Kotarbinski Tadeusz Abecadlo praktycznosci 2


0x08 graphic

TADEUSZ KOTARBIŃSKI

Abecadło praktyczności

Wiedza Powszechna Warszawa 1972

(MiS)


Spis treści

Przedmowa

Prakseologia i jej twórca

1. Czyn i jego składniki

Istota działania

Elementy działania

2. Istota sprawności

3. Najogólniejsze wskazania praktyczności

Przygotowanie

Realizacja

Kontrola, ulepszanie i użytkowanie rezultatów działań

4. Dyrektywy działalności zespołowej

Istota organizacji

Rozmaitość form sprawnego działania w zespole

5. Dyrektywy działań w sytuacji konfliktów

6. Drogi postępu

7. Perspektywy rozwoju nauki o sprawności działań

Lektura uzupełniająca


Przedmowa

Prakseologia i jej twórca

Autor Abecadła praktyczności należy do ludzi najpowszechniej w Polsce znanych. Wykształcił — osobiście, przez swoje podręczniki akademickie i za pośrednictwem swych uczniów — pokolenia inteligencji polskiej, ogłaszał książki i artykuły dostępne dla szerokich kręgów czytelniczych, wypowiadał swe myśli przez radio i telewizję, uczestniczył w życiu publicznym jako uznany reprezentant ludzi nauki. Pisano o nim wiele. Z tekstów poświęconych Tadeuszowi Kotarbińskiemu, z licznych wywiadów z nim oraz analiz jego twórczości dałaby się zapewne złożyć parotomowa publikacja. Odnotuję w tym miejscu piękną książeczkę Marka Jaworskiego pt. Tadeusz Kotarbiński (Wyd. Interpress, Warszawa 1971), do której wypada odesłać Czytelnika po informacje szczegółowsze niż te, które można pomieścić w niniejszych uwagach.

Powyższe względy pozwalają ograniczyć prezentację biograficzną do tych tylko danych, które wydają się szczególnie istotne. Obszerniej nieco postaram się napisać o wybranych aspektach twórczości tego znakomitego myśliciela.

Tadeusz Kotarbiński urodził się w roku 1886, w rodzinie, która trwale zapisała się w dziejach kultury polskiej. Ojciec jego, Miłosz Kotarbiński (18541944), był wielostronnie utalentowanym artystą, profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, a także kompozytorem pieśni i autorem tekstów do nich. Stryj, Józef Kotarbiński (1849—1928), absolwent Szkoły Głównej, należał do najznakomitszych postaci świata teatralnego, jako aktor, krytyk i dyrektor. Twórczy artystycznie byli również inni członkowie tej rodziny, której tradycje wpłynęły niewątpliwie na kształtowanie się osobowości Tadeusza Kotarbińskiego.

Naukę szkolną, przerwaną pod jej koniec wydarzeniami roku 1905, odbywał w Warszawie, w gimnazjum filologicznym z językiem wykładowym rosyjskim. Studia natomiast ukończył we Lwowie pod kierownictwem Kazimierza Twardowskiego, inicjatora takiego stylu filozofowania, który zmierzał do wyników ścisłych, zobiektywizowanych, niezależnych od indywidualnych poczuć psychicznych. Ten sposób uprawiania filozofii, znany później pod nazwą „szkoły lwowsko-warszawskiej”, stał się z czasem reprezentatywny dla filozofii polskiej lat międzywojennych — dzięki takim uczniom Twardowskiego, jak Kotarbiński, Ajdukiewicz, Łukasiewicz, Witwicki, Leśniewski.

Uzyskawszy doktorat na podstawie rozprawy pt. Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera powrócił Kotarbiński do Warszawy, gdzie przez kilka lat uczył języków klasycznych w gimnazjum im. Reja, jednocześnie przez publikacje i odczyty uczestnicząc w ruchu filozoficznym. Dorobek ten sprawił, iż po odzyskaniu niepod­ległości Kotarbiński objął wykłady na reaktywowanym Uniwersytecie Warszawskim, a w roku 1919 został profesorem tego uniwersytetu, którą to funkcję pełnił nieprzerwanie do przejścia na emeryturę w roku 1961.

Główną tematykę wykładów Tadeusza Kotarbińskiego w międzywojennym okresie jego profesury adekwatnie charakteryzuje tytuł wydanej przezeń w roku 1929 książki: Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk. Elementy, pomyślane pierwotnie jako podręcznik do egzaminu z głównych zasad nauk filozoficznych, stały się — dzięki przewadze rozstrzygnięć oryginalnych nad sprawozdawczością — wyrazem poglądów Autora w podstawowych kwestiach, jego credo filozoficznym. Z uwagi na miejsce, jakie książka ta zajmuje w twórczości Tadeusza Kotarbińskiego, wypadnie omówić ją osobno.

W latach drugiej wojny światowej kontynuował Profesor Kotarbiński swą działalność pisarską i nauczycielską. W zajęciach podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego uczestniczył prowadząc wykłady kursowe i seminaria z filozofii kultury, a także — po raz pierwszy wówczas — z nowego przedmiotu, nazwanego przezeń prakseologią.

Po wojnie nadal profesura w Warszawie, a zarazem rektorstwo nowo powstałego Uniwersytetu Łódzkiego (1945—1949); w latach późniejszych uczestnictwo we władzach Polskiej Akademii Nauk, której był przez dwie kadencje prezesem (1957—1962); jednocześnie intensywna działalność w licznych instytucjach naukowych i społecznych w kraju oraz poza jego granicami (m. in. trzyletnia prezesura Institut International de Philosophie).

W tym samym czasie nieprzerwana twórczość naukowa: Traktat o dobrej robocie — drugie obok Elementów dzieło, które Profesor Kotarbiński uważa za główne w swoim dorobku — ukazuje się w roku 1955. Wykaz samych tylko publikacji naukowych w ścisłym tego słowa znaczeniu obejmuje paręset pozycji. A jest ponadto znaczna liczba prac popularyzatorskich i publicystycznych, świadczących o obywatelskiej potrzebie oddziaływania społecznego, zabierania głosu w kwestiach uznanych za ważne dla życia zbiorowości. Z każdym rokiem wzbogaca się ów dorobek, czego świadectwem m. in. niniejsza książeczka.

Zakończę tę zwięzłą informację przypomnieniem literackiej twórczości Tadeusza Kotarbińskiego. Pisuje on mianowicie od dawna poezje, zarówno o charakterze żartobliwo-epigramatycznym, jak też klasyczną lirykę refleksyjną. Utwory te, czytywane niekiedy w gronie przyjaciół, stosunkowo późno zdecydował się oddać w ręce wydawców. Część ich ukazała się w dwóch tomikach: Wesołe smutki (1956) oraz Rytmy i rymy (1970), zyskując Autorowi poczytność w tej nieoczekiwanej jak na uczonego dziedzinie. Doszła tu najdobitniej do głosu potrzeba artystycznego tworzenia, zrozumiała z uwagi na tradycje rodzinne. Najdobitniej, to nie znaczy — wyłącznie: również ściśle naukowa proza tego Autora świadczy swą zindywidualizowaną formą o literackiej świadomości, jaka towarzyszyła jej powstaniu.

Pora przystąpić do omówienia najważniejszych wątków twórczości Tadeusza Kotarbińskiego. Zacznijmy od stwierdzenia, że nie jest to konglomerat poglądów w różnych kwestiach, lecz całość harmonijna, której poszczególne elementy wzajemnie do siebie pasują. Koncepcja języka wspiera przekonania ontologiczne, materializm sprzyja zainteresowaniu człowiekiem jako istotą działającą, waloryzacja dzielnego czynu wchodzi jako część składowa do etyki spolegliwego opiekuństwa.

Pozostając przy charakterystyce ogólnej podkreślę silne nasycenie tej filozofii analizą języka, w którym wypowiadamy nasze sądy o rzeczywistości. Był w tym z pewnością — tak twierdzi sam Profesor Kotarbiński — wpływ szkoły Kazimierza Twardowskiego, który naczelnym hasłem swego filozofowania uczynił precyzję wypowiedzi, opartą na wnikliwej analizie znaczeń używanych terminów. Ale i własne inklinacje myślowe Autora Elementów odegrały tu chyba niemałą rolę. Dzięki gruntownemu przygotowaniu filologicznemu był on, przystępując do uprawiania filozofii, niejako a priori zainteresowany językiem jako narzędziem poznania. Sam pisze o tym w słowach następujących:

Każdy myśliciel myśli o całym bycie, o wszystkich jego częściach, tylko każdy z innego punktu widzenia, ot tak, jak gdyby wszyscy oglądali ten sam krajobraz, tylko przez inne okno. Koledzy przeważnie zaprawiali się do patrzenia na wszystko przez okulary matematycznej teorii mnogości albo przez mikroskopy fizyki, ja sobie upodobałem oglądanie świata przez kratę mowy ludzkiej, wdawszy się w studia nad greką i łaciną.”

Łatwo w rezultacie dostrzec, że Kotarbiński należy do tych autorów, dla których język nigdy nie jest całkowicie przezroczysty, którzy zatem myśląc o jakimś aspekcie rzeczywistości świadomi są zarazem owej warstwy pośredniczącej między nimi a przedmiotem ich myślenia. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o literacką formę wypowiedzi, choć i ta starannie jest modelowana. Znacznie ważniejsza, bo stanowiąca istotę pisarstwa naukowego, jest jednoznaczność i ścisłość. Są to, jak wiadomo, warunki odpowiedzialnego twierdzenia czegokolwiek, czyli — takiego, które jest otwarte na krytykę rzeczową.

W filozofii postulat precyzji nie był nigdy powszechnie uznawany za słuszny, choćby nawet nie kwestionowano go wprost. Również i dziś, gdy obserwuje się renesans nasyconego emocjami wielosłowia, znajdzie się zapewne niejeden zwolennik tezy przeciwnej, wyznaczającej filozofowaniu miejsce bliższe literaturze — nie kontrolowanej dbałością o wartość logiczną — niż nauce. Program sformułowany przez Tadeusza Kotarbińskiego pół wieku temu, a następnie konsekwentnie przezeń realizowany, zasługuje więc na przypomnienie ze względów nie tylko historycznych.

Nie był to program likwidatorski wobec klasycznej problematyki filozofii (takie hasła głosił we wczesnym okresie swego rozwoju współczesny szkole lwowsko-warszawskiej i zbliżony do niej w swych tendencjach neopozytywizm Koła Wiedeńskiego). Nakazywał jednak ów program nieufność wobec tzw. wielkich systemów i preferował nieefektowną, ale za to rzetelną „małą filozofię”, czyli oczyszczanie terenu filozofowania z narosłych przez stulecia nieporozumień i zagadnień pozornych. Krytyczna postawa wobec tradycyjnych sporów filozoficznych, wobec urojonej różnicy zdań mającej swe źródło w złym języku, warunkuje genetycznie reizm (zwany też przez Autora konkretyzmem), który stanowi jeden z głównych składników filozofii Tadeusza Kotarbińskiego.

W tzw. wersji semantycznej, która z czasem wyparła pierwotne (i ostrzejsze) sformułowanie ontologiczne, reizm jest stanowiskiem, wedle którego takie tylko wypowiedzi są sensowne, które dadzą się sprowadzić do postaci zawierającej jako nazwy wyłącznie nazwy rzeczy, czyli ciał fizycznych. Tak więc sensowna jest wypo­wiedź: „między Janem i jego synem zachodzi stosunek starszeństwa”, ponieważ znaczy tyle co: „Jan jest starszy od swego syna”. Wolno powiedzieć: „białość jest cechą śniegu”, jeśli jest to inna forma stwierdzenia, iż „śnieg jest biały”. Itd. Eliminacji z języka uległyby natomiast sformułowania takie, wobec których zabieg redukcji do konkretów nie byłby możliwy.

Należy zdać sobie sprawę z radykalizmu powyższego postulatu. Każe on uznawać za uprawnione w języku tylko takie terminy abstrakcyjne o charakterze nazwowym, co do których da się wykazać, że są w zasadzie zbędne („stosunek starszeństwa”, „cecha białości” itp.). Skoro bowiem można się bez nich obejść — co prawda kosztem znacznej rozwlekłości, a często i nienaturalności językowej — to nie są one niczym więcej, jak tylko wygodnymi skrótami, które umożliwiają zwięzłe i dzięki temu przejrzyste porozumiewanie się między ludźmi.

Ale w takim razie błędem jaskrawym byłoby doszukiwanie się jakichś bytów, które by miały takim słowom odpowiadać i których istnienie miałaby rzekomo sygnalizować obecność tych słów w języku. Eliminacji takiego błędu, zwanego hipostazą, służy właśnie dyrektywa reizmu. Jeśli zważyć, w jak wielkim stopniu filozofowanie tradycyjne przeniknięte jest wątpliwej proweniencji abstraktami, to widać natychmiast, że niewinny na pierwszy rzut oka postulat reizmu jest nieporównanie ostrzejszym narzędziem reformy języka filozofii (i nie tylko filozofii) niż sławna brzytwa Occama.

Uzasadnia ten postulat spostrzeżenie, że najczęstszym (może jedynym?) sposobem wyjaśniania komuś sensu wypowiedzi zawierających rzeczowniki nie będące nazwami rzeczy jest ów właśnie, zalecany przez reizm, zabieg, który polega na sprowadzeniu danej wypowiedzi do takiej postaci, w której bezpośrednio mówi się już tylko o konkretach. Przekonania ontologiczne (tj. dotyczące problemu: co istnieje?) nie są więc, ściśle rzecz biorąc, warunkiem niezbędnym solidaryzacji z reizmem w jego aktualnej wersji semantycznej.

Jednakże pogląd, wedle którego tylko rzeczy istnieją (tj. reizm ontologiczny właśnie), bardzo jest bliski postulatowi takiego kształtowania języka, by jego zdaniami bazowymi były wyłącznie zdania o rzeczach. I takie przekonanie, sformułowane w roku 1929 (pierwsze wydanie Elementów), stanowi rzeczywiście składnik filozofii Tadeusza Kotarbińskiego. A ponieważ rzecz, to „przedmiot umiejscowiony w czasie i przestrzeni oraz fizykalnie jakiś”, przeto jest Kotarbiński, jako reista, materialistą i materializmu swego broni od lat przed zarzutami z różnych stron, precyzując zarazem jego treść.

Podkreśla zatem, że ontologiczny reizm nie implikuje statycznej wizji świata, sugerowanej — być może — przez językowe skojarzenia związane ze słowem „rzecz”. Reista bowiem sądzi, zgodnie z prawdą, iż rzeczy się zmieniają. W ujęciu tak dobitnym, że niemal aforystycznym: „dla reisty rzeczywistość jest splotem zmieniających się rzeczy”.

Inne skojarzenie językowe wywołuje obiekcje wobec tezy, że również i ludzie są rzeczami. Odpowiada na to twórca reizmu, iż głosząc tę tezę nie odmawia ludziom życia psychicznego, uważa ich bowiem za rzeczy myślące, doznające etc. Z twierdzenia, iż nie istnieją treści psychiczne (teza tzw. realizmu radykalnego, również sformułowana w Elementach), nie wynika, iż ludzie nie przeżywają stanów uczuciowych, przekonaniowych i innych. Reistycznej interpretacji zdań o przeżyciach psychicznych poświęcił Kotarbiński osobne rozważania.

Reizm, którego pierwotne ujęcie, zawarte w Elementach, ulegało w ciągu lat kolejnym modyfikacjom i uściśleniom, stanowi — wedle własnej opinii Autora — jeden z trzech głównych składników jego filozofii. Dwa pozostałe — to pogląd w sprawie istoty oceny moralnej oraz podstawowe idee ogólnej teorii sprawnego działania, czyli prakseologii.

W swej refleksji nad problematyką etyczną poszukiwał Tadeusz Kotarbiński zasady naczelnej, tj. takiej, do której dałyby się sprowadzić bardziej szczegółowe wytyczne postępowania. I przyjął ten wymóg dodatkowy, zresztą oczywisty w świetle całokształtu jego poglądów, by projektowane wartościowanie etyczne czynów ludzkich niezależne było — pod względem treści i uzasadnienia — od jakichkolwiek wierzeń religijnych. W szczególności więc zbędna tu ma być sankcja w postaci nagrody i kary w życiu pozagrobowym, którego istnienie tym samym się zakłada; zbędna wiara w ponadludzkiego sędziego, który bilansuje całość ludzkiego postępowania, po czym wydaje wyrok. Przekonanie, iż etyka nie może się obejść bez uzasadnień tego typu, gdyż nie miałaby rzekomo dostatecznej siły motywacyjnej, odrzuca Kotarbiński stanowczo jako doświadczalnie stwierdzony fałsz.

Próby skonstruowania etyki w tym sensie niezależnej znane są oczywiście w dziejach filozofii, a jedna z nich — utylitaryzm — stała się dla Tadeusza Kotarbińskiego przedmiotem specjalnie dokładnej analizy (w pracy doktorskiej, opublikowanej w r. 1915). Ponieważ żaden z istniejących systemów etycznych nie wydał się Kotarbińskiemu zadowalający, wyszedł on proponując własne rozwiązanie wprost od takich ocen etycznych, których słuszności nie da się zakwestionować. Rozważając skrajne przypadki bezspornego uznania i bezspornego potępienia moralnego starał się uogólnić to, co jest im swoiście wspólne, na wszelką ocenę moralną.

