej olbrzymiej górze gruzów, iż musi minąć czas dłuższy, zanim uprzątniemy owe gruzy i wybudujemy na ich miejscu wspaniały gmach powszechnego szczęścia — rzekł. — Trzeba czekać cierpliwie.

— Ja nie chcę tego waszego powszechnego szczęścia, nie chcę, nie chcę — wołała pani Wanda, tupiąc nogami jak rozkapryszone dziecko. Wprawdzie nie jestem tak mądra, jak ty, nie umiem siać dokoła siebie lśniącym piaskiem ładnych słów, ale z tego, co przeżyłam dotąd, zdaję sobie już dokładnie sprawę z tego waszego szczęścia. Budujecie raj tylko dla najniższego proletarjatu, pomijając wszystkich ludzi lepiej wychowanych, których upodobania i nawyknienia lekceważycie, a ja do tego najniższego proletarjatu nie należę.

Po raz wtóry spojrzał Utopijski zdziwiony na swoją onę. Ale tym razem zdziwiła go jej uwaga, która potrąciła o jego własne myśli, wywabiając błyski pokrewne. I jemu, gdy w pierwszych miesiącach po zwycięstwie przepędzał nieraz z kolegami w zarządzie całe noce przy czerwonym stole, upadając z wyczerpania, a wyzwolony lud roboczy bawił się tymczasem wesoło w teatrzykach, w cyr

kach i piwiarniach, przychodziło nieraz na myśl, że z odniesionego zwycięstwa korzysta właściwie tylko najniższa warstwa społeczna, która przymierała w porządku burżujowskim głodem, cała zaś inteligencja i pólinteligencja straciła swobodę ruchów, nie zyskawszy nic na przewrocie. Każdy przecież z ludzi wykształconych fachowo, czy inteligent czy dobry rzemieślnik, jeżeli chciał pracować, jak nakazuje kodeks socjalistyczny, zarabiał to samo, co daje nowy porządek, czyli na życie. Ale te myśli buntownicze rozpraszała jego szlachetna dusza. Wszakże pracował głównie dla ubogich, dla wydziedziczonych, wszakże marzeniem jego życia było otarcie łez niezawinionych?

— Uświadomieni, widzący powinni się poświęcać dla nieuświadomionych, dla ślepych, powinni ich prowadzić, choćby kosztem własnego szczęścia — odezwał się.

— To się poświęcaj, jeśli ci się tak podoba, ale ja nie myślę wcale uczyć bębnów żydowskich abecadła dlatego, że się tak panu socjalizmowi podoba — odpowiedziała pani Wanda.

Utopijski wzruszył ramionami.

— Cóż zrobisz? — rzekł. — Dla ciebie jednej nie możemy zmienić naszego ustroju społecznego.

— Takich, jak ja niezadowolonych z waszego powszechnego szczęścia, znajdzie się więcej.

— Wando!

W oczach Utopijskiego zamigotał błysk ponury, błysk fanatyzmu.

— O zdradzie myślisz, o buncie? — mówił głosem stłumionym. Żona naczelnika zarządu zdrajczynią ludu? Byłoby to okropne, straszne, byłaby to hańba, silniejsza od miłości. Nie radzę ci!

Pod jego oczami zarysowały się ciemne obwódki, jego usta posiniały.

— Nie radzę ci — powtórzył głosem ochrypłym z wewnętrznego oburzenia.

Robił w tej chwili wrażenie jakiejś bezlitosnej, miażdżącej siły żywiołowej.

— Czerwonego sztandaru nie wolno zdradzić nikomu, słyszysz, nikomu, a najmniej żonie naczelnika rządu.

Ujął jej rękę z taką siłą, że krzyknęła:

— Tyran, despota!

— Tyranem jestem dla siebie i dla tego mam prawo żądać, aby każdy obywatel społeczeństwa socjalistycznego umiał poświęcić swoje osobiste zachcianki i fantazje dla dobra powszechnego. A teraz chodź na obiad, tak bowiem żąda nasz porządek. Jako żona naczelnika powinnaś świecić przykładem porządku i posłuszeństwa dla prawa.

Poszła bez oporu.

Przeraziły ją ponurym ogniem gorejące oczy fanatyka. Wiedziała, że Utopijski był podczas rewolucji prezesem tajnego sądu, że on to podpisywał

wyroki śmierci. Padł na nią lęk. I ten lęk wykopał między nią a nim przepaść bez mostu, instynkt bowiem samozachowawczy podszepnął jej, że człowiek, który był tak namiętnie przywiązany do swojego dzieła, mógłby poświęcić dla tego dzieła miłość.

Szła za nim bez oporu, jak idzie niewolnica za panem, ale szła chmurna, jak niewolnica, zbuntowana już w głębi duszy. Wydostać się z tej niewoli! — krzyczał w jej głębi spętany indywidualizm.

Wstęp do jadłodajni okręgowej tamował długi ogon czekających na swoją kolej towarzyszów i towarzyszek. Sala była urządzona tylko na pięćset osób, a karmić musiała kilka tysięcy głodnych żołądków. Kto więc później przychodził, czekał. Czujna milicja byłaby go nauczyła porządku, gdyby był chciał przemocą zabrać innym należne im miejsce.

Nikt nie usunął się przed naczelnikiem rządu. On sam zresztą nie byłby przyjął takiego dowodu szacunku. Jego wina, że się spóźnił. Jako obywatel społeczeństwa socjalistycznego nie miał prawa do jakichkolwiek, choćby najbłahszych przywilejów. Jeśli kto, to on powinien stosować się ściśle do przepisanego porządku.

Utopijski przyczepił się posłusznie do długiego ogona. Spieszno mu było do zamku, gdzie zarząd pracował od miesiąca, tyle spraw ważnych miał jeszcze dziś do załatwienia, bruk palił się pod jego

stopami, a ogon zmniejszał się tak wolno. Ale czekał cierpliwie.

Za nim stała Wanda. Z tyłu dotykali ją, potrącali nowi głodni.

To wyczekiwanie na kurytarzu, a czasami nawet na dziedzińcu pod golem niebem na łyżkę strawy, to ocieranie się o proletarjat, nie krępujący się w ruchach, było dla damy światowej za każdym razem Kalwarją. Za czasów burżujowskich usuwał się każdy przed żoną wziętego w mieście, zamożnego adwokata, służył jej uprzejmie, bawił ją przy stole, a teraz deptał ją po nogach bez ceremonji pierwszy lepszy andrus uliczny.

Dziś znalazła się za nią jej była kucharka, a obecnie równa jej towarzyszka. Tęga, tłusta Bolesława, doskonała robotnica, ale lubiąca zanadto chłopców, dla których kradła zawsze ze stołu i z kuchni, co się tylko dało złapać, trąciła ją lekko w żebra.

— Dobre południe, towarzyszko! Poznawszy swoją byłą kucharkę po głosie, drgnęła pani Wanda, jak gdyby ją wilgotny gad dotknął.

— Chciałam tam kiedy przyjść do ciebie w goście, ale mam tera tyla chłopców do całowania, że nie mam do niczego czasu — chwaliła się Bolesława, — Zawsze mi urągałaś wedle tych chłopców, że to niby grzech, rozpusta, a tera to pamiarko

wałaś sama, co dobre. Galantego chłopca sobie wybrałaś, wienszuje, jeno trochę za chudy i na gębie za blady. Trzymaj go dobrze, bo te juchy chłopy od czasu jak niema już nijakich ślubów, tak spyszniały, że pozwalają się niby z łaski całować. Tyż lalusie, o... Niby to stoję o jednego. Nie ten, to ten, tera wszystko wolno, można ich mieć na mendle.

Pani Wanda doznała wrażenia, jak gdyby ją ktoś obnażał i smagał rozpalonemi rózgami. Zacisnąwszy pięści, przygryzłszy usta do krwi, stała z pochyloną głową piętnowanego winowajcy, drżąca, blada. Po raz pierwszy od chwili, kiedy poświęciła honor prawowicie zaślubionej małżonki i obowiązki matki dla rozkosznych dreszczów wolnej miłości, biczował ją wstyd. Poufałość tej dziewczyny, wychowanej na plugawym bruku wielkiego miasta, tej rozpustnicy, uprawiającej wolną miłość od pierwszej młodości, policzkowała ją, rozgrzebywała na dnie jej duszy żarzący się tam jeszcze popiół zasad uczciwości i dumy niewieściej. Jej była służąca przemawiała do niej, jak do wspólniczki swoich pojęć. I miała do tego prawo. Bo czemże lepszą od niej była ona, wiarołomna żona i wyrodna matka? Dla rozpusty zmysłowej zerwała z siebie ręką pożądliwą białą suknię godności niewieściej, pozbawiła własne dzieci czujnego oka i kochającego serca matki. Dzieci, dzieci... Gdzie one teraz, ten mój Stasieczek złotowłosy, ta moja szczebiocąca piesz

czotka Marysia? Suka nie rzuca swoich szczeniąt, a ja... ja... uczciwych rodziców córka... ja, człowiek... ja, chrześcijanka... O, o...

Pani Wanda zasłoniła twarz rękami. Zdawało jej się, że tysiące drwiących oczu kłuje ją spojrzeniem urągliwem, że tysiące palców wskazuje ją, wytyka, że tysiące głosów woła na nią: kukułka, ladacznica, wyrodna matka! Z popiołów, żarzących się jeszcze na dnie jej duszy, zaczęły tryskać iskry pojęć, wyobrażeń i uczuć, na których stężenie pracowały setki lat religji i kultury.

— Ino sobie nic z tego nie rób, gdyby cię ten twój blady frajer puścił w trąbę — szeptała jej do ucha Bolesława, — Ola Boga, tyż kłopot. Gładką gębę masz, figurę niczego; setki, tysiące polecą na ciebie. Z chłopami to trzeba tak: chcesz — dobrze, a nie, to ruszaj sobie do ciężkiej choroby. Zaraz ci spokornieją, juchy. A jakbyś potrzebowała nowego galanta, to zgłoś się do mnie.

Naiwna szczerość Bolesławy uderzyła panią Wandę obuchem w głowę. Jak ona nizko upadła, kiedy taka pospolita ladacznica ośmielała się wtajemniczać ją w swoje pojęcia, dawać jej rady i wskazówki? Czuła, że się nogi pod nią chwieją. Gdyby się ziemia chciała pod nią zachwiać, otworzyć i pochłonąć ją razem z okrutnym wstydem, który ją palił rozpalonem żelazem hańby!... Z tej męki wybawił ją głos Utopijskiego.

— Nareszcie — rzekł, odetchnąwszy.

Przyszła ich kolej. W kasie odebrał od nich urzędnik bony obiadowe i wręczył im numery, wskazujące ich miejsce.

Sala była urządzona na wzór refektarzów ubogich klasztorów. Długie stoły, pokryte ceratą, długie ławy bez poręczy, nic więcej. O obrusach, kwiatach, wygodnych krzesłach, porcelanie, wykwintnem szkle nie pomyślała komisja, urządzająca jadłodajnię. Na co te niepotrzebne zbytki? Nie ucztować, jak burżuje, przychodzą tu, jeno zaspokoić głód i wracać do roboty. Głodny żołądek obywa się doskonale bez burżujowskiego komfortu.

Salę wypełniała wrzawa kilkuset ludzi, rozmawiających, śmiejących się głośno, chałaśliwie, zmieszana z brzękiem talerzy, nożów i widelców. Od stołu do stołu przelatywały uwagi, dowcipy gminne, dość często niechlujne, cuchnące rynsztokiem i szynkiem.

Obywatele i obywatelki nowego społeczeństwa siedzieli obok siebie bez żadnego wyboru, tak jak zdążyli przyjść na obiad, lekarz, adwokat, profesor, sędzia, inżynier obok szewca, krawca, kowala, kominiarza, zamiatacza ulicy, byłe panie z inteligencji obok byłych przekupek, kucharek, praczek, gałganiarek.

Utopijskiemu wypadło miejsce obok grubego,

tłustego rzeźnika, po prawej stronie pani Wandy siedziała Bolesława.

Potrawy przynosił sobie każdy sam i każdy rzucał się chciwie na talerze, aby załatwić się jaknajprędzej z posiłkiem i ustąpić swojego miejsca czekającym.

Nie obiad to był w dawnem rozumieniu, nie nasycenie głodu, połączone z przyjemną pogawędką w gronie rodzinnem lub w pośród przyjaciół, nie przyjemne spożywanie, lecz pośpieszne, łapczywe karmienie, jak w więzieniach, koszarach lub internatach młodzieży. Zapchać żołądek jaknajprędzej, utrzeć gębę i umykać, bo ci, co czekali na swoją kolej, dawali głośne znaki niezadowolenia! Pilnująca zresztą w sali porządku sympatyczna milicja przypominała ociągającym się przepisy, a w razie oporu umiała wcale niesympatycznie wziąć awanturnika za kołnierz i pomóc mu do opuszczenia sali.

Utopijski, zjadłszy zupę — szczawiowa dziś była — obrzucił uważnem okiem jedzących. Podpadło mu, iż tylko były proletarjat roboczy zachowywał się głośno, sypał dowcipami i uwagami. Inteligenci jedli w milczeniu, a jeśli rozmawiali z sobą, to szeptem. Po czołach i oczach ich przesuwały się cienie, jakby znużenia czy niechęci. Czyżby im potrawy nie smakowały?

Wprawdzie nie zachwyciłby obiad socjalistyczny

smakoszów burżujowskich, ale był zdrowy i wystarczający. Bardzo poważnie zastanawiał się zarząd nad rodzajem i ilością pożywienia. Jeden z członków centralnego komitetu, chemik, oparłszy się na doświadczeniach naukowych, zbadawszy, ile ciało ludzkie potrzebuje azotu, białka, a ile pokarmów bezazotowych, ustalił raz na zawsze przepis dla kucharzów: gramów (ćwierć funta) mięsa dziennie, do tego chleb, ryż, albo kasza, groch, kapusta i jaknajwięcej kartofli.

Czegoż można więcej żądać? Nie na to przecież je człowiek, żeby się opychał, jak żarłoczna kaczka, jeno na to, żeby utrzymał ciało w stanie zdrowym.

Jemu, Utopijskiemu, pochłoniętemu przez pracę ideową, nie przyszło nigdy na myśl, jak wszystkim ideologom, iż można przywiązywać jakąś wagę do takiego lub innego pożywienia. On jadł, co mu pod nos postawiono, dość często nawet, zajęty jakimś nowym pomysłem, nie wiedział zgoła, co do ust niesie, mięso czy kapustę. Byle zaspokoił kurczący żołądek, był zadowolony.

Czyżby inteligenci żałowali burżujowskich frykasów? Każdy z nich, jeśli nie posiadał sam środków do zaspokojenia wykwintniejszych upodobań gastronomicznych, bywał w domach bogatych burżujów, siadał za ich stołem i nauczył się odróż

niać kiełbasą z kapustą od kwiczoła lub pasztetu strasburskiego.

Kiedy tak rozmyślał, doleciała go z drugiej strony uwaga, wyrzeczona półgłosem. Jakiś adwokat mówił do jakiegoś doktora:

— Od czasu zwyciąztwa czerwonego sztandaru nie jemy właściwie, lecz żremy. Licho wzięło całą przyjemność i estetykę jedzenia.

A doktór odszepnął:

— Karmią nas, jak prosięta w chlewie, jak gęsi w kojcu. Jakże tu jeść przyzwoicie i wygodnie, kiedy nad karkiem stoi milicjant i przypomina, że dziesięć minut minęło? Niezadługo zaczniemy pchać w siebie palcami, byle prędzej. Obrzydliwe jest to żarcie bez przyjemnego towarzystwa i bez odrobiny estetyki. Do gardła wchodzić nie chcą potrawy. Gdyby głód człowieka nie tyranizował, uciekałoby się od tych fabryk karmienia, jak od ohydnej gargoty.

To samo mniej więcej słyszał Utopijski już nieraz od Wandy, ale puszczał jej skargi mimo uszu, przypisując jej niezadowolenie kaprysom rozpieszczonej dobrobytem kobiety. Innego jednak znaczenia nabierała ta skarga w ustach lekarza i adwokata, znanych podczas rewolucji z przekonań socjalistycznych. Obaj ci panowie, młodzi praktykanci bez klientów, rozgoryczeni do porządku burżujowskiego z powodu braku obfitszych honorarjów,

oklaskiwali zapalczywie czerwony sztandar. A teraz, kiedy ten sztandar zwyciężył?... Czyby takie drobnostki, jak taki lub inny sposób odżywiania się, mogły wpływać na przekonania ludzkie?

— A potem ten nieznośny hałas i ten obrzydliwy, barbarzyński sposób jedzenia wczorajszych pauprów, ich bezczelne zachowanie się względem nas, inteligencji — mówił jeszcze doktór — obrzydza mi nowy porządek. Duszę się w tej atmosferze powszechnej równości towarzyskiej. Dobre to w książkach i na trybunach, ale w życiu? Wolałbym suchy kawałek chleba, ale u siebie, w swoim pokoiku.

Adwokat trącił lekko łokciem doktora, wskazując mu oczami Utopijskiego.

Zamilkli, otarli szybko usta papierową serwetą i wyszli.

Gorący rumieniec wstydu oblał czoło Utopijskiego. Obawiali się jego denuncjacji, mieli go za szpiega, albo samowolnego despotę. Do tego już doszło? Przekonani socjaliści omijali go, jako przedstawiciela władzy. Gdzież podziały się jego marzenia o powszechnem braterstwie?

Wczorajszy proletarjat z ludu zachowywał się w istocie w sali, jak w szynku przedmiejskim. Rozrywał mięso palcami, wylizywał talerze językiem, pluł na podłogę, uderzał pięścią w stół. Ale jegoż to wina, że nie umie siedzieć przy stole i jeść

przyzwoicie? Nikt nie uczył go savoir vivre'u, ani rodzice w domu, ani szkoła, ani otoczenie. Wychowane starannie w szkołach socjalistycznych, nowe pokolenie ogładzi się, nie będzie raziło towarzyszów lepszego pochodzenia swawolą źrebiąt, które nie poznały się jeszcze z wędzidłem. Wszystkiego na świecie można się nauczyć. Nie od razu stała się szlachta francuska XVIII stulecia magistrami elegantiarum Europy.

Tak pocieszał się Utopijski. Mimo jednak tej pociechy, osnuły ciężkie chmury jego czoło. Zdolny i uważny rozglądał się ciągle dokoła, słuchał i uczył się znajomości psychologji ludzkiej, której, jako doktryner, zanurzony po uszy w książkach przed i podczas rewolucji, zgoła nie znał. Jemu zdawało się, że tchnienie zwyciężkiego socjalizmu zwieje, zmiecie odrazu z człowieka całą pleśń, całą rdzę wieków, że w warze, w ogniu rewolucji przetopi się kreatura ludzka i wyjdzie z tego kipiącego kotła inną, oczyszczoną. Tymczasem to, co dotąd dokoła siebie widział i słyszał, nie potwierdzało wcale jego optymistycznych nadziei. Nawet takich drobiazgów, jak nawyknienia, zwyczaje i obyczaje innych warunków rozwoju, nie zdołał nowy porządek usunąć, unicestwić, zdławić. Tkwiły one tak głęboko w człowieku, że doktryna okazała się wobec nich bezsilną. Wiele lat upłynie, zanim się nowemu porządkowi

uda odziać starego człowieka w inną skórę i przekształcić jego wnętrze.

Zrozumiał to nareszcie Utopijski i dlatego osnuły ciężkie chmury jego czoło, bo przypomniał sobie w tej chwili przestrogę Drwickiego: ''oby nam tylko czasu stało na przeprowadzenie naszego wielkiego dzieła..."

Ktoś przemówił do niego. Był to jego sąsiad, gruby rzeźnik. Z miną zawiedzionego psa, który spogląda na pustą miskę, wpatrywał się w kawałek wołowiny ( gramów) i mówił głosem płaczliwym:

— Czy to po ludzku, tak głodzić porządnych towarzyszów? Kura zdechłaby od takiego wiktu, a cóż dopiero dorosły człowiek.

— Nic ci, towarzyszu, nie zaszkodzi, gdy ci brzuszek trochę opadnie — odpowiedział Utopijski — będziesz zdrowy i lżejszy do pracy. Zbyt obfite odżywianie sprowadza choroby, a zarząd naszego społeczeństwa powinien dbać o zdrowie obywateli.

Biedny rzeźniczyna... Za czasów burżujowskich wsuwał w siebie kiełbasę łokciami, zjadał funtowe bifsztyki, a teraz każą mu pościć. Nadziawszy kawałek mięsa na widelec, pokazywał go sąsiadom, lamentując: i to nazywa się porcją mięsa? co wywołało głośne wesele pauprów, bardzo zadowolonych z obiadu, bo dawniej mięso rzadko widywali.

— Dołożyć żarłokowi! — zaproponował jakiś wyrostek.

Wśród ogólnego śmiechu rzucano na talerz rzeźnika kostki i ochłapy.

— Co prawda, to prawda, u nas bywały lepsze obiady — mówiła Bolesława do pani Wandy. — Bolka smaczniej gotowała. Ale niech tam. Za to tera wolność i chłopców jako drzew w lesie. Niema się już czego bać księdza, co to pyskował na ambonie i straszył w konfesjonale piekłem. A juści, piekło. Djabli je wzięli razem z burżujami.

Właśnie chciał się Utopijski podnieść, zaspokoiwszy głód, kiedy się na drugim końcu sali rozległ krzyk.

— Ty łajdaku, ty rozpustniku, będziesz uwodził uczciwe dziewczyny i rzucał je jak stary gałgan?

Jakaś zdrowa, tęga robotnica doskakiwała do jakiegoś młodego chłopaka, bijąc go pięścią po twarzy.

— Przysięgał, że tylko mnie jedną miłuje, że nie opuści mnie aż do śmierci, jako iż bierze mnie za swoją żonę, a kiedy zrobił, co chciał, poszedł do innej. Kłamca, Turek! — krzyczała. — Ślepie ci wydrapię, witryolejem cię tak ubiorę, że cię nawet parszywa suka nie będzie chciała.

I pochwyciwszy karafkę z wodą, rozbiła ją na głowie niewiernego kochanka.

Sala zatrzęsła się od śmiechu. Śmiali się mężczyźni starzy i młodzi, śmiały się kobiety. Bo na

padnięty znienacka chłopak, oblany wodą, wyglądał, jak zmokła kura. Mokre włosy oblepiły mu czoło, woda kapała mu z nosa.

— Ha, ha, ha! — radowała się sala. Nadbiegli milicjanci. Porządku w sali pilnował

dziś Siłacz ze swoim oddziałem.

— Nie wolno wyprawiać brewerji w miejscu publicznem — odezwał się, chwytając czupurną dziewczynę za ramię.

Ale ona odepchnęła go z taką siłą, że się zatoczył, co zwiększyło jeszcze ogólne wesele.

— Nie tykaj, psia... — wołała — bo jak cię zamaluję, to się nogami nakryjesz. Widzisz go, porządku będzie ludzi uczył, a sam taki gałgan, jak oni wszyscy, te podłe chłopy. Ślubną żonę ma i dzieci czworo, a zalecał się do mnie niby kot w marcu.

