Nerval Gerard De PIRAMIDY


Nerval Gérard De

PIRAMIDY

WSPINANIE SIĘ NA SZCZYTY

Postanowiłem przed wyjazdem zwiedzić piramidy i poszedłem raz jeszcze do konsula generalnego poradzić się go w tej sprawie. Uparł się, że wspólnie ze mną odbędzie tę wycieczkę, skierowaliśmy się więc w stronę starego Kairu. W drodze wydał mi się smutny i mocno kasłał suchym kaszlem, gdy szliśmy przez równinę Karafeh.

Wiedziałem, że od dawna choruje, i sam mi powiedział, że chciałby raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć piramidy. Myślałem, że trochę przesadza, ale gdy dotarliśmy nad brzeg Nilu, powiedział mi:

— Jestem już zmęczony, wolę tu się zatrzymać. Niech pan wsiądzie na łódź, którą kazałem mieć w pogotowiu, będę śledził za panem oczami, łudząc się, że jestem z panem. Poproszę tylko, aby pan policzył dokładnie ilość stopni

wielkie piramidy, uczeni są na tym punkcie niezgodni, a jeżeli pan odwiedzi inne piramidy na Saharze, byłbym panu wdzięczny, gdyby mi pan przywiózł stamtąd mumię ibisa... Chciałbym porównać dawnego ibisa egipskiego ze zdegenerowanym gatunkiem kulika, który spotykamy dziś jeszcze nad brzegami Nilu.

Musiałem zatem sam wsiąść do łodzi, na cyplu wyspy Rodda, rozmyślając ze smutkiem nad beztroską ludzi chorych, którzy marzą o kolekcjonowaniu mumii, choć już stoją nad grobem.

Odnoga Nilu pomiędzy Rodah i Gizeh jest tak szeroka, że przeprawienie się przez nią trwa około pół godziny.

Minęliśmy Gizeh ledwie rzuciwszy okiem na szkołę kawaleryjską i wylęgarnię, nie starając się również przyjrzeć dokładnie jej ruinom: grubym murom wzniesionym ze szczególnym kunsztem z glinianych amfor ustawionych jedna na drugiej i obmurowanych, co tworzy budowle raczej lekkie i przewiewne niż trwałe; pozostają nam jeszcze do przebycia dwie mile uprawnej równiny, zanim dotrzemy do jałowych płaskowzgórzy, gdzie piętrzą się olbrzymie piramidy na skraju pustyni libijskiej.

Im więcej się zbliżamy, tym bardziej maleją te kolosy. Jest to złudzenie optyczne wywołane perspektywą, wynikające zapewne stąd, że szerokość owych kolosów jest równa ich wysokości. Jednakże gdy stajemy u ich podnóża, w cieniu owych gór zbudowanych ręką ludzką, ogarnia nas zarazem podziw i lęk. Na to bowiem, aby dotrzeć na szczyt pierwszej piramidy, należy wspiąć się po schodach, których każdy stopień mierzy mniej więcej metr wysokości.

Całe plemię Arabów wzięło na siebie obowiązek ochrony podróżnych, oraz służenia im za przewodników we wspinaniu się na główną piramidę. Z chwilą gdy ujrzą żądnego wrażeń turystę zmierzającego w stronę terenu podległego

ich władzy, spieszą mu na spotkanie, co koń wyskoczy, odgrywając całkiem niewinną komedię, której towarzyszą oddawane w górę wystrzały z pistoletów na znak, że gotowi są bronić cudzoziemca przed atakami band zbójeckich Beduinów mogących się przypadkiem pojawić.

Dzisiejsi turyści przyjmują z uśmiechem takie przypuszczenia, z góry przekonani, że nic podobnego nie nastąpi; ale w ubiegłym stuleciu musieli nieraz płacić haracz czeredzie oszustówrabusiów, która po nastraszeniu ich i ograbieniu składała broń przed opiekuńczym plemieniem, ono zaś otrzymywało z kolei sutą nagrodę za narażenie życia i rany odniesione w pozornej walce.

Przydzielono mi czterech ludzi, którzy mieli mnie prowadzić i podtrzymywać podczas wspinania się. Nie wyobrażałem sobie zrazu, jak zdołam wdrapać się po stopniach, z których pierwszy sięgał mi do piersi. Tymczasem dwaj Arabowie w mgnieniu oka wskoczyli na ów olbrzymi próg i chwycili mnie z obu stron za ręce, dwaj pozostali podtrzymywali mnie pod pachy, wszyscy czterej zaś za każdym poruszeniem śpiewali unisono werset arabski kończący się starodawnym refrenem: Eleyson!

Naliczyłem w ten sposób dwieście siedem stopni, osiągnięcie zaś szczytu piramidy trwało zaledwie kwadrans. Jeżeli zatrzymamy się na chwilę, by zaczerpnąć tchu, wyrastają przed nami od razu dziewczynki ledwie odziane w błękitne płótno i ze stopnia wyższego niż ten, na którym stoimy, przytykają nam do ust naczynia z gliny tebańskiej, a zawarta w nich zimna woda zapewnia chwilę ochłody.

