Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY


Gérard de Nerval

TEATRY I ZABAWY

ILDIZ CHAN

Do odpoczynku zasięgnąłem języka, w jaki sposób mógłbym wziąć udział w nocnych zabawach, które się odbywały w dzielnicy tureckiej. Mój przyjaciel malarz, z którym spotkałem się w ciągu dnia, znający dobrze miejscowe obyczaje, twierdził, że jedyna dla mnie droga to zamieszkać w Stambule, co nasuwało wszakże poważne trudności.

Wsiedliśmy w kaik, aby przeprawić się przez Złoty Róg, i zeszliśmy po tych samych stromych schodkach na wprost targu na ryby, gdzie byliśmy w przeddzień świadkami tak krwawej sceny. Sklepy były wszędzie pozamykane. Sąsiadujący z nimi bezpośrednio bazar egipski, gdzie sprzedają towary kolonialne, farby i produkty chemiczne, był również szczelnie zabity deskami. Dalej ulice zaludniały i przebiegały wyłącznie psy, jak zawsze zdziwione w pierwszych

dniach Ramazanu, że nie otrzymują pożywienia w sklepie przylegającym do bazaru, którego właścicielem był Ormianin, znajomy mego przyjaciela. I tam wszystko było zamknięte, ale że on sam nie podlegał prawom muzułmańskim, pozwalał wiec sobie czuwać w dzień, a sypiać w nocy jak zwykle, dbając tylko, aby wieść o tym nie przenikała na zewnątrz.

Zaprosił nas na obiad, był bowiem na tyle przezorny, aby porobić zakupy w przeddzień, w przeciwnym razie musielibyśmy powrócić do Pery, aby dostać cośkolwiek do jedzenia. Myśl, że miałbym zamieszkać w Stambule, wydała mu się na razie niedorzeczna, zważywszy, że żaden chrześcijanin nie ma prawa tam się osiedlić: wolno mu przychodzić tylko we dnie. Nie ma ani jednego hotelu, ani jednej oberży, nawet zwykłego karawanseraju, który byłby dla nich przeznaczony: wyjątek stanowią jedynie Ormianie, Żydzi i Grecy, poddani imperium.

Ja tymczasem nie chciałem dać za wygraną i zwróciłem uwagę kupcowi, że w Kairze znalazłem przecie sposób zamieszkania poza obrębem dzielnicy europejskiej, gdyż przywdziałem strój wschodni i udawałem, że jestem Koptem.

— Ha cóż — powiedział — tutaj byłoby tylko jedno wyjście: żeby pan uchodził za Persa. Istnieje w Stambule karawanseraj zwany Ildiz Chan (Chan Gwiazdy), gdzie przyjmują kupców azjatyckich, członków różnych gmin muzułmańskich. Są tam nie tylko wyznawcy sekty Alego; bywają również Gebrowie, Parsowie, Koraici, Wahabici, tworzy to taki galimatias gwar, że Turcy w żaden sposób nie mogą odgadnąć, z jakich stron Wschodu dani ludzie pochodzą. A zatem gdyby pan powstrzymał się od posługiwania się którymkolwiek z narzeczy Północy, mógłby pan przebywać pośród nich.

Udaliśmy się więc do Ildiz Chan, położonego w górnej części miasta, nie opodal „Spalonej kolumny", jednego z najciekawszych szczątków dawnego Bizancjum. Karawanseraj zbudowany całkowicie z kamienia miał wewnątrz wygląd pieczary. Trzy piętra krużganków zajmowały cztery boki dziedzińca, mieszkania zaś, o półkolistych sklepieniach, miały wszystkie jednakowy rozkład: jedna duża izba służąca za skład i mały alkierzyk o podłodze z desek, gdzie można było wstawić sobie łóżko. Ponadto lokatorom przysługiwało prawo umieszczenia wielbłąda albo konia we wspólnej stajni.

Nie posiadając ani wierzchowca, ani towaru, musiałem z konieczności uchodzić za kupca, który już wszystko wyprzedał i zamierza zaopatrzyć się w nowy zapas tandety. Ormianin miał interesy z kupcami z Mossulu i Bassory, którym mnie przedstawił. Kazaliśmy podać fajki i kawę i wyłożyliśmy im, jak się rzeczy mają. Nie mieli nic przeciwko temu, aby przyjąć mnie do swego grona, bylebym przywdział ich strój. Że zaś posiadałem już niektóre jego części, a mianowicie maszlah z wielbłądziej wełny, który mi służył zarówno w Egipcie, jak i w Syrii, brakowało mi tylko spiczastej czapki karakułowej, jaką noszą w Persji; Ormianin mi jej dostarczył.