W rezultacie tych dociekań powstał znany wzór osobowy spolegliwego opiekuna, tj. człowieka, który dzielnie się troszczy o osoby od niego uzależnione. Autor tej koncepcji jest zdania, że postawa opiekuńcza streszcza w sobie te cechy charakteru, które są powszechnie uznawane za cenne moralnie. I odwrotnie: naganne jest wszystko, co przeczy wzorcowi opiekuństwa; przykład klasyczny: postępek Conradowskiego Lorda Jima.

Trafne byłoby może określenie etyki opartej na wzorcu spolegliwego opiekuna jako aktywistycznego wariantu etyki miłości bliźniego. Oczywiście przy założeniu, że tę ostatnią traktuje się w oderwaniu od jej wyznaniowych uzasadnień.

Warto również podkreślić, że wybór takiej a nie innej dyrektywy etycznej jako naczelnej motywowany jest pewną postawą ogólniejszą, zwaną przez Profesora Kotarbińskiego realizmem praktycznym. Głosząc tę postawę charakteryzuje Autor ją samą oraz jej znaczenie dla etyki w słowach następujących:

Realizm praktyczny polega nie tylko na tym uwolnieniu się w etyce od tego, co nie należy do rzeczy (tj. od doktryn religijnych — K. S.), lecz także na liczeniu się w postulatach z ograniczonością możliwości i z hierarchią wartości względów, wedle których człowiek rozumny winien dokonywać wyboru dróg własnego postępowania. Nie burzyć aktualnego znośnego układu stosunków, jeśli zmiana grozi pogorszeniem. Nie uganiać się za maksymalizacją radości, czy to we własnym życiu, czy to w życiu zależnego od nas otoczenia, lecz dbać o usuwanie klęsk i zapobieganie klęskom, bo tym ważniejsze jest działanie, im większe zwalcza zło lub im większemu złu zapobiega. I tego właśnie domaga się głos sumienia, który ocenia zachowanie się człowieka wedle skali »czcigodne—haniebne«. Żąda on, by wobec istot, których losy i od nas też zależą, zajmować stanowisko pomocy w chronieniu ich od nieszczęść. Wzorem jest tu postawa opiekuna, na którego można liczyć w trudnych okolicznościach. Ta zaś postawa implikuje następujące walory trwałego usposobienia: odwagę, dobre serce, prawość, wytrwałość w trudach, dyscyplinę wewnętrzną. Przy tych poglądach etycznych zatrzymałem się i taką etykę głoszę obecnie...”

Zalecając respektowanie aktualnego stanu rzeczy, jeśli jego radykalna zmiana może spowodować pogorszenie, realizm praktyczny przerzuca pomost między etyką i prakseologią, czyli ogólną teorią sprawnego działania. Tę ostatnią uważa Profesor Kotarbiński za główny przedmiot swej specjalizacji badawczej. Nic dziwnego zresztą, skoro jemu właśnie zawdzięcza prakseologia swe istnienie.

Twórca prakseologii wielokrotnie podkreślał, iż nie on pierwszy głosił program badań, w których centrum miał się znaleźć homo faber człowiek potraktowany jako sprawca czegoś. Projekty takiej dyscypliny naukowej rodziły się pod koniec XIX wieku i później, a formułowali je — w sposób bardziej lub mniej wyraźny — Espinas, Bogdanow, Prus, Adamiecki i inni. W sposób niesystematyczny, doraźnie, od przypadku do przypadku formułowali twierdzenia dające się do prakseologii zaliczyć rozmaici my­śliciele, poczynając już od starożytności. Liczne spostrzeżenia z tego zakresu są niewiadomego autorstwa, znajdują bowiem wyraz w przysłowiach ludowych.

Wszystko to prawda i tak zresztą zazwyczaj bywa, że świadomość pewnej problematyki narasta stopniowo, znajdując oparcie w wynikach cząstkowych, nie będących realizacją jakiegoś ogólnego programu. Jednakże gdyby dla celów rocznicowych poszukiwało się daty, od której można by liczyć istnienie prakseologii (chociaż nie tak początkowo nazywanej), byłby nią zapewne rok 1913, data pierwszego wydania Szkiców praktycznych Tadeusza Kotarbińskiego. W książce tej bowiem znajduje wyraz świadomość odrębności badań nad sprawnym działaniem; zawiera ona istotne wyniki z tą myślą uzyskane i wreszcie zapoczątkowuje wieloletni okres realizacji programu badawczego prakseologii — zarówno przez Autora Szkiców praktycznych, jak też przez stale rosnące grono jego współpracowników.

Jeśli publikacja Szkiców praktycznych znamionuje narodziny prakseologii jako nauki, to z chwilą ukazania się — czterdzieści lat później — Traktatu o dobrej robocie (1955) nauka ta wchodzi w stadium dojrzałości. Cóż upoważnia do takiego twierdzenia? Ten przede wszystkim fakt, że w Traktacie wykonane zostało w głównych zarysach zadanie opracowania swoistego słownictwa prakseologicznego.

Nie istniało ono uprzednio, mimo występowania w języku potocznym znanych dobrze słów, które umożliwiały wypowiadanie twierdzeń i ocen prakseologicznych avant la lettre. Jak wiadomo z doświadczeń innych nauk, nie wystarcza to do ugruntowania twierdzeń wolnych od zarzutu wieloznaczności i nieostrości. Najpilniejszym więc zadaniem prakseologii w jej początkowej fazie była kodyfikacja znaczeń podstawowych dla niej terminów. Zadanie to skierowało właśnie uwagę Tadeusza Kotarbińskiego ku problematyce prakseologicznej. Tak bowiem w tej sprawie pisze (przypomniawszy w poprzedzających zdaniach prekursorski program badań Espinasa nad postępem umiejętności praktycznych):

Nie wiedząc o tym, doszedłem do prakseologii inną drogą. Uderzało mnie, że ustawicznie operujemy takimi pojęciami, jak czyn, sposób, metoda, wytwór (w których opisuje się różne elementy i postaci działania), albo takimi, jak dokładnie, starannie, zręcznie, marnotrawstwo, fuszer, tandeta (w których wypowiadamy oceny niejako techniczne różnych robót), i że żadna z wyodrębnionych specjalności naukowych nie zajmuje się specjalnie tymi pojęciami. A przecież powinna chyba powstać jakaś osobna nauka, która by właśnie dociekała warunków sprawnego działania w całej ogólności, w odniesieniu do wszystkich dziedzin aktywności ludzkiej.”

Ważność Traktatu o dobrej robocie na tym więc głównie polega, że wypracowuje on język, w którym wypowiada się twierdzenia i dyrektywy prakseologiczne. W jaki sposób jest to zrobione? Tego nie ma powodu w tym miejscu przedstawiać, ponieważ Abecadło praktyczności stanowi właśnie skrót wyników uzyskanych w Traktacie o dobrej robocie. Czytelnik tej książeczki wyrobi więc sobie trafne pojęcie o dziele podstawowym, gdy dokładnie zapozna się z jej treścią. Zadaniem niniejszych uwag było jedynie naszkicowanie tła, na którym sytuuje się ten bardzo zwięzły tekst.

Do owego tła należy, jak się zdaje, trudny i z pewnością daleki od rozstrzygnięcia problem matematyzacji tego, co prakseologia głosi. O zagadnieniu tym wspomina Autor Abecadła praktyczności w końcowym fragmencie swych rozważań. Tytułem rozwinięcia myśli tam wypowiedzianych chciałbym podjąć na zakończenie tę właśnie kwestię: jak się aktualnie przedstawia uprawianie problematyki prakseologicznej środkami matematycznymi?

Wzmiankowana w Abecadle praktyczności tendencja do matematyzacji poszczególnych dyscyplin naukowych nie należy z pewnością do zjawisk przejściowych, podyktowanych modą na używanie symboli. Dzięki wprowadzeniu zmiennych liczbowych możliwa się staje ścisła charakterystyka stwierdzanych zależności, a dedukcja z założeń naczelnych ujawnia związki logiczne między poszczególnymi tezami. Są to korzyści dostatecznie poważne, by warto było o nie zabiegać.

Sukcesem w tym zakresie byłoby już cząstkowe osiągnięcie celu, polegające na matematycznym ujęciu pewnych fragmentów dociekań prakseologicznych. To się zresztą wydaje drogą rozsądną: wobec rozmiaru i różnorodności problematyki prakseologicznej ewentualna synteza (jeśli jest w ogóle osiągalna) powinna zostać przygotowana przez konstrukcję systemów bardziej szczegółowych.

Podejmuje się od pewnego czasu próby pójścia tą drogą — przez definiowanie podstawowych pojęć prakseologicznych w języku teorii mnogości (tj. teorii zbiorów i relacji), a następnie badanie konsekwencji takich definicji. Rezultaty nie wydają się zadowalające, a to z powodu ogromnej komplikacji pojęć wyjściowych, która utrudnia operowanie nimi w kontekstach niebanalnych. Ten stan rzeczy mógłby zapewne ulec zmianie dzięki jakiemuś śmiałemu uproszczeniu, na razie jednak propozycji w tym zakresie odnotować nie możemy.

Można i trzeba natomiast odnotować ten ważny fakt, że rozwijają się w ostatnich dziesięcioleciach liczne dyscypliny matematyczne, które w sposób bardziej lub mniej ogólny zajmują się problemem najtrafniejszego (w ustalonym sensie) wyboru działania w rozmaicie określanych sytuacjach. Jest to oczywiście zagadnienie typowo prakseologiczne. Ci, którzy je podejmują, nie zawsze są świadomi szerszych uwikłań badanego modelu. Ale uzyskiwane przez nich wyniki zaliczyć trzeba do prakseologii właśnie, choć niejednokrotnie odbiegają one swym charakterem od głównego nurtu tej nauki. Przypomnijmy tu parę ważniejszych i lepiej ugruntowanych dyscyplin matematycznych zajmujących się właściwym wyborem działania.

Przede wszystkim najstarsza, bo zapoczątkowana pół wieku temu, teoria gier. Jej pokrewieństwo z prakseologią rzuca się w oczy. Wystarczy przypomnieć (Abecadło praktyczności porusza tę kwestię w rozdziale 5), że ogólna teoria walki, czyli kooperacji negatywnej, stanowi część prakseologii. Ten sam więc jest obiekt badania, egzemplifikowany przez takie typowe przypadki konfliktu, jak gry towarzyskie w rodzaju szachów lub brydża, czy też starcie militarne. Ponieważ zarys prakseologicznego punktu widzenia znajdzie Czytelnik we wzmiankowanym rozdziale, naszkicujemy tu dla porównania niektóre elementy formalizacji zastosowanej w teorii gier.

Główną jej swoistością jest to, że w opisie bardzo złożonego przedmiotu badania dokonuje ona radykalnego uproszczenia dzięki wprowadzonemu w tym celu pojęciu strategii. Ponieważ pojęcie to, przy tym znaczeniu, jakie mu nadaje teoria gier, nie ma dokładnego odpowiednika w słownictwie prakseologicznym, trzeba je tutaj omówić nieco dokładniej.

Krótko, choć niezbyt ściśle, można strategię określić jako sposób rozegrania gry. Sformułowanie to ma jednak tę wadę, iż sugeruje mniemanie (mylne), że strategia jest szczególnym przypadkiem tego, co w rozdziale I niniejszej książeczki nazwane zostało „pasmem czynów”, tj. ciągiem działań kolejnych w czasie; że zatem szczególnym przypadkiem strategii byłby np. ciąg ruchów wykonanych w pewnej rozgrywce szachowej przez gracza używającego figur białych.

Tymczasem pojęcie strategii uwzględnia ten fakt, że — posłużymy się tu nadal przykładem szachowym — w każdym stadium rozgrywki zbiór możliwych ruchów zależy od wcześniejszego zachowania się przeciwnika, a nie wiadomo z góry, jakie to zachowanie się będzie. Jeśli więc pojęcie strategii ma być tak skonstruowane, by można było sensownie mówić o wyborze strategii, to za genus proximum nie może tu służyć pojęcie pasma czynów, bo wówczas wybrana strategia (w konkretnym przypadku: ciąg ruchów szachowych) mogłaby się z łatwością okazać niewykonalna ze względu na rzeczywiste zachowanie się przeciwnika, które czyni niemożliwym jakiś element owego ciągu.

Do istoty pojęcia strategii należy więc „wielowariantowość”, czyli to, że uwzględnia ona wszelkie sytuacje, jakie przeciwnik może w toku rozgrywki wytworzyć. Odwołując się raz jeszcze do przykładu szachów można by powiedzieć, iż strategią gracza A jest instrukcja w pełni określająca postępowanie tegoż gracza przy każdym możliwym działaniu przeciwnika. Dla grającego białymi wyróżniałaby ona pierwszy ruch spośród dwudziestu możliwych, następnie każdemu spośród dwudziestu pierwszych ruchów przeciwnika przyporządkowywałaby jedną z możliwych nań odpowiedzi, następnie... itd. Tak określona strategia jest oczywiście tworem o wysokim na ogół stopniu złożoności. We wspomnianym tu przypadku szachów nie jest praktycznie możliwe pełne wypisanie choć jednej strategii, tym bardziej — enumeracja ich wszystkich (zbiór strategii grającego w szachy ocenia się na 100300 elementów). Ale dzięki temu zabiegowi osiąga się względną prostotę teorii.

Wystarczy bowiem zauważyć, że jakakolwiek strategia gracza A w zestawieniu z jakąkolwiek strategią gracza B wyznacza w zupełności przebieg rozgrywki. Dzieje się tak dlatego właśnie, iż strategia danego gracza jest opisem kompletnym jego zachowania, uwzględniającym każdą sytuację, jaka może się wytworzyć za sprawą przeciwnika. Wobec tego każda para strategii wyznacza wynik rozgrywki (w przypadku szachów wyniki są trzy: wygrana białych, przegrana białych, remis). Jeśli więc ponadto wiadomo, jak każdy z graczy wartościuje owe wyniki, to problem wyboru strategii w grze jest już w pełni określony. Co nie znaczy, że zawsze łatwy do rozwiązania.

Ponieważ nie jest zadaniem niniejszych uwag streszczanie wyników teorii gier, nie będziemy kontynuowali tej prezentacji. Chodziło jedynie o pokazanie, jak teoria ta wzbogaca prakseologię o ważne, jak się zdaje, pojęcie strategii, która jest czymś w rodzaju zbioru alternatywnych planów działania, odpowiadających rozmaitym okolicznościom, wytwarzalnym przez przeciwnika w toku rozgrywki.

Dodajmy, że teoria ta stwarza możliwość — nie w pełni, jak dotąd, wykorzystaną — pewnego wzbogacenia dychotomicznej opozycji: kooperacja pozytywna — kooperacja negatywna. Zależałoby to mianowicie od określających grę wartościowań. Skrajnym przypadkiem kooperacji negatywnej byłyby tzw. gry ściśle antagonistyczne, tzn. takie, w których wartościowania wyników gry przez jej uczestników są kompletnie przeciwstawne (oczywiście mówimy tu wyłącznie o grach dwuosobowych). Skrajny przypadek kooperacji pozytywnej określony by był przez kompletną zgodność wartościowań. Między tymi skrajnościami sytuowałyby się liczne i urozmaicone przypadki pośrednie: częściowej zgodności i zarazem częściowej konfliktowości interesów graczy.

Jest wreszcie rzeczą oczywistą, że lansowana przez teorię gier zasada wyboru strategii, zwana maximin, to typowo prakseologiczna dyrektywa zachowania się w walce. Brzmi ona mniej więcej tak: każdą swoją strategię oceniaj wedle najgorszej ewentualności, jaka może się zdarzyć, gdy ją zastosujesz; i wybierz tę strategię, która z takiego właśnie punktu widzenia jest względnie najlepsza.

Zasada powyższa dobrze się broni jako wytyczna postępowania w walce z racjonalnym i świadomym swych możliwości przeciwnikiem. W istocie bowiem przeciwnik taki będzie się starał (skoro ma cele przeciwstawne do naszych) spowodować taki wynik, który jest dla nas najgorszy. Licząc się z powyższą tendencją, maximin zaleca wybór strategii przy założeniu, iż zrealizuje się ewentualność najbardziej niekorzystna. To jest chyba prakseologicznie rozsądne, jeśli nie dysponuje się danymi, które by wskazywały na niedostateczne rozeznanie przeciwnika w sytuacji lub jakieś jego odchylenie od racjonalności. Ale czy byłoby równie słuszne kierowanie się taką dyrektywą wyboru strategii wówczas, gdy nie mamy do czynienia z przeciwnikiem usiłującym pokrzyżować nasze plany?

Stawiając to pytanie opuszczamy teorię gier w ścisłym sensie tego słowa i przechodzimy na grunt teorii podejmowania decyzji. Tym się ona właśnie od teorii gier różni, że niepewności dotyczącej skutków ewentualnych działań (lub ogólniej — strategii) nie przypisuje nieznanym zamiarom jakiegoś partnera, który względem podmiotu działającego pozostaje w stosunku kooperacji negatywnej lub częściowo negatywnej. Zakłada się w tym przypadku, że podmiot działający (w teorii decyzji zwany — jako dokonujący wyboru — decydentem) nie dysponuje wiedzą na temat stanu pewnego czynnika, który współwyznacza skutki ewentualnych działań. Czynnikiem tym nie jest wszakże zachowanie się przeciwnika, lecz coś bezosobowego, np. warunki atmosferyczne w określonym czasie i miejscu lub przyszły popyt na jakiś towar. Nazwiemy to umownie „stanem przyrody”.

