Nerval Gérard De
KOPTYJSKIE ŚLUBY
MASKA I WELON
Ze wszystkich miast Bliskiego Wschodu w Kairze kobiety najzazdrośniej kryją się za osłoną kwefu. W Konstantynopolu czy w Smyrnie biała lub czarna gaza pozwala odgadnąć czasem rysy pięknych muzułmanek i najsurowsze edykty rzadko zdołały je nakłonić, by używały mniej przezroczystych tkanin. Są to mniszki wdzięczne i zalotne, które poświęcając się wyłącznie jednemu mężowi pragnęłyby skrycie, aby świat zrozumiał, co traci w ich osobie i bolał nad tą stratą. Lecz Egipt, poważny, i nabożny, pozostał krajem zagadek i tajemnic; piękność otaczają tak jak dawniej zasłony i opaski, a ta posępna surowość łatwo zniechęca płochego Europejczyka. Po tygodniu porzuca on Kair i spieszy ku kataraktom Nilu, gdzie wiedza przygotowuje mu inne rozczarowania, do tych wszakże nigdy się nie przyzna.
Cierpliwość była największą cnotą wtajemniczonych starożytności. Dlaczego mielibyśmy oddalić się tak szybko? Zatrzymajmy się i spróbujmy uchylić rąbka gęstej zasłony kryjącej boginię Sais. Zresztą, czyż nie będzie to nam zachętą, gdy się przekonamy, że w kraju, w którym kobiety są rzekomo więzione, możemy ich spotkać tysiące na bazarach, na ulicach, w ogrodach, jak kroczą same, przechadzając się bez określonego celu, bądź we dwie, bądź prowadząc dziecko za rękę? W istocie Europejki nie mają tyle swobody: wprawdzie kobiety wyższego stanu nie chodzą tu piechotą, lecz dosiadają osłów, niedostępne na wysokich siodłach, ale u nas kobiety tego samego stanu nie wyjeżdżają na miasto inaczej niż powozem. Różnicę stanowi kwef... Nie jest on jednak przeszkodą tak groźną, jakby się zdawało.
Wśród bogatych strojów arabskich i tureckich, które jak dotąd reforma oszczędziła, tajemnicze szaty kobiet nadają dumom zapełniającym ulice wesoły pozór maskarady, przy czym domina bywają tylko w dwóch barwach: ciemnobłękitne i czarne. Wielkie damy kryją swą postać pod habara z lekkiej tafty, podczas gdy kobiety z ludu spowijają się wdzięcznie w prostą błękitną tunikę wełnianą lub bawełnianą (chamis), podobnie jak antyczne posągi. Wyobraźnia znajduje szerokie dla siebie pole w tym incognito kobiecych twarzy, owo incognito bowiem nie rozciąga się na wszystkie wdzięki. Piękne dłonie, zdobne w pierścienietalizmany i srebrne bransolety, niekiedy białe jak marmur ręce wychylają się z szerokich rękawów podniesionych powyżej ramienia; bose stopy, z których babusze spadają za każdym krokiem, a smukłe kostki obwieszone obrączkami dzwonią srebrzyście — oto, co wolno nam podziwiać, czego wolno się domyślić, co wolno podpatrzeć; tłum uliczny się tym nie zaniepokoi, sama kobieta zdaje się tego nie dostrzegać. Niekiedy powiewne fałdy welonu w białobłękitną szachownicę
zakrywające głowę i ramiona, odchylą się trochę, odsłaniając przestrzeń pomiędzy kwefem a wydłużoną maską zwaną burkha, co pozwoli wam ujrzeć wdzięczną skroń, na której ciemne włosy wiją się w gęsto skręconych puklach jak na popiersiach Kleopatry; pozwoli ujrzeć małe, kształtne ucho z muskającymi szyję i policzek gronami złotych cekinów albo filigranowym medalionem misternej roboty, wysadzanym turkusami. Wówczas chciałoby się zajrzeć w oczy zawoalowanej Egipcjance i to jest właśnie najniebezpieczniejsze. Maska — to długi, wąski kawał włosianej tkaniny, sięgający od głowy aż do stóp; wycięto w niej dwa otwory jak w szacie pokutnika; parę błyszczących łańcuszków wypełnia przerwę łączącą czoło z dolną częścią maski; tam, za tym szańcem czyhają na nas płomienne oczy, zbrojne we wszystkie uroki, jakich może im dostarczyć sztuka. Brwi, oczodoły, nawet powieka od wewnętrznej strony podkreślone są szminką, nie sposób przedstawić w bardziej pochlebnym świetle nieznacznej cząstki swej osoby, którą tutejsza kobieta ma prawo ukazać.
Nie od razu zrozumiałem, jaki powab może mieć tajemnica, którą otacza się bardziej interesująca połowa ludności Wschodu. Kilka dni wszakże wystarczyło, by mi zdradzić, że kobieta, która poczuje, że jest wyróżniona, znajdzie zazwyczaj sposób, by się pokazać, jeśli jest piękna. Te, którym natura poskąpiła urody, pozostają zawoalowane i trudno mieć do nich o to żal. Zaiste, to kraj marzeń i złudzeń! Brzydota kryje się niczym zbrodnia, a możemy zawsze dostrzec przelotnie choć cząstkę tego, co jest kształtem, wdziękiem, młodością i urodą.
Miasto, podobnie jak jego mieszkanki, stopniowo tylko odsłania naszym oczom najmroczniejsze zaułki, najbardziej urocze wnętrza. Wieczorem, w dniu mego przyjazdu do Kairu, byłem śmiertelnie smutny i zniechęcony. Kilku
godzinna przejażdżka na ośle w towarzystwie dragomana wystarczyła, aby mnie przekonać, że czeka mnie pół roku najgorszej nudy, jaką kiedykolwiek przeżyłem, wszystko zaś sprzysięgło się z góry na to, abym nie mógł skrócić ani o jeden dzień zamierzonego tam pobytu. „A więc to ma być — mówiłem sobie — miasto Tysiąca i Jednej Nocy, stolica kalifów dynastii Fatymidów i Sudanów?” I zapuszczałem się dalej w poplątaną sieć wąskich i zakurzonych uliczek, torując sobie drogę poprzez tłum obdartusów i łachmaniarzy, natłok psów, wielbłądów i osłów. Wieczór się zbliża, mrok szybko zapada, a przyczyną tego jest pułap kurzu, przesłaniający niebo na wysokości domów.
Czego można się spodziewać po tym zawiłym labiryncie, równie może rozległym jak Paryż albo Rzym, po tych pałacach i meczetach, których tu są tysiące? Wszystko to było niegdyś z pewnością wspaniałe i cudowne, ale przewinęło się tu trzydzieści pokoleń, wszędzie osuwają się kamienie i próchnieje drzewo. Wędrujemy jak gdyby we śnie przez miasto przeszłości, zamieszkałe jedynie przez widma, te zaś zaludniają je wprawdzie, lecz nie napełniają żydem. Każdą dzielnicę otaczają zębate mury, zamykają ciężkie bramy jak w średniowieczu; zachowały one zapewne ten sam charakter, jaki miały za czasów Saladyna; długie sklepione przejścia wiodą z jednej ulicy na drugą, najczęściej wszakże trafia się w ślepy zaułek, trzeba zawracać. Stopniowo wszystkie drzwi się zamykają, tylko kawiarnie są jeszcze oświetlone i palacze opium, usadowieni na matach z liści palmowych w mętnym świetle lampek oliwnych, słuchają jakiejś długiej opowieści wygłaszanej tonem nosowym. Tymczasem zaczynają się rozjaśniać maszrabija: są to drewniane kraty oryginalnie rzeźbione i powycinane, wysunięte na ulicę i zastępujące okna; jasność wszakże, która się przez nie sączy, nie starcza, by kierować krokami przechodnia, zwłasz
cza że zbliża się godzina gaszenia świateł; każdy zaopatruje się w latarnię, na ulicy spotkać można jedynie Europejczyków albo patrol nocny.
Nie wiedziałem, co mam począć na mieście po wybiciu tej godziny, to znaczy dziesiątej wieczorem, i smutny położyłem się spać, mówiąc sobie, że tak będzie co dzień, z góry rezygnując z rozrywek, których mogła dostarczyć ta podupadła stolica... Poprzez pierwszy sen dolatywały moich uszu, nie wiadomo skąd, przytłumione dźwięki kobzy i ochrypłej violi, niemile drażniąc mi nerwy. Ta uparta muzyka powtarzała nieustannie na różne tony tę samą melodyjną frazę, budząc we mnie wspomnienie starej kolędy burgundzkiej czy też prowansalskiej. Czy to sen, czy rzeczywistość? Myśl moja wahała się pewien czas, zanim obudziłem się na dobre. Zdawało mi się, że niosą mnie do grobu w sposób zarazem poważny i groteskowy, że towarzyszą mi śpiewacy parafialni i opoje uwieńczeni winną łozą; ów dziwny koncert łączył w sobie jakąś patriarchalną wesołość z mitologicznym smutkiem, przy czym żałosne kościelne pienia tworzyły osnowę błazeńskiej pieśni, nadającej rytm tańcom korybantów. Lecz gdy odgłos ów począł przybliżać się i wzmagać coraz bardziej, wstałem na wpół jeszcze oszołomiony; jaskrawe światło przenikające przez zewnętrzne okratowania mego okna przekonało mnie, że chodzi tu o widowisko całkiem konkretne. Tymczasem to, co sądziłem, że mi się śni, urzeczywistniło się częściowo: prawie nadzy mężczyźni, z głową uwieńczoną, niby starożytni gladiatorzy, walczyli wśród tłumu, zbrojni w miecze i tarcze; poprzestawali wszakże tylko na uderzaniu stalą o miedź, zgodnie z rytmem muzyki, i posuwając się dalej, rozpoczynali tę samą walkę na niby. Liczne pochodnie i piramidy z płonącymi świecami, niesione przez dzieci, jaskrawo oświetlały ulice, wskazując drogę długiemu orszakowi meż
czyzn i kobiet. Nie mogłem jednak rozróżnić z okna wszystkich szczegółów. Coś na kształt czerwonego widma w koronie z drogich kamieni posuwało się powoli; po obu jego stronach kroczyły poważne matrony; bezładna grupa kobiet w błękitnych szatach zamykała pochód, wydając, ilekroć orszak przystawał, dziwaczne, wrzaskliwe gdakanie.
Był to ślub, niewątpliwie. Widziałem w Paryżu na rycinach obywatela Cassas całkowity obraz tych ceremonii, lecz to, co zdołałem dostrzec poprzez drewnianą koronkę przesłaniającą okno, nie mogło zaspokoić mojej ciekawości; zapragnąłem za wszelką cenę podążyć za orszakiem i napatrzeć mu się do woli. Mój Abdallah, z którym podzieliłem się tą myślą, zadrżał, zda się przerażony tak wielką śmiałością. Nie uśmiechało mu się bynajmniej włóczyć nocą po ulicy; ostrzegł, że mogą mnie zamordować albo obić. Na szczęście kupiłem już płaszcz z wielbłądziej wełny zwany maszlah, który zakrywa człowieka od ramion aż do stóp; jeśli dodamy do tego brodę, którą zdążyłem zapuścić, i chustkę okręconą dokoła głowy — maskarada była całkowita.
WESELE W ŚWIETLE POCHODNI
Cała trudność polegała na dogonieniu orszaku, który znikł w labiryncie ulic i zaułków. Dragoman zapalił świecę w papierowej latarni i błądziliśmy na oślep, wiedzeni bądź też zwodzeni od czasu do czasu odległymi dźwiękami kobzy lub jaskrawym snopem światła, wyłaniającego się na skrzyżowaniu ulic. Nareszcie dotarliśmy do bram innej dzielnicy niż ta,
gdzie mieszkałem; domy oświetlone, psy wyją i oto znajdujemy się na długiej ulicy jarzącej się od świateł i rozbrzmiewającej gwarem, tak zatłoczonej ludźmi, że aż siedzą na dachach.
