Poniżej zostały zamieszczone opracowania dotyczące dzieła i życia Tadeusza Kotarbińskiego. Zachowany została forma przypisów stosowanych w poszczególnych tekstach.
Zespół Badawczy Prakseologii im. Tadeusza Kotarbińskiego IF WFiS UMCS pragnie w tym miejscu podziękować, autorom oraz odpowiednim, uprawnionym instytucjom, za wyrażenie zgody na udostępnienie opracowań na niniejszej stronie.
Jednocześnie zaznaczamy, że wszelkie prawa do tych tekstów są zastrzeżone. Zamieszczone teksty podlegają takiej samej ochronie prawnej jak teksty drukowane. Ani całość ani żaden fragment zamieszczonych tekstów nie może być w żaden sposób przedrukowywany, reprodukowany, powielany mechanicznie, fotooptycznie, zapisywany elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywany w środkach masowego przekazu, bez pisemnej zgody właściciela praw autorskich (wymienionego na początku danego tekstu).
(Poniżej zostaje tylko spis tekstów. Po kliknięciu na wybrany tytuł otwiera się konkretny tekst w nowej podstronie)
1. O całokształcie poglądów Tadeusza Kotarbińskiego
Jerzy Pelc
Wspomnienie pozgonne o Tadeuszu Kotarbińskim
„[...] Podobnie jak pokarm, który zasila, lecz zarazem wytwarza w organizmie dodatkowo pewne substancje trujące - pisał Tadeusz Kotarbiński - tak i język, nieodzowny do postępu myśli, zwodzi tę myśl częstokroć na manowce”.
Oto dwa słowa, „pies” i „kot”. Oba są rzeczownikami, oba też mogą występować w roli podmiotu zdania. Podmiot zaś zdania - jak uczy gramatyka szkolna - to wyraz wskazujący, o czym w zdaniu tym mowa. Skoro tak, to zdanie „Pies zaczął szczekać” mówi o psie, a słowo „pies” ma swój odpowiednik w rzeczywistości, mianowicie właśnie tego lub owego psa. Przyjrzyjmy się z kolei zdaniu „Lot trwał dwie godziny”. Mówi ono o locie. Rozumując więc podobnie jak za pierwszym razem, dochodzimy do wniosku, że słowo „lot” ma swój odpowiednik w rzeczywistości, mianowicie właśnie lot.
Ale uwaga - ostrzega Kotarbiński, twórca doktryny filozoficznej, zwanej reizmem - w tym miejscu popełniliśmy błąd określany mianem hipostazowania. Występuje on, ilekroć z obecności w języku jakiegoś rzeczownika, a ogólniej wyrażenia imiennego, odnoszącego się do pewnego bytu abstrakcyjnego, wnosimy o istnieniu w rzeczywistości przedmiotu, którego ów rzeczownik bądź wyrażenie imienne jest rzekomo nazwą. Tymczasem wyraz „lot” nazwą jest z pozoru tylko, czyli innymi słowy, jest imitacją nazwy, nazwą pozorną czy - jak ją nazywa Kotarbiński - onomatoidem.
Onomatoidy tworzą odrębną względem nazw kategorię semantyczną. To właśnie jest pierwsze spostrzeżenie reizmu semantycznego. Onomatoidy są mianami abstraktów, nazwy rzetelne zaś - mianami konkretów. Wszelkie więc miana cech, jak słowo „okrągłość”, stosunków, jak słowo „braterstwo”, stanów rzeczy, jak zwrot „położenie geograficzne”, zdarzeń, jak słowo „podróż”, zjawisk, jak słowo „fluorescencja”, czy procesów, jak słowo „starzenie się”, to nie są nazwy, lecz z punktu widzenia reizmu semantycznego - onomatoidy. Onomatoidami będą też słowa „cecha”, „stosunek”, „stan rzeczy”, „zdarzenie”, „zjawisko” i „proces”. A w dodatku słowa: „znaczenie”, „sens”, „konotacja”, „intensja”, „zakres”, „denotacja”, „ekstensja”, „funkcja semantyczna” i wiele, wiele innych terminów semiotycznych.
Natomiast autentycznymi nazwami są - zdaniem reisty semantycznego - np. wyrazy: „okrągły” jako nazwa wszelkich okrągłych konkretnych przedmiotów, „brat” jako nazwa takich a takich osobników płci męskiej, „wyczyszczony” jako nazwa wyczyszczonych rzeczy, „starzejący się” jako nazwa takich a takich rzeczy, osób czy zwierząt. Ale - zauważy reista - to samo słowo „starzejący się”, użyte w odniesieniu do zagadnienia, problemu, mody, kierunku ideowego, prądu kulturowego, programu politycznego czy ustroju państwowego, przestaje być nazwą konkretu, staje się natomiast mianem pewnego bytu abstrakcyjnego i wskutek tego przechodzi z kategorii semantycznej nazw do kategorii semantycznej onomatoidów.
Z kolei powstaje pytanie, czy każda nazwa rzetelna odnosi się do jakiegoś ciała w sensie fizykalnym. Co ma począć reista semantyczny z takimi wyrażeniami nominalnymi, jak „krasnoludek”, „muza” czy „chimera”? Nie odnoszą się one do żadnych abstrakcji. Z drugiej jednak strony, nie są też nazwami żadnego istniejącego na świecie realnego, konkretnego przedmiotu. Dylemat ten rozstrzyga Kotarbiński uznając powyższe wyrażenia, i im podobne, za nazwy wprawdzie rzetelne, ale puste, czyli bezprzedmiotowe, nie zaś za onomatoidy. Za taką decyzją przemawiają - jego zdaniem - następujące względy.
Po pierwsze, ogół mówiących po polsku, wypowiadając lub słysząc słowo „krasnoludek” wyobraża sobie mniej więcej to samo, małego człowieczka o takim a takim wyglądzie. Natomiast ze słowem np. „absorpcja” rzecz się ma zgoła inaczej. Albo rozumiemy je wyłącznie pojęciowo, nic sobie przy tym nie wyobrażając, albo też towarzyszą temu rozumieniu jakieś przypadkowe wyobrażenia pochodne, u każdego odmienne, a niekiedy i u tej samej osoby coraz to inne. Może więc jeden wyobrazi sobie filtr wypełniony granulkami węgla, a drugi słowo „śpiewak”, w którym „a” zostało zaabsorbowane z tematu i przeszło do sufiksu ,,-ak”.
Słowo „faun”, choć bezprzedmiotowe, jest nazwą rzetelną, bo mówiący używają go z myślą o pewnej osobie, czy raczej postaci, tyle że ich intencja trafia w puste miejsce rzeczywistości empirycznej; podobnie jak intencja kogoś, kto nie znając warszawskiego ogrodu zoologicznego powie w dobrej wierze „goryl w warszawskim ZOO w r. 1980”. Wszak ten ostatni zwrot jest nazwą, nie zaś odnoszącym się do bytu abstrakcyjnego onomatoidem, tyle że nazwą pustą, bo w roku 1980 nie było goryli w warszawskim ZOO.
Po drugie, nazwa pusta - wprawdzie nie może być podmiotem gramatycznym prawdziwego zdania jednostkowego lub ogólnego o osobach lub rzeczach, gdyż jej wystąpienie w podmiocie pociągnie za sobą fałszywość zdania - ma następującą własność. „Weźmy - pisze Kotarbiński - słowo «chimera». Oto jego definicja wyczytana u poety starożytnego: z przodu lew, z tyłu wąż, a pośrodku koza. [...] Zastąpmy [...] części jej, z osobna oznaczające (mianowicie słowa: «lew», «wąż» i «koza»), np. słowami, też z osobna oznaczającymi: «głowa», «odwłok» i «tułów», a otrzymamy całość: «z przodu głowa, z tyłu odwłok, a pośrodku tułów», ta zaś całość jest nazwą, która oznacza każdy stwór zwierzęcy, należący do świata owadów (w formie dojrzałej). Takiego zabiegu nie potrafimy dokonać z imionami, które nie są pustymi nazwami konkretnymi, jakkolwiek też nie oznaczają osób ani rzeczy. Do takich należą np. «gładkość», «zależność», «ton», «przesuniecie» i w ogóle tzw. imiona cech, stosunków, treści, zdarzeń itd.”.
A oto trzeci argument przemawiający za uznaniem takich wyrazów, jak „chimera”, za nazwy, a nie za onomatoidy. Mówiąc „To jest sosna” i wypowiedź tę uzupełniając gestem wskazującym, budujemy sensowne zdanie: prawdziwe, jeśli wskazaliśmy sosnę, fałszywe zaś, jeśli wskazana rzecz nie jest sosną. W wypowiedzi tej, jak również w zdaniach typu „Warszawa jest miastem” słowo „jest” występuje, zdaniem Kotarbińskiego, w swej podstawowej roli, mianowicie funktora zdaniotwórczego, przyłączającego do siebie nazwy rzetelne. Z tak samo użytym „jest” mamy do czynienia w zdaniach zawierających nazwy puste, np. „Polihymnia jest muzą” lub „To jest ośli róg”. „Powód jest jasny: - pisze Kotarbiński - oto gdyby ktoś wskazując np. na róg barani powiedział «To jest ośli róg» - powiedziałby wprawdzie zdanie fałszywe, ale bądź co bądź zdanie całkiem składne. Gdyby ktoś jednak, wskazując na to samo lub na cokolwiek, co można wskazać gestem, wygłosił słowa «To jest zależność» popadłby w bezład semantyczny, powiedziałby nonsens”.
Nonsens jest tutaj rozumiany jako szereg słów dlatego bezładny pod względem semantycznym, że w pewnej pozycji składniowej wystąpił wyraz należący do innej kategorii semantycznej niż przewidziana dla tej właśnie pozycji składniowej. Oto łącznik „jest” w schemacie „To jest A”, gdy mówimy z taką intencją, jak gdybyśmy wskazywali pewien przedmiot, występuje we wspomnianej już podstawowej swej roli, wymaga zatem, aby po obu jego stronach figurowały nazwy rzetelne, oznaczające, jak „stół”, bądź puste, jak „Hermes” czy „nimfa”. Wystąpienie więc wyrazu innego niż nazwa rzetelna sprawi, iż „jest” przestanie łączyć sąsiadujące z nim słowa w całość syntaktycznie spójną. Powstanie zamiast zdania sekwencja luźnych wyrazów, nie tworzących składnej całości. Jak widać, bierze się tu pod uwagę nie tylko wzgląd semantyczny, ale i syntaktyczny. Dlatego reizm Kotarbińskiego można określić jako reizm semiotyczny, nie zaś wyłącznie semantyczny.
Tak rozumianymi nonsensami będą z tego punktu widzenia zarówno „Albo jest chociaż”, jak „Kradzież jest przestępstwem”; to drugie wypadnie uznać za nonsensowny zbiór słów, jeżeli mówiący posługuje się tutaj łącznikiem „jest” w jego podstawowej roli, a zatem orzeka o kradzieży, że jest przestępstwem, tak samo rozumiejąc „jest” jak normalnie w zdaniu „Śnieg jest biały”, głoszącym, iż śnieg to jedna z białych rzeczy.
Nasze intuicje buntują się zwykle przeciwko takiemu postawieniu sprawy. Na to, że „Albo jest chociaż” to nonsens, zgoda. Ale przecież „Kradzież jest przestępstwem” - myślimy - to nie nonsens, lecz zdanie prawdziwe. Taką reakcję powodują dwie okoliczności.
Pierwsza z nich, to fakt, iż „Albo jest chociaż” grzeszy przeciwko regułom gramatycznym, podczas gdy „Kradzież jest przestępstwem” bynajmniej ich nie łamie. Dlatego tylko pierwszy przykład gotowi jesteśmy uznać za nonsens.
Druga okoliczność polega na tym, iż w wypowiedzi „Kradzież jest przestępstwem” spoza struktury powierzchniowej prześwituje struktura głęboka, np. „Ten, kto kradnie, jest przestępcą”. W tym ostatnim zdaniu nie ma już onomatoidów, a łącznik „jest” występuje w swej roli podstawowej: przecież zarówno „ten, kto kradnie”, jak „przestępca”, to nazwy oznaczające. A zatem powiedzenia „Kradzież jest przestępstwem” można nie uznać za nonsens, ale pod warunkiem, iż widzieć się w nim będzie skrót zastępujący zdanie uwolnione od onomatoidów, skrót, w którym wyraz „jest” występuje w innej roli niż podstawowa.
Reizm semiotyczny Kotarbińskiego odróżnia zatem nazwy rzetelne od onomatoidów, wśród tych pierwszych zaś nazwy oznaczające, mianowicie jednostkowe lub ogólne, od nazw pustych. I nazwy puste, i jednostkowe - w tej liczbie także imiona własne i ogólne - uznaje za nadające się zarówno do roli podmiotu, jak do roli orzecznika zdania. Do obu tych ról dopuszcza też zwroty imienne, zwane w logice deskrypcja-mi, np. „najwyższa góra Europy”, „ten, kto się uczy angielskiego”, „człowiek ważący 350 kg”.
Oprócz tego reizm semiotyczny propaguje pewien program. Mianowicie doradza: usuwajmy onomatoidy z wypowiedzi ostatecznych, szczególnie ważnych; zastępujmy sformułowania zawierające onomatoid ich parafrazami, czyli wewnątrzjęzykowymi przekładami, wolnymi od onomatoidów. Bądźmy gotowi uczynić to na każde życzenie. Nie dlatego, że jesteśmy przeciwnikami sformułowań abstrakcyjnych lub metaforycznych. Owszem, te pierwsze są pożyteczne, gdyż niekiedy pozwalają lapidarnie ująć myśl, która - gdyby ją wysłowić nie używając onomatoidów, stałaby się rozwlekła i drobiazgowa; a znowu te drugie - gdyż ożywiają wykład, czynią go obrazowym, wyrazistym, bardziej przekonywającym, łatwiejszym do zapamiętania. Ale są pożyteczne tylko wtedy, gdy mają charakter zastępczy, gdy można podać ich rozwinięcie nadające się do rozumienia dosłownego, rozwinięcie, w którym spośród wyrażeń imiennych występują wyłącznie nazwy rzetelne. Zasadnicza niemożliwość dokonania takiego przekładu świadczy - zdaniem reisty semiotycznego - iż mamy do czynienia z nonsensem.
Jakie jest uzasadnienie powyższych tez i programu? Sam Kotarbiński powiada, iż jest ono „naiwno-intuicyjne” i „pospolicie indukcyjne”.
„Mianowicie zauważa się częstokroć - pisze - że chcąc wytłumaczyć komuś właściwy sens wypowiedzi zawierających rzeczowniki, które nie są nazwami rzeczy, dochodzi się do wypowiedzi, gdzie nie ma już takich rzeczowników”.
„Gdybyśmy - powiada gdzie indziej - dziecku chcieli wytłumaczyć, co to znaczy «podobieństwo», czyż nie pokazalibyśmy mu kolejno kilku par obiektów jednakowych, mówiąc np. «Patrz, oto dwa wróble: ten jest szary i tamten szary, ten ma krótki dziób i tamten ma krótki dziób. Widzisz, to są ptaszki podobne. [...] Czy rozumiesz teraz, co to jest podobieństwo?» Albo przypuśćmy, że podczas lekcji natkniemy się na niezrozumiały dla uczniów wyraz «rekonwalescencja». Zapewne wówczas postaramy się w następujący sposób wytłumaczyć jego znaczenie. Powiemy: «Ilekroć ktoś był chory, a potem trochę zdrowszy i teraz znowu jest jeszcze zdrowszy, tylekroć mówimy, że następuje rekonwalescencja»”.
„I narzuca się przypuszczenie - pisze Kotarbiński - że tak jest zawsze. A z kolei przychodzi na myśl, że to pewnie dlatego, iż wszelki obiekt poznania jest rzeczą. [...] Jeszcze krok dalej na drodze domysłów, jeszcze tylko założenie, że każdy przedmiot jest zasadniczo poznawalny, że jest zasadniczo możliwym obiektem poznania i że nie ma zatem innych przedmiotów - i gotów konkretyzm ontologiczny”.
Ów konkretyzm ontologiczny, czyli reizm ontologiczny - myślał Kotarbiński w ostatnim ćwierćwieczu swego życia - służy pogłębieniu przytoczonego tu uzasadnienia tez i programu reizmu semiotycznego. Dawniej zaś, przed laty pięćdziesięciu, jako główną traktował raczej tezę ontologiczną:
„W początkach [...] lubiło się powtarzać przede wszystkim, że każdy przedmiot jest ciałem, ostatnio zaś lubi się mówić, że w wypowiedziach ostatecznych giną wszystkie nazwy pozorne”.
Reizm ontologiczny w ujęciu Tadeusza Kotarbińskiego jest to zatem pogląd, według którego istnieją tylko rzeczy - nieożywione bądź ożywione, a wiec także ludzie, zwierzęta, rośliny - w każdym jednak wypadku rzeczy cielesne, fizyczne, konkretne. Cielesne, konkretne: jest to więc reizm somatystyczny, nazywany też pansomatyzmem lub niekiedy - jak widzieliśmy - konkretyzmem. Konkretyzm ma charakter monizmu materialistycznego, gdyż utrzymuje, że w sposób doświadczalny nie stwierdzamy innych bytów niż ciała. M.in. więc nigdzie nie spotykamy uniwersaliów, czyli powszechników, a zatem i one nie istnieją. Pogląd ten jest odmianą nominalizmu ontologicznego.
W dziedzinie teorii poznania zaś reista stoi na stanowisku, zwanym przez Kotarbińskiego realizmem radykalnym, mianowicie odrzuca mniemanie, jakoby istniały obrazy immanentne, mające w nas rzekomo powstawać, ilekroć coś postrzegamy, przypominamy sobie czy wyobrażamy. To tylko taki metaforyczny sposób mówienia, że coś się zjawia przed oczyma naszej duszy; naprawdę jednak nic w nas nie ma, nie istnieje żaden przedmiot intencjonalny ani idealny, „podobny” do tego, który jest transcendentnym, czyli zewnętrznym przedmiotem naszego spostrzeżenia czy wspomnienia. Istnieje tylko owa rzecz spostrzegana czy wspominana. A gdy fantazjujemy - i ona nie istnieje jako jeden przedmiot, natomiast jej kawałki, które nasza wyobraźnia scala, tworząc coś, co nigdzie w rzeczywistości nie występuje, te, owszem, istnieją, ale są rozproszone: albo jako części różnych rzeczy czy zwierząt, albo jako osobne konkretne rzeczy.
Swe poglądy w dziedzinie ontologii i teorii poznania Kotarbiński, z właściwą mu skromnością, uważał za domysł, wywiedziony indukcyjnie z doświadczenia. Zawarł je m. in. w swym sławnym podręczniku Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk, książce, z której uczyło się kilkadziesiąt roczników humanistów w Polsce.
Aby zaakceptować program reizmu semiotycznego, nie musi się akceptować reizmu ontologicznego ani realizmu radykalnego. Można urzeczywistniać ten program bez zaangażowania się w rozstrzygnięcia ontologiczne i gnozeologiczne, traktując go jako cenne rady wytrawnego nauczyciela, mistrza sztuki nauczania, jednego z koryfeuszy szkoły „jasnościowców”, szkoły Twardowskiego, słynnej szkoły lwowsko-warszawskiej. O tym, że program to dobroczynny, mieli się możność przekonać uczniowie Kotarbińskiego - jak Maria Ossowska, Stanisław Ossowski, Mieczysław Wallis, Janina Kotarbińska czy Alfred Tarski - i uczniowie jego uczniów, choć nie wszyscy oni są reistami ontologicznymi czy realistami radykalnymi.
Ileż by zdołano uniknąć bałamutnej paplaniny na temat choćby znaczenia, gdyby stosowano ów zabieg terapeutyczny, zalecany przez wielkiego lekarza humanistyki - ważne rzeczy mówić nie używając onomatoidów, wystrzegając się hipostaz.
*
Reizm semiotyczny to gramatyka języka, a nawet można powiedzieć: szkolna gramatyka języka, tyle że uprawiana przez nauczyciela filozofii i logiki; tyle że uprawiana z myślą nie o jednym tylko języku etnicznym, lecz w ogóle o każdym języku jako narzędziu przekazywania jasnych i wyraźnych myśli. Gramatykę języka zaś uważał Kotarbiński za rozdział gramatyki czynu, a mówienie za jeden z rodzajów działania. [...]
Swego rodzaju gramatykę czynu stanowi nauka o „metodach jakiegokolwiek robienia czegokolwiek”, czyli ogólna teoria działania, nazwana w r. 1890 przez Alfreda Espinasa - prakseologią; tak samo nazywał ją później, zapewne niezależnie od Espinasa, Eugeniusz Słucki w latach dwudziestych obecnego stulecia, a po nim Tadeusz Kotarbiński, z którego nazwiskiem zrosła się nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Espinas rzucił ideę prakseologii, Słucki ulokował ją w klasyfikacji nauk między ogólną teorią rzeczy a ekonomią, A. A. Bogdanów przedstawił przed laty pięćdziesięciu jej zarys jako ogólnej teorii organizacji, Kotarbiński zaś napisał pierwsze kompendium prakseologii: Traktat o dobrej robocie (1955). Dotychczas w Polsce ukazało się sześć wydań tej książki; przetłumaczono ją na angielski, czeski, japoński, niemiecki, rosyjski i serbsko-chorwacki.
Prakseologia zajmuje się wszelkimi działaniami celowymi, rozpatrując je pod kątem ich skuteczności, sprawności, celowości, praktyczności i twórczości. Obserwuje i krytykuje działania występujące w różnych dziedzinach rzeczywistości, zachowania różnych sprawców: nie tylko ludzi, ale i zwierząt, np. bobrów budujących żeremie czy pszczół lub mrówek budujących swe gniazda, albo ptaków przygotowujących się do dalekich przelotów. Zbiera doświadczenia i spostrzeżenia organizatorów pracy zespołowej, strategów i taktyków sztuki wojennej, sporu sądowego, dyplomacji, polityki i propagandy, wytrawnych praktyków i teoretyków, pracowników fizycznych i umysłowych, szachistów i grających w karty. Z tych cegiełek wznosi gmach uogólnień. Analizując pojęcia związane z czynem i jego zaletami, stara się uwolnić od ocen emocjonalnych i pomijać to, co stanowi właściwość danej dziedziny działania. Chodzi o to, aby uzyskane wnioski odnosiły się do wszelkiej dobrej roboty, bez względu na warunki pracy w danej specjalności.
Dzięki takiemu ujęciu prakseologia Kotarbińskiego jest nie tylko „nauką o praktyczności działań”, „ogólną teorią czynu”, „ogólną technologią działania”, „logiką czynu”, „metodologią ogólną” - a wszystkie te określenia stosował do niej autor Traktatu o dobrej robocie - i nie tylko stanowi podstawę teoretyczną takich dziedzin, jak nauka organizacji i kierowania czy zarządzania, ale również dostarcza uzasadnień teoretycznych refleksjom, a zwłaszcza postulatom, w sprawach filozofii społecznej i polityki społecznej.