— Od czasu, kiedy rząd pozamykał kościoły — perorowała dziewczyna — i zniósł święty sakrament małżeństwa, gospodaruje to podłe męskie nasienie gorzej pogan. Dziesięć żon zachciewa się każdemu, żon na tydzień, na miesiąc, parzyć się to chce, cieka się, jak te zwierzęta w lesie, a ty, kobieto, marnuj się za nich.

— To po coście głupie — odezwał się jakiś szewc.

— A po co przysięgacie, obiecujecie miłość?

Czupurną dziewuchę otoczyła gromada kobiet. Przywarły się do niej wdowy, mężatki, panny.

— Łajdaki jesteście wszyscy, grzesznicy, niewierne psy, Boga w sercu nie macie — wołała jedna przez drugą. — Żeby ten wasz nowy porządek, co broni zgorszenia i popiera rozpustę, siarczyste ognie spaliły. Psie małżeństwa sobie wymyślili, sobie na uciechę, a nam na wstyd i zmartwienie.

Chyłkiem wymykali się mężczyźni z sali. Prawie każdy z nich miał na sumieniu ciężkie grzechy przeciwko miłości, prawie każdy zmienił w przeciągu trzech miesięcy po kilka żon, nie troszcząc się o łzy porzuconych, przeto obawiał się śmiesznej zemsty, jaka spotkała niefortunnego bałamuta.

Z gromady kobiet, które otaczały wygadaną dziewczynę, sypały się herezje przeciw zasadom socjalistycznym. Było tego Utopijskiemu za wiele.

— Uprzątnąć salę! — rozkazał milicjantom.

Ruszyła straż ku gromadzie kobiet, równocześnie jednak rozmotał się zwarty kłębek. Rozsypawszy się po sali, zaczęły kobiety bombardować milicjantów: talerzami, półmiskami, karafkami, nożami, widelcami, łyżkami. Co która zdążyła pochwycić, ciskała na sympatycznych stróżów porządku publicznego.

Powstała ogłuszająca wrzawa. Brzęczały sypiące się w skorupy naczynia i szkła, dzwoniły

noże i łyżki, trzeszczały druzgotane krzesła. A z tej piekielnej wrzawy wylatywały, jak zbłąkane, przez jastrzębia rozbite ptactwo, wymyślania, protesty i klątwy.

— Zbóje! Na bezbronne kobiety się rzucają, rozpusty bronią — żeby wam ręce uschły — żeby wam paraliż kości połamał, żeby, żeby...

Dziesięciu milicjantów nie mogło sobie dać rady z dwustu kobietami. Każdego z nich bombardowało po czterdzieści rąk, na każdego sypał się grad naczyń i szkła. Broni użyć nie mogli. Całe miasto by ich wygwizdało.

Pienvszy Siłacz, podrapany przez jedną ze swoich porzuconych kochanek, rejterował. Za starszym wycofali się z niefortunnej bitwy podkomendni, klnąc:

— A żeby je jasne pioruny, pazury mają jak ostre gwoździe.

Kobiety zostały na placu. Zwyciężyły.

Przy bufecie stał jakiś starszy pan, trzymający się za boki ze śmiechu. Trzęsły mu się siwe włosy trzęsła się siwa broda, trząsł się brzuch.

— Cóż tak profesora rozbawiło? — rzekł Utopijski, spojrzawszy z niechęcią na owego starszego pana.

— A kogoż nie zabawiłaby taka doskonała farsa? Ależ to istny bój homerowy. Oj dzieci, dzieci, rządów wam się zachciewa, a nie macie

wyobrażenia o zasadniczej podstawie sztuki rządzenia, o psychologji człowieka.

— Profesor sądzi?

— Sądzę, że sztuka rządzenia jest najtrudniejszą ze wszystkich sztuk i że tylko wielki znawca człowieka może tę sztukę dobrze wykonywać, a wy...

— A my?

— A wy w zarządzie jesteście wszyscy, z wyjątkiem Drwickiego, tak młodzi, iż nie mieliście dotąd czasu przypatrzeć się człowiekowi. Wy znacie tylko człowieka papierowego i fantazyjnego, skleconego z doktryn optymistycznych, albo utkanego z mgieł złudzeń i nadziei. Oto np. zachciało się wam odrazu znieść małżeństwo, zowiąc je pętami miłości. Taka reforma prowadzi prostą drogą do powszechnej rozpusty mężczyzny, swawola zaś mężczyzny wywoła reakcję w pośród kobiet, której pierwszego aktu świadkiem byłeś już dziś, mój uczniu kochany. Zbyt głęboko tkwi w duszy uczciwej kobiety, bez względu na jej pochodzenie i stopień kultury, poczucie godności prawowitej małżonki i matki, by się chciała dzielić prawami swojemi z pierwszą lepszą ladacznicą. A kobiet uczciwych jest w Polsce więcej, aniżeli lekkomyślnych.

— Jeżeli się profesorowi nasze rządy nie podobają, to dlaczegoż profesor nie wyemigrował razem z burżujami?

— Po pierwsze dlatego, że nie mam za co żyć

po za granicami waszego raju, nie dorobiłem się na belferce majątku, jak ci wiadomo, a powtóre dlatego, że byłem ciekawy przekonać się na własne oczy, jak też wygląda w praktyce wcielona doktryna najnowszych zbawców ludzkości.

— Rezultat tych obserwacji nie jest dla nas pomyślny, jak się domyślam.

— Za krótko jeszcze rządzicie, bym mógł wysnuć wnioski ostateczne. A teraz do roboty. Gdyby cię kiedy głowa bardzo bolała od tych rządów i gdybyś czuł potrzebę wygadania się, wyplucia z siebie żółci, odszukaj starego Mólskiego. Wiesz, że ci byłem zawsze życzliwy, że cię zawsze lubiłem za twój szlachetny entuzjazm, za twoją miłość dla słabych i wyzyskiwanych.

Pożegnawszy się z Wandą, która nie dotknęła dziś ani jednej potrawy, udał się Utopijski do zamku, gdzie zastał już swoich kolegów.

Po raz pierwszy od czasu, kiedy objął ster rządów, podpadła mu młodość członków komitetu centralnego. Kilku z nich przekroczyło zaledwie dwudziesty rok życia.

Dawniej nie zwracał uwagi na tę młodość swoich pomocników, potrzebując przy robocie rewolucyjnej nie ich doświadczenia, lecz entuzjazmu i odwagi, gotowej na wszystko. Wierzył zresztą, jak oni, jak wszelka wogóle tężyzna młodości, że ''najmłodsze pokolenie przyszło na świat z in

tuicją swojego posłannictwa, widzącą lepiej i dalej od doświadczenia lat długich".

Ale okres rewolucyjny, wywrotowy minął. Teraz trzeba było budować gmach nowego porządku, wielki zaś architekt społeczny powinien dużo wiedzieć, umieć i znać dokładnie materjał, z którego chce wystawić dom trwały.

Utopijski obrzucił pytającem spojrzeniem swoich kolegów. Stojąż ci młodzi ludzie na wysokości celów, jakie mają spełnić, znająż oni dokładnie naturę, człowieka, za którego postanowili czuć, myśleć, którego chcą uszczęśliwić? Oni wierzyli, byli przekonani, że podołają wielkiemu zadaniu, on jednak zaczął już tracić wiarę w ich powołanie. Taki gąszcz sprzecznych interesów, pojęć i upodobań otaczał go od kilku miesięcy, tyle niespodziewanych znaków zapytania rwało codziennie jego kruchą przędzę optymistyczną, iż plątał się w tym gąszczu sprzeczności. Jeśli on, najzdolniejszy z nich wszystkich, orzeł pomiędzy kobuzami, tracił czasami pewność oka i ręki, to cóż dopiero oni, jego narzędzia, wykonawcy jego woli i pomysłów? Z wyjątkiem Drwickiego, byli oni w istocie za młodzi, by mogli ogarnąć całokształt życia, i poruszali się w porządku burżujowskim w warunkach tak ciasnych, iż nie mieli sposobności spojrzeć z wyżyn wysokiego stanowiska na człowieka i olbrzymią maszynę społeczną. Były buchalter podrzęd

nego banku pełnił urząd ministra skarbu, młodziuchny, co dopiero wypierzony prawnik był ministrem sprawiedliwości, na czele policji stał dwudziestoletni student, sprawami wewnętrznemi kierował lekarz, wydziałem pracy robotnik fabryczny, sprawami rolnemi dziennikarz, oświatą nauczyciel ludowy.

Po raz pierwszy zastanowił się Utopijski nad tą nie bardzo dobraną mozajką rządu.

Bez humoru zajął swoje miejsce prezydjalne.

Były zecer Litera, obecnie sekretarz wydziału pracy, czytał raporty gospodarzów fabryk i warsztatów. W raportach tych skarżyli się przełożeni na samowolę i gnuśność pewnej części robotników.

— Przyczynę tego nieporządku trzeba zbadać na miejscu — odezwał się Utopijski. — Być może, że zbyt surowy nadzór gospodarzów, traktujących swój urząd po burżujowsku, zniechęca robotników. Odwiedzę jutro sam główniejsze warsztaty.

Sekretarz wydziału spraw wewnętrznych zawiadamiał komitet, że w ostatnim tygodniu urosła emigracja do zastraszających rozmiarów. Opuszczają gromadnie granice państwa socjalistycznego nietylko inteligenci, sympatyzujący podczas rewolucji z czerwonym sztandarem, ale także lepsi, zdolniejsi rzemieślnicy, potrzebni w fabrykach.

Wiadomość ta zdziwiła komitet rządzący.

— Inteligenci i lepsi rzemieślnicy skarżą się

na ograniczenie swobody indywidualnej — objaśniał sekretarz, młody student — na życie koszarowe, jednostajne, urządzone podług niezmiennych dla wszystkich przepisów i podług zegarka, na zniwelowanie wszystkich obywateli bez wzglądu na różnice ich uzdolnienia i pracowitości, nazywają naszą złotą wolność — niewolą.

— To niech sobie ruszają do licha! — odezwał się dwudziestoletni kierownik wydziału policji. — Im prędzej pozbędziemy się resztek tego śmiecia burżujowskiego, którego pleśń zanieczyszcza społeczeństwo socjalistyczne, tem lepiej dla nas. Będziemy nareszcie sami, u siebie.

— Będziemy sami, ale bez światlejszych głów i bez sprawniejszych rąk — odpowiedział Utopijski ku zdumieniu komitetu.

On to mówił, on, który wierzył i nauczał zawsze, że socjalizm może się obyć doskonale bez kultury i doświadczenia burżujów, bo w jego łonie kwitną wszystkie cnoty i zdolności, potrzebne do uszczęśliwienia ludzkości. Co mu się stało? Skąd ta nagła zmiana w jego przekonaniach?

Członkowie zarządu nie śmieli przeczyć zdaniu wodza, ich zdumione jednak spojrzenia mówiły tak głośno, iż trudno było nie zrozumieć niemej krytyki.

Ta niema krytyka nie stropiła Utopijskiego.

— Wy rządzicie od kilku miesięcy — mówił spokojnie — a ja nietylko rządzę, lecz oprócz tego

słucham i rozważam. Możecie mi odpowiedzieć, że światlejsze głowy i sprawniejsze ręce wychowamy sobie z czasem. Zapewne. Ale zanim się to stanie, zbankrutujemy.

— Dlaczego? — zawołali młodzi członkowie komitetu równocześnie.

— Bo każdy warsztat stanie, gdy mu zabraknie fachowego kierownika i zręcznych wykonawców, a zabraknie nam tych kierowników i tych wykonawców, jeżeli nas opuszczą wszyscy inteligenci i lepsi rękodzielnicy.

— Podzielam najzupełniej zdanie towarzyszagospodarza — odezwał się Drwicki. — Trzeba powstrzymać dobrowolną emigrację.

— Powstrzymać, ale jak? — pytał kierownik policji.

— Zakazem, a w razie oporu siłą.

— Byłby to gwałt, zadany wolności osobistej.

— Mamy już na sumieniu tyle gwałtów przeciw wolności osobistej — mówił Drwicki ze swoim drwiącym uśmiechem — że przypomnę tylko: zniesienie oszczędności, zamknięcie kościołów, wywłaszczenie domów i mieszkań, nakaz powrotu do dawnych, przedrewolucyjnych zajęć, wypędzenie ze stolicy niewygodnych nam malkontentów, przymus spożywania potraw, dyktowanych tydzień naprzód przez naszego zarządowego chemika, iż możemy sobie pozwolić na jeden jeszcze gwałcik. Każdemu

rządowi przysługuje dla dobra powszechnego prawo zmuszania opornych do posłuszeństwa, a tem więcej nam, którzy niwelujemy wszystkich i wszystko, którzy wtłaczamy całe społeczeństwo w jeden mun dur i w jedną obrożę.

— W obrożę?! — zawołał kierownik policji.

— A no, w obrożę — mówił Drwicki — lub, jeśli się ta nazwa burżujowska nie podoba szanownemu koledze, niech będzie krawat. Jak kto woli.

Komitetowcy milczeli.

X.

Zośka Dyndalanka szła, jak codziennie zrana, do wielkiego warsztatu introligatorskiego, w którym pracowała od trzech miesięcy. Przed byłym kościołem św. Krzyża przystanęła i, przeżegnawszy się, odmawiała pacierze. Pogrążona w modlitwie, uczuła, że ktoś stanął obok niej, że się ociera ramieniem o jej ramię. Obejrzawszy się, poznała Literę.

— Dzień dobry towarzyszce — odezwał się.

— Dzień dobry — odpowiedziała.

— Jak widzę, nie może towarzyszka wybić sobie z głowy zabobonów burżujów.

— O jakich zabobonach pan Litera mówi? Litera, zrobiwszy znak krzyża w powietrzu,

uśmiechnął się pogardliwie.

— No, o tem machaniu ręką, niewiadomo na co — rzekł.

— Ja wiem na co, a pana nie proszę o radę — odpowiedziała Zośka.

— Oho, harda panienka, jak pani matula. Panem mnie nazywa. Arystokratka!

— A jak mam pana nazywać?

— Po prostu: ty, Wojciechu.

Zośka parsknęła Literze w nos pustym śmiechem młodości.

— Może Wojtku, Wosiu, Wosinku?

— A dlaczegóżby nie? — mówił Litera, uśmiechając się kusząco do dziewczyny.

— Cóżby na to pani Litera powiedziała?

— Pani Litera się nie liczy. Postarzała się, zbrzydła, znudniała, jak wszystkie przechodzone żony.

— Ale czworo dzieci mogła panu urodzić, wykarmić i wychować.

— To co? czy ona to pierwsza, albo ostatnia? Zrobiła tylko swoje.

— I może sobie iść na śmiecie, jak zdarta miotła, a pan mąż poszuka sobie młodej, świeżej żony, żeby miał nową zabawkę.

— Rozumie się. Czy to teraz nie wolno? Prawami oświeconego człowieka są prawa natury, a nie jakieś tam głupie przesądy i obowiązki, co krępują wolność. I wam, kobietom, teraz lepiej i wygodniej, bo możecie w każdej chwili zmienić męża, gdy wam się pierwszy, drugi, trzeci sprzykrzy.

— Tfu!

Zośka splunęła przed Literą.

— I pan się nie wstydzi mówić takich paskudztw uczciwej dziewczynie, pan, człowiek żonaty, ojciec dzieciom? Za kogo mnie pan ma? Za taką z ulicy, albo co?

Rzekłszy to, splunęła Zośka po raz wtóry przed Literą i chciała się oddalić, ale on przytrzymał ją za rękę.

— Nie bądź głupia, Zosiu, nie opieraj się miłości, do której twoje młode lata mają prawo. Na kogo będziesz czekała? Na ślubnego męża? Doczekasz się siwych włosów w staropanieństwie, bo ten głupi sakrament, co oddawał mężczyznę w dożywotnią niewolę kobiety, a kobietę wtłaczał w jarzmo mężczyzny, przepadł na zawsze. Korzystaj z młodości, kiedy wolno. Teraz nie jest już miłość bez ślubu grzechem.

— Puść mnie pan, bo mogłoby mi zabraknąć cierpliwości.

— Nie wydzieraj się — prosił Litera — dobrze będzie ci ze mną. W zarządzie jestem, dużo teraz mogę, jedno słówko odemnie wystarczy, abyś miała takie zajęcie, jakiego tylko zapragniesz. Zrobię cię gospodynią warsztatu, będziesz sobie panią.

Silnem szarpnięciem wyswobodziła Zośka rękę z objęć Litery.

— Odczep się odemnie, Judaszu, co chcesz ku

pić za podłe srebrniki uczciwość uczciwej dziewczyny — zawołała cała czerwona z gniewu i schodź mi odtąd z drogi, bo jestem niedarmo córką Dyndaliny. Jeśli ośmielisz się kusić mnie i obrażać jeszcze raz, to cię tak przywitam, że ci się odechce romansów.

Rzekłszy to, oddaliła się szybko. A Litera błysnął za nią mściwemi oczami i bąknął półgłosem:

— Zuchwała dziewka! Zobaczymy, kto będzie mocniejszy.

Dzwon fabryczny ogłaszał właśnie godzinę rozpoczęcia pracy, kiedy Zośka wchodziła do byłego pałacu Potockich, zmienionego w wielką introligatornię.

Przywitawszy się z koleżankami i powiedziawszy gospodarzowi warsztatu: dzień dobry! — zabrała się dziewczyna natychmiast do roboty. Była zajęta w dziale broszurowania. Szybko rósł pod jej zręcznemi rękami stos złożonych arkuszów jakiejś broszury socjalistycznej, którą centralny komitet postanowił rozrzucić po wsiach w krociach tysięcy egzemplarzy.

Z kilku pokojów parterowych byłego pałacu utworzono po przebiciu ścian jedną dużą salę, w której pracowało przy długich stołach kilkuset robotników i robotnic. Czysto było w tym warsztacie i przewiewnie. Mali chłopcy zbierali bez

ustannie z podłogi skrawki papieru, a otwarte wentylatory wypuszczały zużyte powietrze.

Ruszały się pracowite ręce nad stołami, ale nie wszystkie ruszały się tak żwawo, jak ręce Dyndalanki. Nie jedna para rąk spoczywała gnuśnie na kupie zadrukowanej bibuły, jak gdyby zemdlała, chociaż się praca dopiero rozpoczęła. Od stołów, zajętych przez dziewczęta, przelatywały do stołów męskich porozumiewawcze spojrzenia, zalotne uśmiechy i tłumione chichotania.

Niechętnie spoglądali na ten flirt mimiczny pracowitsi robotnicy, ale milczeli. Milczał także gospodarz warsztatu, Kazimierz Książka, młody literat, jeden z niewielu synów Apollina, którzy dochowali wiary czerwonemu sztandarowi po jego zwycięstwie. Chodząc po sali wzdłuż i wszerz, przygryzał małego, czarnego wąsika, spoglądając z pod czoła na próżnujących. Widać było, że się niecierpliwi, że tłumi w sobie siłą woli gotujący się w nim gniew. Komisarz centralnego komitetu naglił go do pośpiechu, broszura była koniecznie potrzebna na jutro, poczta czekała... Cóż on jednak poradzi na samowolę większej połowy swoich podwładnych? Nie był zwierzchnikiem, nie posiadał prawa rozkazu i władzy karania. Dozorca z wolnego wyboru, towarzysz równy innym, mógł tylko prosić.

— Szanowni towarzysze i szanowne towarzyszki —

odezwał się — centralny komitet prosi, abyśmy broszurę, na dziś wieczór odstawili. Bądźcież łaskawi pośpieszyć się trochę.

— Robota nie zając, nie ucieknie — odezwał się jakiś wyrostek.

— Ale czas ucieka prędzej od zająca.

— Nasypiemy mu soli na ogon, to go złapiemy.

— Ha, ha, ha! — śmiała się rozbawiona sala. Książka miał ochotę schwycić dowcipnisia za

czuprynę i wytarmosić go porządnie, wzruszył jednak ramionami i zbliżył się do Dyndalanki. Był bezsilny. Stu krzykaczów przypomniałoby mu, że się rządy majstrów burżujowskich skończyły, że nie wolno karać towarzysza. Wiedział o tem z doświadczenia.

Stanąwszy obok Zośki, zabrał się sam do roboty. Może jego przykład pomoże.

Pomógł na czas pewien. Zamilkły śmiechy i chichoty, słychać było tylko szelest składanego papieru.

— Robotna z ciebie dziewucha — rzekł Książka do Zośki — za trzech pracujesz.

— Ale tylko za jednego jem — odrzekła Zośka. — Markotno pomyśleć, że pilni muszą pracować na nygusów.

— To dlaczego się tak fatygujesz?

— Taka już moja natura, kiedy robić to robić. Nauczyła mnie pani matka nie jeść chleba

darmo. Dziwno mi tylko, że mamy teraz wszyscy po równości i pilni i próżniacy, a nawet pilni mają mniej od próżniaków, bo wypoczywają mniej.

— Święta racja — odezwał się z drugiej strony jakiś młody chłopak, zwijający się tak samo żwawo, jak Zośka. — Nie żal byłoby człowiekowi potu i rąk utrudzonych, gdyby wiedział, że będzie za to panem swojej krwawicy. A tak to co? Pierwszy lepszy łobuz, wałkoń, nygus dostaje taki sam obiad, taki sam przyodziewek, takie same przyjemności, jak my, co za niego pracujemy. Tylko się nam w nos one próżniaki śmieją, pokpiwają sobie, urągają nam: pocoście głupi? I to ma być równość? Bóg zapłać za taką równość.

— Nie grzeszyłbyś. Źle ci jest?— rzekł Książka.

— Źle mi nie jest, ale tak samo dobrze było moim rękom pracowitym za czasów burżujowskich. Nic mi się nie polepszyło.

Książka pracował zawzięcie. Jako żarliwy socjalista, wierzący we wszystko, co socjalizm do wierzenia podawał, zamykał oczy i uszy na rozdźwięki, wywołane przez zastosowaną w życiu teorję. Słyszał on dobrze owe złowróżbne tony, ocierał się bowiem w warsztatach ciągle o samolubstwo i przewrotność ludzką, drwiące z ładnych teorji i obowiązku, usypiał jednak czujność umysłu, przywykłego do logicznego myślenia, słodkim szeptem złudzeń: Każdy początek jest trudny, na

tura człowieka zmieni się z czasem, wyszlachetnieje pod wpływem oczyszczającego tchnienia porządku...

Sala pracowała. Już zdawało się Książce, że jego przykład zawstydził próżniaków, kiedy się po godzinie odezwał ten sam dowcipkujący wyrostek:

— Gnaty tężeją od tego stania, wartoby je trochę rozruszać.

I nie czekając na przyzwolenie gospodarza, wyszedł na środek sali i zaczął się przeciągać, jak pies, wylegujący się na paździerzu.

Za przykładem wyrostka poszła cała gromada. Rozwinąwszy się długim szeregiem, maszerowali robotnicy, mężczyźni i kobiety, dokoła sali, nasamprzód wolno, potem szybko, coraz szybciej, wykonywając nogami i rękami ruchy gimnastyki szwedzkiej. Rozlegała się komenda: na prawo, na lewo, ręce do góry, na dół, przed siebie, nogi wyrzucać!... Tupot, nawoływania, śmiechy... Korzystając z zamięszania, pocałował śmielszy jakąś dziewczynę... Znów śmiech, oklaski... Ktoś dobył z kieszeni kapoty butelkę... Napił się, podał drugiemu, drugi trzeciemu, trzeci czwartemu... Hu, ha, dana, da...