Widok młodych Beduinek, wdrapujących się niczym małpki bosymi nóżkami, jest zaiste fantastyczny; znają każdą szczelinę, każdą rysę olbrzymich, spiętrzonych kamieni. Gdy staniemy na szczycie, należy dać im bakszysz, pocałować je; zaraz potem czujemy, że porywają nas w ramiona

czterej Arabowie i obnoszą w tryumfie, ukazując kolejno wszystkie cztery strony świata. Rodzaj tarasu na szczycie tej piramidy mierzy mniej więcej sto metrów kwadratowych. Nieforemne bloki wskazują, że powstał on na skutek zniszczenia wierzchołka, podobnego zapewne niegdyś do szczytu sąsiedniej piramidy, która pozostała nietknięta, a którą podziwiamy z niewielkiej odległości olicowaną granitem. Trzy piramidy Cheopsa, Chefrena i Mycerinusa były również ozdobione ongi taką samą czerwonawą powłoką, jaką posiadały jeszcze za czasów Herodota. Odarto je z niej stopniowo, gdy zaczęto budować w Kairze pałace kalifów i sudanów.

Ze szczytu tarasu rozpościera się, jak łatwo sobie wyobrazić, bardzo piękny widok. Nil toczy wody na wschód od trójkąta Delty aż poza Saharę, gdzie widać jedenaście piramid mniejszych niż te w Gizeh. Na zachodzie ciągnie się łańcuch gór libijskich, przecinając falistą linią zatartą granicę horyzontu. Ku południowi ściele się, niby zielonkawy cień, las palmowy wyrosły na miejscu dawnej stolicy Memfis. Kair wsparty o łańcuch piaszczystych gór Mokatam, wznosi swe kopuły i minarety u progu pustyni Syryjskiej. Wszystko to są rzeczy zbyt dobrze znane, by się dłużej nad nimi rozwodzić. Lecz gdy przerwiemy na chwilę te zachwyty i rzucimy okiem na kamienie tworzące taras, natrafiamy na coś, co gasi w nas nadmierny entuzjazm. Wszyscy Anglicy, którzy odważyli się dotrzeć aż tutaj, pozostawili, rzecz prosta, swoje nazwiska na kamieniu. Spekulanci wpadli nawet na pomysł podania swoich adresów do wiadomości publicznej, pewien fabrykant czernidła do butów z Picadilly kazał wyryć na powierzchni całego głazu zalety swego wynalazku, z gwarancją improved patent w Londynie. Zbytecznym byłoby nadmienić, że znajdujemy tam również tak dziś tracący myszką podpis: „Crede

ville — złodziej” obok upamiętnionej szarży Bouginiera i tym podobnych ekstrawagancji uwiecznionych tu przez podróżujących artystów, jak gdyby dla przerwania monotonii zastygłych wspomnień o wielkiej przeszłości.

TARAS

Obawiam się, że będę zmuszony zgodzić się z hipotezą, iż nawet Napoleon oglądał piramidy jedynie z dołu. Nie byłby niewątpliwie naraził tak dalece swej godności, by dać się porwać w ramiona czterem Arabom, niby zwykły tobołek przechodzący z rąk do rąk i poprzestał z pewnością na zasalutowaniu czterdziestu wiekom, które, wedle jego obliczeń, spoglądały nań, gdy stał na czele opromienionej chwałą armii francuskiej.

Objąwszy okiem całą otaczającą mnie panoramę i odczytawszy z uwagą podpisy współczesnych, które zgotują niewątpliwie męczarnie uczonym przyszłości, zamierzałem już zejść z piramidy, kiedy pewien jasnowłosy jegomość, słusznego wzrostu o świeżej, rumianej twarzy nienagannie urękawiczniony, przebrnął, jak to uczyniłem na krótko przed nim, ostatni stopień schodów o czterech biegach i złożył mi ukłon, przesadnie ugrzeczniony, na co zasłużyłem sobie jako pierwszy przybysz. Wziąłem go zrazu za angielskiego gentlemana. On natomiast od pierwszego rzutu oka poznał, że jestem Francuzem.

Sumienie mi wyrzucało, żem go tak lekkomyślnie ocenił. Anglik nie byłby mi się nigdy ukłonił z uwagi na to, że na szczycie piramidy Cheopsa nie było nikogo, kto mógłby nas sobie nawzajem przedstawić.

— Panie — powiedział nieznajomy z lekka germańskim akcentem — czuję się szczęśliwy, że spotykam człowieka cywilizowanego. Jestem oficerem gwardii Jego Królewskiej Mości króla pruskiego. Udzielono mi urlopu, abym mógł się przyłączyć do wyprawy pana Lepsiusa, że zaś cała jego grupa przejeżdżała tędy przed kilku tygodniami, muszę dotrzymać im kroku starając się zwiedzić to, z czym oni się już z pewnością zapoznali.