Oto np. powołując się na wyniki osiągnięte w prakseologii Kotarbiński wskazywał, iż błędne jest zaliczanie pracy nauczyciela do usług i w związku z tym gorsze jej wynagradzanie niż pracy tokarza: tokarz przerabia nie ukształtowaną bryłę metalu na ukształtowaną, nauczyciel zaś przerabia nieumiejętnego człowieka na umiejętnego. A przecież człowiek to najważniejszy człon zespołu produkcyjnego. [...] Stąd m.in. i taki wniosek: nauki teoretyczne, a wśród nich humanistyka, nie są mniej ważne od praktycznych, w szczególności technicznych; przecież stanowią niezbędne przygotowanie do tych ostatnich.
Jakże charakterystyczne dla postawy i umysłowości Kotarbińskiego jest to, że prakseologię przepoił refleksjami społecznymi i obywatelskimi, że wzbogacił ją pierwiastkami moralnymi. Dzięki temu zyskała szersze wymiary, niż gdyby je miała w ujęciu technicystycznym lub technokratycznym, oraz większe możliwości wpływania na społeczeństwo. Nabrała wartości humanistycznych, stając się, zgodnie z zamierzeniem autora Traktatu, częścią szeroko rozumianej etyki. Ta bowiem obejmuje - jak pisał - „trzy główne dziedziny zagadnień: jak działać, aby działać sprawnie? jak działać, aby o ile możności uniknąć przykrości, własnej i cudzej, i przeciwnie, jak najbardziej życie umilić? jak działać, aby być w zgodzie z sumieniem”.
Odpowiedzi na te pytania zależą od siebie wzajemnie: nie działa sprawnie ten, dla kogo praca jest udręką, nie umila zaś życia działanie niezgodne z sumieniem. Toteż krzyżują się i częściowo nakładają na siebie zalecenia z zakresu prakseologii i etyki w ściślejszym znaczeniu, filozofii społecznej i filozofii człowieka. Obok czysto prakseologicznych są - i stanowią większość - takie, o których trudno by powiedzieć, czy raczej wynikły z chłodnego rachunku, czy - według określeń Kotarbińskiego - z „postulatów sumienia” bądź z „oczywistości serca”. Uważał, iż tych ostatnich zawsze należy słuchać, bo postępowaniem, które przestało czynić zadość owym „oczywistościom serca”, zaczyna kierować przemoc. [...]
Przemocy zaś przeciwstawiał się nie tylko z pobudek osobistych [...] i nie tylko z pobudek moralnych i obywatelskich, jako obrońca godności ludzkiej i wolności sumienia: ale również dlatego, że zawsze pamiętał, iż „Rozum w pełni rozkwita pod strażą wolności, /Wolność rozkwita w pełni pod strażą rozumu”. Wolność więc jest nie tylko szczytnym ideałem, do którego należy dążyć z wyższego nakazu moralnego, ale i czymś wymiernym i opłacalnym, o co każe się ubiegać rozsądek liczący zyski i straty. I to jest sytuacja, która się stale powtarza: wartości duchowe stapiają się w jedno z materialnymi; „imponderabilia zlekceważył, zatem, /Źle zważył, źle obliczył, przegrał, poniósł stratę”. Jakże częsty paradoks: ważyć musimy coś, co z natury pozbawione ciężaru. Położone na szali, wiemy to, przeważy.
Jednym z takich imponderabiliów, mających wymierną wartość materialną, jest zaufanie do innych. Dyktują je nie tylko racje moralne, wzgląd na godność ludzką, ale i praktyczne: opłacalność. Wszak zbędne kontrolowanie przynosi podwójną stratę. Samo kosztuje, pochłania czas i pieniądze, a oprócz tego obniża zyski, gdyż tłumi inicjatywę kontrolowanych, odbiera im chęć do wydajnej pracy, zachęca do marazmu, jako „że błędu nie popełni, kto wcale nie działa”. Należy zatem unikać zbędnych nakazów i zakazów, szanując cudzą indywidualność, odrębność i niezależność. [...]
Jak widać, w osobie Kotarbińskiego uzupełniały się wzajem i wspierały: zrozumienie dla potrzeb praktycznych, materialnych, i przywiązanie do wartości duchowych, moralnych. Kotarbiński-prakseolog, z racji swojej specjalności, był rzecznikiem sprawnego organizowania działań zespołowych; Kotarbiński-filozof dostrzegał związane z tym niebezpieczeństwo - „w więzach organizacji prawdę diabli wezmą!” - i nawoływał do poszanowania praw jednostki.
Jak myśli o sprawnym działaniu przepoił dbałością i troską o dobra moralne, tak refleksję etyczną - nigdy jednak rozkazy ani zakazy -formułował mając stale w pamięci możliwości praktyczne i potrzeby życiowe. [...] Gdy zachęcał do cnót [...], miał na myśli raczej cnoty powszednie niż najwyższe ideały, pamiętał bowiem, że „to, co najlepsze, może dobrem nie być”, i zauważał, iż „cnocie doskonałości też przyda się umiar”. Jeśli coś doradzał, to częściej czego unikać, od czego się powstrzymywać, niż o co ubiegać, radę swą zaś starał się uzasadnić wskazując, że postępowanie przeciwne prowadziłoby do skutków niepożądanych pod określonym względem, często praktycznym. [...]
Sam o sobie mówił, iż kieruje się zasadą: [...] przypisywać innym uczciwość oraz szlachetne motywy postępowania. Posuwał się w tym dalej, niż na ogół ludzie to czynią: w sporze aż do granic naiwności, aż do ryzyka przegranej. Chyba też dane mu było poznać smak rozczarowania, nieuchronnego na drodze, którą obrał. [...] W dyskusji czy polemice nigdy nie pozwalał sobie na ironię czy sarkazm, uważając je za niedżentelmeńskie. Jako jedyny oręż pozostawała więc słuszność argumentów. Władał nim z bezwzględną i bezwarunkową lojalnością. Hołdowanie zasadom rycerskiego pojedynku czyniło go w wielu wypadkach bezbronnym wobec przeciwnika, jeśli ten pozbawiony był skrupułów. Na szczęście nawet i takiego niekiedy potrafił rozbroić ujmującym, przyjaznym, życzliwym, serdecznym sposobem bycia.
„Spolegliwy” opiekun, opiekun, na którym można polegać, oto wzorzec w etyce Kotarbińskiego - nauczyciela i wychowawcy. Opiekun ten obowiązany jest bronić swych bliskich - dzieci, rodziny, podwładnych - przed klęską, przed zagrożeniem. [...] Nie ma natomiast obowiązku miłowania każdego bliźniego. Nie ma też obowiązku dbania o to, by jego podopieczni osiągali jak najwyższą przyjemność, radość, satysfakcję, dobrobyt, szczęście. To już jest - powiada - naddatek płynący z hojności moralnej.
Ci, co Kotarbińskiego znali, wiedzą, ile tej hojności sam okazywał, iluż ludzi, zgodnie z oczywistością własnego serca, zaliczał do podopiecznych, nad którymi według postulatów sumienia - czuł się zobowiązany roztaczać „spolegliwą” opiekę. Wypłacał więc przez lata regularną miesięczną pensję osobom pomagającym mu w codziennych czynnościach, sekretarzom osobistym, kierowcom, woźnym, gońcom, choć ci byli za to wynagradzani przez instytucje, które ich zatrudniały. Uważał jednak, iż z racji tych zajęć i stałych z nim kontaktów znaleźli się oni w kręgu bliskich, których winien był chronić przed niedostatkiem. Był to z jego strony swego rodzaju „fortel”, „wybieg” dobroci. Wszak z rozmysłem przyjął program etyczny raczej skromny: troszcz się tylko o garstkę oddanych ci pod opiekę. I troszcz się tylko o ich obronę, bo tylko takie zadania są realistyczne, tylko takie dyktuje rozum. Ale ten program nie zadowalał serca. Idąc więc za głosem uczucia, przyjął tak szeroką interpretację owego programu, aby móc opiekę roztaczać nad wcale niemałą gromadą, a do obrony przed zagrożeniami - zaliczyć dopomaganie jej w „osiąganiu zadowolenia”. Dzięki temu ocalał racjonalny pomysł minimalizowania zadań, a jednocześnie praktyka zaspokajała potrzeby serca czułego na ludzką niedolę. Tryumfowała zacność laicka, a zarazem ewangeliczna.
Program etyki „spolegliwego” opiekuna, minimalistyczny, czy raczej antymaksymalistyczny, obronny, a nie zdobywczy, tak zresztą jak doktryna reizmu i realizmu radykalnego, racjonalistyczna, czy raczej antyirracjonalistyczna, filozofia działania, filozofia człowieka i filozofia społeczna, leżące u fundamentów prakseologii Kotarbińskiego - wszystko to wyrasta na glebie poglądów zwanych przezeń realizmem praktycznym. [...]
Realizm praktyczny jest postawą człowieka dojrzałego, postawą ojcowską, postawą wytrawnego opiekuna, który zdaje sobie sprawę z tego, że warunki życiowe [...] zmuszają go do wyrzeczenia się wielu marzeń i pragnień oraz do podejmowania działań przede wszystkim obronnych - z myślą o spoczywającej na nim odpowiedzialności za innych. To poczucie odpowiedzialności zdecydowało o niejednej chyba rezygnacji w życiu Kotarbińskiego, np. z drogi artystycznej, na którą kierowały go zamiłowania, zdolności oraz tradycja rodzinna.
I budzi się refleksja, iż z taką jak jego uczuciowością, serdeczną i ciepłą, z taką wyobraźnią oraz wrażliwością, poetycką i malarską, z takim upodobaniem do piękna i sztuki, z taką potrzebą okazywania serca i przyjaźni, z takim oddaniem najwyższym ideałom - bardziej by może harmonizowała inna filozofia niż ta, którą tworzył i której służył.
Jeśli się wyrzekł tamtej, w niejednym bardziej od reizmu ponętnej, to zapewne właśnie pod wpływem realizmu praktycznego, poglądu obranego w latach młodzieńczych, który - w imię wyższych i pilniejszych obowiązków humanitarnych, społecznych, obywatelskich, patriotycznych - zalecał: „Miast śledzić słońc obroty [...] użyć źrenic/Do mikrokontem-placji przyziemnych gąsienic”, „nieosiągalnych [...] poniechać zamierzeń, Sięgać po to, co można mieć. Nie sięgać szerzej”, zamiast się wspinać na szczyty mądrości usiłować „wyzbyć się głupoty”, „odtrącić złudne opowieści, trzeźwo sądzić”, „pożegnać nierzetelną fantazję”, porzucić „kojących snów ułudę”, wreszcie „do cnót codziennych zaprawiać” współobywateli. Taki właśnie kodeks formułowała szkoła Kazimierza Twardowskiego, taki dyktowały sytuacja historyczna ojczyzny i położenie narodu w niewoli i nędzy.
Prawdy, jej jednej tylko - głosił Kotarbiński - nie powinny krępować przyjęte przezeń dobrowolnie ograniczenia minimalizmu; prawdomówność obowiązuje w sposób bezwzględny. Łamanie tej zasady jest czynem haniebnym: kto go popełnił, sam się skazuje na śmierć moralną. [...]
Tadeusz Kotarbiński to filozof, który za swe posłannictwo uważa działalność wychowawcy i nauczyciela; który w swej osobie łączy chłodny umysł i gorące serce, a w swym życiu myślenie zespala z czynem; który wiedzę opiera na praktycznym rozsądku, krzewi ją, podważając fałszywe przekonania i stosuje jako środek wiodący do cnoty, tę zaś wiąże z pożytkiem; który odważnie staje w obronie wolności sumienia i godności ludzkiej. [...]
*
[...] Tadeusz Kotarbiński był [...] członkiem-założycielem Polskiego Towarzystwa Semiotycznego; dopóki pozwalało mu zdrowie, uczestniczył w posiedzeniach naukowych PTS, często zabierając głos w dyskusjach. [...]
Polskie Towarzystwo Semiotyczne żegnało go słowami nekrologu:
„Tadeusz Kotarbiński urodzony 31 marca 1886 r. w Warszawie, zmarł 3 października 1981 r. w Aninie pod Warszawą.
Członek-założyciel Polskiego Towarzystwa Semiotycznego. Przez lat siedemdziesiąt uczył i własnym przykładem wskazywał, jak zrozumiałym i jasnym słowem dokładnie wyrażać myśl niezależną i odważnie dawać świadectwo prawdzie.
Hołd Jego życiu, dziełu i pamięci składa Polskie Towarzystwo Semiotyczne”.
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
Adam Kotarbiński
LEP Tadeusza Kotarbińskiego
Kilka fragmentów w tekstach poprzedniego numeru „Res Humana” skłoniło mnie do napisania niniejszego felietonu.
Oto pierwszy: pan Antoni Jaśkiewicz zaleca „kontynuowanie uwspółcześnionego nurtu myśli i działań wytyczonego przez prof. Tadeusza Kotarbińskiego” („Res Humana” nr 2/11, s. 23).
Drugi fragment brzmi następująco: „Konstytucja nie jest przecież deklaracją ideologiczną, ale aktem prawnym, do którego wszelkie szczegółowe ustawodawstwo musi być dostosowane” - a jego autorem jest pan Stanisław Kryśkow (s. 24).
Wreszcie trzeci fragment to myśl pana Włodzimierza Łebiedzińskiego: „Trzeba wychodzić z założenia, że racjonalistycznej i dogmatycznej optyki świata nie sposób pogodzić lub znaleźć miedzy nimi jakiś sensowny consensus. Niekoniecznie to musi prowadzić do walki. W tym zakresie nie można jednak dokonywać jakichkolwiek, zazwyczaj sztucznych i koniunkturalnych rozwiązań kompromisowych. Byłyby one zresztą destrukcyjne dla obu przeciwstawnych stanowisk” (s. 25).
Z pierwszym przytoczonym fragmentem kojarzy mi się myśl pewnego działacza, który kiedyś powiedział, że na zasadach logiki, etyki i prakseologii Tadeusza Kotarbińskiego można by oprzeć cały program rozwoju kultury i gospodarki narodowej. Przybrało to później formę zalecenia by „iść na LEP Tadeusza Kotarbińskiego”. Taka zaś wskazówka nadaje się do wykorzystania w licznych sytuacjach spornych i kłopotliwych.
Sporne i kłopotliwe jest szczególnie to, co dzisiaj słyszy się na temat usuwania ideologii z rozmaitych regulacji współżycia zbiorowego. Aktualne jest pytanie czy konstytucja może być wyzbyta ideologii, jak chcieliby ci, którzy w ten sposób zamierzają ułatwić i rozszerzyć drogę do zgody ogólnonarodowej w sprawie podstaw prawnych państwa.
Spełnienie takiego postulatu zamieniłoby konstytucję w pustosłowie. Przecież chodzi o jasne określenie, uznanie i trwałe ubezpieczenie pewnych specjalnie cenionych wartości. Ale jeszcze się ten nie narodził, który by wszystkim dogodził. Aby konstytucja nie była narzucona musi być zgodna z poglądami większości społeczeństwa i umacniać takie wartości, jakie większość uznaje za najważniejsze. O takie wartości toczy się walka. Sięga się przy tym do ideowych wartości: moralnych, jak „wartości chrześcijańskie” i „prawa człowieka”, społecznych - jak „prawo do pracy”, ekonomicznych - jak „wolny rynek”, pragmatycznych - jak „demokracja parlamentarna” itd. Konstytucja przedłożona do uchwalenia będzie przeto deklaracją ideologiczną, ale jeszcze nie aktem prawnym. Po uchwaleniu będzie zaś jednym i drugim.
Jeżeli przy konfrontacjach ideologicznych nie da się zrobić żadnych ustępstw w intelektualnych kategoriach poglądowych i każdy chce pozostać przy swoim, to trzeba znaleźć „consensus” praktyczny. Ma on co najmniej wyłączyć określone szkodliwe formy walki, dopuszczając umowne formy walki uczciwej i honorowej. Lepiej zaś będzie, jeżeli „consensus” określi ponadto i otworzy pola życzliwej współpracy.
Jak takie myślenie wyglądałoby, gdybyśmy poszli na LEP Tadeusza Kotarbińskiego?
Byłoby dobrze, gdyby na ogół bardziej liczono się z potrzebą myślenia logicznie poprawnego, zwłaszcza przy konstruowaniu złożonych struktur systemowych. Taka zapewne myśl pedagogiczna przyświecała temu uczonemu, gdy pisał Logikę dla prawników. Nawet jednak nie przeszkoliwszy się w logicznych umiejętnościach zauważamy przykłady logicznego nieudacznictwa i naciąganych argumentów. Propaguje się pewne „sprawdzone” wzorce przemilczając istotne różnice zachodzące między „tu i teraz” a „tam i wtedy”, podważające sens zastosowania i zalecanych metod. Pobiera się próbki opinii publicznej, traktując je jako obiektywne uzasadnienie działań, jeśli tylko wykażą instrumentalną przydatność do danego celu. Tworzy się prostacko zgeneralizowane opinie charakterologiczne o całych nacjach, a potem odnosi się je znowu do poszczególnych przedstawicieli tych nacji. I tak dalej.
Etyka niezależna Tadeusza Kotarbińskiego selekcjonuje z kolei to, co pozostaje z materiału myślowego po odrzuceniu błędów i zafałszowań. Nie jest to etyka żądająca jak największych poświęceń i bohaterstwa, j natomiast wymagająca zachowywania się godnego szacunku i przeciwstawiania się rozpoznanemu największemu złu. Etyka ta wkracza inspirująco i ostrzegawczo na teren poszukiwania rozwiązań skutecznych lub lepiej - najskuteczniejszych. Wolno bowiem stosować tylko takie, na które zezwala. Tu zjawia się pojecie dzielności, jednoczące wymagania etyczne i prakseologiczne. Tu także rodzi się sprzeciw wobec machiavellicznego rozgrzeszania polityki. Nie może ona być zwolniona od odpowiedzialności moralnej. LEP Tadeusza Kotarbińskiego wymaga takiej odpowiedzialności. Trzy składniki LEP należy traktować łącznie. Wymagajmy zatem gdzie się da spójnego stosowania logiki, etyki i prakseologii. Będzie to chciejstwo, ale chciejstwo uzasadnione, konieczne i może nie całkiem bezowocne.
Copyright © 2003 by Res Humana” 1994
2. O etyce i poglądach społecznych Tadeusza Kotarbińskiego
Jerzy Pelc
Przedmowa do książki: Tadeusz Kotarbiński, „Myśli o ludziach i ludzkich sprawach”
Książka jest jak zwierciadło. Odbija postać swego autora. W zwierciadle kryształowym, o idealnie gładkiej powierzchni, jawi się wierny obraz myśli, poglądów, dążeń. Ale gdy miejscami zatarciu uległa warstwa srebrzystej substancji, w wizerunku powstają puste plamy. [...]
Nieuchronny to los wydań pośmiertnych a niepełnych. Są jak lustra z zajadami rdzy zza srebrzystej emalii, są jak lustra zmatowiałe i niezupełnie gładkie.
Wybór pism nieżyjącego autora jest jak mozaika. [...] Choćby był przygotowany z największą miłością i pietyzmem - a tak jest w tym wypadku: wybór bowiem i układ pism Tadeusza Kotarbińskiego jest dziełem profesor Janiny Kotarbińskiej, małżonki i w ciągu półwiecza współpracownicy Zmarłego - zbiór taki, z konieczności, tylko częściowo [...] oddaje myśli, poglądy, dążenia autora. Owszem, wszystkie kamyczki mozaiki pochodzą z macierzystej skały, ale ileż w niej pozostało jeszcze materiału. Z tych zaś, które wybrano - właśnie dlatego, że te, a nie inne wybrano i że w taki, a nie inny sposób je ułożono - powstał portret podobny wprawdzie, ale zarazem wywołujący refleksję, iż choć spoglądają zeń znane rysy, wyraz całości i nastrój całości różni się przecież od zachowanego w pamięci. [...]
[...] Wszystkie zebrane tu pisma zawierają - i to jest im wspólne - myśli o ludziach i ludzkich sprawach. Taki więc tytuł, Myśli o ludziach i ludzkich sprawach, zaproponowałem dla tej książki, nawiązując do tego, jak przed laty sam Tadeusz Kotarbiński zatytułował dwa tomy swego Wyboru pism: Myśli o działaniu oraz Myśli o myśleniu, i pragnąc podkreślić to, co tak dla niego charakterystyczne, a przy tym i ujmujące, i ważne: iż zawsze skupia uwagę na człowieku i na ludzkich sprawach, na tych zwykłych, codziennych, a więc właśnie na ludzkich sprawach, nie zaś na „sprawach ludzkich”, czyli sprawach Człowieka.
Subiektywność - i w doborze, i w układzie - jest czymś nieuniknionym. Zwłaszcza gdy żywo stają w pamięci okoliczności, które towarzyszyły powstaniu każdego tekstu. Ta właśnie pamięć wypełnia wyrazistym obrazem owe puste miejsca: owszem, to prawda, wtedy powiedział, żeby rwać chwasty po tamtej stronie miedzy, ale ileż razy kiedy indziej powtarzał, żeby je wypalić i po tej stronie; to przecież oczywiste: wszak zawsze nawoływał do usuwania chwastów, gdziekolwiek by wyrosły; zawsze upominał się o to, by ugór zamienić na urodzajne pole, wszystko jedno kto na tym polu gospodaruje.
Tak, to oczywiste dla tych, co pamiętają Autora. Ci z łatwością uzupełnią sobie puste miejsca tomu. Co się zaś tyczy tych czytelników, którzy go nie znali, zwłaszcza młodych, im pamięć nie dopomoże w dopełnieniu portretu Tadeusza Kotarbińskiego. Aby uniknąć jednostronności, powinni czytać z rozwagą, pamiętając zwłaszcza, że głos w sprawach publicznych rozlega się zawsze w określonym czasie i miejscu. Wtedy krytykował tę oto instytucję jako rzecznika konserwatyzmu społecznego. Ale ta sama instytucja - w innym czasie - jako rzecznik postępu, przestaje zasługiwać na krytykę. Wtedy sprzeciwiał się tej oto - jak mawiał - gromadzie ludzkiej, gdyż krępowała sumienie. Ale ta sama gromada ludzka - w innym czasie - jako obrońca wolności sumienia, przestaje budzić sprzeciw. Toteż byłoby karygodnym fałszerstwem wyrywanie poszczególnych zdań Kotarbińskiego z ich kontekstu - nie tylko słownego, ale i sytuacyjnego, z gleby okoliczności czasowo-przestrzennych, na których wyrosły. A trzeba pamiętać, że takie niebezpieczeństwo istnieje, gdyż niejedna izolowana wypowiedź Kotarbińskiego, niejeden umiejętnie wykrojony cytat, jakże świetnie odpowiada doraźnym celom takiej czy innej propagandy, jakże idealnie nadaje się do poparcia tez sprzecznych z tymi, które uznawał. [...]