Wesoło było w sali.

Książka spojrzał na zegarek, spojrzeli także pracowici robotnicy, którzy nie opuścili stołów. Już minęła godzina dziesiąta. Za dwie godziny zadzwonią na obiad, po obiedzie jeszcze tylko trzy go

dziny pracy, a stosy zadrukowanej bibuły zmniejszyły się niewiele. Za trzy dni nie skończą roboty, jeśli połowa będzie próżnowała.

— Trzeba nie mieć sumienia, żeby tak oszukiwać społeczeństwo — pomrukiwał stary Kulesza, były majster introligatorski. — Do miski, do teatrzyków to są pierwsi, ale robota im śmierdzi, łajdaki. A podczas rewolucji szczekali najgłośniej na wyzysk burżujów... Do warsztatu, kundle — zawołał głośno.

Odpowiedział mu urągliwy śmiech.

— Widzicie go, starego psa podwórzowego — odezwała się jakaś dziewczyna, która zabawiała się przed rewolucją w wolną miłość z andrusami z nad Wisły. — Przypomniały mu się czasy burżujowskie. Aha! Czem skorupka nasiąkła, tem trąci zawsze. To se haruj, głupi trupie, kiedyś taki łakomy na robotę. Starzy są od tego, żeby pracowali na młodych, a młodzi od tego, żeby używali życia. Zagramy sobie teraz w piłkę.

Duża gumowa piłka zaczęła się odbijać od podłogi, skakając aż pod sufit. Chwytano ją, goniono, odrzucano sobie nawzajem. Kurz, bieganina, wrzawa.

Rozbawieni, skłębieni robotnicy nie zauważyli, że do sali wszedł Utopijski z Drwickim i Literą.

Naczelnika rządu spostrzegł tylko Książka i zarumienił się. Wstydził się za swoich podwładnych.

— Cóż tu się dzieje, towarzyszu? — zapytał Utopijski, zbliżywszy się do Książki.

— To, co zawsze, towarzyszu gospodarzu — odpowiedział Książka.

— Jak to, to, co zawsze?

— Mówię wyraźnie: to, co zawsze. Od pierwszego dnia urządzenia naszej wielkiej introligatorni połowa robotników pracuje, a połowa zachowuje się, jak stado źrebiąt, wypuszczonych po raz pierwszy na pastwisko.

— A od czegóż ty jesteś?

— Od tego, żebym rozdał robotę i pracował sam z pracowitymi.

— Obowiązkiem twoim pilnować porządku.

— Me odpowiada za porządek, kto nie posiada władzy karania.

— Są jeszcze inne środki: uczciwe, rozumne słowo, perswazja.

— Płuca sobie zrywałem w pierwszych tygodniach, przemawiałem do tej niesfornej bandy, jak brat, jak przyjaciel. Odpowiadały mi zawsze śmiech i drwiny.

— Nie umiesz widocznie do swoich podwładnych przemawiać.

— Proszę samemu spróbować, życzę powodzenia — rzekł Książka z ironicznym uśmiechem. Utopijski wskoczył na stół.

— Towarzysze, towarzyszki! — zawołał.

Wrzawa wchłonęła jego potężny głos.

— Towarzysze, towarzyszki! — powtórzył Utopijski.

Nikt go nie słuchał.

Wówczas kazał uderzyć w dzwon. Uciszyło się.

— Doniesiono zarządowi Centralnego Komitetu, że warsztaty nie pracują tak, jak się wodzowie rewolucji spodziewali, jak się mieli prawo spodziewać — mówił, kiedy się wszystkie oczy na niego zwróciły. — Czy nie rozumiecie, że, próżnując, krzywdzicie społeczeństwo, krzywdząc zaś społeczeństwo, krzywdzicie siebie, bo społeczeństwo to wy, to my wszyscy.

Obrzucił wzrokiem gromiącym gromadę swawolników. Spotkał wszędzie zuchwałe oczy, pytające: czego ten chce od nas?

— Powszechna praca wszystkich za jednego i jednego za wszystkich jest główną podstawą nowego porządku — wołał Utopijski.— Bez niej nie możemy istnieć, zbankrutujemy, a gdy zbankrutujemy, wrócą znów burżuje i wezmą nas na łańcuch niewoli i wyzysku. Jest w naszym interesie, aby nasze warsztaty produkowały tyle, ile społeczeństwo potrzebuje.

— Starczyło dotąd — odezwał się ktoś z grona swawolników.

— Starczyło, bo zostały nam zapasy po burżujach, ale już się te zapasy mają ku końcowi. Co

będzie, gdy się skończą, jeśli nie zaczniemy usilnie pracować?

— Wasza w tem głowa, nie nasza. Od Czego jesteście komitetem, zarządem?

Utopijski przybladł. Był szczerym demokratą, przyjacielem ludu, ale jego przekonania demokratyczne nie sięgały tak daleko, aby chciały znieść cierpliwie zuchwalstwo złej woli. Bo tylko rozmyślna zła wola mogła odpowiadać tak bezczelnie na jego słuszne argumenty. Jego uczciwą, prawą duszę oburzyła nieuczciwość. Zawrzała w nim gorąca krew polska.

— Milcz, ty trutniu! — zawołał.

— Burżuj! — odkrzyknął mu jakiś głos tubalny. — Będzie nam od trutniów wymyślał... Tacy my towarzysze, jak on. Równość dla wszystkich. Inteligent, arystokrata! Wygwizdać go, towarzysze!

Jakiś ogromny drab z bezczelną gębą urodzonego łobuza wysunął się z gromady, stanął przed próżnującymi, jak staje wojskowy kapelmistrz przed swoimi muzykantami, i podniósł rękę do góry. Na znak ten włożyli chłopcy dwa palce pomiędzy zęby.

Zgrzytliwy świst, jakgdyby kto tępy nóż przesunął po gładkiem szkle, przeciął powietrze. Dziewczęta pomagały chłopcom miauczeniem.

Sina bladość pokryła twarz Utopijskiego; doznawał on wrażenia niewinnego człowieka, policzko

wanego pod pręgierzem. Także to dziękują mu ci źli ludzie za jego wiarę w ich dobroć, skażoną tylko nędzą i wyzyskiem porządku burżujowskiego (jak mniemał), za jego miłość dla wydziedziczonych, za jego litość i cześć dla rąk pracujących? Nie czuł do nich nienawiści. Fala tylko gorzkiego, jak piołun, żalu zalała jego serce marzyciela, optymisty. Rysowała się, trzeszczała podwalina, która mu się wydawała niewzruszoną, na której zbudował blaskami powszechnego szczęścia oblany gmach swoich nadziei.

Zewsząd, od nieopuszczonych stołów biegli do niego pracowici robotnicy, tworząc przed nim z ciał swoich wał obronny.

Jasny promień, dobry, wdzięczny uśmiech, prześlizgnął się po jego ustach. Więc nie wszyscy byli źli i przewrotni. Dzięki im za tę pociechę...

Z gromady, która go objęła wałem obronnym, sypały się na demonstrantów warczące groźby: Precz z nygusami, wyrzucić ich z warsztatu, na ulicę z nimi, nie dać im jeść, niech zdychają z głodu, łajdaki!...

Na groźby odpowiadały groźby, głosy zaczęły syczeć nienawiścią, w oczach zapalały się błyski podnieconej namiętności... Jeszcze chwila, a dwie wrogie sobie gromady rzucą się na siebie.

Widział to Utopijski. Więc krzyknął po przez wrzawę:

— Uciszcie się!

Kiedy sale. zaległa cisza, stanął przed nim ów ogromny drab z gejbą urodzonego łobuza i mówił:

— Dziwno nam, prostym towarzyszom i towarzyszkom, że wy, inteligenty z zarządu, zapominacie o zasadach socjalizmu. Napisane jest w naszych księgach, jako praca nie ma być niewolą, jeno przyjemnością, rozkoszą. A jestże praca rozkoszą, kiedy przykuwa człowieka do warsztatu, niby ślepą szkapą do dyszla młocarni? Człowiek nie jest ani ślepą szkapą, ani wołem, ani innem bydlęciem, jeno wolnym socjalistą. Czego od nas chcecie? Żebyśmy pracowali? Toć pracujemy, ale tak, jak lubimy, z przerwami, z wypoczynkiem, z zabawą.

Utopijski spojrzał uważnie na mówiącego. Poznał go. Był to jeden ze szczekaczów rewolucyjnych, jeden z tych, którymi się komitet centralny posługiwał do wywoływania strajków, jeden z zasłużonych dla czerwonej sprawy. Płuca miał jak tur, głos jak bawół. Trzy godziny mógł ryczeć bez zmęczenia.

— Gdyby tak wszyscy obywatele naszego społeczeństwa chcieli rezonować jak ty, towarzyszu Krzykało, musielibyśmy zamknąć budę i przywołać z powrotem burżujów z dobrym batem — rzekł. — Dlaczego ci (wskazał ręką swoich obrońców) myślą inaczej?

— Bo oni lubią pracować — odpowiedział Krzy

kała — bo praca jest ich największą przyjemnością. Ichże to zasługą? Stoi napisano w naszych księgach, iż nikt nie ma prawa chełpić się ani zdolnościami ani pracowitością i nie ma potrzeby odpowiadać za brak zdolności, zamiłowania lub sił do pracy. Zdolni, silni, zdrowi, chętni powinni pracować na głupich, słabych, chorych, gnuśnych z urodzenia. Tak uczą nas przecież mistrzowie socjalizmu. Utopijski znalazł się w trudnem położeniu, wiedział bowiem równie dobrze, jak Krzykała, że mistrzowie socjalizmu nie stawiają w istocie natur zdolnych i czynnych ponad indywidua, upośledzone umysłowo lub fizycznie, że odmawiają zasługi talentowi, pomysłowości i pracowitości, jako zaletom wrodzonym, niezasłużonym. Bezczelny drab, który sobie widocznie drwił z niego, zamknął mu swoją złośliwą djalektyką usta. Cóż on miał odpowiedzieć na argumenty, zaczerpnięte z biblji socjalistycznych?

— Ty, Krzykało, nie możesz się chyba skarżyć na brak zdolności umysłowych i sił fizycznych — odezwał się po namyśle.

— Tak się towarzyszowigospodarzowi zdaje, jako że mam gębę czerwoną, kark byka, bary niedźwiedzia i łapy niby patelnie — bronił się Krzykała. — To tylko pozory. Mocnym ja jeno w gębie, język mam i płuca jak się patrzy, ale kości kruche, niby wióry. Godzinkę, dwie, to mogę pra

cować z przyjemnością, ale więcej to już bez przyjemności. Zaraz mi coś skrzypi w kościach, kark mnie boli, ręce mdleją. Jestem w sobie okrutnie delikatny.

W gromadzie przyjaciół Krzykały zatrzepotał wesoły śmiech niewieści. Chichotały dziewczyny, zakrywając sobie usta fartuchami. Ogromnie zabawnym wydawał się im delikatny olbrzym, ze skrzypiącemi kośćmi.

— Wyjdźmy ztąd — rzekł Drwicki półgłosem do Utopijskiego. — Ten drab drwi sobie z ciebie w żywe oczy, a ty słuchasz go, jako kogo uczciwego. Z takimi łobuzami trzeba inaczej rozmawiać.

Niezręczne kłamstwo Krzykały robiło wrażenie sceny z jakiejś grubej farsy. Chłopisko, jak niedźwiedź, uniewinniające swoje próżniactwo przy wtórze wesołego śmiechu towarzyszów delikatnem zdrowiem, było niesmacznie komiczne, jak niesmacznym jest domorosły komik z szopki. I z takiego sprytnego nygusa nie można nawet było zedrzeć maski rozmyślnego kłamcy, jego argumenty bowiem nie kłóciły się z doktrynami socjalizmu. Jako agitator strejkowy, jako szczekacz fabryczny, musiał on sobie przyswoić garść najjaskrawszych, najłatwiej do niewygimnastykowanego systematyczną pracą naukową umysłu, wpadających ogólników socjalistycznych, aby mógł podniecać wyobraźnię

ludzi prostych. Wiedział, że wyrażał się socjalistycznie, bo patrzył z zuchwałą ironją wprost w oczy Utopijskiemu, jakgdyby mu urągał: cóż ty na to, mądry inteligencie? w kozi róg cię zapędziłem, aha...

Utopijski spuścił oczy. Wstydził się... Nie swojej bezsilności wobec sprytu szczekacza, jeno swojej naiwności. Bo naiwnym był, wierząc z bezkrytycznością gimnazisty we wszystko, czego uczyli doktrynerzy socjalistyczni. Ostatnie trzy miesiące odjęły mu już dużo złudzeń. Dziś padł jaskrawy blask prawdy na jedno z zasadniczych wiązań gmachu teorji socjalistycznych, na ich wiarę w możliwość ujednostajnienia temperamentów ludzkich, zniwelowania ich i doskonałego zestrojenia. W jasnem oświetleniu życia, białego dnia robiła ta wiara wrażenie karykatury, nabazgranej ręką dziecka.

Utopijski stał bezradny, nie wiedząc, jak wydobyć się z przykrego, wprost śmiesznego położenia. Bo śmiesznym był naczelnik rządu, zmuszony do kapitulacji przez pierwszego lepszego szczekacza.

Wybawił go z tej sytuacji Drwicki, który, zwracając się do Krzykały, rzekł:

— Towarzyszgospodarz przyśle lekarza komitetu, aby zbadał twoje skrzypiące kości i twoje delikatne zdrowie. Jeżeli twoje zdrowie istotnie nie domaga, zarząd w swojej troskliwości o zdro

wie obywateli wyznaczy ci jakieś inne, lżejsze, lepiej twoim siłom odpowiadające, zajęcie. W szpitalach potrzeba właśnie rąk do darcia pierza i szarpi. W sam raz robota dla delikatnych towarzyszów.

Mówiąc to, wpił Drwicki ostry wzrok w twarz Krzykały. Groźba była w tym wyroku. Odczuł ją dowcipny łobuz i stracił odrazu humor. Wiedział, że zarząd umiał się pozbywać niewygodnych rezonerów.

— Krzykała, drący pierze! O rety! — weseliła się jakaś dziewczyna.

Cała sala wybuchnęła śmiechem.

— A wy — rzekł Drwicki do gromady próżniaków — ruszajcie się żwawiej, bo mogłoby nie stać dla was obiadu. Kto nie pracuje uczciwie, ten nie ma prawa do miski. Czy zrozumieliście? Dla nygusów niema chleba w społeczeństwie socjalistycznem!

Do Książki zaś rzekł półgłosem:

— A ty przyślij do wydziału pracy spis wszystkich próżniaków. Znajdzie się na nich sposób.

— Wolałbym, żebyście mnie zwolnili z urzędu dozorcy — odpowiedział Książka. — Obrzydło mi to ciągłe użeranie się ze swawolą tej niesfornej bandy, która ma takie pojęcie o celach socjalizmu, jak ja o astronomji. Za wiele mówiło się podczas rewolucji ciemnemu tłumowi o raju ziemskim, o powszechnem szczęściu, które on po swojemu zrozu

miał. Próżniactwo, używanie życia bez pracy jest jego rajem. Zbieramy obecnie owoce niemądrej agitacji.

— Co się zepsuło, trzeba naprawić — mówił Drwicki, odchodząc z Utopijskim.

Kiedy członkowie zarządu opuścili salą, wziął Litera Książką pod rękę i mówił:

— Zwracam twoją uwagą na Zośką Dyndalanką.

— Dlaczego, towarzyszu?

— To dziewczyna zła, przewrotna, nienawidzi socjalizmu.

— Nie zauważyłem tego, chociaż pracują z Dyndalanką od trzech miesiący w jednej sali. Widzą w niej, przeciwnie, dużo zalet, jakich nie spotykam u innych dziewcząt. Jest uprzejma, chętna, zdolna, pracowita i uczciwa, a że nie lubi nygusów, za których musi pracować, wcale jej się nie dziwią. I mnie ten rodzaj socjalistów nie zachwyca.

— Sam słyszałem, jak krytykowała rozporządzenia zarządu, odnoszące się do małżeństwa.

— O to ci idzie? Książka uśmiechnął się.

— Może ci dała kosza? — rzekł.

Litera stropiony, oddalił się, rzuciwszy Dyndalance spojrzenie, przepojone nienawiścią.

Utopijski tymczasem szedł z Drwickim od warsztatu do warsztatu, od fabryki do fabryki. Wszą

dzie znajdował to samo, co w introligatorni: robotników pracowitych i gnuśnych, chętnych i swawolnych, wszędzie wzruszali dozorcy ramionami, skarżąc się na swoją bezsilność wobec zuchwalstwa zuchwałych; wszędzie zalegała robota, zmniejszyła się produkcja.

— Zbankrutujemy, jeśli tak dalej pójdzie — rzekł po ukończonej lustracji.

— Aby gnuśnych i zuchwałych uczyć pilności i porządku, trzeba wrócić do dawnych środków — odezwał się Drwicki.

— Do jakich?

— Do kar... Na początek wystarczy wsadzić swawolników na posty, wstrzymać im na jeden dzień bony obiadowe, a gdyby ta lekcja nie pomogła, trzeba będzie obmyślić środki skuteczniejsze.

Utopijski milczał.

Wieczorem, po zamknięciu sesji zarządu, szedł za miasto odetchnąć świeżem powietrzem i ciszą samotności. Nie był na kolacji. Tyle piołunu napił się dziś, iż odbiegł go apetyt. Chciał być sam ze sobą, ze swoim żalem do życia, co zdzierało bez litości z jego duszy złocisty płaszcz złudzeń, i do ludzi, którzy byli żywem zaprzeczeniem jego dogmatów.

Minąwszy rogatki Belwederskie, szedł drogą ku Marcelinowi. Z prawej i lewej strony, z ogródków i kawiarni podmiejskich, dolatywała go wrzawa

wielkiego mnóstwa głosów. Lud bawił się po dokonanej pracy dziennej. Bawił się z weselem i swobodą sytych dzieci. Czy wszyscy?

Utopijski spotykał po drodze takich, jak on samotnych, milczących spacerowiczów. Poznawał w nich swoich byłych kolegów szkolnych i uniwersyteckich, swoich profesorów i znajomych z inteligencji. Omijali go, odwracali głowy, gdy się z nim zrównali. Dlaczego? Spuszczał oczy, jak winowajca. Czuł, że ci ludzie mieli żal do niego, jak on miał żal do życia za zawiedzione nadzieje. On że ich zawiódł? Świadkiem mu jego sumienie, że pragnął tylko szczęścia wszystkich, że wierzył w to szczęście powszechne.

Kiedy tak szedł z pochyloną głową, skupiony w sobie, przypominał mu utajony krytyk, czyhający w każdym człowieku na chwilę słabości lub smutku, frazesy Bebla: ''Praca, zorganizowana na podstawie pełnej wolności i demokratycznej równości, oparta na solidarności wszystkich za jednego i jednego za wszystkich, kontroluje się sama, wytwarzając pilność, dobre chęci, ambicje i współzawodnictwo, o jakich metoda wyzysku nie mogła mieć wyobrażenia, i będzie produkowała bez bata burżujowskich dyrektorów i majstrów trzy razy więcej od dawnych warsztatów".

I ten sam bezlitosny Zoil, opluwający śliną jadowitą każde ładne marzenie ludzkie, przesuwał

przed zwierciadłem jego pamięci cały szereg takich Krzykałów, jakich dziś widział w warsztatach i fabrykach. Było ich dużo, cały legjon. Zła wola i bezczelna przewrotność z nich mówiły.

— Nie miałeś pojęcia o naturze ludzkiej, mistrzu, kiedy wylewałeś na papier te frazesy optymistyczne — mówił Utopijski do siebie.

Pogrążony w myślach, nie zauważył, że minął Marcelin i Czerniaków. Dopiero, kiedy go owiało świeże, szerokie tchnienie pól, spostrzegł, że znajduje się na drodze do Wilanowa.

Podniósł głowę. Skądciś, zdaleka, dolatywał go śpiew chóralny. Coby to mogło być? Na falach chłodnego, wieczornego powietrza nadpływające tony nie przypominały hymnów socjalistycznych.

Zaciekawiony, szedł za onym śpiewem. Im się więcej do niego zbliżał, tem wyraźniej odcinała się od ciszy wieczornej pieśń, która potrącała w jego sercu o zardzewiałe już struny dawnych wspomnień. Domek rodziców swoich widział i matkę nabożną i kościołek małego miasteczka, w którym on, drobnem pacholęciem do mszy sługiwał, dumny, że wolno mu było dzwonić i klęczeć obok księdza na stopniach ołtarza.

Tłum ludzki — mężczyźni, kobiety, dzieci — klęczał i śpiewał ''Pod twoją obronę".

Utopijski, ukryty za drzewem przydrożnem, przypatrywał się szczególnego rodzaju nabożeństwu

z nieznanem uczuciem zdumienia i wyrzutu. Niepodległy oświeceniec, nie uznający nad człowiekiem innej władzy oprócz wskazań niezawisłego od nikogo i niczego rozumu, dziwił się uporowi, z jakim pewna część ludzi lgnie do swoich przesądów, nie chcąc się od nich odczepić, — człowiek dobry, szlachetny czuł, że skrzywdził te wierne Bogu dusze, pozbawiwszy ich modlitwę majestatu jawnej prawowitości. Myśli, kłócące się z doktrynami socjalizmu, zaczęły błyskać w jego głowie światłem migotliwem. Byłażby wiara silniejsza od krytycyzmu rozumu?

Spojrzał w niebo. Takie ogromne, takie niezmierzone były przestworza i taka nieprzeliczona ilość gwiazd, nieznanych, tajemniczych światów krążyła w tych przestworzach... Zdolnyż rozum ludzki ogarnąć kiedykolwiek te miljardy światów i zstąpić do ich przepastnych tajemnic? Czemże człowiek ze swoją nędzną walką o byt i rozkosz, ze swojem krótkiem życiem i ze swoją drobną mądrością, nie przekraczającą granic poznawania zmysłowego, wobec ogromu przestrzeni i czasu i wszystkiego tego, co się dzieje w ramach przestrzeni i czasu, czemże jego potęga wobec potęgi, która wprawia w przedziwnie harmonijny ruch ten cały świat bez początku i końca?

Utopijski obejrzał się dokoła. Zdawało mu się, że ktoś szepce obok niego: dziecinny pyszałku,

zdaje ci się, że przeniknąłeś wszystkie tajemnice bytu, a ryjesz się w ciemnościach, jako ten kret pod ziemią, ty, niewolniku ziemi!

Nikt obok niego nie szeptał. To odezwało się w nim, w głębiach jego duszy sumienie potomka szeregu przodków, którzy korzyli się przed Bogiem, leżeli w prochu przed tajemnicą świata.

''Pod Twoją obronę" — śpiewał modlący się tłum, śpiewał łzą, łkaniem skrzywdzonego, skarżył się Bogu na zuchwalców, którzy podali Jego wiarę na pośmiewisko pysznych, złych i przewrotnych.

A Bóg, wypędzony ze swoich świątyń, ze swoich domów, słuchał tej skargi, zbierał te łzy, łkania i westchnienia, aby zaważyły kiedyś na szali ostatecznego sądu.