Centralny problem teorii podejmowania decyzji przedstawia się więc następująco. Wedle jakiej zasady dokonywać wyboru działania, gdy wiadomo, co można zrobić i jakie tego mogą być skutki, ale nie wiadomo, jakie te skutki będą, ponieważ nie znany jest rzeczywisty stan przyrody?

Problem ten ma dość bogatą literaturę, w której dyskutuje się rozmaite propozycje rozwiązań, czyli kryteriów wyboru działania. Jednym z takich proponowanych kryteriów jest właśnie maximin, który w tym zastosowaniu można uznać za odpowiednik dyrektywy ukrytej w porzekadle ludowym: „lepszy wróbel w ręku niż gołąb na sęku”. Krytyka maximinu (za jego przesadną asekuracyjność) zrodziła liczne propozycje konkurencyjne, a ocena ich względnych zalet i wad przybrała z czasem formę nader wysubtelnioną.

Tyle, jeśli pozostajemy w granicach ogó1nej teorii podejmowania decyzji, której prakseologiczny charakter nie ulega, jak się zdaje, wątpliwości. Ale ma ona szereg uszczegółowień idących w różnych kierunkach, a podyktowanych przez potrzeby praktyki rozmaitego rodzaju. Programowanie statyczne i dynamiczne, teoria masowej obsługi, PERT i w ogóle to wszystko, co się określa terminem „badań operacyjnych”, należy do tej właśnie dziedziny.

Chodzi tu z reguły o metody wykrycia postępowania optymalnego w warunkach, o których się czyni pewne założenia uszczegółowiające (w stosunku do omawianego przed chwilą modelu ogólnego). Niezmiernie dynamiczny rozwój dyscyplin matematycznych o tym charakterze związany jest niewątpliwie ze skalą i stopniem złożoności przedsięwzięć podejmowanych we współczesnym, wysoko uprzemysłowionym społeczeństwie. Zaczęły się owe badania operacyjne w latach II wojny światowej w związku z organizacyjnymi problemami gigantycznych operacji wojskowych (stąd zapewne nazwa). A wykonalność — we właściwym terminie — podyktowanych przez teorię obliczeń zapewniona jest przez elektroniczną technikę obliczeniową (o roli komputerów we współczesnym zarządzaniu wspomina się pod koniec rozdziału IV niniejszej książeczki).

Czy to jest jeszcze prakseologia? Odpowiedź zależy oczywiście od tego, na jakim poziomie ogólności przeprowadzi się granicę między prakseologią, jako nauką o ogólnych własnościach sprawnego działania, a jej liczną progeniturą zajmującą się własnościami specjalnymi, przysługującymi wąskiej stosunkowo klasie działań sprawnych. Rozstrzygnięcie negatywne — a ono właśnie wydaje się lepiej uzasadnione — czyniłoby z prakseologii ogólnoteoretyczne zaplecze badań operacyjnych, dostarczające pewnych pojęć podstawowych i syntetyzujące uzyskane na tym terenie wyniki.

Podsumowując: badanie form sprawnego działania środkami matematycznymi przebiegało dotychczas torem wyznaczonym przez dwa typy pytań. Po pierwsze, jakie jest prakseologicznie najlepsze kryterium wyboru działania w takiej sytuacji, w której skutki możliwych do podjęcia działań zależą od czynnika niesterowalnego (racjonalny przeciwnik, stan przyrody)? Po drugie, jak wyznaczyć działanie w ustalonym sensie najlepsze wśród licznych działań spełniających pewne warunki (tzw. problem optymalizacji)?

Pierwsze z powyższych pytań, fundamentalne dla teorii gier i ogólnej teorii podejmowania decyzji, uważamy za bezsporny składnik problematyki prakseologicznej. Drugie — dałoby się tam zaliczyć tylko przy liberalnym wyznaczeniu granic tej nauki. W każdym razie jednak dla Czytelnika Abecadła praktyczności jest rzeczą oczywistą, iż obszar zainteresowań prakseologii wykracza daleko poza kwestie naszkicowane na poprzednich stronach. O matematyzacji tego obszaru (jeśli w ogóle podlega on takiemu zabiegowi) trudno więc mówić przy obecnym stanie badań. Aby się coś w tym względzie w sposób istotny zmieniło, musiałaby powstać aksjomatyczna teoria — niektórych przynajmniej — podstawowych pojęć prakseologicznych. Próby jej stworzenia będą zapewne kontynuowane.

Klemens Szaniawski


1
Czyn i jego składniki

Istota działania

Niniejsza książeczka zawiera elementy prakseologii, czyli nauki o sprawnym działaniu. Aby sobie dobrze uświadomić jej zadanie, trzeba przede wszystkim spróbować odpowiedzieć na pytanie, co to jest działanie, czyli czynność celowa i świadoma. Wprawdzie bowiem orientujemy się w tym na ogół dość gładko, ale zazwyczaj jedynie poczuciowo. Gdy natomiast ktoś zażąda pojęciowej charakterystyki ogólnej, odpowiedzi ogólnej na pytanie, jakie znamiona odróżniają wszelkie zachowanie się czynne od zdarzeń nie będących czynami, słyszy się próby odpowiedzi nie wytrzymujące krytyki. Oto na przykład pospolite bywa błędne mniemanie, jakoby tylko ten był czegoś umyślnym sprawcą, kto spowodował jakąś zamierzoną zmianę w otoczeniu. A przecież łatwo obalić taki domysł, powołując się chociażby na fakty umyślnego powściągu albo na fakty pilnowania lub na fakty ochrony. Wszak niepodobna odmówić aktywności komuś, kto wezwany do udzielenia informacji milczy, gdyż nie chce jej udzielić. A tak samo, czy nie jest czynna piastunka, która pilnuje bawiących się dzieci, gotowa w każdej chwili odpędzić z terenu nieżyczliwego intruza. W każdym z takich przypadków słusznie ma się odpowiednie osoby za sprawców czegoś nie dlatego, że wywołały jakąś zmianę w otoczeniu.

Nie poprzestając tedy na bezpośrednim poczuciowym rozeznaniu, lecz chcąc uchwycić pojęciowo to, co istotne w zachowaniu się czynnym jako takim, trzeba się obejrzeć za jakąś definicją analityczną sprawstwa, sprawcy, zachowania się aktywnego, wytwórczego. Konkretne przykłady przydadzą się w tej materii. Oto chłopiec trzęsie gruszki. Co się na to składa? Chłopiec potrząsnął drzewem umyślnie, czyli wywarł na pień drzewa nacisk umyślny. Bez tego gruszki pozostałyby nadal na gałęziach, a więc ten nacisk był niezbędny do tego celu, aby upatrzony owoc potoczył się na ziemię. Ale gdyby dojrzałe owoce nie wisiały na wiotkich ogonkach i gdyby wstrząs, z racji struktury pnia i gałązek, nie przenosił się z pnia na gałązki wedle przyczynowego prawa następstwa zdarzeń, żadne potrząsanie pniem nie dałoby pożądanego wyniku. Słowem, do tego, aby powstał warunek wystarczający opadania upatrzonej gruszki, trzeba było, iżby w chwili potrząsania pniem drzewa oprócz tego wstrząsu były jeszcze inne okoliczności składające się wraz z nim na warunek wystarczający opadnięcia gruszek z drzewa. Jeżeli ten przykład nie ukazuje dość plastycznie, co tu rdzennie ważne, to niechaj w pojęciowym rozeznaniu dopomoże przykład dodatkowy. Ktoś ulokowany w dźwigu zamierza dostać się na piąte piętro. W tym celu naciska guzik tablicy rozdzielczej i wprawia maszynę w ruch, dzięki czemu ląduje za minutę na piątym piętrze. Jego dziełem jest, że znalazł się tam o zamierzonej godzinie. I znowu mamy tu początkowy nacisk dowolny (palca na guzik), nacisk niezbędny, gdyż bez niego dźwig by nie ruszył. Ale do tego, by jazda się urzeczywistniła, trzeba było, aby cała maszyneria dźwigu była w porządku (i żeby nie było tak, jak często bywa, że naciska się guzik, a dźwig nie rusza z miejsca, gdyż się zepsuł). Musiały się dołączyć współczesne z owym naciskiem okoliczności i dopiero wtedy, dzięki pewnemu przyczynowemu prawu następstwa zdarzeń, zamierzony skutek został osiągnięty.

Po rozważeniu powyższych przykładów nie wyda się może obca i nazbyt zawiła następująca formuła definicyjna: Osobnik S jest sprawcą zdarzenia Z w chwili tk zawsze i tylko, jeżeli osobnik S we wcześniejszej chwili to wywarł na coś nacisk dowolny, będący składnikiem niezbędnym — ze względu na przyczynowe prawo następstwa zdarzeń — warunku wystarczającego zdarzenia Z, który to warunek wystarczający składa się wyłącznie z okoliczności współczesnych z wywartym naciskiem dowolnym z tym naciskiem włącznie.

Trudno nie zauważyć, że w obu ostatnich rozważonych przykładach sprawca czynu wywierał nacisk na rzecz urabianą, z tą różnicą, że uruchamiając dźwig naciskało się nań bezpośrednio (wszak guzik jest częścią składową dźwigu), natomiast strącając gruszkę z drzewa wywierało się na nią nacisk pośrednio, poprzez nacisk na inną rzecz, mianowicie na pień drzewa, który to nacisk przenosił się niejako na gruszkę.

Ciśnie się więc na usta pytanie, czy proponowana formuła definicyjna obejmuje też poprzednie przykłady działań, kiedy czyn dochodził do skutku bez zmiany w otoczeniu. Gdzież tu szukać na przykład nacisku w przypadkach rozmyślnego milczenia? I w tych przypadkach jest nacisk, dobrze wszystkim znany z doświadczenia wewnętrznego: kto powstrzymuje się umyślnie od mówienia, na przykład w razie indagacji, ten dokonywa pewnego wewnętrznego wysiłku. Jest to też pewien rodzaj nacisku; jakiś, nie po prostu mechaniczny, nacisk na jakieś więzy wewnątrz nas. Aby objąć wspólną nazwą te dwa rodzaje presji, wprowadzimy wspólny dla nich termin: będziemy mówili o impulsie dowolnym. I nie ulega chyba wątpliwości, że także w przypadku pilnowania piastunka przez to samo, że uważa na dzieci, dokonywa częstych impulsów dowolnych. Od tej chwili więc, powołując się na ogólną formułę sprawstwa, będziemy zastępowali w niej słowo „nacisk” słowem „impuls”.

I jeszcze jeden komentarz okazuje się niezbędny, gdyż dość zagadkowo brzmi słówko „chwila”. Czyżby się tutaj miało na myśli jakiś bezwymiarowy, nierozciągły punkt czasowy? Bynajmniej! Impuls dowolny jest zawsze zdarzeniem, które ciągnie się przez jakiś czas. Chwilą danego zdarzenia nazywamy właśnie odcinek czasu, który ono zajmuje, a współczesne z danym impulsem dowolnym są wszystkie i tylko te okoliczności, które zajmują ten sam odcinek czasu.

Elementy działania

W każdym działaniu, czynności, czynie, akcie sprawczym (bo polszczyzna rozporządza dużym zasobem nazw zachowania się umyślnego) biorą udział pewne elementy. Są to: sprawca, tworzywo, wytwór, impuls dowolny, okoliczności, skutek i cel. Czas już przyjrzeć się im nieco bliżej. Sprawcą jest zawsze, stwierdzamy to z naciskiem, jakiś ktoś, osobnik, który się umyślnie wysila. Wprawdzie mawia się niekiedy na przykład, że wiatr zerwał dachówkę, ale to są wyrażenia notorycznie zastępcze, obrazowe. Nikomu rozsądnemu (w ramach nowoczesnej cywilizacji) nie przyjdzie do głowy brać je dosłownie. Ale tu miejsce na ważną dygresję.

Wiatr nie wiatr, ale masa przemieszczającego się powietrza uderzyła w słabo ulokowaną dachówkę i to stało się przyczyną jej oderwania się od dachu. Chłopiec, który trząsł gruszki, odegrał rolę takiej masy powietrza. I w ogóle czyny, działania — ale tylko te, kiedy źródłem nacisku jest świadomy, wolą obdarzony osobnik, kiedy nacisk ma postać impulsu dowolnego — to poszczególne przypadki procesów dynamicznych.

Sprawca jako taki zawsze chce czegoś i po to się wysila, by coś przybrało taką a nie inną postać. Mówimy wtedy, że jego celem jest, aby się tak stało, w poszczególnym przypadku, żeby było nadal tak, jak jest. Owo zaś coś, co sprawca chce urobić w określonym kierunku, nosi nazwę tworzywa. Gdy chce na przykład umyć okno, celem jest, aby okno było wolne od zabrudzeń, samo zaś okno odgrywa rolę tworzywa. A jeżeli lekarz zamierza poinformować pacjenta o tym, jakie ten powinien pobierać leki, wówczas celem jest, by pacjent był co do tego uświadomiony, natomiast pacjent pełni tutaj funkcję tworzywa.

Z kolei tworzywo, dzięki działaniu na nie, staje się wytworem. Ciasto-tworzywo przemienia się w bochenek-wytwór. Ale nie tylko wytwór powstaje dzięki działaniu. Przy rąbaniu drzewa dzięki tej czynności całe pierwotne polano-tworzywo stało się parą drewien, na które zostało rozłupane, ta zaś para drewien-wytwór różni się od polana pierwotnego tą właśnie własnością, że stanowi polano rozłupane. Tak samo bochenek chleba — ciasto wypieczone — różni się od surowego ciasta poddanego wypiekowi. Otóż te stany rzeczy, to że polano jest drewnem rozłupanym, a bochen chleba — ciastem wypieczonym, to nie są wytwory działań, tylko ich skutki, i w ogóle skutkiem działania jest to, że z tworzywa powstał wytwór o określonej własności, krócej — skutkiem tym jest spowodowana przez działanie zmiana tworzywa (w poszczególnym przypadku, np. w przypadkach pilnowania lub powściągu, ta zmiana przybiera postać zerową).

Do stałych elementów wszelkiego czynu należy sposób jego wykonania, gdyż cokolwiek robimy umyślnie, robimy to zawsze jakoś, w jakiś sposób, taki lub inny. Na przykład, przesuwając bezpośrednio bryłę możemy ją pchnąć lub pociągnąć, uderzyć w klawisz możemy tym lub tamtym palcem itd. A sposób stosowany ze świadomością wielokrotnego stosowania lub choćby tylko wielokrotnej stosowalności nazywamy metodą.

I jeszcze jedno jest obecne we wszelkim działaniu, co bywa ważne przy jego charakterystyce, mianowicie działamy zawsze w jakimś otoczeniu. Składają się na nie środowisko, czyli ogół rzeczy otaczających, i sytuacja, czyli ogół stanów tych rzeczy lub ich zmian w czasie odbywania się działania. A przez czas odbywania się działania rozumie się tutaj okres od początku impulsu dowolnego aż do końca zmiany będącej skutkiem działania.

Śledząc ostatnie wywody, czytelnik gotów się zdziwić nie spotkawszy wzmianki o narzędziu w wyliczeniu elementów wszelkiego działania. Powodem tego nie jest przeoczenie, lecz to, że narzędzie nie jest elementem niezbędnym wszelkiego czynu. Wchodzi ono w grę dopiero wtedy, kiedy sprawca nie wywiera na tworzywo bezpośredniego nacisku.

Tu sytuacja charakteryzuje się uczestnictwem aparatury w procesie sprawczym, a przez aparaturę rozumiemy ogół przedmiotów pomocniczych uczestniczących w działaniu. Pośród nich można wyróżnić narzędzia w ściślejszym znaczeniu (gdyż w znaczeniu szerszym narzędziem nieraz nazywa się wszelki przedmiot pomocniczy). Cóż to jest tedy narzędzie? To rzecz, która odbiera nacisk sprawcy i przenosi ten nacisk (lub nacisk innych rzeczy pośredniczących) na tworzywo, przy czym ten nacisk może ulegać zwiększeniu lub zmniejszeniu, lub modyfikacji (np. nacisk mechaniczny ulega nieraz przerobieniu na elektryczny lub termiczny itp.). Typowym przykładem narzędzia jest chociażby klucz do zamka, na którego zasuwę przenosi on nacisk ręki, która go przekręca. Ale także na przykład zapalona zapałka, której przytknięcie do palnika gazowego powoduje jego rozpłomienienie. Narzędziem jest też na przykład szkło powiększające. Manipuluje się lupą, poddając ją naciskowi palców i nastawiając tak względem innych przedmiotów pomocniczych, aby promienie świetlne od nich idące uderzyły oko odbiorcy wywołując treści wzrokowe (odbiorcy traktowanego w tym przypadku jako tworzywo). Atoli charakterystyka narzędzia jako takiego nie byłaby dostateczna, gdyby nie wprowadzić jeszcze pewnego uzupełnienia. Nie jest przecież narzędziem zwykły, przygodnie napotkany patyk, podniesiony z ziemi w celu odpędzenia psa, ani kamień użyty do stłuczenia orzecha. Są to przedmioty użytkowane w roli narzędzi, lecz narzędziem jest stale tylko rzecz wytworzona w tym celu, by móc być użytą dla przeniesienia nacisku. A różne słyszy się nazwy narzędzi, mianujemy je niekiedy przyrządami, aparatami albo instrumentami, albo maszynami zależnie od wielkości, komplikacji lub specyficznego użytku, przy czym przyrządami nazywa się też nieraz inne przedmioty pomocnicze, dla których mamy odrębne, swoiste miano pojemników. Są to przedmioty urobione w tym celu, by ograniczać przesunięcie tworzywa lub jego części, lub innych przedmiotów, na których położeniu podmiotom działającym zależy. Pojemnikiem jest tedy dom, szopa, pudełko, kosz do odpadków, ba, także wagon, także szosa, rura, gazociąg itp., itp. Narzędzia w ściślejszym tego słowa znaczeniu i pojemniki nie wyczerpują zapewne wszystkich możliwych typów przedmiotów pomocniczych.