Orszak posuwał się bardzo wolno przy melancholijnych dźwiękach instrumentów naśladujących uparły głos skrzypiących drzwi lub wozu, do którego założono nowe koła. Sprawcy owego harmideru maszerowali w liczbie dwudziestu, otoczeni ludźmi niosącymi ogniste lance. Za nimi szły dzieci dźwigające olbrzymie kandelabry, których zapalone świece rzucały dokoła żywe blaski. Szermierze krzyżowali szpady podczas częstych postojów orszaku; niektórzy z nich chodzili na szczudłach i mieli głowy strojne w pióropusze, ci nacierali na siebie zbrojni w długie kije; nieco dalej jacyś młodzieńcy nieśli sztandary i drzewce z zatkniętymi na nich złoconymi emblematami i godłami, podobne do tych, które widywano w rzymskich pochodach triumfalnych; jeszcze inni obnosili małe drzewka zdobne w girlandy i wieńce, a jaśniejące ponadto zapalonymi świecami i metalowymi blaszkami jak choinka na Boże Narodzenie. Duże blachy ze złoconej miedzi, zatknięte na wysokich tyczkach a pokryte wytłaczanymi ornamentami i napisami, tu i ówdzie odbijały blask świateł. Z kolei posuwały się śpiewaczki (aualim) i tancerki (gauazi), ubrane w suknie z pasiastego jedwabiu, na głowie miały tarbusze o złotym denku, spod którego spływały długie warkocze, gęsto nanizane cekinami. Niektóre miały nozdrza przekłute, zwisały z nich duże koła, twarze ich pokrywała czerwona i błękitna szminka, podczas gdy inne, choć śpiewały i tańczyły, były szczelnie zawoalowane. Akompaniowały sobie zazwyczaj brząkając w cymbały, kastaniety lub tamburina. Za nimi ciągnęły dwa długie szeregi niewolników dźwigających kufry i kosze, w których lśniły podarunki ofiarowane pannie młodej przez męża
i jego rodzinę; dalej orszak gości, pośrodku kobiety szczelnie otulone w długie czarne mantyle, z białymi maskami na twarzy niby wielkie damy, mężczyźni w bogatych ubiorach: tego dnia bowiem, jak mi powiedział dragoman, nawet prości fellahowie potrafią zdobyć sobie odpowiednie stroje. Wreszcie w olśniewającym blasku pochodni, kandelabrów i garnczków z żarem kroczyło powoli czerwone widmo, które już widziałem przedtem z daleka, to znaczy oblubienica (el arus), całkowicie spowita w długi szal kaszmirowy, którego końce sięgały aż do stóp, zaś cienka tkanina pozwalała jej zapewne widzieć wszystko, osłaniając ją przed wzrokiem innych. Trudno o bardziej osobliwe zjawisko niż ta wysoka postać krocząca pod osłoną prostych fałd kwefu, podwyższona jeszcze przez trójkątny diadem mieniący się drogimi kamieniami. Dwie matrony czarno ubrane podtrzymywały ją pod łokcie, tak iż zdaje się wolno sunąć po ziemi; czterej niewolnicy rozpinają nad jej głową purpurowy baldachim, inni wtórują jej krokom dźwiękiem cymbałów i bębnów.
Tymczasem nowy postój nastąpił w chwili, gdy podziwiałem ów przepych, dzieci przyniosły krzesła, by panna młoda i jej rodzice mogli odpocząć. Aualim cofnęły się nieco i rozpoczęły się improwizacje i chóry, którym wtórowała muzyka i tańce; wszyscy uczestnicy powtarzali pewne zwrotki ich śpiewów. Ja zaś, który w tej chwili właśnie byłem dość na widoku, otwierałem usta tak jak wszyscy, naśladując jak mogłem najlepiej wszystkie „eleyson” i „amen”, służące tu za responsorium nawet najbardziej świeckim kupletom; jednakże gorsze niebezpieczeństwo zagrażało mojemu incognito. Nie zauważyłem, że od pewnej chwili niewolnicy krążyli wśród tłumu, nalewając jakiś płyn do małych filiżanek, które stopniowo rozdawali obecnym. Egipcjanin wysokiego wzrostu, odziany w czerwień, praw
dopodobnie członek rodziny, kierował poczęstunkiem, jemu też składano podziękowania. Dzieliło go ode mnie zaledwie parę kroków, a nie miałem pojęcia, jaki ukłon należy mu złożyć. Na szczęście zdążyłem jeszcze zaobserwować ruchy moich sąsiadów i gdy przyszła kolej na mnie, wziąłem filiżankę lewą ręką, po czym skłoniłem się podnosząc prawą dłoń do serca, do czoła, a w końcu do ust. Ruchy te są łatwe, a jednak należy się strzec, by nie zmylić ich porządku lub by nie wykonać ich dość swobodnie. Po tym obrządku miałem prawo wychylić zawartość filiżanki; tu wszakże czekała mnie wielka niespodzianka. Była to wódka, a raczej coś w rodzaju anyżówki. Nie mieści się wprost w głowie, że mahometanie rozdają na weselu podobne trunki. Istotnie, spodziewałem się tylko lemoniady albo sorbetu. Nie uszło wszakże mojej uwagi, że towarzyszący orszakowi almeje, muzykanci i błaźni nie po raz pierwszy otrzymywali podobny poczęstunek.
Panna młoda wstała wreszcie i ruszyła w dalszą drogę; kobiety stanu fellah, odziane w błękitne szaty, tłumnie pospieszyły za nią, wydając dzikie gdakania; orszak ciągnął dalej swą nocną wędrówkę aż do siedziby nowożeńców.
Rad, że wziąłem udział w uroczystości, niczym rodowity mieszkaniec Kairu, i że się dość poprawnie zachowałem w czasie tej ceremonii, kiwnąłem na dragomana, który oddalił się nieco, aby znaleźć się raz jeszcze na drodze rozdawców wódki; ale nie pilno mu było wracać, festyn coraz bardziej przypadał mu do smaku.
— Wejdźmy z nimi razem pod dach — szepnął mi do ucha.
— A cóż ja odpowiem, gdy ktoś mnie zagadnie?
— Powie pan tylko: „Tajjib”. To odpowiedź na każde pytanie... Będę zresztą przy panu, by odwrócić tok rozmowy.
Wiedziałem już, że w Egipcie słowo to jest podstawą języka i zależnie od nadanej mu intonacji miewa najróżniejsze znaczenia; nie można go wszakże porównać z angielskim goddam, chyba po to, aby zaznaczyć różnicę, jaka zachodzi pomiędzy narodem uprzejmym z natury a narodem co najwyżej nieco ogładzonym przez cywilizację. Słowo tajjib znaczy na przemian: „Doskonale” albo: „Ach, jak to dobrze”, albo „znakomicie”, albo „do usług” — ton, a zwłaszcza gest nadają mu nieskończoną gamę odcieni. Sposób wskazany mi przez dragomana wydał mi się zresztą bardziej niezawodny niż ten, o którym wspomina, zdaje się, słynny podróżnik Belzoni. Wszedł on do jakiegoś meczetu wspaniale ucharakteryzowany i powtarzał wszystkie ruchy, jakie czynili jego sąsiedzi, ale że nie potrafił odpowiedzieć na zadane mu pytanie, dragoman jego oświadczył ciekawym: „On nie rozumie: to angielski Turek!”
Przez bramę ozdobioną kwiatami i zielenią weszliśmy na piękny dziedziniec oświetlony kolorowymi latarniami. Misterna robota stolarska maszrabija rozpinała swą koronkę na pomarańczowym tle wnętrza rzęsiście oświetlonego i zatłoczonego gośćmi. Trzeba było się zatrzymać i zająć miejsce pod sklepieniem wewnętrznych krużganków. Jedynie kobiety wchodziły do domu, gdzie zrzucały woale, można było dostrzec tylko niewyraźne zarysy, blask ich stroju i klejnotów poprzez siatkę z toczonego drzewa.
Podczas gdy oblubienica w otoczeniu kobiet z obu rodzin przyjmowała i ugaszczała panie, mąż w stroju czerwonym ze złotem, zsiadłszy z osła, wysłuchiwał gratulacji mężczyzn, po czym zapraszał ich, aby zajęli miejsce przy gęsto rozstawionych w komnatach na parterze niskich stołach, na których wznosiły się piramidy półmisków. Wystarczyło usiąść na podłodze skrzyżowawszy nogi, przysunąć sobie talerz albo filiżankę i, jak przystoi, jeść palcami. Każdy był
tu mile widziany. Nie śmiałem wziąć udziału w uczcie, lękając się w czymkolwiek uchybić przyjętym formom. Zresztą najświetniejsza część festynu rozgrywała się na dziedzińcu, gdzie tańczono bardzo hałaśliwie. Grupa tancerzy nubijskich wykonywała dziwaczne pas pośrodku szerokiego kręgu utworzonego przez widzów; rej wśród nich wodziła zawoalowana kobieta; miała na sobie płaszcz w szerokie pasy, w ręku trzymając zakrzywioną szablę zdawała się na przemian grozić tancerzom i uciekać przed nimi. Przez ody czas aualim, czyli almeje, wtórowały tańcowi śpiewem, uderzając palcami w bębenki z wypalanej gliny (tarabuk), które przytrzymywały jedną ręką na poziomie ucha. Orkiestra, złożona z mnóstwa osobliwych instrumentów, nie omieszkała, rzecz prosta, wziąć udziału w ogólnej wrzawie, przyłączyli się również obecni goście, wybijając rytm klaskaniem w dłonie. W przerwach pomiędzy tańcami roznoszono chłodniki, jeden z nich był dla mnie całkowitą niespodzianką. Czarnoskórzy niewolnicy niosący w ręku małe srebrne flakony potrząsali nimi tu i ówdzie nad tłumem. Była to woda pachnąca, poznałem dopiero jej rozkoszną różaną woń, gdy poczułem na policzkach i brodzie spływające krople, które dosięgły mnie przypadkiem.
Tymczasem jeden z najokazalszych uczestników uroczystości weselnej podszedł do mnie i wygłosił kilka słów nader grzecznym tonem; odpowiedziałem mu niezawodnym tajjib, co zdaje się całkowicie go zadowoliło; zwrócił się z kolei do moich sąsiadów, mogłem więc zapytać tłumacza, co to znaczy. „Zaprasza pana — odrzekł — aby pan wszedł na górę odwiedzić pannę młodą”. Odpowiedź moja niewątpliwie wyrażała zgodę, ale że w gruncie rzeczy miałem być świadkiem defilady szczelnie zawoalowanych kobiet dokoła sal pełnych gości, nie uważałem za wskazane zagłębiać się dalej w tę przygodę. Wprawdzie oblubienica
i jej przyjaciółki ukazują się wówczas w świetnych strojach, ukrytych na ulicy pod czarną zasłoną, nie byłem jednak jeszcze dość pewien, czy wymawiam właściwie słowo tajjib, bym odważył się wtargnąć do grona najbliższej rodziny. Udało nam się wraz z dragomanem prześliznąć do bramy wychodzącej na plac Azbakijja.
— Szkoda — powiedział mi dragoman — byłby pan zobaczył potem przedstawienie.
— Jak to?
— Tak, komedię.
Przypomniał mi się od razu słynny Karagoz, ale, jak się okazało, nie o to chodziło. Karagoz występuje tylko w czasie świąt religijnych; jest to mit, symbol o najpoważniejszym znaczeniu; widowisko, o którym mowa, miało się składać po prostu z krótkich scenek komicznych, odegranych przez mężczyzn; można to porównać jedynie z naszymi szaradami salonowymi. Widowisko ma jedynie na celu dostarczanie gościom miłej rozrywki aż do końca wieczoru, podczas gdy nowożeńcy wraz z rodzicami udają się do skrzydła domu przeznaczonego wyłącznie do użytku kobiet.
Uroczystości weselne trwały podobno od tygodnia. Dragoman opowiedział mi, że w dniu zawarcia umowy przedślubnej złożono ofiarę z baranów na progu domu, zanim przekroczyła go oblubienica; wspomniał mi jeszcze o innej ceremonii, kiedy to tłuką kulę z cukru, w której zamknięta jest para gołębi; z lotu gołębi wyciągane są wróżby. Wszystkie te zwyczaje związane są zapewne z wiekowymi tradycjami.
Wróciłem do domu przejęty tą nocną sceną. Oto, jak się zdaje, naród, dla którego małżeństwo jest doniosłą sprawą, a choć niektóre szczegóły wesela zdradzały pewną zamoż
ność małżonków, nie ulega wątpliwości, że biedacy świętują zaślubiny niemal z równą świetnością i wrzawą. Nie płacą muzykantom, błaznom i tancerzom, którzy są ich przyjaciółmi i którzy powetują to sobie zbierając datki od tłumów. Stroje są wypożyczone; każdy z uczestników trzyma w ręku świecę lub pochodnię, diadem ubogiej oblubienicy jest nie mniej suto wysadzany diamentami i rubinami niż przybranie głowy córki baszy. Gzy gdziekolwiek indziej znajdziemy prawdziwszą równość? Ta młoda Egipcjanka, choć nie jest może piękna za kryjącym jej twarz welonem ani bogata pomimo blasku diamentów, przeżyła jednak dzień chwały, kroczy promienna przez miasto, które ją podziwia i ciągnie za nią barwnym orszakiem, roztaczając purpurę i klejnoty królewskie, nie znana wszystkim i tajemnicza pod kwefem, niby starożytna bogini Nilu. Jeden tylko mężczyzna pozna tajemnicę tej piękności nie znanej lub nie znanego wdzięku; jednemu tylko wolno w ciszy i spokoju osiągnąć swój ideał, łudzić się, że jest faworytem sułtanki albo wróżki; nawet jeśli spotka go zawód, jego miłość własna nie poniesie szwanku; zresztą czyż każdemu mężczyźnie w tym szczęśliwym kraju nie przysługuje prawo, i to niejednokrotnie, ponawiania tego dnia triumfu i złudzenia?