Zakończywszy przemówienie wręczył mi bilet wizytowy, zapraszając, bym go odwiedził, gdybym znalazł się kiedykolwiek przejazdem w Poczdamie.

— Ależ, proszę pana — dodał widząc, że zbieram się do odwrotu — jak wiadomo, zwyczaj nakazuje spożyć tutaj przekąskę. Poczciwcy, którzy nas otaczają, liczą na to, że podzielimy się z nimi naszymi skromnymi zapasami... Jeżeli więc apetyt panu służy, poczęstuję pana kawałkiem pasztetu, który przydźwigał tu jeden z moich Arabów.

Znajomość szybko następuje w podróży, a zwłaszcza w Egipcie, na szczycie wielkiej piramidy każdy Europejczyk w oczach drugiego Europejczyka staje się Frankiem, czyli rodakiem; mapa geograficzna naszej małej Europy zatraca z tak wielkiej odległości dzielącą ją kontrastowość barw... wyjątek czynię tylko dla Anglików, którzy zamieszkują wyspę całkowicie oddzieloną od kontynentu.

Rozmowa z Prusakiem, prowadzona podczas posiłku, bardzo mi przypadła do gustu. Miał przy sobie listy zawierające najświeższe wiadomości o wyprawie pana Lepsiusa, eksplorującej w chwili obecnej okolice jeziora Mueru i miasta podziemne wchodzące w skład dawnego labiryntu. Uczeni berlińscy odkryli całą osadę pod piaskami, wybu

dowaną z cegieł — podziemne Pompei i Herkulanum, które nigdy nie ujrzały światła dziennego, a których powstanie sięgało może epoki troglodytów. Nie mogłem nie przyznać, że erudyci pruscy dali dowód szlachetnej ambicji krocząc śladami francuskiego Instytutu Egiptologicznego, mogli zresztą jedynie uzupełnić jego wspaniałe dzieło.

Posiłek na szczycie piramidy Cheopsa jest istotnie obowiązujący dla turystów, podobnie jak posiłek spożywany zazwyczaj na kolumnie Pompejusza w Aleksandrii. Byłem rad, że mi o nim przypomniał towarzysz światły i uprzejmy. Małe Beduinki zachowały jeszcze dość wody w swoich dzbanach z porowatej gliny, aby zwilżyć nasze gardła, a następnie dać możność przyrządzenia grogu, wlewając do niej flaszkę wódki, niesioną przez Araba ze świty Prusaka.

Tymczasem słońce zaczynało zbyt silnie przypiekać, byśmy mogli pozostać dłużej na tarasie. Czyste i ożywcze powietrze, którym oddycha się na tej wysokości, sprawiło, że nie spostrzegliśmy tego od razu.

Należało opuścić taras i schronić się do wnętrza piramidy, której otwór wejściowy znajduje się mniej więcej na jednej trzeciej jej wysokości. Sprowadzono nas o sto trzydzieści stopni w sposób odwrotny niż ten, za pomocą którego znaleźliśmy się na szczycie. Dwóch Arabów chwytało nas pod pachy i z krawędzi jednego stopnia opuszczało w wyciągnięte ramiona dwóch pozostałych towarzyszy stojących poniżej. Takie schodzenie jest dość niebezpieczne i niejeden podróżny skręcił przy nim kark albo połamał ręce i nogi. My jednak dotarliśmy bez szwanku do wejścia wiodącego w głąb piramidy.

Jest to jak gdyby grota o marmurowych ścianach i trójkątnym szczycie, uwieńczonym dużym, płaskim kamieniem; francuski napis głosi, że przybyli tu niegdyś żołnierze napoleońscy: jest to niejako bilet wizytowy armii egipskiej wy

ryty na marmurowym bloku szerokości szesnastu stóp. Podczas gdy odczytywałem tekst z uszanowaniem, oficer pruski wskazał mi drugą legendę umieszczoną nieco niżej, nakreśloną hieroglifami i, o dziwo, jak widać, świeżo wyrytą.

Oficer rozumiał sens tych nowoczesnych hieroglifów pisanych według systemu podawanego w gramatyce Champolliona. „To znaczy — powiedział mi — że ekspedycja naukowa wysłana przez króla pruskiego, a kierowana przez Lepsiusa, zwiedziła piramidy w Gizeh i ma nadzieję, iż potrafi równie szczęśliwie rozwiązać inne zagadnienia, które polecono jej zgłębić.”

Wkroczyliśmy do wnętrza groty: ze dwudziestu brodatych Arabów o pasach najeżonych pistoletami i sztyletami podniosło się z ziemi, gdyż odbywali tam sjestę. Jeden z naszych przewodników, który zdawał się komenderować pozostałymi, powiedział:

— Widzi pan, jacy oni straszni... Proszę tylko popatrzeć na ich pistolety i strzelby.

