Nerval Gérard De
WIĘZIEŃ
RANEK I WIECZÓR
Jakże tu mówić o młodości, przyjacielu mój! Minęły już dla nas najgorętsze jej zapały, nie przystoi nam mówić o niej inaczej niż z wielką skromnością, a jednak jak niewiele jej zaznaliśmy, zdążyliśmy zaledwie zrozumieć, że wkrótce już nadejdzie pora, gdy trzeba nam będzie zaśpiewać sobie odę Horacego: Eheu, fugaces, Posthume... i że czas ten nastąpi tak szybko po tym, kiedyśmy ją tłumaczyli w szkole... Ach, nauka zabrała nam najlepsze chwile! A jaki wynik tylu daremnych wysiłków? Że mogłem, tak jak to stało się dziś rano, zrozumieć sens pieśni greckiej dolatującej moich uszu, pieśni, którą śpiewały usta lewantyńskiego marynarza:
Ni kalimere! Ni ora kalii
Taki był refren, który człowiek ów rzucał wiatrom wiejącym od mórz, falom z hukiem rozbijającym się o brzegi:
„To nie dzień dobry, to nie dobry wieczór!" Taki sens miały dla mnie te słowa, w okruchach zaś, które zdołałem jeszcze uchwycić z ludowej pieśni, zawarta była zdaje się następująca myśl:
Ranek jut minął, zmierzch nie przybył jeszcze
Blask oczu przygasa powoli...
a refren powtarzał się wciąż na nowo:
Ni kalimere! Ne` ora kali!
ale pieśń brzmiała dalej:
Lecz zorze wieczoru podobne jutrzence
A noc nam zapomnieć pozwoli...
Nędzna to pociecha rozmyślać nad złotymi wieczorami życia i nocą, która po nich nastąpi! Zbliżymy się wkrótce do uroczystej godziny, która nie jest już rankiem, a nie jest jeszcze wieczorem, i nic w świecie nie jest w stanie zdziałać, by stało się inaczej. Jakie znalazłbyś na to lekarstwo?
Widzę dla siebie tylko jedno: żyć nadal na tym azjatyckim brzegu, gdzie rzucił mnie los; wydaje mi się, że od paru miesięcy przebiegam w odwrotnym kierunku krąg moich dni; czuję się młodszy, jestem nim w istocie, mam zaledwie dwadzieścia lat!
Nie wiem dlaczego ludzie w Europie tak szybko się starzeją; najpiękniejsze nasze lata spędzamy w szkole, z dala od kobiet, i ledwie zdążymy przywdziać szaty dojrzałego męża, a już przestajemy być młodzieńcami. Czysta dziewczyna, przedmiot naszej pierwszej miłości — wita nas szyderczym uśmiechem, piękne panie, których ząb czasu nie oszczędził, łudzą się, że usłyszą z naszych ust nieśmiałe westchnienia Cherubina.
Jest to złudzenie, nie wątpię w to ani na chwilę, zwłaszcza w Europie, gdzie Cherubiny są taką rzadkością. Moim zdaniem nie ma nic bardziej niezgrabnego, niezdarzonego, jednym słowem, nic bardziej pozbawionego uroku niż szesnastoletni Europejczyk. Zarzucamy młodym pannom, że mają czerwone ręce, chude ramiona, kanciaste ruchy, krzykliwe głosy; cóż jednak powiemy o efebie, o wątłych konturach jego ciała, których widok napełnia rozpaczą komisje poborowe! Z czasem dopiero postać ich nabiera kształtu, rysy wyrazu, mięśnie i ciało grają potężnie na młodzieńczym kośćcu: chłopiec zmężniał.
Dzieci na Wschodzie są może mniej ładne niż u nas; dzieci bogaczy są nalane, dzieci biedaków chude, z olbrzymim brzuchem, zwłaszcza w Egipcie; jednakże następny okres jest okresem pięknym dla obojga płci. Młodzi ludzie mają wygląd niewieści i ci, których widujemy odzianych w długie szaty, niewiele się różnią od swoich matek i sióstr; dlatego mężczyzna istotnie nabiera uroku dopiero wówczas, kiedy lata nadadzą mu pozór bardziej męski, bardziej charakterystyczną fizjonomię. Młodzi wielbiciele nie przypadają do gustu pięknym paniom na Wschodzie, toteż ten, kogo lata obdarzają majestatyczną i gęstą brodą, może łatwo stać się celem spojrzeń wszystkich płomiennych oczu, które lśnią poprzez otwory jamaku lub których czerń z lekka zaledwie tuszuje biała gaza woalu.
I zastanów się tylko, po tym okresie, kiedy policzki pokrywa gęste runo, następuje inny okres, kiedy krągłość kształtów, nadając niewątpliwie piękna ciału, sprawia, że ciało owo zatraca całkowicie wytworność w ciasnej europejskiej odzieży, w której nawet sam Antinous wyglądałby jak grubodosany chłop. A jest to moment, gdy powiewne szaty, haftowane kaftany, suto fałdowane szarawary i szerokie pasy najeżone bronią, strojące Lewantyńczyków, na
dają im właśnie nader majestatyczny wygląd. Posuńmy się jeszcze naprzód o pięć lat: oto srebrne nitki poczynają wplatać się w brodę, czuprynę, wreszcie nawet owa czupryna rzednie i odtąd człowiek najczynniejszy, najsilniejszy, najbardziej jeszcze zdolny do głębokich wzruszeń i tkliwości, zmuszony jest u nas wyrzec się wszelkich nadziei, aby mógł stać się kiedykolwiek bohaterem romansu. Na Wschodzie jest to najpiękniejszy okres życia; pod fezem albo turbanem, co tam, że włosy rzedną lub siwieją; młodzieniec nie mógł również wykorzystać tej danej przez przyrodę ozdoby, golą mu ją doszczętnie; nie wie on od kolebki, czy przyroda obdarzyła go uwłosieniem prostym, czy kędzierzawym. Z brodą ufarbowaną przy pomocy jakiejś perskiej mikstury, z okiem żywym i lekko podczernionym, mężczyzna może być pewien, że będzie się podobał aż do sześćdziesiątki, byle tylko czuł, że jest zdolny jeszcze kochać.
Tak, bądźmy młodzi w Europie, póki możemy, ale jedźmy starzeć się na Wschód, w krainie mężczyzn godnych nosić to miano, ojczyźnie patriarchów! W Europie, gdzie panujące obyczaje zniweczyły silę cielesną, kobieta stała się zbyt potężna. Zbrojna we wdzięki, przebiegłość, wytrwałość, zdolność perswazji, których jej niebo udzieliło, kobieta w Europie jest społecznie równą mężczyźnie; to wystarcza aż nadto, aby tenże był zawsze i z pewnością pokonany. Mam nadzieję, że nie przeciwstawisz memu dowodzeniu szczęścia domowych ognisk paryskich, aby odwieźć mnie od zamiaru, na którym opieram moją przyszłość; i tak już zbyt gorzko opłakałem, żem przepuścił podobną sposobność w Kairze. Trzeba, abym złączył swój los z losem niewinnej dziewczyny rodem z tej ziemi błogosławionej, pierwotnej ojczyzny nas wszystkich, abym się obmył w ożywczych źródłach ludzkości, skąd biorą początek poezja i wiara naszych ojców.