DRAGOMAN ABDALLAH
Mój tłumacz jest człowiekiem bardzo cennym, obawiam się jednak, że jest zbyt wspaniałym sługą dla tak skromnego pana jak ja. Ukazał mi się w całym blasku na pokładzie statku parowego „Leonidas” w Aleksandrii. Podpłynął łodzią, oddaną do jego wyłącznej dyspozycji, mając przy sobie Murzynka,
który niósł za nim fajkę, i młodszego dragomana, który go eskortował. Długa biała tunika kryła jego odzież i podkreślała ciemny ton jego twarzy, podobnej do maski egipskiego sfinksa zabarwionej krwią nubijską; był on potomkiem dwóch pomieszanych ras; z uszu zwisały mu ciężkie złote koła, a jego leniwy chód w połączeniu z powłóczystą szatą nadawał mu w moich oczach wszelkie cechy wyzwoleńca z epoki Cesarstwa Bizantyjskiego.
Wśród pasażerów nie było ani jednego Anglika; nasz dragoman, nieco zawiedziony, zwrócił się do mnie w braku godniejszego klienta. Lądujemy; najmuje cztery osły (dla siebie, dla swojej świty i dla mnie) i prowadzi mnie prosto do Hotelu Angielskiego, gdzie zgodzono się mnie przyjąć w zamian za opłatę sześćdziesięciu piastrów dziennie; jego osobiste pretensje ograniczały się do połowy tej sumy, za co zobowiązał się utrzymywać drugiego przewodnika i Murzynka.
Przespacerowawszy się cały dzień na czele tak imponującej eskorty spostrzegłem, że drugi dragoman jest mi całkowicie zbędny, jak również mały Murzynek. Abdallah (takie bowiem imię nosiła owa osobistość) bez trudu zgodził się odprawić swego młodszego kolegę; Murzynka natomiast zatrzymał na własny koszt, obniżając zresztą swoje honorarium do dwudziestu piastrów dziennie, co się równa mniej więcej pięciu frankom.
Przybywamy do Kairu; osły miały już nas zanieść prosto do Hotelu Angielskiego na placu Azbakijja; powstrzymałem wszakże ten szlachetny zapał z chwilą, gdym się dowiedział, że koszty pobytu są tam takie same jak w Aleksandrii.
— A więc woli pan zajechać do hotelu Waghorn w dzielnicy europejskiej? — zapytał zacny Abdallah.
— Wolałbym stanąć w hotelu, który by nie był angielski.
— A więc ma pan hotel francuski Domergue'a.
— No to jedźmy tam.
— Przepraszam, chętnie pana odprowadzę, ale zatrzymać się tam nie mogę.
— Dlaczego?
— Bo ten hotel liczy tylko czterdzieści piastrów dziennie, nie mogę tam stanąć.
— Ale ja mogę.
— Pana tu nie znają, ja jestem rodem z tego miasta; obsługuję zazwyczaj Anglików; muszę zachować godność.
Uważałem, że ceny w tym hotelu są i tak dość wysokie jak na kraj, gdzie wszystko jest mniej więcej sześć razy tańsze niż we Francji i gdzie za dniówkę robotnikowi płacą plastra, co się równa naszym pięciu su.
— Jest na to sposób — ciągnął dalej Abdallah. — Pomieszka pan dwa, trzy dni w hotelu Domergue, będę pana tam odwiedzał jako znajomy, a przez ten czas wynajmę dla pana dom w mieście i wówczas mogę już bez żadnych trudności wstąpić do pana na służbę.
Rzeczywiście, podobno wielu Europejczyków wynajmuje domy w Kairze, choćby nawet niedługo tam bawili, dowiedziawszy się więc o tym dałem Abdallahowi całkowite pełnomocnictwo.
Hotel Domergue położony jest w głębi zaułku z wylotem na główną ulicę dzielnicy europejskiej; jest to w gruncie rzeczy hotel bardzo przyzwoity i bardzo dobrze prowadzony. Zabudowania otaczają czworokątny dziedziniec wewnętrzny, bielony wapnem, górą kryty lekką drewnianą kratką, oplecioną winnymi pędami; pewien malarz francuski, bardzo uprzejmy, chociaż nieco przygłuchy, nader utalentowany, choć znał arkana dagerotypii, urządził sobie pracownię na jednym z górnych krużganków. Przyprowadza tam od czasu do czasu z miasta sprzedawczynie pomarańcz i trzciny cukrowej, które zgadzają się mu służyć za model.
Pozwalają mu bez przeszkód na przeprowadzanie studiów nad różnicami budowy ras ludzkich zamieszkujących Egipt; większość tych kobiet wszakże upiera się, by twarz ich pozostała zasłonięta; to ostatnie schronienie wstydliwości wschodniej.
Hotel francuski posiada ponadto dość ładny ogród, a kuchnia walczy z powodzeniem z trudnościami, jakie nastręcza urozmaicanie potraw europejskich w mieście, gdzie brak jest zarówno wołowiny, jak cielęciny. Ta okoliczność tłumaczy poniekąd wysokie ceny angielskich hoteli, gdzie do przyrządzania potraw używa się mięs i jarzyn z konserw, tak jak na statkach. Anglik, w jakimkolwiek znajdzie się kraju, nie zmienia swego zwykłego jadłospisu, składającego się z rostbefu, kartofli, porteru albo piwa.
Przy table d'hôte spotkałem pułkownika, biskupa in partibus, paru malarzy, nauczycielkę języków i dwóch Hindusów z Bombaju, z których jeden był guwernerem drugiego. Kuchnia hotelowa, choć zbliżona do południowej, wydawała im się mdła, wyciągali bowiem z kieszeni srebrne flaszeczki, zawierające pewne gatunki pieprzu i musztardy, którymi posypywali potrawy. Poczęstowali i mnie. Jeżeli wyobrazimy sobie uczucia, których doznaje człowiek żujący rozżarzone węgle, będziemy mieli dokładne pojęcia o smaku owych przypraw.
Dla dopełnienia obrazu, czym był pobyt w hotelu francuskim, wyobraźmy sobie fortepian na pierwszym piętrze, na parterze zaś bilard i przyznajmy w duchu, że na to nie warto było wyjeżdżać z Marsylii. Wolę zakosztować życia całkowicie na wschodnią modłę. Można wynająć bardzo piękny dom, paropiętrowy, z dziedzińcem i ogrodem za trzysta piastrów (mniej więcej siedemdziesiąt pięć franków rocznie). Abdallah pokazał mi ich kilka, zarówno w dzielnicy koptyjskiej, jak w dzielnicy greckiej. Były tam sale wspa
niale ozdobione, z marmurowymi posadzkami i fontannami, krużganki i schody jak w pałacach w Genui i Wenecji, dziedzińce otoczone kolumnami i ogrody ocienione rzadkimi gatunkami drzew; można tam było wieść książęcy żywot pod warunkiem, że się zaludni służbą i niewolnikami te wspaniałe wnętrza. A z tym wszystkim nie było ani jednego pokoju, w którym można by zamieszkać bez poczynienia olbrzymich wkładów; oryginalnie powycinane okna nie miały wcale szyb, stały otworem nie chroniąc ani przed wieczornym wiatrem, ani przed nocną wilgocią. Tak żyją w Kairze mężczyźni i kobiety, ale nieostrożność ich bywa często ukarana poważną chorobą oczu; tłumaczy ich pragnienie powietrza i podmuchu świeżości. Zważywszy to wszystko, nie kusiły mnie bynajmniej rozkosze obozowania w kącie tak olbrzymiego pałacu; trzeba jeszcze dodać, że znaczna część tych starych budowli — były to niegdyś siedziby wygasłej arystokracji — pochodzi z czasów panowania sułtanów mameluków i grozi im niechybna ruina.
Abdallah wynalazł dla mnie w końcu dom znacznie skromniejszych rozmiarów, lecz w lepszym stanie i bardziej zabezpieczony. Anglik, który tam mieszkał ostatnio, kazał wstawić oszklone okna, co uchodziło za wielkie dziwo. Trzeba było posłać do szejka tej dzielnicy, by wejść w pertraktacje z wdowąkoptyjką, do której należał dom. Ta kobieta była właścicielką z górą dwudziestu domów, ale per procuram, w zastępstwie cudzoziemców, którzy nie mogą w Egipcie być legalnymi właścicielami nieruchomości. Dom należał właściwie do sekretarza konsulatu angielskiego.
Zredagowano akt w języku arabskim; trzeba było za to zapłacić, ofiarować podarki szejkowi, prawnikowi i dowódcy najbliższego odwachu, z kolei dać bakszysz pisarzom i sługom, po czym szejk wręczył mi klucz. Narzędzie
to niepodobne jest do naszych kluczy: ot, zwykły sobie kawałek drzewa podobny do karbownicy, na której piekarze znaczą długi klientów, na końcu wbito jakby przypadkiem pięć czy sześć gwoździ; nie jest to jednak rzeczą przypadku: ów osobliwy klucz wsuwa się w wykrój drzwi, gwoździe trafiają dokładnie w małe niewidoczne otworki, zahaczają znajdującą się za nimi drewnianą zasuwę, która porusza się i otwiera wstęp do domu.
Nie wystarcza wszakże mieć klucz drewniany od drzwi domu — nie sposób go zresztą włożyć do kieszeni, należy raczej zatknąć za pas — trzeba posiadać umeblowanie odpowiednie do zbytkownego wnętrza, jest to jednak szczegół znajdujący w każdym domu w Kairze bardzo proste rozwiązanie. Abdallah zaprowadził mnie na bazar, gdzie kazaliśmy odważyć pewną ilość bawełny; z tej to bawełny oraz płótna perskiego tapicerzy sporządzą w przeciągu kilku godzin poduszki na otomanę, które w nocy służą za materac. Mebel ów składa się z podłużnego rusztowania, które koszykarz wyplata w naszych oczach z kijków palmowych; jest to lekkie, elastyczne i solidniejsze, niżby się zdawało. Mały, okrągły stolik, kilka filiżanek, fajki z długim cybuchem albo nargile — chyba że wolimy wypożyczyć cały ów sprzęt w sąsiedniej kawiarni — i możemy przyjmować najlepsze towarzystwo w mieście. Jedynie basza posiada kompletne umeblowanie: lampy, zegary, ale jedynie w tym celu, aby okazać, że popiera handel i postęp europejski.
Kto chce się otoczyć zbytkiem, winien jeszcze nabyć maty, dywany, a nawet firanki. Poznałem na bazarze pewnego Żyda, który najuprzejmiej posłużył za pośrednika pomiędzy Abdallahem i kupcami, chcąc im dowieść, że obie strony mnie okradają. Żyd korzystając ze sposobności, jaką mu dostarczyło ustawianie mebli, zasiadł w charakterze
gościa na jednej z otoman; trzeba było go poczęstować fajką i kazać podać kawy. Nazywa się Jusuf i przez trzy miesiące w roku poświęca się hodowli jedwabników. Przez resztę czasu — jak mi powiedział — nie ma nic do roboty, poza obserwowaniem, czy liście morw rosną i czy zbiór będzie obfity. Wydaje się zresztą całkiem bezinteresowny i jeżeli szuka towarzystwa cudzoziemców, to tylko dlatego, aby sobie wyrobić dobry smak i nabrać wprawy w języku francuskim.
Dom mój stoi w dzielnicy koptyjskiej, przy uliczce wiodącej do bramy miejskiej, która to brama łączy ją z aleją Szubra. Naprzeciwko mieści się kawiarnia, trochę dalej stajnia i właściciel stojących tam osłów wynajmuje te zwierzęta licząc piastra za godzinę; jeszcze dalej mały meczet, a przy nim minaret. Kiedy pierwszego wieczoru usłyszałem powolny i pogodny głos muezina o zachodzie słońca, ogarnęła mnie niewypowiedziana melancholia.
— Co on mówi? — zapytałem tłumacza.
— La illoha ilallah! Nie masz innego Boga niźli Bóg!
— Znam tę formułkę; ale co dalej?
— „O, wy, którzy układacie się do snu, polecajcie wasze dusze Temu, który nigdy nie śpi!”
Nie ulega wątpliwości, że sen to drugie życie, z którym należy się liczyć. Od chwili przyjazdu do Kairu przechodzą mi przez myśl wszystkie baśnie Tysiąca i Jednej Nocy i widzę we śnie wszystkie duchy i wszystkie olbrzymy rozpętane od czasów Salomona.
We Francji wyśmiewają się ze zmor, które rodzi sen, widzą w nich jedynie wytwór rozpalonej wyobraźni; ale czy zmory te jednakże nie istnieją i czy nie przeżywamy we śnie wszelkich doznań rzeczywistego życia? Sen bywa nieraz ciężki i dręczący w upalnym powietrzu Egiptu, toteż podobno u wezgłowia baszy stoi zawsze sługa, który budzi
go, ilekroć rysy twarzy zdradzają, że pan jego śpi niespokojnie.
Czy nie wystarczy jednak żarliwie i z ufnością polecić się... Temu, który nigdy nie śpi!