— Czyżby chcieli nas ograbić?

— Przeciwnie! Są po to, aby pana bronić, w razie gdyby pana napadły hordy z pustyni.

— Mówiono mi, że to się już nie zdarza pod rządami Mohameda Ali!

— Ach, jest jeszcze wielu złych ludzi, tam, za górami... Mimo to za pomocą jednej colonnate skłoni pan tych oto zuchów, by osłonili pana przed jakimikolwiek napaściami.

Oficer pruski dokonał przeglądu broni i nie zdawał się zbudowany jej siłą niszczycielską. Ostatecznie, jeśli chodzi tylko o to, żebym dał pięć franków pięćdziesiąt centymów, zaś Prusak półtora talara... Dobiliśmy targu dzieląc się wydatkiem po połowie i zaznaczając, że nie wierzymy ani trochę w podobną możliwość.

— A jednak często się zdarza — odparł przewodnik —

że wrogie plemiona grasują w tych stronach, zwłaszcza jeśli podejrzewają obecność bogatych cudzoziemców.

Nie ulega wątpliwości, że jest to możliwe i że byłoby wielce niemiłe, gdyby nas osaczono i zamknięto we wnętrzu wielkiej piramidy. Colonnate (czyli piastr hiszpański), ofiarowany dozorcom dawał nam pewność, że sumienie im nie pozwoli spłatać nam teraz tak nikczemnego figla.

Jakież wszakże mieliśmy dane, aby sądzić, że ci poczciwcy żywili podobny zamiar choćby przez chwilę? Szybkość, z jaką rozpoczęli przygotowania, osiem pochodni zapalonych w oka mgnieniu, ujmująca troskliwość, aby poprzedzały nas małe poicielki, o których już wspomniałem — to wszystko niewątpliwie napełniało otuchą.

Należało najpierw pochylić głowę i zgiąć plecy, po czym zręcznie stąpnąć na dwie marmurowe krawędzie biegnące z obu stron pochylni. Pomiędzy tymi krawędziami otwiera się coś, niby przepaść szerokości rozkroku; należy strzec się, aby tam nie wpaść. Posuwamy się więc pomału, wyrzucając nogi jak można najszerzej na prawo i na lewo; podtrzymują nas co prawda przewodnicy, niosący pochodnie, schodzimy tak, zgięci wpół, mniej więcej sto pięćdziesiąt kroków. Niebezpieczeństwo runięcia w olbrzymią rozpadlinę ziejącą pod nami ustaje nagle, czeka nas natomiast niemiła konieczność czołgania się na brzuchu w sklepionym korytarzu częściowo zasypanym piaskiem i popiołem. Arabowie oczyszczają owo przejście tylko po otrzymaniu jeszcze jednej colonnate, ofiarowanej im zazwyczaj przez ludzi równie bogatych jak korpulentnych.

Pełzając przez pewien czas przy pomocy rąk i kolan pod niskim sklepieniem, podnosimy się u wylotu następnego korytarza, nie wyższego niż poprzedni. Po przebyciu jeszcze dwustu kroków w górę, docieramy do rozdroża, pośrodku którego znajduje się głęboka i ciemna studnia;

należy ją okrążyć, by dostać się na schody wiodące do królewskiej komnaty.

Po przybyciu tam, Arabowie strzelają z pistoletów i rozpalają ogniska z chrustu, aby — jak powiadają — wypłoszyć nietoperze i węże. Sala, w której się znajdujemy, o sklepieniu w kształcie ostrołuku, mierzy siedemnaście stóp długości i szesnaście szerokości.

Powróciwszy z niezbyt zadowalającego rekonesansu musieliśmy odpocząć u progu marmurowej groty; zadawaliśmy sobie pytanie, na co jest ów dziwny korytarz, którym wspinaliśmy się tak mozolnie czepiając się marmurowych krawędzi rozdzielonych przepaścią, aż na rozdroże z tajemniczą studnią, której dna nie zdołaliśmy dostrzec?

Oficer pruski sięgnąwszy do wspomnień wytłumaczył mi w sposób dość logiczny przeznaczenie podobnej konstrukcji. Nikt głębiej niż Niemcy nie zbadał tajemnic starożytności. Oto do czego — według jego wersji — służył niski korytarz o wąskich krawędziach, wzdłuż których posuwaliśmy się z takim trudem to w dół, to w górę: sadowiono na wózku człowieka, który zgłaszał się chcąc poddać się próbom wtajemniczenia. Wózek staczał się po stromej pochylni. Gdy dotarł do środka piramidy, witali wtajemniczanego kapłani niższego stopnia, którzy wskazywali mu studnię zachęcając, by do niej wskoczył.

Neofita wahał się, rzecz prosta, co było uważane za dowód rozwagi. Wówczas przynoszono mu coś w rodzaju hełmu z przytwierdzoną na wierzchu zapaloną lampą; zbrojny w ów przyrząd, musiał ostrożnie zejść do studni, gdzie natrafiał tu i ówdzie na żelazne klamry, na których mógł oprzeć stopy.