Termin narzędzie kojarzy się pospolicie z terminem środek, też — ale inaczej — wieloznacznym. Albowiem słyszy się na przykład często w roztrząsaniach ekonomicznych o „środkach trwałych” i wtedy ma się na myśli jakieś rzeczy spośród przedmiotów pomocniczych, jak budowle, łodzie, maszyny, meble, w przeciwieństwie do psujących się łatwo, jak np. mięsiwo lub w ogóle szybko przemijających, jak woda bieżąca, smary itp. Ale słyszymy też nieraz takie na przykład powiedzenia, jak „operacja byłaby w danej sytuacji jedynym środkiem uratowania pacjenta”, gdzie najwyraźniej przez środek rozumie się nie żaden przedmiot pomocniczy, lecz jakąś czynność, która by mogła być pomocna do określonego celu. Nie wyrzekając się tej widocznej oboczności znaczeń słowa „środek” zamierzamy baczyć uważnie na to, by nie mieszać ze sobą obu wyróżnionych odmian jego użytku.

Wszystko to, co wyżej, daje obraz struktury czynu prostego, w którym jeden jest tylko sprawca i jeden tylko impuls dowolny. Z takich czynów powstają całości, wieloczłonowe czyny złożone, różne pasma czynów, ich akordy i sploty. Pasmo czynów to ciąg działań kolejnych w czasie. Bardzo prosta forma pasma działań powstaje na przykład, gdy ktoś wbija coraz głębiej gwóźdź w ścianę, dokonując za każdym uderzeniem nowego działania. Kiedy indziej pasmo działań bywa wielopodmiotowe, gdy na przykład zespół robotników trudzi się przy taśmie, przy czym każdy kolejno wkłada swój udział w biegnące wzdłuż taśmy tworzywo. Akordy działań powstają, gdy całość czynu złożonego składa się z działań współczesnych, gdy na przykład jedna osoba podtrzymuje naczynie, a druga nalewa do niego płyn. Splot działań — to pasmo akordów. Ze względu na tożsamość lub różność sprawców działań składowych oraz ze względu na rozmaitość rozsiewu celów działań składowych zarysowuje się wielka rozmaitość odmian działania złożonego. Cały świat form działań, a nie tylko działania proste, jednoimpulsowe będą przedmiotem troski badawczej w niniejszym roztrząsaniu.

2
Istota sprawności

Głównym zadaniem prakseologii jest uświadomienie, sformułowanie, uzasadnienie i systematyzacja zaleceń ogólnych i przestróg dotyczących sprawności działań, innymi słowy ich praktyczności. Charakteryzując jakiś rodzaj działania jako sprawniejszy lub mniej sprawny, jako mniej lub bardziej praktyczny, oceniamy w pewien sposób ten rodzaj działania. Ale to jest specjalna postać oceny. Można ją nazwać oceną użytkową, utylitarną, w przeciwieństwie do ocen emocjonalnych, wyrażających nasz stosunek uczuciowy do tego, co poddajemy ocenie. Czy ktoś postępuje uczciwie czy haniebnie, czy ktoś tańczy pięknie czy niezgrabnie, to nam dyktują pewne wzruszenia, których doznajemy w obliczu określonych rodzajów działań, natomiast ocenę sprawności, praktyczności ferujemy niejako na zimno, co nie przeszkadza temu, że pewne odmiany niesprawności mogą się nam nie podobać (np. niedbalstwo). Ale takie emocjonalne akcesoria nie zmieniają pozauczuciowego charakteru tego, o co idzie w gruncie rzeczy, gdy przedmiotem zastanowienia jest, czy ta a ta metoda prowadzi do obranego celu i czy prowadzi najkrótszą trasą.

Krótko mówiąc, ocena praktyczna, czyli sprawnościowa, sprowadza się do pytań o skuteczność i ekonomiczność działania. Któreż to działania są skuteczne? Takie, które prowadzą do obranego celu. Mogą to przy tym czynić bardziej lub mniej zgodnie z celem. A kiedy działanie jest ekonomiczne? O, tego są dwa różne przejawy: wydajność i oszczędność. Wydajniej zachował się Piotr niż Jan, zawsze i tylko, jeżeli przy tym samym stopniu zużycia zasobów, przy tym samym ich ubytku, uzyskał większy nabytek, większą miarę zamierzonych osiągnięć. Oszczędniej zaś poczynał sobie Piotr niż Jan, zawsze i tylko, jeżeli tę samą miarę osiągnięć uzyskał zużywszy mniej zasobów. Ekonomiczniej pracował ten, kto z własnymi zasobami, a więc z rozporządzalnymi rzeczami i energiami, obszedł się niejako gospodarniej. Ideał sprawności osiągnie, kto będzie dość energiczny, a zarazem dość gospodarny, dość dbały o swoje zasoby, kto ich zatem zużyje aż tyle, ile potrzeba i tylko tyle, ile potrzeba, aby powstało to, co postanowił spowodować. Taki wzorzec będzie nam stał przed oczyma w dociekaniach, o których dalej będzie mowa.

3.
Najogólniejsze wskazania praktyczności

Przygotowanie

Będziemy się starali podać znamienne przykłady wskazań praktyczności wedle stopnia ich zasięgu, zaczynając od najogólniejszych, to znaczy mających walor zarówno dla działań prostych, jak i dla złożonych. Do takich wskazań należą niewątpliwie dyrektywy przygotowania akcji. Aby osiągnąć pożądany skutek, trzeba wszak bez wątpienia woli, siły, wiedzy i umiejętności, a przez umiejętności rozumie się w tym miejscu biegłość manipulacyjną lub biegłość w procesach myślowych. Otóż dlatego, by móc na przykład podnieść znaczny ciężar, trzeba nie tylko chcieć tego dokonać i wiedzieć, jak się to robi, ale trzeba nadto wyrobić w sobie i siłę dostateczną, i dostateczną biegłość w podnoszeniu ciężarów. A to osiąga się drogą nabywania wprawy za pośrednictwem ćwiczeń, czyli powtarzania odpowiedniej czynności w odpowiednich odstępach czasu i z odpowiednią gradacją trudności zadania. Trzeba też drogą ćwiczeń wyrobić w sobie chęć wykonywania pewnych niemiłych czynności, na przykład czynności męczących. Ale ćwiczenie to tylko jedna z form przygotowania, gdyż obok niej jakże często potrzebne jest uplanowanie działania, tym potrzebniejsze, im zadanie jest bardziej długodystansowe i bardziej skomplikowane.

Wszelako plan bywa lepszy lub gorszy. Jakież są tedy cechy dobrego planu? Musi on być przede wszystkim niesprzeczny, zgodny wewnętrznie. Temu wymaganiu nie czynią zadość na przykład przedsiębrane przez dyletantów konstruktorów próby zbudowania tak zwanego perpetuum mobile, które by własną siłą napędową odtwarzało w pełni miarę siły zużywanej przy napędzie; a jest to przedsięwzięcie, jak wiadomo z fizyki, wewnętrznie sprzeczne. Po drugie, plan musi być wykonalny, na miarę rozporządzalnych sił. Czy zgodne z tym postulatem, czy niezgodne jest wezwanie wyrażone w Mickiewiczowskiej Odzie do młodości, które brzmi: „Mierz siły na zamiary, nie zamiar według sił!”. Sądzimy, że poeta nie zachęca bynajmniej do przedsiębrania zamiarów niewykonalnych, żąda tylko niepoprzestawania na takich zamiarach, które by były na miarę tylko sił już posiadanych. Domaga się raczej, by starać się wzmagać posiadane siły, aby uczynić wykonalnymi zamiary dalekosiężne. Następną z kolei cechą dobrego planu będzie jego celowość w stosunku do przyjętego celu; powinien on wskazać czynności, które prowadzą do celu, a nie czynności jałowe lub przeciwskuteczne. Dobrą karykaturą antytezy takiego wadliwego zachowania się jest postępowanie „małpy w kąpieli”, opisane w świetnej bajeczce Fredry. Ale wspomniane, wstępne niejako znamiona wymagają dopełnienia kilku dalszymi, by utworzyć wraz z nimi komplet cech dobrego planu.

Plan bowiem może być bardziej lub mniej racjonalny, a więc dobry plan — to plan możliwie najracjonalniejszy, tak bardzo racjonalny, jak na to pozwalają istniejące okoliczności. A stopień racjonalności planu — to stopień jego przystosowania do wiedzy osiągalnej. Ta wiedza może dotyczyć bądź sytuacji danej w chwili budowania planu, bądź prognozy późniejszego samorzutnego toku zmian rzeczywistości, bądź wreszcie struktury wewnętrznej i przystosowania do otoczenia czynności projektowanych w planie. Plan montażu aparatury fotograficznej przygotowywanej dla dokonania w określonym punkcie Ziemi zdjęć przewidywanego precyzyjnie zaćmienia Słońca — to chyba dobry przykład planu w pełni racjonalnego (oczywiście, jeżeli wszystko, co potrzeba wykonano lege artis, budując plan). Zwykle jednak poznawalność wymienionych stron rzeczywistości bywa tak czy inaczej ograniczona, limitując stopień osiągalnej racjonalności planu, na przykład w ten sposób, że im dalej posuwamy się w przyszłość w prognozach, tym mniej na ogół mogą one być racjonalne, poznawczo uzasadnione.

W każdym razie obowiązuje konstruktora dobrego planu ten wymagalnik, by jego plan był w pewnym sensie zupełny, czyli wyczerpujący, innymi słowy — by uwzględniał wszystkie czynniki, od których zależy powodzenie przedsiębranego działania. Na przykład planując uruchomienie nowego warsztatu produkcyjnego, trzeba uwzględnić potrzeby pomieszczenia, zaopatrzenia w materiały, zaopatrzenia w aparaturę, doboru personelu, kosztów własnych, organizacji zarządu, warunków bezpieczeństwa i higieny, formalności prawnych itd.

Nie mieszajmy czasem tego wymagalnika z domaganiem się szczegółowości czy też dokładności planu. Ta cecha jest bardzo zmienna, zależnie od różnych względów, między innymi od tego, w jakim stopniu szczegółowość jest osiągalna lub w jakim stopniu jest ona potrzebna. Projektowanie leków musi być dokonywane z apteczną precyzją, w planowaniu ruchów na świeżym powietrzu w miejscowościach o klimacie fantastycznym nie można się krępować nawet godzinnymi niedokładnościami.

Z tym się wiąże niezmiernie doniosła właściwość dobrego planu, mianowicie jego giętkość lub plastyczność. Trudno bowiem przewidzieć wszystkie ważne okoliczności, w których wypadnie nam działać w określonym przyszłym odcinku czasu. Trzeba więc w planie przyjąć w takim przypadku dyrektywę alternatywną: postąpimy tak lub inaczej, zależnie od tego, jak się ukształtują okoliczności; na przykład projektując wyprawę górską będziemy projektowali kontynuację marszu w razie pogody i sjestę w schronisku na wypadek burzy. A dalej: w przypadkach działań zespołowych instancja planująca może być zmuszona do przekazania przyszłemu wykonawcy planu decyzji co do wyboru jednej z możliwych dróg. Tak bywa pono nieraz na polu walki militarnej, a także w stosunkach zarządzania gospodarczego.

Wykaz zalet istotnych dobrego planu dobiega końca. Jednak pozostaje jeszcze dodać to i owo, gdyż nie wspomnieliśmy dotąd o tym, że dobry plan powinien być operatywny. Co to znaczy? Za tym słowem kryją się dwa znaczenia, oba ważne. Chodzi o to, by poszczególne dyrektywy oraz całość planu były tak zbudowane, iżby przejście od nich do ich zużytkowania wykonawczego było jak najłatwiejsze, więc — plan powinien być dostępny, czytelny, wyrażony zrozumiale. A po drugie, chodzi o jak najłatwiejszą wykonalność każdej z jego poszczególnych dyrektyw.

Warto przy tym dołożyć starań, by wysiłek włożony w konstruowanie planu nie przepadał, nie szedł w całości na marne, jeżeli niepomyślny bieg zdarzeń zmusi do przerwania zamierzonej akcji w określonej chwili. Niechaj to, co do tej chwili będzie osiągnięte, pozostanie czymś cennym niezależnie od tego, co później nastąpi. Tak na przykład można z sensem planować produkcję cegieł jako fragment planowania budowy określonych pomieszczeń z tą myślą, że jeżeli nawet budowy tych pomieszczeń trzeba będzie zaniechać, cegły i tak znajdą inne budowlane zastosowanie.

Wreszcie końcowa uwaga dla dopełnienia analizy dobrego planu. Czy dobry plan musi zawsze zawierać termin prekluzyjny, do którego działanie planowane miałoby być zakończone? Otóż bywa tak, ale bywa też inaczej. Plan sprzętu zbóż musi się liczyć z takim terminem prekluzyjnym narzuconym przez okoliczności klimatyczne... Ale trudno ustanawiać termin prekluzyjny chociażby dla rozwiązania problemu teoretycznego: przyjdzie na nie czas, gdy odpowiedź na problem dojrzeje w umysłach badaczy.

Tyle o przygotowaniu sprawcy, jego umiejętności sprawczej i siły — drogą ćwiczeń i wprawy — i o przygotowaniu jego samowiedzy, świadomości własnego zamierzonego działania — drogą konstrukcji dobrego planu. Ale postulaty przygotowania na tym się nie kończą. Wszak trzeba jeszcze przygotować tworzywo i aparaturę, a nie sprowadza się to do samego tylko pozyskania i nagromadzenia rzeczy i zasobów energii, lecz polega w znacznej mierze na dokonaniu montażu aparatury — czyli przysposobieniu jej, zwłaszcza strukturalnym, do pełnienia funkcji zamierzonej — i na szeregu przeróbek wstępnych tworzywa. I można powiedzieć ogólnie, że tym krótsza będzie czynność końcowa, uwieńczona realizacją celu, im dłużej się ślęczy nad ogółem przygotowań. Przez naciśnięcie guzika powoduje się odprysk kawała skały, jeżeli lont i dynamit zostały uprzednio urobione i odpowiednio ulokowane.

Realizacja

Po rozważeniu wskazań dobrego przygotowania czas już przystąpić do zaleceń i przestróg dotyczących wykonywania działań uprzednio dobrze przygotowanych. Na początek zajmiemy się kwestiami związanymi najściślej z celem określonego działania. Chodzi o to, by czynność się udała, aby była skuteczna, aby osiągnęła swój cel. Ale ten cel czynność może osiągać w różnym stopniu, przede wszystkim z różną dokładnością, a dokładność — to należyte zbliżenie do wzorca, np. jej postacią jest podobieństwo portretu do portretowanego oblicza lub podobieństwo postaci malowanej do wymarzonej uprzednio w wyobraźni artysty. Zbliżenie do wzorca, bardziej lub mniej dokładne, może polegać na sporządzeniu kopii maszynopiśmiennej przepisywanego tekstu — z większą lub mniejszą liczbą błędów w maszynopisie — albo na sporządzeniu deski przystającej do innej deski, stosownie do jej długości. A nie należy, oczywiście, utożsamiać dokładności pożądanej z dokładnością zupełną, gdyż miara dokładności pożądanej zależy od celu i od charakteru tworzywa: inna jest potrzebna dokładność w robocie stolarskiej przy kleceniu mebli kuchennych, a inna przy cyzelowaniu kółek w „werku” zegarmistrza. Tu zdarzają się sytuacje paradoksalne. Piszący te słowa obserwował kiedyś montaż silnika okrętowego w fabryce. Powodzenie montażu, doprowadzenie tej rozległej wieloelementowej całości do możliwości gładkiego funkcjonowania wymagało tego warunku, by różnice poziomów początku i końca długiego na jakie 50 metrów statywu, na którym ustawiono silnik, nie przekraczały trzech milimetrów.