UJEMNE STRONY ŻYCIA W KAWALERSKIM STANIE
powiedziałem wyżej przygody mojej pierwszej nocy, jest więc rzeczą zrozumiałą, że obudziłem się trochę później niż zwykle. Abdallah zaanonsował mi wizytę szejka mojej dzielnicy, który był już raz z samego rana. Ten poczciwy siwobrody starzec czekał, aż się obudzę, siedząc w kawiarni naprzeciwko wraz z sekretarzem i Murzynem, który niósł za nim fajkę. Nie zdziwiła mnie jego cierpliwość; każdy Europejczyk, jeśli nie jest przemysłowcem ani kupcem, uchodzi w Egipcie za wielką figurę. Szejk usiadł na jednej z otoman; napełniono mu fajkę i podano kawę. Wówczas rozpoczął przemówienie, które Abdallah tłumaczył mi stopniowo:
— Szejk odnosi panu pieniądze, które pan wpłacił za najem domu.
— A dlaczego? Jaki powód podaje?
— Mówi, że nie wiadomo, jakie pan życie prowadzi, jakie są pańskie obyczaje.
— Czy zauważył coś złego?
— Nie to ma na myśli, nic mu o tym nie wiadomo.
— W takim razie nie ma o mnie dobrej opinii?
— Sądził, powiada, że pan zamieszka tu z żoną.
— Ale ja nie jestem żonaty.
— Jego to nic nie obchodzi, czy pan żonaty, czy nie; ale powiada, że sąsiedzi pańscy mają żony i zaniepokoją się, że pan jej nie ma. Zresztą taki jest tutaj zwyczaj.
— Czegóż więc ode mnie chce?
— Żeby pan opuścił dom albo wybrał kobietę, która by z panem zamieszkała.
— Proszę mu powiedzieć, że w naszym kraju nie przystoi mieszkać z kobietą, jeżeli się z nią nie wzięło ślubu.
Odpowiedź starca na tę uwagę moralną wygłoszona była z tak ojcowskim wyrazem twarzy, że przetłumaczone słowa nie są zdolne oddać jej w sposób doskonały.
— Daje panu radę — powtórzył mi Abdallah. — Powiada, że taki pan (effendi) nie powinien żyć w samotności, że każdemu mężczyźnie przynosi zaszczyt, jeśli żywi kobietę i wyświadcza jej jakieś dobrodziejstwa. Jeszcze większą zasługą — dodał — jest żywić ich kilka, jeżeli wyznawana religia na to pozwala.
Rozumowanie Turka wzruszyło mnie; jednakże moje sumienie Europejczyka zwalczało podobny punkt widzenia, którego słuszność zrozumiałem dopiero wówczas, gdy głębiej zbadałem położenie kobiety w tym kraju. Poleciłem odpowiedzieć szejkowi, że proszę, by zaczekał, aż dowiem się od przyjaciół, co należy uczynić.
Wynająłem dom na pół roku, umeblowałem go, czułem się w nim dobrze, toteż chciałem się poinformować, w jaki sposób mogę się oprzeć roszczeniom szejka, który chce zerwać ze mną kontrakt i usunąć z domu dlatego, że nie jestem żonaty. Po długich wahaniach postanowiłem zasięgnąć rady malarza z hotelu Domergue, który był tak uprzejmy, że wprowadził mnie już do swojej pracowni i wtajemniczył w cuda dagerotypii. Malarz ów był głuchy jak pień, tak iż rozmowa przez tłumacza wydawała się łatwa i za
bawna w porównaniu z trudnościami, jakie należało przezwyciężyć, by się z nim porozumieć.
Mimo to zmierzałem do niego przecinając na ukos plac Azbakijja, kiedy na rogu uliczki wiodącej w stronę dzielnicy europejskiej usłyszałem radosne okrzyki dolatujące z obszernego dziedzińca, gdzie oprowadzano właśnie bardzo piękne konie. Wtem jeden z masztalerzy, rzuca mi się na szyję i zaczyna mnie ściskać; był to tęgi chłopak ubrany w błękitną opończę, głowę miał owiązaną turbanem z żółte) wełny; pamiętam, że zwrócił już moją uwagę na statku parowym, twarz jego bowiem żywo przypominała wielkie malowane głowy, jakie widujemy na wiekach mumii.
— Tajjib! Tajjib! Już dobrze, dobrze — powtarzałem zbyt wylewnemu młodzieńcowi, wyzwalając się z jego objęć i szukając za sobą Abdallaha, ten wszakże znikł w tłumie nie chcąc zapewne, aby widziano, że eskortuje kogoś, kto jest przyjacielem zwykłego forysia. Ten muzułmanin, zepsuty przez angielskich turystów, zapomniał, że Mahomet był poganiaczem wielbłądów.
Tymczasem Egipcjanin ciągnął mnie za rękaw i prowadził na podwórze, gdzie mieściła się stadnina baszy Egiptu; tam w głębi krużganku, na wpół leżąc na drewnianej ławie spoczywał jeszcze jeden towarzysz podróży, z którym łatwiej byłoby pokazać się w towarzystwie; Soliman Aga; wspominałem ci już o nim, spotkałem go na statku austriackim „Francesco Primo”. Soliman Aga poznał mnie również i, choć bardziej powściągliwy w objawianiu uczuć niż jego podwładny, poprosił, bym usiadł przy nim, poczęstował mnie fajką i zamówił kawę... Dodajmy jako znamienny przykład obyczajów, że ów zwykły foryś, uznając, że jest chwilowo godny zaliczania się do naszej kompanii, usiadł na ziemi skrzyżowawszy nogi; dostał tak samo jak ja fajkę z długim cybuchem i maleńką filiżaneczkę pełną wrzącej
mokki, którą trzyma się na złoconej muszelce, aby sobie nie poparzyć palców. Wkrótce otoczył nas krąg ciekawych.
Abdallah widząc, że to spotkanie niczym nie obraza reguł przyzwoitości, ukazał się wreszcie i raczył ułatwić nam rozmowę. Wiedziałem, że Soliman Aga jest bardzo miłym współbiesiadnikiem i chociaż w ciągu podróży morzem porozumiewaliśmy się jedynie na migi, znajomość nasza była wszakże dość zażyła, abym mógł, bez obawy, że mnie weźmie za natręta, przedstawić mu moją sprawę i poprosić go o radę.
— Maszallah!— wykrzyknął zrazu.— Szejk ma słuszność, młody mężczyzna w pańskim wieku powinien był się już nieraz ożenić!
— Wie pan — powiedziałem nieśmiało — moja religia pozwala poślubić tylko jedną kobietę i żąda, aby ją zachować przy sobie na zawsze, namyślamy się więc zazwyczaj dość długo, chcielibyśmy wybrać jak najlepiej.
— Ach, nie mówię oczywiście — odparł, uderzając się ręką w czoło — o waszych kobietach, rumi (Europejkach), należą one do wszystkich, nie do was; te szalone istoty pokazują całkowicie odsłoniętą twarz nie tylko każdemu, kto chce ją zobaczyć, ale i temu, kto tego nie chce... Wyobraźcie sobie — dodał parskając śmiechem i zwracając się do Turków, którzy przysłuchiwali się naszej rozmowie — że wszystkie te kobiety rzucały mi na ulicy namiętne spojrzenia, a były pomiędzy nimi tak bezwstydne, że chciały mnie nawet pocałować.
Widząc, że słuchacze nasi są w najwyższym stopniu zgorszeni, uważałem za swój obowiązek objaśnić, w obronie czci kobiet europejskich, że Soliman Aga nie odróżnił widocznie pełnych wyrachowania nadskakiwań pewnego gatunku kobiet od zwykłej ciekawości ogółu.
— Gdyby jeszcze — dodał Soliman Aga nie odpowiada
jąc na moją uwagę, podyktowaną, zdaniem obecnych, jedynie przez narodową miłość własną — gdyby te piękności zasługiwały na to, aby wyznawca Mahometa pozwolił im ucałować swą dłoń! Ale są to zimowe rośliny, bez barwy i smaku, twarze chorowite, udręczone głodem — nic prawie nie jedzą. A kibić każdej z nich pomieści się w moich dłoniach. Żenić się z nimi, to całkiem inna sprawa; tak je źle wychowano, że równałoby się to wprowadzeniu pod swój dach niezgody i nieszczęścia. U nas kobiety mieszkają razem i mężczyźni razem, to najlepszy sposób, żeby wszędzie panował spokój.
— Ale czy nie mieszkacie w haremach wśród waszych żon? — zapytałem.
— Boże Wszechmocny! — wykrzyknął. — Głowa by spuchła każdemu od ich paplaniny! Czy nie widzi pan, że mężczyźni, którzy nie mają nic do roboty, spędzają tu czas na spacerze, w łaźni, w kawiarni, w meczecie albo na wzajemnym składaniu sobie wizyt? Czy nie stokroć przyjemniej pogawędzić z przyjaciółmi, posłuchać opowiadań i poezji, bądź palić fajkę marząc, niż rozmawiać z kobietami o pospolitych zainteresowaniach, myślących tylko o strojach i obmowie?
— Ale musicie to znosić z konieczności w czasie wspólnych posiłków.
— Nic podobnego. One jadają razem albo każda oddzielnie, jak sobie wolą, a my sami lub z krewnymi czy też przyjaciółmi. Nie znaczy to, aby pewna niewielka liczba wyznawców Mahometa nie postępowała inaczej, ci są jednak źle widziani, wiodą życie gnuśne i bezpożyteczne. W towarzystwie kobiet mężczyzna staje się chciwy, samolubny i okrutny; kobieta niszczy łączące nas braterstwo i wyrozumiałość, jest przyczyną kłótni, niesprawiedliwości i tyranii. Niechaj każdy żyje z podobnymi sobie. Wystarczy,
jeżeli pan w porze południowej sjesty albo gdy wraca wieczorem do domu, zastaje witające go uśmiechnięte twarze, piękne, bogato przystrojone kształty... A jeżeli jeszcze sprowadzone almeje tańczą i śpiewają przed nim, wówczas może śnić o czekającym go raju, czuć, że jest w siódmym niebie, gdzie są prawdziwe piękności, czyste i bez zmazy, te, które jedynie są godne stać się na wieki małżonkami prawowitych wyznawców.
Czy takie jest zdanie wszystkich muzułmanów, czy tylko pewnej ich liczby? Należy się w nim dopatrywać nie tyle pogardy dla kobiet, ile pewnych pozostałości platonizmu wieków starożytnych, który stawia miłość czystą ponad znikome jej przedmioty. Kobieta uwielbiana jest tylko bezcielesnym widmem, niepełnym obrazem kobiety nieziemskiej, na wieki przeznaczonej wiernemu wyznawcy. Te właśnie pojęcia nasuwały przypuszczenie, że ludzie Wschodu zaprzeczają kobiecie duszy; dziś jednak wiemy, że istotnie pobożne muzułmanki same żywią nadzieję, że ideał ich urzeczywistni się w niebie. Religia Arabów ma w swoich dziejach święte i prorokinie, córka zaś Mahometa, słynna Fatima, jest królową tego kobiecego raju.
Soliman Aga doradził mi w końcu, bym przyjął wiarę mahometańską; podziękowałem mu z uśmiechem i obiecałem, że się nad tym zastanowię. No i jestem w coraz większym kłopocie. Pozostawało mi jeszcze jedno wyjście: poprosić o radę głuchego malarza z hotelu Domergue, tak jak zamierzałem uczynić pierwotnie.
ULICA MUSKI
Gdy skręcimy za róg ulicy, pozostawiwszy na lewo budynek, gdzie mieści się stadnina, zaczynamy odczuwać wielkomiejskie życie. Jezdnia otaczająca dokoła plac Azbakijja wysadzana jest z dwóch stron rzędami wątłych drzew, słabo chroniących nas od słońca; jednakże wysokie kamienne domy zaczynają już przecinać zębatą linią promienie, które poprzez smugi kurzu słońce rzuca na jedną tylko stronę ulicy. Panuje tu zazwyczaj wielki ścisk i zgiełk, drogę zagradzają sprzedawczynie pomarańcz, bananów i jeszcze zielonych łodyg trzciny cukrowej. Ludzie ssą słodki miąższ delektując się jego smakiem. Nie brak także śpiewaków, atletów i psyllów — zaklinaczy z oplecionymi dokoła szyi wężami; tu wreszcie rozgrywa się widowisko zdające się ucieleśniać niektóre obrazy uciesznych pomysłów Rabelais'go. Jowialny staruszek kolanem wprawia w ruch małe figurki, których kończyny połączone są sznurkiem, podobnie jak pajace, demonstrowane u nas przez Sabaudczyków, ale które odgrywają znacznie bardziej nieprzystojne pantomimy. Nie jest to także słynny Karagoz, występujący zazwyczaj tylko pod postacią chińskich cieni. Zachwycony krąg kobiet, dzieci i żołnierzy oklaskuje naiwnie te bezwstydne marionetki. Dalej widzimy tresownika małp, nauczył on olbrzymiego pawiana opędzać się kijem przed napaścią włóczących się po mieście bezpańskich psów, którymi dzieci go szczują. Jeszcze dalej wznoszące się wzdłuż ulic gmachy zwężają je i zacieśniają. Oto na lewo klasztor tańczących derwiszów, którzy co wtorek produkują się publicznie; potem szeroka brama z umieszczonym nad nią dużym, wypchanym krokodylem oznajmia, że to stąd wyruszają pojazdy przemierza
jące pustynię od Kairu aż do Suezu. Są to lekkie wózki, kształtem podobne do pospolitej biedki; szeroko wycięte otwory przepuszczają wiatr i kurz, jest to zapewne konieczne; żelazne koła zaopatrzone są w podwójny rząd szprych, rozchodzących się z obu stron obręczy, a zbiegających się na wąskim krążku, zastępującym piastę. Te osobliwe koła raczej wrzynają się w grunt, niż się po nim toczą.