Na duszę Utopijskiego padł lęk. Potrzebneż to było wypędzać Boga z Jego domów, pozbawiać Go Jego sług, Jego kapłanów? Fanatykami przesądu nazywamy wiernych. A my, nie jesteśmyż fanatykami swoich doktryn?...

Utopijski przeraził się swemi własnemi myślami. Rozumował, wnioskował, jak wstecznik, jak burżuj, potrzebujący religji do ujarzmienia roboczego ludu, grzeszył przeciwko zasadom oświeconego socjalisty... Smutny dziś był smutkiem rozczarowania, a smutek wżera się w człowieka, jak trawiąca trucizna, i odejmuje mu siłę, łamie sprężystość jego woli.

Podniósł głowę dumnym ruchem, potrząsnął nią,

jakgdyby chciał z niej wypłoszyć myśli wstecznicze, słabości lękliwe twory.

— Nie bądź dziecinnym — mówił do siebie — roztkliwiasz się pospolitem widowiskiem, jak stara dewotka. Cóż ciebie, wyznawcę światopoglądu przyrodniczego, niezawisłego filozofa, syna ziemi, mogą obchodzić różne transcedentalizmy i tak zwane tęsknoty duszy? Niech sobie ci, którzy nie umieją wystarczać sobie samym, którzy chwieją się w życiu bez podpory poza ziemią, z zewnątrz, lepią bałwanów, takich lub innych, niech sobie wierzą, w co im się tylko podoba. Ale ty nie pozwól zapanować nad sobą słabości, boś ty silny, bo ty wiesz, że przeznaczenie człowieka kończy się na ziemi.

Już chciał się oddalić, kiedy jego uwagę zwróciła jakaś kobieta, leżąca krzyżem na ściernisku. Kontury tej postaci były mu znane. Słyszał, jak łkała, widział, jak się jej biust podnosił i opadał. Jakiś wielki ból rzucił ją na ziemię, w proch. Kajała się przed Bogiem z pokorą nawróconej grzesznicy.

Teraz podniosła się na kolanach.

Wanda! Ona?

Nagły blask oświecił świadomość Utopijskiego. Więc dlatego omijała w ostatnich dniach jego pieszczoty miłosne, wymawiając się znużeniem, dlatego przepędzała wieczory poza domem, zbywając go niejasnemi odpowiedziami, gdy pytał, gdzie była?

W pierwszej chwili chciał biedz do niej, ująć ją za ramię i uprowadzić siłą, była przecież jego własnością, ale zatrzymał go jakiś dziwny, niepojęty lęk: nie plam swoją pospolitą żądzą zmysłową czystości modlitwy, nie dotykaj brutalną ręką słabej, płaczącej kobiety, którą twoja żądza skrzywdziła, oderwała od ogniska domowego, od dzieci, od obowiązków uczciwej kobiety.

Uczciwa kobieta? — Cień nieboszczki matki zamajaczył w komórkach jego pamięci. Rzuciłażby ona, taka troskliwa, taka cała oddana mężowi i rodzinie, taka kochająca, jego, syna swojego, dla obcego kochanka, dla kaprysu chwili? Nigdy, nigdy! A on, wyznawca wolnej miłości, chciałżeby być synem nienasyconej samicy, przechodzącej z rąk do rąk, szanowałżeby pamięć takiej rodzicielki ? Nigdy, nigdy!

Głęboko odczuł w tej chwili wyznawca ''pełni życia" różnicę między wolną miłością, a miłością, spętaną obowiązkami. Pierwsza bierze tylko, nic w zamian nie dając, druga bierze, płacąc hojnie za szczęście.

W mózgu Utopijskiego wirowały myśli sprzeczne, kłócące się z sobą. Namiętny głos doktryny usiłował przekrzyczeć, stłumić rozważny, spokojny głos pojęć etycznych długiego szeregu pokoleń i cichy, tkliwy głos szlachetnego serca.

''Pod Twoją obronę" śpiewał nabożny tłum,

a Utopijski uciekał przed tą pieśnią, której tony rozpętały w jego mózgu wicher myśli.

Wracał szybko do miasta. Uciekał przed sobą, przed tym wichrem myśli, który chwytał jego doktrynę u samych korzeni i potrząsał nią bez litości.

Utopijski uciekał przed sobą, przed wichrem myśli, a pani Wanda modliła się. Dokoła niej migotały płomyki świec woskowych, toczyła się z powagą fali morskiej pieśń kościelna, kołysząc się na skrzydłach wieczornego powiewu, a jej serce płakało płaczem kobiety, wychowanej przez uczciwych rodziców, którą huragan doktryn wywrotowych porwał, uniósł i cisnął w bagno.

Prysł czar wolnej miłości. Zadowolony, syty instynkt płciowy zrzucił z siebie purpurowy płaszcz poezji i odkrył swoją pospolitą nagość.

— Przebacz mi, Panie, winy ciała, albowiem tylko człowiekiem jestem — prosiła pani Wanda.

Z całą potęgą tradycji, która wpiła się w jej krew, w jej mózg, w jej nerwy i z całą potęgą nawyknienia, które jest silniejsze od pożądliwości chwili, spadła na nią pamięć przeszłości, spędzonej w domu rodziców i w domu męża. Tradycja uczciwego domu, przykłady prababki, babki i matki nie przygotowały jej do wolnej miłości, do pełni żadnym obowiązkiem nieskrępowanego życia. Na prawowitą małżonkę i matkę ją chowano, a ona sponiewierała godność prawowitej małżonki i matki.

Po czerwonem zwycięstwie.

Czuła to teraz, wiedziała. Brutalna poufałość jej byłej kucharki rozdmuchała w jej sumieniu w jasny płomień iskry pojęć, wyobrażeń i uczuć, na których stężenie pracowały setki lat religji i kultury. Gdy prysł czar wolnej miłości, uderzyło w niej serce matki z całą tęsknotą za dziećmi.

— Moja wina, moja wina, moja wina największa — modliła się, bijąc się w piersi. — Odpuść mi, Panie, albowiem widzisz mój szczery żal.

Otoczona zewsząd pojęciami, które kłóciły się z treścią jej duszy, przyszła tu, do Boga, do jego wielkiej świątyni natury, nad którą rozpinał się niezmierzony, błękitny, gwiazdami dziergany dach stropów niebieskich, aby oczyścić modlitwą serce swoje. Nie sama tu przyszła. Takich, jak ona zawiedzionych, żałujących przeszłości kobiet z warstw oświeconych i z ludu było więcej, bardzo dużo. Przyszły wszystkie żony i kochanki, zdradzone, porzucone przez mężów i kochanków, wszystkie matki, którym społeczeństwo zabrało dzieci, wszystkie panie z inteligencji, pozbawione tak, jak pani Wanda, stanowiska towarzyskiego i swobody ruchów. Przyszli nabożni robotnicy.

Gdzież mieli pójść, do kogo? Tam w mieście wydrwiłaby ich naiwną wiarę w ''przesądy, w zabobony burżujów" zwycięska doktryna socjalistyczna. Tu słuchał ich Bóg, rozumiejący wszystko i wszyst

kich, słuchał ich najwyższy rozum i najwyższa pobłażliwość — bez uśmiechów drwiących, bez aroganckiej pogardy.

XI.

Dyndała szedł z raportem do ratusza, gdzie miał swoje biura kierownik policji.

Skazani na post próżniacy gromadzili się przed jadłodajniami, pomstując na zarząd. Zuchwali grozili, że wezmą sobie obiad siłą, szturmem.

Dyndała szedł do ratusza po wskazówki; jak zachować się, gdyby zuchwalcy chcieli spełnić groźbę?

Na dziedzińcu ratusza krzątała się gromada starych bab, byłych złodziejek i gałganiarek. Zamiatały bruk, czyściły rynsztoki, myły drzwi i schody.

W pośród brudnych, obdartych bab, trajkocących bezustannie przy robocie, zwracała uwagę jakaś młoda dziewczyna, niosąca właśnie kubeł z nieczystościami.

Dyndała spojrzał, zmrużył powieki. Myliłżeby go wzrok? Nie mylił się, to jego Zośka.

Nie widział jej od trzech dni. Pełniąc nocną służbę na ulicy, budził się około południa, kiedy córka była już w warsztacie.

— Co ty tu robisz? — zapytał.

— Czy tatulo nie widzą, co robią? — odpowiedziała Zośka. — Wynoszę kubły.

— Introligatorką przecież jesteś.

— Byłam, ale już nie jestem.

— Może zbroiłaś co, byłaś krnąbrną, nieposłuszną? Przyznaj się.

— Pracowałam za trzech nygusów, pary z gęby nie wypuściłam nigdy, kiedy dozorca co przykazywał.

— Więc jakże to?

Zośka wzruszyła ramionami.

— Albo ja wiem? Przyszedł papier z zarządu. Krzykałę przeniesiono do szpitala, gdzie drze pierze i szarpie, największym próżniakom odjęto co trzy dni obiad, a mnie kazano wynosić kubły.

W ładnych oczach Zośki zalśniły łzy.

— Na to mnie tatulo i matula chowali na porządną dziewczynę, posyłali do szkoły, kazali uczyć krawieczyzny i introligatorstwa, żebym się walała w błocie razem z temi złodziejkami i gałganiarkami? Żeby to matula widziała, toby się rozchorowała ze wstydu i zmartwienia.

Piersi Zośki zafalowały tłumionem łkaniem.

Łkanie dziecka szarpnęło ojca za serce. Dyndała kochał tę swoją hożą, robotną dziewuchę. Od gęby sobie odejmował, żeby jej zgotować los wygodniejszy, przed rewolucją myślał o założeniu dla niej własnego warsztatu introligatorskiego, na panią

ją kierował. A teraz? Kubły z nieczystościami dźwigała, jak, jak...

Stał, przygryzając wąsa, przeżuwając piołun bólu i upokorzenia. Miłość do dziecka i obrażona miłość własna sączyły w jego serce jad głuchego gniewu.

— Może zaszło jakie nieporozumienie — rzekł. Może naraziłaś się czem gospodarzowi warsztatu?

— Pan Książka jest człowiekiem dobrym i sprawiedliwym. Nikogoby nie skrzywdził.

— To może obraziłaś kogo innego? Pomyśl tylko.

W tej chwili przechodził przez dziedziniec Litera, niosąc tekę z papierami.

— Panie Litera! — zawołał Dyndała. Litera zbliżył się, kłując Zośkę z pod czoła

drwiącem spojrzeniem zadowolonego żbika.

— Czego to, towarzyszu? — pytał.

— Czy towarzysz sekretarz nie wie czasem, dlaczego zarząd skazał moją Zośkę na taką haniebną robotę?

Litera uśmiechnął się podstępnym uśmiechem żmii.

— Uważał widocznie, że taka robota odpowiada lepiej zdolnościom twojej córki, aniżeli poprzednia, kiedy tak rozporządził — odrzekł. — Co zaś do twoich pojęć o różnicy między pracą haniebną a zaszczytną, to dziwię się bardzo, że możesz grzeszyć

takiemi burżujowskiemi pojęciami. Jako prawowierny, uświadomiony socjalista powinieneś wiedzieć, iż niema pracy zaszczytnej, albo hańbiącej, bo istnieje tylko praca użyteczna, albo bezpożyteczna. I tylko bezpożyteczna hańbi, czyszczenie zaś miejsc ustępowych przynosi społeczeństwu, jako potrzebne, konieczne, taki sam pożytek, jak np. doskonale wykonana operacja zręcznego lekarza, napisanie mądrej książki socjalistycznej, albo rozumny zarząd społeczeństwa.

— Dziwno mi, że pan Litera, który chwali tak ślicznie czyszczenie ustępów, postarał się o urząd sekretarza w wydziale pracy — rzekł Dyndała. — Wiem, że zbywa nam na zamiataczach ulic, a na posady sekretarskie znajdzie się wielu.

Litera skurczył się, jak przydeptany robak.

— A mnie dziwno, że taki gorliwy towarzysz jak ty, Dyndało, nie potrafił uświadomić po naszemu, ani żony, ani córki — syczał przez zęby. — Zwrócono na to w zarządzie uwagę.

Rzuciwszy na Zośkę tryumfujące spojrzenie, oddalił się.

— Tatulu! — odezwała się Zośka. — To on, to ta podła żmija zemściła się na mnie. Teraz wiem, że to on. Zachciało mu się amorów, pokazałam mu pięść...

Dyndała zmarszczył brwi.

— Chciał cię zniesławić, ciebie, moje dziecko,

ten pies?... — warczał — Pożałuje tego. Pójdę do pana Książki, dowiem się prawdy.

I zapomniawszy o swoich obowiązkach służbowych, udał się do introligatorni.

W pałacu Potockich pracowano dziś w milczeniu. Kary, zastosowane przez zarząd do próżniaków, poskutkowały. Ale była to cisza duszna, przesycona fosforem tłumionej niechęci.

— Pokornie pana przepraszam, panie dozorca — rzekł Dyndała, całując Książkę, w ręką.

W swojem serdecznem zmartwieniu zapomniał o dokonanym przewrocie, o powszechnej równości. Odezwał się w nim tragarz, zbliżający się z pokorą do każdego ''pana".

— Co robicie, Janie! — mówił Książka — czasy niewoli minęły.

— Nie bardzo widzę, żeby minęły, panie dozorca. Jak dawniej, gnębią i dziś mocniejsi słabszych. Moją kobietę, moją poczciwą Magdusię wypędzili do Wyszogrodu, a teraz pohańbili moją dziewuchę, moją Zośkę.

Łzy miał Dyndała w głosie, kiedy to mówił.

— Cóż się z Zośką stało?

— To pan nic nie wie?

— Wiem tylko, że zabrali ją na rozkaz wydziału pracy z introligatorni, co mnie bardzo zdziwiło, bo wasza Zośka przodowała wszystkim pracowitością i uczciwością.

— Za to, że była pierwszą przy robocie a ostatnią do miski, czyści teraz miejsca ustępowe w ratuszu.

— Żartujecie, Janie?

— Jeżeli pan nie wierzy, może się pan na własne oczy przekonać. Chciałem się właśnie dowiedzieć od pana dozorcy, za co moją Zośkę tak skrzywdzili.

— To chyba pomyłka! — zawołał Książka.

— Moja Zośka powiada, że to zemsta tego lizusa Litery.

Twarz Książki spochmurniała. Po krótkiem milczeniu rzekł głosem przyciszonym.

— Być może. Podłą i mściwą umiała być zawsze nienasycona pożądliwość ludzka a wcielony socjalizm nie zmienił, niestety, człowieka, jak mieliśmy już sposobność przekonać się niejednokrotnie. Idźcie natychmiast do zarządu, do wydziału pracy. I ja tam przyjdę, gdy mnie dzwon obiadowy uwolni. Trzeba tę sprawę wyświetlić.

Dyndała szedł do zamku, do zarządu z głową spuszczoną. Ciężyła mu głowa stroskana. Nie o takim losie marzył dla swojej Zośki.

Na dziedzińcu zamkowym przepływała ciągle świeża fala ludzka. Biegli strażnicy, jakgdyby ich kto gonił, biegali sekretarze i różni pisarze, snuli

się zwartymi szeregami tam i napowrót interesanci, mężczyźni i kobiety.

Dzięki swojej czerwonej szarfie, która mu torowała drogę, przecisnął się Dyndała przez ciżbę i dotarł do przedsionka. Ale tu był taki tłok, że uwiązł w nim, jak w bagnie. Jakiś znajomy woźny otarł się o niego.

— Zamelduj mnie, Andrzeju, kierownikowi wydziału pracy — odezwał się.

— Nie mam czasu. Woźny znikł w tłumie.

Jakiś pisarz z piórem za uchem wyszedł z jednego z biur, aby zapalić papierosa.

— Może mnie objaśnisz, towarzyszu, gdzie się tu idzie do wydziału pracy — prosił Dyndała grzecznie.

— Prosto, czwarte drzwi na prawo, ale nie dociśniesz się tak prędko, bo moc narodu czeka na swoją kolej.

— Poczekam.

Dyndała przywarł się plecami do muru i czekał, jak kiedyś w poczekalni naczelnika dworca wiedeńskiego, gdy starał się o pracę tragarza. Nic się nie zmieniło w nowem społeczeństwie mimo powszechną równość. Niżsi stopniem na drabinie hierarchicznej musieli być cierpliwi, jeżeli chcieli stanąć przed obliczem wyższych.

Fala ludzka przepływała obok Dyndały, szu

miąca gwarem zmieszanych głosów, przebiegali woźni i urzędnicy z biura do biura, czasem odezwał się na górze, na schodach jakiś głos rozkazujący, a on podpierał ścianę z cierpliwością Karjatydy. Me ruszy się z miejsca dopóty, dopóki się tłum nie przerzedzi i nie przyjdzie kolej na niego, nie odejdzie dopóty, dopóki nie przedstawi swojej sprawy kierownikowi.

W przedsionku ukazał się Litera. Spostrzegłszy Dyndałę, fuknął:

— Czego to?

— A tobie co do tego? — odfuknął Dyndała. Litera poczerwieniał lekko. On to denuncjował

Zośkę o nieprawomyślność socjalistyczną i postawił jej nazwisko na liście skazanych na najwyższą karę. Gdyby się Dyndale udało dotrzeć do kierownika wydziału pracy i wyświetlić jego podłość, straciłby niewątpliwie stanowisko sekretarza za nadużycie zaufania.

Skinął na jednego z woźnych, szepnął mu coś do ucha, wskazawszy oczami Dyndałę, i odszedł.

Godziny mijały a ojciec Zośki nie ruszał się z miejsca. Kiedyś przecież musi przyjść jego kolej. Pora obiadowa zbliżała się, głód opróżniał powoli przedsionek i poczekalnię.

— Zamelduj mnie kierownikowi — zwrócił się Dyndała do jednego z woźnych.

Był to ten sam, z którym Litera szeptał.

Woźny zmierzył Dyndała od czuba do piąty wolno, wzrokiem pogardliwym i rzekł:

— Kierownik wydziału nie przyjmuje dziś, jutro i pojutrze nikogo. Nie masz na co czekać. Idź na obiad, już dzwoniono.

Troska ojca wyczuła, że jakieś ręce ukryte zamykają przed nim drzwi, nie chcąc go dopuścić do kierownika.

— A dlaczego to nie przyjmuje kierownik, jeśli wolno wiedzieć? — zapytał, powstrzymując gotujący się w nim gniew.

— Bo nie przyjmuje.

— Czy to tak odpowiada towarzysz towarzyszowi? Uczono nas przecież podczas rewolucji, że nie nos jest dla tabakiery, jeno tabakiera dla nosa.

— Tak uczono podczas rewolucji, ale teraz to co innego.

— Ty będziesz mnie uczył socjalizmu, ty, kundlu, coś piasek sprzedawał na podwórzach za czasów burżujowskich? Znam cię, andrusie — wybuchnął zniecierpliwiony Dyndała. — Widzisz go, jaki prefesur. Kierownik wydziału musi przyjąć każdego, kto przychodzi do niego ze skargą albo z prośbą, musi wysłuchać każdego towarzysza. Obędę się bez twojego meldunku.

Wyrzekłszy to głosem podniesionym, ruszył w głąb kurytarza. Ale zastąpił mu drogę Litera.

— Kto tu hałasuje? — wrzasnął.

— Do kierownika idę — warknął Dyndała.

— Powiedział ci przecież woźny, że kierownik nie przyjmuje.

— Łżesz, lisie, bo wiesz, z czem idę.

Litera przybladł. Jeżeli dopuści Dyndałę do naczelnika wydziału, nie minie go kara surowa. Skarga ojca i śledztwo rozłożą jego karty zakryte, dowiodą, że sfałszował listę, przygotowaną przez Książkę.

Zbladł jeszcze więcej, kiedy się na kurytarzu ukazał Książka,

— I cóż, Janie? — zapytał dozorca introligatorni.

— A nic. Ten zły pies waruje przed drzwiami kierownika i nie chce mnie wpuścić.

— Wiadomo towarzyszowi — zwrócił się Książka do Litery — że uszy członków zarządu muszą być otwarte dla wszystkich skarg i próśb obywateli społeczeństwa. Dlaczego stawiasz Dyndale przeszkody?

— Kierownik jest dziś bardzo zajęty — odrzekł Litera głosem niepewnym.

— Dobrze, poczekamy.

Wtem wbiegł do przedsionka młody, dwudziestoletni chłopiec. Ujrzawszy Dyndałę, krzyknął:

— Tuś mi, wałkoniu? Po całem mieście cię szukają, a ty włóczysz się po zamku, jakgdybyś nie

wiedział, gdzie twój posterunek. Bandy ukaranych postem łobuzów szturmują jadłodajnię, zabierają siłą obiad, a starszy straży, zamiast uczyć tę hałastrę rozumu, nie wie nawet, co się dzieje w mieście. Skinął na kilku milicjantów, trzymających straż w zamku.

— Zdjąć z niego czerwoną szarfę, odebrać mu browning i czekan — rozkazał. — Będzie za karę ulice zamiatał.

Był to naczelnik policji.

Dyndała stał jak piorunem rażony. Chwiały się pod nim nogi, zgarbiły się plecy, głos uwiązł mu w gardle. Bez oporu pozwolił się rozbroić i zdjąć z siebie szarfę.

— Towarzyszukierowniku — odezwał się Książka — zbyt surowo karzesz ojca, który przyszedł szukać sprawiedliwości dla swojej skrzywdzonej córki. W takiem strapieniu można czasem zapomnieć o obowiązkach służbowych.

— Urzędnikowi społeczeństwa nie wolno zapominać ani na chwilę o obowiązkach służbowych — odparł naczelnik policji. — Nasamprzód służba, a dopiero potem sentymentalizmy rodzinne. Sadziłbym ci zresztą nie zabawiać się w protegowanie osobistości podejrzanych. Mąż owej buntowniczki Dyndaliny nie zasługuje na wiarę. A wy — zwrócił się do strażników — ruszajcie natychmiast na KrakowskiePrzedmieście i na Nowy Świat, gdzie

ukarani próżniacy najzuchwałej gospodarują. Lasek nie żałujcie i zapiszcie najhałaśliwszych!

Dyndała opuścił z Książką zamek, przeprowadzony szyderczym śmiechem Litery.

W milczeniu minęli dziedziniec, plac króla Zygmunta. Dopiero przed Bernardynami odezwał się Książka.

— Smarkacze nami rządzą, którym władza w głowie przewróciła. Ale nie martwcie się, Janie. Jest w zarządzie jeden uczciwy człowiek i jeden mądry. Gospodarz Utopijski i kierownik Drwicki nie pozwolą was skrzywdzić. Do nich trzeba się udać.

Dyndała machnął ręką.

— Bóg zapłać panu za dobre serce, panie inteligent, ale niech się pan już dla nas nie trudzi. Sami sobie poradzimy — rzekł głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia.

— Co myślicie uczynić? Namyślcie się dobrze, żebyście sobie jeszcze losu nie pogorszyli.

— Przecież teraz powszechna wolność. Każdemu wolno robić, co mu się podoba, ha, ha, ha — zaśmiał się Dyndała i, uchyliwszy czapki, odszedł ociężałym krokiem znużenia.