Wielu spośród Persów władało gwarą Franków używaną na Lewancie; ktokolwiek mieszkał przez pewien czas w miastach handlowych, potrafi się zawsze w końcu dogadać w tym narzeczu. Łatwo mi zatem przyszło nawiązać przyjazne stosunki z sąsiadami. Polecono mnie usilnie względom wszystkich, którzy mieszkali przy tym samym krużganku; ciążyła mi więc raczej zbyt wielka gorliwość, z jaką mnie fetowano i towarzyszono wszędzie. Każde piętro ma swojego kucharza, który pełni zarazem obowiązek kahwedżi, mogliśmy więc doskonale obejść się bez jakichkolwiek sto

sunków ze światem zewnętrznym. Jednakże, gdy wieczór zapadał, Persowie, którzy tak samo jak Turcy spali cały dzień, aby móc potem należycie uczcić każdą noc Ramazanu, zabierali mnie z sobą, bym napatrzył się nieustannym uroczystościom, które miały trwać przez trzydzieści dni i nocy.

Jeżeli miasto było wspaniale iluminowane dla tych, co je oglądali z wyżyn Pery, to ulice w obrębie Stambułu wydały mi się jeszcze bardziej promieniejące blaskiem: wszystkie sklepy otwarte, przystrojone girlandami i wazonami kwiatów, jarzące się wewnątrz od luster i świec; towary udekorowane artystycznie, kolorowe latarnie zawieszone na zewnątrz, ściany domów świeżo pomalowane i wyzłocone; zwłaszcza piekarze, cukiernicy, właściciele sklepów z zabawkami i jubilerzy rozkładali na pokaz wszystkie swoje skarby, i to przede wszystkim olśniewało oczy. Na ulicach pełno było kobiet i dzieci, więcej jeszcze niż mężczyzn, gdyż ci spędzali przeważnie czas w meczetach i kawiarniach.

Nie należy sądzić, aby szynki i winiarnie były pozamykane; wszyscy mają prawo brać udział w tureckim święcie; wstęp do tych zakładów dozwolony był wszakże tylko raja: katolikom, Grekom, Ormianom albo Żydom. Drzwi zewnętrzne muszą zawsze być zamknięte, lecz wystarczy je pchnąć, aby ugasić pragnienie tęgą szklanicą wina Tenedos, w zamian za dziesięć para (pięć centymów).

Wszędzie pełno sprzedawców smażonych ryb, owoców lub kolb gotowanej kukurydzy, można się nią żywić przez cały dzień za dziesięć para — a także sprzedawców baklava, jest to rodzaj placuszków nasyconych masłem i cukrem, zwłaszcza kobiety są na nie bardzo łakome. Najwspanialszy ze wszystkich jest plac Serasker. Ma on kształt rozwartego trójkąta, na prawo i na lewo stoją rzęsiście oświetlone meczety, w głębi zaś gmachy ministerstwa wojny, tworzy więc

odpowiednie tło dla kawalkad i różnorodnych orszaków, które tędy się przesuwają. Fronty domów zdobi mnóstwo kramów wędrownych kupców, kawiarnie zaś, chyba w liczbie dziesięciu, prześcigają się w rozlepianiu ogłoszeń o różnych widowiskach, występach trefnisiów i chińskich cieniach.

WIZYTA W PERZE

Nie będąc zmuszonym tak jak muzułmanie wysypiać się dzień cały, a całe noce trawić na zabawach w ciągu błogosławionego miesiąca Ramazanu, okresu postu, a zarazem karnawału, chodziłem często do Fery, by utrzymać kontakt z Europejczykami. Któregoś dnia rzucił mi się w oczy duży afisz rozlepiony na murach, zapowiadający otwarcie sezonu teatralnego. Trupa włoska miała rozpocząć trzymiesięczny cykl przedstawień, nazwisko zaś wypisane wielkimi literami obecnej „gwiazdy" dramatu, było to ni mniej, ni więcej tylko RonziTacchinardi, śpiewaczka świecąca tryumfy w dobie największego rozkwitu Rossiniego, której Stendhal poświęcił tak piękne karty. Ronzi nie była już młoda, niestety! Przyjechała do Konstantynopola, tak jak przybyła tam przed kilku laty słynna tragiczka Mlle Georges, która po występach w teatrze Pery, a także przed sułtanem, dała szereg przedstawień na Krymie i grała „Ifigenię w Taurydzie" na tym samym miejscu, gdzie wznosiła się niegdyś świątynia Thoas. Wybitni artyści, podobnie jak wielcy geniusze wszelkiego typu, mają głębokie wyczucie przeszłości, lubią takie wędrówki pełne przygód, pociąga ich słońce Wschodu, mają bowiem w sobie naturę orła. Orkiestrą dy

rygował Donizetti, za specjalnym pozwoleniem sułtana, który zaangażował go od dawna jako nadwornego kapelmistrza.