Śmiejesz się z mego entuzjazmu, który, przyznaję to, od początku mojej podróży kilkakrotnie zmieniał przedmiot; zastanów się jednak, że chodzi o poważną decyzję i że wahanie jest w tym wypadku rzeczą jak najbardziej naturalną. Wiesz przecież, że lubię snuć swoje życie jak powieść, że chętnie stawiam się w położeniu jednego z jej bohaterów, człowieka stanowczego i żądnego czynu, który chce stworzyć dokoła siebie dramat, zadzierzgnąć węzeł, jednym słowem akcję. Przypadek, choć jest tak wszechmocny, nie zdołał nigdy zebrać elementów znośnego tematu, najwyżej przygotował inscenizację; toteż jeśli pozostawimy mu wolną rękę, wszystko spali na panewce, pomimo najpiękniejszych zamierzeń. Skoro zostało ustalone, że istnieją tylko dwa rozwiązania: małżeństwo albo śmierć, obierzmy sobie za cel chociaż jedno z nich... nie przekroczyłem bowiem dotychczas nigdy Unii demarkacyjnej; zdołałem zaledwie przeżyć żałosną perypetię łącząc swoje losy z miłą niewolnicą sprzedaną mi przez Abd elKerima. Nie trudna to rzecz, z pewnością, ale trzeba było wpaść na ten pomysł, a zwłaszcza mieć pieniądze. Poświęciłem w tym celu nadzieję zwiedzenia Palestyny, co było zaznaczone w mojej marszrucie, a czego należy się teraz wyrzec. Za pięć sakiewek, które mnie kosztowała ta dziewczyna z Malajów o złotawej skórze, mógłbym był zobaczyć Jerozolimę, Betlejem, Nazaret i Morze Martwe, i Jordan! Niczym prorok ukarany przez Boga, zatrzymałem się u granic Ziemi Obiecanej, mogłem zaledwie rzucić na nią ze szczytu góry zrozpaczone spojrzenie. Ludzie poważni powiedzieliby, że jest zawsze wielkim błędem postępować inaczej niż wszyscy i odgrywać rolę Turka, gdy się jest zwykłym Nazareńczykiem z Europy. Czyżby ludzie poważni mieli słuszność? Któż to wie?
Nie ulega wątpliwości, że postąpiłem niebacznie, nie ulega wątpliwości, żem sobie uwiązał ciężki kamień u szyi,
nie ulega również wątpliwości, że wziąłem na siebie ciężką odpowiedzialność moralną, ale czyż nie winniśmy wierzyć w przeznaczenie, które rządzi wszystkim w tej części świata? Ono to chciało, aby gwiazda biednej Zeynab spotkała się z moją gwiazdą i abym zmienił, może na lepsze, koleje jej losów! Popełniłem nieostrożność, znam te wasze europejskie przesądy, a kto mi zaręczy, czy gdybym wybrał drogę wiodącą przez pustynię, sam i bogatszy o te pięć trzosów, nie napadłaby mnie, nie ograbiła i nie zmasakrowała horda Beduinów, zwietrzywszy z dala moje skarby? Co tam, wszystko dobrze, mogłoby być gorzej, jak przyznała już dawno temu mądrość narodów.
Może po tych wszystkich wstępach myślisz, że postanowiłem poślubić hinduską niewolnicę i w sposób tak pospolity pozbyć się skrupułów. Znasz mnie, jestem zbyt delikatny, by choć przez chwilę pomyśleć o jej odprzedaniu; zaproponowałem jej wolność, nie przyjęła jej z dość prostego powodu, bo nie wiedziałaby, co z nią począć; w dodatku nie dodałem do mojej propozycji koniecznej osłody tak szlachetnego poświęcenia, a więc dotacji zdolnej ochronić raz na zawsze osobę wyzwoloną przed wszelkimi brakami; wytłumaczono mi bowiem, że jest to w zwyczaju w takich razach. Chcąc ci dać poznać dalsze trudności, jakie ściągnęła na mnie ta sytuacja, muszę ci opowiedzieć, co mnie potem spotkało!
ODWIEDZINY WE FRANCUSKIEJ SZKOLE
Po powrocie z wycieczki w góry udałem się do internatu madame Carle`s, gdzie umieściłem biedną Zeynab, nie chcąc zabierać jej z sobą na tak karkołomne wyprawy. Internat mieścił się w jednym z wysokich domów o architekturze włoskiej, z serią wewnętrznych krużganków obramowujących rozległą przestrzeń, ni to taras, ni to dziedziniec, na którą pada cień pasiastego tendido. Gmach służył ongi za siedzibę konsulatu francuskiego i widać było jeszcze na szczycie tarcze herbowe zdobne w lilie burbońskie, niegdyś złocone. Drzewka pomarańczowe i granaty, posadzone w okrągłych dołkach wśród kamiennych fliz podwórza, rozweselały nieco owo miejsce odgrodzone całkowicie od świata zewnętrznego. Skrawek błękitnego nieba, widoczny poprzez koronkę ornamentów architektonicznych — przeszywały go od czasu do czasu gołębie przelatując z sąsiedniego meczetu — oto był cały horyzont biednych uczennic. Od progu doleciało mnie brzęczenie recytowanych lekcji, a gdy wszedłem po schodach wiodących na pierwsze piętro, znalazłem się na krużganku poprzedzającym pokoje mieszkalne. Na indyjskiej macie siedziały tam dziewczęta ze skrzyżowanymi nogami, turecką modłą, tworząc krąg dokoła otomany, gdzie tronowała madame Carle`s. Dwie najstarsze wychowanki siedziały przy niej, W jednej z nich poznałem Zeynab, pospieszyła ku mnie głośno objawiając radość.
Madame Carle`s z pośpiechem przeprowadziła nas do swego pokoju, polecając tymczasem drugiej „dużej", by ją zastąpiła, ta zaś na mój widok, ruchem zwykłym miejsco
wym kobietom, czym prędzej zasłoniła twarz książką. To widać nie chrześcijanka — pomyślałem — te bowiem nie kryją się przed ludzkim okiem, jeśli rzecz się dzieje wewnątrz domu. Długie warkocze jasnych włosów przeplatane jedwabnymi sznurkami, ręce białe i smukłe, o długich paznokciach zdradzających rasę — były to jedyne szczegóły tej wdzięcznej postaci, jakie zdołałem dojrzeć. Objąłem ją zresztą zaledwie przelotnym spojrzeniem, pilno mi było się dowiedzieć, jak zachowała się niewolnica w nowych warunkach, w jakich się znalazła. Biedaczka! Zalewała się łzami przyciskając moją dłoń do czoła. Byłem bardzo wzruszony, nie wiedząc jeszcze, czy usłyszę z jej ust jakieś skargi, czy też to moja długa nieobecność stała się przyczyną takich efuzji.
Zapytałem ją, czy dobrze się czuje w tym domu. Rzuciła się na szyję nauczycielce mówiąc, że to jej matka...
— Dobre z niej stworzenie — rzekła madame Carle`s z silnym akcentem prowansalskim — ale nie chce nic robić; najwyżej nauczy się kilku słów francuskich razem z dziewczynkami i tyle. Jeżeli zasadzić ją do pisania albo spróbować nauki szycia, odmawia stanowczo. Powiedziałam jej: „Nie mogę cię ukarać; jak twój pan wróci, zobaczymy, co postanowi".