A Książka, patrząc za nim, mówił do siebie:

— Oj, nie wolno, kajdany doktrynerskiego systemu okuły nas obręczą despotyzmu. Zaczyna ciężyć ta wolność, która zmieniła człowieka w bezmyślną maszynę. Natchnienie twórcze mnie odstą

piło. Nie można być artystą po ośmiu godzinach pracy fizycznej. Była to utopja, jak wiele innych.

Dyndała szedł do swojej suteryny na Tamką. Znalazłszy się w domu, usiadł na krześle, oparł łokcie rąk na stole, głowę na dłoniach i myślał.

Rzadko mu się to zdarzało. Żyjąc życiem rośliny, walcząc o byt z dnia na dzień, nie mógł sobie pozwolić na taki zbytek. Coby on zresztą mógł wymyśleć mądrego? Byli od tego inni.

Ale dziś myślał i dziwne myśli wirowały w jego biednej, stroskanej głowie.

Nasamprzód przypominał sobie swoje życie rodzinne przed rewolucją. Słodkiem ono nie było, trzeba było ciężko, bardzo ciężko pracować, ale jakoś szło.

Od czasu, kiedy mu pozwolono obsługiwać podróżnych na kolei, nie zaznał biedy, miał to samo co dziś: to samo mieszkanie, te same graty, ten sam obiad, z tą tylko różnicą, że kiedy Magdusia była w dobrym humorze, to go pogłaskała po gębie i mówiła: spracowałeś się, biedaku, pot od ciebie czuć, trzeba ci jutro usmażyć kiełbasy z kapustą, a na kolację uwarzyć żuru z kartoflami. Ogromnie lubił kiełbasę z kapustą, taką tłustą i pieprzną, i żur z kartoflami, taki z wędzonką. A teraz to go nikt nie pyta, co lubi, na co ma ochotę. Co kucharz publicznych jadłodajni wymyśli na cały

tydzień, co mu pod nos postawią, trzeba zjeść i ani mrumru.

I jakie to jedzenie? W domu, u siebie, jadł tyle, ile chciał, nie te jakieś marne, starannie odważone porcyjki, niby dla chorych na żołądek, z Magdusią sobie pogawędził, albo się kłócił, jak wypadło, i z dziećmi się pobawił, zwyczajnie, jak pan ojciec. A teraz: żryj, połykaj, chłopie, jakby cię kto batem poganiał i umykaj! Ani ze ślubną żoną sobie pogadasz, ani z dziećmi się pobawisz, ani z przyjaciółmi popolitykujesz, jak się patrzy. Tylko napchaj czemprędzej brzuch i jazda, niby jaki włóczęga, albo żebrak bez własnego dachu nad głową, bez własnej rodziny, co mu to litościwe osoby rzucą w kuchni, na schodach jakieś resztki.

Przypominając sobie swoje zburzone życie rodzinne, wnioskował Dyndała: obiecywały inteligenty przed rewolucją, że zarobimy wszyscy ogromnie po wypędzeniu burżujów, a tu figa z makiem. Willi z ogródkiem mi nie dali, nawet o marnej kamieniczce, albo choćby o jakim domku za miastem nie pomyśleli. Że nie cierpię głodu i mam całą kapotę na grzbiecie? Wielka rzecz... Miałem to samo za burżujów. Com zarobił? Nic. Zarobili tylko żebracy, włóczęgi, przeróżne andrusy, łobuzy i próżniaki.

Albo czy to po ludzku — rozumował Dyndała dalej — odbierać drobne dzieciny rodzicom i cho

wać je w jakichś tam zakładach bez czujnego oka rodziców? Kto to życzy lepiej własnemu dziecku, jeżeli nie ojcowie? Swojego trzyletniego Jaśka już dwa tygodnie nie widział, a ostatnim razem, kiedy był w ochronie, to go chłopczyna zaledwie poznał, jego, rodzonego ojca. Cóż to, żebrakiem on, albo jakim kaleką, żeby mu dzieci chowano w ochronie? Chwalić Boga, ma jeszcze ręce jak ze stali i plecy niby platforma. Potrafi jeszcze zarobić na własne dziecko.

Albo te jakieś cudaczne małżeństwa... Parzą się, jako te psy, iż nikt nie wie, kto komu mężem a kto żoną, kto ojcem a kto matką, kto stryjem albo ciotką. Znał takich, którzy co dwa tygodnie chodzili z inną żoną, a jakże, żoną. Dla rozpustnych łobuzów używanie, a dla porządnych dziewcząt srom.

Albo w końcu ta wspólna niby własność... Na co się troszczyć, harować, kiedy nie można być lepszym od pierwszego z brzegu nygusa lub niedołęgi, których społeczeństwo musi tak samo nakarmić, jak najpracowitszego lub najzręczniejszego robotnika? Cóż mają np. taka jego Magdusia albo Zośka, co to za sześć rąk pracują, za swoją pilność i zręczność? To samo, co każda gnuśna latawica, robiąca jakby z łaski. A mówiły inteligenty na wiecach, że robotnikowi należy się cały dochód jego pracy. Wspólna własność a juści... Wspólna,

ale tylko dla tych, coby się za czasów burżujowskich nie byli dorobili nijakiej własności.

Instynkt rodzinny, wzmocniony tradycją wielu pokoleń, i pożądanie własności, czegoś swojego, do czegoby nikt inny nie posiadał prawa, przejawiające się nawet w dziecku, buntowały Dyndałę przeciw nowemu porządkowi. Rozumując po swojemu, doszedł były tragarz do tych samych wniosków, do jakich dochodzi każdy umysł giętki, wygimnastykowany w szkole logiki. Ani się żarliwy socjalista spostrzegł, jak stał się heretykiem, odstępcą. Splunął i mruknął:

— Tfu, z takim porządkiem...

Potrzeba było tylko zewnętrznego bodźca, aby się w chłopskiej głowie odezwał zdrowy rozsądek, aby przemówił ''chłopski rozum". Tym bodźcem była krzywda, jaka się stała Dyndale i jego córce. Człowiek przeciętny patrzy na wszystko przez pryzmat swojej własnej doli i niedoli. Utopijskim, ideologiem, utkanym z doktryn i marzeń, które przesłaniały mu jego własny ból, tragarz kolejowy nie był.

— Ten młokos zelżył mnie, jak natrętnego psa, ten podły lizus sponiewierał moje dziecko...

Dyndała zgrzytnął zębami.

Niedoczekanie wasze, żebym zamiatał ulice; sami je sobie zamiatajcie, kiedyście ludziom we łbach poprzewracali... Boję się was... A jakże...

Nadeszła Zośka. Dziewczyna zawsze chędoga, starannie umyta, uczesana, odziana, wyglądała dziś, jak ścierka, wyłowiona z rynsztoka. Zamiast przywitać się z ojcem, rzuciła się na łóżko i zaczęła płakać.

— O mój Jezu, o Matko Najświętsza, za co mnie tak Pan Bóg ukarał — zawodziła.

Podniósł się Dyndała z krzesła, zbliżył się do córki i, głaskając ją po włosach, po twarzy, mówił głosem wzruszonym:

— No, no, nie becz zaraz, niby jaka przez Boga i ludzi opuszczona sierota. Jeszcze masz ojca i matkę, skrzywdzić cię nie pozwolimy.

— Oni mocniejsi od nas, tatulu.

— Czy to świat nie daleki i szeroki, hę? Wszędzie znajdą pracowite ręce kawałek chleba, nie tu, to tam.

Zośka zerwała się z łóżka.

— Czyby tatulo chciał?... Oni pilnują teraz rogatek, nie wypuszczają nikogo z miasta bez paszportu.

— Czy to tylko przez rogatki prowadzi droga na wolność? Nie bój się, wiem ja dobrze, którędy wykradają się z Warszawy różne emigranty.

— Ach, tatulu, uciekajmy, póki czas, bo ten pies Litera nie poprzestanie na jednej zemście.

I objąwszy ojca, całowała go serdecznie. A on głaskał ją po hożej buzi i mruczał, jak zadowolony brytan:

— No, no, nie bój się, nie dam cię sponiewierać takiemu kundlowi. Dobre z ciebie dziecko, matula się ucieszy, kiedy cię zobaczy.

— Do matuli pójdziemy?

— Trzeba się z matką naradzić, co zrobić. Mądrą masz matką, ona słyszy, jak trawa rośnie. A teraz daj mi kawałek chleba, bo nie miałem od śniadania nic w gębie.

Dyndała usiadł znów na krześle, krajał bochenek nożem i żuł chleb po chłopsku, wolno, z namysłem, jakby ciężko pracował.

Posiliwszy się, wstał, wydobył z komody własny browning, którym posługiwał się podczas rewolucji, obejrzał go okiem znawcy, wyczyścił, spróbował, czy zamek dobrze chodzi, nabił i schował do kieszeni. Potem wziął sznury tragarskie, grubą trzciną, zgiął ją, była giętka, uśmiechnął się do siebie i rzekł:

— Przygotuj swój wązełek i moje też łachy zwiąż w jakie prześcieradło. Jak tylko noc zapadnie — ruszymy w drogą.

— Tatulo wychodzą? — zapytała Zośka.

— Mam jeszcze na mieście do załatwienia mały sprawunek — odrzekł Dyndała, uśmiechnąwszy się znów do siebie uśmiechem dziecka, które zamierza wypłatać figla. — Przed nocą będą w domu, bądź gotowa.

Szedł Tamką na dół, ku Wiśle, nie zwracając

uwagi na ruch uliczny. Jako starszy strażnik znał dobrze każdy dom, każdy kąt i wszystkie tajemnice swoich przełożonych. Wiedział z kim, gdzie, który z wyższych i niższych urzędników społeczeństwa romansował, o której porze okłamywał jedną, a o której drugą, trzecią, czwartą, naiwną i wierzącą dziewczynę, mężatkę lub wdowę.

Przystanął pod długim płotem jakiejś obszernej posesji i obejrzał się dokoła. Mrok wieczorny zatarł już barwy i blaski dnia, osnuł wązką uliczkę szarą przędzą, stłumił gwar miasta. Cicho tu było i pusto, jak w szczerem polu.

Dyndała przylgnął plecami do płotu i czekał.

Po jakimś czasie zarysowała się na szarem tle wieczoru ciemna sylwetka ludzka. Ktoś zbliżał się, nucąc jakąś wesołą arję operetkową.

— Będziesz ty śpiewał, ale inaczej — mówił do siebie Dyndała.

Spojrzał jeszcze raz na prawo, na lewo, ulica była pusta, i wydobył z pod kapoty postronki. W tej chwili zrównał się z nim nieznajomy. Zagrodziwszy mu drogę, odezwał się Dyndała głosem spokojnym:

— Towarzyszsekretarz na psie wesele, jak zwykle? Powinszować, mężateczka, niby pączuszek, taka pulchna.

Litera, gdyż on to był, rzucił się w tył, jakgdyby ujrzał widmo, ale już ujęła go z tyłu za kark

jedna stalowa ręka tragarska, druga zaś przyłożyła mu do skroni zimną lufę browninga.

— Kusz się, a będziesz ziemię gryzł. Znasz tego kmotra dobrze, wiesz, jaki on prędki, boś się nim posługiwał — mówił Dyndała, nie podnosząc głosu — jeśli będziesz grzeczny, nic ci się nie stanie, lecz jeśli piśniesz, kulą w łeb i trup. Łapy do góry!

— To gwałt, to rozbój! — krzyknął Litera, ochłonąwszy z pierwszego strachu.

— Ciiicho — napominał Dyndała, krępując ręce i nogi Litery — bo kmotr browning nie lubi hałasu. Takiś to delikatny, honorny? Sam napadałeś i zabijałeś z tyłu ludzi, a teraz to krzyczysz: gwałt, rozbój! Nie gniewaj się tak srodze, bo ci się nic złego nie stanie. Wygarbuję ci tylko krzynkę skórę. Widocznie garbował cię pan ojciec za mało, kiedyś wyrósł taki zły, jako ta jadowita żmija. Poprawię niedbalstwo twojego pana ojca.

Ująwszy skrępowanego Literę za kark, uniósł go w górę, potrząsł nim, jak szmatą, i rzucił na ziemię.

— Zachciało ci się mojej Zośki, kundlu? Nie dla psa kiełbasa. Masz!

Trzcina spadała na plecy i pod plecy Litery z taką siłą, że przecinała suknie, jak nożem.

— Raz, dwa, trzy, cztery — liczył Dyndała — to za łzy mojej Zośki, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć, dziesięć, to za jej wstyd w ratuszu, jedena

ście, dwanaście, trzynaście, czternaście, piętnaście, to za mój wstyd, szesnaście, siedmnaście, ośmnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia, to za moją krzywdę, a reszta za wszystkie twoje łajdactwa.

Dyndała bił wolno, z rozwagą, jak pedel szkolny. Litera rzucał się po pierwszych uderzeniach, wyprężał się, usiłując się uwolnić z pęt, potem leżał spokojnie, jęcząc z cicha.

— Już ci się odechciało mojej Zośki, co? — podrwiwał Dyndała. — Nie wszystkie szperki są dla wszystkich kotów. Takiś to niby mądry, a o tem nie wiesz.

I bił i bił dopóty, dopóki mu ręka nie zemdlała.

— Teraz masz dosyć, dwie kopy ci wsypałem, ze dwa tygodnie będzie cię siedzenie swędziło, może ci się odechce amorów z uczciwemi dziewczynami. Ażeby cię zaś owa pulchna mężatka nie pocieszała całusami, obrzydzę jej twoją gębę.

Odpiął pas rzemienny i przemierzył nim kilka razy Literę po twarzy.

— Spuchniętej, sinej gęby nie lubią niewiasty całować.

Zarzucił sobie jęczącego Literę na plecy jak worek i odszedł z nim ku Wiśle. Było tu wielkie śmietnisko, do którego zwożono wszystkie śmiecie z dzielnicy.

Cisnąwszy Literę na kupę gnoju, mówił Dyndała:

— Bawiło cię, kiedyś widział moją Zośką, dźwigającą kubły z nieczystościami? Spróbuj, jak to smakuje walać się w śmierdzącem błocie. Wypocznij sobie trochę po basarunku, będziesz miał miękko, patrz sobie w gwiazdy, a jak ci się znudzi, to zaśpiewaj sobie coś wesołego. Nad ranem znajdą cię zamiatacze ulic, mnie tam między nimi nie będzie, i uwolnią cię. Dobrej nocy ci życzę, adiu.

Wolno oddalił się Dyndała, uśmiechając się zadowolonym uśmiechem psotnego chłopca, który spłatał dobrego figla.

— Sprawunek załatwiłem, a teraz w drogę.

XII.

Drogą z Wyszogrodu do Rembowa toczył się wózek chłopski, zaprzężony w dwie liche szkapiny. Wiózł trzech inteligentów z Warszawy i pęk biało i czerwono pomalowanych drążków, które wzbudziły w mieście taką ciekawość, iż wywabiły na ulicę wszystkie dzieci żydowskie. Wusy dues, szwargotał krzykliwy, umorusany drobiazg, tłocząc się dokoła owych drążków. Gdyby nie bat woźnicy, byliby się śmielsi wdrapali na furę, aby zbadać z bliska owe śliczności.

Przez pewien czas jechali panowie z Warszawy w milczeniu, rozglądając się uważnie dokoła. Pola

były już puste i smutne skutkiem zbliżającej się jesieni. Tu i owdzie tylko czerniły się zagony kartoflane i zieleniły się buraki. Wielkiemi gromadami przeciągały krzykliwe wrony, spiesząc do lasów nakwaskich.

— Szybko załatwimy się z robotą w tych stronach — odezwał się jeden z inteligentów — teren, jak stół, ani jednego wzgórza, jeziora, lasów nawet nie widać. Hej, towarzyszu — i zwrócił się do woźnicy.

Towarzysz, siedzący na snopie słomy, poganiał batem swoje koniska: heta, wio! jakgdyby nie słyszał.

— Czy nie rozumiesz po polsku? — zawołał inteligent, trącając chłopa w ramię.

— A po jakiemu mam rozumieć? — odrzekł woźnica, odwracając głowę.

— Bo krzyczę, jak na boru, a ty milczysz, niby ryba.

— Na mnie pan krzyczał?

— A na kogo? Mówiłem wyraźnie: towarzyszu!

— Aha, to niby na mnie. Jakże mam rozumieć, kiedy mnie pan tak jakoś cudacznie nazywa.

— Czy to nie wiesz, że jesteśmy teraz wszyscy towarzyszami?

— Gadały tam o tem ludzie w mieście, ale my, naród wiejski, mówimy sobie po dawnemu, po swojemu: gospodarzu, kumie, Wojciechu, Walenty,

i jak tam inaczej komu na chrzcie świętym ojcowie dali!

— Konserwatysta — zauważył inteligent, uśmiechnąwszy się do towarzyszów. — Słuchaj no, zapleśniały grzybie, czy u was w Rembowie znajdziemy kilku zręcznych chłopców, coby nam pomogli w robocie?

Chłop spojrzał na inteligentów z podełba, podejrzliwie i odezwał się półgębkiem:

— A co to myślą panowie u nas robić?

— Będziemy mierzyli wasze grunta.

— A to na co?

— Żebyśmy wiedzieli, ile w Rembowie pola.

— My wiemy, ile u nas pola, i nie prosilim nikogo, żeby nas ontmetry mierzyły. Mało to dla ontmetrów roboty na pańskich polach? Nowa orka idzie, to i czas odmierzyć nam nareszcie one grunta, co je to mielim zaraz dostać.

— Jakie grunta?

— Ano pańskie. Jakieby inne?

— Kto wam o tem powiedział?

— A ktoby, jeżeli nie one socjalisty, co to przed rewolucją latały po wsiach i buntowały nas na panów.

— Źle was uczyli owi socjaliści, bo nowy rząd nie będzie rozdawał, jeno zabierze wszystkie grunta, lasy i jeziora na własność społeczeństwa.

— Hę? — mruknął chłop, wytrzeszczywszy

oczy — wiadomo, że naród miejski lubi pokpiwać z chłopa. — Powiada pan, że nowy rząd zabierze wszystkie grunta i lasy i jeziora?

— I konie i krowy i świnie i kury...

— A to na co?

— Żeby wszyscy mieli po równości.

— Niby każdy tyle, co drugi?

— A jakże.

— I mój grunt też zabierą, co?

— Rozumie się.

Chłop roześmiał się szczerym śmiechem dziecka, rozbawionego wesołą opowieścią.

— Jacy też to ci ludzie z miasta wykpisze... — mówił. Myślą, że chłop to musi być głupi, niby ten szczeniak przy suce. Heta, wio, zbieraj nożyska, łysa...

— Prawdę mówię, towarzyszu — rzekł inteligent.

— Nie gadałby pan takich głupstw z przeproszeniem, bo tego nawet słuchać nie można — mówił chłop. — Grunta dworskie to co innego, te można zabrać, panowie mają ich zawiele, ale chłopskie? Nam zabrać grunta, cośmy je wzięli po ojcach, albo kupili za dobre pieniądze? He, he he... Co się też to tym ludziom w mieście roi we łbach. I powiadają, że są mądre. Machaj, gniada!

Lunął biedną kobyłę batem po grzbiecie z taką złością, jakgdyby ona zawiniła, że ''ludzie z miasta gadają głupstwa".

Przed wsią przed Rembowem, kazali inteligenci zatrzymać się wózkowi.

— Jedź do wsi, towarzyszu, i przyślij nam zaraz kilku rzeźwych chłopców — rozkazali.

Chłop spojrzał znów na nich z podełba, mruknął coś niewyraźnego i zaciął konie.

Inteligenci rozglądali się po okolicy. Byli to inżynierowie społeczeństwa, których zarząd wysłał na prowincję dla wykonania pomiarów. Zajęty dotąd urządzaniem miast i miasteczek podług nowego modelu, nie miał czasu zabrać się do zreformowania wsi. Wiosna zresztą i pierwsze miesiące letnie, przykrywszy ziemię falistym kobiercem zbóż, wstrzymywały pracę inżynierską i mierniczą. Dopiero teraz, kiedy sierpień oczyścił pola, mogli się inżynierowie i miernicy na nich swobodnie poruszać.

— Zdaje się, że robota nie pójdzie nam tak gładko, jak mniemaliśmy — odezwał się inżynier Puchalski. — Twarde głowy mają chłopi.

— To urodzeni zachowawcy, wstecznicy, tylko siłą można ich nakłonić do postępu — rzekł miernik Skowroński.

Czekając na robotników ze wsi, rozwinęli łańcuch, ustawili instrument niwelacyjny i zaczęli badać mapę powiatu Płockiego.

Przed nimi rozłożyła się na równym, jak stół, terenie wieś obszerna, zajmująca znaczną przestrzeń. Dworu nie było widać. Była to wieś niegdyś

królewska, dumna ze swoich pergaminów, zaopatrzonych dużemi pieczęciami, które przechowywała dotąd troskliwie w srebrnej puszce. Rozwijając się od dwustu lat we względnej swobodzie, Rembowiacy dorobili się dostatku. Mnóstwo czerwonych dachów i białych ścian przeświecało przez klomby ogródków owocowych, otaczających zagrody.

Inżynierowie rozwinęli łańcuch, ustawili instrument niwelacyjny, zbadali mapę, wypalili po trzy papierosy, a robotnicy ze wsi nie nadchodzili.

— Chłopu nigdy nie spieszno — zauważył Puchalski.

— Nie dziw; tyle się w życiu napracuje, iż oszczędza kości — rzekł Skowroński. — Idą nareszcie.

Nie oczekiwani robotnicy się zbliżali. Od wsi posuwała się ku inżynierom gromadka dzieci, chłopcy i dziewczęta, przystawając co kilka kroków. Dosyć długo trwało, zanim się przysunęła na odległość młodego wzroku i zaczęła się przypatrywać z daleka obcym przybyszom.

Za dziećmi wyszły ze wsi matki, ciotki, starsze siostry i zajęły tak samo, jak ich pociechy, w pewnem oddaleniu stanowisko obserwacyjne.

— Teatr! — zaśmiał się Puchalski. — Dla tych dzieci natury jest wszystko zajmującem widowiskiem, nawet łańcuch mierniczy. O, cała wieś wali.

Ciągnęła w istocie cała wieś. Zaczerniło się na

drodze od kapot chłopskich. Szli młodzi i starzy, gospodarze i parobki, a zbliżywszy się do inżynierów, otoczyli ich kołem szerokiem. Za ojcami, mężami, braćmi, przysunęły się bliżej kobiety i dzieci.

— Dobre południe, towarzysze — odezwał się Puchalski. — Niech żyje czerwony sztandar!

Milczenie...

— Przywozimy wam z Warszawy pozdrowienie od głównego zarządu kraju.

Nikt nie odpowiedział.

— Do łańcucha i do drążków potrzeba nam czterech chłopców, o których prosimy.

Teraz wysunął się z gromady starszy chłop, odziany w nowy kożuch barani i w dobre buty z cholewami. Uchyliwszy czapki, odezwał się:

— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To panowie do nas z pomiarami? A na co te pomiary?

Kiedy mu Puchalski powtórzył to samo, co powiedział woźnicy, odrzekł ów starszy włościanin z flegmatycznym spokojem wieśniaka:

— Niepotrzebnie się panowie trudzili, bo my na pomiary nie pozwolimy.