Wtajemniczany zstępował dość długo — przyświecała mu niesiona na głowie lampa — wreszcie, mniej więcej na głębokości stu stóp, natrafiał na wylot nowego korytarza;

wylot ów zamykała krata, którą przed nim natychmiast otwierano. Ukazywało się za nią od razu trzech mężczyzn, których twarze pokrywały maski z brązu ukształtowane na podobieństwo Anubisa, bogaszakala. Należało nie słuchać ich pogróżek i posuwać się naprzód obalając ich na ziemię. Po czym, przebrnąwszy tak około mili, natrafiało się na rozległą przestrzeń podobną do ciemnego i gęstego lasu.

Z chwilą gdy przybysz dotknął stopą głównej alei, wszystko dokoła rozjaśniało się w mgnieniu oka, jak gdyby wybuchł nagle ogromny pożar. Były to wszakże tylko ognie sztuczne i smolne łuczywa oprawione w żelazne uchwyty. Neofita winien był, poparzywszy się przy tym trochę, przedrzeć się przez gąszcz leśny, co mu się zazwyczaj udawało.

Za lasem znajdowała się rzeka, którą należało przebyć wpław. Zaledwie neofita znalazł się na pół drogi, gdy olbrzymi wir wodny wywołany obrotami kolosalnych kół zatrzymywał go i odpychał. A gdy już gonił resztkami sił, pojawiała się przed nim żelazna drabina, która go miała uratować przed utonięciem. Była to trzecia próba. W miarę jak wtajemniczany stawiał stopę na wyższym szczeblu, poprzedni odczepiał się i wpadał do rzeki. Ciężką do zniesienia sytuację pogarszał jeszcze przeraźliwy wiatr wstrząsający zarazem drabiną i delikwentem. W chwili gdy był już u kresu sił, musiał zachować na tyle przytomności umysłu, by uchwycić się dwóch stalowych obręczy, które się ku niemu opuszczały, i wisieć tak na rękach aż do chwili, gdy otworzą się przed nim drzwi, wówczas podciągał się ku nim mocą szalonego wysiłku.

Był to koniec czterech prób wstępnych. Wtajemniczony wkraczał wreszcie do wnętrza świątyni, okrążał posąg Izydy, po czym kapłani witali go i składali mu gratulacje.

PRÓBY

to jakimi widmami staraliśmy się zaludnić tę majestatyczną samotność. Dokoła nas Arabowie znowu zapadli w drzemkę wyczekując, aż wieczorny wietrzyk przyniesie ochłodę, wtedy dopiero odważą się opuścić marmurową grotę, my zaś tymczasem dodawaliśmy najróżniejsze hipotezy do faktów istotnie stwierdzonych przez wiekową tradycję. Dziwaczne obrzędy wtajemniczeń tylekroć opisywane przez greckich autorów, którzy mogli jeszcze być ich świadkami, interesowały nas ogromnie, gdyż opisy te były całkowicie zgodne z terenem toczącej się akcji.

— Jakżeby to było pięknie — powiedziałem Niemcowi — gdyby można tu odegrać „Het zaczarowany” Mozarta! Nie rozumiem, że jakiemuś bogaczowi nie przyjdzie fantazja pozwolenia sobie na podobne widowisko? Za niewielkie pieniądze można by oczyścić te wszystkie zasypane przejścia, a poza tym wystarczyłoby sprowadzić całą trupę włoską z Kairu w odpowiednich kostiumach. Niech pan sobie wyobrazi grzmiący głos Sarastra rozbrzmiewający z głębi sal Faraonów albo „Królową nocy” ukazującą się w progu komnaty, zwanej komnatą królowej, i kierującej swe słowicze trele ku ciemnym sklepieniom. Proszę sobie tylko wystawić dźwięki zaczarowanego fletu wśród tych długich korytarzy albo też przerażoną minę Papageno, gdy będzie zmuszony, za swoim panemneofitą, stawić czoło potrójnej masce Anubisa, potem przedrzeć się przez las stojący w płomieniach, przez ów ciemny kanał pełen wirów wytwarzanych przez żelazne koła, wreszcie przez osobliwą drabinę, której szczeble odrywają się w miarę, jak człowiek

wznosi się wyżej; przy czym rozlega się głośny plusk, a woda odpowiada mu ponurym echem...