Idźmy jednak dalej. Na prawo mamy winiarnię chrześcijańską, to znaczy obszerną piwnicę, gdzie klienci zapijają wino siedząc na beczkach. U wejścia stoi zazwyczaj osobnik o twarzy rumianej i długich wąsach, reprezentujący z godnością typ Frankatubylca, a raczej typ zaliczający się już do ludzi Wschodu. Kto zgadnie, czy jest on rodem z Malty, z Włoch, Hiszpanii czy Marsylii? Jedno jest pewne, że jego pogarda dla stroju krajowców i przekonanie o wyższości europejskiej mody skłoniły go do szukania wyrafinowanych szczegółów nadających pewną oryginalność jego podniszczonej garderobie. Na błękitnym surducie, którego wysiepane pętelki już dawno wzięły rozwód z guzikami, przyczepił skręcane ze sznurka „potrzeby”, krzyżujące się niby szamerowanie. Czerwone spodnie wsunął w szczątki długich butów zbrojnych w ostrogi. Szeroki kołnierz koszuli
i biały powyginany kapelusz, o rondzie podszytym zieloną podszewką, łagodzą to, co w tym stroju byłoby zbyt marsowe, i przywracają mu cywilny charakter. Bykowiec natomiast, który trzyma w ręku, stanowi przywilej Franków i Turków, używany zaś bywa zbyt często z uszczerbkiem ramion i pleców biednego i cierpliwego fellacha.
Prawie naprzeciwko winiarni wzrok zapuszcza się w wąski zaułek, po którym czołga się żebrak z obciętymi rękami i nogami; nieborak błaga o jałmużnę Anglików, nieustannie przechodzących tamtędy, gdyż w tej to mrocznej uliczce położony jest hotel Waghorn; uliczka ta wiedzie ponadto do
Teatro del Cairo i do czytelni pana Bonhomme'a, o czym głosi ogromny malowany napis francuski. Na tym ograniczają się rozkosze cywilizacji, Arabowie nie mają zaiste zbyt wiele powodów do zazdrości. Idąc dalej tą drogą widzimy po lewej ręce dom o fasadzie monumentalnej, rzeźbionej i zdobnej w malowane arabeski; jedyna to, jak dotąd, pociecha dla oka artysty i poety. Dalej ulica załamuje się pod kątem prostym i na przestrzeni dwudziestu kroków przechodzień musi walczyć z nieustannym zatorem utworzonym przez osły, psy, wielbłądy, kupców sprzedających ogórki i kobiety sprzedające chleb. Osły galopują, wielbłądy ryczą, psy uparcie tworzą szpaler przed drzwiami trzech jatek rzeźniczych. Zakątek ów nie byłby pozbawiony cech arabskich, gdyby nie widniejący na wprost przed nami szyld: „Trattoria”, a w niej pełno Włochów i Maltańczyków. Mamy bowiem przed sobą w całej okazałości główną ulicę handlową dzielnicy europejskiej, pospolicie zwaną Muski. Pierwszy jej odcinek, górą na wpół osłonięty płótnem i deskami, składa się z dwóch rzędów doskonale zaopatrzonych sklepów, gdzie wszystkie narody europejskie wystawiają produkowane przez siebie towary. Anglia przoduje w tkaninach i porcelanie stołowej, Niemcy w suknach, Francja w modnych strojach, Marsylia w towarach kolonialnych, wędlinach i galanterii. Mówiąc o Francji świadomie odróżniam Marsylię, gdyż każdy, kto znajdzie się na Lewancie, zauważy wkrótce, że Marsylczycy stanowią odrębną narodowość, w najlepszym zresztą znaczeniu tego słowa. Wśród sklepów, do których przemysł europejski stara się jak tylko może przyciągnąć bogatych mieszkańców Kairu, Turków — zwolenników reform — jak również Koptów i Greków łatwiej przyswajających sobie nasze obyczaje, wśród owych sklepów zatem, mieści się piwiarnia angielska, gdzie przy pomocy madery, porteru albo piwa można zapobiec obez
władniającemu niekiedy działaniu wód Nilu. Drugą ucieczką przed następstwami życia na Wschodzie jest apteka Castagnola, gdzie bejowie, muszirowie i nazirowie rodem z Paryża często zachodzą, aby porozmawiać z podróżnikami, odświeżyć wspomnienia ojczyzny. Nikogo nie dziwi, że krzesła w aptece, a nawet stojące przed nią ławki zapełniają się mieszkańcami Wschodu (których autentyczność budzi poważne wątpliwości), o piersiach pokrytych brylantowymi gwiazdami. Rozmawiają między sobą po francusku, czytają gazety, podczas gdy saisi oprowadzają rącze konie pod haftowanymi złotem siodłami, gotowe na każde skinienie. Wytłumaczeniem takiego napływu ludzi jest również sąsiedztwo poczty francuskiej, położonej w zaułku wiodącym do hotelu Domergue'a. Wyczekują tam oni co dzień na korespondencję i nowiny nadchodzące z rzadka, zależnie od stanu dróg i sprawności posłańców. Angielski statek parowy płynie w górę Nilu zaledwie raz na miesiąc.
Osiągnąłem cel mojej wędrówki, gdyż w aptece Castagnola spotkałem malarza francuskiego z hotelu, który przyszedł zamówić sobie chlorek złota do swoich dagerotypów. Proponuje mi, żebym poszedł z nim na miasto, wybrać jakiś ładny widok; odprawiam więc dragomana, który czym prędzej zasiada w piwiarni angielskiej; obawiam się, że obcowanie z poprzednimi chlebodawcami zaszczepiło mu nadmierne upodobanie do mocnego piwa i whisky.
Przyjmując propozycję przechadzki, knułem w duchu pewien spisek; dam się wciągnąć w najbardziej zagmatwany labirynt ulic, po czym zostawię malarza przy pracy, sam zaś błądzić będę na chybił trafił bez dragomana i bez towarzy
sza. Oto, czego dotąd nie mogłem osiągnąć, dragoman bowiem twierdził, że jest niezbędny, wszyscy Europejczycy zaś, których spotkałem, proponowali, że mi pokażą „piękno miasta”. Trzeba trochę znać Południe, powłóczyć się tu i ówdzie, aby zrozumieć znaczenie tej obłudnej propozycji, mógłbyś pomyśleć, że uprzejmy stały mieszkaniec przez dobroć serca chce być twoim przewodnikiem. Nie łudź się, on po prostu nie ma nic do roboty, nudzi się okropnie, potrzebny mu jesteś, by go zabawić, rozerwać, pogawędzić z nim. Nie pokaże ci nic, czego byś sam nie zauważył od razu: nie zna nawet swego miasta, nie ma pojęcia, co się tam dzieje, chce znaleźć cel spaceru oraz zanudzać cię swoimi uwagami, sam bawiąc się twoimi. Czym jest zresztą piękna perspektywa, pomnik, gmach, ciekawy szczegół, jeśli nie wda się przypadek, traf i niespodzianka?
Jednym z najbardziej zakorzenionych przesądów wśród Europejczyków w Kairze jest ten, że nie mogą przenieść się o dziesięć kroków nie dosiadając osła i bez eskorty poganiacza. Osły są bardzo ładne, kłusują i galopują znakomicie; poganiacz służy zarazem za straż przyboczną, toruje drogę wśród tłumu krzycząc: „Ha! ha! inigla! smala!”, co ma znaczyć: „Na prawo, na lewo!”, a że kobiety mają bardziej przytępiony słuch — a może umysł — niż inni przechodnie, poganiacz osłów krzyczy więc co chwila: „Ja bint!” (Hej, dziewczyno!) — tonem rozkazującym; brzmi w nim wyraźnie wyższość płci męskiej.
PRZYGODA W BEZESTANIE
Jechaliśmy więc oto wierzchem, malarz i ja, a za nami szedł osioł dźwigający aparat do dagerotypii, maszynę skomplikowaną i kruchą, którą należało ustawić w takim miejscu, by nam przyniosła zaszczyt. Za opisaną przeze mnie ulicą ciągnie się pasaż pokryty deskami, gdzie handel europejski wystawia swe najświetniejsze wytwory. Jest to coś w rodzaju bazaru, na którym kończy się dzielnica europejska. Skręcamy w prawo, potem w lewo, wśród coraz liczniejszego tłumu; jedziemy ulicą prawidłowo wytkniętą, ukazującą ciekawym oczom wznoszące się z rzadka meczety, studnie, klasztor derwiszów oraz kramy pełne sprzętów kuchennych i angielskiej porcelany. Dalej, po tysiącznych zakrętach, ulica staje się coraz bardziej milcząca, pokryta coraz grubszą warstwą kurzu, tu i ówdzie walą się domy, hałas i wrzawę podnoszą już tylko bandy głośno ujadających psów, zawziętych na nasze osły, a zwłaszcza na nasze okropne, czarne ubrania europejskie. Szczęściem, przejechawszy pod sklepieniem bramy, znajdujemy się w innej dzielnicy, a goniące nas zwierzęta zatrzymują się warcząc na skraju swojej domeny. Całe miasto podzielone jest na pięćdziesiąt trzy dzielnice, otoczone murami, kilka z nich należy do Koptów, Greków, Turków, Żydów i Francuzów. Nawet psy, włóczące się bez przeszkód w mieście, choć nie należą do nikogo, uznają te granice i nie odważyłyby się ich przekroczyć z obawy przed grożącym niebezpieczeństwem. Jednakże nowa psia eskorta zastępuje tę, która nas opuściła, i odprowadza nas aż do
kasyn, (czyli kawiarń) położonych nad brzegiem kanału przepływającego przez Kair, a zwanego Kalisz.
Jesteśmy więc niby na jakimś przedmieściu, oddzielonym kanałem od głównych dzielnic miasta; wzdłuż jednego brzegu ciągną się liczne kawiarnie, czyli kasyna, podczas gdy przeciwległy brzeg tworzy dość szeroki bulwar ozdobiony rosnącymi z rzadka, zakurzonymi palmami. Woda kanału jest zielona i bez mała stojąca; jednakże długi szereg altan i krat obrośniętych winem oraz pnączami, służących za przedłużenie kawiarni, tworzy miły dla oka widok, podczas gdy płaska tafla wody odbija z lubością pstrokaciznę ubioru palaczy. Napełnione oliwą tulejki żyrandoli jarzą się, gdy padnie na nie promień słońca, kryształowe nargile ciskają błyskawice, zaś bursztynowy napój napełnia cienkie filiżanki, które czarni roznoszą na podstawkach ze złoconego filigranu.
Po krótkim postoju w jednej z kawiarni przenosimy się na przeciwległy brzeg kanału i ustawiamy na kołkach aparat, w którym bóg światła uprawia z takim wdziękiem rzemiosło pejzażysty. Ruiny meczetu o ciekawie rzeźbionym minarecie, smukła palma strzelająca w górę spośród kępy lentyszków, to wraz z resztą otoczenia temat godny pędzla Marilhata. Mój towarzysz nie posiada się z zachwytu i podczas gdy słońce operuje na świeżo wypolerowanych płytkach, sądzę, że mogę wszcząć z nim pouczającą rozmowę, kreśląc ołówkiem pytania, na które, pomimo swego kalectwa, może mi głośno odpowiadać.
„Niech się pan nie żeni, a zwłaszcza nie nakłada turbanu. Czego od pana żądają? Żeby pan miał w domu kobietę. Wielkie rzeczy. Sprowadzam ich tyle, ile mi się podoba. Sprzedawczynie pomarańcz w błękitnych tunikach ze srebrnymi bransoletami i naszyjnikami są bardzo piękne. Mają kształty ściśle takie same jak rzeźby egipskie: bujne piersi, wspa
niałe barki i ramiona, biodra niezbyt szerokie, nogę smukłą i suchą. To czysta archeologia; brak im tylko nakrycia głowy z łebkiem krogulca, opasek ciasno spowijających ciało i krzyża egipskiego w ręku, by stać się ucieleśnioną Izydą albo Hatorą.
— Ależ pan zapomina, że nie jestem artystą; zresztą te kobiety mają mężów i rodziny. Są zawoalowane, jak tu odgadnąć, czy są piękne?... Znam zaledwie jedno arabskie słowo. Jakże potrafię się z nimi porozumieć?
— Rozpusta jest surowo wzbroniona w Kairze, ale przeciw miłości nigdzie nie ma zakazów. Spotyka pan kobietę, której chód, figura, gracja, z jaką drapuje na sobie szaty, zdradzają młodość i chęć podobania się; reszty dokona czasem rozwiany woal lub włosy, wymykające się spod nakrycia głowy. Wystarczy pójść za nią i, jeżeli spojrzy panu prosto w oczy w chwili, kiedy zdawać się jej będzie, że nikt z tłumu tego nie zauważy, wówczas może pan spokojnie zawrócić w stronę domu, podąży w pańskie ślady. Gdy chodzi o kobiety, należy ufać jedynie sobie. Dragomani mylnie by pana skierowali. Trzeba samemu ponieść ryzyko, to pewniejsze.