To, czego się dowiedziałem od pani Carle`s, było mi bardzo nie na rękę; sądziłem, że zapewnię przyszłość dziewczynie dając jej sposobność nauczenia się tego, co konieczne, by znalazła z czasem pracę i mogła iść przez życie o własnych siłach; byłem w położeniu ojca rodziny, który widzi, jak jego plany na przyszłość zostały pokrzyżowane przez złą wolę czy też lenistwo własnego dziecka. Rozważywszy rzecz od innej strony, być może, moje prawa nie były równie mocno ugruntowane jak prawa ojca. Zrobiłem najsurowszą minę, na jaką mogłem się zdobyć, i przeprowadzi
łem za pośrednictwem nauczycielki następującą rozmowę z niewolnicą:
— Dlaczego nie chcesz uczyć się szyć?
— Bo gdyby zobaczono, że pracuję jak sługa, zrobiono by ze mnie sługę.
—Żony chrześcijan, chociaż to kobiety wolne, pracują, a nie są przecież sługami.
— No, to nie będę żoną chrześcijanina — powiedziała niewolnica. — U nas mąż musi się postarać o służącą dla żony.
Już miałem jej zwrócić uwagę, że jako niewolnica mniej jeszcze znaczy niż służąca, ale przypomniałem sobie w porę, że zaznaczyła wyraźnie różnicę pomiędzy swoją godnością kadyny (damy) a sytuacją odalyk, których przeznaczeniem jest praca.
— Dlaczego — ciągnąłem dalej — nie chcesz także nauczyć się pisać? Brałabyś z czasem lekcje rysunku i tańca; to już nie jest praca służącej.
— Tak, ale są to wszystko umiejętności potrzebne tancerce, wolę zostać tym, czym jestem.
Wiemy wszyscy, jak silny wpływ mają przesądy na umysły kobiet w Europie; trzeba jednak przyznać, że nieuctwo oraz poszanowanie obyczajów oparte o wiekowe tradycje sprawiają, że przesądy wśród kobiet Wschodu są tak głęboko zakorzenione, że nic ich wyplenić nie zdoła. Łatwiej stosunkowo odstępują od swoich wierzeń niż od pojęć, wówczas kiedy w grę wchodzi ich miłość własna. Toteż madame Carle`s powiedziała mi: „Niech się pan uspokoi; z chwilą gdy zostanie chrześcijanką, przekona się, że kobiety naszej wiary mogą pracować nie uchybiając swojej godności; wówczas nauczymy ją wszystkiego, co zechcemy. Była już kilka razy na mszy w klasztorze Kapucynów i Ojciec Przełożony był zbudowany jej pobożnością.
— Ale to niczego nie dowodzi — odparłem — widziałem w Kairze jak santoni i derwisze wchodzą do kościoła bądź przez ciekawość, bądź aby posłuchać muzyki, i okazują wielki szacunek i skupienie.
Nie opodal na stole leżał Nowy Testament w języku francuskim; machinalnie otworzyłem tę książkę i znalazłem na karcie tytułowej wizerunek Jezusa Chrystusa, trochę dalej zaś Matki Boskiej. Podczas gdy przyglądałem się tym rycinom, niewolnica podeszła do mnie i dotknąwszy pierwszej, powiedziała: Aisse (Jezus), drugiej zaś: Myriam (Maria). Uśmiechnąłem się przytykając otwartą książkę do jej warg, ale cofnęła się przerażona krzycząc: Mafisz!
— Dlaczego się cofasz? — zapytałem. — Czy wasza religia nie szanuje Aisse jako proroka, Myriam zaś jako jednej z trzech świętych niewiast?
— Tak — odpowiedziała — ale jest napisane: „Nie będziesz czcił obrazów".
— Widzi pani — zwróciłem się do madame Carle`s — że daleka jest jeszcze od nawrócenia.
— Cierpliwości, cierpliwości—odrzekła madame Carle`s.
AKKALI
Wstałem z uczuciem głębokiej rozterki: Porównałem przed chwilą sam siebie do ojca i prawda, że owa dziewczyna budziła we mnie właściwie uczucia rodzinne, nie miała przecież poza mną żadnego oparcia. Jest to niewątpliwie jedyna dobra strona niewolnictwa takiego, jakim je rozumieją na Wschodzie. Instynkt posiadania, który sprawia, że przywiązujemy się
tak silnie do przedmiotów, jak również do zwierząt, czyżby miał mniej szlachetny i mniej żywy wpływ na ludzką duszę, gdy chodzi o istoty nam podobne? Nie mam tu bynajmniej na myśli nieszczęśliwych czarnych niewolników w krajach chrześcijańskich; mówię jedynie o niewolnikach znajdujących się w posiadaniu muzułmanów, a których położenie normują zarówno religia, jak obyczaje.
Ująłem dłoń biednej Zeynab i patrzyłem na nią z takim rozrzewnieniem, że madame Carle`s błędnie snadź zrozumiała podobny przejaw uczuć.
— Oto — powiedziała — co staram się jej wytłumaczyć: widzisz, moje dziecko, jeśli przyjmiesz wiarę chrześcijańską, twój pan może się z tobą ożeni i zabierze do swego kraju.
— Ach, proszę pani! — zawołałem — niech pani się wyrzeknie takiego systemu nawracania, co też pani przyszło do głowy!
Nie myślałem nigdy dotąd o podobnym rozwiązaniu... Tak, oczywiście, w chwili gdy się opuszcza Wschód, aby powrócić do Europy, przykro jest nie wiedzieć, co począć z niewolnicą, którą się tam kupiło, ale ożenić się z nią! to byłoby zanadto po chrześcijańsku. Co też pani przyszło do głowy, madame Carle`s! Ta kobieta ma już osiemnaście lat, co na Wschodzie jest wiekiem dość poważnym; zachowa urodę najwyżej przez dziesięć lat, ja wówczas, jeszcze całkiem młody, byłbym mężem kobiety żółtoskórej, która ma wytatuowane słońce na czole i piersiach, zaś w lewym nozdrzu otworek po kółku, które w nim kiedyś nosiła. Proszę się zastanowić, że bardzo jej do twarzy we wschodnim stroju, ale ubrana według europejskiej mody wyglądałaby okropnie. Czy może sobie pani wyobrazić, że wkroczyłbym do salonu w towarzystwie piękności, którą można by posądzić, że ma upodobania do ludożerstwa! Okryłoby to śmiesznością zarówno ją, jak mnie.
Zaiste, sumienie moje nie żąda tego ode mnie, uczucie zaś również nie podsuwa mi podobnej rady. Niewolnica jest mi droga, niewątpliwie, ale ostatecznie należała przede mną do innych panów. Brak jej wszelkiej edukacji i wcale nie chce się uczyć. Jakże uczynić ją równą sobie kobietą, wprawdzie ani ordynarną, ani głupią, ale z pewnością analfabetką? Czy zrozumie z czasem konieczność przyłożenia się do nauki i do pracy? Ponadto — czyż mam się przyznać? — obawiam się, że jest rzeczą niemożliwą, aby istotnie wielka sympatia mogła utrzymać się na stałe pomiędzy istotami należącymi do tak odrębnych ras jak ona i ja.