— Wykonanie tego wszystkiego w głębi piramid byłoby rzeczą trudną — powiedział oficer. — Jak już wspominaliśmy, wtajemniczany minąwszy studnię posuwał się korytarzem długości mniej więcej jednej mili. To podziemne przejście wiodło aż do świątyni położonej u bram Memfis, której szczątki widział pan z wysokości tarasu. Kiedy po przebytych próbach powracał na światło dzienne, gęsta zasłona kryła przed nim nadal posąg bogini Izis: musiał bowiem przejść przez ostatnią próbę, wyłącznie moralną tym razem, przed którą nic go nie ostrzegało i której cel był nadal dla niego tajemnicą. Kapłani nieśli go w tryumfie, jako że stał się jednym z nich, chóry oraz instrumenty muzyczne głosiły uroczyście jego zwycięstwo. Należało jeszcze, by się oczyścił przez post trwający czterdzieści jeden dni, zanim wolno mu będzie ujrzeć wielką Boginię, wdowę po Ozyrysie. Post ów ustawał co dzień o zachodzie słońca, pozwalano mu wówczas pokrzepić siły paru kęsami chleba i czarką wody z Nilu. Przez czas tej długiej pokuty wtajemniczany mógł w określonych godzinach wieść rozmowy z kapłanami i kapłankami, których całe życie upływało w podziemnych miastach. Miał prawo stawiać pytania każdemu z nich oraz obserwować obyczaje tego plemienia mistyków, które wyrzekło się zewnętrznego świata, a którego mnogość przejęła grozą zwycięską Semiramidę, gdy przy zakładaniu na jej rozkaz fundamentów egipskiego Babilonu (starego Kairu) zobaczyła, jak rozsypują się w gruzy sklepienia podobnego grobowca, zamieszkałego przez żywe istoty.

— A po czterdziesta jeden dniach, jakie były jego dalsze losy?

— Musiał jeszcze odbyć osiemnaście dni rekolekcji, przez cały ten czas obowiązywało go bezwzględne milczenie. Wol

no mu było tylko czytać i pisać. Z kolei przechodził egzamin, w ciągu którego wszystko, czego w życiu dokonał, poddawane było szczegółowej analizie i krytyce. Trwało to jeszcze dwanaście dni, po czym przez dziewięć dalszych dni i nocy kazano mu sypiać za posągiem Izydy, ubłagawszy uprzednio boginię, aby mu się ukazywała we snach i natchnęła go mądrością. Wreszcie, po trzech miesiącach bez mała, próby dobiegały końca. Dążenie neofity do boskości przy pomocy lektur, pouczeń i postów doprowadziły go do takiego stopnia egzaltacji, że stawał się godzien, by opadły przed nim święte zasłony kryjące boginię. Wówczas to zdumienie jego dosięgało szczytu, gdy ujrzał, jak nabierał życia ów zimny posąg, którego rysy stały się nagle podobne do ukochanej nade wszystko kobiety bądź też do najdoskonalszego ideału piękna, który sobie wytworzył.

W chwili jednak, gdy wyciągał ramiona, aby ją uchwycić, rozwiewała się w obłoku czarownych woni. Kapłani wkraczali z wielką pompą i ogłaszano wszem wobec, że wtajemniczony jest podobny bogom. Po czym, gdy zasiadł na wyznaczonym miejsca przy uczcie Mędrców, wolno mu było spożywać najwykwintniejsze potrawy i upajać się ziemską ambrozją, której nie brakowało przy podobnych festynach. Żałował jedynie, że było mu dane zaledwie przez chwilę podziwiać boskie zjawisko, które raczyło się do niego uśmiechnąć... Marzenia miały mu to widzenie przywrócić. Zapadł w sen tak głęboki — przyczynił się do tego zapewne sok lotosu wyciśnięty do jego kielicha, podczas uczty — że kapłani mogli go przenieść o kilka mil od Memfis, nad słynne jezioro zwane nadal Karum. Czekała tam na niego łódź i, wciąż w uśpieniu, przewiozła go do prowincji Fajum, rozkosznej oazy, która pozostała aż do dziś jeszcze krainą róż. Była tam głęboka dolina, częściowo otoczona górami, częściowo oddzielona od reszty kraju przepaściami wykopanymi ręką

ludzką; kapłani zdołali zgromadzić na tej wyspie wszystkie rozproszone po świecie skarby przyrody. Drzewa z Indii i znad Jemenu splatały tam gęste korony liści i osobliwe kwiaty z przebogatą florą egipskie) ziemi.

Oswojone zwierzęta ożywiały tę wspaniałą dekorację, wtajemniczony zaś, który znalazł się tam pogrążony w głębokim śnie, obudził się w świecie, który wydał mu się ideałem stworzonej przez Boga przyrody. Wstawał, oddychał świeżym powietrzem poranku, odradzał się w ognistych promieniach tak dawno nie widzianego słońca; słuchał harmonijnego śpiewu ptaków, podziwiał wonne kwiaty, gładką taflę wód obramowaną zielenią papirusów, wygwieżdżoną czerwonymi kwiatami lotosu, nad którą ibisy i różowe flamingi zataczały wdzięczne kręgi. Jednakże brak mu było jeszcze czegoś, co umiliłoby jego samotność. Kobieta, niewinna dziewica, tak młoda, że zdawała się zrodzona z czystego, porannego snu, a tak piękna, że patrząc na nią z bliska można było rozpoznać w niej rysy Izydy widzianej przelotnie, przez mgłę: taka to istota miała się stać towarzyszką i nagrodą wtajemniczonego, który przezwyciężył tyle ciężkich prób.