I jeszcze jedno... Uwaga ta odnosi się zwłaszcza do czytelników młodszego pokolenia. Tadeusz Kotarbiński umarł stosunkowo niedawno. Ale od jego urodzin upłynęło stulecie. Inną w jego latach młodych mówiono polszczyzną. Dziś wyda się ona staroświecka. Tym bardziej, że Kotarbiński upodobał sobie język i styl archaizowany, chyba o pokolenie starszy od języka jego rówieśników. Rzec by można, iż proza Kotarbińskiego robi bardziej staroświeckie wrażenie niż proza Prusa, który przecież był odeń starszy o lat trzydzieści dziewięć. Niechaj jednak nikt nie da się zwieść pozorom: w tej staroświeckiej formie Kotarbiński podawał treści, jak na owe czasy, nowoczesne, a nieraz nowatorskie, chyba o pokolenie wyprzedzające własną epokę. Oto i paradoks: w szacie językowej z lat dawno minionych myśl nierzadko jutrzejsza. A przy tym ileż kapitalnych lapidarnych sformułowań. [...]
Niniejszy tom operuje - rzec by można - techniką światłocienia, czyniąc to zresztą w sposób niezamierzony: po prostu dobór materiałów okazał się taki, iż powstał portret „rembrandtowski”: część oblicza Tadeusza Kotarbińskiego tonie w mroku, druga część daje się widzieć wyraźnie. Ta oświetlona należy przede wszystkim do Kotarbińskiego-obywatela, Kotarbińskiego-nauczyciela i Kotarbińskiego-publicysty. Jego myśli o sprawach społecznych i wychowawczych powracają w wielu tekstach. Rzadsze wprawdzie są bezpośrednie wypowiedzi z zakresu etyki, niemniej jednak - na podstawie tamtych pierwszych - można się także dowiedzieć, jakie były poglądy Kotarbińskiego-etyka i moralisty. Natomiast nieporównanie mniej w tym zbiorze znalazło się danych na temat jego stanowiska w kwestiach ontologicznych, epistemologicznych, semiotycznych i prakseologicznych. [...]
Wśród ideałów na jednym z pierwszych miejsc Kotarbiński stawia wolność: wolność sumienia, wolność przekonań, wolność słowa; wolność jednostki i wolność narodu. W ciągu całego swego życia rzecznik i obrońca idei wolności, staje - jako obywatel i członek społeczeństwa - wobec „antynomii zasadniczych”: wolność - ład, wolność - dyscyplina, ale nie dyscyplina wewnętrzna, gdyż ta pozostaje w zgodzie z wolnością, lecz dyscyplina zewnętrzna, zwłaszcza narzucona przemocą. Antynomie te nie są zagrożeniem odległym, zagrożeniem, które dopiero kiedyś w przyszłości spadnie na naszych „późnych wnuków”. Niebezpieczeństwo pojawiło się już wczoraj, już teraz złowrogie siły rozsadzają gmach wolności:
„Łudzi się - pisał Kotarbiński w r. 1973 o Władysławie Spasowskim - upatrując w epoce przełomów realizację wolności duchowej, gdy rzeczywistość świadczy o innej hierarchii preferencji, o tym, że wolność zachowuje się w dalszych perspektywach, natomiast w aktualności wysuwa się na plan pierwszy dyscyplina”.
Oto i jedna z antynomii zasadniczych:
„Współżycie wymaga ładu, a więc i władzy. Ale władza z istoty swej jest groźna dla znośnego współbytu, gdyż zakłada zbrojność pewnych ludzi przy bezbronności lub przynajmniej słabszej w zasadzie zbrojności innych. [...] Co więcej, przewaga zbrojnych nad nieuzbrojonymi zdradza znamiona zatrważającego wzrostu w miarę doskonalenia się władania środkami przymusu. [...]
A przecież nie słychać wcale, by wytworzono jakieś praktyczne gwarancje ochrony przed nadużyciem władzy posiadanej rzeczywiście (jakże często tyrańsko nadużywanej), co jest rym groźniejsze, że broń łatwo się dostaje w ręce osób niegodnych sprawowania władzy. [...]
Pleni się pospolicie niesprawiedliwość i kto szlachetny porywa się do walki z niesprawiedliwością, w licznych krajach i dawniej, i dzisiaj uprawianą. Walka ta, nawet w postaci publicznej perswazji, uchodzi za przestępstwo. A przestępstwa tego rodzaju są tępione z całą surowością w imię prawa, którego treść odpowiada interesom aktualnych posiadaczy władzy”.
Niesprawiedliwość wyrządza krzywdę nie tylko tym, których bezpośrednio dotyka: jej niszczycielski wpływ rozciąga się także na dzień jutrzejszy. W tekście przemówienia z r. 1958 ostrzega Kotarbiński przed demoralizującym działaniem niesprawiedliwości.
„Młodzież widziała, że siedzą po więzieniach, odsiadując długoletnie wyroki, ludzie o wielkich walorach moralnych, których doprowadzono do tej sytuacji w tzw. «majestacie prawa», a pod egidą tego majestatu prawa odbywały się śledztwa urągające wszelkiemu poczuciu słuszności. [...] Widząc taki świat koło siebie - młody człowiek nie staje się usposobiony w ten sposób, iżby się w nim kształtowała psychika świętego”.
Jako na drugi obok niesprawiedliwości czynnik wychowawczo destrukcyjny wskazuje Kotarbiński na kłamstwo, którym dorośli zatruwają m. in. młodzież. W tym samym przemówieniu, opublikowanym w druku w r. 1958, znajdują się takie oto słowa:
„Następnie - do niedawna można było stwierdzić częstokroć, że ze źródeł bardzo autorytatywnych, źródeł rozstrzygających o życiu publicznym, udzielano informacji fałszywych, wielokrotnie oszczerczych, informacji, co do których niepodobna było uzyskać publicznego sprostowania - i taki fałsz triumfował [...]”.
„Jak by się osądziło - pisał w r. 1956 - realistyczny portret en face, na którym by portrecista namalował jedno oko modela, zaś na miejscu drugiego oka zostawił pustą plamę? Taki konterfekt nie byłby podobnym odwzorowaniem, lecz deformacją portretowanego oblicza. Otóż tak samo rzecz się ma z przemilczeniami, z osławionymi półprawdami, gorszymi nieraz od jawnego kłamstwa”.
Trzeciego obok niesprawiedliwości i kłamstwa sprawcę spustoszeń moralnych wśród ludzi młodych widzi Kotarbiński w wódce i domaga się zmniejszenia jej produkcji przynajmniej o połowę:
„Wszak nie godzi się - pisze - tak postępować: ze względu na wychowawczą doniosłość piętnować publicznie alkoholizm, a z drugiej strony dostarczać możliwości uprawiania alkoholizmu przez intensywną produkcję i intensywne rozpowszechnianie trucizny”.
Wśród zjawisk niszczycielskich pod względem społecznym, moralnym, wychowawczym są obok tych, co działają gwałtownie a zabójczo, i takie, które z wolna zatruwają zdrowy organizm, tym bardziej podatny, że młody, które niepostrzeżenie korodują najtwardszy, zdawałoby się, metal, które nieodwracalną erozją wygryzają, żłobią czy choćby rozmywają glebę jeszcze do niedawna urodzajną:
„Odsuwano - pisze Kotarbiński - wielokrotnie od stanowisk kierowniczych w przemyśle, w produkcji ludzi kompetentnych, mimo to, że kompetencję u nas trzeba było i nadal trzeba cenić sobie wyżej niż na wagę złota. [...] Ludzi znających się na rzeczy odsuwało się, a na ich miejsce wysuwało się na kierownicze stanowiska ludzi, którzy się na rzeczy nie znali. Skutki tego były oczywiście fatalne: olbrzymie rozpowszechnienie się fuszerki, olbrzymie rozpowszechnienie się marnotrawstwa. [...] Wielka ilość pomysłów twórczych [...] ginęła gdzieś w biurkach, w stosach papierów, nie rozpoznana, nie dlatego tylko zresztą, że właśnie ludzie bez kompetencji rozstrzygali o ważnych rzeczach w produkcji, lecz także dlatego, że nabrała znaczenia ogromna masa średnich wykonawczych urzędników, obojętnych na sprawę postępu. Więc w ogóle jakiś marazm techniczno-produkcyjny powstał z tego, i młodzież to wszystko widziała, i zdawała sobie sprawę z tego wszystkiego”.
Na zło moralne, na choroby społeczne patrzył Tadeusz Kotarbiński przede wszystkim okiem wychowawcy. Mając lat dziewięćdziesiąt, w wywiadzie udzielonym czasopismu „Studia Filozoficzne” powiedział:
„Czuję się nauczycielem i bodaj przede wszystkim nauczycielem. [...] Mniemam, że współkształtowanie cudzej psychiki daje satysfakcję moralną bezpośrednią, nie wymagającą dalszych uzasadnień”.
I właśnie ze stanowiska wychowawcy domagał się prawa do mówienia prawdy i prawa do otrzymywania prawdziwych informacji.
„Młodzież chce mieć prawdomówne nauczycielstwo i ma do tego prawo, a nauczycielstwo chce być prawdomówne i uważa to sobie za punkt honoru i za kwintesencję nauczycielskiej etyki zawodowej. Przyjmuje ono jako pewnik nie ulegający wątpliwości, iż nauczyciel, pełniąc swoją funkcję, ma prawo i obowiązek zawsze być w zgodzie z własnym przeświadczeniem i głosić uczniom od siebie tylko to, co sam uważa za prawdę. Inaczej będzie kłamcą i kłamców będzie wychowywał własnym przykładem”.
„Dzielny nauczyciel i wychowawca, jako taki, musi być prawdomówny i musi być przeświadczony o słuszności tego, co głosi. A w tym celu musi docierać do rzetelnych źródeł perswazji. W aurze półprawdy, nieprawdy lub antyprawdy powstaje niedowład funkcji nauczycielskiej. Światło spolaryzowane przeradza się w laser, który może ciąć, ale przestaje oświecać”.
Prawdomówność jest kwintesencją nie tylko nauczycielskiej etyki zawodowej, ale i etyki zawodowej uczonego: badacz, tak samo jak nauczyciel, „chce być prawdomówny i uważa to sobie za punkt honoru”. Przy tym nie tylko oczywiste względy moralne nakazują bronić prawa uczonych do prawdomówności, bo oto „jeśli systematycznie są wyróżniane dodatnio oznajmienia określonej treści, a ujemnie oznajmienia z nimi niezgodne, powstaje okazja do głoszenia nie tego, w co się wierzy, lecz tego, co się podoba oceniającym. Zaczyna się szerzyć nieszczerość wypowiadających swoje rzekome przeświadczenia i uzasadniona nieufność oceniających te wypowiedzi do ich autorów. A ludzie rzetelni popadają wtedy łatwo w milkliwość i przestaje się mieć z nich pożytek mimo ich kompetencji. Straty mogą się stać niepowetowane, jeśli milczenie przymusowe lub milkliwość samoobronna paraliżują produkcję wypowiedzi znawców i specjalistów w danej dziedzinie niezastąpionych”.
„[...] Warto sobie przypomnieć prawo Kopernika, które głosi, że jeśli się dopuszcza zastępowanie w obiegu pieniądza lepszego pieniądzem gorszym, to pieniądz lepszy umyka z kraju, a gorszy zostaje. Otóż coś podobnego bywa z pracownikami naukowymi: gdy się łatwo zastępuje walory przodujących umysłów cnotą socjotechnicznej dyspozycyjności, wówczas elita znawców umyka z terenu”.
„[...] A i to jest jasne, że przywilej dla określonych poglądów i knebel dla poglądów przeciwnych skłaniają do deklaracji kłamliwych i pochlebczych i stwarzają atmosferę zakłamania, w której czynniki dzierżące władzę nie mogą liczyć na akces istotny własnych deklaratywnych zwolenników i w której wypływają na wierzch typy nie zasługujące na szacunek”.
Poglądy Tadeusza Kotarbińskiego na sprawy społeczne, na sprawy wychowawcze, na prawa i obowiązki obywatelskie wyrastają na glebie - jak go sam nazywał - realizmu praktycznego. Realista praktyczny kieruje się zdrowym rozsądkiem i mierzy swe zamiary według własnych sił oraz możliwości. W wyborze zaś swych działań stosuje taką oto dyrektywę: pierwszeństwo dawaj zawsze temu z dwóch czynów, który zapobiega większemu złu lub je uchyla. Największym zaś złem jest klęska elementarna, przede wszystkim więc nieczyste sumienie, następnie zagłada, śmierć, dalej choroba, ból fizyczny, głód, nędza. Realista praktyczny - jeśli nawet nie jest minimalistą, to w każdym razie przeciwstawia się w praktyce maksymalizmowi i zawsze stara się w życiu postępować według zasady „quidquid agis, prudentaer agas et respice finem” - cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i z myślą o skutku. W rzeczywistości - jak pisał Kotarbiński:
„Ważny jest [...] wzgląd na możliwe powodzenie w walce z publiczną niesprawiedliwością: przedsiębrać tylko akcje wróżące powodzenie w walce, licząc się z rym, że walka nieudana pogarsza tylko sytuację. Trzeba przy tym pamiętać, by zmiana prowadziła do rzeczywistego u-sunięcia niesprawiedliwości, a nie do tego tylko, że zmienia się jej formę albo zmienia się tylko osoby sprawców zła”.
„Niesprawiedliwość publiczną” pojmował szeroko, nie ograniczając jej do spraw wolności obywatelskich oraz równouprawnienia politycznego i społecznego grup i jednostek. Występował więc przeciw dyskryminacji materialnej pewnych zawodów, np. nauczycielstwa w porównaniu ze światem technicznym, przeciwko zaliczaniu nauki i kultury do usług, wskutek czego nakłady finansowe na te dwie dziedziny są bez porównania niższe niż na produkcję, przemysł, obronność; sprzeciwiał się u-pośledzeniu humanistyki, spychanej na drugi plan przez nauki ścisłe i techniczne, oraz nauk teoretycznych - przez praktyczne i stosowane. Nade wszystko jednak ujmował się za prześladowanymi, zarówno ludźmi, jak zwierzętami, domagał się uszanowania prawa wszystkich istot żywych do życia oraz do możliwie największego ograniczenia cierpień konania, domagał się uszanowania nietykalności osobistej i godności ludzkiej, bronił dobrego imienia znieważanych. [...]
Taką postawę, humanitarną, opiekuńczą [...] dyktowały mu „postulaty sumienia” [...]:
„[...] Tak mi się zdaje - po latach długiego namysłu - że otaczamy czcią zachowanie czyjeś, jeśli świadczy ono o tym, że sprawca jest człowiekiem, na którego można liczyć, jako na opiekuna [...]” (z przemówienia na uroczystości odsłonięcia płyty grobowej przy mogile prof. Heleny Radlińskiej na Powązkach 22 maja 1955 r.).
„Porządny człowiek, to taki - pisał - na którym można polegać, na którego można liczyć, że nie zawiedzie ani przyjaciela w potrzebie, ani tych, których wziął w opiekę, ani sprawy, którą słusznie przyjął za swoją, ba, że i ci, z którymi musi walczyć, mogą być pewni, że dołoży starań, by nie wyrządzić im żadnego cierpienia ponad to, którego się będzie domagała obrona przyjaciela, podopiecznego, sprawy wyróżnionej”. [...]
„Wysuwa się [też] na czoło - pisał - kompleks walorów moralnych z rubryki gorliwości i sumienności. [...] W pochwale za gorliwość i sumienność brzmi odniesienie do motywacji osób działających, do ich motywacji etycznej. Ten na taką pochwałę zasłużył, kto hojnie i ofiarnie wkłada swój wkład intensywnego wysiłku w sprawę umiłowaną, kto czuje się odpowiedzialnym za ten swój wysiłek i robi swoje jak najlepiej bez kontroli z zewnątrz, zasługując w ten sposób na uznanie ludzi godnych szacunku”.
Etykę pojmował Kotarbiński szeroko, wyróżniając w niej trzy dziedziny zagadnień: aby działać sprawnie, sobie i innym oszczędzać przykrości, postępować zgodnie z sumieniem.
[...] Dzięki takiemu szerokiemu ujęciu powstawał pomost między etyką rozumianą w sposób tradycyjny i bliską Ewangelii - przez uznanie ideałów dobroci, solidarności, ofiarności w bronieniu słabszych, poświęceniu w opiece nad nimi — a prakseologią, czyli dziedziną, która w sposób najogólniejszy zajmuje się każdym działaniem z punktu widzenia jego skuteczności, analizując pojęcia związane z działaniem celowym, krytykując jego sposoby, formułując dyrektywy zwiększania skuteczności czynu. Owa zatem szeroko rozumiana etyka, laicka, niezależna od światopoglądu religijnego, ateistyczna, a zarazem zrośnięta z kulturą moralną chrześcijaństwa, opiera się na fundamentach realizmu praktycznego. Z jednej więc strony, tym, którzy z przyczyn światopoglądowych nie chcieli się solidaryzować z doktryną chrystianizmu, Kotarbiński umożliwiał akceptację ideałów Ewangelii przy jednoczesnym zachowaniu postawy laickiej, niezależnej, często ateistycznej. Z drugiej zaś strony, rozszerzał możliwości uzasadnienia wskazań moralnych owej etyki „spolegliwego opiekuna” przez odwołanie się do „zwykłej roztropności”, do względów praktycznych i socjotechnicznych:
„Niepodobna nie przyznać, że zakaz bywa niezbędny. [...] Niechajże jednak ma zawsze status wyjątku. Co się chce osiągnąć, próbujmy uzyskać perswazją, zanim chwycimy się środków przemocy. Wszak bez porównania lepiej wykonują swoje zadania ci, którzy je wykonują zgodnie z przekonaniem, niż ci, co je wykonują wbrew przekonaniu, ulegając presji. Kto dziś na wozie, jutro może się znaleźć pod wozem, kto dziś rządzi, jutro może być podwładnym, więc zwykła roztropność doradza, by nie krępować zbytnio słów przeciwnika, aby i on naszych zbytnio nie krępował, gdy nam się noga powinie. Warto pamiętać i o tym, że nie zawsze słowo przechodzi w czyn. W czyn przechodzi słowo tłumione. Natomiast słowo swobodne częstokroć poprzestaje na sobie samym”.
Ta sama „zwykła roztropność” - perswaduje Kotarbiński - powinna skłonić „praktyków politycznych” jeśli nie do rozbudzania, to przynajmniej do tolerowania w społeczeństwie etyki innej niż „etyka” ślepego posłuszeństwa. Tymczasem lękają się oni, że „wyznawanie jakiejkolwiek etyki, z wyjątkiem etyki absolutnego posłuszeństwa, naraża na to, że ktoś może zawieść w sytuacjach rozmaitych, krańcowych, na przykład - cofnąć się przed wykonaniem rozkazu z powodu skrupułów moralnych. Na to odpowiem, że w sumie i na długi dystans środowiskom, które chcą działać skutecznie, bardziej powinno zależeć na ludziach, którzy potrafią cofnąć się przed wykonaniem rozkazu, niż na takich ludziach, którzy nie mają żadnych nigdy pod żadnym względem sprzeciwów. Dlatego, że ci pierwsi ludzie są cennymi współdziałaczami na daleki dystans, a ci, którzy mają skłonność do absolutnego poddania się instrukcji, mogą być pożyteczni doraźnie, ale na nich nie można stawiać na daleki dystans”.
W Kotarbińskim [...] wyczuwano chyba takiego „cennego współdziałacza na daleki dystans”, a przynajmniej „ci, z którymi musiał walczyć, byli pewni, że dołoży starań, by nie wyrządzić im żadnego cierpienia ponad to, którego będzie się domagała obrona przyjaciela, podopiecznego, sprawy wyróżnionej”. Był przeciwnikiem nie tylko rycerskim, ale wprost ujmującym życzliwością wobec oponentów. [...] Stanowczo odrzucał „krytykę prześladowczą”, stosując wyłącznie „krytykę opiekuńczą”, polegającą na wejściu w cudze położenie i spojrzeniu na sprawę ze stanowiska osoby krytykowanej, co stanowi „zaczątkową formę pomocy”, a zatem „osłabia natężenie konfliktów, zbliża ludzi” i „ułatwia harmonijne współdziałanie”. A przy tym w jego wypowiedziach sąsiadowały z treściami odrzucanymi przez czynniki oficjalne idee jakże skwapliwie przez te czynniki akceptowane. Między innymi więc także te drugie idee zyskiwały sankcję jego niepodważalnego autorytetu moralnego. A na tym bardzo „praktykom politycznym” zależało. Rozsądniej zatem było widzieć w nim nieco kłopotliwego sojusznika niż bardzo kłopotliwego przeciwnika. A przy tym głosowi rozsądku sekundował, być może, podszept zwykłej sympatii, jaką najczęściej budzą zacność i odrzucająca względy strategii i taktyki wierność sztandarowym ideałom: zdaniem niektórych naiwna, ale przecież niewątpliwie szlachetna - i nie tak znów częsta. [...]
W okresie po drugiej wojnie światowej główną dziedziną twórczości naukowej autora Elementów była prakseologia, a twórczości tej owocem pierwsze w literaturze światowej kompendium z tego zakresu, Traktat o dobrej robocie (1955), dzieło, które doczekało się sześciu wydań w Polsce oraz przekładów na angielski, czeski, japoński, niemiecki i serbsko-chorwacki. Oprócz tego Kotarbiński poświęcił prakseologii wiele rozpraw, odczytów, wykładów. [...]
Zarówno jako prakseolog-teoretyk, jak w roli założyciela placówki naukowej zajmującej się podstawami organizacji pracy i kierownictwa oraz jako animator zespołowego ruchu w tej dziedzinie, Kotarbiński okazał się nowatorem umiejącym zawczasu przewidzieć kierunek rozwoju tego ważnego działu nauki. Bardzo wcześnie, bo w r. 1910 opublikował pierwsze swoje rozważania prakseologiczne, a uprawiał to pole do końca życia. Obecnie widać, jak wielkie wykazał wyczucie doniosłości tej problematyki, która dziś nadal się szybko rozwija na całym świecie, a mimo iż skupia bardzo już liczne grono adeptów i rozporządza wielkimi zasobami materialnymi, ciągle jeszcze jest dziedziną jutra: dochodzą głosy, iż ten właśnie kierunek obiera większość studentów słynnego Massachusetts Institute of Technology, a nadzieje na modernizację potężnych organizmów państwowych i ekonomicznych wiąże się w zainteresowanych nią kołach - z importem najnowszych idei prakseologicznych, zwłaszcza w zakresie racjonalnego kierowania działaniami zbiorowymi.