A jednak żal mi będzie rozstać się z tą kobietą...
Niech mi wytłumaczy ten, co to potrafi, owe wahania, owe sprzeczne myśli, które kłębiły mi się wówczas w mózgu. Podniosłem się z miejsca, jak gdyby czas mnie już naglił, chcąc uniknąć dania madame Carle`s stanowczej odpowiedzi, po czym przeszliśmy z jej pokoju na krużganek, gdzie młode dziewczęta uczyły się nadal pod okiem starszej koleżanki. Niewolnica rzuciła się jej na szyję nie pozwalając tym samym zasłonić twarzy, jak to uczyniła poprzednio na mój widok. „Ja makbula" (To moja przyjaciółka!)—wykrzyknęła. Teraz młoda dziewczyna przestała się kryć, co pozwoliło mi podziwiać rysy twarzy; jej biel, równa barwie skóry kobiet europejskich, harmonizowała z czystym, orlim profilem, który zarówno w Azji, jak u nas ma w sobie coś królewskiego. Duma złagodzona wdziękiem nadawała jej twarzy wyraz roztropny, zaś wrodzona powaga tym cenniejszym czyniła uśmiech, którym odpowiedziała na mój ukłon. Madame Carle`s oświadczyła mi co następuje:
— Ta biedna dziewczyna to niezwykle ciekawa osoba, której ojciec jest jednym z szejków w górach. Niestety, dostał się niedawno do tureckiej niewoli. Był na tyle nieostrożny, by zapędzić się aż do Bejrutu w okresie panują
cych tam rozruchów i zamknięto go w więzieniu, gdyż nie płacił podatków od roku . Nie chciał uznać obecnej władzy, toteż zasekwestrowano mu jego dobra. Widząc, że jest w niewoli, opuszczony przez wszystkich, sprowadził tu córkę, która może go odwiedzać tylko raz na dzień, resztę czasu spędza u mnie. Uczę ją włoskiego, ona zaś uczy dziewczynki arabskiej mowy pisanej, jest to bowiem sawantka. Naród, do którego należy, pozwala kobietom wyższego urodzenia kształcić się, a nawet uprawiać sztukę, co u muzułmanek uważane jest za znamię właściwe osobom niższej kondycji.
— A jakiejże jest ona narodowości? — zapytałem.
— Należy do plemienia Druzów — odpowiedziała madame Carle`s.
Przyjrzałem się wówczas dziewczynie z baczniejszą uwagą. Wyczuła, że o niej mówimy, i zdawała się tym nieco zakłopotana. Niewolnica wyciągnęła się przy niej w pozie na wpół leżącej i bawiła się długimi splotami jej włosów. Madame Carle`s powiedziała mi:
— Ładny tworzą obraz: to tak jak gdyby dzień i noc. Chętnie z sobą rozmawiają, gdyż tamte dziewczynki są za małe. Mówię czasem pańskiej niewolnicy: „Gdybyś brała przykład z przyjacióki, nauczyłabyś się czegoś przynajmniej"... Ale ona potrafi tylko bawić się i śpiewać piosenki całymi dniami. Co na to poradzić! Gdy się zbyt późno zaczyna ich edukację, nic się już zrobić nie da!
Nie bardzo zważałem na narzekania poczciwej madame Carle`s, wygłaszane z zawsze jednakim akcentem prowansalskim. Pochłonięta wyłącznie chęcią przekonania mnie, że nie można jej winić za zbyt nikłe postępy, jakie zrobiła niewolnica, nie domyśliła się, że w danej chwili zależało mi raczej na poznaniu wszystkiego, co dotyczy tamtej wychowanki. Nie śmiałem wszakże objawiać zbyt wyraźnie swojej
ciekawości; czułem, że nie należy wykorzystywać prostodusznej kobiety, która nawykła przyjmować odwiedziny ojców rodzin, duchownych i tym podobnych dostojnych osobistości... traktowała mnie więc jak poważnego klienta.
Wsparty o balustradę krużganku, z twarzą zadumaną i schylonym czołem, korzystałem z chwili przeciągającej się dzięki właściwej południowcom gadatliwości zacnej nauczycielki, by podziwiać piękny obraz, jaki miałem przed oczyma. Niewolnica ujęła rękę tamtej dziewczyny i porównywała ją ze swoją; z naiwną pustotą ciągnęła dalej tę pantomimę przykładając swoje ciemne warkocze do jasnych włosów sąsiadki, która uśmiechem odpowiadała na tę dziecinadę. Rzecz prosta, nie sądziła, aby podobne porównanie miało jej zaszkodzić, szukała jedynie sposobności do zabawy i śmiechu z naiwną niefrasobliwością właściwą ludom Wschodu; a jednak ten widok miał dla mnie jakiś niebezpieczny urok, przekonałem się o tym wkrótce.
— Ale — powiedziałem madame Carle`s udając najzwyklejszą ciekawość — jakim sposobem ta biedna Druzyjka znalazła się w szkole chrześcijańskiej?
— Nie ma w Bejrucie szkoły jej wyznania; nie istnieją tu również schroniska dla kobiet; może więc bez ujmy dla swego honoru przebywać jedynie w takim domu jak mój. Wie pan zresztą, że wiara Druzów jest pod wielu względami podobna do naszej; uznają Biblię i Ewangelię i modlą się na grobach naszych świętych.
Nie chciałem już tym razem dłużej wypytywać się madame Carle`s. Czułem, że moja wizyta przerwała lekcje; dziewczynki zdawały się tym nieco zdziwione i porozumiewały się między sobą szeptem. Należało przywrócić temu przybytkowi zwykły spokój, należało również znaleźć czas, aby przetrawić cały świat nowych myśli, który się we mnie wyłonił.
Pożegnałem madame Carle`s i obiecałem, że ją znowu odwiedzę nazajutrz.
Czytając te strony mego dziennika uśmiechasz się, prawda? z entuzjazmu, jaki we mnie wzbudziła młoda dziewczyna arabska, spotkana przypadkiem na szkolnej ławie; nie wierzysz w nagłe namiętności, wiesz, że los zbyt ciężko mnie dotknął, abym miał poddać się tak łatwo nowemu uczuciu, bierzesz zapewne pod uwagę chwilowe uniesienie, klimat, poetycki nastrój tej okolicy, stroju, całego tła, stworzonego przez góry i morze, potężny wpływ dawnych wspomnień w nowym otoczeniu, które zawczasu rozpala duszę, czyni ją skorą do poddania się przelotnemu złudzeniu. Nie sądzisz, że jestem zakochany, lecz że mi się tylko tak zdaje... jak gdyby w ostatecznym wyniku nie wychodziło to właściwie na jedno!
Słyszałem nieraz, jak ludzie poważni śmieją się z miłości, jaką wzbudzają aktorki, królowe, poetki, istoty, które ich zdaniem działają raczej na wyobraźnię niż na serce, a jednak owe namiętne miłości doprowadzają do szału, do śmierci lub do niebywałych poświęceń, składa się im w ofierze czas, majątek, rozum... Ach, zdaje mi się, że jestem chory, prawda? Ale jeżeli mi się zdaje, to znaczy, że tak jest!