Jakikolwiek stawia się sobie cel, zawsze, chcąc czy nie chcąc, uzyskuje się przeróżne skutki pod różnymi względami. Na tle tego układu zależności powstała odwieczna przestroga formułowana w języku medycyny jako hasło: primum non nocere, przede wszystkim nie szkodzić, a więc baczyć przede wszystkim, by zalecana pacjentowi kuracja nie zaszkodziła mu na zdrowiu zamiast pomagać, albo przynajmniej, żeby ujemne jej skutki dla zdrowia pacjenta nie przeważyły spodziewanych skutków dodatnich. Często bowiem dzieje się tak, że określony środek wywołuje pod tym samym względem (np. pod względem stanu zdrowia pacjenta) różne skutki i to skutki różnie — dodatnio lub ujemnie — cenne. A cóż dopiero, jeżeli zechce się brać pod uwagę różne skutki danego środka lub danego zastosowanego sposobu z punktu widzenia niezależnych od siebie wzajem względów. Prawem Hosteleta zwykło się nazywać w pewnych kołach słuszną, jak się zdaje, tezę, że pośród ogółu skutków danego działania zawsze się znajdzie jakiś skutek niepożądany z punktu widzenia tego lub innego z ogółu celów działalności danego osobnika. Trzeba więc zawsze mieć się na baczności i cokolwiek robimy, liczyć się poważnie z przestrogą: primum non nocere, gdy zaś mowa o skutkach pożądanych ze względu na cele, godzi się poświęcić chwilę uwagi pewnej doniosłej zależności. Mogło by się bowiem zdawać, że optimum zespołu kilku skutków otrzymuje się wtedy, gdy każdy z nich będzie optymalny, a to nie jest prawdą. Optimum łącznego ruchu eskadry będzie wtedy, gdy szybkość eskadry nie przekroczy szybkości najmniej szybkiego z jej statków. Jeżeli sprzęt produkowany ma być możliwie najbardziej operatywny, jego waga, trwałość, prostota struktury i inne cechy muszą być miarkowane wzajemnie. Tak więc, choć jest w pełni słuszne dążenie do pełni możliwej wydajności działań, jednak to nie znaczy, że w każdym przedziale czasu i na każdym fragmencie terenu trzeba się zawsze starać o maksimum wyprodukowanych jednostek określonego towaru. Wszak na przykład w pracach zespołowych rytmicznych trzeba właśnie miarkować ilość egzemplarzy półfabrykatu dostarczanego do dalszego przerobu, aby nie powstawały zbędne zwały zapasów. Inna stara maksyma festina lente („spiesz się powoli”) musi służyć jako zwięzły przykładowy wyraz uprzytomnionych tu zależności. Albowiem zaleca ona to właśnie, by miarkować szybkość poszczególnych faz działania, jeśli się chce uzyskać maksymalną szybkość jego całości. Zważmy chociażby na to, że „co nagle, to po diable”, że zbytnia szybkość pewnych czynności składowych może szkodzić ich sprawnemu wykonywaniu i skutkiem tego osłabiać tempo następnych działań lub zbędnie wydłużać okresy ich przygotowywania. By skończyć z tą sprawą, dobrze będzie zobrazować, o co tutaj chodzi, stawiając sobie przed oczami ewentualność budowy domu. Chociaż prawdą jest z osobna, że cokolwiek przedsiębierzemy, powinniśmy starać się o zużycie do tego celu jak najmniejszego pensum czasu i analogicznie — jak najmniejszego rozporządzalnego terenu, i chociaż tak samo rzecz się ma z osobna w odniesieniu do zasobów rzeczy (a więc materii) i w odniesieniu do zasobów energii (a są to cztery kategorie obejmujące wszystkie możliwości zasobów) — to byłoby jednakże urojeniem sądzić, jakoby przy budowie domów należało minimalizować zużycie zasobów w każdym z tych działów. Przeciwnie, należy w każdym z nich stopień zużycia miarkować tak, aby w sumie wydatek był minimalny.

Sprężanie między analizą skutków a tematem, do którego przejść zamierzamy, stanowi dobra rada, żeby, o ile możności, robić wiele „za jednym zamachem”. Tak wprawny bilardzista jednym uderzeniem bili wprowadza ją na potrzebną pozycję, sprawiając zarazem, że uderzona bila tak potrąci inną, iż ta wpadnie do łuzy. Mnóstwa przykładów podobnego chwytu dostarcza życie bieżące. Czy inaczej bowiem poczynamy sobie na przykład, ładując różne ciężary do tego samego pojazdu, aby je łącznie odwieźć na przeznaczone miejsce? Różnica na tym jedynie polega, że w przykładzie bilardzisty wspólne jest obu procesom sprawczym uderzenie, impuls dowolny, gdy w przykładzie przewozu wspólne jest narzędzie. Kiedy indziej może być wspólne tworzywo, gdy na przykład wstawia się szybę w otwór okienny zarówno dla ochrony przed zimnem, jak dla zachowania widzialności zewnętrznego otoczenia.

W każdym z tych przypadków zachowujemy się jakoś oszczędnie, zużytkowując jakiś jeden składnik zasobów zamiast ewentualnego zużytkowania dwóch lub większej liczby składników. To otwiera perspektywę na rozległy świat typów zabiegów oszczędnościowych i niech nam wolno będzie rozpocząć ich przegląd od rozważenia przykładów potencjalizacji. Przez potencjalizację rozumie się zastępowanie zmian stwarzaniem lub ujawnianiem możności ich dokonywania. Założeniem potencjalizacji jest słuszna myśl, że na ogół wywoływanie zmian znacznie więcej kosztuje niż stwarzanie lub ujawnianie ich możliwości, i to nie tylko i wcale nie zawsze przede wszystkim z punktu widzenia kosztów rozumianych pieniężnie, lecz w ogóle, przy rozumieniu kosztów jako zużywania części posiadanych zasobów różnego rodzaju, z włączeniem własnych i cudzych od nas zależnych sił duchowych. Ale zacznijmy od prostych przykładów. Oto z pewnością mniej będzie wymagało ubytków, jeżeli zdołamy odpędzić napastnika groźbą uderzeń, niż jeżeli zmuszeni będziemy do bitki. O ileż mniej kłopotliwym zabiegiem militarnym jest zmusić przeciwnika drogą obejścia do opuszczenia pozycji niż narażać się na straty, które by pociągało za sobą uderzenie nań wprost.

Podobnie w życiu ekonomicznym niejedno osiąga się nie w drodze zapłaty, lecz w drodze promesy zapłaty. W pedagogice stosuje się ten chwyt, ilekroć zamiast podawać uczniowi wprost określoną informację powiadamiamy go o źródłach, z których ją może uzyskać. I nic dziwnego, że potencjalizacja ma opinię zabiegu ponętnego. Oprócz bowiem rozważonego względu zaleca się ona dwoma ciekawymi plusami. Przede wszystkim, kto daną możność tylko ujawnia, ten jej przez sam fakt ujawnienia nie traci, gdy tymczasem realizacja możności równa się jej utracie. Kto wystrzelił nabój, stracił możność wystrzelenia tegoż naboju, a kto wystrzelił nabój ostatni, stracił w ogóle możność oddania strzału. Ponadto grozić można jednocześnie w kilku kierunkach, gdy uderza się tylko w jakimś określonym kierunku. A skoro mowa o podobnych sprawach, nie od rzeczy będzie rozważyć kwestię, kiedy trzeba zużytkowywać posiadaną możność, a kiedy nie bywa to wskazane. Wszak od tego w wysokim stopniu zależy powodzenie lub niepowodzenie działań. Myśliwi mawiają, że „zgorącował” o kimś, kto do zbliżającego się w przelocie ptaka strzelił za wcześnie, zanim ptak zbliżył się na optymalną dla strzału odległość, natomiast słowem „przegapił” piętnują tego, kto za późno złożył się do strzału — dopiero wtedy, gdy zwierzyna już była za daleko. Dobry to symbol dyrektywy ogólnej, by posiadaną możność realizować w chwili najkorzystniejszego układu zmiennych okoliczności.

Tu miejsce na chwilę zastanowienia się nad pojęciem „rezerw” w związku z pojęciem „zasobów”. Otóż zasoby to ogół obiektów, którymi ktoś rozporządza w danej chwili, co do których posiada w danej chwili możność zużycia ich w działaniu (niekoniecznie w działaniu doraźnym, w tej chwili właśnie, lecz też na przykład w działaniu późniejszym); mogą to być chociażby pieniądze potrzebne do późniejszego zakupu. Do zasobów należą rozporządzalne elementy: czas, tereny, składniki aparatury, tworzywa, ludzie, inne organizmy, energie różnych rodzajów. A cóż to są rezerwy, jeżeli nie ogół zasobów z danej chwili, oprócz tych, których się używa w tej chwili właśnie... Tak np. w rezerwie stoi szwadron, który można powołać do szarży, ale który w danej chwili nie bierze w niej udziału. A czy nie będzie właściwe zanotować przy obecnej sposobności, co to jest surogat, czyli bardziej z polska — namiastka? To chyba nic innego, jak coś z rezerw, co może być użyte do danego celu, ale z gorszym wynikiem, niż coś innego, np. sznurek papierowy zamiast lnianego.

Odwieczne doświadczenie lekarskie przekazuje potomnym cenne hasło praktyczne, by raczej zapobiegać powstawaniu schorzeń, niż biedzić się nad ich usuwaniem, co w krótkich słowach można ująć, doradzając, by zastępować terapię profilaktyką. Zakłada się przy tym, i słusznie, że profilaktyka kosztuje na ogół mniej niż terapia. Tym samym duchem owiana jest rada starożytnych, by zwalczać rodzące się zło w jego początkach, zanim urośnie w siłę, tak że już trudno będzie je opanować (principiis obsta, sero medicina paratur). W tym miejscu nie od rzeczy będzie uprzytomnić sobie pewną bardzo przydatną klasyfikację działań, ze względu na stosunek skutku do punktu wyjścia, czyli na stosunek końcowego stanu tworzywa do jego stanu początkowego. Tak więc, jeżeli tworzywo zrazu nie ma danej własności, a zyskuje ją dopiero dzięki naszemu działaniu, wówczas czynność ma charakter konstrukcyjny (na przykład nakręcenie zegara, który stanął). Ilekroć likwidujemy cechę w tworzywie zastaną, tylekroć akcja nasza nosi nazwę destrukcyjnej (np. gdy się uwalnia ulice od zwałów śniegu). A przestrzegamy przed wieloznacznością terminu „destrukcja” i pochodnych, gdyż zazwyczaj mawia się o działaniach destrukcyjnych z intencją potępienia czynności, mianowicie, kiedy burzy się coś cennego; tego przydźwięku nie posiada, oczywiście, nasz powyższy termin techniczny. Z drugiej strony, jeżeli czynność polega na utrzymaniu przez tworzywo określonej cechy początkowej, natenczas mianujemy ją czynnością zachowawczą, czyli konserwacyjną, oczywiście ze względu na tę cechę (np. zadołowanie kartofli na zimę, by je utrzymać w stanie jadalności). Wreszcie w przypadku, kiedy działanie utwierdza początkową nieobecność danej własności, ma ono charakter — ze względu na tę własność — zapobiegawczy, inaczej — profilaktyczny. I otóż zamiast usuwania, destrukcji zła zakorzenionego, lepiej zapobiegać jego powstawaniu. Taki jest istotny sens rady, by zastępować terapię profilaktyką. Jaskrawego zobrazowania praktyki tego rodzaju dostarcza chociażby szczepienie chorób zakaźnych, zapobiegające epidemiom. Ale po co tyle słów uczonych cudzoziemskiego pochodzenia! Przecie „terapia” to „zabiegi lecznicze”, które nas w tym tekście interesują jako poszczególny przypadek ogólniejszego pojęcia „naprawy”.

Z powyższymi uwagami w najbliższym pozostają związku rady dotyczące stopniowania aktywności w przypadkach pilnowania, różne dyrektywy w sprawie tak zwanej minimalizacji interwencji. Najaktywniejsza forma pilnowania bywa wtedy, kiedy poddany dozorowi proces przebiega wśród zakłóceń wymagających nakierowań, poprawek itp. W tej sytuacji wobec początkującego adepta gry na instrumencie mu­zycznym znajduje się nauczyciel, bacznie obserwujący błędne ruchy ucznia i skłaniający go do ruchów bliskich poprawności. Sytuację pośrednią mamy, ilekroć mistrz obserwuje grę poprawną, czyniąc to z nastawieniem na wtrącanie się w miarę potrzeby, lecz nie wtrąca się, gdyż nie ma po temu powodu. Bywa wreszcie tak, że osobnik pilnujący nawet nie obserwuje dozorowanego procesu, nawet nie nastawia się czujnie na ewentualne przypadki wykolejeń, lecz zajmuje się czym innym, gotów ingerować w razie sygnału. Przykładem sytuacja człowieka, który zawierzył własną punktualność budzikowi nakręconemu na odpowiednią godzinę. Rzecz jasna, że tym mniej jest się obarczonym koniecznością wytężania uwagi, im bardziej sytuacja oddala się od pierwszego schematu, czyli od inwigilacji intensywnej i im bardziej zbliża się do schematu trzeciego, czyli do tak zwanej inwigilacji czystej.

Teraz już jesteśmy blisko możliwego sformułowania pewnej bardzo ogólnej zależności spośród wyznaczających różnice między bardziej lub mniej praktycznymi formami zachowania się osobnika czynnego. Mam na myśli dodatnią lub ujemną pozycję, w której dochodzi do skutku działanie. Najdobitniejszych przykładów tej różnicy dostarczają chociażby rozprawy sądowe. Bywa tak bardzo często, że z dwóch spierających się stron jedna musi się wysilać, aby dopiąć swego, gdy druga nie potrzebuje zdobywać się na żaden wysiłek. Dzieje się tak, ilekroć dodatnia presumpcja, jak powiadają prawnicy, przemawia na korzyść drugiej z tych stron, a to znaczy, krótko mówiąc, że stan prawny przedmiotu, którego spór dotyczy, odpowiada postulatom drugiej strony i nie wymaga uzasadnienia, gdy tymczasem pierwsza strona musi dopiero uzasadnić swoje roszczenie. Gdy na przykład dom lub teren są od lat w faktycznym niekwestionowanym posiadaniu Jana, a Piotr zgłasza pretensję do ich własności, sąd z pewnością uzna, że presumpcja dodatnia przemawia za Janem i ten pozostanie nadal użytkownikiem tych dóbr, o ile Piotr nie dołoży starań, by obalić legalność jego faktycznego właścicielstwa. Otóż to jest poszczególny przypadek ogólniejszej zależności. W pozycji dodatniej działa się wtedy, kiedy jest tak, iż samorzutny tok zdarzeń doprowadzi do naszego celu, w pozycji ujemnej — kiedy jest tak, iż tok zdarzeń doprowadzi do naszego celu dopiero pod warunkiem naszej ingerencji. Jest jasne, że kto dba o własne cele, powinien usiłować znaleźć się w odniesieniu do nich w pozycji dodatniej. Jest to równoważne z troską o zużytkowanie automatyzmów rzeczywistości. Dawniej żeglarze, gospodarze okrętów żaglowych, czekali z wyruszeniem w podróż morską aż nastąpi okres wiatrów pomyślnych. Rolnik zasiewa ziarnem ten szmat terenu, po którym się spodziewa, że ziarno tam zakiełkuje, wzrośnie i da owoc.

A gdy nie można liczyć na automatyzmy zastanej rzeczywistości, sprawny osobnik działający buduje sam automatyzmy, ze względu na które będzie mógł później działać w dodatniej pozycji. Tak więc, na przykład spulchnia i nawozi jałową glebę, aby stało się tak, że jeżeli rzuci się w nią ziarno, to samorzutny tok zdarzeń doprowadzi je do zakiełkowania, wzrostu i owocowania. I nie trzeba dodawać, że znajdzie się on, w stosunku do losów ziarna, w sytuacji inwigilacji i będzie się starał, o ile możności, o to, by to mogła być inwigilacja czysta. A oto przykład z dziedziny aktywności międzyludzkiej. Urządzono pocztę i wytworzono taki automatyzm społeczny, że jeżeli wrzuci się list w skrzynkę pocztową, to dojdzie on do rąk adresata. Kto wrzuca list do skrzynki pocztowej, działa w pozycji dodatniej.

W tym przypadku stworzono automatyzm sztuczny i ten przykład prowadzi nas do dalszego roztrząsania, do rozmyślań o doskonaleniu działań przez instrumentalizację. Polega ona na wytwarzaniu i stosowaniu aparatury, w makroskali na rozkwicie technologii, a sprawa to tak olbrzymiego wymiaru, tak powszechnie i z taką natarczywością rzucająca się w oczy, że detaliczne przykłady stają się zgoła zbyteczne. Instrumentalizacja walnie wzmaga zarówno skuteczność, jak ekonomiczność działań.

Osobnej chwili uwagi wymaga kwestia porządku działań, gdyż zarówno ze względu na skuteczność, jak ze względu na ekonomiczność, nie jest rzeczą obojętną, w jakim porządku wykona się czynności składowe jakiejś akcji złożonej. Bywa oczywiście i tak, że jedno z tych działań składowych nadaje się do przygotowania drugiego, i nie odwrotnie: wszak dobrze bywa z początku coś obmyślić, a potem wykonać, gdy czynność odwrotną właśnie piętnują przysłowia różnych ludów (porównajmy niemieckie: vorgetan und nachbedacht, lub polskie: „mądry Polak po szkodzie”). Atoli zdarzają się i takie układy stosunków, kiedy, nawet przy braku takiej jednostronnej zależności, z innych powodów jest rozsądnie wybierać tę a nie inną kolejność działań. Staje się często na przykład na skrzyżowaniu ulic przed czerwonym światłem, gdy czas nagli, a trzeba się znaleźć w punkcie końcowym przekątni na rozdrożu. Wtedy bywa korzystnie dokonać zwrotu o ćwiartkę koła w bok i jak najszybciej przejść w kierunku zielonego światła. Znajdziemy się wówczas bardzo prędko w obliczu zielonego światła otwierającego drogę do krańca owej przekątni. Gdyby ktoś, zamiast tak czynić, czekał aż czerwone światło ustąpi miejsca zielonemu, natenczas po przekroczeniu pierwszej ulicy znalazłby się znowu pod czerwonym światłem od strony punktu docelowego i tracąc zbędnie czas mógłby nie zdążyć na termin, którego zachowanie z jakiegoś powodu było niezbędne.