Kotarbiński-nauczyciel i wychowawca, etyk, prakseolog i logik: nie, to jeszcze nie wszystko. Jest jeszcze Kotarbiński-pisarz, Kotarbiński-artysta. [...]
To, co pisał o ludziach sobie bliskich - o Kazimierzu Twardowskim, o Stanisławie i Marii Ossowskich, o Janie Zieleniewskim czy o Edwardzie Poznańskim - przemawia w sposób bezpośredni i wzruszający, zadziwia trafnością obserwacji, plastycznością portretu, ekspresywnością wypowiedzi, zindywidualizowaniem środków wyrazu. Także w pejzażu z krainy wspomnień znać pędzel mistrza.
Ale nie w samym stylu pisarskim, nie w samym kunszcie słowa, tkwi tajemnica wartości tej prozy. Życzliwość wobec ludzi i spraw, o których mowa, lojalność w przedstawieniu stanowiska, którego się nie podziela, wyrozumiałość i tolerancja wobec tego, co budzi sprzeciw, ciepło wewnętrzne. Ani śladu zawziętości czy zapalczywości, nawet zniecierpliwienia: najwyżej zatroskanie niepokojącym stanem rzeczy. To promieniuje osobowość autora, w której połączyły się w sposób niepowtarzalny: przenikliwość i dociekliwość wielkiego umysłu, dobroć i zacność czułego na niedole serca, wrażliwość estetyczna i talent artysty, wypowiadający się nie tylko w pisarstwie naukowym, ale także w poezji, rysunku i malarstwie. [...]
[...] Właściwości charakteru i postawy życiowej [...] Tadeusza Kotarbińskiego najpełniej wyrażają się w jego działalności nauczyciela i wychowawcy, który swą pracę traktował bardziej jako posłannictwo niż jako zawód; który nie ograniczał się do nauczania teorii, lecz wdrażał do rozważania problemów ze stanowiska zdrowego praktycznego rozsądku; który - jako wychowawca - z własnego postępowania uczynił wzór, stając w obronie powszechnie uznawanych wartości, wśród nich zaś prawdy, zarówno dlatego, że ta prowadzi do cnoty, jak dlatego, że przynosi pożytek. Był autorytetem nie tylko w sprawach rozumu, ale i w sprawach sumienia. Moralista, wychowawca i nauczyciel; niezłomny charakter, wybitny umysł, zacne serce [...].
Dziełem Tadeusza Kotarbińskiego są nie tylko jego pisma i utwory poetyckie, ale i to, jakim sam się uczynił człowiekiem, a także jak urobił swych uczniów. Wartość tego dzieła bierze się ze źródeł duchowych: z mądrości i geniuszu moralnego. Czyż zresztą prawdziwa mądrość nie jest nieodłączna od geniuszu moralnego?
Warszawa, grudzień 1983
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
3. O prakseologii Tadeusza Kotarbińskiego
Adam Szpaderski
O sztuce życia sprawnego według Tadeusza Kotarbińskiego. Z myślą o młodym odbiorcy
Podczas wojennej okupacji pod opiekuńczym kierunkiem Tadeusza Kotarbińskiego odbywało się nieformalne seminarium akademickie, poświęcone poszukiwaniom odpowiedzi na dręczące kwestie pedagogiczne. W celu ułatwienia sobie zadania zapożyczono od Jean-Jacques'a Rousseau (1712-1778) wymyśloną przez niego postać Emila. Służyła ona skutecznie seminaryjnej młodzieży jako model do przemyśleń i eksperymentów wychowawczych. Jeden z ówczesnych uczestników tamtych spotkań, syn T. Kotarbińskiego - Adam Kotarbiński, napisał po latach, że poważny stosunek do Emila tworzył w młodych pedagogach konieczność odszukania „dla siebie i innych wątku samodzielnego myślenia krytycznego i konstruktywnego, trzymania się tego wątku, a w ten sposób formowania swojego poglądu na świat i swojego miejsca w tym świecie”.
W trakcie takich poszukiwań, w głowie A. Kotarbińskiego pojawiło się pojęcie „błędokłębu”. Cóż znaczy ów termin? Oto definicja podana przez autora: „błędokłąb to odstręczający zlep myśli pochodzących z różnych źródeł, chaotycznych i grożących kołtunem jeśli miałyby spaść na głowy nieuodpornione”. Czyż współcześnie nad głowami młodych ludzi nie unosi się błędokłąb nie mniej groźny niż dawniej? Jak się przed nim ustrzec? Jednym ze sposobów może być dążenie do opanowania sztuki życia tak jak ją pojmował T. Kotarbiński, czyli umiejętności „racjonalnego doboru i układu działań własnych, każdej i każdego z nas”. Wyszukanie dla siebie racjonalnego planu życia z pewnością nie należy do zadań najprostszych. Zwłaszcza ludzie młodzi, z racji swego wieku jeszcze niedoświadczeni, narażeni są na popełnianie błędów. Potrzebna jest pomoc. Gdzie jej szukać? Podobnie jak owi seminarzyści kilkadziesiąt lat temu, tak i my obecnie możemy spodziewać się ze strony T. Kotarbińskiego propozycji, rad, czy wskazań w sprawie obrania kursu życiowego. Niestety pomoc ta nie będzie bezpośrednia. Podpowiedzi przyjdzie nam czerpać z myśli filozofa, które pozostawił na kartach swych licznych dzieł.
T. Kotarbiński wskazuje na trzy przewodnie zagadnienia sztuki życia. Są to: technika sprawnego działania; kwestie etyczne; sprawy życia szczęśliwego. Nie sposób oczywiście w krótkim artykule przedstawić wszystkich zaleceń T. Kotarbińskiego na temat sztuki życia. Dlatego ograniczymy się w niniejszym tekście do przedstawienia tylko jednego z jego zaleceń. Mamy tu na myśli technikę sprawnego działania.
Wedle T. Kotarbińskiego żyć racjonalnie to na pewno żyć sprawnie. Co to jednak znaczy? Co mamy na myśli mówiąc o sprawnym działaniu? Aby zasłużyć na miano sprawnego człowieka trzeba przede wszystkim działać skutecznie i ekonomicznie.
Skutecznie działa zaś ten, kto osiąga to, co sobie zamierzył. Tak zachował się np. uczeń, który postanowił napisać referat w określonym przedziale czasu i dokonał tego. Nie zawsze jednak łatwo osiągamy zamierzone cele. Jednym z najpoważniejszych utrudnień, które stają na drodze do urzeczywistnienia naszych planów jest popełnianie błędów praktycznych, czyli, mówiąc krótko, nieskutecznych zachowań się ze względu na postawiony cel. Błędów praktycznych jest całe mnóstwo. Wymieńmy dla przykładu kilka z nich: marnotrawstwo, przegapienie, zapomnienie zrobienia czegoś, zgubienia, spóźnianie się. Poprzestaniemy na omówieniu chyba najpospolitszego z nich: spóźniania się. Błąd ten polega na niewykonaniu określonego działania na czas. Jakże często bywa tak, że nie stawiliśmy się na umówione spotkanie, niedotrzymaliśmy terminu wykonania danego zadania, czy poprostu nie zdążyliśmy na pociąg. Dlaczego tak się dzieje? T. Kotarbiński wskazuje siedem głównych powodów takiego stanu rzeczy. Oby uświadomienie ich pomogło nam w ustrzeżeniu się przed spóźnialstwem. Oto wspomniane główne źródła niepunktualności: flegmatyczny charakter człowieka; niezdawanie sobie sprawy z krótkiej odległości w czasie; niezdawanie sobie sprawy z szybkości upływu czasu; opieszałość; przesadne liczenie na normalny bieg zdarzeń; przesadne zabieganie o doskonałość rzeczy, nad którą się pracuje; przypominanie sobie o terminie wykonania planowanego działania (które wymaga wcześniejszych przygotowań) właśnie w tym terminie, w którym miało ono być wykonane.
Czy istnieje jakiś jeden ogólny środek zapobiegawczy na powstawanie błędów praktycznych? Chyba nie. Bez wątpienia jednak można ustrzec się przed wieloma błędami praktycznymi stojąc na stanowisku wypracowanym przez T. Kotarbińskiego, które filozof nazywał mianem realizmu praktycznego. Realizm praktyczny zalecał w przygotowywaniu wszelkiego rodzaju działań i ich wykonywaniu liczenie się z rzeczywistością, które polega na: obiektywnym patrzeniu na świat; braniu stanu aktualnego za punkt wyjścia; przestrzeganiu warunków oraz granic realizacji owych działań; ustalaniu trafnej hierarchii działań ze względu na ich ważność. Takie podejście zdaniem T. Kotarbińskiego przyczynia się do zwalczania zła w jego najróżniejszych przejawach. A czymże innym jak nie pewnym przypadkiem zła są błędy praktyczne?
Została nam do omówienia jeszcze druga cecha sprawnego działania, czyli ekonomiczność. Działać ekonomicznie znaczy działać wydajnie i oszczędnie. Powstaje pytanie: jak to się robi? Wymieńmy dla przykładu dwa sposoby. Przede wszystkim minimalizacja interwencji. Oto jak sens tej dyrektywy określa T. Kotarbiński: „jak najmniej wtrącać się w tok zdarzeń, osiągać swoje przy możliwym minimum wtrącania się, a w optymalnym przypadku po prostu bez interwencji własnej”. Minimalizację interwencji można osiągnąć np. dzięki wykonaniu odpowiednich czynności przygotowawczych. Jednym z takich zabiegów jest opracowanie dobrego planu działania. Oto dziesięć najważniejszych wymogów, które zdaniem T. Kotarbińskiego taki plan musi spełniać: przydatność do zadania, dla którego został zbudowany; wykonalność (musi ujawniać realną możliwość zrealizowania go); niesprzeczność wewnętrzna; komunikatywność (czytelność); plastyczność (plan powinien umożliwiać w razie konieczności wprowadzenie odpowiednich korygujących go zmian); optymalna dokładność; długodystansowość; terminowość (plan musi zawierać ostateczny termin wykonania); kompletność (plan musi obejmować wszystkie elementy i kontekst zadania, którego dotyczy); ufundowanie na rzetelnej wiedzy. Czasami bywa tak, że stajemy w obliczu wielu prawie zachodzących na siebie zadań, które koniecznie trzeba wykonać w ciągu ograniczonego czasu, np. w ciągu jednego dnia. Łatwo się wtedy pogubić w gąszczu zajęć. Właśnie wówczas najlepiej stworzyć sobie plan działania. Wpisujemy do terminarza w optymalnej kolejności sprawy, które musimy załatwić. Operacja ta pomaga nam m.in. w opanowaniu chaosu spowodowanego natłokiem zajęć. Dzięki temu pamiętamy o wszystkich zamierzonych zadaniach, uzyskujemy także oszczędność czasu osobistego, a w przypadkach umówionych spotkań również czasu cudzego.
Ekonomiczność działania można również uzyskiwać na drodze instrumentalizacji. Dyrektywa ta zaleca by w miarę możliwości wzmagać wydajność działań poprzez posiłkowanie się różnymi urządzeniami. Szybciej i bezbłędnie można np. sporządzić listę nazwisk w układzie alfabetycznym, powierzając to zadanie komputerowi.
Jak widzimy, technika sprawnego działania mieści zalecenia o wysokim stopniu ogólności. Nie zawiera natomiast przepisów, które by można było od razu zastosować do konkretnych sytuacji interesującego nas w danym momencie aspektu życia praktycznego. Chodzi tu raczej o sprowokowanie myślenia kategoriami sprawności działania i zwrócenie uwagi na pewne modelowe rozwiązania, które mogą pomóc w wynajdywaniu konkretnych rozwiązań konkretnych sytuacji.
T. Kotarbiński głosząc technikę sprawnego działania często zaznaczał, że „sprawność o tyle tylko warta jest starania się o nią, o ile służy celom godziwym”. Wskazywał tym samym na stykanie się zagadnień życia sprawnego z zagadnieniami natury etycznej. Filozof uważał, że pomimo swej rodzajowej odrębności wspomagają się one wzajemnie w życiu praktycznym. Badanie podobnych problemów stanowiło jedną z linii przewodnich etyki niezależnej T. Kotarbińskiego, ale to jest oddzielny temat.
Copyright © 2003 by „Res Humana”
4. O reizmie Tadeusza Kotarbińskiego
Barry Smith
Tadeusz Kotarbinski: On Things and their Phases
(http://ontology.buffalo.edu/smith/book/austrian_philosophy/CH7.pdf)
Jerzy Pelc
Tadeusza Kotarbińskiego droga do reizmu. Tadeuszowi Kotarbińskiemu w dziewięćdziesiątą piątą rocznicę urodzin 31 marca 1981 r.
Byt - gdyby zawsze i w pełni określał świadomość, świadomość każdej bez wyjątku jednostki, Tadeusz Kotarbiński nie stałby się zapewne ani konkretystą, ani realistą radykalnym; nie stałby się też chyba deterministą, racjonalistą i ateistą.
Nie byłby prawdopodobnie tym wszystkim również wtedy, gdyby istotne cechy osobowości człowieka w pełni wyznaczały jego drogę życiową.
Naprzód jednak, zgodnie z zaleceniami szkoły Elementów, wypada podać wyjaśnienia użytych tutaj słów.
Byt - w obecnym rozumieniu - to nie tylko zespół zewnętrznych warunków ekonomicznych, ale i środowisko rodzinne, jego tradycje i atmosfera, oraz przyjacielskie, koleżeńskie czy towarzyskie, a także szkoła, prasa, sztuka, nauka, technika i moda, całokształt czynników i stosunków społecznych, klimat epoki i w ogóle to wszystko, co w danym miejscu i czasie otacza jednostkę, a zatem może na nią oddziaływać.
Osobowość zaś - niech wybaczą specjaliści-psychologowie - to tutaj odrębność indywidualna temperamentu, charakteru oraz postawy wobec otoczenia. Temperamentu, a więc jakości, szybkości, trwałości i siły: reakcji uczuciowych, woli oraz czynności ruchowych; charakteru, a więc ideałów i zasad moralnych, przekonań o wartościach oraz takich cech rozumu, jak: inteligencja, zainteresowania, uzdolnienia i sprawności umysłowe.
Gdyby, powtórzmy, tak rozumiane byt oraz istotne cechy osobowości Tadeusza Kotarbińskiego w pełni wyznaczyły jego działalność, a chyba i pogląd na świat, to wówczas nie stałby się on tym, czym jest w rzeczywistości. Z jednym zapewne wyjątkiem: pozostałby wierny ideałom etyki opiekuńczej i obronnej. To jedno w sposób naturalny wypływa z jego „ja”; to jedno wydaje się konsekwencją kształtujących poglądy warunków zewnętrznych. Reszta bodajże - jest owocem pracy nad sobą, pracy podjętej i uporczywie, systematycznie wykonywanej pod nakazem woli, która wzywa do nieustannego wysilania się i do pokonywania oporu w sobie samym. Pod nakazem woli, ale i pod wpływem nawyku wyniesionego ze szkoły Kazimierza Twardowskiego.
Gdy Tadeusz Kotarbiński miał piętnaście lat, jego stryj, Józef, dyrektor Teatru Miejskiego, późniejszego Teatru im. Juliusza Słowackiego, w Krakowie, po raz pierwszy wystawił Wesele Wyspiańskiego. Na scenie ukazały się zjawy, postaci symboliczne wkroczyły do rzeczywistości. W okresie dojrzewania, gdy powstaje i kształtuje się większość cech charakteru człowieka, Kotarbiński był poddany wpływowi symbolizmu i dekadentyzmu, które zapanowały w literaturze i sztukach plastycznych owego czasu. Kierunki te cechował odwrót od realizmu, a także: odwoływanie się do poznania intuicyjnego, skłonność do mistycyzmu, przeświadczenie o przewadze ducha nad ciałem oraz uczucia nad rozumem, hołdowanie indywidualizmowi i estetyzmowi z jego hasłami sztuki wyrafinowanej, czystej i wolnej, sztuki dla sztuki, wreszcie obezwładniający pesymizm, znużenie, niewiara w czyn, a stąd upodobanie do marazmu i pragnienie, by pogrążyć się w nirwanie.
W Warszawie lat młodzieńczych Kotarbińskiego, we Lwowie jego lat studenckich zdrowie fizyczne i zdrowie psychiczne zaczęły uchodzić za coś wulgarnego. Modne stały się chorobliwość i chorowitość. Troskę o sprawy materialne, dbałość o praktyczne strony życia, pracowitość, zapobiegliwość i gospodarność lekceważono i piętnowano jako znamiona małomieszczaństwa, przyziemności, jako przywary filistra, kołtuna, „mydlarza”, właściciela małej wytwórni mydła, który „takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Przeciwstawiano mu wzór osobowy artysty. On jeden znalazł uznanie umysłów wzniosłych. Nie uczony, nie wybitny lekarz, głośny adwokat czy znany publicysta, lecz najlepiej poeta lub malarz, oni to właśnie przemawiali do wyobraźni, a swym sposobem bycia wywierali wpływ na otoczenie. Urok ich postaci i prestiż ich posłannictwa zachęcały do naśladowania. Ci, którym nie stało talentu, i ci, którzy nic wspólnego ze sztuką nie mieli, zaczęli pozować na artystów: nagą swą duszę przyodziewali w czarną pelerynę i usiłowali wieść żywot cyganerii, nie stroniącej od alaszu i absyntu, a wstydzącej się sumiennej, codziennej pracy. Oto co unosiło się w powietrzu, którym oddychał młody Kotarbiński.
Główny nurt symbolizmu i dekadentyzmu, najsilniejszy prąd uwielbienia dla sztuki - evviva l'arte - płynął, rzecz to naturalna, przez środowisko artystyczne. Nie mógł więc z dala ominąć domu artystów: ojciec rodziny, Miłosz Kotarbiński, był malarzem i kompozytorem, dyrektorem Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, a matka, Ewa z Koskowskich Kotarbińska - pianistką.
Tymczasem syn, Tadeusz, ruszył - rzec by można - pod prąd. Mimo tradycji środowiska rodzinnego nie wstąpił na drogę artystyczną. Nie wstąpił na nią mimo wyraźnych osobistych skłonności, upodobań i uzdolnień. Wszak Kotarbiński to dusza artystyczna, ten typ uczuciowości i wyobraźni, ten rodzaj wrażliwości. A jednak sprawom sztuki wyznaczył w swym życiu miejsce tylko uboczne: wiersze pisze jakby dla zabawy, maluje dla odpoczynku, twórczość artystyczną traktując tak jak swoje ulubione odbiorcze obcowanie ze sztuką - obcowanie widza w teatrze, kinie czy w galerii malarstwa albo słuchacza na koncercie. Gdy się wszakże przyjrzeć uważniej, łatwo dostrzec, że owa ścieżka sztuki nie tylko biegnie równolegle do głównego gościńca nauki i nauczania, uporczywie, przez cale życie, ale raz po raz w ten gościniec wpada: a jej obecność daje znać o sobie literackim kształtem prozy naukowej, kunsztem stylistycznym, obrazem poetyckim, kadencją zdania. I odnosi się wrażenie, jak gdyby Tadeusz Kotarbiński wymógł na sobie, żeby nie zostać artystą.
Spadkobierca tradycji ziemiańskiej, nie tylko w sprawach wyboru zawodu ruszył pod prąd. Jakaż bowiem była typowa sylwetka młodzieńca, co wywodził się z gniazda szlacheckiego lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia? Czy był, jak Kotarbiński, liberałem o wcale radykalnych poglądach i sympatiach społecznych? Czy był ateistą? To w Elementach, pisanych przed rokiem 1929, mowa o „marksyzmie” - w takim właśnie, bardziej poprawnym od przyjętego dziś brzmieniu. Ileż było współcześnie podręczników akademickich wspominających o tym kierunku? Iluż programowych ateistów wśród ich autorów?
Jednakże jeśli przypomnieć Tadeusza Kotarbińskiego własne słowa:
Szczęśliwi, którzy wierzą w cuda
albo
Czym chrześcijanin? Wszak do tych mi blisko,
Co z dobrej woli zemsty się wyzbyli
I cenią sobie dobroć nade wszystko,
I czyje serce czule się umili,
Gdy mu się zjawi wśród gąszczu pokrzywy
Zwid, który cieśle z drewna wyrzeźbili:
W koronie z ciernia Jezus Frasobliwy [...],
jeśli pamiętać o jego przywiązaniu do narodowej i ludowej tradycji polskiej:
Gotówem śpiewać pastusze kolędy,
jeśli zastanowić się nad niełatwym wyznaniem niełatwej decyzji:
Więc pożegnałem wśród skowytu,
Jako fantazję nierzetelną,
Ołtarz i święty ład wszechbytu,
I własną duszę nieśmiertelną -
jeśli zważyć, to wszystko, znowu powraca wrażenie, iż Kotarbiński i w tym wypadku przezwyciężył własne „ja”, własną otaczającą teraźniejszość i własną przeszłość: wymógł na sobie, by wadzić się z Bogiem, czy raczej wyrzec się wiary w Jego byt osobowy. Uczynił to - chyba nie z potrzeby serca, lecz w imię uczciwości intelektualnej wobec samego siebie, wobec własnego naukowego poglądu na świat:
[...] Myśl niech będzie niezmącona, czysta,
Uznać fantazmat? Nie. Droga nie tędy.
I podążył inną drogą, z której przedstawia się laicki obraz zjawisk nadprzyrodzonych. Doprowadziła go ona do ateizmu. Do niezwykłego ateizmu, zrodzonego z poczucia, że wobec ogromu zbrodni na świecie „bluźnierstwem jest posądzać Boga o istnienie”. Ateizm ten, tak mocno wrośnięty w glebę etyki chrześcijańskiej, nazwać by można ateizmem ewangelicznym.
Także w innych sprawach światopoglądowych Tadeusz Kotarbiński zdawał się mówić „nie” swojemu czasowi i swojemu środowisku. Modnej wtedy skłonności neoromantyków do mistycyzmu przeciwstawiał realizm, ich przeświadczeniu o wyższości ducha - pansomatyzm, prymatowi uczucia - racjonalizm i determinizm, panestetyzmowi modernistów - przeświadczenie o nadrzędności nauki względem sztuki, hasłom czystej sztuki oraz sztuki dla sztuki - pogląd, iż ta ma do spełnienia ważne społeczne zadanie, marazmowi dekadentów - aktywizm, antypraktycyzmowi estetów - pragmatyzm i nawoływanie do dobrej roboty, na koniec młodopolskiemu, i w ogóle polskiemu, wybujałemu indywidualizmowi - zasady racjonalnej współpracy według dewizy „cokolwiek się czyni dziś, czyni się społem”.