W tym miejscu wydało mi się, że winienem przerwać barwną narrację uczonego berlińczyka.

— Ależ pan mi chyba opowiada historię Adama i Ewy?

— Mniej więcej — odrzekł.

Rzeczywiście, ostatnia próba tak czarująca, lecz tak nieprzewidziana, dzięki której osiągano wtajemniczenie w Egipcie, nie różniła się niczym od tej, którą Mojżesz opowiedział w księdze Genezis. W tym cudownym ogrodzie znajdowało się drzewo, którego owoce były zakazane neoficie wpuszczonemu do raju. Jest rzeczą tak dalece pewną, że to ostatnie zwycięstwo nad sobą stanowiło warunek wtajemniczenia, iż znaleziono w Górnym Egipcie płaskorzeźby

sprzed czterech tysięcy lat przedstawiające mężczyznę i kobietę pod drzewem, przy czym kobieta podaje owoc tego drzewa towarzyszowi dzielącemu z nią samotność. Dokoła drzewa opleciony jest wąż — wyobrażenie Tyfona — boga Zła. Istotnie, zdarzało się na ogół, że wtajemniczony, który przezwyciężył wszystkie grożące mu niebezpieczeństwa, ulegał pokusie, za co zostawał wypędzony z raju ziemskiego. Za karę skazany był na błądzenie po świecie szerząc wśród obcych ludów nauki udzielone mu przez kapłanów.

Natomiast, jeśli zdołał, co było nader rzadkie, oprzeć się tej ostatniej pokusie, stawał się równy królom. Obnoszono go w tryumfie ulicami Memfis i osoba jego była święta.

Mojżesza nie spotkały zaszczyty, których się spodziewał, gdyż nie wytrzymał próby. Dotknięty tym do żywego, wypowiedział wojnę kapłanom egipskim, walczył z nimi o lepsze wiedzą i cudami i uwolnił wreszcie swój naród knując spisek, którego wyniki są znane.

Prusak, który mi to wszystko opowiedział, był, rzecz oczywista, duchowym synem Woltera... człowiek ów podzielał jeszcze sceptycyzm religijny Fryderyka II. Nie mogłem się powstrzymać, by mu tego nie wytknąć.

— Myli się pan — odrzekł — my, protestanci, analizujemy wprawdzie wszystko, ale niemniej przeto wierzymy. Jeżeli wydaje się nam rzeczą dowiedzioną, że historia raju na ziemi, jabłka i węża była znana starożytnym Egipcjanom, nie znaczy to bynajmniej, aby tradycja ta nie miała cech boskości. Byłbym nawet skłonny uwierzyć, że ten ostatni stopień wtajemniczenia jest tylko mistycznym odtworzeniem sceny, która rozegrała się zapewne w pierwszych dniach po stworzeniu świata. Czy Mojżesz zaczerpnął swoją wiedzę od Egipcjan, którym powierzone zostały źródła pierwotnej mądrości, czy też pisząc księgę Genezis posługiwał się osobistymi wrażeniami, nie przeczy to niczym od

wiecznej prawdzie. Tryptolomeusz, Orfeusz i Pitagoras przeszli również przez te same próby. Pierwszy ustanowił misteria Eleusis, drugi misteria kabirów z Samotraki, trzeci mistyczne stowarzyszenia Libanu.

Orfeuszowi jeszcze bardziej się nie powiodło niż Mojżeszowi; nie wytrzymał czwartej próby, kiedy to należało mieć dość przytomności umysłu, aby uchwycić się zawieszonych nad głową obręczy, wówczas gdy żelazne szczeble zaczynały się usuwać spod nóg... Wpadł do kanału, skąd go z trudem wyciągnięto i zamiast dotrzeć do świątyni, musiał się cofnąć i wspinać w górę aż do wylotu piramid. Podczas gdy przechodził te próby, porwano mu żonę, było to dziełem zwykłego przypadku, którego pozory kapłani tak zręcznie potrafili stwarzać. Zawdzięczając swemu talentowi i sławie, uzyskał prawo rozpoczęcia prób na nowo i ponownie ich nie wytrzymał. Tak to utracił raz na zawsze Eurydykę i opłakiwał ją do końca swoich dni.

— Posługując się tym systemem — zauważyłem — można znaleźć materialistyczne wytłumaczenie wszystkich religii. Ale co na tym zyskamy?

— Nic. Spędziliśmy po prostu dwie godziny, gawędząc o początku wszechrzeczy i o historii. Teraz wieczór się zbliża, należy poszukać schronienia.