Kwestia porządku zazębia się z kwestią unikania zbędnej komplikacji. Wyjście z labiryntu wymaga trudnej do wykrycia określonej kolejności wyboru ścieżek. Często rozwiązanie skomplikowanego węzła dopuszcza jedyną kolejność, kiedy indziej dopuszcza kilka możliwych do wyboru kolejności, z których jedna może być specjalnie godna zalecenia ze względu na najmniejszą czasochłonność. Mamy na przykład zadanie: obliczyć, czemu się równa półtora trzeciej części stu? Ktoś, sugerując się kolejnością słów w wypowiedzi zadania, gotów by próbować (i to z rachunkowym sukcesem) następującej procedury: 100 : 3 =0x01 graphic
,0x01 graphic
=0x01 graphic
=0x01 graphic
;0x01 graphic
×0x01 graphic
=0x01 graphic
×0x01 graphic
=0x01 graphic
= 50. Ktoś inny zabiera się do rzeczy w sposób znacznie mniej pracochłonny i czasochłonny, a ze skutkiem równie trafnym, mianowicie stwierdzi na początek, że 0x01 graphic
×0x01 graphic
(półtora trzeciej części) =0x01 graphic
×0x01 graphic
=0x01 graphic
po czym stwierdzi wprost, że 100 ×0x01 graphic
= 50. Tak więc jasne jest, że wzrost komplikacji tworzywa lub zadania z pewnością na ogół utrudnia działalność, co uzasadnia postulat ogólny: o ile możności unikać komplikacji stosunków, w które jesteśmy wplątani, i starać się te stosunki o ile możności upraszczać.

Problem wyjścia z labiryntu przypomina słynną metodę prób i błędów. Polega ona na tym, że ktoś, kto chce wyjść z matni, próbuje różnych dróg na „chybił-trafił”, aż wreszcie natrafi, albo nie natrafi, na drogę właściwą. Prawdę powiedziawszy postępujemy w sposób zbliżony zawsze, ilekroć zarysowuje się pewna liczba nasuwających się do wyboru sposobów rozwiązania danego zadania. Można jednak uprawiać taką metodę w sposób mniej lub bardziej sprawny, a głównym jej ulepszeniem bywa zmniejszenie liczby wypróbowywanych rozwiązań i zmniejszenie przypadkowości ich wyboru. To zaś osiąga się przez namysł przed próbą, gdyż częstokroć namysł może wyłączyć pewne ewentualności, jako jawnie nie prowadzące do wyniku. Mucha za szybą obija się o nią, napierając na nią wprost, nawet jeżeli znajduje się tuż tuż przy szparze, przez którą mogłaby łatwo wydostać się z zamknięcia... gdyby potrafiła się namyślić. Człowiek wydobywa się nieraz z zamknięcia, ale nie w ten sposób, iżby uderzał w przeróżne miejsca ścian, lecz z góry eliminuje w myśli próby notorycznie nieprzydatne oraz zastanawia się nad tym, jakim warunkom musiałaby odpowiadać szczelina dopuszczająca ucieczkę (i częstokroć konstruuje sobie szczelinę, której postać namysł mu podszepnie). Odbywa się ten proces w istotnym punkcie przez zastępowanie faktycznych prób działania próbami odbywanymi w myśli, czyli przez przeniesienie niejako do wnętrza czynności wypróbowywanych. Dlatego mówi się czasem o immanentyzacji tych prób. Tu dotykamy najważniejszego sposobu usprawniania działań. Nie polega on głównie ani na ulepszaniu ruchów ciała ludzkiego (choć bez tych ruchów pozostawałoby się w zastoju), ani na fizycznym budowaniu coraz znakomitszej aparatury (choć bez niej trwałoby się w prymitywizmie), lecz na obmyślaniu sposobów rozwiązywania zadań. To jest naczelny czynnik postępu.

Kontrola, ulepszanie i użytkowanie rezultatów działań

Po wykonaniu praktycznego zadania następuje normalnie jakieś użytkowanie jego rezultatów, to znaczy jego wytworów i skutków. Rezultaty dokonanej działalności stają się elementami preparacji takiej lub innej dalszej działalności. Zanim jednak przystąpi się do ich zużytkowania, rozsądek nakazuje, by sprawdzić, czy to, co się zrobiło, zrobiło się dobrze. Na tym polega kontrola w najszerszym tego słowa znaczeniu. Dotyczy ona wartości wytworów, na przykład towarów wyprodukowanych dla potrzeb handlu, a dalej racjonalności zastosowanej procedury, wykonania przyjętego planu. Nie należy jednak mniemać, że miejsce na kontrolę jest tylko po skończeniu całego ciągu działań, składających się na realizację wspólnego ich celu. Przeciwnie, każda faza składowa procedury sprawczej stanowi przecież jakąś do pewnego stopnia odrębną całość i dobrze bywa po zakończeniu każdej z tych faz poddawać kontroli jej dokonany przebieg i jej użytkowe rezultaty... Tak na przykład ze wszech miar jest zwykle pożądane, by poddać kontroli akcję założenia fundamentów budynku, zanim się zacznie stawiać gmach na nich, a jeszcze przed tym — poddać kontroli dokumentację architektoniczną budowli. Znane są wszak przypadki, kiedy trzeba było zaprzestać wznoszenia wyższych pięter, gdyż przy próbie wykonania tej czynności wychodziło dopiero na jaw, że fundamenty (np. z powodu użycia niewłaściwego gatunku cementowego spoiwa) nie mogą wytrzymać niezbędnego ciśnienia. Kiedy indziej trzeba było przerywać i zmieniać montaż części składowych gmachu, ponieważ przy próbach zastosowania dokumentacji (której różne części opracowywały różne biura) wychodziło na jaw, że dokumentacja ta jako całość była niespójna.

Wykazanie błędów działań dokonanych nie wyczerpuje zadań kontroli. Oprócz tej funkcji poznawczo-negatywnej należy do jej składu zadanie projektowo-pozytywne, zadanie obmyślenia zarówno ulepszeń rezultatów kontrolowanej działalności, jak też ulepszeń procedury, przydać się mogących w przypadku jej możliwego powtórzenia. Tak na przykład po likwidacji epidemii w danym środowisku można i należy przypomnieć nie przewidziane wobec jej rozmiarów trudności (jak szczupłość pomieszczeń szpitalnych, absencja chorobowa objętego również epidemią personelu lekarskiego i pielęgniarskiego itp.), aby podobnym trudnościom zapobiec w razie spodziewanego za jakiś czas nowego takiej epidemii wybuchu.

4
Dyrektywy działalności zespołowej

Istota organizacji

W trzech przynajmniej znaczeniach bywa używane słowo organizacja: albo jako nazwa obiektu posiadającego pewien ustrój, albo jako nazwa samego właśnie ustroju obiektu, samego układu relacji wiążących wzajem jego części oraz relacji wiążących te części z całością, albo wreszcie jako nazwa czynności nadawania obiektowi podobnie rozumianego ustroju, inaczej — nazwa czynności organizowania. Na dobrą sprawę każdy przedmiot złożony posiada jakiś ustrój, jest więc organizacją w pierwszym znaczeniu i bardzo to wątpliwe, czy istnieją w ogóle jakieś obiekty proste. A jeżeli nie istnieją, tedy każdy przedmiot, każdy obiekt (bo te wyrazy oznaczają to samo) ma jakąś organizację, czyli jakiś ustrój. Może to być ustrój bardziej lub mniej skomplikowany. Niewątpliwie ustrój zegarka jest bardziej skomplikowany niż ustrój kawałka kredy, ustrój człowieka, jego organizm, bardziej skomplikowany niż ustrój wymoczka. Z innego punktu widzenia ustrój danego obiektu może być lepszy od ustroju innego obiektu w sensie większej przydatności ze względu na pewną skalę wartości. Na przykład ustrój automatycznego aparatu telefonicznego z pewnością jest lepszy niż ustrój aparatu telefonicznego wymagającego wywoływania numeru, lepszy ze względu na szybkość i stopień bezbłędności ustanawiania połączeń z adresatami sieci telefonicznej. Tak samo dziób krogulczy jastrzębia ma ustrój lepszy niż prostolinijny dziób gołębia, ze względu na przydatność do szarpania tkanek żywego mięsiwa. Wymienione stopniowalne własności ustroju różnych obiektów nie towarzyszą sobie w natężeniach. Bywa tak, że ustrój obiektu bardzo skomplikowany przez to samo jest gorszy od ustroju prostszego, a to ze względu na określony kierunek przydatności. I odwrotnie. Wystarczy się powołać na fakt, że liczne stworzonka morskie, w zasadzie samodzielne, zmieniając samodzielny tryb życia na pasożytniczy, na przykład przyczepiając się na stałe do cielska wieloryba, zatracają pewne właściwości struktury, przechodząc do struktury znacznie prostszej, odpowiedniejszej z punktu widzenia utrzymania się w dobrobycie w nowych warunkach bytowania. Na ogół teraz w naszym piśmiennictwie teoretycznym mówi się w sposób prostszy, zalecający się z różnych względów, że dana całość posiada organizację, gdy według przyjętej tu terminologii należałoby powiedzieć raczej, że ma ona dość dobrą organizację, to znaczy taki ustrój, który sprzyja powodzeniu tej całości. Ma się wtedy na myśli zazwyczaj powodzenie rozumiane jako przetrwanie danej całości w trudnych okolicznościach lub jako zbliżanie się jej do własnego celu.

Zwykle bowiem pisze się u nas teoretycznie o organizacji w wyraźnym zastosowaniu do pewnych obiektów, mianowicie do ludzkich zespołów pracujących. Można wprawdzie interesować się także organizacją splotu czynności składających się na całość jakiejś roboty indywidualnej, chociażby organizacją procesu reperacji zegarka, można też mówić z sensem na przykład o tym, jak sobie zorganizował ktoś pisanie recenzji z określonej książki. Co więcej, można mówić z sensem nawet o organizacji obiektów martwych, takich jak atom, drobina, kryształ, układ słoneczny itp. Poruszyliśmy już zresztą powyżej takie zagadnienia szerszej natury, chociażby rozwodząc się nad pożytecznością respektowania właściwego porządku czynności składowych splotu działań (rozważając przykład działania indywidualnego) lub zastanawiając się nad potrzebą uproszczeń w stawianiu i rozwiązywaniu zadań, ale obecnie będziemy mówili specjalnie o organizacji w zastosowaniu do zespołów ludzkich, zespołów podmiotów sprawczych.

Rozmaitość form sprawnego działania w zespole

Wtedy dopiero dwie osoby ze sobą współdziałają, kiedy sobie umyślnie pomagają lub przeszkadzają. W pierwszym przypadku mówimy o współdziałaniu pozytywnym (lub kooperacji pozytywnej), w drugim — o współdziałaniu negatywnym (lub kooperacji negatywnej). W obu przypadkach osobliwie ważne jest to, że człowiek jest nie tylko sprawcą działań, lecz (bywa także ich tworzywem, np. gdy w obrębie współdziałania pozytywnego uprawia się pedagogię lub dydaktykę, w obrębie współdziałania negatywnego — dezinformację umyślną.

Obecnie wypadnie się nam zająć współdziałaniem pozytywnym. Poszczególnym jego przypadkiem jest współdziałanie zespołowe, z którym ma się do czynienia wtedy i tylko wtedy, kiedy strony współdziałające (a może ich być, oczywiście, więcej niż dwie i nawet pospolicie dopiero wtedy mówi się zazwyczaj o zespole) łączy wspólny cel nadrzędny w stosunku do różnych celów indywidualnych. Bywa tak nie tylko wtedy, kiedy wszystkie strony współdziałające stawiają sobie świadomie taki cel nadrzędny, ale też wówczas, kiedy całość kooperacji tak jest zorganizowana, że wszyscy uczestnicy przyczyniają się do realizacji celu nadrzędnego chociażby przez to, że dążą do realizacji celów indywidualnych. Tak bywa na przykład, jeżeli najemni pracownicy wykonują funkcje zlecone im przez kierownictwo instytucji, nie będąc wtajemniczonymi co do celu, który jej przyświeca. Ale gdy się mówi o celu instytucji, trzeba pamiętać, że jest to skrótowy i zastępczy sposób mówienia, ponieważ cele stawiać sobie mogą tylko indywidua. Przy tym sposobie mówienia ma się na myśli cel akceptowany wspólnie przez grono kierownicze instytucji, a przez instytucje rozumiemy tutaj pewne całości złożone z ludzi i z będącej w ich rozporządzeniu aparatury.

I właśnie zadania grup kierujących instytucjami pozwalają rozejrzeć się najlepiej w rozmaitości dyrektyw znamiennych dla kooperacji pozytywnej. Jednym z pierwszych zadań tego rodzaju jest niewątpliwie dobór ludzi przydatnych dla zespołu i odsuwanie niewłaściwych kandydatur, akceptacja właściwych, utrwalanie ich uczestnictwa w zespole, eliminacja tych, którzy nie wytrzymali próby uczestnictwa. Następnie podział pracy między uczestnikami, a nie potrzeba tu dodawać, że w obecnej fazie rozwoju aktywności ludzkiej przy podziale pracy ujawnia się konieczność specjalizacji. Tu dotykamy jednej ze spraw aktualnie społecznie palących. Oto specjalizacja częstokroć wymaga jednostajności i oderwania się pracowników od interesujących, wytwarzanych zbiorowo całości oraz ograniczenia się do prac o cząstkowych, pozbawionych atrakcyjności rezultatach. To powoduje nudę i zniechęcenie, na przykład gdy przy systemie produkcji taśmowej ktoś ma za całe zadanie dołączać ciągle taki sam szczegół do przesuwanego przez taśmę obiektu. Trzeba tedy starać się ustalać takie specjalności, które dadzą się scharakteryzować jako dbanie o całość wytworu z określonego stałego punktu widzenia, a unikać specjalności, w których na pierwszy plan wysuwa się ograniczoność, fragmentaryczność zadania. Taki negatywny typ specjalizacji mieliśmy na oku, wspominając przed chwilą o pracy przy taśmie, a jako obraz ponętnego typu specjalizacji można przytoczyć specjalizacje lekarskie: dermatolog, kardiolog, laryngolog — każdy jest zatroskany o leczenie całości organizmu, oglądanego z określonego punktu widzenia, z punktu widzenia stosunków, w które bywa wplątany ten a nie inny narząd.

Równorzędnie z troską o należytą specjalizację domaga się bacznej uwagi sprawny obieg dobrze skonstruowanych informacji, których łącznym stałym zadaniem jest niejako przerabianie współdziałaczy z niepoinformowanych na poinformowanych należycie. Dostarczana wiadomość musi być dostępna fizycznie, zrozumiała dla odbiorcy, określona co do sensu, dostatecznie szczegółowa, prawdziwa.

A dalej, współdziałanie wymaga koncentracji, czyli skierowania wysiłków różnych podmiotów na wspólny cel, oraz koordynacji, czyli takiego ich uporządkowania, aby dawały rezultat optymalny i jak najmniej były narażone na marnotrawstwo w odniesieniu do czasu, miejsca, materii lub energii. Plany współdziałania, budowane w zgodzie z tym wymaganiem, przybierają postać wykresów, zwanych harmonogramami, a do cennych walorów osiągniętych uporządkowań należy zagwarantowanie punktualności i rytmiczności pracy zespołów, cechy ważnej osobliwie dla odbiorców jego produkcji.

Odrębny przedmiot starań kierownictwa zespołu stanowi kompleks warunków, którym musi czynić zadość sytuacja i przygotowanie własne podwładnych współuczestników. Trzeba umieć wzbudzić w nich skuteczną motywację (w coraz wyższym stopniu drogą zachęty w przeciwieństwie do metod zagrożenia), trzeba się postarać o ich wiedzę specjalną i wdrożenie do działań wyspecjalizowanych, a z drugiej strony zapewnić im realizację postulatów ergonomicznych (jak maksymalne bezpieczeństwo pracy i optymalne dostosowanie aparatury do pracującego człowieka). Tu niechaj będzie wolno dodać, że wzrost znaczenia kompetencji specjalnych na każdym stanowisku skłania do daleko idących zmian w typie ustosunkowania się zwierzchników do podwładnych. Coraz mniej tu musi być z nakazu, a coraz więcej koleżeńskiej koordynacji wysiłków współpracującego zespołu. Rosnącego znaczenia nabiera problem należytej struktury gron kierowniczych. Pożądane zmiany idą w kierunku spłaszczenia piramidy władz, chociażby dlatego, by zlecenia przesyłane z góry do dołu i sprawozdania przesyłane z dołu do góry jak najmniej deformowały się w toku przechodzenia od nadawcy do adresata. Następny kierunek zmian, to odstępowanie od metody dyrektywnej zarządzania i zbliżanie się do metody alternatywnej, kiedy zamiast sztywnego zlecenia daje się zlecenie dopuszczające decyzje różnokierunkowe w miarę ujawniania się nowych okoliczności działań potrzebnych (co się wyraźnie łączy ze wspomnianym wyżej wzrostem specjalizacji). Wreszcie dyskutowana jest żywo kwestia większej lub mniejszej wieloosobowości gron kierowniczych z tendencją do tego, by gron było mniej (chociażby dla zmniejszenia liczby szczebli), za to liczniejszych. Łatwiej bowiem w większym niż w mniejszym gronie znaleźć osoby kompetentne do rozstrzygania nasuwających się zagadnień, a także łatwiej zapewnić zastępstwo w przypadku, gdy ktoś z danego grona będzie niedysponowany.