Daruję ci opis wzruszeń, jakie przeżyłem; przeczytaj dzieje wszystkich kochanków, poczynając od zbioru, którego dokonał Plutarch, a kończąc na Werterze, i jeżeli w naszym stuleciu spotkasz jeszcze podobne okazy, pomyśl, że mają tym większą zasługę, gdyż odnieśli zwycięstwo nad wszelkimi metodami analizy, jakich nas nauczyły doświadczenie i obserwacja. Ale dajmy wreszcie spokój ogólnikom.
Opuszczając dom madame Carle`s uniosłem z sobą miłość, niczym łup, w otaczającą mnie samotność. Ach, jakiż ja byłem szczęśliwy, że zdobyłem myśl, cel, wolę, że mam o czym marzyć, do czego dążyć! Ów kraj, który obudził we
mnie wszystkie siły i natchnienia młodości winien mi to był z pewnością; nie darmo czułem, że dotykając stopą tej ziemi macierzystej, zanurzając się na nowo w czcigodne źródła naszej historii i naszej wiary, zahamuję bieg moich lat, stanę się znowu dzieckiem w tej kolebce świata, odzyskam młodość na łonie tej wiecznej młodości.
Zatopiony w takich myślach, szedłem przez miasto nie zważając na krążące jak zwykle tłumy. Szukałem gór i cienia, czułem, że wskazówka mego przeznaczenia przesunęła się nagle; długo będzie trzeba się namyślać, aby znaleźć sposób nastawienia jej na nowo. U wylotu bram obronnych, na wprost morskiego brzegu, natrafiamy na drogi biegnące głębokim wąwozem, ocienione gąszczem krzewów; wzdłuż nich ciągną się wille otoczone bujnymi ogrodami, górą rosną rozłożyste pinie zasadzone tam przed dwustu laty, aby powstrzymać inwazję piasków zagrażającą przylądkowi Bejrutu. Czerwone pnie drzew tworzących szachownicę na przestrzeni kilku mil, niby kolumny świątyni wzniesionej ku czci przyrody, górują z jednej strony nad morzem, z drugiej nad pustynią — tymi dwoma smętnymi obliczami świata. Przychodziłem tu już nieraz marzyć bez określonego celu, bez żadnej innej myśli niż owe mgliste zagadnienia filozoficzne kłębiące się zawsze w bezczynnych mózgach wobec podobnych widoków. Teraz przyniosłem tu myśl płodną; przestałem być sam, przyszłość moja zaczynała się rysować na świetlistym tle tego krajobrazu: ideał kobiety; za którym każdy z nas goni w marzeniach, urzeczywistnił się dla mnie; wszystko inne poszło w zapomnienie.
Nie śmiem ci się prawie przyznać, jak pospolite zdarzenie wyrwało mnie z tych wzniosłych rozmyślań, podczas gdy deptałem dumną stopą czerwonawy piasek ścieżki. W poprzek niej pełzł olbrzymi owad popychając przed sobą kulę większą od siebie: był to jakiś gatunek chrabąszcza,
wydał mi się podobny do egipskich skarabeuszy dźwigających glob ziemski nad głową. Wiesz, że jestem przesądny, domyślasz się zatem, że owa symboliczna interwencja zagradzająca mi drogę wydała mi się złą wróżbą. Zawróciłem więc, nie mogąc się oprzeć myśli, że natrafię na przeszkodę, z którą będę musiał walczyć.
Zaraz nazajutrz pospieszyłem odwiedzić znowu madame Carle`s. Aby upozorować tak częste wizyty kupiłem na bazarze ubiorów damskich mandil z Brussy, kilka pik misternie haftowanej koronki do przystrojenia sukni oraz girlandę sztucznych kwiatków, które Lewantynki wplatają sobie we włosy.
Kiedy wręczyłem to wszystko niewolnicy, którą madame Carle`s wezwała do siebie, widząc z daleka, że nadchodzę, Jawajka zerwała się wykrzykując z radości i wybiegła na krużganek pokazać swoje skarby przyjaciółce. Poszedłem za nią, by ją przyprowadzić z powrotem, przepraszając madame Carle`s, że stałem się przyczyną podobnego wybryku; było już jednak za późno, gdyż cała klasa wtórowała jej zgodnymi przejawami zachwytu, zaś młoda Druzyjka przyglądała mi się bacznie z uśmiechem w oczach, który przeszył mnie do głębi. Co ona o tym myśli? — zadawałem sobie pytanie. — Sądzi pewnie, że się kocham w mojej niewolnicy i że te fatałaszki są wyrazem moich uczuć. Może te wszystkie ozdoby są zbyt strojne, by je nosić w szkole; powinienem był wybrać rzeczy praktyczniejsze, na przykład babusze, te, które Zeynab ma na nogach, nie są już pierwszej świeżości. Zrozumiałem teraz, że lepiej byłoby kupić jej nową suknię niż koronki do przybrania tej, którą ma na sobie. Podobną uwagę wypowiedziała madame Carle`s, która z całą dobrodusznością wzięła udział w zamieszaniu, jakie zapanowało w jej klasie.
— Przydałaby się piękna suknia do tak wspaniałych przybrań!
— Widzisz — zwróciła się do niewolnicy — gdybyś się nauczyła szyć, sidi kupiłby ci na bazarze siedem czy osiem pik tafty i mogłabyś sobie uszyć suknię, jaką noszą wielkie damy! Niewolnica wszakże byłaby z pewnością wolała dostać suknię gotową.
Zdawało mi się, że młoda Druzyjka ze smutkiem patrzy na te świecidełka, zbyt bogate jak na jej skromne środki, tak samo jak były zbyt bogate na to, co ja ze swej strony mógłbym zapewnić niewolnicy. Kupiłem je na chybił trafił, nie troszcząc się ani o to, co wypada czy nie wypada, ani o to, co leży w granicach konwenansu i moich możliwości. Jest rzeczą jasną, że koronkowe przybranie prosi się o suknię aksamitną albo atlasową; taki oto kłopot ściągnąłem na siebie niebacznie. Ponadto odgrywałem, zda się, niewdzięczną rolę bogatego jegomościa, który gotów jest roztaczać to, co my nazywamy azjatyckim przepychem, a co w Azji uchodzi raczej za europejski zbytek.
Zdawało mi się, że podobne przypuszczenie, na ogół biorąc, nie zaszkodziłoby mi ani trochę. Niewiasty są, niestety, bardzo do siebie podobne we wszystkich krajach na świecie. Madame Carle`s nabrała również może odtąd więcej szacunku dla mnie i w pytaniach, jakie jej zadawałem na temat młodej Druzyjki, nie dopatrywała się niczego więcej ponad zwykłą ciekawośćturysty. Bez trudu także dałem jej do zrozumienia, że skąpe wiadomości, których mi o niej udzieliła wczoraj, budziły we mnie zainteresowanie smutnym losem jej ojca.
— Nie wydaje mi się rzeczą niemożliwą — powiedziałem nauczycielce — że mógłbym być pomocny tym osobom, znam kilku urzędników baszy; ponadto, jak pani wiadomo, każdy bardziej znany Europejczyk ma pewien wpływ na konsulów.
— Ach, tak, niech pan to zrobi, jeśli to w pańskiej mocy— odpowiedziała madame Carle`s z właściwą sobie prowansalską żywością — ta dziewczyna całkowicie na to zasługuje, a ojciec jej także, niewątpliwie. Jest to, jak oni nazywają, akkal, człowiek święty, uczony; a jego córka, którą on sam wykształcił, nosi już wśród swoich rodaków ten sam tytuł: akkalisiti (pani duchowna).