Wprawdzie to opromienione sławą nazwisko nosił tylko brat kompozytora, którego tak podziwialiśmy; niemniej przeto widok jego na afiszu działał na Europejczyków w sposób urzekający; toteż wszystkie umysły w mieście Franków zajęte były jedynie mającym się wkrótce odbyć przedstawieniem. Bilety, powierzone zawczasu na sprzedaż hotelom i kawiarniom, zostały tak rozchwytane, że trudno już było o nie. Przyszło mi na myśl odwiedzić redaktora najpoczytniejszego dziennika francuskiego w Konstantynopolu, którego biura mieściły się w Galacie. Zdawał się zachwycony moją wizytą, zatrzymał mnie na obiad, po czym zaprosił mnie do swojej loży. „Jeżeli pan nie zarzucił swojego dawnego zawodu felietonisty, będzie pan dla nas pisał recenzje teatralne i otrzyma pan wolny wstęp". Przyjąłem propozycję może trochę nieopatrznie, gdyż jeżeli się mieszka w Stambule, niełatwo jest wracać tam co drugi dzień późną nocą, po skończonym spektaklu.

Grano tego dnia „Buondelmonte"; sala, w której odbywają się przedstawienia, położona w górnej części Pery, jest długa i wąska; loże rozmieszczone są na modłę włoską, bez dzielącej je pośrodku galerii; zajmowali je niemal wszystkie ambasadorzy i bankierzy. W krzesłach na parterze siedzieli prawie wyłącznie Ormianie, Grecy i Francuzi, jedynie w pierwszych rzędach można było zauważyć kilku Turków, spośród tych zapewne, których rodzice wysłali za młodu do Paryża i Wiednia, bo choć w gruncie rzeczy żadne przesądy nie zabraniają muzułmaninowi uczęszczania do naszych teatrów, to łatwo zrozumieć, że nasza muzyka niezbyt ich zachwyca; bo przecież i dla nas ich muzyka, rozwijająca melodię przy pomocy ćwierć tonów, jest również niezro

zumiała, chyba że zostanie, jeśli się tak wyrazić można, przetransponowana wedle naszego systemu muzycznego. Jedynie pieśni greckie i wołoskie są, jak się wydaje, dla wszystkich zrozumiałe. Donizetti polecił bratu, by zebrał ich jak najwięcej i wprowadzał je do swoich oper.

Redaktor „Journal de Constantinople" chciał mnie przedstawić ambasadorowi francuskiemu; podziękowałem jednak za ten zaszczyt, gdyż ambasador byłby mnie zaprosił na obiad, ostrzegano mnie zaś przed taką ewentualnością.

Dygnitarz ów mieszkał przez całe lato w Terapii, miejscowości położonej nad Bosforem o sześć mil od Konstantynopola. Chcąc się tam udać, trzeba wynająć kaik o sześciu wiosłach, na pół dnia, co kosztuje około dwudziestu franków. Jak z tego widać, obiad u ambasadora to nader droga przyjemność... Jeszcze jednym przykrym następstwem podobnego zaproszenia jest niekiedy powrót morzem o dość późnej porze i przy złej pogodzie, w łodzi kształtem podobnej do ryby, zbitej z wąskich jak dłoń deseczek, przy czym towarzyszą jej niezmordowanie statyści w postaci figlarnych delfinów, które tańczą na grzbietach fal, w nadziei, że nie minie ich obfita kolacja kosztem zapóźnionych gości ambasadora francuskiego.

Przedstawienie odbyło się jak w pierwszym lepszym teatrze włoskim. Zasypano Ronzi bukietami kwiatów, wywoływano ją kilkanaście razy; była niewątpliwie rada z bizantyjskiego entuzjazmu. Potem każdy zapalił swoją latarkę, ambasadorzy i bankierzy kazali zajechać powozom, niektórzy dosiedli koni; ja zamierzałem powrócić do Ildiz Chanu, gdyż nie było mowy o znalezieniu w Perze przygodnego noclegu.