Jak do tego doszło, że Kotarbiński poruszał się pod prąd w tylu ważnych sprawach? Nie ma w nim przecież przekory. Skłonność do negacji, oponowania, liberum veto - nie leży w jego usposobieniu. Jest on z natury przeciwieństwem kogoś, o kim się mówi - to trudny człowiek.
Można chyba wysunąć domysł, że owo Kotarbińskiego pokonywanie prądu tamtej epoki i naporu tradycji własnego środowiska miało swój początek w poglądzie zwanym realizmem praktycznym; ten zaś ukształtował się w młodym człowieku pod wpływem jego zetknięcia z potężną indywidualnością Kazimierza Twardowskiego, a może też pod wpływem pozytywistycznego hasła pracy organicznej, pracy od podstaw, którego zamierające echa mogły jeszcze być słyszalne w Warszawie u schyłku ubiegłego stulecia.
Co wpajał swym wychowankom Twardowski, do czego ich wdrażał, do czego zaprawiał? „Do cnót codziennych”, „do pięciopalcówek różnego rodzaju”, „do przysiadywania fałdów”.
„Zastawszy w Polsce ugór porosły wybujałymi chwastami — pisze o nim Tadeusz Kotarbiński — zakasał rękawy i począł rwać zielsko, a sadzić pożywną jarzynę. Ten wielki, mądry i bez miary pracowity nauczyciel zawziął się po prostu, by lekkoduchów Polaków nauczyć pracować. [...] I jął tępić słomiany ogień, niepunktualność, zawodność w u-mowach, niesystematyczność, pogoń za tym, co kogo teraz właśnie najbardziej zajmuje [...]”.
W zakresie zaś własnej specjalności uniwersyteckiej „zastał filozofię u nas w podejrzanej kondycji, jako dziedzinę tak górnych rzekomo wzlotów umysłów wyższego rodzaju [...], że zwykłemu człowiekowi, rozsądnemu, pozostawało tylko z daleka zdejmować kapelusz przed tymi niezrozumiałymi dlań wzniosłościami. [...] Osiągnął to, że wśród inteligencji lwowskiej - któż nie zawadził o Lwów! - filozofia na uniwersytecie zyskała opinię czegoś w rodzaju chleba powszedniego. Jakże było nie wypełniać po brzegi wczesnym rankiem wielkiego audytorium, skoro z katedry płynęła mądrość wszystkim dostępna i jawnie pożyteczna”.
Szkoła Twardowskiego, szkoła Iwowsko-warszawska, wychowywała - według określenia bodajże Kotarbińskiego - „jasnościowców”, którzy przeciwstawiali się stanowi rzeczy zastanemu w filozofii:
Z okruszyneczki mydła ubić górę piany:
Oto kunszt filozofom doskonale znany.
Sądząc, że biada temu, kto „rzecz niezrozumiałą zrozumiał”, jasnościowiec logice, co „sama siebie ostrzy”, powierzał ster żeglugi po odmętach filozofii; odmętach zdradliwych, gdyż „Tu jasno, ale płytko - tam głębia, lecz ciemno”. Twardowski ściągnąwszy filozofię z obłoków nadał jej charakter naukowy, dzięki czemu, choć na pozór obniżyła lot, faktycznie podniosła swój autorytet w społeczeństwie.
Wpływowi szkoły Twardowskiego, która nie propagowała żadnej doktryny filozoficznej, doradzała tylko, by „miast śledzić słońc obroty” raczej „użyć źrenic/Do mikrokontemplacji przyziemnych gąsienic”, i która wiedząc, że „Polak (wielki duchem, jak świadczą stulecia)/Nie myśli o tym, co się pęta po podłodze”, nie wahała się odradzać lekceważenia spraw prozaicznych, powszednich, drobnych, otóż wpływowi tej szkoły przypisać można, iż w Tadeuszu Kotarbińskim - chyba wbrew jego naturalnemu usposobieniu oraz mimo niesprzyjającej aury owej epoki - zakiełkowały myśli, zwane przezeń realizmem praktycznym.
Któż to jest realista praktyczny? To człowiek, który mierzy zamiary na siły, siły zaś własne i cudze ocenia w sposób trzeźwy, zracjonalizowany. Wskutek tego jest on minimalistą, który „z ponętnych u-rojeń wyzdrowiał”, poniechał nieosiągalnych zamierzeń i przyjął pewną hierarchię wartości; mianowicie uznał, że „cnocie doskonałości też przyda się umiar”, że, dalej, wprawdzie „to, co dobre, dobrem musi być bezwzględnie,/[...] to, co najlepsze, może dobrem nie być” oraz wreszcie, że najważniejsze jest to, czego domagają się konieczności życiowe, czyli warunki, których niespełnienie grozi klęską. Charakterystyczne dla realisty praktycznego jest dążenie do unikania zagrożeń, nie zaś do osiągania satysfakcji i sukcesów, a więc postawa obronna, a nie - zdobywcza. Ponieważ rozsądek dyktuje, aby przede wszystkim chronić się przed klęskami elementarnymi, a więc przed nieczystym sumieniem, śmiercią, chorobą i nędzą, realista praktyczny przyznaje pierwszeństwo tym działaniom, które najskuteczniej służą do takiej obrony. Stąd nauka wyda mu się ważniejsza niż sztuka. A skoro ważniejsza - ją właśnie trzeba wybrać jako swe życiowe zajęcie, jako zawód: ułatwia bowiem ludziom obronę przed zagładą, a uprawiającemu ją umożliwia... nie, nie stanie się rozumnym, lecz stopniowe wyzbywanie się głupoty. Sztuka tymczasem nie chroni przed klęskami elementarnymi. Owszem, jest ważna, choć nie tak jak nauka. Ale jest ważna nie dlatego, że stwarza piękno, budzi zachwyt, daje radość, lecz dlatego, że zapobiega brzydocie, tępi ją i wypiera.
Oto dlaczego Kotarbiński, syn rodu artystów, sam obdarzony artystycznymi zamiłowaniami i uzdolnieniami, skoro raz wymógł na sobie, by zostać realistą praktycznym, wybrał też konsekwentnie drogę naukową.
Poświęciwszy się filozofii pojmował ją zgodnie z duchem szkoły lwowsko-warszawskiej i zgodnie z postawą realisty praktycznego. Przede wszystkim więc spośród dyscyplin filozoficznych uprawiał te, które mogły się przydać rozwojowi nauk szczegółowych, a więc teorię poznania, logikę formalną i metodologię nauk. Składają się one na logikę [...] ogólną, czy też - jeśli kto woli - na filozofię rozumianą jako nauka o nauce, a stąd nauka o tym, co się przyczynia do odwrócenia klęsk elementarnych.
Ta sama intencja realisty praktycznego wyrażała się też w tym, że od początku metodologię traktował tak szeroko, iż dotyczyła nie tylko metod pracy naukowej - czy, szerzej, umysłowej - lecz i sposobów wszelkiego działania, którego szczególnym przypadkiem jest praca badawcza. Innymi słowy, metodologię nauk uprawiał jako część prakseologii. Do tej ostatniej zaś włącza etykę.
„Wszak nie będzie od rzeczy - pisze Kotarbiński - jeżeli w obrębie etyki wyróżnimy trzy główne dziedziny zagadnień: jak działać, aby działać sprawnie? jak działać, aby o ile możności uniknąć przykrości, własnej i cudzej, i przeciwnie, jak najbardziej życie umilić? jak działać, aby być w zgodzie z sumieniem?”.
Nie ma zaś na liście przedmiotów filozoficznych, wykładanych przez Kotarbińskiego, estetyki ani - w ścisłym tych słów rozumieniu - historii filozofii, chyba tylko historyczne spojrzenie na logikę: w wykładach i powstałej z nich książce. W swej więc pracy naukowej nie pozwolił Kotarbiński dojść do głosu ani osobistemu zainteresowaniu sztuką, ani zamiłowaniu do obcowania z przeszłością, które znalazło wyraz jedynie w studiach z zakresu filologii klasycznej.
Nie tylko jednak dobór przedmiotów namysłu teoretycznego, ale i sposób, w jaki namysł ten uprawia - z jednej strony pozostaje w zgodzie z zasadami realizmu praktycznego, z drugiej zaś zdaje się przeczyć tendencjom epoki, a kto wie czy nie także pewnym potrzebom artystycznej duszy. Oto bowiem, odtrąciwszy „złudne opowieści”, postanawia „temu tylko ufać, co zawrze w swej treści/Dostarczyna empirii, rozwagi podpowiedz”, i konstruuje pogląd ontologiczny, zwany reizmem somatystycznym, czyli konkretyzmem.
Tworzenie konstrukcji metafizycznych, zajmowanie stanowiska w obrębie ogólnej teorii bytu, nie było w stylu szkoły lwowsko-warszawskiej. Zarazem jednak nauczyciel wykładający m. in. teorię poznania obowiązany jest powiadomić, co stanowi przedmiot owego poznania. Kotarbiński uczyni to kierując się zasadami realizmu praktycznego, który filozofowi każe, rzecz to zaskakująca, z uznaniem zalecać myślenie człowieka... niefilozofującego. Tak jest, niefilozofującego; bo to on przecież, nie kto inny, zawierza własnym oczom i podąża za głosem zdrowego rozsądku, czyli postępuje realistycznie. Na własne zaś oczy widzimy, że otaczają nas wyłącznie rzeczy: ożywione bądź nieożywione; nie cechy, stosunki, stany rzeczy i zdarzenia, lecz tylko rzeczy - stąd reizm. Widzimy też, że owe rzeczy są ciałami, stąd konkretyzm, czyli reizm somatystyczny. Innych bytów niż ciała nie stwierdzamy w sposób doświadczalny - konkretyzm więc ma charakter monizmu materialistycznego, z którego w sposób oczywisty wypływa ateizm. W szczególności nie spotykamy nigdzie powszechników, a skoro tak, to nie istnieją - ten z kolei pogląd stanowi odmianę nominalizmu ontologicznego. A zatem reizm w zakresie ontologii jest monistyczny, materialistyczny, pansomatystyczny i nominalistyczny.
Uzupełnia to pogląd z dziedziny teorii poznania, zwany przez Kotarbińskiego realizmem radykalnym, głoszący, iż nie istnieją obrazy immanentne, czyli wewnętrzne, które miałyby jakoby odpowiadać naszym wyobrażeniom spostrzegawczym, odtwórczym bądź wytwórczym. Gdy więc coś spostrzegamy, istnieje - tylko owa rzecz spostrzegana, wyłącznie bowiem rzeczy stanowią przedmiot poznania, natomiast nie istnieje jej obraz w duszy patrzącego. Również gdy sobie coś przypominamy, fantazjujemy, roimy, śnimy czy ulegamy przywidzeniom, nie ma w nas żadnych obrazów, choć mówić o takich nie-rzeczach nikt nam nie zabroni.
Reizm somatystyczny, czyli konkretyzm, wraz z realizmem radykalnym nie są owocem spekulacji i - jak powiada Kotarbiński - zadowalają się uzasadnieniem „naiwno-intuicyjnym i pospolicie indukcyjnym”. Intuicje te - trzeba to pamiętać - ukształtował stan fizyki sprzed przeszło pół wieku, i to nie najnowszych podówczas jej odkryć naukowych, lecz raczej elementarnej fizyki z podręczników szkolnych. To one - w sposób tradycyjny - dostarczyły miary tego, co zgodne ze zdrowym rozsądkiem, bo oparte na doświadczeniu. Gdyby program reizmu powstał dzisiaj lub jutro, przybrałby zapewne kształt odmienny. W tym zaś, który mu został nadany przez Kotarbińskiego, jest zdecydowanie niewygodny dla kogoś uprawiającego m. in. logikę formalną. Krępuje niby gorset - nie pozwalając zwrócić się ku takim bytom, jak zbiory w teorii mnogości, te bowiem według reisty nie istnieją. Jest doktryną dietetyczną i wskutek tego niezdolną zaspokoić apetyt niejednego filozofa, który bardziej niż konkretami pragnąłby się pożywiać abstraktami czy wartościami. Kto wie czy i Kotarbiński nie jest takim filozofem i czy tego ostrego reżimu nie musiał sobie narzucić w imię naukowości filozofowania, powtarzając z rezygnacją dum lex, sed lex, by - wbrew cechom własnej osobowości i prądom epoki - wytrwać w tej krainie ubogiej pod względem ontologicznym. Ubogiej i niewesołej; jak wyznaje, miał dawniej skłonności do indeterminizmu, lecz pod wpływem Leśniewskiego próbuje żyć w determinizmie: jest to - według jego własnych słów - życie smutne.
Chyba jednak wraca mu myśl o wyemigrowaniu z tej krainy, skoro mówi: „[...] W początkach lubiło się powtarzać przede wszystkim, że każdy przedmiot jest ciałem, ostatnio zaś lubi się mówić, że w wypowiedziach ostatecznych giną wszystkie nazwy pozorne”. To zaś jest już semiotyczna wersja reizmu, oparta na ontologicznej i jak tamta - zgodna z zasadami realizmu praktycznego oraz racjonalizmu, czy raczej antyirracjonalizmu.
Reizm semiotyczny odróżnia od nazw wyrażenia nominalne nie będące faktycznie nazwami, choć do nich podobne: są to onomatoidy, czyli nazwy pozorne, np. wyrazy „szybkość”, „pokrewieństwo”, „rekonwalescencja”, „pożar”, jeśli przez to słowo rozumiemy „to, że się pali”, a nie „palące się rzeczy”, „intensywny”, jeśli przymiotnik ten odnosi się np. do koloru czy pracy. Jak widać, onomatoidy są mianami abstraktów, a więc cech, stosunków, stanów rzeczy, zdarzeń bądź zjawisk.
Żadna abstrakcja nie jest - z tego stanowiska - rzeczą; ale nie na odwrót: nie każda nie-rzecz jest abstrakcją. Nie jest nią np. krasnoludek, Hamlet czy Hades. Toteż rzeczowniki „krasnoludek”, „Hamlet” i „Hades” nie są nazwami pozornymi, czyli onomatoidami, lecz - powie reista - nazwami pustymi, nic nie oznaczającymi.
Nazwy puste wraz z niepustymi, a więc jednostkowymi i ogólnymi, zaliczy do jednej kategorii semiotycznej, z onomatoidów natomiast utworzy kategorię odrębną, i to zarówno semantyczną, jak syntaktyczną.
Semantyczną - gdyż każdy onomatoid odnosi się do bytu abstrakcyjnego, podczas gdy żadna nazwa takiego bytu nie oznacza. W związku z tym semantycznym charakterem onomatoidów reista skłonny jest utworzyć z nich kategorię odrębną także pod względem syntaktycznym. Mniema on bowiem, że zastąpienie nazw onomatoidami w zdaniu o schemacie „A jest B” uczyni z takiego zdania nonsensowny szereg słów. Spróbujmy np. w zdaniu „Warszawa jest miastem” zastąpić nazwę „miasto” onomatoidem „odróżnienie”. Otrzymamy wówczas bezładny szereg słów „Warszawa jest odróżnieniem”; równie bezładny, czyli w tym rozumieniu nonsensowny, jak - zdaniem reisty - powiedzenie „Warszawa jest albo”.
Gdy zaś oponenci pytają go, dlaczego każdy od razu przyzna, iż wyrażenie „Warszawa jest albo” to nonsens, gdy tymczasem taka wypowiedź, jak „Choroba jest nieszczęściem”, powszechnie uchodzi za zdanie sensowne - reista zapewne odpowie w następujący sposób.
Po pierwsze, zestawiając wyrazy w szereg „Warszawa jest albo” naruszamy pewną regułę gramatyczną języka polskiego, a nie czynimy tego budując wyrażenie „Choroba jest nieszczęściem”.
Po drugie zaś, to ostatnie jest wyrażeniem zastępczym względem zdania „Chory jest nieszczęśliwy”, które choć mało precyzyjne - bo nie wiadomo, czy każdy chory, czy tylko pewni chorzy - jest wszakże zdaniem sensownym. Stąd i ów jego równoznacznik zastępczy uznać wypada za zdanie sensowne.
W związku z tym Kotarbiński twierdzi, że w tego typu zdaniach zastępczych słowo „jest” rozumiemy inaczej niż wówczas, gdy występuje ono w swej roli podstawowej. Z tą ostatnią mamy do czynienia właśnie w zdaniach o pewnych rzeczach lub osobach, np. „Warszawa jest miastem” czy „Internista jest lekarzem”. Łatwo - jak zauważa Kotarbiński - ową podstawową rolę łącznika „jest” odróżnić od niepodstawowej. Oto w pierwszej, podstawowej, występuje on w zdaniu „To jest kamień”, któremu może towarzyszyć gest wskazujący. Gdybyśmy natomiast wskazując ręką powiedzieli „To jest suwerenność” - powstałby nonsens. Dlatego słowa „kamień” i „suwerenność” należą, zdaniem reisty, do różnych kategorii semantycznych i do różnych kategorii syntaktycznych.
Powyższa semantyczna charakterystyka podstawowego rozumienia wyrazu „jest” wiąże się z jego charakterystyką syntaktyczną. Mianowicie w owej podstawowej roli syntaktycznej występuje on jako funktor zdaniotwórczy przyłączający dwa argumenty nazwowe, czyli jako takie wiązadło, które po dołączeniu do niego po jednej nazwie z każdej strony - służy do zbudowania zdania, np. więc zdania „Warszawa jest miastem”. Rzecz jasna, pojęcie nazwy obowiązani jesteśmy w tym wypadku uprzednio zdefiniować nie odwołując się w definiensie do owego „jest”. Kotarbiński np. definiuje nazwę jako imię jakiejś osoby lub rzeczy, twierdząc zarazem, że nazwami są m. in. wspomniane już rzeczowniki „krasnoludek” czy „Hamlet”.
Wówczas jednak rozlegają się głosy sprzeciwu. Dlaczego nazwą ma być np. rzeczownik „chimera”, choć nic nie oznacza; wszak - zdaniem reizmu - nie istnieją chimery? I w ogóle - jak odróżnić takie nazwy puste od onomatoidów?
Odpowiadając, reista powołuje się na to, iż wypowiedź „Chimera jest zwierzęciem” - to nie nonsens, lecz zdanie; owszem - fałszywe, ale sensowne, tak jak fałszywym, ale sensownym zdaniem byłoby „Warszawa jest zwierzęciem”. Tymczasem powiedzenie „Zmiana jest zwierzęciem” stanowi nonsens. To przemawia za zaliczeniem nazw pustych, bezprzedmiotowych - do nazw, a nie onomatoidów.
Z kolei Kotarbiński zwraca uwagę na następującą własność nazw pustych - w odróżnieniu od onomatoidów: każda nazwa pusta jest równoznacznikiem pewnej deskrypcji złożonej z nazw niepustych, np. nazwa „chimera” jest równoznacznikiem zwrotu „zwierzę mające głowę lwa, tułów kozy i ogon węża”. Zwrot ten jest w ten sposób zbudowany, iż zastąpiwszy w nim rzeczowniki „kozy” i „węża” rzeczownikiem „lwa” otrzymamy nazwę złożoną niepustą, mianowicie „zwierzę mające głowę lwa, hitów lwa i ogon lwa”. Natomiast - jak zauważa Kotarbiński - dla żadnego onomatoidu nie znajdziemy takiego równoznacznika złożonego z nazw niepustych.
Wystąpienie nazwy pozornej, czyli onomatoidu, w zdaniu nadaje mu często charakter metaforyczny. Np. więc gdy w zdaniu „Zasłonił się gazetą” zastąpimy dopełnienie onomatoidem „Zasłonił się nieznajomością prawa”, czasownik nabierze znaczenia metaforycznego. Można jednak podać taką parafrazę, czyli przekład wewnątrzjęzykowy, tego ostatniego zdania, aby orzeczenie występowało w sensie dosłownym, a w przedmiocie gramatycznym pojawiły się nazwy, np. „Usprawiedliwiał się, że nie czytał takiego a takiego napisu”.
Reista semiotyczny nie zwalcza wprawdzie metafor, przeciwnie: docenia ich wartość stylistyczną, dydaktyczną czy estetyczną, zarazem jednak jest świadom, że w języku, tak jak w pokarmie - niezbędnym przecież do życia - występują substancje trujące. I tak jak nieraz szkodliwe bywają potrawy o wyśmienitym smaku, również wyrażenia przenośne, mimo swej obrazowości, nierzadko wywołują niepożądane skutki, mianowicie stają się przyczyną powstania hipostaz.
Dlatego reizm semiotyczny występuje z programem oczyszczania ważnych lub ostatecznych sformułowań z onomatoidów. Sformułowania, w których występuje choć jeden onomatoid, Kotarbiński uważa za skrótowe oraz zastępcze i - jeśli odgrywają istotną rolę w wywodzie - doradza ich przekładanie na sformułowania wolne od onomatoidów. Niewykonalność tego zadania uznaje za dowód, iż dana wypowiedź jest nonsensem, za takowy bowiem poczytuje - jak wiemy - wyrażenie rozumiane w sposób dosłowny, a zawierające onomatoid. Z drugiej zaś strony, sądzi, że jeśli dane sformułowanie jest metaforyczne - a zatem mimo występowania w nim onomatoidu sensowne - to jego sparafrazowanie na równoznacznik rozumiany dosłownie, a wolny od onomatoidów powinno być możliwe. Wszak dane wyrażenie pod tym tylko warunkiem można uznać za metaforyczne, że istnieje równoznaczne z nim wyrażenie, niemetaforyczne, względem którego to pierwsze jest przenośnią.
Powyższy program reizmu semiotycznego jest zgodny z duchem szkoły Twardowskiego, choć ta nie propagowała tego ani w ogóle żadnego kierunku filozoficznego. Zgodny zaś jest o tyle, że - tak jak i ona - zmierza do tego, by nasze wypowiedzi uczynić jasnymi, by wyświetlić częste w humanistyce nieporozumienia powstałe na podłożu hipostaz, wreszcie by do istniejących już błędów, zawinionych przez nieopatrzne mówienie i pisanie, nie dodawać nowych. Zalecenia reizmu semiotycznego sprawdziły się w wieloletniej praktyce szkoły Elementów.
Mówienie traktuje Kotarbiński jako szczególny przypadek działania. Reizm semiotyczny zaś jest swego rodzaju gramatyką języka, skonstruowaną zgodnie z postulatami realizmu praktycznego. Tym samym stanowi on fragment ogólniejszej gramatyki czynu, to jest nauki „o metodach jakiegokolwiek robienia czegokolwiek”.