Żachnął się inżynier.

— Przybyliśmy z rozkazu zarządu — zawołał, podniósłszy głos.

— A wrócą panowie do Warszawy z naszego

rozkazu — mówił chłop z tym samym zawsze niezmiennym spokojem.

— Zarząd przyśle nam do pomocy milicję.

— I my mamy dubeltówki, kosy i kłonice. Inżynier spojrzał po gromadzie. Na wszystkich

twarzach widział zacięty upór i wyzywającą groźbę. Trzeba tych ciemnych ludzi przekonać, że obawiają się niepotrzebnie.

— Posłuchajcie, towarzysze! — zawołał. — Wam się widocznie zdaje, że nowy rząd chce was skrzywdzić, zabierając całą ziemię na wspólną własność społeczeństwa, a tymczasem dzieje się to tylko dla waszego szczęścia, dla waszego dobra. Bo rozważcie... Dotychczasowa własność prywatna na wsi, pocięta, pokratkowana niezliczoną ilością niepotrzebnych dróg, dróżek, ścieżek, miedz, granic, kradła społeczeństwu ogromne przestrzenie, które staną się znów wspólną, użyteczną własnością, gdy zniesiemy te burżujowskie wymysły i oddamy każdą piędź ziemi pod pług, zachowując tylko konieczne dla komunikacji drogi. Nie dosyć na tem. Każda wieś posiada nieużytki, leżące odłogiem z powodu braku środków ich właścicieli, a nawet dobre grunta nie rodzą z tych samych powodów tyle, ileby powinny. Gdy społeczeństwo obejmie w zarząd całą ziemię i rzuci w nią olbrzymie środki, jakimi ono może tylko rozporządzać, i zastosuje w rolnictwie wszystkie zdobycze nowoczesnej nauki, będzie ona

rodziła dziesięć razy tyle, ile dziś rodzi, i starczy obfitego chleba dla nas wszystkich. Zniknie raz na zawsze nędza w naszym kraju, każdy będzie syty, dobrze odziany i szczęśliwy.

Mówił jeszcze inżynier o potrzebie uregulowania komunikacji lądowej i wodnej, o systematycznym płodozmianie w całym kraju, o hodowli koniecznych tylko zbóż i roślin innych, usuwającej spekulację spekulantów, co się da uskutecznić jedynie przez powszechne wywłaszczenie i ujednostajnienie administracji — mówił długo, obszernie, wyrzucając z siebie całą agronomiczną mądrość socjalistyczną.

Kiedy skończył, spojrzał na gromadę. Baby słuchały go, oparłszy brody o dłonie, dziewczęta trącały się łokciami, chichocąc z cicha, mężczyźni kiwali głowami.

Niewiele zrozumieli Rembowiacy z jego wykładu. Słuchali jego urywanych słów, jego fachowych terminów i definicji, jak dziecko słucha szmeru strumyka lub poszumu lasu. Jedno tylko utkwiło w ich mózgach, że miernicy przybyli mierzyć ich grunta w celu zabrania ich na własność jakiegoś społeczeństwa. Ki djabeł to społeczeństwo?

— Może to, co pan powiedział, jest dobre dla panów w mieście — odezwał się znowu ów starszy chłop, uśmiechając się urągliwie — ale my, naród wiejski, wiemy, że co nasze, to nasze, a co nasze, tego nikomu nie oddamy.

— Zarząd zmusi was do posłuszeństwa! — krzyknął zniecierpliwiony inżynier.

Zamiast odpowiedzi, wziął chłop jeden z pomalowanych drążków, złamał go na kolanie i skinął na młodzież.

— Hej, chłopcy!

Młodzież rzuciła się na przybory miernicze. Jeden pochwycił instrument niwelacyjny i grzmotnął nim o ziemią, aż się rozleciał w drzazgi, inni łamali drążki, rozrywali łańcuch. Daremnie wołał Puchalski:

— Obraza społeczeństwa, zdrada stanu! Nie minie was surowa kara!

Dzieci rozchwytały ogniwa łańcucha, mosiężną oprawę libelli, kawałki drążków.

— A teraz bywajcie zdrowi, z Panem Bogiem — mówił stary chłop — i nie ważcie się wracać do nas z onym łańcuchem, bo wasze żebra poznają się z naszemi kłonicami. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Inżynierowie spoglądali po sobie. Co robić? Siła trzech ludzi rozpryśnie się o liczny tłum, jak kruche szkło. A ponure spojrzenia Rembowiaków nie zachęcały do oporu.

Dowódca gromady, ów starszy włościanin, wskazał ręką ku Wyszogrodowi.

— Tam granica! — rzekł rozkazująco. —

Śpieszta się, panowie, bo statek odchodzi za godzinę do Warszawy.

Tłum nie ruszał się z miejsca, czekając w milczeniu na znak sołtysa, aby się rzucić na nieproszonych przybyszów.

Zrozumieli to inżynierowie. Nie było innego wyjścia. Trzeba rejterować.

Nie pożegnawszy niegościnnych Rembowiaków, wrócili pieszo do Wyszogrodu.

XIII.

Burzliwe było dziś zebranie zarządu. Młodziuchny Raduski, kierownik wydziału policji, zapomniawszy o zasadach powszechnej równości, krzyczał na całe gardło:

— Trzeba tych chamów nauczyć rozumu! Wtórował mu rudy Garfunkel, kierownik wydziału skarbu, bijąc pięścią w stół:

— Trzeba ich zmusić do posłuszeństwa siłą!

— Siłą? Jaką siłą? Gdzie mamy tę siłę? — mówił zwykle spokojny, rozważny Drwicki dziś także głosem podniesionym. — Uciszcie się nareszcie, do kroćset, żebyśmy mogli spojrzeć niebezpieczeństwu spokojnie w oczy.

Zewsząd, ze wszystkich stron kraju nadchodziły wiadomości o groźnej postawie ludu wiejskiego. Wszędzie przeszkadzali włościanie inżynierom przy

pracy, nie pozwalali im dokonać pomiarów. W wielu miejscowościach pobito komisarzów zarządu, opierających się woli ludu.

Dzwonkowi Utopijskiego udało się w końcu przywrócić kłócących się komitetowców do porządku.

Kiedy się uciszyło, odezwał się przewodniczący:

— Znaleźliśmy się wobec położenia, jakiego się nie spodziewaliśmy. Ciemny, samolubny lud wiejski, nie rozumiejąc dobrodziejstwa powszechnego wywłaszczenia, nie umiejąc się wznieść do wysokich wyżyn ewangelji socjalizmu, grozi zburzeniem naszego wiekopomnego dzieła.

— Nauczyć chamów moresu — wybuchnął znów Raduski.

— Nauczyć ich moresu, ale jak, czem? — ciągnął dalej Utopijski.

— Batem! — zawołał Garfunkel.

— Proszę towarzyszów nie przerywać mi. Mówicie siłą, batem? Bardzo dobrze, ale kto kogo będzie chłostał owym batem? Nas jest garstka, a ich miljony. Bo policzmy się. Gdy odpadnie od nas lud wiejski, gdy odpadną wszyscy w swoich uczuciach religijnych obrażeni zwolennicy skasowanych przez nas wyznań, wszyscy byli posiadacze jakiejś własności, której utrata ich boli. wszyscy pracowici i zdolni rzemieślnicy i robotnicy, zrównani przez nowy porządek z nieudolnymi i próżniakami, co uważają za zniewagę dla siebie, za

krzywdę, wszyscy w końcu niezadowoleni z przewrotu inteligenci — to iluż nas zostanie? Sto tysięcy, dwakroć? Chyba nie więcej. A czemże ta cyfra w porównaniu z całem społeczeństwem? Odrobiną. Zastanówcie się nad tym faktem, towarzysze, zanim postanowicie użyć brutalnej siły przeciw upartemu w swojej ciemnocie ludowi.

— Stronnictwa rządzące nie są nigdzie w większości — zauważył kierownik wydziału spraw wewnętrznych — a biorą na obrożę całe narody. Miljon Jakobinów zdeptał ustrój feodalny i zmusił do posłuszeństwa dwadzieścia cztery miljony Francuzów. Czem? Odwagą. I my obaliliśmy porządek burżujowski tylko odwagą.

— Jakobini francuscy nie byliby obalili ani jednego filaru porządku feodalnego, gdyby ówczesne stany historyczne Francji, duchowieństwo i szlachta, pijane na swoją szkodę entuzjazmem wolności, nie były im wskazały drogi i nie były podkopały powagi władzy wykonawczej — odparł Utopijski.

— Inaczej uczą nasi mistrzowie! — zauważył Garfunkel.

— Proszę towarzysza Garfunkla po raz drugi nie przerywać mi. Nasi mistrzowie naginają historję do swoich celów. Po stronie Jakobinów zresztą stanęła armja i pomogła im wojna, a nam zabrania kodeks socjalistyczny tworzyć armję, zabytek pokonanej przeszłości, i prowadzić wojny, ohydne

rzezie burżujów, bez wojska zaś, bez armat i bagnetów nie możemy grozić opornemu ludowi pięścią, byłby to bowiem strach na wróble.

— To rezonowanie tchórzów — zawołał Raduski — dziesięciu odważnych, uzbrojonych ludzi rozpędzi tłum tysiączny.

Sina bladość gniewu powlokła twarz Utopijskiego. Przypodniósłszy się na krześle, wpił ciemnemi obwódkami podkreślone, iskrami sypiące oczy w zuchwałego oponenta. Robił w tej chwili wrażenie drapieżnego ptaka, wiszącego nad upatrzoną ofiarą, aby na nią spaść i poszarpać ją na strzępy. Drżały mu usta, zwinęły się pięści.

Przy stole radnym zapanowała cisza, owa przykra, duszna cisza, poprzedzająca każdą burzę. Członkowie komitetu spuścili oczy. Po raz pierwszy ośmielił się ktoś z pomiędzy nich przemówić tak bezwzględnie do naczelnika rządu, rzucić mu w twarz tchórzostwo, jemu, który leciał podczas rewolucji zawsze pierwszy w każde niebezpieczeństwo. Komitet czekał w milczeniu na wybuch znanego z gwałtowności temperamentu wodza. Sam Raduski przeraził się oczu Utopijskiego. Straszne były te szkliste oczy fanatyka, kiedy przez nie gniew przeświecał.

Żywiołowy gniew gwałtownego temperamentu i rozwaga naczelnika rządu, któremu nie wolno było tracić przytomności w chwili poważnej, zma

gały się w duszy Utopijskiego, jak dwaj atleci, biorący się za bary.

Po dłuższem milczeniu odetchnął Utopijski z głębi piersi. Rozwaga zmogła w nim gniew.

— Gdyby nie niebezpieczeństwo, jakie zagraża naszemu porządkowi, gdyby nie powaga chwili — odezwał się głosem drżącym — dowiódłbym towarzyszowi Raduskiemu, iż jestem jeszcze owym synem i wnukiem żołnierzów, którego świst kul nie przeraża, lecz podnieca. Ale nie czas dziś na załatwianie sporów osobistych i na rozprawy akademickie. Jako naczelnik zagrożonego rządu przebaczam kierownikowi policji jego nieprzyzwoity wybryk, was zaś, towarzysze, proszę o wygłoszenie zdania w sprawie, która nie cierpi zwłoki. Radźmy, jak zachować się w trudnem położeniu. Kolega Drwicki ma głos.

Podniósł się z krzesła Drwicki, podrapał się po tylnej części głowy, jak zakłopotany chłop, i rzekł:

— O ile znam lud wiejski, a znam go dobrze, bo spędziłem w pośród niego większą połowę życia, nie wierzę, aby zgodził się dobrowolnie na wywłaszczenie z ziemi. Zbyt mocno wrósł on w grunt, który go żywi, zbyt silnie zespolił się z nim i będzie się bronił rękami i zębami przed eksproprjacją. Ziemię byłej szlachty rozbierze skwapliwie, ale swojej nie odda. Nie przekonają go żadne argumenty, bo ma on swoją własną logikę, logikę zdro

wego chłopskiego rozsądku, o czem nie pomyśleli nasi mistrzowie, kiedy budowali plan powszechnego szczęścia. Zdaniem mojem, trzeba albo stworzyć armję, i zmusić lud wiejski siłą do posłuszeństwa, albo też zwołać jaknajprędzej sejm i poddać się woli większości.

— Armję, armję! — wołali najmłodsi członkowie komitetu. — Nieuświadomiona dostatecznie większość zburzy owoce zwycięstwa.

— I ja byłbym za użyciem siły — mówił Drwicki — gdybym widział możliwość stworzenia tej siły. Ale nie widzę jej. Rezultat produkcji naszych warsztatów jest tak ubogi, iż zbywa nam na środkach na zakupno broni, a gdybyśmy nawet posiadali owe środki, zabrakłoby nam żołnierza. Chłop, miąższ każdej armji, nie stanie już dziś pod naszymi sztandarami, odmówią nam także pomocy wszyscy przeciwnicy nowego porządku, których jest więcej, aniżeli się podczas rewolucji spodziewaliśmy. Zostaje nam wierna milicja, straż porządku, wszystkiego około dwudziestu tysięcy ludzi, gotowych na wszystko. To za mało do spętania całego społeczeństwa.

— Dosyć, dosyć! — wołali najmłodsi członkowie komitetu. — Wystarczy.

— Za mało, panowie młodzi, którzy macie zwyczaj mierzyć siły na zamiary, zamiast zamiary na siły — mówił spokojnie Drwicki.

— Temi siłami zwyciężyliśmy burżujów.

— Tak, ale poparł nas bierny współudział miljonów, którym się zdawało, że wprowadzimy je żywcem do raju, a te miljony odwróciły się dziś do nas plecami, kiedy się przekonały, że nie możemy dotrzymać tego, cośmy podczas rewolucji obiecywali.

— Burżuj! — krzyknął Raduski.

Nie żachnął się Drwicki, nie pobladł, nie rozgniewał się. Uśmiechnąwszy się pobłażliwie, rzeki:

— Towarzysz Raduski zapomina, iż minęły już ładne czasy uświadamiających wieców, kiedy mocne, jaskrawe słowa latały po salach, jak jaskółki przed deszczem, budząc zachwyt słuchaczów, kiedy pierwszy lepszy krzykacz zdobywał sobie garścią frazesów tytuł wielkiego działacza, albo nawet genjalnego reformatora i męża stanu. Minęły czasy rewolucji, burzenia przeszłości, uprzątania gruzów, a nadeszła chwila budowania i rządzenia żywymi ludźmi, która to sztuka okazała się trudniejszą, aniżeli się nam w zapale rewolucyjnym zdawało. Aby rządzić ludźmi, trzeba umieć patrzeć uważnie w serce ludzkie i słyszeć, co się w tem sercu dzieje. Serce naszego ludu wiejskiego nie bije dla naszych zasad, jak się obecnie przekonywamy, a ponieważ wielkie masy tego ludu stanowią główne podłoże naszego społeczeństwa, przeto musimy się liczyć ze wsią, która nas wszystkich karmi. Zdaniem mojem,

zostają tylko dwie drogi: albo zmusić wieś siłą do posłuszeństwa, albo zwołać natychmiast sejm, wysłuchać żądań większości społeczeństwa i zastosować się do tych żądań. Co do mnie, głosuję za zwołaniem sejmu. Możemy przecież wpłynąć na rezultaty wyborów. Mamy w ręku prasę, władzę wykonawczą i legjon wprawnych szczekaczów wiecowych, którzy, rozrzuceni po kraju, przekrzyczą naszych przeciwników. Jeśli, posługując się wielkimi środkami, jakimi rozporządzamy, nie zwyciężymy, będzie to znaczyło, iż nie jesteśmy wyrazem większości społeczeństwa, a wówczas trzeba będzie ustąpić.

— Nie ustąpimy — wołali młodzi. — Byłoby tchórzostwem i zdradą naszej sprawy ustąpić ciemnocie i samolubstwu. Rządy należą się uświadomionym.

Teraz odezwał się Utopijski.

— Komu należą się rządy — mówił — to rozstrzygnie sejm. My, tymczasowy komitet centralny, nie mamy prawa narzucać społeczeństwu swojej woli, obowiązkiem naszym zwołać przedstawicielstwo społeczeństwa i wysłuchać jego żądań. Dopuścilibyśmy się zdrady powszechnej równości, najprzedniejszej zasady demokratycznej formy rządów, gdybyśmy chcieli narzucać ludowi swoją wolę bez jego sankcji. Głosuję za zwołaniem sejmu.

Szemrali najmłodsi członkowie komitetu, ale

tylko szemrali. Nawet gwałtowny Raduski nie śmiał narazić się po raz wtóry na gniew Utopijskiego, wytrzymać po raz wtóry jego straszliwego, groźnego spojrzenia. Słuszności zresztą nie mogli się opierać, jako główni przedstawiciele idei socjalistycznej, słuszność zaś nie była po ich stronie. Tymczasowy zarząd komitetu organizacyjnego nie miał prawa rozporządzać się w sprawach zasadniczych bez sankcji narodu.

Niechętnie, milcząc podpisali oponenci manifest, zwołujący pierwszy sejm.

Już chcieli się członkowie komitetu rozejść, kiedy ich z dziedzińca doleciał gwar, jakby ogromne mnóstwo ptaków przeciągało z krzykiem nad zamkiem. Czyby wszystkie bociany odlatywały razem w jednej gromadzie, na południe, obrawszy sobie tędy drogę?

Drwicki podszedł do okna.

— Co się tam dzieje? — pytano od stołu radnego.

— Chodźcie, zobaczcie, bo to warto widzieć — rzekł Drwicki.

Oczom komitetowców przedstawił się obraz szczególny. Cały dziedziniec zalała fala niewieściego tłumu, oblewająca zamek ze wszystkich stron. Kobiety, kobiety, same kobiety! Pokryły one różnobarwnym kobiercem dziedziniec, plac zamkowy, wszystkie ulice i uliczki, prowadzące na Stare Mia

sto i na Pragę, zatrzymawszy ruch pieszy i kołowy. Tysiące rąk wyciągały się ku oknom zamku giestem groźby czy błagania, zmieszana wrzawa tysięcy głosów przenikała mury i szyby.

— Jakaś nowa awantura — zauważył Drwicki.— Codziennie jakaś awantura. Djabeł by wytrzymał w tym ciągłym rejwachu, w tem piekle.

W sali ukazał się jeden z woźnych.

— Towarzyszki warszawskie przyszły z jakiemiś skargami — meldował.

— Niech wybiorą deputację! — rozkazał Utopijski.

— Zapewne jakieś kłótnie z mężami czy kochankami, bo nie wiadomo, jak nazwać tych nowych mężów — rzekł Drwicki, kiedy się woźny oddalił. — Psotny Amorek zadrwił sobie z doktryn naszych mistrzów, zmienił kraj w jeden wielki dom rozpusty.

Długo trwało, zanim się tłum kobiecy zgodził na wybór deputacji. Stawiło się nareszcie przed obliczem zarządu dziesięć delegatek z Gadalską na czele. Zaledwie weszły, zawołały wszystkie razem:

— Przywróćcie małżeństwo, ślubne małżeństwo, niech każda z nas ma swojego własnego męża.

Nieprzygotowani na takie żądanie, spojrzeli komitetowcy zdumieni po sobie. Zdumieni, między delegatkami bowiem poznali najkrzykliwsze uświadamiaczki etyczne z czasów rewolucji, feministki,

gardłujące najgłośniej przeciw małżeństwu, a za ''pełnią życia".

— Proszą mówić po kolei — rzekł Utopijski, zająwszy swoje miejsce prezydjalne. — Towarzyszka Gadalska ma głos.

Rumieniec wstydu oblał bladą, wymizerowaną twarz Gadalskiej, przez którą przeszła widocznie niszcząca, bezlitosna stopa serdecznych trosk i zawodów, bo zostawiła na niej wymowne ślady — zmarszczki dokoła ust i oczu i zwiędłą cerę.

Zwykle krzykliwa, pewna siebie Gadalska poczęła mówić głosem przytłumionym, spuściwszy oczy:

— Stajemy w imieniu żon, matek i narzeczonych przed mądrością i dobrocią zarządu z prośbą o przywrócenie legalnego małżeństwa, które jest jedynym puklerzem kobiety przeciw rozpuście i nieuczciwości mężczyzny.

— Ty to mówisz, ty towarzyszko — odezwał się Utopijski — ty, która byłaś najżarliwszą krzewicielką wolnej miłości, nie spętanej kajdanami dozgonnych ślubów?

— Nie znałam jeszcze wówczas słodyczy miłości i goryczy doznanego zawodu. Teraz wiem, że miłość jest najświętszą świętością kobiety, której nikomu, żadnemu prawodawstwu znieważać nie wolno.

— Aaaa... — rzekł Utopijski z współczuciem w głosie — zdradził cię, opuścił jakiś lekkomyślnik?

W oczach Gadalskiej zabłysły łzy. Porzucił ją oczywiście ów młokos, który się zmiłował nad jej głodem miłości, poszukał sobie innej, młodszej. Porzucił ją także drugi, trzeci ''mąż".

— Prosimy zarząd o przywrócenie ślubnego małżeństwa i o ustanowienie prawa, któreby zmusiło każdego mężczyznę, nadużywającego zaufania i dobrej wiary kobiety, do zaślubienia matki jego dziecka. Legalne małżeństwo jest, jak teraz widzę, jedynym hamulcem rozwiązłości mężczyzny i jedyną tarczą godności kobiety. Wolna miłość służy tylko kobietom rozpustnym i kukułkom ludzkim.

Mowie Gadalskiej towarzyszyły niecierpliwe gesty i niechętne spojrzenia komitetowców.

— Wolna miłość jest jedną z głównych zasad naszej reformy, jest wyzwoleniem kobiety z pod jarzma mężczyzny, jej pełnem zrównaniem przed prawem — mówił Utopijski.

— Wolna miłość jest pohańbieniem kobiety — zawołała Gadalska.

— To dlaczegoż pozwolicie się wywodzić w pole, oszukiwać się, porzucać? — odezwał się Raduski— Wolno wam przecież wybierać mężów uczciwych.

Z poza pleców Gadalskiej wysunęła się tęga, tłusta kobieta. Wziąwszy się pod boki, stanęła przed stołem radnym i mówiła:

— Hej, takiś to mądry, młody panie? Dlaczego pozwalacie się oszukiwać, porzucać? A kto to przy

sięgał ładnej Kasi Imolikównie, że jej nigdy nie opuści, a po miesiącu przysięgał tak samo jeszcze ładniejszej Annie Przepiórkowskiej, jako tylko ją jedną miłuje, i poszedł do trzeciej? Kto, jeśli nie ty, przemądrzały paniczu? Gadać, to umiecie wszyscy ładnie, zdawałoby się, żeście święci, a jak przyjdzie do czego, to łżecie, jako te pogany, co Boga w sercu nie mają ani nijakiej uczciwości. Dlaczego pozwalamy się oszukiwać? Zapytajcie lepiej wy, dlaczego wy, podłe, męzkie nasienie, kłamiecie, kiedy się wam tam czegoś zachciewa?

Raduskiego oblał szkarłatny rumieniec. Siedział jak na przykrem cenzurowanem, kręcąc się na krześle, kłuty rozbawionemi, drwiącemi spojrzeniami kolegów.