— Ale to jest tylko przezwisko, musi mieć jakieś inne imię, prawda?
— Nazywa się Salema; tamto imię noszą wszystkie kobiety należące do stanu duchownego. Biedaczka — dodała madame Carle`s — zrobiłam wszystko, co mogłam, by ją nakłonić do przyjęcia chrystianizmu, ale ona powiada, że religia, którą wyznaje, jest zupełnie taka sama, wierzy we wszystko to, w co my wierzymy, i chodzi do kościoła tak jak wszyscy... No i cóż mam panu jeszcze powiedzieć? Ci ludzie odnoszą się podobnie do Turków; pańska niewolnica, która jest muzułmanką, powiada, że Salema szanuje również ich wierzenia; w końcu przestałam w ogóle z nią o tym mówić. Ale przecież, jeśli się wierzy we wszystko, to się w nic nie wierzy, takie jest moje zdanie.
SZEJK DRUZYJSKI
puściwszy dom madame Carle`s, udałem się czym prędzej do pałacu baszy, pilno mi bowiem było oddać przysługę młodej akkalisiti. Zastałem mego przyjaciela Ormianina na zwykłym miejscu w poczekalni i zapytałem go, czy wie o pozbawieniu wolności jednego z wodzów Druzów uwięzionego za niezapłacenie podatków.
— Ach, gdyby to jedno było przyczyną — powiedział — wątpię, aby sprawa mogła być poważna, gdyż żaden z szejków druzyjskich od trzech lat nie zapłacił miri. Musiał coś ponadto zawinić.
Poszedł zasięgnąć języka od innych urzędników i wkrótce powrócił oświadczając mi, że szejk SaidEscherazy oskarżony jest o wygłaszanie wichrzycielskich przemówień.
— To człowiek niebezpieczny w okresie zamieszek — dodał Ormianin. — Zresztą basza Bejrutu nie może go zwolnić, to zależy od baszy z Akry.
— Basza z Akry! — zawołałem. — Ależ to ten, do którego mam list i którego znam osobiście z Paryża!
I okazałem taką radość z tej pomyślnej okoliczności, iż Ormianin pomyślał, żem zwariował. Daleki był od podejrzenia, jaki był powód mojej uciechy.
Nic tak nie podsyca rodzącego się uczucia jak niespodziewane okoliczności, które aczkolwiek błahe, zdają się świadczyć, że kieruje nimi ręka przeznaczenia. Czy jest to dziełem losu, czy też Opatrzności, zdaje się nam, że pod szarą osnową życia widzimy linię nakreśloną wedle niewidocznego wzoru, linia ta zaś wskazuje nam drogę, którą powinniśmy dążyć, inaczej gotowiśmy zabłądzić. Wyobraziłem sobie od razu, iż było sądzone od wiek wieków, że
mam się ożenić w Syrii, że los tak dalece przewidział ów fakt niezmiernej wagi, iż na to, by się dokonał, musiał powstać łańcuch tysiąca okoliczności dziwacznie wplecionych w moje życie, których wzajemną łączność przesadzałem zapewne.
Z pomocą Ormianina otrzymałem bez trudu pozwolenie na odwiedzenie więzienia mieszczącego się w szeregu wież stanowiących część wschodnich murów miasta. Udałem się tam wraz z nim i przy pomocy bakszyszów rozdanych personelowi mogłem zapytać szejka druzyjskiego, czy zechce mnie przyjąć. Ciekawość Europejczyków jest cechą tak znaną i uznaną przez tubylców, że nie napotkało to na żadne trudności. Byłem przygotowany, że ujrzę ponurą norę, ściany ociekające wilgocią, lochy, tymczasem nie zobaczyłem nic podobnego w tej części więzienia, którą mi pokazano. Siedziba ta nie różniła się niczym od reszty domów w Bejrucie, co nie znaczy bynajmniej, aby zasługiwała na pochwałę; tyle że byli tam dozorcy i żołnierze.
Szejk, któremu oddano do dyspozycji cały apartament, mógł swobodnie spacerować po tarasach. Przyjął nas w sali służącej za rozmównicę, kazał niewolnikowi stanowiącemu jego własność, aby przyniósł kawę i fajki. On sam natomiast nie palił, zgodnie ze zwyczajem akkalów. Gdy zasiedliśmy i gdy mogłem mu się przyjrzeć uważnie, zdziwiłem się, że jest tak młody. Wydał mi się zaledwie trochę starszy ode mnie. Rysy, szlachetne i męskie, były wiernym odbiciem — w płci odmiennej — rysów jego córki; przejmujący ton jego głosu wywarł na mnie silne wrażenie z tego samego powodu.
Nie zastanawiając się nad tym głębiej, pragnąłem tego spotkania i byłem bardziej wzruszony i zakłopotany, niżby przystało przeciętnemu gościowi, którego przywiodła tu zwykła ciekawość: prostota i zaufanie, z jakim mnie przyjął szejk, przywróciły mi spokój. Już miałem mu wyrazić
wszystko, co czuję, jednakże trudność znalezienia odpowiednich słów ostrzegła mnie, że krok, który zamierzam uczynić, jest dość osobliwy. Ograniczyłem się więc tym razem do rozmowy, jaką zwykli prowadzić turyści. Szejk przyjął już w więzieniu kilku Anglików i nawykł do pytań, które mu stawiano, dotyczących zarówno jego plemienia, jak jego osoby.
Sytuaqa, w jakiej się znalazł, czyniła go ponadto cierpliwym i dość skorym do rozmowy i szukania towarzystwa. Znajomość historii jego kraju służyła mi przede wszystkim na to, aby mu dowieść, że kierują mną jedynie zainteresowania naukowe. Wiedząc, jak trudno jest nakłonić Druzów, aby udzielili komuś szczegółów dotyczących ich religii, uciekałem się do formy na wpół pytającej: „Czy prawdą jest, że...?" — i przytaczałem twierdzenia Niebuhra, Volneya i Sacy'ego. Druz kręcił głową z przezorną powściągliwością właściwą ludom Wschodu i mówił tylko: „Doprawdy? Istotnie? Chrześcijanie są aż tak uczeni?... W jaki sposób zdołano się o tym dowiedzieć?" — i tym podobne, wymijające frazesy.
Zrozumiałem, że tym razem niewiele więcej z niego wyciągnę. Rozmawialiśmy po włosku, władał tym językiem dość biegle. Poprosiłem, by mi pozwolił odwiedzić się raz jeszcze, aby mu dać do oceny pewne fragmenty historii wielkiego emira Fakardina, nad którą, jak mu powiedziałem, teraz pracuję. Przypuszczałem, że narodowa miłość własna skłoni go chociaż do sprostowania faktów niezbyt pochlebnych dla jego rodaków. Nie omyliłem się. Może zrozumiał, że w epoce, kiedy Europa wywiera tak silny wpływ na losy ludów na Wschodzie, należałoby wyrzec się ambicji, że się wyznaje tajemną doktrynę, której nie zdołali przeniknąć nasi uczeni.