Wybór tej dziedziny dociekań, prakseologii, pozostaje chyba w związku z tendencjami, którym wyraz dawał Twardowski, starając się jako nauczyciel, wychowawca oraz rektor wszędzie naokół wprowadzać ład oraz własnym przykładem i wymaganiami pobudzać do sprężystego i sprawnego współdziałania, do wzorowego funkcjonowania, do dobrej roboty. Potrafił też w swoich uczniach wzbudzić zrozumienie i szacunek dla praktyczności - wówczas lekceważonej. Oto i Ajdukiewicz dociekaniom swym nadał charakter pragmatyczny, co znalazło odbicie w tytule jego ostatniej książki Logika pragmatyczna.
Kotarbiński zaś stworzył prakseologię i zainicjował w Polsce nie tylko badania, ale i ruch naukowej organizacji pracy. Prakseologia zajmuje się w najogólniejszy sposób każdym działaniem z punktu widzenia jego skuteczności. Składają się na nią trzy działy: analiza pojęć związanych z wszelkim działaniem celowym, krytyka jego sposobów spotykanych w praktyce oraz formułowanie wskazówek dotyczących zwiększania skuteczności czynu.
Przeszło siedemdziesiąt lat minęło od czasu, gdy Kotarbiński podjął tę problematykę w odczytach wygłoszonych na posiedzeniach akademickiego Kółka Filozoficznego we Lwowie. Nazywał ją teorią czynu, albo praktyką, a rozważał wtedy jeszcze ze stanowiska indeterminizmu, co bardziej było zgodne z duchem epoki aniżeli to, że się w ogóle nią zajął, i to, że propagował w niej działanie zbiorowe, przeciwstawiał się zaś indywidualizmowi oraz wszelkim ocenom emocjonalnym.
Prakseologia Kotarbińskiego nie jest gmachem wzniesionym przez technokratę, który dostrzega wyłącznie dobro produkcji. Owszem, uwzględnia wprawdzie szeroko postulaty realizmu praktycznego, zarazem jednak tym się różni od wielu innych dzieł na zbliżone tematy, że dobro roboty upatruje w wielkiej mierze w jej elementach ludzkich. Jest prakseologią humanistyczną, przepojoną refleksją na temat człowieka-sprawcy. Kwestie powodzenia i niepowodzenia działań, zysku i straty, mistrzostwa i błędu ujmuje mądrzej i głębiej, niż gdyby się ograniczała do uwzględnienia aspektów wyłącznie ilościowych oraz danych wyłącznie materialnych. „Imponderabilia zlekceważył, zatem poniósł stratę” - pisze Kotarbiński. A zastanawiając się nad opłacalnością kontrolowania cudzych działań weźmie pod uwagę nie tylko koszty kontroli, ale i fakt, iż ta „tłumi w zarodku wszelkie do czynów zapędy” oraz zachęca do bezczynności, gdyż „błędu nie popełni, kto wcale nie działa”.
Myśl prakseologiczna Kotarbińskiego występuje pospołu z socjotechniczną, pełną liberalizmu, właściwego jego naturze. Doradza więc, aby okazywać zaufanie, gdyż ono - tu odzywa się realista praktyczny - wyzwala inicjatywę oraz wzmaga samodzielność; a jedno i drugie przynosi zysk. Racjonalista zaś dodaje, że „Rozum w pełni rozkwita pod strażą wolności, /Wolność rozkwita w pełni pod strażą rozumu”.
Prakseologia Kotarbińskiego jest jednym skrzydłem tej samej budowli, którego drugie skrzydło stanowi etyka. W niej to właśnie wyraziły się najpełniej cechy osobowości architekta, który ją projektował, jego - jak je nazywa - postulaty własnego sumienia. Przyjmuje w niej, tak jak to czynią kwakrzy, że inni ludzie kierują się szlachetnymi intencjami. Stara się tak ją zbudować, aby „cnoty nie przeczyły cnotom”. A jako dewizę obiera „wiesz, co robić, jeżeli wiesz, czego nie robić”. Częściej więc odradza, niż doradza; jeśli zaś już doradza, to raczej - czego unikać, niż o co się ubiegać. Ta etyka, etyka spolegliwego opiekuństwa, etyka obrony przed klęskami zagrażającymi podopiecznym, jest rezultatem rezygnacji z „oczywistości własnego serca”, którą na Tadeuszu Kotarbińskim, człowieku uczucia i wewnętrznego ciepła, starał się wymóc Tadeusz Kotarbiński, realista praktyczny i antyirracjonalista, dowodząc, że „na tej planecie nieskończenie pięknej i jak dotąd - nieskończenie straszliwej” „chronić podopiecznego od klęski to obowiązek [...], ale nie ma obowiązku dopomagać mu maksymalnie do osiągnięcia pełni zadowolenia”. Ale czy to mało? Że niemało, że bardzo wiele, wiedzą wszyscy, którzy go znają jako obrońcę godności ludzkiej i wolności sumienia.
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
5. O sylwetce i życiu Tadeusza Kotarbińskiego
Jerzy Pelc
Tadeusz Kotarbiński
[...] Tadeusz Kotarbiński wychowywał się w domu rodzinnym w atmosferze głębokiego umiłowania sztuki: ojciec, Miłosz, był utalentowanym artystą malarzem i kompozytorem, dyrektorem Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, matka, Ewa z Koskowskich, pianistką, stryj, Józef, wybitnym aktorem, dramaturgiem, dyrektorem Krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego, wuj, Mariusz Maszyński, niezapomnianym aktorem. Owo humanistyczne, artystyczne środowisko postępowego ziemiaństwa polskiego wpłynęło na osobowość i na postać Tadeusza Kotarbińskiego. Sądzić o tym można nie tylko z jego wierszy powstających w chwilach „niepróżnującego próżnowania” oraz z barwnej, obrazowej polszczyzny dzieł naukowych i publicystycznych, nie tylko z obrazków malowanych dla odpoczynku, ale i z zamiłowania, upodobania, odczucia, zrozumienia wielkiej muzyki, literatury, malarstwa i architektury.
Uczęszczał do V filologicznego gimnazjum rządowego w Warszawie, z którego w okresie strajku szkolnego w 1905 r. wystąpił, niemal w przededniu matury. Świadectwo dojrzałości uzyskał w 1906 r. w prywatnej szkole Chrzanowskiego w Warszawie, a państwową maturę rosyjską - w rok potem, jako eksternista, w Parnawie w guberni estlandzkiej. W latach 1905-1907 rozpoczął studia wyższe w zakresie nauk matematyczno-fizycznych i architektury, kolejno na: Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, Politechnice Lwowskiej i politechnice w Darmstadcie. Następnie jednak studia te przerwał i zapisał się we Lwowie w 1907 r. na filozofię ścisłą oraz filologię klasyczną jako przedmiot poboczny. Studiował głównie pod kierunkiem Kazimierza Twardowskiego, wielkiego dydaktyka filozofii, przez którego w 1912 r. został promowany na doktora filozofii.
Powróciwszy do Warszawy, w latach 1912-1919 pracował jako nauczyciel - głównie łaciny i greki - oraz wychowawca, m. in. w gimnazjum im. Mikołaja Reya. Nauka szkolna i uniwersytecka oraz pierwsze lata pracy zawodowej pozostawiły wyraźny ślad w postaci żywego przejęcia się antykiem greckim i łacińskim, który jest dla Tadeusza Kotarbińskiego bliskim i wiecznie tryskającym źródłem kultury; postaci i zdarzenia z historii, filozofii i mitologii antycznej żyją na wielu stronicach dzieł naukowych Kotarbińskiego; po dziś dzień także zachował umiejętność tłumaczenia ex abrupto trudnych tekstów greckich i łacińskich; wiele z nich zna na pamięć.
Drugi, znacznie dłuższy, uniwersytecki etap w nauczycielskiej karierze Kotarbińskiego rozpoczął się w dniu 25 IV 1918 r., kiedy to wygłosił on swój pierwszy wykład na Uniwersytecie Warszawskim jako zastępca wykładowcy filozofii. Podobno wykład ten zaczął od słów: „Pragnę cudu, logicznego cudu: aby mój pierwszy wykład był od razu drugim” - dał w ten sposób wyraz tak charakterystycznemu dla niego dążeniu do omijania nieistotnych wstępów czy zapowiedzi i do ujęcia samego jądra zagadnienia.
W latach 1919-1929 był profesorem nadzwyczajnym filozofii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, a od 1929 r. do dnia wybuchu II wojny światowej - profesorem zwyczajnym. W roku akademickim 1929/30 piastował godność dziekana Wydziału Humanistycznego UW. W latach międzywojennych (a głównie u ich schyłku), w okresie narastającego antysemityzmu i coraz częściej powtarzających się zamieszek rasistowskich wśród młodzieży akademickiej - z wielką odwagą i godnością przeciwstawiał się czynnie na Uniwersytecie i poza nim wszelkim objawom ciemnoty, przemocy, faszyzmu, głosząc dobitnie idee postępowe i wolnomyślicielskie, niepopularne wówczas zarówno wśród większości studentów, jak i w kołach oficjalnych.
Lata okupacji aż do Powstania Warszawskiego spędził w Warszawie, na Starym Mieście. Wykładał filozofię i logikę na tajnych kompletach uniwersyteckich oraz udzielał lekcji prywatnych, jak opowiadają - za chleb. We wrześniu 1944 r. uchodził ze zrujnowanej Starówki dźwigając na plecach - jak opisuje świadek naoczny - staruszkę, która nie mogła o własnych siłach opuścić spalonego miasta. Po Powstaniu, w którym utracił cały dobytek i wszystkie materiały naukowe, działał w Radomiu, wykładając tam od listopada 1944 do kwietnia 1945 r. przedmioty filozoficzne na tajnych kompletach uniwersyteckich.
Po wojnie, l II 1945 r., odzyskał oficjalnie profesurę filozofii na Uniwersytecie Warszawskim, a w dniu 3 VII 1945 r., po tragicznej śmierci prof. Viewegera, który poświęcił się powołaniu do życia uniwersytetu w Łodzi, został powołany na stanowisko rektora Uniwersytetu Łódzkiego. 6 V 1947 r. wybór potwierdził poprzednią nominację i Kotarbiński do końca sierpnia 1949 r. kierował łódzką uczelnią, którą jako rektor organizował od fundamentów i rozbudowywał. W ciągu roku 1946 był bezpartyjnym posłem do Krajowej Rady Narodowej.
W latach akademickich 1949/50 i 1950/51 obok profesury na Uniwersytecie Warszawskim był profesorem kontraktowym Uniwersytetu Łódzkiego. Przez całe siedmiolecie od 1945 do 1951 r. dojeżdżał niemal co tydzień z Łodzi na wykłady do Warszawy. W drodze, często przy świeczce zabranej z domu, czytał lub pisał. [...] Z dniem l X 1951 r., w związku z przemianowaniem Seminarium Filozoficznego UW na Katedrę Logiki, Kotarbiński został profesorem zwyczajnym logiki i kierownikiem Katedry Logiki UW. W roku 1961, po czterdziestu trzech latach pracy nauczycielskiej, przechodzi na emeryturę.
Na stanowisku profesora i rektora, jako nauczyciel i wychowawca młodzieży, jako organizator życia naukowego, jako publicysta - Kotarbiński w sposób otwarty i nieustępliwy głosi swe poglądy, z odwagą krytykując lub przeciwstawiając się temu wszystkiemu, co uważa za niesłuszne lub szkodliwe. Za prawdomówność uważa zawsze powiedzenie całej prawdy, nie tylko zaś samej prawdy.
Obok działalności na uniwersytecie Kotarbiński bierze czynny, najczęściej kierowniczy udział w życiu naukowym kraju. Od 1929 r. był członkiem zwyczajnym Towarzystwa Naukowego Warszawskiego - aż do końca istnienia tego towarzystwa w r. 1951; od 1946 r. był członkiem korespondentem, a od 1951 r. - członkiem zwyczajnym Polskiej Akademii Umiejętności; od 1946 r. jest członkiem czynnym Łódzkiego Towarzystwa Naukowego i jego przewodniczącym; od dnia utworzenia Polskiej Akademii Nauk w r. 1952 jest jej członkiem rzeczywistym, a od 1 II 1957 r. do 1962 — dwukrotnie prezesem; od lat trzydziestu jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Filozoficznego; przewodniczy Bibliotece Klasyków Filozofii od chwili jej powstania; zasiadał i zasiada w komitetach redakcyjnych wielu czasopism naukowych, ostatnio np. w radzie redakcyjnej „Studiów Filozoficznych”; artykułami swymi zasila wiele pism, nie tylko naukowych i popularnonaukowych, ale i prasę codzienną. Jest uczonym, organizatorem, popularyzatorem, publicystą przede wszystkim nauczycielem w szerokim i najczcigodniejszym sensie tego miana.
[...] Uznanie dla zasług naukowych i społecznych Kotarbińskiego znalazło wyraz w wielu najwyższych odznaczeniach i godnościach, którymi jest od dawna wyróżniany w kraju i za granicą. Jest doktorem honoris causa bułgarskiego Uniwersytetu Klemensa z Ochrydy, Université Libre w Brukseli, Uniwersytetu Łódzkiego, Uniwersytetu Jagiellońskiego i Uniwersytetu we Florencji, członkiem zagranicznym Akademii Nauk ZSRR, Akademii Londyńskiej, Bułgarskiej Akademii Nauk i Mongolskiej Akademii Nauk, Fińskiego Towarzystwa Naukowego oraz Académie de Philosophie de Sciences. [...] Poza tym bierze czynny udział w pracach następujących instytucji: [...] od lat kilku jako przewodniczący Rady Naukowej Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz członek Prezydium Komitetu Nauk Filozoficznych i Socjologicznych PAN, a także Rady Naukowej Pracowni Ogólnych Problemów Organizacji Pracy PAN; od lat przeszło trzydziestu jako przewodniczący Polskiego Towarzystwa Filozoficznego; od 1946 r. jako przewodniczący Łódzkiego Towarzystwa Naukowego oraz przewodniczący Towarzystwa Kultury Moralnej od czasu jego powstania przed kilku laty, przewodniczący Rady Naukowej Towarzystwa Naukowego Organizacji i Kierownictwa; przewodniczy też [...] Radzie Naukowej Wielkiej Encyklopedii Powszechnej PWN. Jest członkiem międzynarodowej Unii Historii i Filozofii Nauk i przewodniczącym jej oddziału w Polsce. W latach 1960-1963 był przewodniczącym Institut International de Philosophie, następnie honorowym przewodniczącym. Ponadto należy do komitetów lub rad redakcyjnych czasopism naukowych, m. in. „Studia Logica”; [...] dawniej zasiadał w Zarządzie Kasy im. Mianowskiego. [...]
Główne prace: Szkice praktyczne, 1913; Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera, 1915; Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk, 1929; Z zagadnień ogólnej teorii walki, 1938; Kurs logiki dla prawników, wyd. I 1951, wyd. II 1953, wyd. III 1955; Traktat o dobrej robocie, 1955; Sprawność i błąd (z myślą o dobrej robocie nauczyciela), wyd. I 1956, wyd. II 1957; Wybór pism - t. I: Myśli o działaniu, 1957, t. II: Myśli o myśleniu, 1958; Wykłady z dziejów logiki, 1957; ponadto w działaniach wojennych uległ zniszczeniu gotowy do druku, opatrzony wstępem i przypisami przekład łacińskiego dzieła F. Bacona Novum Organum.
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
Jerzy Pelc
Pożegnanie z Tadeuszem Kotarbińskim
3 października 1981 roku zmarł w Aninie Tadeusz Kotarbiński, nestor filozofii polskiej, jeden z najstarszych mieszkańców stolicy. Przeżył w niej niemal wiek cały. Tu się urodził 31 marca 1886 roku. Na jego więc kołyskę padł cień czterech szubienic, na których właśnie wtedy zaborca stracił Polaków, skazanych w procesie przeciw wolności i niepodległości. Był o rok starszy od Lalki Bolesława Prusa, najbardziej warszawskiej powieści najbardziej warszawskiego pisarza, a Warszawa lat dziecinnych i chłopięcych Tadeusza Kotarbińskiego mało się różniła od tej, w której niewiele wcześniej żyli Wokulski, Rzecki, panna Izabela, doktor Szuman. Wychowywał się w domu rodzicielskim, w domu twórców, artystów i nauczycieli. [...]
Uczył się Tadeusz Kotarbiński w warszawskim Piątym Gimnazjum Filologicznym, w szkole rządowej, a więc - z językiem wykładowym rosyjskim. Wystąpił z niej jako uczestnik strajku szkolnego w 1905 roku, niedługo przed maturą. Przeniósł się do Prywatnego Gimnazjum Chrzanowskiego, późniejszego gimnazjum im. Jana Zamoyskiego, jakże zasłużonej szkoły, i tam w roku 1906 uzyskał świadectwo dojrzałości. Nie dawało ono jednak uprawnień w zaborze rosyjskim ani w Rosji. Musiał wiec zdawać po raz drugi maturę - rządową. Uczynił to w roku 1907, jako eksternista, w Parnawie, w guberni estlandzkiej. Tymczasem jednak podjął studia wyższe; zrazu, w latach 1905-1907, kolejno na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, na Politechnice Lwowskiej i na Politechnice w Darmstadcie. Ale nie były to studia filozoficzne, lecz matematyczno-fizyczne i architektoniczne. Dopiero w roku 1907 zapisał się na filozofię w Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, jako przedmiot poboczny obierając filologię klasyczną.
Przydała mu się ona, gdy po siedmioletniej nieobecności i po doktoracie filozofii, uzyskanym w r. 1912 u profesora Kazimierza Twardowskiego, powrócił na stałe do Warszawy i przyjął posadę nauczyciela - głównie łaciny i greki. Uczył i był wychowawcą m. in. w Prywatnym Gimnazjum im. Mikołaja Reya, wówczas, tj. w latach 1912-1918, a także później, w okresie międzywojennym, jednej z najświetniejszych męskich szkół stołecznych, cenionej nie tylko za wysoki poziom nauczania, ale też znanej z tradycji liberalnych i demokratycznych. [...]
*
Mając lat trzydzieści trzy Tadeusz Kotarbiński rozpoczął swego nauczycielstwa rozdział drugi. [...] Obecni na jego pierwszym wykładzie uniwersyteckim od pierwszego momentu odczuli, że oto stoi przed nimi ktoś niezwykły. Na czym owa niezwykłość polegała?
Na pewno był już wtedy doświadczonym mimo młodego wieku nauczycielem i pedagogiem, miał przecież za sobą siedem lat pracy w gimnazjum. Był też filozofem ze świetnej szkoły Kazimierza Twardowskiego, członkiem-założycielem powstałego o cztery lata wcześniej, w r. 1915, Warszawskiego Instytutu Filozoficznego, wreszcie autorem cennych prac filozoficznych, w tym książek Szkice praktyczne (1913) i Utylitaryzm w etyce Milla i Spencera (1915). Ale tego wszystkiego nie starczyłoby do wzbudzenia w słuchaczach uczucia, któremu wyraz dała czterdzieści lat później, w r. 1957, przedmowa do Wyboru pism Kotarbińskiego, zatytułowana „Od uczniów”, a napisana chyba przez Marię Ossowską; czytamy tam:
„Uczniów wykształcił Tadeusz Kotarbiński wielu. [...] Łączy ich wszystkich [...] świadomość własnego uprzywilejowania. Miewają ludzie mistrzów wielkich w dziedzinie intelektu. Miewają wzory moralne, które nakłaniają do naśladownictwa. Miewają przyjaciół serdecznych i ofiarnych, ale rzadko się zdarza, aby ktoś w swoim nauczycielu mógł odnaleźć wszystkie te wartości”.
Pośród tych wartości rolę nadrzędną w osobowości Kotarbińskiego odgrywały moralne. Nie wiem, czy jest drugi filozof w dziejach naszej polskiej myśli, którego by żegnał nekrolog od Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, pamięć zmarłego czcząc słowami „zwalczał wszystko, co było krzywdą”. Zawierają one prawdę - z istotną jednak poprawką: nie zwalczał, lecz przeciwstawiał się. Nie znaczy to, że czynił to mniej żarliwie i skutecznie, z mniejszą odwagą i poświęceniem, niż gdyby walczył. Po prostu, idea walki była obca człowiekowi stroniącemu od wszelkiej przemocy, będącemu uosobieniem cywilności, zwolennikowi metod wyłącznie pokojowych i perswazyjnych, człowiekowi, który odróżniał krytykę opiekuńczą od krytyki prześladowczej oraz sam stosował i innym doradzał stosować tylko tę pierwszą. O tym, jaki był stosunek Kotarbińskiego do zwierząt, lepiej od ludzi wiedziały nasze psy, choć nie znały czterowiersza na swój temat:
Jakkolwiek psia natura człowieczej najbliższa,
Są różnice: abstrakcji u psa nie wytropisz,
Wszelako pies wiernością człowieka przewyższa,
Więc czy pies - to podczłowiek, czy człowiek - niedopies?
Temu, kto by dla rozwiązania tego dylematu zastosował znaną definicję człowieka jako jedynej istoty zdolnej do śmiechu, mógłby Kotarbiński wytknąć, iż wnioskuje na podstawie fałszywej przesłanki: zarówno psy, jak konie - powtarzał to nieraz - potrafią się śmiać, nie ma co do tego wątpliwości, i nieraz się śmieją.
W tej żartobliwej - jak je nazywał - rymowance, jednym z wielu „wesołych smutków”, których dziesiątki napisał w ciągu swego życia, jako cecha - według określenia Kotarbińskiego - „czcigodna” występuje wierność. Postulat dochowywania wierności należy do postulatów sumienia. Zwykł był mówić, iż oprócz „postulatów sumienia” są jeszcze „oczywistości serca”. Jednymi i drugimi kieruje się w swym postępowaniu porządny człowiek, człowiek starający się „żyć poważnie”. [...]
Jakąż więc drogę obrać należy, aby „żyć poważnie”? [...] Musi to być droga dostępna, taka, którą można odnaleźć wśród bezdroży, którą można postępować ku obranemu celowi i która do tego celu doprowadzi, gdyż nie nazbyt jest długa jak na siły strudzonego wędrowca. Także ów cel winien być osiągalny, na miarę ludzkiej słabości. Chociaż więc piękny i porywający jest ideał chrześcijański ofiarowania siebie samego dla dobra innych, musi on ustąpić mniej wzniosłym dążeniom. [...]
Dokonany przez Kotarbińskiego wybór ateistycznego poglądu na świat pociągnął za sobą rezygnację z urzeczywistniania ideału miłowania bliźniego swego jak siebie samego. Piękne to przykazanie i szlachetne, ale przy tym dla większości śmiertelników niewykonalne. Niechaj więc zastąpi je ideał zbliżony wprawdzie do ewangelicznego, ale znacznie od tamtego skromniejszy, a dzięki temu bardziej realistyczny. Takim ideałem, takim wzorem postępowania stał się dla Kotarbińskiego-nauczyciela i wychowawcy opiekun „spolegliwy”, czyli taki, na którym można polegać. Obowiązkiem opiekuna spolegliwego jest troszczyć się o tych, których życie powierzyło jego opiece. [...] Troszczyć się zaś, to przede wszystkim osłaniać i bronić przed klęskami elementarnymi, takimi jak zagłada, choroba, ból fizyczny, nędza.