— A to go ubrała — szepnął Drwicki, dusząc się od śmiechu.

— Proszę towarzyszkę Gawrońską, żeby się przyzwoiciej wyrażała — napomniał wygadaną kobietę Utopijski.

— A ja proszę pana naczelnika, żeby mi nie urągał od towarzyszki — odpowiedziała Gawrońska, podnosząc głos — Jestem sobie uczciwą panią majstrową, a nie tam jakąś towarzyszką. Mam dosyć towarzystwa z byle kim, z gałganiarkami, żebraczkami i ladacznicami. Świnie ze mną pasły, czy co? Pluję na wasze towarzystwo, na wasze

jakieś tam farmazoństwa. Panią majstrową byłam i panią majstrową chcę zostać do śmierci i tyle.

— Jeśli się towarzyszka nie uspokoi, każę ją wyprowadzić przez woźnych — zagroził Utopijski.

— Ooo, niby wyrzucić za drzwi, zrzucić ze schodów? Spróbujcie jeno. Jest nas ze sto tysięcy na ulicy, miotłami was tak spierzemy, że was rodzone matki nie poznają. Widzicie ich, królowie? Urzędnikami jesteście narodu, sługami jeno, jak sami mówicie, to waszym psim obowiązkiem wysłuchać nas. Rozumiecie?

I podszedłszy jeszcze bliżej do stołu radnego, krzyczała Gawrońska w sam nos komitetowców.

— My, poczciwe niewiasty, my żony, matki, narzeczone, córki porządnych rodziców, mamy dosyć łgarstwa i rozpusty męzkiego nasienia. Rozwydrzyło się to gałgaństwo, jako te koty w marcu. Nawet mój stary, ledwie łazi pokraka, dziadkiem jest, a wąsisków jeno podkręca i zerka na każdą śwarną dziewuchą, a kiedy sobie pałę zaleje, to wykrzykuje, łajdak, że poszuka sobie młodszej, bom dla niego za stara. Za stara ? A on to młody, dziad zatracony? We łbach przewrócił ten wasz socjalizm wszystkim chłopom, iż nie mają nijakiego poszanowania dla niewiasty. To my chcemy, żeby znów święty Kościół łączył męża z żoną, jak Pan Bóg przykazał, bo co ślubna żona, to nie tam jakaś kochanica. Kiej chłop zgłupieje, to go się

czemś twardem przemierzy przez łeb, po żebrach, jak się zdarzy i dobra. Chłop popyskuje, odda, ale jak się wyśpi, powie: no, to co, że mnie moja nieco sprała? Czy jej to nie wolno? Ona moja ślubna. I zgoda w domu. A z takim waszym niby to mężem, to szukaj wiatru w polu. Nacałuje się i co więcej, gębę obetrze, a potem się jucha jeno rzechoce, jako ten djabeł na kępie. To my, poczciwe niewiasty, poczciwych rodziców córki, chcemy, żeby było znowu wszystko po dawnemu. Każda baba niech ma swojego ślubnego, rodzonego chłopa, a jak panowie z zarządu nie zrobią tego, czego my chcemy, to my nie pójdziemy do nijakiej roboty. Rzekłam, co miałam rzec, a teraz sobie radźcie, żeby było dobrze, boście przecie uczeni na książkach.

Uniósłszy spódnicy z obu stron dygnęła pani majstrowa i cofnęła się za plecy Gadalskiej.

Nie odrazu odpowiedział Utopijski. I on wiedział bardzo dobrze, że zniesienie małżeństwa wytworzyło stosunki, urągające nietylko elementarnym zasadom etyki, lecz wprost porządkowi społecznemu.

Codziennie nadchodziły do zarządu liczne skargi uwiedzionych i porzuconych dziewcząt i zdradzonych żon dawnego porządku, codziennie wrzały kłótnie w fabrykach i warsztatach, powtarzały się bójki pomiędzy mężczyznami a kobietami. Wolna

miłość wichrzyła, jak pijany Satyr, brutalna, nieuczciwa, bezwzględna, drwiąca cynicznie z łez, z bólu. Tylko byłe prostytutki, urodzone rozpustnice i wszelakiego rodzaju ladacznice skorzystały na tej reformie, na tem rzekomem wyzwoleniu kobiety. Szlachetniejsze, tkliwsze, uczciwe natury oblały to wyzwolenie rzeką łez.

Wiedział o tem Utopijski bardzo dobrze, bolało go to nowe rozczarowanie, nie było jednak w jego mocy usunąć zła, przechadzającego się jawnie, bezczelnie po ulicach, w jasnem słońcu dnia.

— Za dwa tygodnie zbierze się w Warszawie pierwszy Sejm — odezwał się po dłuższem milczeniu — który rozpatrzy się w nowem położeniu. Sejmowi przedstawcie swoje skargi i żądania, my bowiem, tymczasowy zarząd komitetu organizacyjnego, nie posiadamy prawa do postanowienia jakichkolwiek zmian zasadniczych. Warn, kobietom, przysługuje tak samo, jak nam, mężczyznom, prawo ubiegania się o mandaty poselskie. Postarajcie się wybrać takie rzeczniczki, któreby umiały bronić waszych słusznych żądań. Oto wszystko, co mogę w tej chwili powiedzieć.

Delegatki, poszeptawszy pomiędzy sobą, opuściły salę. Kiedy wyszły, rzekł Drwicki:

— Tylko tego było nam jeszcze potrzeba. Z babami nie damy sobie rady. Strzelać przecież do

nich, do naszych żon i matek naszych dzieci, nie możemy.

Komitetowcy milczeli.

Dzwony fabryk, warsztatów i jadłodajni oznajmiały właśnie godzinę obiadową. Zaroiły się ulice głodnymi. Wesoło, parami, śmiejąc się, dowcipkując spieszyli towarzysze i towarzyszki na posiłek. Każdy szedł ze swoją ostatnią ''żoną".

Wtem nadpłynęła od zamku nieprzejrzana fala malkontentek. Były pomiędzy niemi zdradzone żony i porzucone narzeczone. W tę falę nieprzejrzaną wpadły wesołe pary, spieszące na obiad. Na ich widok zakołysał się i zakipiał zwarty tłum, jakgdyby wicher w niego uderzył. Zdradzone żony, porzucone narzeczone poznały zdrajców i uwodzicielów.

— Łajdaki, niewierne psy!

Bez komendy, bez wzajemnego porozumienia, instynktowym odruchem głęboko odczutej zniewagi rzuciły się zdradzone i porzucone kobiety na szczęśliwe kradzionem szczęściem pary, oblegając je ze wszystkich stron. Rozległy się krzyki, prośby, błagania. Na głowy, na plecy kochanków i kochanic spadały parasolki, miotły, maczane w rynsztokach, mściwe ręce zdzierały z rywalek kapelusze, suknie, wpijały się pazurami w ich szyje, twarze, wyrywały im włosy.

— Masz, masz, ty, taka, owaka...

Tłum malkontentek skopał, podrapał, odarł ze sukien tysiące rywalek, które uciekały z krzykiem bólu i wstydu, półnagie, popstrzone sińcami, ociekłe krwią.

— Nie bierz, co nie twoje, ty... Masz jeszcze, psia...

Niezwykłemu widowisku przypatrywali się strażnicy bezczynnie. Gdzieżby dali radę takiej oszalałej fali? Mogliby sami oberwać. Ukrywszy się przezornie w bramach domów, śmiali się w kułak.

— A to ci frajda! Nie zawsze ma się sposobność widzieć babską bitwę. Ale też czupurne... Najtęższy chłop by im nie zdzierżył.

Psotny Amor, dowcipny łobuz, zacierał różowe rączyny i śmiał się: ha, ha, ha. a to nawarzyłem piwa panu socjalizmowi; taki mądry ten pan, a zgłupiał ze szczętem; zgłupieje jeszcze więcej.

Czarne ptaki wielkiego smutku trzepotały się w duszy Utopijskiego, kiedy wychodził pod wieczór z zamku. Szedł ulicami z głową pochyloną, nie zwracając uwagi na rozgwar tłumu, rozprawiającego o wypadkach dnia. Zwykle biegnący szybko, elastycznym krokiem natury energicznej, wlókł się dziś wolno, zgarbiony.

Dokoła niego roiło się mrowisko ludzkie, a on uczuł się w tem mrowisku tak samotnym, tak opuszczonym, jak sierota, zabłąkana w lesie. Opuszczały go kolejno ładne, błękitne złudzenia, twory

fantazji, dzieci doktryn. Gruzy widział, gdzie miał nadzieję patrzeć na wspaniały gmach powszechnego szczęścia i powszechnego zadowolenia.

W tem swojem osamotnieniu uczuł potrzebę poskarżenia się komuś, jakiemuś współczującemu sercu, jakiejś uczciwej duszy. I przypomniał sobie profesora Mólskiego.

Życzliwym był mu zawsze stary helenista, którego dobre serce nie zwiędło nad Demostenesami, Sofoklesami i Pindarami, który był przyjacielem swoich uczniów.

Profesor mieszkał na ulicy Pięknej, na trzeciem piętrze w jednym pokoiku. Odczytywał sobie Aristofanesa, kiedy Utopijski do jego drzwi zastukał.

Jak niegdyś, jak w latach chłopięcych, pochylił się uczeń do ręki profesora i dotknął jej ustami. Stary nauczyciel przygarnął byłego ucznia do piersi, przytulił jego stroskaną głowę do serca, odczuwszy, że tylko wielki ból mógł zgiąć hardy kark dumnego marzyciela.

Długo trzymali się w milczącem objęciu starzec i młodzieniec. Pierwszy przemówił profesor:

— Przygniata cię ciężkie brzemię rozczarowania, zawodów, mój ty biedny chłopcze, przyszedłeś do starego nauczyciela po pociechę, po radę, jak niegdyś, kiedy cię drobne troski lat chłopięcych bolały. Spocznij, porozmawiamy.

A kiedy Utopijski zajął miejsce na starej, odrapanej otomanie, mówił Mólski.

— Pytałeś mnie, pamiętasz, podczas owej awantury w jadłodajni, jak mi się wasze rządy podobają? Odpowiedziałem wówczas: jeszcze nie czas na krytykę. Obecnie mogę ci na to pytanie odpowiedzieć, bo idące szybko po sobie wypadki rzuciły na nowy porządek dostateczne światło. Zdaje mi się jednak, że zrzędzenie starego dziada nie wiele znaczy, wszystko bowiem, co ci powiedzieć mogę, powiedziałeś sobie prawdopodobnie już sam w swojej własnej świadomości. Odznaczając się zawsze niezwykłemi zdolnościami, nie mogłeś nie dostrzedz, dotknąwszy się na wyżynach władzy życia, rzeczywistości, rozdźwięku między teorją a praktyką.

— Tak, rozdźwięku między teorją a praktyką — powtórzył Mólski. — Socjalizm, oparty o światopogląd przyrodniczy, mający na względzie głównie materjalną stronę życia ludzkiego, lekceważy, pomija całe życie duchowe i uczuciowe człowieka, cały długi łańcuch wyobrażeń, pojęć i tęsknot, marzeń i uczuć, a przecież, że użyję spłowiałego frazesu, nie samym tylko chlebem człowiek żyje. Ta jego jednostronność, ta jego czysto materjalistyczna koncepcja wędrówki doczesnej, pozbawia go sympatji i współdziałania wszystkich natur wytworniejszych, uduchowionych. Oto pierwszy roz

dźwięk między jego doktryną a życiem. Ale może cię moja pospolita gadanina nudzi, powiedziało to samo już przedemną tylu innych, mądrzejszych odemnie.

— Proszę, niech profesor mówi dalej, słucham uważnie.

— Socjalizm, mieniący się być jedynym budowniczym przyszłości, jedynym dobrodziejem i prawodawcą człowieka, druzgoce całą przeszłość, jej zwyczaje i obyczaje, nawyknienia i urządzenia, nazywa zabobonem i przesądem całą puściznę zgasłych pokoleń, nie wyjmując jej darów dodatnich, zrywa gwałtownie, bezwzględnie nić tradycji, łączącą ludzi żywych z umarłymi, nie wiedząc, nie chcąc zrozumieć, że umarli żyją dalej w żywych, w ich krwi, w ich sercu, w duszy, w ich nawyknieniach i upodobaniach. Nie na to dążyła ludzkość od lat tysięcy ad astra, aby pierwsza lepsza doktryna, przekreśliła jednem pociągnięciem pióra całą jej robotę, krwawicę długiego szeregu pokoleń. Pominięcie tradycji historycznej, która wsiąkła w krew człowieka, splotła się nierozerwalnie z jego myślami i uczuciami, jest drugim błędem socjalizmu, drugim rozdźwiękiem między doktryną a życiem. Ale może masz już dosyć mojej mądrości. Proszę, powiedz otwarcie.

— Słucham uważnie.

— Zaraz skończę. Zostaje rozdźwięk trzeci, naj

ważniejszy. Jest nim naiwny optymizm socjalizmu, naturalny skutek jego nieznajomości natury ludzkiej. Jak każdy doktryner, tylko nie gniewaj się, nie ma socjalizm wyobrażenia o istocie natury ludzkiej, operuje oderwanemi od życia formułkami. Przybył temu lat sto pięćdziesiąt ze Szwajcarji do Paryża Jan Jakób Rousseau, utalentowany samouczek bez wychowania domowego i bez szkoły, były włóczęga, lokaj, muzykant, próżniak, żyjący do trzydziestego roku życia z łaski rozwiązłej dewotki, dziwak, samotnik, pauper, dotknięty chroniczną chorobą i ubóstwem, spoglądający z zawiścią ambitnego paupra na szczyty społeczne, na których jego dziwactwo nie umiało sobie znaleźć wygodnego miejsca mimo, iż mu owe szczyty społeczne podawały chętnie rękę życzliwą, wciągając go ku sobie. Skomponował sobie Jan Jakób Rousseau dwa paradoksy, pierwszy, że: wszyscy ludzie są sobie pod każdym względem równi, jednakowo myślący i czujący, i drugi, że: różnice między ludźmi zaczynają się dopiero z pierwszymi przebłyskami cywilizacji, z chwilą ustanowienia własności prywatnej. Te dwa paradoksy przyswoił sobie socjalizm i, dopełniwszy je, udekorowawszy strzępami światopoglądu przyrodniczego, zlepił z tej mieszaniny swoją doktrynę. Skoro wszyscy ludzie są pierwotnie jednym typem, w takim razie — wywnioskował — można wszystkich, miljony zni

welować, przykroić podług tej samej miary, stworzyć z nich posłuszne szrubki, sprężyny i narzędzia wielkiej maszyny społecznej. Półroczne rządy nauczyły cię chyba, że paradoksy Rousseau'a są bezkrytycznymi ogólnikami, którym przeczy sama natura, wrzekoma mistrzyni genewskiego marzyciela, że jedynie absolutny despotyzm, połączony z dzikim teroryzmem, mógłby wcielić te paradoksy i to tylko na czas krótki, bo ludziom obrzydłaby rychło taka bezmyślna, maszynowa, koszarowa równość, straszniejsza od dawnego poddaństwa. Sam zresztą Rousseau nie wierzył w możliwość wcielenia swoich fantazji socjologicznych, powiedział bowiem wyraźnie w ''Umowie Społecznej", iż zasadami doskonałej demokracji mogłyby się rządzić tylko społeczeństwa, składające się z bogów. To samo mniej więcej twierdzi Liebknecht. I tacy oni wszyscy, ci wasi mistrzowie. Plotą głupstwa, w które sami nie wierzą, nie rozważywszy, że nieuświadomione tłumy czepiają się najchętniej jaskrawych paradoksów.

— Więc cóż teraz robić? — zapytał Utopijski.

— Co robić? Na pytanie to odpowiadają ci wypadki, odpowiada rosnący z dniem każdym pomruk niezadowolenia. Nawiązać znów zerwaną przez was nić tradycji historycznej. — otworzyć kościoły, przywrócić małżeństwo w dawnej formie,

uszanować własność prywatną, wynagradzać każdą jednostkę według miary jej zdolności i pracowitości, nie krępować niczyjej swobody indywidualnej.

— Czyli, wrócić do dawnego porządku.

— Nie ze wszystkiem, bo ludzkość postępuje ciągle naprzód. Chrześcijaństwo zrównało wszystkich ludzi w obliczu Boga, francuska rewolucja przed prawem. Niech czasy nasze zdejmą z ubogiego ciężką rękę bogatego, niech ograniczą wyzysk kapitału, a spełnią swoje zadanie. Kapitał wyzyskuje w istocie pracę i dlatego trzeba go wziąć na obrożę prawodawstwa, co czynią już zresztą, do czego dążą wszystkie narody cywilizowane.

Utopijski podniósł się z otomany.

— A ja — rzekł z gorzkim uśmiechem — ja podam profesorowi jeszcze jedną receptę na uzdrowienie ludzkości. By ideał socjalizmu zwyciężył, by powszechne szczęście zapanowało na ziemi, trzeba człowieka wziąć za łeb, wsadzić go do tygla, przetopić go od czuba do pięt i mieszać dopóty dużą kopystką, dopókiby z tygla nie wyszła zgoła nowa kreatura, oczyszczona z egoizmu, pychy, ambicyjek, chciwości i wszelakich przewrotności.

— Aż tak daleko już zaszedłeś? — mówił profesor z współczuciem w głosie. — Biedny chłopcze.

Cóż ty teraz będziesz robił z takim pesymizmem w zarządzie nowego społeczeństwa?

— To, co robi każdy uczciwy kapitan tonącego okrętu.

— Aaa...

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, starzec i młodzieniec, czytając w nich swoje myśli.

— Dziękuję profesorowi za dobre słowo — mówił Utopijski głosem, w którym drżały łzy — i niech profesor wspomni czasem o mnie gdy... gdy... spełnię obowiązek kapitana tonącego okrętu.

Wziąwszy kapelusz, wybiegł szybko.

— Biedny, szlachetny, marzyciel — szeptał Mólski, gdy się drzwi za Utopijskim zamknęły.— Szkoda jego ładnej duszy.

Utopijski biegł ulicą, niesiony burzą myśli, która wrzała w jego mózgu. Zbyt utalentowany, by mógł pozostawać długo w niewoli oderwanej od rzeczywistości doktryny, zdawał sobie dokładnie sprawę z położenia. Co mu profesor dziś mówił, powiedział sobie on już nieraz sam, gdy rozmawiał z sobą. W miarę, jak brał w siebie życie, jak uczył się praktycznie znajomości natury ludzkiej, ilustrowanej przez wypadki, odczuwał, zaczął rozumieć jednostronność doktryny, w którą jego młody, bezkrytyczny entuzjazm uwierzył z żarliwością uczciwego wyznawcy. Chwiał się pod nim grunt — wiedział o tem — dziewięć dziesiątych

społeczeństwa odwracały się od czerwonego sztandaru — świadczyło o tem zbyt wyraźnie, zbyt głośno rosnące z dniem każdym niezadowolenie — nie łudził się już, katastrofa zbliżała się. Bronić swojego dzieła, albo wycofać się w samą porę? Broniąc nowego porządku, musiałby rzucić całą milicję na lud wiejski, na kobiety, iść przez rzekę krwi do zwycięstwa dawnych kondotjerów, a na to nie pozwalały mu zasady socjalizmu. Cofając się przed pogromem, dopuściłby się tchórzostwa, nikczemnej podłości dezertera, ciury. A on nie był ciurą. Przodem szedł, niósł wysoko czerwony sztandar, swojej młodości ukochanie. Honor twórcy, wodza nie pozwalał mu zdradzić stworzonego dzieła. Cóż mu pozostawało? Zginąć pod gruzami, gdy będzie potrzeba.

Więc zginie...

To postanowienie wróciło mu równowagę. Jak odważny skazaniec, który, pożegnawszy się z życiem, czeka bez drżenia na kata, tak pogodził się Utopijski z klęską, jaka szła ku niemu.

W domu zastał Wandę. Była tak zajęta odczytywaniem jakiegoś listu, iż zauważyła go dopiero wtedy, kiedy dotknął ręką jej ramienia. Szybko, zarumieniwszy się, chciała ukryć zapisane karty papieru... Lecz już je Utopijski dostrzegł.

— Ciekawy musi być list, który zajął twoją uwagę do tego stopnia, iż zapomniałaś nawet

o środkach ostrożności — odezwał się, siadając na krześle.

Przerażoną kobietę zdziwiła obojętność, z jaką te słowa wygłosił. Wybuchliwy był jego temperament, słowa szybkie, gwałtowne sypały się zwykle z jego ust wymownych. Czy by się za tym parawanem spokoju czaił wicher namiętności, grożący wybuchem?

— Nie dziwiłbym się, gdyby z tych kart sączyła świeża słodycz nowej miłości albo miłostki. Nowy porządek pozwala nam na zmianę dreszczów zmysłowych.

— Edmundzie — wyrzekła Wanda drżącym, cichym głosem wyrzutu. — Takie kobiety, jak ja, grzeszą tylko raz jeden.

— Grzeszą? — mówił Utopijski półgłosem, jakby do siebie, utkwiwszy oczy w suficie. — Prawda, grzeszyliśmy... Dzieci masz, porzuciłaś je dla mnie, dla zadowolenia przelotnego pożądania. Bo wszystko na tym świecie przemija, blednie oprócz świadomości uczciwie spełnionego obowiązku.

Cienie głębokiego smutku owiały jego bladą twarz, gorzki uśmiech rozlał się na jego ustach. Nagle zwrócił się do Wandy i rzekł:

— Chciałabyś wrócić do dzieci?

— Ach! — wyrwało się z piersi Wandy, jak westchnienie tęsknoty.

— Chciałabyś? Ale twój ślubny mąż, ten pra

wowity, ten burżuj, pogrążony w ciemnościach dawnych przesądów, nie przebaczy wiarołomnej żonie.

— Już mi przebaczył, wzywa mnie do siebie z miłości dla naszych dzieci, które tęsknią za mamusią, zapomniał mi wszystko, wymazał z pamięci swojej ostatnie miesiące — zawołała Wanda z radością.

— Skąd wiesz o tem?

— Czytaj!

Utopijski przerzucił list oczami. Pan Podlewski wzywał żonę do siebie, do dzieci, pisał z dobrotliwą pobłażliwością, jak pisze ojciec do marnotrawnej córki: wracaj i bądź znów szczęśliwa w swojem własnem, ciepłem gniazdku.

Z bijącem sercem śledziła Wanda wyraz ruchliwej twarzy Utopijskiego. Zwykle mieniła się ta twarz odblaskiem odczutych wrażeń i tryskających myśli. Dziś była bezbarwna, niema, nie mówiła nic.

— To jedź! — rzekł Utopijski, odczytawszy list.

— Pozwalasz?

— Nie tylko pozwalam, ale proszę. Było ci źle pod czerwonym sztandarem, wiem o tem, mam oczy do patrzenia i uszy do słuchania, wracaj do swoich nawyknień, do swoich zwyczajów, obyczajów i pojęć, do swoich obowiązków.

Wanda stała jak odurzona. Prawdążto było, co mówił ten sam człowiek, który ją jeszcze temu kilka tygodni znieważył za samą myśl zdrady czer

wonego sztandaru? Co się z nim stało? A może on tylko z niej żartuje, może znęca się nad jej bezsilnością?