Długa droga wiodąca do Stambułu przez most pontonowy na Złotym Rogu była mi dość dobrze znana, abym nie bał się powędrować tamtędy przy jasnym świetle księżyca

Ramazanu, w noc tak piękną, że nie ustępuje naszym zorzom porannym. Psy, pełniące pilnie rolę straży na ulicach miasta, rzucają się tylko na nierozważnych, którzy lekceważąc sobie przepisy obywają się bez latarni. Ruszyłem więc przez cmentarz Pery, drogą wiodącą do bramy Galata (za którą stoją gmachy marynarki); tu kończą się mury obronne, można jednak przeprawić się przez Złoty Róg nie wkraczając w ich obręb. Trzeba zastukać do furtki, odźwierny nam otworzy w zamian za bakszysz; na ukłon żołnierzy kordegardy odpowiadamy: „Aleikum salam", po czym u wylotu ulicy schodzimy do morza, trafiamy na ów wspaniały most długości ćwierć mili, zbudowany z rozkazu sułtana Mahmuda.

Na przeciwległym brzegu z prawdziwą przyjemnością ujrzałem znowu uroczystą iluminację; był to widok radosny zwłaszcza dla kogoś, kto przybył całą milę nocą wśród cyprysów i mogił.

Marynarze z setek okrętów stojących rzędem w zatoce chętnie odwiedzają nabrzeże Fanar, gdzie tłoczą się wędrowni sprzedawcy smażonych ryb, owoców, piekarze, cukiernicy, Grecy handlujący anyżówką. W sąsiednich ulicach widać jeszcze gdzieniegdzie szynki i kawiarnie oświetlone transparentami i latarniami, dalej światła i gwar zmniejszają się stopniowo, gdyż festyny odbywają się tylko w dzielnicach handlowych. Wkrótce ukazują się wyniosłe łuki akweduktu Valens, górujące swoją olbrzymią kamienną konstrukcją nad skromnymi domkami tureckimi zbudowanymi z drzewa. Tu i ówdzie ścieżka wznosi się terasami o pięćdziesiąt stóp ponad poziom ulicy, krzyżującej się z nią lub biegnącej przez pewien czas równolegle, zanim zacznie się wspinać ku wzgórzom lub schodzić do morza.

Stambuł jest miastem nader falistym, sztuka zaś niewiele uczyniła, by poprawić naturę. Człowiek czuje pewniejszy

grunt pod nogami, z chwilą gdy znajdzie się u wylotu długiej ulicy Meczetów, stanowiącej główną arterię i wiodącej do wielkich bazarów. Jest zachwycająca, zwłaszcza nocą, dzięki wspaniałym ogrodom, rzeźbionym krużgankom, marmurowym fontannom o złoconych kratach, kioskom, portykom i mnogości minaretów rysujących się na tle mglistej, błękitnawej poświaty; to tu, to tam migocą złocone napisy, ozdoby z laki, misternie żyłkowane okratowanie okien, rzeźbione marmury, ornamenty podkreślane jaskrawymi barwy żywo odbijają od ciemnej zieleni ogrodów, gdzie kołyszą się festony winnej latorośli rozpiętej na wysokich tyczkach. Wreszcie kończy się ta moja samotność, powietrze napełniają radosne odgłosy, w sklepach znowu jarzą się światła. Ludne, bogate dzielnice ukazują się w pełnym blasku; sprzedawcy zabawek dziecięcych rozkładają na wystawach tysiące dziwacznych bawidełek radujących oczy matek i zacnych ojców rodziny, uszczęśliwionych, że niosą do domu pajaca fabrykacji francuskiej czy też zabawkę z Norymbergi, czy wreszcie jakieś urocze cacko chińskie przywiezione przez karawanę. Chińczycy, ze wszystkich narodów na świecie, rozumieją najlepiej, czym zabawić dziecko.

KARAGOZ

Wśród tych wszystkich zabawek widać dokoła pełno osobliwych marionetek, zwanych karagoz, cieszących się reputacją znaną dobrze Francuzom. To nie do wiary, że tak nieprzyzwoite figurki oddawane są beztrosko w ręce młodzieży. A jednak stanowią one najczęstszy podarek, jaki ojciec albo

matka przynoszą dzieciom. Wschód ma inne niż my pojęcia na punkcie wychowania i moralności. Tam starają się pobudzić zmysły, wówczas gdy my usiłujemy je przytłumić...

Dotarłem do placu Serasker: zwarta ciżba tłoczyła się przed teatrem chińskich cieni: głosił o nim transparent, na którym wyczytać było można napis wielkimi literami: „Karagoz, ofiara nadmiernej cnoty!"