— Proszę nie zapominać — powiedziałem mu — że po
siadamy w naszych bibliotekach około stu waszych ksiąg religijnych i że wszystkie zostały przeczytane, przetłumaczone, zaopatrzone w komentarze.
— Bóg jest wielki! — rzekł z westchnieniem.
Zdaje się, że wziął mnie teraz za misjonarza, ale nie dał nic poznać po sobie i gorąco zapraszał, abym go znowu odwiedził, skoro mi to sprawia pewną przyjemność.
Mogę ci podać jedynie w skrócie rozmowy, jakie toczyły się pomiędzy mną a szejkiem druzyjskim, w których to rozmowach zgodził się prostować pojęcia, jakie sobie wytworzyłem o jego religii na podstawie fragmentów książek arabskich tłumaczonych przygodnie i komentowanych przez uczonych europejskich. Sprawy te były niegdyś niedostępne dla cudzoziemców, i Druzowie kryli starannie swoje księgi w najskrytszych zakamarkach domów i świątyń.
Podczas wojen, które Druzowie prowadzili bądź przeciwko Turkom, bądź przeciwko maronitom, zdołano zgromadzić znaczną ilość tych rękopisów i wyrobić sobie pojęcie o całokształcie doktryny, było jednak rzeczą niemożliwą, aby religia istniejąca od ośmiu wieków nie nagromadziła stosów sprzecznych dysertacji, będących dziełem różnych sekt oraz kolejnych etapów nawarstwionych przez czas. Niektórzy pisarze twierdzili, że jest to wielce złożony pomnikświadectwo ludzkiej niedorzeczności; inni znów przesadnie podkreślali wspólne cechy, które łączą religię druzyjską z doktryną wtajemniczeń starożytności. Druzów porównywano kolejno do pitagorejczyków, do eseńczyków, do gnostyków, zdaje się, że templariusze, różokrzyżowcy i wolnomularze współcześni wiele od nich zapożyczyli. Nie ulega wątpliwości, że kronikarze opisujący wojny krzyżowe brali ich często mylnie za izmaelitów, których jedna sekta (assasynów) stanowiła przez pewien czas postrach wszyst
kich monarchów na świecie; assasynowie grasowali w Kurdystanie, a ich wódz, Szejch alDżabel, czyli Starzec z Gór, nie ma nic wspólnego z Księciem gór Libanu.
Religia Druzów jest przez to osobliwa, że, jak twierdzą jej wyznawcy, została najpóźniej objawiona światu. Istotnie jej Mesjasz pojawił się około roku , prawie w czterysta lat po Mahomecie.
Tak jak nasz Mesjasz, wcielił się w postać człowieka, ale nieźle sobie wybrał ziemską powłokę i mógł żyć jak bóg, chociaż chodził po ziemi, był bowiem ni mniej, ni więcej tylko władcą prawowiernych, kalifem Egiptu i Syrii, wobec którego wszyscy inni książęta ziemskiego globu wyglądali nader mizernie w tym pełnym chwały tysiącznym roku. W okresie jego narodzin wszystkie planety zgromadzone były pod znakiem Raka, zaś olśniewający Farus (Saturn) królował w chwili, gdy Hakem przyszedł na świat. Ponadto natura obdarzyła go wszystkim, co niezbędne, by odgrywać taką rolę: miał oblicze lwa, głos gromki jak piorun, nikt nie mógł znieść blasku jego oka barwy ciemnoblękitnej.
Trudno byłoby, zdaje się, aby władcy obdarzonemu tyloma przymiotami nie uwierzono na słowo, gdy ogłosił, że jest bogiem. Jednakże Hakem znalazł w swoim własnym narodzie zaledwie nieliczną garstkę wyznawców. Na próżno kazał zamykać meczety, kościoły i synagogi, na próżno kazał zakładać domy, gdzie płatni przez niego doktorzy dowodzili jego boskości: sumienie ludu nie przyjęło boga, choć oddawało należyty szacunek księciu. Potężny potomek Fatymidów mniejszą zdobył władzę nad duszami niż Syn Cieśli w Jerozolimie i poganiacz wielbłądów Mahomet w Medynie. Dopiero przyszłość miała mu zachować naród wiernych wyznawców, który, choć jest tak nieliczny, uważa — tak jak niegdyś naród hebrajski — że w jego ręce złożone zostało jedynie słuszne prawo, wieczne zasady, tajniki
przyszłości. Hakem ma ukazać się wkrótce w nowej postaci i zapewnić wszędzie wyższość swojemu ludowi, który pod względem chwały i potęgi będzie następcą zarówno muzułmanów, jak chrześcijan. Epoka, którą zwiastują księgi druzyjskie, nastąpi wówczas, gdy chrześcijanie odniosą tryumf nad muzułmanami na całym Wschodzie.
Lady Stanhope, która mieszkała w kraju Druzów i nabiła sobie głowę ich ideami, miała, jak wiadomo, w stajni konia osiodłanego dla Mahdiego, osobistości apokaliptycznej, której zamierzała towarzyszyć w jej pochodzie tryumfalnym. Wiemy również, że to pragnienie się nie spełniło. Jednakże koń, mający kiedyś służyć Mahdiemu, koń, który ma na grzbiecie naturalne siodło utworzone z fałdów skóry, istnieje dotychczas i został nabyty przez jednego z szejków druzyjskich.
Czy mamy prawo uważać to wszystko za szaleństwo? W gruncie rzeczy nie ma ani jednej współczesnej religii, w której nie znaleźlibyśmy podobnych wymyśleń. Powiem jeszcze więcej, wiara Druzów stanowi synkretyczny zlepek wszystkich religii i wszystkich filozofii, które ją poprzedzały.
Druzowie uznają tylko jednego boga, którym jest Hakem; ale ów bóg tak jak Budda Hindusów objawił się światu pod różnymi postaciami. Wcielił się dziesięciokrotnie w różnych punktach kuli ziemskiej, najpierw w Indiach, potem w Persji, w Jemenie, w Tunisie i jeszcze gdzie indziej. Wcielenia te nazywają się stacje. Hakem w niebie nazywa się alBar.
Po nim następuje pięciu wykonawców woli, wywodzących się bezpośrednio z Bóstwa, noszą oni imiona aniołów: Gabriel, Michał, Izrafil, Azariel i Metatron; wyznawcy nazywają ich symbolicznie: Mądrość, Dusza, Słowo, Poprzednik i Następca. Trzech innych wykonawców woli niższego stopnia nazywa się w przenośni: Początek, Pilność i Widmo; noszą oni ponadto imiona ludzkie stosowne do ich różnorodnych wcieleń, gdyż oni również biorą od czasu do czasu udział w wielkim dramacie ludzkiego życia.
Tak więc katechizm druzyjski twierdzi, że główny wykonawca woli, imieniem Hamza, który jest odpowiednikiem Gabriela, pojawił się siedem razy; za czasów Adama nazywał się Szail, potem Pitagoras, Dawid, Szuaib — za czasów Chrystusa był prawdziwym Mesjaszem i nazywał się Eleazar; za czasów Mahometa nazywano go Salman elFarsi, wreszcie pod imieniem Hamza stał się prorokiem Hakema, kalifa i boga, istotnego założyciela religii druzyjskiej.