Wreszcie problem wyjątkowo nowoczesny. Oto konieczność rosnącej instrumentalizacji wzmaga się nie tylko w odniesieniu do prac nad tworzywem pozaludzkim, lecz także w odniesieniu do dziedziny administracji rozumianej jako operowanie relacjami międzyludzkimi. Funkcje gron kierowniczych wymagają w coraz wyższym stopniu korzystania z maszynerii, ostatnio z zastępujących pracę rachmistrzów maszyn rachunkowych zwanych komputerami (może by się nadał w tym przypadku polski ewentualny termin „przeliczniki” lub — jak proponują inni — „rachownice”?). Przy rozroście instytucji powstaje i staje się np. coraz bardziej natarczywa konieczność komputeryzacji funkcji administracyjnych, zwłaszcza w obliczu konkurencji w dziedzinie produkcji i zbytu wytworów.

5
Dyrektywy działań w sytuacji konfliktów

Kooperacja negatywna jest wtedy, gdy jedna ze stron dąży do celu niezgodnego z celem strony drugiej, a obie strony wiedzą o tym i usiłują sobie wzajemnie przeszkadzać w dążeniach do tych niezgodnych celów. Nie dziw przeto, że w tym rodzaju wspólnego działania, czyli — krótko mówiąc — w walce, obowiązują zalecenia i przestrogi nieraz z pozoru wprost przeciwne tym, których wymaga współdziałanie pozytywne, czyli praca w zespołach. Wystarczy dla przykładu wziąć pod uwagę doniosłe w zespołach hasło koncentracji. Rzecz jasna, że uczestnik walki nie tylko będzie usiłował nie przyczyniać się do koncentracji sił przeciwnika, lecz przeciwnie, musi on dążyć do ich rozpraszania, aby w decydującym punkcie czasu i przestrzeni mieć przewagę, czynnych sił własnych nad czynnymi siłami przeciwnika. A dalej, często tak bywa, że zwycięstwo zależy od maksymalnego możliwego zużytkowania energii rozporządzalnej. W takich razach sprawny uczestnik walki dołoży starań, aby przeciwnik musiał jak największy procent swych sił trzymać w rezerwie i był zmuszony do tego, by uruchomić tylko nikłą ich część. Gdy strona uczestnicząca w walce jest zespołem, wtedy powstaje zazwyczaj sytuacja, w której ważniejsza dla zespołu jest obrona grona zarządzającego niż obrona którejkolwiek z jednostek składowych zespołu. Odwrotnie przeto, racjonalna będzie na ogół taktyka walki — obezwładnić jednostkę lub grupę kierowniczą zespołu, który się zwalcza. Ale można tę sprawę ująć szerzej. Wystarczy bowiem, że dwaj sprawcy postawią sobie sprzeczne cele w stosunku do określonego przedmiotu złożonego. Niechaj takim przedmiotem złożonym będzie na przykład system tez wywodu prawniczego w jakiejś kwestii. Strona zwalczająca ten wywód uderzy przede wszystkim w jego podstawowe założenia, w ten składnik systemu, który pełni w nim funkcję składnika najbardziej uzależniającego. Dużo zależy w zespole od tego, by jego członkowie byli na czas poprawnie informowani o ważnych sprawach. W stosunku do przeciwnika, odwrotnie, uczestnik walki musi dbać o jego dezinformację, dbać o to właśnie, by był w błędzie, a jeżeli już ma się dowiedzieć o rzeczywistym układzie okoliczności, to niech przynajmniej otrzyma wiadomość z opóźnieniem. Wszak od dezinformacji przeciwnika zależy powodzenie jednego z naczelnych chwytów walki, mianowicie zaskoczenia.

Pozostaje sprawą sporną w ogólnej teorii kooperacji negatywnej, czy wszystkie jej kanony dadzą się wywieść ze wspomnianego wyżej postulatu przewagi sił w punkcie rozstrzygającym. W każdym razie jest to postulat o wielkim znaczeniu i z niego wysnuwa się wiele wskazań pochodnych, chociażby tak zwaną regułę „języczka u wagi”. Gdy mianowicie bierze się udział w zawiłym współdziałaniu, gdy ma się do czynienia z grupą przeciwników też wzajem niezgodnych, sprawny w walce osobnik będzie usiłował wypatrzyć chwilę, kiedy siły przeciwników zrównoważą się w przeciwdziałaniu wzajemnym i wtedy dopiero sam uderzy. Albo, w innej sytuacji, gotów sprawny uczestnik walki chwycić się środka wymagającego własnych strat po drodze: mianowicie wzajemnego równomiernego zużywania sił w starciach, aby dostatecznie zwiększyć początkową niewielką przewagę procentową sił własnych nad siłami przeciwnika.

Poza tym, oczywiście, sprawny uczestnik kooperacji negatywnej musi pamiętać, że ważne są dla niego wszelkie najogólniejsze wskazania sprawności, obowiązujące zarówno w działaniu indywidualnym, jak w rozmaitych układach współdziałania. Wystarczy powołać się dla przykładu chociażby na dyrektywę działania w pozycji dodatniej lub na regułę potencjalizacji. Czegóż innego, niż respektowania pozycji dodatniej, domaga się Cezar w swoim stale powtarzanym zwrocie locis superioribus occupatis..., kto zajmie szczyty wzgórz, będzie posiadał je on właśnie bez trudu, gdy przeciwnik, znajdujący się w pozycji ujemnej, musiałby je dopiero z wysiłkiem zdobywać. (Nie znano wtedy lotnictwa!). A czy wszelkie przypadki przepędzenia przeciwnika zagrożeniem natarcia nie są klasycznym przykładem potencjalizacji?

W tym miejscu nastąpi dygresja natury etycznej. Słychać bowiem głosy powątpiewania, czy godzi się rozpowszechniać myśli o tym, jak można sprawnie zaszkodzić komuś innemu. Dobrze jest uczyć się dzielności, sprawnego działania dla celów godziwych, ale sama sprawność, jako taka, nie ma powagi etycznej, gdyż jej sekrety mogą być śmiało użyte do celów jak najniegodziwszych. W odpowiedzi trzeba wyznać surową prawdę. Tak, znawstwo działań skutecznych, wydajnych i oszczędnych jako takie ma charakter czysto instrumentalny. Podobnie jak nóż, może być użyte do różnych celów, zarówno dobrych jak złych. Czy z tego wynika, że mamy zaniechać wytwarzania noży i posługiwania się nimi? Czy ci, którzy zamierzają używać narzędzi do celów godziwych, powinni się wyrzec umiejętności rozpalania ognia, ponieważ istnieją zbrodniarze, którym sprawia satysfakcję podpalanie stodół? Mamy prawo uczyć się i uczyć innych techniki sprawnego działania chociażby dlatego, aby wrogowie godziwych celów nie górowali nad nami sprawnością. Co więcej, musimy wiedzieć, czym grozi narzędzie w ręku szaleńca lub złoczyńcy, aby móc powiedzieć, do jakich granic może się posunąć maestria w szkodliwym używaniu obosiecznych w zasadzie środków. Musimy o tym wiedzieć, aby móc w miarę możności nie dopuszczać do klęsk. I nie będziemy wyrzekali się leków, chociaż leki bywają używane do trucicielstwa.

Tyle o sztuce sprawnego działania w ogóle. A teraz parę słów na temat umiejętności dawania sobie rady w walce. Prawdą jest, że we wskazaniach kooperacji negatywnej wyraźnie mieści się informowanie o skutecznych sposobach robienia tego lub owego na przekór cudzym dążeniom. Przypuśćmy, że przeciwnik ma właśnie cele godziwe, a Ciebie uczą, jak mu przeszkadzać w dążeniu do nich! Atoli walka jako taka, rozumiana tak jak wyżej, nie jest z natury swej czymś niegodziwym, nie jest nawet z natury swej czymś, co by wymagało wrogości uczuć. Dopiero, jeżeli wchodzą w grę określone cele (np. chęć wyrwania komuś z rąk dóbr potrzebnych do życia) albo określone narzędzia, środki, metody (np. zadawanie ran, kaleczenie, zabijanie) — walka nabiera cech tragicznych. Ale rozumiana w całej ogólności obejmuje wszak rozmaite gry, w rodzaju piłki nożnej lub szachów, gier karcianych, wreszcie zawodów sportowych. A wreszcie — co bodaj najciekawsze — prawdą jest, że kooperacja negatywna wchodzi częstokroć w skład kooperacji pozytywnej, jako składnik jej procedury. Czymże bowiem jest na przykład nauczanie takiego czy innego fachu, jeżeli nie systematycznym robieniem uczniowi określonych trudności i zwiększaniem w ten sposób jego wprawy. Trener w szermierce sportowej walczy z uczniem, aby go podciągnąć w umiejętności. Egzaminator, surowy, lecz umiejętny i rzetelny egzaminator, czyż nie walczy z kandydatem zadając mu umyślnie coraz trudniejsze pytania. Albo kontroler, czy nie uprawia kooperacji negatywnej z pracownikami instytucji kontrolowanej? A czyni on to w ramach wspólnej sprawy, w ramach współdziałania zespołowego, pozytywnego, aby się zbliżać wspólnie do wspólnego nadrzędnego celu...

6
Drogi postępu

Każdy, kto poszukuje zaleceń i przestróg dotyczących sprawności działań, z zaciekawieniem podejmie temat zbliżony, pomocniczy. Mianowicie, obok notowania określonych osiągniętych przez przodków wskazań, aby je przejąć, uznać za swoje, samemu stosować i innym przekazywać — gotów on zająć się próbami syntez cząstkowych, które by streszczały uwierzytelnione w dziejach kierunki globalne usprawnień (oraz przypominały ostrzegawczo o manowcach, wedle których kunszty staczały się nieraz w dół po stokach uwstecznień). Z podobnych dociekań można się przecież tyle nauczyć, wnikając w czynniki sprawcze! Spróbujmyż przeto podać to, co wydaje się trafnie, zauważone w dziedzinie takich problemów.

Rozbrzmiewa głoszona niemal powszechnie prawda generalna, że potrzeba jest matką wynalazków, innymi słowy, że usprawnienia dochodzą do skutku za sprawą sytuacji przymusowych. A sytuacja przymusowa polega na tym, że brak czegoś, czego się potrzebuje i tylko za cenę ewentualnego wysiłku można to zdobyć, przy czym gorzej będzie człowiekowi bez tej rzeczy potrzebnej, niż byłoby wtedy, gdyby ją mógł posiąść, choćby za cenę ciężkiego trudu. A najbardziej bywają natarczywe takie sytuacje przymusowe, których opanowanie wymaga maksymalnego możliwego w danej chwili wysiłku i z których wyjście prowadzi tylko jedną drogą. Bez znalezienia tej drogi i bez pokonania piętrzących się na niej trudów grozi klęska elementarna. O przykłady uderzające nietrudno. Konieczność obrony przed mrozem nauczyła Eskimosów budowania domów z płyt lodowych.

Ale nie tylko pozaludzkie siły przyrody wciągają ludzi w sytuacje przymusowe. Ludzie też sami stwarzają je ludziom, i doszło do tego, że klęski, którymi grożą człowiekowi żywioły (np. powodzie, epidemie itp.), człowiek zdołał już opanować w wyższym stopniu niż klęski, którymi gromady ludzkie grożą innym gromadom ludzkim (jak wojny, zwłaszcza wojny totalne i z użyciem środków niszczących o sile dotąd nie znanej).

Pytanie przeto ciśnie się na usta: czy nie jest tak, że ludzie dobrej woli powinni wydać wojnę przede wszystkim sytuacjom przymusowym? Bynajmniej tak nie jest, i to nie tylko z racji utopijności podobnego ewentualnego przedsięwzięcia. Taka już jest natura zwykłego człowieka, że pozostawiony bez przymusu łatwo popada w marazm i w zaniedbanie tych nawet zdobyczy, które zdołał osiągnąć. Ale chodzi o różnice przymusów, gdyż przymus przymusowi nie równy i co innego grozić komuś zaborczą napaścią, a co innego np. wymagać od obywatela korzystającego z pełni wieku, zdrowia i sił, aby zapracował na utrzymanie własne i nieletniego potomstwa; albo wymagać wyjątkowego wysiłku, jeżeli ktoś chce zająć wysokie miejsce w hierarchii osób wynagradzanych porównawczo za pożyteczne innowacje. Droga poprzez racjonalną gradację przymusów międzyludzkich prowadzi do likwidacji przymusów żywiołowych, elementarnych.

Słusznie przypisuje się dalej liczne usprawnienia przypadkowym spostrzeżeniom. Oto przykład: odkrywca penicyliny z zaciekawieniem zauważył pono pewnego razu, że szczep bakterii przestał się rozmnażać w obecności pewnej grzybni. Atoli pamiętajmy, że w tym oraz w innych podobnych przypadkach zarówno dokonane spostrzeżenie, jak też późniejsze jego świadome zużytkowanie miały za warunek nastawienie spostrzegającego umysłu na określoną dziedzinę zagadnień. Więc tak zwane przypadkowe spostrzeżenie bywa zazwyczaj nie ściśle przypadkowe. W podobnych sytuacjach wchodzi w grę zdolność umysłów ludzkich do dokonywania spostrzeżeń, zdolność, której niepodobna oddzielić w sposób stanowczy od zdolności do pomysłów konstrukcyjnych, do rodzenia koncepcji czegoś nowego. Potrzebna się tedy okazuje zdolność twórcza ludzkiego umysłu i nie brak myślicieli, przypisujących jej właśnie główną rolę pośród czynników postępu. Nikt chyba przy tym nie zaprzecza, że ta zdolność nie jest wszystkim dana w równej mierze. Mniema się zwykle, że miewa ona różne odmiany i że jest do pewnego, ale też tylko do pewnego stopnia wyuczalna. Jedną bądź co bądź stałą własność posiada zdolność twórcza, tę, że twórczego pomysłu niepodobna z góry przewidzieć.

Wszelako najpożyteczniejsze nawet ulepszenia cieszyłyby się jedynie krótkim żywotem, gdyby specyficznej pomysłowości ludzkiej nie towarzyszyła tak wyraźna, u niektórych przynajmniej gatunków stworzeń, zdolność naśladowania. Ona sprawia, że nowości nabierają trwałego bytu i podlegają przekazowi z pokolenia na pokolenie. Myśl ludzka, odciążona od pokonanych już trudności, może swobodnie iść dalej drogą możliwych usprawnień, których kresu nie widać. I nader często sprytni naśladowcy przejściowo osiągają górę nad typami twórczymi, nowatorami, gdyż zdarza się, że społeczeństwo nowatorskie praktykuje nadal przez czas dłuższy wdrożony sposób postępowania przez jego członków twórczo obmyślany, a praktykuje go nadal po to, aby mieć głowę wolną dla dalszych głębokich innowacji. Naśladowcy tymczasem zdążyli już bez wielkiego trudu ulepszyć nieco model przejęty od rzeczywistych nowatorów i praktykują własną stosunkowo drobną jego modyfikację wcześniej, zanim nowatorzy dokonają nowego przełomowego odkrycia. Tak było i bodaj tak jest dotąd na przykład z techniką wyznaczania adresata w komunikacji telefonicznej. W niektórych krajach wcześniej przybrała ona pono formę nakręcania cyfr na tablicy obrotowej niż w krajach dla komunikacji telefonicznej macierzystych, gdzie się długo utrzymała metoda wywoływania numeru adresata za pośrednictwem stacji wywoławczej.

W naśladowczości ludzkość ma wielką wyrękę, ale nie pozbawioną wad, gdyż naśladowczość łatwo płodzi rutynę. Któż nie sprawdzał na sobie jej objawów! Zamierzaliśmy na przykład zatrzymać się po drodze, by wrzucić list do skrzynki pocztowej, ale „nogi same nas poniosły” i minęliśmy skrzynkę niepostrzeżenie. A klęską bywa publiczną, jeżeli automatyzm tak dalece zaczyna brać górę nad nowatorstwem, iż społeczeństwo popada w zastój, który przy porównaniu z innymi, jakże często współzawodniczącymi gromadami, nabiera szybko cech jaskrawego wstecznictwa. Zwykle bowiem nie brak warstw społecznych, którym w rozpowszechnionym zastoju do czasu dobrze się powodzi. Przy ich poparciu utrzymują się ze szkodą całości np. przestarzałe idee światopoglądowe lub programy społeczne, ale także i metody.