Dla tych, którzy znają ową osobistość, jest to straszliwy paradoks... Słowa, które przetłumaczyłem wyżej, wrzeszczały zapewne z przerażenia, że znalazły się obok siebie pod takim imieniem. Poszedłem jednak na to widowisko, ryzykując, że spotka mnie dotkliwy zawód.

U drzwi tego Szebbazyczy (przybytku nocnych rozrywek) stało czterech aktorów, którzy mieli grać w następnej sztuce, gdyż po występach Karagoza obiecano jeszcze „Męża dwóch wdów", komediofarsę z typu tych, które nazywają się taklid.

Aktorzy, ubrani w kaftany haftowane złotem, mieli długie włosy zaplecione w warkocze jak włosy kobiet, spływające spod wytwornych tarbuszów. Powieki podczernione, ręce zabarwione czerwono, na policzkach przylepione pajety, na obnażonych ramionach czerniały „muszki"; życzliwie witali publiczność i przyjmowali opłatę za wejście darząc uprzejmym uśmiechem effendich, którzy płacili drożej niż prosty gmin. Jedna yirmilik altin (sztuka złota wartości jednego franka dwudziestu pięciu centymów) zapewniała widzowi wyrazy gorącej wdzięczności i miejsce w pierwszych ławkach. Poza tym nikogo nie obowiązywała opłata wyższa niż dziesięć para. Należy dodać, że ta kwota dawała wszystkim jednakowe prawo do konsumowania kawy i tytoniu. Za szerbety (sorbety) oraz różne napoje chłodzące płaciło się oddzielnie.

Z chwilą gdy usiadłem na jednej z ławek, zbliżył się do mnie młodzieniec elegancko ubrany, z rękoma obnażonymi aż do ramion, który sądząc z naiwnego wdzięku rysów mógł uchodzić za dziewczynę, i zapytał, czy życzę sobie zapalić fajkę, czy nargile, a gdy już dokonałem wyboru, przyniósł mi w dodatku filiżankę kawy.

Sala napełniała się stopniowo różnorodną publicznością; nie było widać ani jednej kobiety, za to dużo dzieci, które przyprowadzili niewolnicy albo ktoś ze służby. Większość była dostatnio ubrana, znać, że rodzice chcieli w święta sprawić im uciechę, posyłając na to widowisko, nie towarzyszyli im jednak;w Turcji bowiem mężczyzna nie wodzi się z żoną ani z progeniturą: każdy idzie w swoją stronę, a nawet mali chłopcy, gdy wyrosną z pierwszego dzieciństwa, nie trzymają się matczynej spódnicy. Niewolnicy, którym rodzice powierzają dzieci, uważani są zresztą za członków rodziny. Chlebodawcy oszczędzają im ciężkiej pracy, obowiązki ich ograniczają się, tak jak bywało w starożytności, do posług domowych, toteż zwykli raja zazdroszczą im, uważają za wybrańców losu, każdy bowiem, jeśli tylko jest dość roztropny, potrafi po kilku latach służby zostać wyzwoleńcem otrzymując w dodatku, jak nakazuje zwyczaj w takich razach, rentę od dawnego pana. Aż wstyd pomyśleć, że chrześcijańska Europa była bardziej okrutna od Turków zmuszając swoich niewolników w koloniach do ciężkiej pracy.

Ale powróćmy do przedstawienia. Kiedy sala zapełniła się już w dostateczny sposób, orkiestra umieszczona na wysokim balkonie rozpoczęła coś w rodzaju uwertury. Tymczasem jeden z kątów sali rozświetlił się niespodziewanie. Przezroczysta, śnieżnobiała gaza obramowana ornamentami w kształcie festonów wskazywała, że w tym miejscu mają się ukazać chińskie cienie. Lampy oświetlające zrazu salę

przygasły, zaś radosne okrzyki rozlegały się ze wszystkich stron z chwilą, gdy orkiestra zamilkła. Nastąpiło głuche milczenie; potem zza płótna poczęły dolatywać odgłosy podobne do klekotu kołeczków, którymi potrząsano by w worku. To marionetki, zgodnie ze zwyczajem, tak hałaśliwie zapowiadały swój występ; dzieci z uniesieniem powitały ową zapowiedź.

W tej samej chwili jeden z widzów, prawdopodobnie będący w zmowie, przypomniał aktorom, że czas, aby marionetki się odezwały:

— Co nam dziś dasz?

Na co aktor odpowiedział:

— Wypisałem to nad drzwiami dla tych, co umieją czytać. — Ale kiedy ja już zapomniałem, czego mnie nauczył

hodża... (duchowny, któremu powierzano nauczanie dzieci w meczetach).

— A więc zobaczycie dziś słynnego Karagoza, ofiarę nadmiernej cnoty.