Gdy więc w latach trzydziestych skrajnie prawicowi studenci „aryjskiego” pochodzenia zmuszali przemocą swych kolegów-żydów do zajmowania miejsc wyłącznie po jednej stronie sali wykładowej, Kotarbiński na znak protestu wykładał stojąc po owej „niearyjskiej” stronie. Naraził się tym do tego stopnia swoim przeciwnikom, iż groźbą pobicia grubymi laskami, uzbrojonymi w żyletki, usiłowali go skłonić do kapitulacji. Odtąd musiał korzystać z pomocy studentów, którym tak jak i jemu obcy był szowinizm: mógł się po terenie Uniwersytetu poruszać tylko w towarzystwie paru z nich, gotowych do obrony. W kilka lat później, podczas okupacji, tego rodzaju ochrona byłaby niewystarczająca. Toteż kiedy niedługo przed wybuchem Powstania Warszawskiego został uprzedzony o szykowanym na niego zamachu, za radą przyjaciół przestał nocować w domu i pokazywać się na tajnych „kompletach” uniwersyteckich, których był współorganizatorem i od samego początku czynnym uczestnikiem; zniknął na jakiś czas.
Ale w sierpniu 1944 r., w pamiętnych dniach Powstania, był z powrotem w swym mieszkaniu na Brzozowej w domu profesorskim. A podczas ewakuacji Starówki - opisuje to naoczny świadek, prof. Julian Krzyżanowski, sąsiad Kotarbińskich („Odrodzenie”, r. 1945/46) - widziano go, jak w tłumie rannych i wyczerpanych uchodził z płonącego i zburzonego miasta, dźwigając na plecach staruszkę, która nie mogła się poruszać o własnych siłach. Miał wówczas lat 58, był osłabiony z głodu i niewyspania, wyczerpany po niedawnych niewygodach ukrywania się poza domem - zresztą nigdy nie odznaczał się tężyzną fizyczną. Dlaczego więc on właśnie, a nie ktoś młodszy i silniejszy? Dlatego, że opiekun spolegliwy niesie pomoc zagrożonym; okoliczności zaś sprawiły, iż owa staruszka znalazła się w pobliżu, tym samym więc została jedną z istot powierzonych jego opiece.
Był Kotarbiński, zgodnie ze swym kodeksem moralnym, opiekunem znieważanych i prześladowanych, obrońcą godności ludzkiej, rzecznikiem tolerancji i wolności sumienia, przeciwnikiem wszelkiej dyskryminacji - rasowej, społecznej czy politycznej - a w związku z tym tego, co ją rodzi: zacofania, obskurantyzmu, szowinizmu i fanatyzmu, oraz tego, co jej towarzyszy: ucisku i przemocy.
Etyka, którą wyznawał i głosił, jest świecka, gdyż dla uzasadnienia swych rad i perswazji nie odwołuje się do bytów nadprzyrodzonych; jest wolnomyślicielska i ateistyczna. Ale zarazem tak wysoko wynosi ideały wyrosłe z gleby chrześcijaństwa - dobroć, solidarność, ofiarność w bronieniu słabszych, troskliwość i poświęcenie w opiece nad nimi, że godzi się ją uznać za bliską Ewangelii. Jednakże gdy - tak jak etyka chrześcijańska - również Kotarbińskiego etyka spolegliwej opieki doradza kierować się sercem, czyni to nie dlatego, iż takie postępowanie służy ad maiorem Dei gloriam, lecz dlatego, że brak dobroci i miłości, brak serca grozi fatalnymi następstwami: rządami przemocy.
Instancje panowały trzy: pięść, mózg i serce.
Serce się wycofało, będąc w poniewierce,
Gdy zaś pięść z mózgiem same pozostały w parze,
Oto skutek: mózg rządzi tak, jak mu pięść każe.
Rządy takie, rządy przemocy, zasługują na potępienie; nie tylko ze względów moralnych, ale i rozumowych, praktycznych, społecznych:
Milczeć. Pysk stulić. Wara puścić parę z gęby!
Umilkli. Ale cóż to wśród szeregów chrzęści?
- O panie! Tyś rozkazał im zacisnąć zęby,
A oni - na dodatek - zaciskają pięści.
Jako przestrogę cytował antyczny aforyzm: „Kogo liczni się boją, ten boi się licznych”.
Przestrogi i perswazje, nie zaś rozkazy, zakazy, normy i apele - to środki, którymi posługuje się Kotarbiński w kwestiach moralnych. [...] Upomina się, „by cnoty nie przeczyły cnotom”, by było „więcej szczęścia, mniej sprawiedliwości”. [...]
Doświadczony pedagog wie, iż stawianie wygórowanych żądań niekiedy onieśmiela i zniechęca wychowanków. Dlatego wyznaczy nie najwyższy poziom swych oczekiwań moralnych i kierując się przesłankami realizmu praktycznego powie, iż [...] nikt nie ma obowiązku dbać o to, by udziałem podopiecznych stały się najwyższa przyjemność, zadowolenie, radość, dobrobyt, szczęście. [...] Nie znaczy to, iż [...] mają nam być obojętne. Realizm praktyczny opiekuna spolegliwego przepojony jest troskliwością ojcowską, odpowiedzialną i rozważną. Owszem, dołóżmy starań, aby im wszystko to zapewnić. Jednakże te wysiłki są już kwestią naszej „hojności moralnej”, nie zaś obowiązkiem. Jak wiadomo, niestety nie zawsze okoliczności życiowe pozwalają nam ową „hojność moralną” okazać i zaspokoić te inne, nieelementarne potrzeby najbliższego otoczenia.
Kotarbiński, wytrawny opiekun, wie, że rozkaz i zakaz niekiedy budzą przekorę [...], dlatego będzie [...] za każdym razem uzasadniał swe stanowisko. Nade wszystko zaś z własnego postępowania uczyni wzór dla innych. Ale tu, rzecz znamienna, wbrew swojej teorii etycznej będzie świecił przykładem nie czego innego, jak właśnie owej „hojności moralnej”, którą wszak w swym programie stawiał na dalszym miejscu: będzie wspomagał regularnie, systematycznie - i dyskretnie - spore grono osób, z których pomocy, z racji swych stanowisk i funkcji, przyjdzie mu urzędowo korzystać, będzie im wypłacał drugie, prywatne wynagrodzenie. [...] Ale to są - uważa - tylko owe naddatki, świadczenia nadobowiązkowe, „oczywistości serca”. Czyż trzeba zapewniać, że i tamtych, właściwych obowiązków opiekuna spolegliwego nie tylko nie zaniedbywał, ale zawsze spełniał je w pierwszej kolejności? Obowiązkiem obrony ogarniał przy tym jak największe grono pokrzywdzonych. Pamięć podsuwa tu różne zdarzenia. Oto np. gdy jeden z dzienników zwrócił się do niego, aby zaprotestował przeciw skazaniu na śmierć małżeństwa Rosenbergów, wyraził zgodę na zamieszczenie tego protestu był przeciwnikiem kary śmierci oraz kary traktowanej jako zemsta - pod tym wszakże warunkiem, że jednocześnie zostanie podany do publicznej wiadomości jego protest przeciwko osadzaniu i trzymaniu bez wyroku w więzieniach w jego własnym kraju tych, jakże licznych, którzy nie są przestępcami pospolitymi ani nie dopuścili się żadnej zbrodni. Echem tej sprawy był niezbyt „wesoły smutek”:
Pragniesz-li, weredyku, grzech karcić do woli,
Pewnym będąc, że zwierzchność na wszystko-ć pozwoli,
Chcesz-li zgarniać do kabzy honoraria słone:
Milcz o zbrodniach dzisiejszych, piętnuj zło minione.
Z tego też okresu pochodzi taki oto czterowiersz:
Powiem ci raz rzecz smutną, więcej nie powtórzę:
Było małe państewko, w nim - wszystko nieduże,
Obszar, ilość pogłowia, miara wytwórczości,
Lecz szubienice były normalnej wielkości.
„Chodzi o odwagę przekonań” - brzmi tytuł jednego z wywiadów (1957) udzielonych przezeń w prasie - o odwagę ich głoszenia; tymczasem:
Mówcy, pisarze biją pokłon za pokłonem
Panom i władcom... Ludzie, czyliż nie widzicie,
Że to jawne narządów ciała nadużycie:
Nie merda się językiem, nie mówi ogonem!
A gdy mu tę odwagę pewien dygnitarz wyrzucał, odrzekł: „Zawsze gryzłem wędzidło i nadal będę gryzł wędzidło”.
Chodziło o odwagę przekonań, a także o etos badacza, gdy na I Kongresie Nauki Polskiej milczał przez cały czas, manifestując w ten sposób swój protest przeciwko gwałceniu prawdy. [...]
O tych, których oskarżano [...] o warcholstwo, [...] pisał:
Nie wolno jeść! - więc pili strawę rozwodnioną.
Pić nie wolno! - kąpielą odświeżali łono,
Tak się przez każde sito umieli przepychać,
Aż w końcu wyszedł rozkaz: Nie wolno oddychać!
Oddychali - więc wszystkich wytracono społem.
Czy słusznie? Arcysłusznie! Giń, skoroś warchołem.
Nauczyciel i wychowawca, a przy tym teoretyk dobrej roboty, prakseolog, starał się swą własną pracą dać przykład kultywowania - jak je nazywał - „cnót codziennych”, ćwiczenia „pięciopalcówek”, „przysiadywania fałdów”, systematyczności, punktualności, niezawodności w umowach, dbałości o ład — zarówno w sprawach małych i błahych, jak w wielkich i ważnych. [...] Sam terminował w tym rzemiośle, a może raczej sztuce — w sztuce osiągania doskonałości: także w prozaicznej, powszedniej robocie - u nie byle jakiego mistrza, Kazimierza Twardowskiego, założyciela szkoły filozoficznej tzw. lwowsko-warszawskiej, która wydała takich uczonych, jak Kazimierz Ajdukiewicz, Władysław Witwicki, Jan Łukasiewicz, Tadeusz Czeżowski, w której wykształcenie filozoficzne zdobyli Roman Ingarden, Juliusz Kleiner, Manfred Kridl - by wymienić tylko niektórych spośród zmarłych jej adeptów.
Ileż jest przykładów tego, jak nawyki wyniesione ze szkoły Twardowskiego, dobroczynne nawyki, ujawniały się na co dzień w tym, co Kotarbiński robił. [...] Np. gdy przewodniczył, każdą wypowiedź dyskutantów streszczał - tak jak tego uczył Twardowski - przekładając z niezrozumiałego na zrozumiałe, z niejasnego na jasne, z rozwlekłego na zwięzłe. [...]
Może to właśnie wysilanie się, którego sam dawał nieustannie przykład, sprawiło, że dożył niemal stu lat, zachowując do końca zdolność koncentracji uwagi oraz przenikliwość myśli. Wątpliwy to zresztą dar losu czy nagroda za pracowitość i trudy czynnego żywota. Staje mi przed oczyma ostatnie spotkanie z Tadeuszem Kotarbińskim, niedługo przed jego śmiercią. Od kilku lat przykuty do fotela i niemal zupełnie pozbawiony mowy, zachował zdumiewającą żywość zainteresowań i jasność umysłu. Było to po - odbytym bez Profesora - obchodzie jubileuszu jego dziewięćdziesięciopięciolecia. Solenizant pragnął usłyszeć ode mnie o przebiegu uroczystości. Natężając więc głos jak mogłem - bardzo źle słyszał - wyliczyłem, kto i o czym mówił. Wręczyłem mu też maszynopis mego odczytu, pragnąc, aby - zanim ukaże się w druku Księga Pamiątkowa, której czyż doczeka - miał w swym domowym archiwum choć taki materialny ślad uczuć wdzięczności, czci i przywiązania, wyrażonych podczas tej sesji. Gestem wyraził życzenie, abym swoje uwagi przeczytał. Całość liczyła 20 stron, czytanie trwało blisko godzinę. Widziałem, że słuchał z napiętą uwagą, w pewnych momentach okazując wzruszenie. Gdy skończyłem, zaczął klaskać - łatwiejsze to dlań było niż wymówienie słowa „dziękuję” - a następnie wyciągnął ku mnie ręce i długo trzymał moją dłoń w swoich dłoniach. Potem, zmęczony, opadł na poduszki fotela. Na jego twarzy pojawił się jednak wyraz wysiłku i zmagania: chciał coś powiedzieć. Z wydobywających się z jego ust dźwięków zrozumieliśmy, razem z panią Kotarbińską, że była to - po staremu - uwaga krytyczna i zarazem rada: ten a ten fragment lepiej by było przenieść do aneksu...
Rzecz zdumiewająca: mało który spośród słuchaczy, dwa razy młodszych od niego i będących w pełni sil, zdołałby po wysłuchaniu długiego i szybko czytanego tekstu tak trafnie wyłowić mało przecież znaczący szczegół. Tak, rzecz zdumiewająca, ale i przerażająca zarazem: że też natura nie oszczędziła mu tego bezmiaru cierpienia i bezlitośnie pozostawiła niezmąconą myśl, jak gdyby po to, by mógł do końca jasno obserwować własne zamieranie, a zarazem zabrała mowę, owej myśli narzędzie, narzędzie nauczyciela i pisarza, narzędzie, którym tak po mistrzowsku przez całe życie władał...
*
Osobowość filozofa najpełniej chyba i najwyraziściej się odciska w jego refleksji z zakresu etyki, poglądy etyczne bowiem ukazują nie tylko rozumowy, ale i emocjonalny stosunek do wartości. Kotarbiński etykę pojmował szeroko, znacznie szerzej, niż się to potocznie czyni. [...]
W tej szeroko zakrojonej etyce znalazły [...] miejsce zarówno etyka tradycyjna, to jest refleksja na temat moralności, jak prakseologia, czyli ogólna teoria działania, nauka - tak ją określał - o „metodach jakiegokolwiek robienia czegokolwiek”, m.in. zatem także o metodach pracy umysłowej, zwłaszcza o rozumowaniach. Ta ostatnia zaś - to metodologia logiczna, oparta na rachunkach logicznych i semiotyce logicznej, która rozpatrując relacje między znakami, rzeczywistością a użytkownikami znaków wiąże się z ontologią, teorią poznania i psychologią. Stąd Kotarbiński był zarazem moralistą i myślicielem budującym ogólny pogląd na świat, uprawiał i filozofię praktyczną, i filozofię teoretyczną, mianowicie tzw. logikę ogólną.
Taki bodajże zakres dociekań, taki właśnie dobór zagadnień i taki styl rozważań kojarzy się w świadomości ogółu z mianem filozofa. Ma nim być myśliciel, który na podstawie analizy i krytyki wiedzy ludzkiej wnika w istotę prawdy i poznania, który na podstawie analizy i krytyki działań człowieka i doświadczeń zgromadzonych przez pokolenia wnika w istotę dobra i zła, który w opartej na własnych doświadczeniach oraz intuicjach refleksji na temat naczelnych wartości i ideałów - prawdy, dobra, cnoty, piękna - dochodzi do syntezy: wyrabia sobie oryginalny i ogólny pogląd na świat i życie, pogląd mogący służyć za wzór dla tych, którzy pragną na własny użytek wypracować prywatną filozofię życiową. Toteż nie specjalista w jednej z wąskich dyscyplin filozoficznych, choćby szczycący się najwyższymi umiejętnościami zawodowymi, choćby najwybitniejszy, jest w mniemaniu ogółu ludzi filozofem. Filozof to mędrzec. Aby zaś być mędrcem, nie wystarczy wyśmienicie się znać na wybranej fachowej problematyce filozoficznej. Aby być mędrcem, trzeba w swej osobie skupiać zalety charakteru, umysłu i serca, trzeba być wzorem dla innych. Mędrzec to zarazem moralista, wychowawca, nauczyciel.
Mało kto tak znakomicie odpowiadał jako filozof oczekiwaniom ludzkim jak właśnie Kotarbiński. I niewiele jest w naszych dziejach filozofii postaci, do których bardziej niż do niego pasowałoby miano mędrca...
Nic więc dziwnego, iż jeszcze przed drugą wojną światową nazwano go, człowieka wówczas niespełna pięćdziesięcioletniego, „Sokratesem warszawskim”. Tak o nim napisał Karol Irzykowski, wybitny krytyk literatury polskiej, utalentowany publicysta.
Jakże trafnie: tak jak Sokrates, nauczanie i wychowywanie traktował bardziej jako posłannictwo niż jako zawód, a dzieła rozumu opromieniał ciepłem uczucia; tak jak Sokrates, opierał wiedzę na zdrowym praktycznym rozsądku człowieka niefilozofującego; tak jak Sokrates, odważnie stawał w obronie wolności sumienia, godności ludzkiej, sprawiedliwości i prawdy, prawdy wiodącej do cnoty, która wiąże się z pożytkiem; tak jak Sokrates wreszcie, był autorytetem moralnym i intelektualnym.
*
Tadeusz Kotarbiński pełnił w swym długim życiu funkcje, zajmował stanowiska, osiągnął zaszczyty, o które ludzie na ogół zabiegają: najwyższą godność w światowej społeczności filozoficznej - przewodniczącego Institut International de Philosophie, najwyższy zaszczyt naukowy - doktorat honorowy kilku uniwersytetów krajowych i zagranicznych i członkostwo sześciu zagranicznych akademii nauk, najwyższe stanowisko w nauce krajowej - prezesurę Polskiej Akademii Nauk, najwyższą funkcję uniwersytecką - rektora. Był też przewodniczącym lub honorowym przewodniczącym, członkiem zarządu lub członkiem honorowym albo zwyczajnym niezliczonych towarzystw naukowych. [...]
Ale nie to, co za życia przydaje blasku karierze, imponuje postronnym, wywołuje poklask, nie owe okazałości zachowa pamięć o Tadeuszu Kotarbińskim.
Pozostanie on w niej przede wszystkim jako wielki, ukochany i czczony nauczyciel: zarówno wtedy, gdy w czasie okupacji niemieckiej uczył łaciny i greki - za chleb, jak wtedy gdy prowadził z nami seminaria na tajnych kompletach uniwersyteckich, czy później gdy, z przymkniętymi swoim zwyczajem oczyma, wykładał stojąc na sali uniwersyteckiej, czy jako bezpośredni zwierzchnik, spotykany codziennie, użyczający nam, młodszym, swego biurka, czy jako prelegent, uczestnik dyskusji, przewodniczący zebrania, prezes Akademii - zawsze ten sam: przede wszystkim wielki, ukochany i czczony nauczyciel. I przyjaciel, jeśli wolno użyć tego słowa, rozumiejąc przez nie to, iż zaliczał nas do ludzi całym sercem sobie oddanych. Ktoś pełen wewnętrznego ciepła, promieniującego na otoczenie, pełen życzliwości, którą okazywał każdemu swym nieco smutnym uśmiechem. Postać trochę staroświecka: i z wyglądu - sarmacki wąs, i w geście, i w sposobie bycia - szeroki szczery śmiech, i w rodzaju gościnności, manierach, i w stylu grzeczności, która choć każdemu jednaka, nie była „rzeczą małą”, lecz - dzięki rewerencji i galanterii - wedle nauk Sędziego Soplicy: „staropolską i szlachecką”.
Przetrwa w pamięci to niezwykłe połączenie zacności, dobroci i mądrości, przenikliwości badacza i wrażliwości artysty. Kotarbiński, autor takich dzieł naukowych, jak Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk czy Traktat o dobrej robocie, i dziesiątka innych książek oraz kilkuset rozpraw, to ostatni z grona wielkich szkoły lwowsko-warszawskiej, ostami z koryfeuszy słynnej w świecie szkoły Twardowskiego. Wraz z jego odejściem skończył się złoty wiek filozofii polskiej, okryła żałobą nauka światowa. Ale Kotarbiński - to także twórca młodopolskich liryk i gnomicznych epigramatów, zebranych w kilku tomikach, twórca udatnych akwareli i rysunków, miłośnik teatru i muzyki, stały gość sal kinowych, widowiskowych i koncertowych, znawca wielkiej literatury i sztuki.
Żyć będą w pamięci jego poglądy społeczne i praca dla dobra ogółu - wzór postawy i działalności obywatela tego kraju, członka tego narodu. Przez całe swoje długie życie nie tylko dzielił los tej - jak by powiedział - „gromady ludzkiej”, ale czuł się za los jej odpowiedzialny: jako nauczyciel, wychowawca i spolegliwy opiekun. A że odpowiedzialność i obowiązek - tak wierzył, sądził i uczył - to czyn, to działanie, więc był zawsze tam, gdzie nurt najbardziej wartki, pośrodku wydarzeń i wypadków, zawsze magna pars tego, co się dzieje, i owego dziania się rozważny, mądry i życzliwy współsprawca, nigdy bierny, nigdy na uboczu, nigdy nie odmawiający pomocy. Wystąpieniami w sprawach obywatelskich, jako mówca i publicysta, domaganiem się prawdziwej, a nie pozornej sprawiedliwości społecznej, rzeczywistej wolności myśli, sumienia i słowa, faktycznego równouprawnienia grup i jednostek - o dwa niemal pokolenia wyprzedził postulaty teraźniejszości. Ujmował się za pokrzywdzonymi ludźmi, kiedy wskazywał na gorsze położenie materialne nauczycieli i mniejsze uznanie dla ich pracy w porównaniu ze światem technicznym; ujmował się za pokrzywdzonymi zwierzętami, kiedy w przejmujących słowach Medytacji sentymentalnej opisywał męczarnie psów, kotów, koni i bydła, katowanych przez ludzkich oprawców, także przez dzieci i młodzież; ujmował się za pokrzywdzonymi sprawami, kiedy wskazywał, że zaliczenie nauki i kultury do usług stawia jedną i drugą w sytuacji podrzędnej wobec produkcji, przemysłu, spraw obronnych, co na dłuższą metę przynieść musi fatalne skutki [...], m.in. ekonomiczne, podobnie jak spychanie humanistyki na drugi plan przez nauki ścisłe i techniczne, a nauk teoretycznych - przez praktyczne i stosowane. Bronił znieważanych i prześladowanych, bronił godności ludzkiej.
Zostawił po sobie pamięć człowieka nie tylko nieskazitelnej prawości, niezłomnego charakteru, wielkiego umysłu, ale i gorącego, czułego na niedolę, serca.
„Przestałem istnieć - pisał. - I zacząłem trwać dalej, czyli być w niebycie”.
„Trwać dalej” — wpisany w poczet Wielkich Polaków.