Co prawda — tłumaczyłem sobie, rozstając się z malarzem, którego zostawiłem przy pracy w otoczeniu tłumu, przyglądającego się artyście z szacunkiem, sądzono bowiem, że zajmuje się magicznymi sztukami — co prawda, dlaczego miałbym się przestać podobać, wyrzec się chęci podboju? Kobiety są zawoalowane, ale ja mam twarz odsłoniętą. Moja cera Europejczyka może mieć pewien wdzięk w tym kraju. We Francji uchodziłbym za przeciętnego mężczyznę, tu staję się wdzięcznym synem Pomocy. Strój europejski, który tak podjudza psy, ma tę zaletę, że ściąga na mnie oczy, to już coś znaczy.
Istotnie, zawróciwszy szedłem najtłoczniejszymi ulicami
i torowałem sobie drogę przez tłum zdziwiony widokiem Franka, idącego piechotą i bez przewodnika w arabskiej części miasta. Zatrzymywałem się przed drzwiami sklepów i warszatów, z miną nieszkodliwego włóczęgi, wywołując jedynie uśmiech na twarzach. Myślano pewnie: „Dragoman mu się zawieruszył, może nie ma pieniędzy, by nająć osła”; cudzoziemiec zabłąkany wśród ciżby zalegającej bazary, w ciasnym labiryncie ulic, budził powszechne współczucie. Ja zaś zatrzymałem się, aby popatrzeć na trzech kowali przy pracy: zdawali się ulani z miedzi. Śpiewali jakąś pieśń arabską, rytm jej kierował uderzeniami młota, padającymi na kawałki metalu, które mały chłopiec kładł kolejno na kowadle. Drżałem na myśl, że gdyby jeden z kowali spóźnił się o pół taktu, ręka dziecka byłaby zmiażdżona. Dwie kobiety przystanęły za mną, śmiejąc się z mego zaciekawienia. Odwracam się od razu; sądząc po ich mantylkach z czarnej tafty i okryciach z zielonej lewantyny domyślam się, że nie należą do sfery sprzedawczyń pomarańcz z Muski. Biegnę ku nim, ale one opuszczają zasłony i umykają przede mną. Spieszę w ślad za nimi i znajduję się wkrótce na długiej, ciągnącej się przez całe miasto ulicy, poprzecinanej bogato zaopatrzonymi bazarami. Wchodzimy pod wspaniałe sklepienie utworzone z rzeźbionych belek w stylu starożytnym, na których werniks i złocenia podkreślają tysiączne szczegóły przepięknych arabesków. To tu może jest ten bezestan Czerkiesów, gdzie rozegrała się owa historia, którą kupiec koptyjski opowiedział sułtanowi Kaszgaru? Oto znalazłem się w samym sercu baśni z Tysiąca i Jednej nocy. Czemuż nie jestem jednym z tych młodych kupców, któremu dwie damy każą rozpościerać tkaniny, tak jak to czyniła córka Emira przed sklepem BadredDina?
Powiedziałbym im tak, jak młodzieniec z Bagdadu: „Pozwól, o pani, bym ujrzał twarz twoją za cenę tej materii w złote kwiaty, a będę uważał, że zostałem sowicie wynagrodzony!” Ale one patrzą wzgardliwie na jedwabie z Bejrutu, na brokaty z Damaszku, na mandile z Brussy, które każdy sprzedawca rozkłada przed nimi na wyścigi. Nie ma tu sklepów; są to po prostu stragany, których półki sięgają sklepienia; nad nimi biegnie szyld pokryty złotymi literami i godłami. Kupiec siedzi po turecku na wąskim podium paląc fajkę albo nargile, a kobiety chodzą tak od kramu do kramu i gdy już kazały sobie pokazać wszystko u jednego kupca, przechodzą do następnego, rzucając mu na pożegnanie pogardliwe spojrzenie.
Moje piękne śmieszki chcą koniecznie materii z Konstantynopola. Konstantynopol dyktuje modę w Kairze. Pokazują im okropne drukowane muśliny wykrzykując: Istamboldan (to ze Stambułu). Damy głośno wyrażają swój zachwyt. Kobiety są wszędzie takie same.
Zbliżam się z miną znawcy, biorę do ręki róg tkaniny żółtej we wzory barwy winnego moszczu i wykrzykuję: Tajjib! (jakie to piękne). Moja uwaga przypadła, zdaje się, tym paniom do smaku; decydują się na mój wybór. Kupiec mierzy czymś podobnym do łokcia, a co tutaj nazywa się pik, i poleca małemu chłopcu, by odniósł zwinięty materiał.
Tym razem wydaje mi się, że jedna z młodych kobiet spojrzała mi prosto w oczy; zresztą ich wahający krok, stłumione śmiechy, kiedy obracając głowę widzą, że za nimi idę, czarna mantyla podnoszona raz po raz, by ukazać białą maskę — atrybut wyższej sfery, słowem całe zachowanie przypominające manewry, jakie stosuje na balu w operze
domino, które chce nas uwieść, wszystko zdaje się wskazywać, że owe damy nie zamierzają być dla mnie zbyt srogie. Rzekłbyś, nadeszła chwila, by wziąć inicjatywę w swoje ręce i skierować się do mego domu, lecz jak tu go odnaleźć? W Kairze na rogach ulic nie ma tabliczek z nazwą, domy nie są znaczone numerami, a każda dzielnica, otoczona murem, stanowi sama w sobie zupełny labirynt. Na jedną ulicę posiadającą wylot przypada dziesięć ślepych zaułków. Pełen wątpliwości szedłem nadal za nieznajomymi. Opuszczamy bazar pełen zgiełku i świateł, gdzie wszystko lśni i migoce, gdzie błyskotliwy zbytek wystaw stanowi kontrast z monumentalnym stylem architektury i wspaniałością wielkich meczetów malowanych w poprzeczne pasy żółte i czerwone; oto z kolei sklepione tunele wąskich i ciemnych uliczek, z wystającymi ze ścian wykuszami drewnianych okien, podobnymi do tych, jakie we Francji pozostawiło po sobie średniowiecze. Chłód panujący w tych niemal podziemnych przejściach stanowi schronienie przed palącym słońcem Egiptu i darzy ludność wielu dobrodziejstwami strefy umiarkowanej. Jest to wytłumaczeniem matowej białości skóry, jaką wiele kobiet zachowuje pod kwefem, większość ich bowiem nigdy w życiu nie opuściła miasta, szukając jedynie przyjemnej ochłody w cienistych alejach.
Jak mam sobie jednak tłumaczyć, że mnie wiodą tak krętą drogą? Czy istotnie te damy chcą uciec ode mnie, czy też, choć idą przodem, stosują swoje kroki do moich, stawianych na los szczęścia? Zapuszczamy się wszakże w ulicę, którą przechodziłem w przeddzień, a poznałem ją po czarującym zapachu, jaki rozsiewają żółte kwiaty mącznicy. To drzewo — ulubieniec słońca — wyciąga zza muru gałęzie pokryte wonnym puchem. Nisko bijący wodotrysk mieści się w załomie muru: ufundowany z miłosierną myślą,
by zaspokajał pragnienie zbłąkanych zwierząt. A oto dom piękny i okazały, ozdobiony ornamentami rzeźbionymi w gipsie; jedna z dam wsuwa we drzwi drewniany klucz, z jakim zdążyłem się już zapoznać. Wbiegam za nimi bez wahania, bez namysłu. Znajduję się w ciemnym korytarzu, skąd trafiam na obszerny, cichy dziedziniec, otoczony krużgankami, nad którymi górują misternie powycinane koronki maszrabija.
ZDRADLIWY DOM
Damy zniknęły w czeluści ciemnej klatki schodowej, zaraz przy wejściu; odwracam się więc ze stanowczym zamiarem cofnięcia się do drzwi: w tej samej chwili wszakże zamyka je niewolnik, wysoki i barczysty Abisyńczyk. Szukam jakiegoś słowa, by go przekonać, że się pomyliłem, myślałem, że to mój dom, jednakże słowo tajjib, choć tak uniwersalne, nie wydaje mi się wystarczające, aby to wszystko wyrazić. Tymczasem w głębi domu zaczyna się podnosić wielka wrzawa, zdziwieni saisi wychylają się ze stajni, czerwone fezy ukazują się na tarasach pierwszego piętra, majestatyczny Turek zaś wyłania się z głównego krużganku.
W takich razach najgorsza rzecz to zaciąć się i milczeć. Sądzę, że bardzo wielu muzułmanów zna język Franków, który właściwie jest zlepkiem najróżniejszych narzeczy południowych; człowiek rzuca więc słowa na chybił trafił, aż go wreszcie zrozumieją; takim językiem mówią Turcy Moliera. Zbieram zatem całą swoją znajomość włoskiej, hiszpańskiej, prowansalskiej i greckiej mowy i tworzę z tego
dość uwodzicielską alokucję. Zresztą, tłumaczyłem sobie, zamiary moje są uczciwe; jedna z tych kobiet może być jego córką albo siostrą. Żenię się, zatem nakładam turban; są widać rzeczy nieuniknione. Wierzę w przeznaczenie.
Turek ów robił ponadto wrażenie poczciwca, jego zażywne oblicze nie zdradzało okrucieństwa. Mrugnął okiem przebiegle, słuchając najosobliwszego nagromadzenia rzeczowników, jakie zabrzmiały kiedykolwiek w portach Lewantu, i wyciągając do mnie upierścienioną, pulchną dłoń, powiedział:
— Niechże pan zechce wejść, o, tutaj, drogi panie; porozmawiamy swobodnie.
O dziwo! Poczciwy Turek był, tak jak ja, rodowitym Francuzem!
Wchodzimy do bardzo pięknej sali, której okna wychodzą na ogrody, zasiadamy na wspaniałej otomanie. Wnoszą kawę i fajki. Gawędzimy. Tłumaczę się, jak umiem, że wszedłem tu sądząc, że trafiłem na jedno z licznych przejść wiodących w Kairze poprzez większe grupy domów; widzę jednak po jego uśmiechu, że moje piękne nieznajome zdążyły mnie już zdradzić. Nie przeszkadza to bynajmniej, że nasza rozmowa staje się wkrótce poufała. Znajomość pomiędzy rodakami nawiązuje się szybko na tureckiej ziemi. Pan domu był tak uprzejmy, że zaprosił mnie na obiad, a gdy nadeszła odpowiednia pora, ujrzałem dwie bardzo piękne osoby, z których jedna była jego żoną, a druga siostrą żony. Obie moje nieznajome z bazaru Czerkiesów, są to, jak się okazuje, Francuzki... To właśnie było najbardziej upokarzające! Zaatakowano mnie ostro za próby poruszania się po mieście bez dragomana i bez poganiacza osłów; wyśmiano, że tak uparcie goniłem za dwiema tajemniczymi dominami, których strój nie zdradzał kształtów; mogły się pod nim kryć staruszki albo Murzynki. Te panie
wcale mi nie były wdzięczne za tak przypadkowe wyróżnienie, nie mogłem bowiem ocenić ich wdzięków, gdyż przyznać trzeba, że czarna habarah jest znacznie mniej powabna niż zasłony, jakie noszą córki prostych fellahów, czyni ona z każdej kobiety bezkształtny tobołek, a gdy wiatr dostanie się w jej fałdy, nadaje im pozór na wpół nadmuchanego balonu.
Po obiedzie, podanym całkiem na francuską modłę, wprowadzono mnie do sali jeszcze bardziej okazałej, o ścianach wykładanych malowaną porcelaną i gzymsach z rzeźbionego cedru. Marmurowa fontanna pośrodku sali rozpryskiwała cienkie nici wodnego pyłu; dywany i lustra weneckie dopełniały ideału arabskiego przepychu, jednakże niespodzianka, która mnie czekała, pochłonęła wkrótce całą moją uwagę. Było tam osiem młodych dziewcząt siedzących dokoła stołu i zajętych różnymi robotami. Wstały, złożyły mi piękny ukłon, a dwie, najmłodsze, przyszły ucałować mi rękę — ceremonia, od której nie można się uchylić w Kairze. Najbardziej zaś zdziwiło mnie w tym uroczym obrazie to, że młode dziewczęta ubrane wedle wschodniej mody, miały wszystkie ciemną cerę od śniadej do oliwkowej, ostatnia zaś była barwy najciemniejszej czekolady. Byłoby może niestosowne zwracając się do najbielszej z nich zacytować wiersz Goethego:
Znaszli ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa?...
A jednak wszystkie mogły uchodzić za piękności, w których żyłach płynie krew mieszana. Pani domu i jej siostra zasiadły na otomanie śmiejąc się głośno z mego zachwytu. Dwie najmłodsze podały nam kawę i likiery.