— Jak usprawiedliwić ten tytuł?

— Liczę na inteligencję ludzi obdarzonych dobrym smakiem, błagam także o pomoc czarnookiego Ahmeda.

Ahmed to imię zdrobniałe, które wierni nadają Mahometowi. Określenie zaś „czarnooki" jest dosłownym tłumaczeniem „Karagoz".

— Dobrze mówisz! — odparł widz, który wszczął rozmowę. — Zobaczymy, czy tak będzie dalej.

— Uspokój się! — odpowiedział głos ze sceny.— Moi przyjaciele i ja nie lękamy się najsurowszej krytyki!

Orkiestra zabrzmiała na nowo; po czym ukazała się, przesłonięta gazą, dekoracja przedstawiająca plac w Konstantynopolu z fontanną i domami na pierwszym planie. Potem przesuwali się kolejno: żandarm, pies, nosiwoda oraz inne figurki, których szaty miały wyraźne kolory, nie były to

zwykłe sylwetki, jakie widujemy na dobrze znanych chińskich cieniach.

Po chwili w progu domu ukazał się Turek, a za nim niewolnik niosący sakwojaż. Zdawał się zaniepokojony i, powziąwszy nagłą decyzję, zapukał do drzwi sąsiedniego domu na placu wołając:

— Karagoz! Karagoz! mój najlepszy przyjacielu, czy ty jeszcze śpisz?

Karagoz wytknął nos przez okno, na jego widok okrzyk zachwytu rozległ się na widowni; on zaś poprosiwszy, by mu dano czas się ubrać, ukazał się niebawem i uściskał przyjaciela.

— Słuchaj — powiedział tenże — liczę, że mi nie odmówisz wielkiej przysługi; ważna sprawa wzywa mnie do Brussy, muszę jechać natychmiast. Wiesz, że jestem mężem bardzo pięknej kobiety, i przyznam ci, ciężko mi zostawić ją samą, gdyż nie bardzo ufam służbie... Otóż, drogi przyjacielu, przyszła mi tej nocy do głowy pewna myśl: aby ciebie uczynić strażnikiem jej cnoty. Znam subtelność twoich uczuć i głęboką przyjaźń, jaką do mnie żywisz; jestem uszczęśliwiony, że mogę ci dać taki dowód zaufania.

— Nieszczęsny! — odrzekł Karagoz. — Co za myśl szalona, przyjrzyj mi się dobrze!

— No i co?

— Jak to, nie rozumiesz, że kobieta ujrzawszy mnie, nie potrafi się oprzeć konieczności należenia do mnie?

— Wcale sobie tego nie wyobrażam — odparł Turek — żona mnie kocha, a jeżeli mógłbym się obawiać pewnych pokus, którym by ulec mogła, nie ty jesteś dla mnie groźny, . mój biedny przyjacielu; gwarancją mi jest przede wszystkim twój honor... a poza tym... na Allacha! Jesteś zbudowany tak osobliwie... Słowem: liczę na ciebie, Turek oddalił się.

— Jacy ludzie są zaślepieni! — wykrzyknął Karagoz. — Ja miałbym być osobliwie zbudowany! Co za gadanie: za dobrze zbudowany, za piękny, zbyt czarujący, zbyt niebezpieczny!

— Słowem — monologował — mój przyjaciel powierzył mi straż nad swoją żoną; należy usprawiedliwić to zaufanie. Wstąpmy zatem do jego domu, tak jak sobie tego życzył i ulokujmy się na otomanie... Niestety! jego żona jest z pewnością ciekawa jak wszystkie kobiety, zechce mnie zobaczyć... z chwilą zaś gdy jej oczy na mnie spoczną, wpadnie w zachwyt i straci panowanie nad sobą. Nie, nie wchodźmy pod dach, zostańmy pod drzwiami jej domu, niby spahi na warcie. Kobieta tak mało znaczy... zaś prawdziwy przyjaciel to rzecz rzadka.

To zdanie znalazło prawdziwy poklask wśród męskiego audytorium w kawiarni; stanowiło ono fragment kupletu, tego rodzaju sztuki przeplata bowiem wodewil, jak częstokroć u nas; w refrenach występuje często słowo ,,bakkajym", ulubiony zwrot Turków, który znaczy: „Co tam"! albo „Wszystko mi jedno!"

Karagoz prezentował się wspaniale poprzez lekką gazę tonującą barwy dekoracji i osób, widać było jego czarne oczy, wyraźnie zarysowane brwi, uroczą swobodę ruchów. Jego zarozumiałość na punkcie swych zdolności uwodzicielskich zdawała się nie dziwić widzów.