Jest to zaiste wiara, w której niebo troszczy się nieustannie o ludzkość. Epoki, kiedy owe moce interweniują, nazywają się rewolucje. Ilekroć ludzki ród zejdzie na bezdroża i zbyt wyraźnie zapomina o swoich obowiązkach, Najwyższa Istota wraz ze swymi aniołami przywdziewa postać ludzką i jedynie ludzkimi środkami przywraca porządek rzeczy.
Jest to w gruncie rzeczy idea chrystianizmu z częstszą tylko interwencją bóstwa, ale idea chrześcijańska bez Jezusa, gdyż Druzowie przypuszczają, że apostołowie wydali Żydom fałszywego Mesjasza, który się poświęcił, aby osłonić tamtego; prawdziwy zaś Mesjasz (Hamza) znajdował się w gronie uczniów, pod imieniem Eleazar i podszeptywał jedynie myśli Jezusowi, synowi Józefa. Ewangelistów nazywają „podnóżem mądrości" i wprowadzają do ich opowieści jeden tylko jedyny wariant. Co prawda, pomijają
adorację Krzyża oraz koncepcję Boga zabitego przez ludzi.
Należy zaznaczyć, że drogą wielu religijnych objawień następujących po sobie co pewien czas, Druzowie uznają również ideę Islamu, ale bez Mahometa. I tu znów występuje Hamza, który pod imieniem Salmana elFarsi zasiał to nowe słowo. Z czasem ostatnie wcielenia Hakema i Hamzy skoordynowały różnorodne dogmaty objawione światu siedem razy od czasu Adama, a sięgające epoki Henocha, Noego, Abrahama, Mojżesza, Pitagorasa, Chrystusa i Mahometa.
Jak widzimy, cała ta doktryna oparta jest właściwie na szczególnej interpretacji Biblii, w tym wyliczeniu chronologicznym nie ma bowiem mowy o żadnym bóstwie czczonym przez bałwochwalców, a Pitagoras jest w nim jedyną postacią nie związaną z tradycją Mojżeszową. Jest rzeczą zrozumiałą, że ta różnorodność wierzeń mogła sprawić, iż Druzowie uchodzili na przemian to za Turków, to znów za chrześcijan.
Naliczyliśmy osiem niebiańskich istot, które wmieszały się w ludzki tłum, jedne, tak jak Chrystus, walczyły słowem, inne mieczem, jak bogowie Homera. Istnieją oczywiście również anioły ciemności, które spełniają wręcz przeciwną rolę. Toteż w historii świata, którą opisują Druzowie, widzimy, jak każda z owych siedmiu epok wyrasta do rozmiarów ciekawego i wspaniałego dramatu, w którym odwieczni wrogowie szukają siebie pod ludzką maską i poznają się nawzajem bądź po wyższości przeciwnika, bądź po sile nienawiści, która ich trawi.
Tak więc zły duch będzie na przemian Ebbisem, czyli wężem; Matuzalemem, królem miasta olbrzymów w epoce Potopu; Nemrodem za czasów Abrahama, Faraonem za czasów Mojżesza, później Antiochem, Herodem lub im podobnym potwornym tyranem, który odradza się w tych
samych okresach i przy pomocy ponurych służalców zwalcza Królestwo Boże. Zgodnie z przekonaniem niektórych sekt, tymi nawrotami rządzi cykl tysiącletni odnawiający się pod wpływem pewnych gwiazd; w tym wypadku epoka Mahometa nie jest uważana za wielką rewolucję okresową; dramat mistyczny, który za każdym razem zmienia oblicze świata, jest to bądź raj utracony, bądź Potop, bądź Ucieczka do Egiptu, bądź panowanie Salomona; posłannictwo Chrystusa i rządy Hakema tworzą dwa ostatnie obrazy. Z tego punktu widzenia Mahdi mógłby się dopiero ukazać w roku .
W całej tej doktrynie nie można się doszukać śladu grzechu pierworodnego, nie ma też ani raju dla sprawiedliwych, ani piekła dla grzeszników. Zarówno nagroda, jak pokuta mają miejsce na ziemi, poprzez powrót dusz w inne ciała. Piękność, bogactwo, władza są udzielane wybranym; niewierni są niewolnikami, chorymi, cierpiącymi. Jeżeli wszakże wieść będą życie czyste, mogą zająć na nowo miejssce w szeregu, z którego zostali usunięci, mogą natomiast strącić wybranego, jeśli tenże będzie zbyt dumny ze swego wywyższenia.
Wędrówka owa odbywa się w sposób bardzo prosty: liczba ludzi na ziemi jest wciąż niezmienna. Co sekunda jeden człowiek umiera, jeden zaś się rodzi; dusza, która ucieka, przyciągana jest magnetyczną siłą do kształtującego się ciała, wpływ gwiazd zaś kieruje opatrznościowo tą wymianą przeznaczeń; ludzie jednak nie posiadają, podobnie jak niebiańskie duchy, świadomości dokonywanych wędrówek. Wierni wszakże mogą wznieść się i, przezwyciężając dziewięć stopni wtajemniczenia, osiągnąć wreszcie znajomość wszechrzeczy i samych siebie. Szczęście to przypada w udziale ukkalom (duchownym) i wszyscy Druzowie mogą osiągnąć ów wysoki stopień przez naukę i cnoty. Ci nato
miast, którzy jedynie przestrzegają prawa, nie starając się zdobyć mądrości, nazywają się dżuhhal, to znaczy ignoranci. Zachowują jednak możność wzniesienia się do innego życia i oczyszczenia ducha zbyt związanego z materią.
Natomiast chrześcijanie, Żydzi, mahometanie i bałwochwalcy są, jak łatwo zrozumieć, w sytuacji znacznie bardziej upośledzonej. Trzeba przyznać jednakże chwalebną cechę religii druzyjskiej, iż jest może jedyną, która nie skazuje swoich wrogów na wieczyste męki. Gdy ich Mesjasz pojawi się na nowo, Druzowie zajmą miejsca im należne wedle zasług, w królestwach, rządach i dobrach ziemskich, pozostałe zaś narody powrócą do stanu sług, niewolników i robotników; słowem, będzie to pospolity gmin. Szejk zapewniał mnie, gdy była o tym mowa, że chrześcijanie nie będą bynajmniej traktowani najgorzej. Ufajmy zatem, że Druzowie będą dobrymi panami.
Szczegóły powyższe tak mnie zainteresowały, że zapragnąłem wreszcie poznać życie owego słynnego Hakema, którego historycy odmalowali jako furiata, na poły Nerona, na poły Heliogabala. Byłem przekonany, że z punktu widzenia Druzów jego postępowanie tłumaczono sobie w sposób całkiem odmienny.
Zacny szejk nie narzekał zbytnio na moje częste wizyty; wiedział ponadto, że mogę mu być użyteczny wobec baszy z Akry. Zechciał zatem opowiedzieć mi stylem pompatycznym, właściwym duchowi arabskiego romantyzmu, historię Hakema; zapisuję ją mniej więcej tymi słowy, jak on mi ją opowiadał. Na Wschodzie wszystko staje się baśnią. Jednakże zasadnicze fakty owej historii oparte są na autentycznych tradycjach; toteż nie bez przyjemności — po dokonaniu obserwacji i badań nad Kairem współczesnym — odnalazłem pamiątki dawnego Kairu, przechowywane wiernie w Syrii w rodzinach wygnanych z Egiptu przed ośmiuset laty.