Rutynie zawdzięcza się powstawanie i utrzymywanie się przeżytków, czyli takich rzeczy lub praktyk, które miały swój dobry sens, ale trwają lub powtarzają się nadal, mimo że straciły przydatność. Słynnych przykładów dostarczają znane właściwości niektórych naszych ubiorów, na przykład ścięty, ukośny krój dolnej części fraka, kiedyś pono potrzebny, gdy ktoś ubrany w surdut chciał się tak umieścić na koniu, aby mu poły surduta nie przeszkadzały w jeździe. Nie wyłamujemy się pod tym względem z ogólnych trybów przyrody, gdyż w organizmach utrzymują się jakoś narządy wyzbyte uprzedniej użyteczności i wyzbyte przydatności w ogóle, na przykład wyrostek robaczkowy albo relikt kości ogonowej w gatunku ludzkim. To, co raz się zadomowiło, ma dążność do trwania dalej, choć już nadal do niczego nie jest naprawdę potrzebne, np. określony tradycyjny kształt określonych wytworów. Pierwsze wagony kolei żelaznej próbowano pono budować w kształtach karet, pierwsze czcionki drukarskie — w kształtach liter ręcznie pisanych itp., itp.

Działalność rodu ludzkiego rozrasta się potężnie i w zawrotnym tempie, a żywiołowość tego rozrostu staje się z każdym dniem groźniejsza i z każdym dniem gwałtowniej domaga się całościowego uzgodnienia. Rosną stale wszystkie jej elementy: ogół sprawców, masa tworzyw, aparatura, zbiór wytworów, wielość skutków; mnożą się i rozrastają cele i środki, komplikują się metody. Ileż nowych obrabia się substancji, jakie olbrzymie, coraz większe ilości wydobywa się węgla, nafty, gazu ziemnego etc., etc. Już dziś widać nie tylko ogromne z takich przyrostów gospodarcze pożytki, ale też szkody wyrządzone na miarę światową. Przerażające jest zjawisko gospodarki rabunkowej i jego niszczycielskie, nieodwracalne skutki w postaci żyznych niegdyś stoków gór teraz ogołoconych bodaj na zawsze, albo w postaci zaniku pożytecznych dawniej dla człowieka, do cna wytępionych gatunków świata zwierzęcego (przykładem syrena, foka roślinożerna mórz arktycznych).

Zatrzymajmy się nad niektórymi problemami, które cisną się do głowy przy próbach uprzytomnienia sobie rozmiarów rozrostu, o którym mowa. W uderzający sposób wzrasta znaczenie wszelkiej preparacji, skraca się porównawczo czasochłonność fazy końcowej pasma działań skierowanych do danego celu, a wydłuża okres działań przygotowawczych, które stają się coraz bardziej skomplikowane, coraz zabiegliwiej i długotrwalej przygotowywane. Akcja lotu na księżyc była tego jaskrawym przykładem. Rośnie liczba wytworów działań ludzkich i skutków tych działań, a przecież wytwory udane i skutki zamierzone stanowią nikłą część ogółu rezultatów działań celowych i umyślnych. Przeważnie bywają to rezultaty obojętne lub przynajmniej rezultaty o niewiadomej przydatności. Ale jest też moc rezultatów szkodliwych dla kogoś lub przynajmniej dla niektórych współdziałaczy. Oto zatruwanie wód i atmosfery, oto gromadzenie się hałd odpadów... W tej samej jednak technice, która brudzi, leży nadzieja naprawy wyrządzonego zła gospodarczego i nadzieja sukcesów w zapobieganiu ewentualnym katastrofom. Zdarzają się jednak inne skutki rozrostu, przeciwko którym trzeba szukać raczej środków organizacyjnych. Jednym z takich osobliwie doniosłych skutków jest narastanie zdobyczy, których znawstwo trzeba zdobywać, aby móc posuwać się dalej na drodze zwiększania cennego dorobku, aby móc na przykład posuwać naprzód wiedzę w danej dziedzinie badań. To jest jednym z powodów postępującego zjawiska specjalizacji, która grozi wyrodzeniem się w nieznośny dla pracowników ekskluzywizm. Szukamy środków naprawczych i zapobiegawczych. Potrzebna jest zmiana zasad wiązania określonych podmiotów sprawczych z określonymi funkcjami, potrzebne jest zaprowadzenie jakiejś zmienności funkcji w czasie, potrzebne jest włączenie do planu zajęć czasu wolnego od funkcji zawodowych... Może się przyda między innymi wspomniana wyżej idea, by nie wiązać określenia specjalności z jakąś cząstką projektowanego wytworu, lecz z wyróżnionym układem relacji łączących ów wytwór z dziedziną, do której on należy. Tak lekarz specjalista ma za zadanie leczyć nie tylko jakiś narząd pacjenta, lecz winien leczyć zawsze cały organizm z punktu widzenia relacji wiążących ten narząd z całością organizmu. Tak humanista badacz, pisząc monografię określonej miarodajnej osobistości, koncentruje się na badaniu kultury całej ówczesnej epoki, oglądanej z punktu widzenia relacji do wyróżnionej centralnej postaci utworu.

Osobnej wymaga uwagi rozrost aparatury działań ludzkich. Rozwija się mianowicie w sposób urągający wszelkim przewidywaniom instrumentalizacja najrozmaitszych form działalności. Wzrasta z zawrotną szybkością upośrednienie działań: kontakt sprawcy z tworzywem staje się coraz bardziej pośredni, czym się wielokrotnie opłaca wzrastająca potężnie tych działań skuteczność. Dzieje się to nieraz w istotnej łączności z zanikaniem bezpośredniej relacji sprawcy z tworzywem i z aparaturą, pierwotnie wdrożonej. Częstokroć pono marynarze obsługujący wielkie statki morskie są słabi albo wprost nieudolni w pływaniu.

Instrumentalizacja pociąga za sobą także inne niebezpieczeństwo w skali olbrzymiej. Transport lotniczy, a ostatnio także rakietowy, brył martwych i osób, transport telefoniczny i telegraficzny sygnałów — w szybkim tempie przybliżają chwilę, kiedy to, co się będzie działo w jakimkolwiek zamieszkałym punkcie Globu, będzie zależało praktycznie od tego, co się będzie działo gdziekolwiek indziej, i szybko zbliża się chwila, kiedy trzeba będzie zapewnić powszechne porozumienie co do ruchów, aby nie dopuścić do chaosu i coraz częstszych awarii. Dystans społeczny między dysponentami broni a tymi, którzy nią nie rozporządzają, dawno już przekroczył wszystkie zanotowane przez historię granice. Do potwornych rozmiarów doszło zagrożenie wzajemne dysponentów broni absolutnie niemal niszczycielskiej. Niezbędna się staje powszechna organizacja, aby zapobiec masowej zagładzie. A z drugiej strony otwierają się perspektywy racjonalnego gospodarowania przy pomocy narzędzi, których dalekosiężność jest wprost nieobliczalna. Stało się to jasne po wprowadzeniu coraz doskonalszych komputerów. Doszło do tego, że procentowa zależność zdarzeń na powierzchni ziemi od człowieka, przy porównaniu człowieka z innymi czynnikami sprawczymi, wzrosła i wzrasta w tempie zawrotnym, ale zarazem w tempie zawrotnym zmniejsza się procentowo zależność rezultatów działań ludzkich od przyrodzonych uzdolnień poszczególnych sprawców w porównaniu z rolą zależności obiektywnych, przez człowieka w czyn wprowadzanych. Możliwości ludzkiej techniki i organizacji są nieskończenie groźne i nieskończenie wspaniałe, a jedyna droga do opanowania grozy prowadzi przez dalszy wspaniały rozwój zarówno techniki, jak organizacji, którym teoria sprawności może dopomóc w granicach jej naturze właściwych.

7
Perspektywy rozwoju nauki o sprawności działań

Dotychczas głównym źródłem wiedzy ogólnej o sprawności działań ludzkich było doświadczenie praktyczne. Gromadzono spostrzeżenia na temat kroków i chwytów udanych i nieudanych. Była to praca kolekcjonerska, systematyzacyjna i komentatorska, a po części naprawcza, gdyż uprawiano komentatorstwo klarując sens wypowiedzi i wyznaczając zakresy słusznych uogólnień. „Spiesz się powoli”. Zgoda, ale co to właściwie znaczy? Czy nie tyle, by unikać stanów niepokoju, rozproszenia uwagi i błędów typu quid pro quo przy wykonywaniu szybkich czynności? A może jeszcze tyle, by się nie starać o maksymalne tempo czynności składowych, lecz dbać o maksymalne tempo całości danego splotu działań? I to może jeszcze ważne, by nie zaczynać akcji bez uprzedniego rozeznania i namysłu... A z drugiej strony: „dziesięć razy się namyśl, zanim co zrobisz”. I to prawda, ale oczywiście nie przy rozumieniu dobrej rady w sensie ściśle ilościowym, i co ważniejsze — trzebaż z czasem dokonać operacji natychmiast, bez dłuższych namysłów, kierując się gotowymi wynikami i domysłami znawstwa już osiągniętego. Kiedy bywa tak, kiedy inaczej?... I ciągle może się jeszcze zdarzyć, że z historii kunsztów lub z rozmów z ich mistrzami dowiemy się czegoś nowego, zdobędziemy wiadomość o jakiejś maksymie znanej, a nie zanotowanej. Co więcej, obserwując działania sprawne i niesprawne, miłośnik tej wiedzy ogólnej może dokonać spostrzeżenia jakiegoś nie zauważonego przez nikogo dotychczas sposobu akcji sprawczej, ważnego we wszystkich wielkich dziedzinach działania.

Ale zarysowuje się potrzeba wyjścia poza ten typ empirii, nawet jeżeli się pozostaje w sferze prób doświadczalnego uzasadniania sprawnościowych uogólnień. Jak bowiem dochodzą do zasadnych wskazań ludzie biegli w danej praktycznej umiejętności? Obserwują oni i stwierdzają wprost, lub też wydobywają na jaw drogę eksperymentu — jakąś zależność pozapraktyczną w tej dziedzinie rzeczywistości, z którą specyficznie ma do czynienia dany kunszt, np. dane rzemiosło. I dalej, stwierdziwszy taką przyrodzoną zależność, na jej podstawie urabia się regułę postępowania w danym fachu. Szewcy np. stwierdzają, że kauczuk jest mniej przemakalny niż skóra, skąd zalecenie: aby zapewnić obuwiu możliwą nieprzemakalność, dobrze będzie podbijać podeszwy gumą. Malarz stwierdza, że olejna farba zielona powstała z mieszaniny chromu i kobaltu wcześniej pono czernieje niż farba zielona, w której zamiast chromu występuje kadm. I znowu dobra rada: jeżeli chcesz, aby twój obraz olejny nie tak łatwo sczerniał z biegiem lat — mieszaj na palecie kobalty raczej z kadmami niż z chromami... I tak w każdym specjalnym fachu. Ale ogólna teoria sprawności tym się właśnie różni od znawstwa fachów wyspecjalizowanych, że się opiera na zależnościach przydatnych w ogóle, a nie takich, które interesują swoiście powiedzmy szewca, jak np. wspomniana zależność między gumą a skórą, lub które interesują swoiście malarza, jak wspomniana zależność między barwami farb olejnych.

Można wyróżnić trzy sfery takich zależności ogólnych: dziedzinę ogólnej teorii przedmiotów (rozmaicie zresztą nazywaną, gdyż niektórzy mówią o teorii zdarzeń, inni — o teorii systemów), dziedzinę psychiki (gdyż w każdym czynie działa ktoś) i dziedzinę stosunków międzyludzkich (gdyż te wchodzą w strukturę każdego współdziałania). Oto przykład reguły opartej na tezie z ogólnej teorii przedmiotów. Równowaga czynników dynamicznych w strukturze przedmiotu złożonego tym się pono odznacza, że jeżeli zakłóci ją czynnik zewnętrzny, wówczas powstaje w tym przedmiocie tendencja do przywrócenia równowagi pierwotnej. Na tej zależności opiera się reguła zwana regułą przekory, która przestrzega przed nieliczeniem się z tym, że wszelka nagła reorganizacja zespołu wywoła z pewnością pewne wzmożenie sił starających się przywrócić pierwotną formę organizacji. Innego przykładu dostarcza częsta właściwość obiektów zorganizowanych, że to, co się dzieje z danym obiektem, w wyższym stopniu zależy od pewnych jego części niż od innych. To pozwala uzasadnić pewne wspomniane wyżej wskazania spośród dyrektyw kooperacji negatywnej: w sytuacji konfliktu bronić w sposób wyjątkowo dbały kierowniczego ośrodka zespołu, natomiast uderzać wyjątkowo intensywnie w element kierowniczy całości, której powodzenia broni przeciwnik. Z kolei przykładów korzystania z zależności psychologicznych w ogólnej teorii sprawności dostarcza umiejętność użytkowania wprawy manipulacyjnej. Opiera się ona na prawach zmian w dyspozycjach ruchowych, które powstają przy wielokrotnym powtarzaniu ruchów związanych z kurczeniem się i rozkurczaniem mięśni. Powszechnie uznawane zalecenie, by w pracy stosować pewną równomierność wysiłków, opiera się na tej zależności, że rytmiczność ruchów w określonych sytuacjach znacznie obniża zmęczenie. A jeśli mowa o zależnościach międzyludzkich, to wystarczy sobie uświadomić, jaką rolę w kształtowaniu się możliwości lub niemożliwości współdziałania odgrywają zgodność lub niezgodność interesów, aby się utwierdzić w przekonaniu o doniosłości takich względów dla uzasadniania ogólnych dyrektyw kooperacji.

Nie brak wreszcie myślicieli, w których przewidywaniach dominuje jako wzorzec ogólny postępu powszechna pono linia przemian na drodze stopniowego przekształcania się wiedzy przednaukowej w postać godną nazwy nauki w najpoważniejszym tego słowa znaczeniu. Upatruje się znamion przemiany w przechodzeniu danej dziedziny dociekań od fazy jakościowego traktowania zdarzeń do ilościowego ich traktowania, a także w przechodzeniu od metody indukcyjnej do metody dedukcyjnej w uzasadnianiu twierdzeń ogólnych. Nowoczesnemu człowiekowi słusznie imponuje matematyzacja wiedzy i techniki, a przez matematyzację rozumie się bądź wspomniane przed chwilą uilościowienia, bądź udoskonalenie wspomnianej metody dedukcyjnej poprzez formalizację. Na formalizację składają się z kolei: zastępowanie wieloznacznej mowy potocznej terminologią sztuczną o ustalonych, określonych funkcjach znaczeniowych; aksjomatyzacja systemu nauki, czyli wyróżnienie tez przyjmowanych bez dedukcyjnego dowodu, połączone z decyzją przyjmowania poza tym tylko tez wysnutych z aksjomatów i z definicji użytych terminów; wreszcie formalizacja w ściślejszym tego słowa znaczeniu, która polega na tym, że za sprawdzian wynikania logicznego określonego zdania ze zdań określonych uznaje się wyłącznie formę, czyli kształt zewnętrzny wchodzących w grę wypowiedzi, odrzucając jako sprawdziany niedostateczne wszelkie poczuciowe kryteria, jako to poczucie oczywistości, przeświadczenie, że wywód rozumie się sam przez się itp. Otóż są tacy pośród współtwórców współczesnej ogólnej nauki o sprawności działań, którzy przewidują podobne jej perspektywy i pragną posuwać ją w kierunku scharakteryzowanych powyżej przemian. W literaturze przedmiotu są prace cząstkowe w tym stylu. Przyszłość pokaże, co uda się osiągnąć.

W obecnym stadium rozwoju omawianej dyscypliny dyskutowany jest problemat dydaktyczny: czy warto szerzyć w ogóle, w szkołach zwłaszcza, istniejące już teraz znawstwo techniki ogólnej sprawnego działania. Autor byłby szczęśliwy, gdyby powyższe streszczenie zasad tego znawstwa zjednało akces czytelników do takiego programu.

Lektura uzupełniająca

J. Zieleniewski, Organizacja i zarządzanie, Warszawa 1969.

T. Pszczołowski, Zasady sprawnego działania, Warszawa 1967, wyd. 4.

T. Kotarbiński, Traktat o dobrej robocie, Wrocław 1969, wyd. 4.

T. Kotarbiński, Sprawność i błąd, Warszawa 1970, wyd. 5.

- 4 -

- 4 -

- 4 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kotarbinski Tadeusz Abecadlo praktycznosci
!Tadeusz Kotarbiński Abecadło praktyczności
Ontologia, 8. O postawie reistycznej, czyli konkretystycznej, Tadeusz Kotarbiński - „O postawi
ETYKA NIEZALEZNA TADEUSZA KOTARBINSKIEGO (1886 1981)
Nauczyciel nauczycieli – Tadeusz Kotarbiński
Tadeusz Kotarbiński, Traktat o dobrej robocie
Etyczne działania i postawy ludzi prawych i dobrych na podstawie książki Tadeusza Kotarbińskiego „Ży
Tadeusz Kotarbiński Medytacje o życiu godziwym
prof TADEUSZ KOTARBIŃSKI Traktat o dobrej robocie
(1886 1981) Tadeusz Kotarbiński Hasło Bądź sobą
Zagadnienie istnienia przyszłości dr Tadeusz Kotarbiński
Żeleński Tadeusz Boy Co za śliczne abecadło
Tadeusz Kotarbinski
(1886 1981) Tadeusz Kotarbiński Opiekun spolegliwy
Tadeusz Kotarbiński 2
Placebo w codziennej praktyce lekarskiej3

więcej podobnych podstron