Po odśpiewaniu kupletu pogrążył się jakby w zadumie. Co robić? — zadawał sobie pytanie: zapewne czuwać pod drzwiami czekając na powrót przyjaciela... Ale ta kobieta może mnie zobaczyć ukradkiem przez maszrabija (żaluzje). Ponadto, może ją wziąć ochota, by pójść z niewolnicami do łaźni... Żaden mąż, niestety, nie może zabronić żonie wyjścia z domu pod tym pozorem... Wówczas będzie mogła

napatrzeć mi się do syta... O lekkomyślny przyjacielu! Czemu powierzyłeś mi ten nadzór?

Tu sztuka zaczyna wkraczać na tory fantazji. Karagoz chcąc ujść spojrzeniom żony przyjaciela kładzie się na brzuchu mówiąc: „Będę wyglądał jak most..." Na to, aby zrozumiećtenekscentrycznywybryk,należysobieuzmysłowićjego szczególną budowę. Wyobraźmy sobie Poliszynela, który by wygiął grzbiet w kształt łuku, nogami zaś i rękami starałby się przedstawić most. Karagoz nie ma garbu na plecach. Przez scenę przesuwa się tłum ludzi, konie, psy, patrol, wreszcie araba ciągniona przez woły, a w niej pełno kobiet. Nieszczęsny Karagoz zrywa się w porę, by nie posłużyć za most tak ciężkiemu wehikułowi.

Po scenie, w której Karagoz, aby skryć się przed wzrokiem żony przyjaciela, chciał nadać sobie pozór mostu, następuje inna, bardziej pocieszna jako fragment przedstawienia, lecz trudna do opisania. Aby ją zrozumieć, należałoby cofnąć się do komizmu łacińskich attelan... Tak samo jak sam Karagoz nie jest niczym innym niż odmianą Poliszyneli oskoumbryjskich, których tak piękne okazy podziwiamy dziś jeszcze w muzeum neapolitańskim. W owej scenie, której dziwaczność byłaby u nas trudna do zniesienia, Karagoz kładzie się na plecach, chcąc, aby myślano, że to kołek. Tłum przychodzi i wszyscy mówią: „Kto tu wbił ten kołek?" Jeszcze wczoraj go nie było. Czy to dąb, czy to sosna? Nadchodzą praczki wracając od fontanny i obwieszają Karagoza bielizną. On zaś widzi z przyjemnością, że podstęp się udał. W chwilę potem widać niewolników prowadzących konie do wodopoju: spotykają znajomego, który zaprasza ich do galery (rodzaj szynku), aby przepłukać gardło, ale gdzie by to uwiązać konie? „Patrzcie, tu właśnie jest pal!" i już niewolnicy przywiązują konie do Karagoza.

Wkrótce rozlegają się w szynku radosne śpiewy pod wpływem miłego ciepła, jakie daje wino Tenedos. Zniecierpliwione konie poczynają brykać. Karagoz, szarpany na wszystkie cztery strony, wzywa przechodniów na pomoc i z bólem dowodzi, że jest ofiarą pomyłki. Wyzwalają go i stawiają na nogi. W tej samej chwili żona przyjaciela wychodzi z domu udając się do łaźni. Karagoz nie ma już czasu się schować i kobieta objawia swój zachwyt ze zrozumiałym dla widzów uniesieniem.

— Jaki piękny mężczyzna! — wykrzykuje dama. — Jak żyję, takiego nie widziałam!

— Proszę mi wybaczyć, hanum — odpowiada niewzruszenie cnotliwy Karagoz — nie należę do mężczyzn, z którymi mogłaby pani rozmawiać... Jestem stróżem nocnym, jednym z tych, co stukają halabardą, aby ostrzec mieszkańców, jeżeli w danej dzielnicy wybuchnie pożar.

— A cóż ty tu jeszcze robisz o tej godzinie?

— Nieszczęsny grzesznik ze mnie... chociaż dobry muzułmanin; dałem się zaciągnąć do szynku przez giaurów. No i nie wiem, jak się to stało, dość, że pozostawiono mnie pijanego do nieprzytomności na tym placu: niechaj Mahomet mi przebaczy, żem złamał jego nakazy.

— Biedaku... musisz być chory... wejdź pod dach i odpocznij sobie.

To mówiąc dama chce uścisnąć dłoń Karagoza, na znak gościnnego przyjęcia.

— Proszę mnie nie dotykać, hanum! — woła tenże przerażony — jestem nieczysty!... Nie wolno mi wejść do domu uczciwego muzułmanina... splamiło mnie zetknięcie z psem.