Spędziliśmy noc w pobliskiej locanda włoskiej, nazajutrz zaś zaprowadzono nas na miejsce dawnego Memfis, położonego o jakie dwie mile na południe. Ruiny przedstawiają obraz zupełnego zniszczenia, zresztą wszystko zarósł gaj palmowy. Pośrodku gaju natrafiamy na olbrzymi posąg Sezostrisa, mierzący sześćdziesiąt stóp wysokości, który dziś leży obalony w piasku. Czy mam wspominać jeszcze o Saharze, dokąd dotarliśmy z kolei; opisać jej piramidy mniejsze od tych w Gizeh, spośród których wyróżnia się wielka piramida z cegieł, zbudowana przez Hebrajczyków? Cie

kawszy od nich widok przedstawiają wnętrza grobowców zwierząt, których znaczne ilości spotykamy na całej równinie. Są to grobowce kotów, krokodyli oraz ibisów. Można się do nich dostać tylko z wielkim trudem, wdychając popiół i kurz, prześlizgując się chwilami poprzez przejścia tak niskie, że trzeba się czołgać na kolanach. W ten sposób docieramy wreszcie do rozległych podziemi, gdzie piętrzą się miliony symetrycznie ułożonych stosów ciał zwierząt, które poczciwi Egipcjanie, nie szczędząc trudów, balsamowali i grzebali tak samo jak ludzi. Każda mumia kota owinięta jest w kilkumetrowej długości opaskę, od końca do końca zapisaną hieroglifami, opiewającymi prawdopodobnie życie i cnoty zwierzęcia. Tak samo postępowano z krokodylami... Natomiast szczątki ibisów umieszczone są w urnach z gliny tebańskiej, również ustawionych w nieskończenie długie szeregi, niby słoiki konfitur w wiejskiej spiżarni.

Z łatwością wywiązałem się z misji powierzonej mi przez konsula, po czym pożegnałem oficera pruskiego, który ruszył w dalszą drogę ku Górnemu Egiptowi, sam zaś powróciłem do Kairu łodzią w dół Nilu.

Pospieszyłem doręczyć konsulowi zdobytą z takim trudem mumię ibisa; oświadczono mi jednak, że w ciągu trzech dni, które poświęciłem na tę wyprawę eksploracyjną, stan zdrowia biednego konsula uległ tak znacznemu pogorszeniu, że wsiadł na statek dążący do Aleksandrii.

Dowiedziałem się z czasem, że umarł w Hiszpanii.

WYJAZD

żalem opuszczałem stary Kair, gdzie odnalazłem ostatnie ślady geniuszu Arabów; nie zawiódł on pojęcia, które sobie o nim wytworzyłem na podstawie opowieści i tradycji Wschodu. Widziałem go tak często w marzeniach młodości, że przysiągłbym, iż mieszkałem tam, nie pomnę już w jakich czasach; odbudowywałem w myśli dawny Kair wśród opustoszałych dzielnic i rozsypujących się w gruzy meczetów! Zdawało się, że kroczę swoimi dawnymi śladami; szedłem więc mówiąc sobie: „Gdy okrążę ten mur, gdy minę tę bramę, zobaczę to i to...” — i znajdowałem istotnie rzecz, której szukałem, w gruzach wprawdzie, ale niemniej przeto istniejącą.

Zapomnijmy o tym. Ów Kair leży pogrzebany w popiołach i kurzu; duch i postęp współczesny zwyciężyły go, tak jak zwyciężyła go śmierć. Jeszcze kilka miesięcy, a ulice europejskie poprzecinają pod kątem prostym stare miasto zapylone i nieme, rozsypujące się nad głowami biednych fellahów. Natomiast dzielnica europejska, miasto Włochów, Prowansalczyków i Maltańczyków, przyszły magazyn Indii angielskich, lśni, błyszczy, rośnie. Dawny Wschód dodziera stare szaty, porzuca stare pałace, stare obyczaje, dożywa końca swoich dni i może powtórzyć słowa jednego z dawnych sułtanów: „Los wypuścił strzałę: koniec ze mną, przestałem istnieć!” Jedynie pustynia strzeże zazdrośnie, zasypując je stopniowo piaskiem, leżące poza murami Kairu miasto grobowców, ową dolinę kalifów, która, podobnie jak Herkulanum, zdaje się schronieniem zaginionych pokoleń; pałace tego miasta, arkady i kolumny, drogocenne

marmury, malowane i złocone wnętrza, ogrody i dziedzińce, kopuły i minarety, wznoszone z szaleńczą rozrzutnością, służą dziś tylko za osłonę trumnom. Kult śmierci to po wsze czasy charakterystyczna cecha Egiptu; ma on chociaż tę zasługę, że zachował i przekazał światu olśniewającą historię swojej przeszłości.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nerval Gerard De HAREM
Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Nerval Gerard De BAJRAM
Nerval Gerard De PRZYCZYNEK Tom 1 2
Nerval Gerard De KOPTYJSKIE ŚLUBY
Nerval Gerard De WIĘZIEŃ
Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA

więcej podobnych podstron