Warszawa, w styczniu 1983 r.
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
6. O innych zagadnieniach związanych z Tadeuszem Kotarbińskim
Jerzy Pelc
Szkoła Elementów Tadeusza Kotarbińskiego. Z okazji drugiego wydania Elementów teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk
Trzydzieści lat to okres, jaki tradycyjnie wiązało się z żywotem jednego pokolenia. Dziś ulega to wprawdzie zmianie, w związku z wcześniejszym niż kiedyś wkraczaniem młodych w życie. Zawsze jednak - z grubsza biorąc - można uważać, że w ciągu owych trzydziestu dwóch lat, dzielących drugie wydanie Elementów od pierwszego, dzieci tych, którzy uczyli się z pierwszego wydania do egzaminu, miały aż nadto czasu, by wyrosnąć i zapełnić uniwersyteckie sale wykładowe. I oto w ich rękach widzimy ten sam podręcznik, który od roku 1929 służy trzydziestu z okładem rocznikom studentów i nie tylko studentów. Tak jest, trzydziestu. Myli się bowiem profesor Kotarbiński, gdy w „Przedmowie” do drugiego wydania oblicza, że z Elementów uczyli się przez dziesięć lat tylko, i tylko studenci Uniwersytetu Warszawskiego. I czasowy, i terytorialny zasięg działania tej książki był znacznie szerszy. Sam korzystałem z niej, jako z podręcznika, przygotowując się do egzaminu w r. 1943, a więc już poza obrębem owego dziesięciolecia 1929-1939, o którym wspomina Autor. Tamten egzemplarz książki przepadł w Powstaniu. Już podczas okupacji kosztowne, w pierwszych latach po wojnie Elementy stały się rzadkością antykwaryczną, nawet ich egzemplarze odbite na powielaczu. W latach 1945, 1946, 1947 ani ja, ani moi przyjaciele nie mogliśmy z asystenckich pensyjek pozwolić sobie na kupno tej książki. Wreszcie pod koniec roku 1947, 30 grudnia - jak wskazuje notatka na karcie tytułowej - okazyjnie kupiłem tę książkę w Krakowie, gdyż właśnie moja żona miała się przygotowywać do egzaminu z Elementów na psychologii. A więc już 19 lat służby. I to służby czynnej. Leży przede mną ów kupiony przed czternastu laty egzemplarz. Widnieje na nim podpis poprzedniej właścicielki, studentki historii, z grudnia 1942. A i ona musiała go od kogoś odkupić. Tak oto notatki, daty, podpisy odsłaniają pracowity żywot książki, której każdy niemal egzemplarz zmieniał właściciela, był „wielom pożyteczny” i niejedną historię niezwykłą i tragiczną potrafiłby opowiedzieć.
Drugie wydanie Elementów przygotowano w 5000 egzemplarzy. Znaczy to, że specjaliści kalkulatorzy różnią się od Autora w ocenie przeznaczenia książki, a zatem i perspektyw jej rozprzedaży. Chyba, wbrew słowom prof. Kotarbińskiego, nie sądzą oni, że Elementy „przestają być podręcznikiem”. Myślę, że się nie zawiodą.
Sam autor Elementów często i chętnie akcentuje to, iż jest uczniem Kazimierza Twardowskiego. Także w „Przedmowie” do pierwszego wydania swego podręcznika prof. Kotarbiński daje wyraz pragnieniu, aby zbliżyć się do wzorów wykładu swego „głównego nauczyciela” i rozpowszechnić jego „dyrektywę dydaktyczną (i nie tylko dydaktyczną) zalecającą dbać pieczołowicie o zdawanie sobie sprawy ze znaczeń słów używanych i unikać w ten sposób mętności w myśli i w mowie”. Jednakowoż te deklaracje niezależnie od tego, w jakim stopniu płyną ze źródeł wdzięczności i sentymentu dla potężnej indywidualności mistrza, a w jakim oparte są na fundamentach rzeczywistych zależności naukowych, nie powinny skłaniać do utożsamiania szkoły Kotarbińskiego ze szkołą Twardowskiego.
Szerokie uznanie na świecie zyskała szkoła filozoficzna, w szczególności zaś logiczna, lwowsko-warszawska. Kotarbiński jest niewątpliwie reprezentantem tej szkoły, a Elementy wyrosły z jej ducha. Ale i to nie powinno przesłaniać faktu, że w obrębie szkoły lwowsko-warszawskiej wielostronna - bo naukowa, wychowawcza, dydaktyczna, publicystyczna - działalność Kotarbińskiego zajmuje odrębne miejsce i nie da się sprowadzić do zwykłego kontynuowania i transmitowania programowych tendencji tej szkoły.
A zatem mimo że Kotarbiński sam należy do szkoły Twardowskiego, szkoła Elementów nie jest szkołą Twardowskiego. I mimo że należy do szkoły lwowsko-warszawskiej, szkoła Elementów - to nie to samo, co szkoła lwowsko-warszawska, choć na pewno Elementy uczą wiele z tego, co istotne dla szkoły Twardowskiego i co istotne dla szkoły lwowsko-warszawskiej. I gdyby nie one, wiele z tych istotnych pierwiastków zaginęłoby, nie docierając do pokolenia uczniów Twardowskiego oraz uczniów tych, których grono zwykło się określać mianem szkoły lwowsko-warszawskiej. W tym pokoleniu młodszym, wychowanków Kotarbińskiego, Ajdukiewicza i ich rówieśników, w pokoleniu, które Twardowskiego nigdy nie widziało, ale kontynuuje niektóre tendencje szkoły Twardowskiego i szkoły lwowsko-warszawskiej, w tej nowej szkole logiczno-filozoficznej, głównie logicznej, genetycznie związanej z Warszawą i Poznaniem, a terytorialnie także z Wrocławiem, Toruniem i Łodzią - wyodrębnia się wyraźnie szkoła Kotarbińskiego.
Pojęcie szkoły naukowej nie jest jednoznaczne. Może ono dotyczyć np. związku z problematyką pewnego typu albo jedności poglądów w pewnych zasadniczych zagadnieniach, albo jeszcze jakichś innych spraw. Bywają szkoły mniej lub bardziej zwarte; jedne mają swój Koran, inne go nie mają; jedne mają wyznawców, inne tylko zwolenników i sympatyków.
Szkoła Kotarbińskiego - tak jak ja ją widzę - ściślej: szkoła Elementów, nie jest zakonem. Nie jest instytucją. Mimo istnienia owych Elementów - nie ma swego manifestu ani aktu wiary. Nie jest też skupieniem specjalistów z jednej dziedziny. A mimo to ma - jak mi się wydaje - dość licznych reprezentantów i wśród logików czy filozofów, i wśród pracowników naukowych innych specjalności, a także wśród ludzi, którzy naukowo nie pracują. Wszyscy oni w jakiś sposób otarli się o Elementy i coś trwałego z tego wynieśli.
Niekoniecznie reizm, który jest oryginalną doktryną Elementów, nie wyłożoną w nich wprawdzie w sposób systematyczny, ale przyświecającą wykładowi i wyrażaną w niejednym sformułowaniu. Przypuszczam nawet, że stosunkowo niewielu jest reistów w szkole Kotarbińskiego, szczególnie reistów ontologicznych. Głównie czy m. in. dlatego, że jako wychowankowie Elementów nie bardzo interesują się problematyką ontologiczną.
Powiada się, że habent sua fata libelli. Ale poszczególne zdania również mogą mieć sua fata. I rzecz szczególna, mogą to być zdania, których poprawności da się niejedno zarzucić. Tak było, jak myślę, z owymi zdaniami z Elementów: „żaden przedmiot nie jest cechą”, „żaden przedmiot nie jest stosunkiem”, „każdy przedmiot jest rzeczą”. Chociaż krytyka, i słusznie, wytknęła błędy tym sformułowaniom, odegrały one niepoślednią rolę w wychowaniu filozoficznym wielu pokoleń, rolę - dodajmy - pozytywną. Wryły się w pamięć, potrafiły oddziałać głębiej i silniej niż dziesiątki sformułowań poprawnych, przyczyniły się do ukształtowania światopoglądu bez urojeń, humanistyki bez hipostaz, nauki bez hipostaz. Pozostawione w drugim wydaniu, nie wątpię, że nadal będą oddziaływać pozytywnie i wychowywać pod względem filozoficznym. A recenzja prof. Ajdukiewicza, wydrukowana jako aneks do nowej edycji Elementów, spełni także rolę dodatnią, gdyż nie burząc zdrowych tendencji zawartych w tych zdaniach, uczyni czytelnika wrażliwym na logiczne subtelności w sposobie sformułowania tych tendencji.
Szkoła Elementów jest właśnie szkołą takich zdrowych tendencji, łatwo przeszczepialnych na grunt innych dyscyplin, a nie - na szczęście - szkołą iurandi in verba magistri. Dzięki temu w światopoglądzie jej reprezentantów, także wówczas gdy nie są oni reistami, pobrzmiewa przecież echo słów takich, jak owe, że żaden przedmiot nie jest cechą ani stosunkiem, ani zdarzeniem. W ich postawie naukowej - niezależnie od tego, jaką naukę uprawiają i czy w sposób twórczy, czy w rzemieślniczy, czy w odbiorczy - żyje przecież owo widome dziedzictwo Elementów, przejawiające się w niechęci do myśli ciemnych, przybranych w słowa liczne, zawiłe i górnolotne, w zaufaniu do zwięzłości, jasności i prostoty, w docenianiu pedagogicznej, wiedzotwórczej, konstruktywnej funkcji słów „nie rozumiem”, nie tyle obnażających własną słabość intelektualną i nieudolność mówiącego, ile raczej stanowiących apel, aby raz jeszcze, lepiej, bardziej konkretnie, wyraźniej zostało sformułowane to, co spotkało się z zarzutem niezrozumiałości.
Prof. Kotarbiński w „Przedmowie” do drugiego wydania Elementów wyraził się obrazowo, iż nie przerabiając całej książki stosownie do wymagań racjonalnej krytyki ani nie modernizując jej, postanowił „remont gruntowny starego domu zastąpić dodaniem przybudówek”.
W tym tomie przybudówki - poza jedną, recenzją prof. Ajdukiewicza - stawiał ten sam budowniczy, którego dziełem jest budynek główny. Są to późniejsze artykuły, rozprawy, odczyty i przemówienia z lat 1937-1958, a więc młodsze od pierwszej edycji Elementów o 8 do 29 lat. Ich tytuły ukazują krąg zagadnień, którym są poświęcone: Z zagadnień klasyfikacji nazw, Przegląd problematyki logiczno-semantycznej, Pojęcie istoty rzeczy, O postawie reistycznej, czyli konkretystycznej, Fazy rozwojowe konkretyzmu, Treść i zakres pojęcia metodologii, O pojęciu metody, Myśli o nauce, Z dziejów klasyfikacji nauk, Humanistyka bez hipostaz, O lekceważeniu ewolucyjnego punktu widzenia w metodologii humanistyki, Z dziejów pojęcia teorii adekwatnej, Filozof. Część tych prac rozwija poglądy reistyczne autora, ukazuje różnice między jego dawniejszym reizmem ontologicznym a teraźniejszym semantycznym, wyjaśnia nieporozumienia, które nagromadziły się wokół tych doktryn, ukazuje ich rozwój historyczny i przez historyczność spojrzenia z dużej perspektywy czasowej - łagodzi i ucisza ich pierwotny radykalizm. W sumie rozbudowuje, wydobywa na jaw i akcentuje oryginalne tendencje Elementów, czyniąc z nich dzieło bardziej dojrzałe niż w wydaniu pierwszym: z jednej bowiem strony, bardziej zdeklarowane w wytyczeniu kierunku wychowania logiczno-filozoficznego, z drugiej zaś, bardziej umiarkowane w treści samych zaleceń wychowawczych. Druga część rozpraw, składających się na „Aneks”, poświęcona jest problematyce metodologicznej i jako taka stanowi uzupełnienie i wzbogacenie czwartej i piątej części Elementów. Jest też wyrazem zainteresowań i owocem aktywności badawczej prof. Kotarbińskiego jako autora prakseologicznego Traktatu o dobrej robocie. Zamykający „Aneks” wykład pt. Filozof jest niejako posłowiem Elementów: w pięknych słowach charakteryzuje posłannictwo filozofa, jego rolę społeczną i doniosłość zadań.
„Uprawia on - pisze Tadeusz Kotarbiński - myślicielstwo, doskonaląc zagadnienia, pojęcia, twierdzenia i systemy twierdzeń i czyniąc to głównie przez wysiłek wewnętrzny, zmierzający ku zrozumieniu właściwej intencji myśli szukającej po omacku, ku racjonalniejszemu ukształtowaniu problematów, ku doprowadzeniu do jasności zupełnej pojęć, na ogół niewyraźnych, ku uzyskaniu oczywistości twierdzeń i solidności systemów. [...] Toczy on walkę z mętnością, chwiejnością, nieokreślonością, plątaniną myślenia, uzbraja się przeciwko wszelkiej w myśleniu nietrzeźwości, jakże częstej skutkiem ulegania zatwardziałemu przesądowi lub ponętnej dla serca ułudzie, lub stronności wreszcie, która wyrasta z sytuacji osobistej lub społecznej samego myśliciela. [...]”.
Tak oto wygląda ów „stary dom” z nowszymi „przybudówkami”.
Ale istnieją i inne „przybudówki” Elementów, terytorialnie i czasowo rozproszone. Mam na myśli te, dziś już liczne, książki i rozprawy, które wyrósłszy z ducha szkoły Kotarbińskiego są lub pragną i usiłują być wyrazem i wcieleniem tendencji zaszczepionych w tej szkole. Zaliczyłbym tu prace z różnych dziedzin: i Stanisława Ossowskiego Analizę pojęcia znaku, i wcześniejsze, np. semantyczne rozprawy Marii Ossowskiej, i publikacje Diny Sztejnbarg, i Gramatykę Henryka Gaertnera, i powojenne książki, artykuły lub odczyty uczniów profesora Kotarbińskiego z czasów okupacji i z pierwszego dziesięciolecia po wojnie. Wybór pism Alfreda Tarskiego, jednego z najwybitniejszych na świecie logików, pt. Logic, Semantics, Metaphysics. Papers from 1933-1938, dedykowany jest właśnie Tadeuszowi Kotarbińskiemu. Tę sporą bibliotekę wydawnictw, merytorycznie lub genetycznie związanych z Elementami, powiększyć by można o prace, których autorzy - jak Henryk Greniewski w Elementach logiki indukcji - nie będąc wprawdzie uczniami profesora Kotarbińskiego w potocznym tego słowa znaczeniu, we własnych dziełach realizują postulaty naukowe i dydaktyczne Elementów, wielokrotnie czytanych i nie tylko przyswojonych w sposób odbiorczy, lecz także twórczo, krytycznie przemyślanych.
Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk są książką pobudzającą. Szkoła Elementów Kotarbińskiego jest szkołą silnych podniet intelektualnych. Ani zwolenników, ani przeciwników nie pozostawia obojętnymi. Skłania do myślenia, angażuje emocjonalnie i w ten sposób stwarza atmosferę sprzyjającą dyskusji naukowej, w której powstają nowe idee, nowe pomysły oraz klarują i krystalizują się poglądy. Tę doniosłą, pożyteczną dla rozwoju nauki funkcję Elementy, książka nie nowa, spełniać będą nadal w rękach nowych czytelników.
Copyright © 2003 by Polskie Towarzystwo Semiotyczne
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Wspomnienie pozgonne o Tadeuszu Kotarbińskim, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 148-160. Przypis - A.S.
T. Kotarbiński, Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk, Ossolineum, Wrocław 1961, rozdz. III, par. 11, s. 67.
T. Kotarbiński, O postawie reistycznej, czyli konkretystycznej, „Myśl Współczesna”, 10 (41), 1949.
T. Kotarbiński, Kurs logiki dla prawników, PWN, Warszawa 1960, s. 9.
T. Kotarbiński, Fazy rozwojowe konkretyzmu, „Studia Filozoficzne”, 4 (7), 1958.
T. Kotarbiński, O postawie reistycznej, czyli konkretystycznej, cyt. wyd.
T. Kotarbiński, Fazy rozwojowe konkretyzmu, cyt. wyd.
Tamże.
I wyd. Lwów 1929, II wyd. Ossolineum, Wrocław 1961; przekład ang. Gnosiology. The scientific approach to the theory of knowledge, Ossolineum-Pergamon Press, Wrocław-Oxford 1966.
Pisane w r. 1982.
T. Kotarbiński, Filozof, „Studia Filozoficzne”, 1 (57), 1959.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: A. Kotarbiński, LEP Tadeusza Kotarbińskiego, „Res Humana” 1994, nr 3 (12), s. 24-25. Przypis - A.S.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Przedmowa do książki: Tadeusz Kotarbiński, „Myśli o ludziach i ludzkich sprawach”, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 137-148. Przypis - A.S.
T. Kotarbiński, Władysław Spasowski, „Literatura”, 25 (71), 1973.
T. Kotarbiński, Antynomie zasadnicze, w: Przeszłość i przyszłość. Księga ofiarowana Bogdanowi Suchodolskiemu, Warszawa 1975, s. 294.
T. Kotarbiński, Młodzi na manowcach, „Nowa Szkoła”, 1, 1958.
Tamże.
T. Kotarbiński, Sztandarowe hasła, „Kronika”, 9 (25), Łódź 1956.
T. Kotarbiński, Młodzi na manowcach, cyt. wyd.
Tamże.
Mistrzostwo i humanizm (Rozmowa „Studiów Filozoficznych” z profesorem Tadeuszem Kotarbińskim), „Studia Filozoficzne”, 3 (124), 1976.
T. Kotarbiński, Sztandarowe hasła, cyt. wyd.
T. Kotarbiński, Moje marzenia, „Współczesność”, XVI, 6 (337), 1971.
T. Kotarbiński, Niezbędne przypomnienie, Biuletyn Towarzystwa Kultury Moralnej, 20, 1968.
T. Kotarbiński, Główny postulat pracowników naukowych szkoły wyższej, „Student”, 11 (49), Kraków 1971.
T. Kotarbiński, O potrzebie tolerancji, „Polska”, 6 (202), 1971.
T. Kotarbiński, Antynomie zasadnicze, cyt. wyd.
T. Kotarbiński, Myśli o ludziach i ludzkich sprawach, pod red. J. Kotarbińskiej, Ossolineum, Wrocław 1986, s. 244-245.
T. Kotarbiński, Wychowanie moralne w programie socjalistycznym, „Argumenty”, VI, 51/52, 1963.
Tamże.
T. Kotarbiński, O potrzebie tolerancji, cyt. wyd.
Rozmowa Aleksandra Małachowskiego z Tadeuszem Kotarbińskim, „Literatura”, 15, 1972.
Pisane w 1983 r.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: A. Szpaderski, O sztuce życia sprawnego według Tadeusza Kotarbińskiego. Z myślą o młodym odbiorcy, „Res Humana” 2003, nr 3 (64), s. 39-41. Przypis - A.S.
A. Kotarbiński, Wspomnienie o moim Ojcu, Warszawa 2002; maszynopis udostępniony mi przez autora. Informacje dotyczące wspomnianego w tekście seminarium pochodzą z mojej prywatnej rozmowy z A. Kotarbińskim i zamieszczone są tu za jego zgodą.
Tamże.
T. Kotarbiński, Główne problemy sztuki życia, [w:] T. Kotarbiński, Medytacje o życiu godziwym, WP, 1975, s. 149.
T. Kotarbiński, Błąd praktyczny, [w:] T. Kotarbiński, Dzieła wszystkie. Prakseologia, cz. I, Ossolineum, Wrocław 1999, s. 247.
T. Kotarbiński, Błąd praktyczny i jego rodzaje, [w:] T. Kotarbiński, Dzieła wszystkie. Prakseologia..., s. 237.
T. Kotarbiński, Realizm praktyczny, [w:] T. Kotarbiński, Pisma etyczne, Ossolineum, Wrocław 1987, s. 126-129.
T. Kotarbiński, Ekonomizacja działań, [w:] T. Kotarbiński, Dzieła wszystkie. Traktat o dobrej robocie, Ossolineum, Wrocław 2000, s. 96.
T. Kotarbiński, Ogólne pojęcie planu, [w:] T. Kotarbiński, Dzieła wszystkie. Prakseologia..., s. 286-290.
T. Kotarbiński, Wdrażanie zasad dobrej roboty, [w:] T. Kotarbiński, Dzieła wszystkie. Prakseologia..., s. 391.
T. Kotarbiński, Od Autora, [w:] T. Kotarbiński, Hasło dobrej roboty, WP, Warszawa 1984, s. 11.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Tadeusza Kotarbińskiego droga do reizmu. Tadeuszowi Kotarbińskiemu w dziewięćdziesiątą piątą rocznicę urodzin 31 marca 1981 r., [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 122-135. Przypis - A.S.
Wszystkie fragmenty wierszowane pochodzą z Tadeusza Kotarbińskiego Wesołych smutków (wyd. 3 rozszerzone, PWN, Warszawa 1966) oraz z Rytmów i rymów („Czytelnik”, Warszawa 1970).
T. Kotarbiński, Kazimierz Twardowski, „Pion”, 21(138), 1936.
Tamże.
T. Kotarbiński, Filozof, „Studia Filozoficzne”, l, 1957.
surowe prawo, lecz [jednak] prawo.
T. Kotarbiński, Fazy rozwojowe konkretyzmu, „Studia Filozoficzne”, 4 (7), 1958.
Pisane w r. 1981.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Tadeusz Kotarbiński, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 73-76. Przypis - A.S.
Wesołe smutki, PWN, Warszawa 1956; wyd. II 1957.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Pożegnanie z Tadeuszem Kotarbińskim, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 160-171. Przypis - A.S.
T. Kotarbiński, Wybór pism, t. I: Myśli o działaniu, PWN, Warszawa 1957, s. 5.
Wszystkie cytowane fragmenty poetyckie Tadeusza Kotarbińskiego pochodzą z opublikowanych w kilku wydaniach tomików jego wierszy: Wesołe smutki, wyd. 3 rozszerzone, PWN, Warszawa 1966 oraz Rytmy i rymy, „Czytelnik”, Warszawa 1970.
Dane bibliograficzne niniejszego tekstu: J. Pelc, Szkoła „Elementów” Tadeusza Kotarbińskiego. Z okazji drugiego wydania „Elementów teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk”, [w:] J. Pelc, Wizerunki i wspomnienia. Materiały do dziejów semiotyki, PTS, Warszawa, 1994, s. 84-89. Przypis - A.S.
T. Kotarbiński, Elementy teorii poznania, logiki formalnej i metodologii nauk, Ossolineum, wyd. II przejrzane, Wrocław 1961, str. 648.
Książki mają swoje losy.
Przysięgania na słowa mistrza.
1