— Za godzinę odchodzi pociąg zagranicę, zapakuj się, ja napiszę ci tymczasem paszport, bez któregoby cię straże nie przepuściły — mówił Utopijski.

Więc to prawda? Więc wolno jej uciec z tego raju powszechnej szczęśliwości, w którym jej, damie z towarzystwa, kazano pracować na łyżkę strawy, jak żebraczce i zrównano ją z ladacznicami?

Z nerwowym pośpiechem, bez ładu, byle prędzej, wrzucała do kufra swoje suknie i różne drobiazgi, które jej zostały po czasach burżujowskich, spoglądając od czasu do czasu z boku na Utopijskiego, czy pisze paszport. Pisał.

W godzinę później niósł ją pociąg zagranicę, do męża, do dzieci, do wygodnego bytu, a Utopijski stał na peronie i mówił do siebie z cicha:

— Teraz jestem wolny, teraz mogę spełnić bez żalu obowiązek kapitana tonącego okrętu.

XIV.

W pierwszym dniu października wyglądała Warszawa, jak olbrzymie targowisko.

Od trzech dni wysypywały wszystkie pociągi kolei żelaznych i kolejek podmiejskich na bruk

stolicy takie tłumy, iż zabrakło dla nich miejsca w urzędowych gospodach. Trzeba było zamienić wszystkie jadłodajnie, fabryki i warsztaty na prowizoryczne hotele, aby pomieścić przynajmniej część przybyszów z prowincji. Dla reszty, dla znaczniejszej połowy, wystawiano na placu wyścigowym, w Saskim Ogrodzie, w Łazienkach i na wszystkich większych placach baraki i ogromne szopy.

Jeszcze nigdy nie widziała Warszawa w swoich murach tylu chłopów z całego kraju. Mieniły się w blaskach pogodnych, ciepłych, słonecznych dni jesiennych białe świtki krakowskie, czerwone spodnie łowickie, poważne granatowe sukmany kujawskie i lubelskie. A cały ten tłum wieśniaczy przybył do stolicy uzbrojony, jak przybywała niegdyś szlachta na pole elekcyjne. Stare strzelby, przypominające dziadów, dźwigali jedni, inni mieli fuzje i pistolety, związane drutami i sznurkami, a kto nie posiadał broni palnej, ten przyniósł z sobą kosę lub siekierę.

Dziwili się temu, przeróżnem żelastwem najeżonemu, mrowisku strażnicy rządowi, dziwili się, spoglądając na nie podejrzliwie. Czego chcą te roje, na co wydobyły ze skrzyń wszelakie stare rusznice, zdjęły ze ścian kosy i siekiery? Czyby chciały nowemu porządkowi dowieść w ten sposób swojej siły? Wiadomo, że ''ciemne chamy" nie sprzyjają

socjalizmowi, że oparli się wszędzie powszechnemu wywłaszczeniu.

A straż porządku publicznego składała się z samych przekonanych, żarliwych socjalistów. Na znak, dany przez członków centralnego komitetu, rzucą się bez namysłu na przeciwników obecnego porządku i zdepcą ich bez litości.

Nie wiele sobie uzbrojone tłumy robiły z niechętnych spojrzeń strażników. Rozbite na gromadki, wiecowały na ulicach pod gołem niebem, skupiając się dokoła mówców, którzy przemawiali do nich z beczek, z krzeseł, ze stołów, z latarni. Groźne słowa wylatywały z ust tych mówców, groźnym słowom wtórowały pobrzękiwania kos słuchaczów.

I nie sami tylko chłopi oklaskiwali mowy przeciwników nowego porządku. Łączyli się z nimi pracowici, zdolni robotnicy i rzemieślnicy, wszyscy byli właściciele jakiejś własności, wszyscy, którym zwycięstwo czerwonego sztandaru zabrało oszczędności, wszyscy pobożni i wszystkie zdradzone lub uwiedzione kobiety.

Olbrzymia fala niezadowolonych płynęła z łoskotem zapalnych, podniecających mów przeciw czerwonemu sztandarowi.

Widzieli to członkowie centralnego komitetu, którzy badali na ulicach usposobienie i temperaturę tłumów. Raduski i Garfunkel, otoczeni świtą wiecowych szczekaczów, przebiegali od gromady do

gromady, nasłuchując uważnie. Wszędzie słyszeli pomruk gniewu.

Więc gromadzili sami dokoła siebie wałęsające się po mieście kupy przybyszów z prowincji, stawali sami na beczkach, na stołach, czepiali się latarń i perorowali, sławiąc po dawnemu dobrodziejstwa socjalizmu, roztaczając po dawnemu wspaniałą, wszystkimi blaskami powszechnej szczęśliwości lśniącą tęczę obietnic. Ale oklaskiwali ich tylko przekonani socjaliści, reszta zaś słuchała ich w ponurem milczeniu, rozchodząc się z uśmiechem niewiernym.

Wszystkie środki, jakimi rozporządzali, rzucili komitetowcy w wir walki przedwyborczej. Całymi wagonami codziennie wysyłali na prowincję ''Robotnika", urzędowy organ społeczeństwa i broszury i odezwy, sławiące dobrodziejstwa socjalizmu, całe pułki agitatorów i mówców pchnęli do miast, miasteczek, osad i wiosek. Rozlegał się kraj od miesiąca mowami, jak brzęczy las w lipcu graniem miljonów muszek i pajączków.

Dopięliż swojego celu?

Nic dotąd nie wiedzieli. Dziś dopiero, po otwarciu pierwszego sejmu, dowiedzą się, po czyjej stronie stanęło społeczeństwo, kogo wybrało: stronników rządu albo ich przeciwników? Ale gromadny najazd wsi na stolicę i niechętna postawa zna

cznej większości mieszczaństwa nie były dobrą wróżbą.

Wielkiego dnia nie rozpoczęły nabożeństwa; w zamkniętych kościołach nie błagali kapłani Ducha Świętego o natchnienie dla wybrańców społeczeństwa. Rozum socjalizmu obywa się bez pomocy Bożej.

Stanęły wszystkie fabryki i warsztaty. Od samego rana przeciągały ulicami pochody z pieśnią i sztandarami. Nad tłumami kołysały się czerwone, czarne, amarantowe chorągwie, a na tych chorągwiach kłóciły się z sobą złotemi literami wypisane hasła dwóch wrogich sobie obozów: ''Niech żyje czerwony sztandar!"—''Precz z socjalizmem!"— ''Niech żyje wolna miłość!" — ''Precz z rozpustą, niech żyje małżeństwo!" — ''Na latarnię tyranów!" i t.d.

Jeszcze nie wiedziano, z jakimi pełnomocnictwami przybyli posłowie do stolicy, a już ciskały sobie wrogie stronnictwa na ulicach, na sztandarach w twarz obelgi i groźby, już zapaliła furja politica żagiew nienawiści. Z gromady do gromady, gdy przechodziły obok siebie, przelatywały pomruki warczące od gniewu i błyski zawziętych spojrzeń. W powietrzu było czuć siarkę i fosfor.

Z placu Aleksandra, na dół ku zamkowi toczył się z szumem wezbranej rzeki tłum niewie

ści. Prowadziła go Dyndalina, dźwigająca przy pomocy swojej Zośki chorągiew z Matką Boską Częstochowską. Przybyła z Wyszogrodu, by wziąć czynny udział w demonstracji przeciw ''bezbożnikom".

Bezbożnicy przypatrywali się tej demonstracji z uśmiechem urągliwym, ale milczeli. Bo kobiet broniły z obu stron dwa łańcuchy męskich, uzbrojonych ramion.

Była godzina dziewiąta zrana, kiedy ogromny gmach sejmowy, wystawiony na placu wyścigowym, wypełnił się po brzegi, na dole posłowie, na górze, na galerjach i na trybunach publiczność. Potrójny kordon strażników strzegł gmachu, oblanego ze wszystkich stron ruchliwym tłumem.

Głowa przy głowie, ramię przy ramieniu tłoczyła się zwarta masa ludzka, czekająca na przebieg rozpraw.

Czekała dziś daremnie, dzień bowiem pierwszy zajęły roboty przygotowawcze: uwierzytelnianie mandatów poselskich i utworzenie biura prezydjalnego.

Dopiero nazajutrz rozpoczęła się kampanja sejmowa, a rozpoczęła się odrazu zgrzytem.

Pierwszy zapisał się do głosu Śliwecki. Wybrał go Włocławek. Komitetowcy, ujrzawszy swojego przeciwnika na trybunie, przygryźli wargi. Ten nie będzie ich oszczędzał...

— Zanim zaczniemy rozpatrywać porządek dzienny, przedłożony przez zarząd — mówił Śliwecki — należy zapytać, czy ten porządek będzie nam wogóle potrzebny. Być może, iż wypadnie nam obradować nad zgoła innemi sprawami. Jeszcze nie wiadomo, czy społeczeństwo uznaje stan istniejący, czy nie żąda przez nasze usta, przez usta swoich wybrańców, zmiany obecnego ustroju.

W sali powstał taki łoskot, iż zdawało się, że się gmach rozsypuje na wióry. Rozrzuceni po galerjach i na trybunach szczekacze wiecowi tupali nogami i ryczeli, jak stado bawołów, przyłożywszy w trąbkę zwinięte ręce do ust.

— Zdrajca, burżuj, zrzucić go z trybuny! Agitatorom zarządu odpowiadali jego przeciwnicy:

— Niech mówi! Społeczeństwo wybrało go na to, żeby mówił.

Na dole, w sali zerwali się posłowie z krzeseł, giestykulując żywo. Jedni zachęcali oklaskami agitatorów zarządu, drudzy ich przeciwników. Tych drugich było więcej, znacznie więcej.

Spostrzegł to Drwicki, siedzący obok Utopijskiego na ławie rządowej.

— Zdaje się, że się nasza zabawa niedługo skończy — szepnął.

Utopijski nie odpowiedział nic. Bledszy niż zwy

kle, rozglądał się po sali, obliczając siły zwolenników nowego porządku.

— Możebyś ty przemówił — zachęcał go Drwicki. — Ty umiesz przemawiać żarem do mas.

Utopijski wzruszył ramionami.

— Niech społeczeństwo przemawia przez usta swoich wybrańców — odrzekł półgłosem — ono jest jedynym prawowitym panem swoich losów.

— Poddasz się?

— Zobaczysz.

Długo dzwonił profesor Mólski, prezydent sejmu, zanim głos jego dzwonka zdołał się przebić przez opadającą wolno wrzawę. Uciszyło się nareszcie. Śliwecki mówił dalej:

— Mówię nie w imieniu całego społeczeństwa, lecz tylko w imieniu jednego jego odłamu. Wybrali mnie do sejmu uczciwi, pracowici robotnicy, przywiązani do ogniska rodzinnego i do warsztatu. Ci uczciwi, pracowici ludzie (burżuje, filistry! wołano na galerji) doznali w nowym porządku przykrego zawodu. Zniesienie małżeństwa rozbiło ich rodziny, a zrównanie przy warsztacie wszystkich sił, bez względu na stopień uzdolnienia i pilności, odjęło im rozkosz pracy. Bo praca jest tylko wtedy rozkoszą, gdy służy celom natury szerszej, do czego nie są wszyscy zdolni, albo wtedy, gdy buduje dla rodziny robotnika bezpieczny, własny dom, a dla niego schronisko na starość. Praca bez nadziei zdo

bycia sobie jakiejś własności, bez nadziei zgotowania sobie i swojemu potomstwu wygodniejszego, niezależnego bytu, traci wszelki urok, staje się nieznośnym ciężarem. Przez usta moje skarżą się krocie uczciwych, pracowitych, zdolnych ludzi, którzy proszą o ustanowienie innej miary wynagrodzenia za zdolność i pracowitość, a innej za niedołęstwo i próżniactwo, którzy żądają przywrócenia małżeństwa i życia rodzinnego (oddajcie nam mężów, oddajcie nam dzieci! wołały na galerjach kobiety). W razie gdyby wysoki sejm nie uwzględnił słusznych żądań moich wyborców, oświadczają oni, że odmówią nadal pracy w warsztatach społeczeństwa.

— Zmusimy ich siłą do posłuszeństwa! — krzyknął z ławy rządowej Raduski.

— Siła nie jest po waszej stronie — odparł Śliwecki. — Skończyłem.

— Zobaczymy, kto będzie mocniejszy — odezwał się jakiś zwolennik nowego porządku.

— Czapkami was zarzucimy!

I znów zadygotał gmach sejmowy, jak stara, spróchniała chałupa, smagana wichrem. Porwała go w namiętne objęcia furja stronnicza. Trzeszczały galerje pod tupotem nóg, tumany kurzu wzbiły się pod powałę, przesuwając się szarym obłokiem nad głowami posłów, kłócące się z sobą hasła, wy

krzykniki wirowały w powietrzu, jak przerażone ptactwo.

Kilku posłów wybiegło przed gmach, każdy do swoich wyborców. Chciwie chwytała publiczność wiadomości o toku rozpraw. Na pohybel zdrajcom, burżujom! wołali strażnicy. Ale nad ich głowami przeciągnęła taka potężna burza oklasków na cześć Śliweckiego: niech żyje, niech żyje! — że zamilkli i spojrzeli po sobie stropieni. Instynktownym odruchem samoobrony zwarli się, skupili, ścieśniając obręcz, obejmującą gmach sejmowy.

Płomienie namiętności stronniczych, wylewające się z sali na dwór, zaczęły ogarniać tłum.

W sali tymczasem stanął na mównicy Raduski, odpowiadając w imieniu zarządu.

— Nie obce nam są skargi — mówił — wniesione przed wysoki sejm przez towarzysza Śliweckiego, ale skargi to niesłuszne, nie odrazu bowiem Kraków zbudowano. Wszystkie nieporządki i swawole, jakich dopuszczają się poszczególni członkowie społeczeństwa, są nieszczęśliwą puścizną po obalonym porządku burżujowskim. Trzeba pracy całego pokolenia, aby naprawić to, co stworzył i co nam przekazał system wyzysku. Pokolenie, wychowane w naszych zasadach i w naszych szkołach, zrówna się, zestroi się pod każdym względem tak doskonale iż nie będzie dawało powodu do skarg. Nie dla obecnie dojrzałego pokolenia, pogrążonego jeszcze

w ciemnościach dawnych przesądów i zabobonów i w błocie dawnych pożądliwości i grzechów, obaliliśmy system wyzysku, lecz dla pokoleń przyszłych i dlatego nie możemy uwzględnić żądań grupy niezadowolonych, których towarzysz Śliwecki nazywa ludźmi uczciwymi i pracowitymi. Całe nasze społeczeństwo będzie za lat kilkanaście uczciwe i pracowite. Prosimy wysoki sejm w imię powszechnej równości i wolności, aby nie zwracał uwagi na żądania towarzysza Śliweckiego.

Rzęsiste oklaski socjalistów nie dodały wagi spłowiałym argumentom Raduskiego. Nie na wysłuchanie rozpraw akademickich i powtarzanych tylokrotnie podczas rewolucji obietnic przybyli posłowie, lecz dla rozpatrzenia budowy obecnego porządku, i usunięcia z niej tego, co większość społeczeństwa uważała za złe.

Chłodne przyjęcie przemówienia Raduskiego przez trzy czwarte sali przekonało socjalistów, że takie mowy nie poprą ich sprawy. Gdyby się Utopijski odezwał... Mnóstwo błagających spojrzeń zwróciło się na niego. Ale on siedział z głową pochyloną, jakby przygnieciony jakimś wielkim ciężarem.

Na trybunę pobiegł szybkim krokiem Kazimierz Książka, jeden z posłów warszawskich.

— Wolności? — zawołał. — W imię powszechnej wolności prosi towarzysz Raduski o utrzymanie

istniejącego porządku? Jakąż to wolność przyniosły nam rządy czerwonego sztandaru? Wszelka wolność polega na swobodzie ruchów, na uszanowaniu indywidualnych odrębności jednostek, a czerwony sztandar zrównał nas wszystkich strychulcem jednego dla wszystkich systemu, wtłoczył nas w straszliwe jarzmo przymusowej robocizny.

Utopijski podniósł głowę, i spojrzał zdziwiony na Książkę. Zdziwili się także inni członkowie komitetu. I ten także? mówiły ich oczy. Książka należał podczas rewolucji do najczerwieńszych socjalistów.

— Dzwony warsztatów wzywają nas codziennie do pracy fizycznej, nie pytając nas o to, czy wszyscy znoszą albo lubią trud fizyczny; chemik zarządu komponuje dla nas na cały tydzień jadłospisy, nie troszcząc się o nasze apetyty i gusta; naczelnik wydziału sztuk pięknych i literatury narzuca nam w teatrach sztuki a w bibljotekach książki, sławiące bezustannie aż do obrzydzenia, aż do mdłości dobrodziejstwa socjalizmu, a potępiające całą przeszłość ludzkości; naczelnik wydziału prasy zmusza nas do czytania tylko jednego ''Robotnika", skasowawszy wszystkie inne czasopisma; ochrony zabrały nam dzieci, skarb oszczędności, szkoła spętała duszę dorastającego pokolenia, wtłoczywszy ją w kleszcze światopoglądu przyrodniczego, obcinając świadomie, rozmyślnie jej skrzy

dła, aby nie mogła się wzbić ad astra, ponad nędzny, ciasny, filisterski widnokrąg żerującego zwierzęcia. I to nazywa się wolnością? To niewola, sroższa od burżujowskiej, bo okuwa w kajdany bezwzględnego poddaństwa nietylko ciało ale także duszę, bo zabrania myśli myśleć, sercu bić, jak mu się podoba, fantazji marzyć, bo zmienia wolną, rozumną jednostkę w bezwolny sprzęt, w śrubkę olbrzymiej fabryki, istniejącej tylko dla produkowania chleba. W imię wolności żądam poddania rewizji obecnego porządku i usunięcia z niego wszystkiego, co krępuje wolność osobistą. Niech żyje wolność!

Tak niespodziewanym dla socjalistów był występ Książki, iż milczeli w pierwszej chwili zdumieni. On, Książka, jeden z głównych mówców rewolucyjnych, stanął w szeregach przeciwników czerwonego sztandaru? Co mu się stało?

— Nawet Brutusowie rewolucji są przeciw nam — szepnął Utopijski do ucha Drwickiego.

— Klapa — mruknął Drwicki. — Co teraz robić?

— Czekać.

— Na co?

— Niech wola większości rozstrzygnie.

Agitatorowie polityczni nie rozumieli duszy literata, artysty. Dusza syna Apollina, nie znosząca wszelkich pęt, kochająca przedewszystkiem swobodę,

dusiła się w atmosferze porządku socjalistycznego, który zdeptał, unicestwił jednostkę, pozbawiwszy ją wolności indywidualnej. Zniecierpliwiła się nareszcie dusza artystyczna i stanęła dęba.

Nietylko ona. Z dworu uderzał o ściany gmachu sejmowego taki łoskot, jak gdyby rozhukane morze uderzało o skaliste brzegi. Któryś z posłów zaniósł ludowi odpowiedź Raduskiego i rozkołysał się tłum, jak rozgniewany żywioł.

— Słyszycie wszechpotężny głos ludu? — wołał jeszcze Książka. — Ten głos jest najwymowniejszą krytyką waszych, moich doktryn i złudzeń, ten głos nakazuje wam: przywróćcie własność prywatną, otwórzcie kościoły, ukorzcie się przed małżeństwem, oddajcie dzieci matkom, pozwólcie rozwijać się każdej jednostce według jej upodobania, zdejmcie ze społeczeństwa ohydny strychulec, niwelujący wszystko i wszystkich! Ten głos nazywa was despotami, tyranami.

— To głos ciemnych tłumów, które trzeba zmusić do świadomości i do szczęścia — krzyczał Raduski.

Wtem rozległy się na dworze strzały, zrazu rzadkie, potem częstsze, coraz częstsze, gruchnęły salwy, jedna, druga, trzecia.

Do sali wpadł Siłacz z dymiącym browningiem w ręku.

— Lud prze ze wszystkich stron na gmach

sejmowy, taka ogromna fala wali na nas, iż nie zdzierżymy — raportował głosem zdyszanym.

Strzały sypały się teraz, jak grad, gęste, bezustanne, kule uderzały o ściany drewniane. Jedna z nich, przebiwszy deskę, przeleciała tuż nad głową Raduskiego.

Pobladł naczelnik policji, pobledli jego koledzy.

— Toniemy — rzekł Drwicki.

Zerwał się z ławy rządowej Utopijski i pochwycił czerwony sztandar, zdobiący trybunę prezydenta sejmu.

— Co robisz, szalony!? — zawołał Drwicki.

— To, co uczynić powinien każdy uczciwy kapitan tonącego okrętu. Utonę razem z arką moich ładnych marzeń. Bywaj mi zdrowy!

Rzekłszy to, wybiegł Utopijski z sali.

Na dworze wrzała już walka w całej pełni.

Utopijski obrzucił szybkiem spojrzeniem pole bitwy. Taki nieprzejrzany tłum oblał dokoła gmach sejmowy, iż zdawało mu się, że cała Warszawa, cały kraj wali się na niego i na hufce strażników.

Na chwilę przymknął powieki, — gryzące łzy sperliły się na jego rzęsach, kurcz serdecznego bólu schwycił go za gardło — potem podniósł wysoko czerwony sztandar i zawołał:

— Za mną, towarzysze! Podłym jest, kto opuszcza sztandar, któremu przysiągł wiarę.

I pochyliwszy głową, jak byk, rzucający się na toreadora, leciał w ogień na czele wiernych strażników.

— Za mną, za mną!

Jakiś czas było widać powiewający wśród kłębów dymu sztandar, jakiś czas pruł legjon strażników tłum, jak pruje pług glebę, odwalając na prawo i lewo krwawe skiby; potem zachwiał się znak nowego porządku, padł, przykrywając szkarłatnym płaszczem drgające, krwią obryzgane zwłoki wodza.

Utopijski zginął, a z nim razem runęło jego dzieło.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
RYCERZ BANDYTA Jaske Choiński Teodor
JASKE CHOIŃSKI TEODOR BIOGRAFIA
Jaske Choiński Teodor NA KOSOWYM POLU
Jaske Choiński Teodor EPOPEA RYCERSKA
Jaske Choiński Teodor KOBIETY REWOLUCJI FRANCUSKIEJ
Jaske Choiński Teodor KRWAWE ŁZY UNITÓW POLSKICH
Jeske Choiński Teodor Kanclerz Jan Choiński Mecenas uczonych polskich XVI wieku
Jeske Choiński Teodor, Legenda o mordzie rytualnym
Jeske Choiński Teodor ZA WINY OJCÓW
Włodzimierz Iljicz Lenin, O znaczeniu złota obecnie i po całkowitym zwycięstwie socjalizmu
po 2 galaretki czerwone, Ciastka ulubione przepisy
Czerwone curry z wołowiny po tajsku
Czerwona kapusta po flamandzku, Przepisy na wina
Czerwony?rszcz po tajsku z krewetkami
czerwony kapturek PO ŚLĄSKU, dla dzieci i nauczycieli, po śląsku
Po prawo humanitarne konwencja henewska czerwony krzyż
Kapusta czerwona po polsku I
Walka Lutra z katolicyzmem Teodor Jeske Choiński
Kapusta czerwona po królewsku

więcej podobnych podstron