Byłem nieskończenie wdzięczny memu gospodarzowi, że mnie wprowadził do swego haremu, mówiłem sobie jednak w duchu, że Francuz nie będzie nigdy prawowitym Turkiem i że chęć zadowolenia miłości własnej, jaką mu dawało
zaprezentowanie mi swoich kochanek czy też żon, zawsze będzie silniejsza niż obawa narażenia ich na pokusy. Jak się okazało, omyliłem się nawet pod tym względem. Te czarujące kwiaty o rozmaitych barwach nie były jego żonami, lecz córkami. Mój gospodarz należał do tego pokolenia żołnierzy, które poświęciło życie w służbie Napoleona. Nie chcąc się poddać Restauracji Burbonów, wielu z tych zuchów ofiarowało swe usługi monarchom ze Wschodu. Indie i Egipt przygarnęły znaczną ich liczbę; oba te kraje zachowały piękne wspomnienie o francuskiej sławie. Niektórzy z nich przyjęli wiarę i obyczaje narodu, który im dał schronienie. Czy można ich potępić? Większość urodzona podczas rewolucji nie znała innej wiary niż wiara teofilantropów czy też lóż masońskich. Mahometanizm w krajach, w których panuje, posiada wielkość czyniącą wrażenie nawet na najbardziej sceptycznych umysłach. Mój gospodarz jeszcze w młodym wieku poddał się urokom nowej ojczyzny. Zdobył sobie rangę beja, dzięki zdolnościom i oddanym usługom; w skład jego haremu weszły częściowo piękności rodem z Sennaaru, z Abisynii, nawet z Arabii, przyczynił się bowiem do wyzwolenia miast świętych spod jarzma muzułmańskich sekciarzy. Z biegiem lat, gdy dożył dojrzalszego wieku, powrócił do dawnych obyczajów europejskich: ożenił się z ładną córką konsula i tak jak wielki Soliman, gdy poślubił Roksolanę, odprawił cały swój harem, dzieci wszakże pozostały przy nim. Miałem przed oczyma jego córki, synowie kształcili się w szkołach wojskowych.
W tak licznym gronie panien na wydaniu poczułem, że gościnność, z jaką przyjęto mnie w tym domu, przedstawia pewne niebezpieczeństwa, nie śmiałem więc wyjawić, w jakim znalazłem się położeniu, zanim nie zasięgnę dokładniejszych informacji.
Kazano służbie odprowadzić mnie wieczorem do domu
i zachowałem najmilsze wspomnienie o całej tej przygodzie... A jednak, trzeba przyznać, że nie warto jechać aż do Kairu, aby poślubić pannę z francuskiej rodziny.
Nazajutrz Abdallah poprosił, bym mu pozwolił towarzyszyć jakimś Anglikom do Suezu. Chodziło tylko o tydzień, nie chciałem go wiec pozbawiać tak zyskownej wycieczki. Podejrzewałem ponadto, że był niezadowolony z mojego wczorajszego postępku. Podróżny, który przez cały dzień obchodzi się bez dragomana, błąka się pieszo po ulicach Kairu, je obiad nie wiadomo gdzie — naraża się na to, że go wezmą za istotę nader podstępną. Abdallah przedstawił mi zresztą jako zastępcę swego przyjaciela, barbarina, imieniem Ibrahim. Barbarin (tak nazywają tutaj zwykłą służbę) umie się zaledwie słabo wysłowić w jednej z gwar maltańskich.
WEKIL
Żyd Jusuf, mój znajomy z bazaru bawełny, przychodził co dzień, by usiąść na mojej otomanie i doskonalić się we francuskiej konwersacji. — Dowiedziałem się — rzekł mi — że potrzeba panu żony, i znalazłem już dla pana Wekil.
— Wekil?
— Tak, to znaczy posła, ambasadora: w tym wypadku jest to uczciwy człowiek, któremu powierza się obowiązek porozumienia z rodzinami panien na wydaniu. Przyprowadzi je panu albo pójdzie z panem do nich.
— Ho, ho, a cóż to za takie panny?
— Bardzo przyzwoite osoby, takie bowiem jedynie znaj
dują się w Kairze, odkąd Jego Królewska Mość wydalił tamte do Esne, nieco poniżej pierwszej katarakty.
— Gotów jestem panu uwierzyć. No, zobaczymy! Niech mi pan przyprowadzi tego wekila.
— Już to uczyniłem, czeka na dole.
Wekil był to niewidomy, któremu towarzyszył z nader skromną miną syn, wysoki i barczysty mężczyzna. Wszyscy czterej dosiadamy osłów; śmieję się w duchu porównując ślepca do Amora, a jego syna do boga Hymenu. Żyd, nie troszcząc się o te mitologiczne emblematy, pouczał mnie po drodze:
— Może się pan ożenić na cztery sposoby. Pierwszy sposób to poślubić dziewczynę koptyjską przed Turkiem.
— Któż to taki ten Turek?
— Zacny derwisz, któremu da pan trochę pieniędzy, on zaś pomodli się i będzie panu towarzyszył do kadiego, pełniąc rolę kapłana: ci ludzie uchodzą za świętych w tym kraju i wszystko, co czynią, uważane jest za właściwe. Nic ich nie obchodzi, jakiego pan jest wyznania, jeżeli pan nie kwestionuje ich wiary; ale takie śluby zawierane bywają zazwyczaj przez nie najuczciwsze dziewczęta.
— Dobra, przejdźmy do następnego.
— To już małżeństwo na serio. Pan jest chrześcijaninem, Koptowie również; są kapłani koptyjscy, którzy dadzą panu ślub, chociaż jest pan schizmatykiem, pod warunkiem, że zapisze pan pewną sumę kobiecie, na wypadek gdyby się pan z nią później rozwiódł.
— To brzmi bardzo rozsądnie, ale o jaką sumę chodzi?
— O, to zależy od umowy. Trzeba jednak dać co najmniej dwieście piastrów.
— Pięćdziesiąt franków! Pal sześć, żenię się, to niedrogo.
— Jest jeszcze jedna forma małżeństwa dla osób bardzo skrupulatnych: wziąć pannę z dobrej rodziny. Zaręczyny
odbywają się w obecności kapłana koptyjskiego, daje on panu ślub według swego obrządku i wtedy nie może się pan już rozwieść.
— O, to poważna sprawa: chwileczkę!
— Przepraszam, to jeszcze nie wszystko, należy również przedtem uczynić zapis na wypadek, gdyby pan stąd wyjechał.
— A czy kobieta odzyskuje wówczas wolność?
— Oczywiście, i pan także, ale póki pan przebywa w tym kraju, jest pan związany.
— W gruncie rzeczy to dość słuszne. A jaka jest czwarta forma małżeństwa?
— O tej nie radzę panu nawet myśleć. Bierze pan ślub dwukrotnie: w kościele koptyjskim i w klasztorze franciszkanów.
— A więc małżeństwo mieszane?
— Małżeństwo bardzo solidne: jeżeli pan wyjedzie, musi pan zabrać z sobą żonę; ma prawo jechać za panem wszędzie i obarczyć pana dziećmi.
— W takim razie koniec, człowiek jest żonaty bez pardonu?
— I na to jest sposób: można wprowadzić do aktu takie kruczki, że małżeństwo będzie nieważne... jednego tylko niech się pan przede wszystkim wystrzega, żeby pana nie zaprowadzono do konsula!
— Ależ to byłoby już małżeństwo na modłę europejską!
— W zupełności. Wówczas pozostawałoby panu tylko jedno wyjście: jeżeli pan zna kogoś w konsulacie, mógłby pan uzyskać, aby nie ogłaszano zapowiedzi we Francji.
Wiedza tego hodowcy jedwabników w kwestiach matrymonialnych zdumiała mnie: wyjaśnił mi jednak, że korzystano często z jego usług w tego rodzaju sprawach. Służył za tłumacza wekilowi, który mówił tylko po arabsku.
Wszystkie te szczegóły interesowały mnie w najwyższym stopniu.
Dotarliśmy tymczasem niemal na krańce miasta, znaleźliśmy się w tej części dzielnicy koptyjskiej, która okrąża plac Azbakijja od strony minaretu Bulak. Zatrzymaliśmy się przed domem, dość nędznym na pozór, w głębi uliczki zatarasowanej straganami sprzedawców ziół i smażonych ryb; tam miała nastąpić prezentacja. Uprzedzono mnie, że nie jest to dom rodziców, lecz teren neutralny.
— Zobaczy pan dwie kandydatki — powiedział Żyd — a jeżeli one pana nie zadowolą, sprowadzimy inne.
— Znakomicie, tylko uprzedzam pana, jeżeli będą zawoalowane, nie żenię się.
— O, niech się pan uspokoi, tu nie takie zwyczaje jak u Turków.
— Turcy mają nad nami tę przewagę, że mogą sobie to odbić na ilości.
— Istotnie, to zupełnie inna sprawa.
Izbę parterową tego domu zajęło trzech czy czterech drabów w błękitnych kitlach, zdawało się, że śpią, jednakże dzięki bliskości bramy miasta i mieszczącej się przy niej kordegardy nie było to bynajmniej niepokojące. Po kamiennych schodach weszliśmy na taras wewnętrzny. Pokój, który się za nim znajdował, był już od ulicy i szerokie okno przesłonięte rzeźbioną w drzewie kratą wystawało, jak zwyczaj nakazuje, o jakie pół metra poza ścianę domu. Gdy się usiadło w tej pseudospiżarni, można było zapuścić wzrok w dwa przeciwległe krańce ulicy; poprzez boczne ażury widać wszystkich przechodniów. Jest to zazwyczaj ulubione miejsce kobiet, skąd jak poprzez kwef obserwują wszystko, same nie będąc widziane. Usadowiono mnie tam, podczas gdy wekil, jego syn i Żyd zajęli miejsca na otomanach. Wkrótce nadeszła Koptyjka z twarzą osłoniętą; ukło
niła się, po czym odrzuciła czarną maskę, co łącznie z welonem spływającym na plecy tworzyło coś w rodzaju nakrycia głowy, jakie noszą Izraelitki. Była to chatyba, czyli wekilkobieta. Powiedziała mi, że młode osoby kończą toaletę. Tymczasem podano wszystkim fajki i kawę. Do naszego towarzystwa przyłączył się siwobrody mężczyzna w czarnym turbanie. Był to duchowny koptyjski. Dwie zakwefione kobiety, zapewne matki kandydatek, stały przy drzwiach.
Sprawa nabierała coraz większej powagi, do nastroju wyczekiwania zaczął się wkradać, przyznaję szczerze, pewien niepokój. Weszły wreszcie dwie młode dziewczyny i kolejno pocałowały mnie w rękę. Poprosiłem je na migi, aby przy mnie usiadły.
— Niech lepiej postoją — radził mi Żyd — to są pańskie służebnice.
Ale ja byłem jeszcze za bardzo Francuzem, aby tak łatwo ustąpić. Żyd zabrał głos: wytłumaczył im widocznie, że Europejczycy mają taki dziwny zwyczaj, że każą siadać kobietom w swojej obecności. Zajęły wreszcie miejsce przy moim boku.
Ubrane były w suknie z tafty w kwiaty i z haftowanego muślinu. Wyglądało to bardzo wiośnianie. Spod nakrycia głowy: czerwonego tarbuszu, otoczonego zwojami gazy, wymykały się pęki wstążek i jedwabnych pletni; kaskady drobnych monet, złotych i srebrnych — prawdopodobnie fałszywych — całkowicie zakrywały włosy. A jednak łatwo było poznać, że jedna z kandydatek była brunetką, druga blondynką, przewidziano wszelkie gusta. Wzrost pierwszej „podobny był palmie, oko zaś miała czarne jak sarna”, cerę lekko śniadą; druga, bardziej wytworna, o nieco bujniejszych kształtach i skórze tak białej, że wprawiała w zdumienie na tej szerokości geograficznej, miała wygląd i postawę królowej zrodzonej w krainie jutrzenki.
Ona to szczególnie mnie zachwyciła, kazałem więc Jusufowi szeptać jej różne czułe słówka, nie zaniedbując wszakże całkiem jej towarzyszki. Jednakże czas mijał, a ja nie wszczynałem jakoś najważniejszej kwestii; wówczas chatyba kazała wstać obu dziewczynom, odsłoniła im ramiona i trzepnęła mocno dłonią, by dowieść, jak są jędrne. Miałem przez chwilę obawę, czy pokaz nie posunie się zbyt daleko, poczułem nawet pewne zakłopotanie na widok biednych dziewcząt, które gazą przesłaniały na wpół zdradzone wdzięki. Żyd zapytał mnie w końcu:
— No i co pan o tym myśli?
— Jedna z nich bardzo mi się podoba, ale chciałbym się trochę zastanowić, człowiek nie zapala się tak nagle: powrócimy tu jeszcze.
Obecni chcieliby z pewnością usłyszeć jakąś wyraźniejszą odpowiedź. Chatyba i duchowny koptyjski nalegali przez tłumacza, abym powziął decyzję. Wstałem wreszcie obiecując, że powrócę, czułem jednak, że nie bardzo mi ufano.
Dziewczęta oddaliły się w trakcie tych rokowań. Kiedy zmierzając ku schodom przechodziłem przez taras, spotkałem tę, która zwróciła moją uwagę: zdawała się zajęta ustawianiem jakichś roślin doniczkowych. Wyprostowała się z uśmiechem i zrzucając tarbusz z głowy potrząsnęła długimi złotymi warkoczami, słońce zapalało w nich czerwonawe błyski. Ta ostatnia próba, bardzo zresztą usprawiedliwionej kokieterii, pokonała niemal moje wahania, poleciłem zapewnić rodzinę, że nie omieszkam przysłać prezentów.
— Słowo daję — powiedziałem wychodząc do usłużnego Izraelity — tę gotów byłbym poślubić przed Turkiem.
— Matka by się na to nie zgodziła, zależy im na kapłanie koptyjskim. To rodzina pisarzy: ojciec umarł; dziewczyna, którą pan wyróżnił, była tylko raz jeden zamężna, choć ma już szesnaście lat.
— Jak to, a więc jest wdową?
— Nie, rozwódką.
— Ach, to zmienia postać rzeczy.
Tak czy inaczej, posłałem w prezencie sztuczkę materii.
Niewidomy wraz z synem rozpoczęli dalsze poszukiwania i znaleźli mi inne narzeczone. Ceremonie były za każdym razem prawie takie same, jednakże ten przegląd koptyjskiej płci pięknej zaczynał mi przypadać do smaku, a przeciwna strona w zamian za trochę tkanin i biżuterii, nie brała mi zbytnio za złe moich wahań. Znalazła się nawet matka, która przyprowadziła mi córkę do domu; sądzę, że byłaby chętnie dokonała obrządku hymenu przed Turkiem; zważywszy jednak wszystkie za i przeciw, owa córka była w tym wieku, że niewątpliwie zbyt często już ją poślubiano.
OGRÓD ROSETTY
Barbarin, którego Abdallah mianował swoim zastępcą, może trochę zazdrosny o Żyda i jego wekila, przyprowadził mi któregoś dnia doskonale ubranego młodzieńca; młodzieniec ów mówił po włosku, miał na imię Mahomet i proponował mi zawarcie małżeństwa w najwyższym stylu.
— W tym wypadku — powiedział — ślub musiałby się odbyć u konsula. Są to ludzie bogaci, a córka ma zaledwie dwanaście lat.
— Trochę dla mnie za młoda; ale powiadają, że jedynie w tym wieku można mieć pewność, że się nie trafi na wdowę albo rozwódkę.
— Signor,e` vero! Rodzice chcieliby jak najprędzej pana
poznać, mieszka pan bowiem w domu zajmowanym niegdyś przez Anglików, mają więc jak najlepszą opinię o stanowisku, jakie pan zajmuje. Powiedziałem, że pan ma rangę generała.
— Ależ ja nie jestem generałem.
— Wielkie rzeczy! Nie jest pan robotnikiem ani kupcem. Pan przecie nic nie robi, prawda?
— W każdym razie niewiele.
— No więc, to się tutaj równa co najmniej randze myrliva (generała).
Wiedziałem już przedtem, że w Kairze, tak jak w Rosji, klasyfikowano ludzi według rang wojskowych. Są w Paryżu pisarze, którzy poczytywaliby sobie za wątpliwy zaszczyt, gdyby ich przyrównano do generała egipskiego; ja widziałem w tym jedynie wschodnią przesadę. Dosiadamy osłów i kierujemy się w stronę Muski, Mahomet kołacze do drzwi dość okazałego domu. Otwiera nam Murzynka, która wita nas okrzykami radości; druga czarnoskóra niewolnica przechyla się ciekawie przez balustradę schodów, klaszcze w dłonie śmiejąc się bardzo głośno; słyszę, że dokoła rozbrzmiewają głosy, domyślam się tylko, że mówią o zapowiadanym myrliva.
Na pierwszym piętrze wita mnie osobistość starannie ubrana, w kaszmirowym turbanie, przedstawia mi dorastającego młodzieńca: to jego syn. Był to ojciec panny. W tej samej chwili wchodzi kobieta, jeszcze ładna, mniej więcej trzydziestoletnia; wnoszą kawę i fajki, dowiaduję się przez dragomana, że moi gospodarze pochodzą z górnego Egiptu, co daje ojcu prawo do noszenia białego turbanu. Niedługo potem ukazuje się córka, za nią Murzynki, które pozostają za progiem; panna przyjmuje z ich rąk tacę, podaje nam konfitury w kryształowej czarce, z której czerpie się pozłacanymi łyżeczkami. Była tak drobna i delikatna, że nie mogło mi się w głowie pomieścić, by chciano ją wydać za mąż.
Rysy miała jeszcze nie wyrobione, lecz tak podobne do matki, że sądząc z tego można było zdać sobie sprawę, jaki charakter będzie miała z czasem jej uroda. Posyłano ją do szkoły w dzielnicy europejskiej i umiała już kilka słów po włosku. Cała ta rodzina wydawała mi się tak godna szacunku, że przykro mi się zrobiło, że przyszedłem tu z niezbyt poważnymi zamiarami. Okazali mi bardzo wiele grzeczności, ja zaś pożegnałem ich obiecując rychłą odpowiedź. Rzecz warta była dojrzałego namysłu.
Na trzeci dzień przypadała Pascha Żydowska, co odpowiadało naszej Palmowej Niedzieli. Zamiast gałązki bukszpanu jak w Europie, chrześcijanie trzymali w ręku biblijne liście palmowe, a na ulicach pełno było dzieci, które z wielkim zapałem ogałacały drzewa. Zmierzając do dzielnicy europejskiej przechodziłem przez Ogród Rosetty, najbardziej uroczą promenadę w Kairze. Jest to oaza zieleni pośród zapylonych domów na pograniczu dzielnicy koptyjskiej i Muski. Dwie rezydencje konsulów i siedziba doktora ClotBeja tworzą jedną stronę tego zakątka; domy europejskie ciągną się na przeciwległym jego krańcu wzdłuż zaułka Waghorn, dzieląca je przestrzeń jest dość znaczna, aby ukazać oczom gąszcz palm daktylowych, drzew pomarańczowych i sykomorów.
Niełatwo jest znaleźć drogę do tajemniczego Edenu, nie ma on bowiem bramy dostępnej dla publiczności. Trzeba przejść przez dom konsula Sardynii, rozdając jego służbie po kilka monet, aby znaleźć się wśród sadów i kwater kwiatowych należących do sąsiednich domów. Wąska ścieżka prowadzi do jakiejś zagrody otoczonej kratą; spaceruje tam kilka żyraf, które doktór ClotBej hoduje używając w tym celu Nubijczyków. Po lewej stronie drogi, nieco dalej, ciągnie się gaj pomarańczowy; na prawo posadzone są morwy, a pomiędzy nimi uprawiają kukurydzę. Potem dróżka skrę
ca i szeroką przestrzeń, jaka otwiera się naszym oczom, zamyka zasłona daktylowców i bananowców o długich, jaskrawozielonych liściach. Jest tam również pawilon wsparty na wysokich kolumnach wzniesiony nad czworokątnym basenem, a dokoła niego gromadki kobiet, szukających tu wypoczynku i ochłody. W piątki przychodzą mahometanki jak najszczelniej zawoalowane, w sobotę Żydówki, w niedzielę chrześcijanki. W soboty i niedziele kwefy bywają mniej zazdrosne; znaczna część kobiet każe niewolnikom rozpostrzec dywany dokoła basenu, podawać sobie owoce i ciastka. Przechodzień może usiąść w pawilonie, kobiety nie uciekają w popłochu, dając mu poznać, że popełnił nietakt, co zdarza się nieraz w piątek, dzień poświęcony Turczynkom.
Przechodziłem właśnie tamtędy, gdy pośpieszył ku mnie chłopiec dobrze się prezentujący; twarz jego promieniała; poznałem w nim brata mojej ostatniej narzeczonej. Byłem sam. Dawał mi jakieś znaki, których nie rozumiałem, wreszcie przy pomocy wyraźniejszej pantomimy zaprasza mnie, bym zaczekał na niego w pawilonie. W dziesięć minut potem otwiera się furtka jednego z ogródków okalających domy, ukazują się w niej dwie kobiety, prowadzone przez chłopca; zasiadają nie opodal fontanny i podnoszą kwefy. Były to jego matka i siostra. Dom miał wyjście na promenadę od strony przeciwnej niż ta, którą dostałem się tam przedwczoraj. Po wymianie serdecznych ukłonów powitalnych przyglądamy się sobie nawzajem, rzucając słowa na chybiłtrafił i śmiejemy się z naszego obustronnego nieuctwa. Dziewczynka milczała zapewne przez skromność; przypomniawszy sobie, że uczy się włoskiego, próbuję zamienić z nią kilka słów w tym języku, odpowiada mi akcentem gardłowym, właściwym Arabom, co jeszcze utrudnia porozumienie.
Starałem się wyrazić, jak osobliwe było podobieństwo pomiędzy tymi kobietami. Jedna zdawała się być miniaturą drugiej. Mgliste jeszcze rysy dziecka były już wyraźnie zaakcentowane w twarzy matki: łatwo było przewidzieć, że pomiędzy jednym a drugim okresem życia kobiety nastąpi urocza pora; jakże miło byłoby obserwować ten rozkwit! Leżał pomiędzy nami pień palmy, którą wiatr niedawno obalił, a której gałęzie zanurzały się w wodzie fontanny. Wskazałem nań palcem mówiąc, że dziś jest święto palm. Święta koptyjskie, obchodzone zgodnie z pierwotnym kalendarzem kościoła gregoriańskiego, nie wypadają równocześnie z naszymi. Mimo to dziewczynka ułamała gałązkę palmową i trzymając ją w ręku powiedziała: „Io cosi sono rumi” (Teraz to i ja jestem katoliczką!).
Dla Egipcjan wszyscy Frankowie są katolikami. Mogłem więc to uważać za okazaną mi uprzejmość i aluzję do przyszłego małżeństwa... O Hymenie, bóstwo opiekuńcze oblubieńców, jakże z bliska cię tego dnia oglądałem! Zgodnie z naszymi pojęciami europejskimi, jesteś zapewne młodszym bratem miłości. A jednak czy nie byłoby rzeczą uroczą patrzeć, jak rośnie i rozwija się wybrana małżonka, zastąpić jej przez pewien czas ojca, zanim się zostanie jej kochankiem!... Ale jakie to niebezpieczne dla męża!
Opuściwszy ogród poczułem, że trzeba zasięgnąć rady moich przyjaciół w Kairze. Poszedłem więc do Solimana Agi. „Żeń się pan, na Boga” — powiedział jak Pantagruel Panurgowi. Udałem się z kolei do malarza w hotelu Domergue; ten krzyknął tak głośno, jak to czynią głusi: „Jeżeli to ma być przed konsulem... niech się pan nie żeni!”
Tak czy inaczej, Europejczyk na Wschodzie nie może się pozbyć pewnych skrupułów religijnych, przynajmniej w poważnych okolicznościach. Wziąć ślub na modłę kop
tyjską, jak mówią w Kairze, to rzecz nader prosta; ale poślubić dziecko, oddane mi, że tak powiem, na pastwę, i które w swoim pojęciu zadzierzga węzeł, dla mnie całkowicie urojony, to niewątpliwie poważna odpowiedzialność moralna.
Kiedy tak pogrążałem się w subtelnych rozważaniach, ujrzałem Abdallaha, który właśnie powrócił z Suezu; przedstawiłem mu całą sytuację.
— Domyślałem się — wykrzyknął — że wykorzystają moją nieobecność i namówią pana na popełnienie jakiegoś głupstwa. Znam tę rodzinę. Czy dowiedział się pan o posag?
— Ach, to nie ma znaczenia; wiem, że jest z pewnością niewielki.
— Słyszałem o dwudziestu tysiącach piastrów (pięć tysięcy franków).
— No, to ostatecznie nie do pogardzenia.
— Jak to! Ależ to pan musi je zapłacić.
— To rzecz inna... A więc to ja mam wnieść posag zamiast go otrzymać?
— Oczywiście. Czy nie wie pan, że taki jest tu zwyczaj?
— Skoro mi mówiono o małżeństwie na modłę europejską...
— Małżeństwo tak, ale posag zawsze trzeba wypłacić. Jest to małe odszkodowanie dla rodziny.
Zrozumiałem teraz, dlaczego tutejszym rodzicom tak pilno wydać za mąż małe dziewczynki. Sądziłem, że jest to zresztą bardzo sprawiedliwe; wynagradza się w ten sposób trudy, jakich owi zacni ludzie nie szczędzili, aby wydać na świat i wychować, ku naszej uciesze, dziewczątko wdzięczne i kształtne. Podobno posag, a ściśle mówiąc zapis, którego dolną granicę wymieniłem poprzednio, wzrasta proporcjonalnie do urody oblubienicy i sytuacji rodziców. Proszę do
dać do tego koszta wesela, a przekonamy się, że ślub na modłę koptyjską jest formalnością dość kosztowną. Żałowałem, iż ten, który mi zaproponowano ostatnio, przerastał chwilowo moje środki. Zresztą Abdallah był zdania, że za taką cenę można nabyć cały harem na targu niewolników.