Na to, aby zrozumieć bohaterski wybieg, jaki podszeptuje Karagozowi zagrożona cnota, należy wiedzieć, że Turcy, acz szanują życie psów, a nawet żywią je przy pomocy na

bożnych fundacji, uważają, że się plugawią, jeśli dotkną psa lub zostaną przez niego dotknięci.

— Jakże się to stać mogło? — zapytała dama.

— Niebo słusznie mnie ukarało; podczas straszliwej rozpusty, jakiej dopuściłem się tej nocy, jadłem konfiturę z winogron; a gdy obudziłem się tu, na gościńcu publicznym, poczułem ze wstrętem, że pies liże mnie po twarzy... Oto cała prawda; niech mi Allach przebaczy!

Ze wszystkich przeszkód, jakie Karagoz wynajduje, aby odtrącić awanse żony przyjaciela, ta wydaje się najskuteczniejsza.

— Biedaku! — powiedziała ze współczuciem — istotnie nikt nie będzie mógł się ciebie dotknąć, póki nie dokonasz pięciu kolejnych ablucji, trwających co najmniej kwadrans, recytując przy tym wersety z Koranu. Idź do fontanny i niechaj spotkam cię tu znowu, gdy będę wracała z łaźni.

— Jakże agresywne są kobiety w Stambule! — wykrzykuje Karagoz, z chwilą gdy zostaje sam. Pod kwefem, który zasłania im twarz, nabierają jeszcze większej śmiałości w obrażaniu wstydu uczciwych ludzi. Nie, ja nie dam się wziąć na lep tych sztuczek, tego słodkiego głosu, oka płonącego poprzez otwory maski z gazy. Czemu policja nie nakaże tym bezwstydnicom zasłaniać również oczu?

Zbyt długo byłoby opisywać dalsze niedole Karagoza. Śmieszność każdej sceny polega zawsze na paradoksalnej sytuacji, że piecza nad kobietą została powierzona komuś, kto stanowi całkowitą antytezę istot, które Turcy zwykli darzyć podobnym zaufaniem. Dama powraca z łaźni i zastaje nieszczęsnego strażnika swojej cnoty, którego różne przygody zatrzymały nadal na tym samym miejscu. Nie mogła się jednak powstrzymać i opowiedziała kobietom zażywającym wraz z nią kąpieli o pięknym i zgrabnym nieznajomym, którego spotkała na ulicy, tak że cały tłum nie

wiast biegnie prosto z kąpieli śladem przyjaciółki. Łatwo można sobie wyobrazić zakłopotanie Raragoza, oddanego na pastwę tym współczesnym Menadom.

Żona przyjaciela rozdziera szaty, rwie sobie włosy, nie pomija żadnego środka, aby zwalczyć jego opór. Już byłby uległ... Kiedy nagle nadjeżdżda powóz, przed którym tłum się rozstępuje. Jest to karoca w dawnym guście francuskim, własność ambasadora. Karagoz czepia się tej ostatniej deski ratunku; błaga ambasadora francuskiego, by wziął go pod swoją opiekę, pozwolił wsiąść do powozu i dał możność ucieczki przed oblegającymi go pokusami. Ambasador wysiada z karocy: ma na sobie bardzo elegancki strój: kapelusz trójgraniasty wciśnięty na olbrzymią perukę, haftowany frak i kamizelkę, spodnie do kolan, szpadę w pochwie; oświadcza zgromadzonym damom, że bierze Karagoza pod swoją opiekę, że to jego najlepszy przyjaciel... Tenże ściska go wylewnie i czym prędzej wsiada do powozu, który znika unosząc z sobą marzenia wykąpanych biedaczek.

Mąż powraca i gratuluje sobie, że cnota Karagoza zapewniła czystość jego żonie. Sztuka ta to istna apoteoza przyjaźni.

Nie byłbym się bawił w tak szczegółową jej analizę, gdyby owa sztuka ludowa nie była w pewnym stopniu odbiciem obyczajów panujących w tym kraju. Sądząc po stroju ambasadora, można dojść do wniosku, że powstała jeszcze w ubiegłym wieku i grywana bywa tradycyjnie, tak jak nasze arlekinady. Karagoz występuje wiecznie w tych farsach, ale nie zawsze odgrywa w nich rolę głównego bohatera. Mam poważne podstawy, aby twierdzić, że obyczaje w Konstantynopolu zmieniły się znacznie, odkąd wprowadzono reformę. Lecz w epoce poprzedzającej wstąpienie na tron sułtana Mabmuda należy przypuszczać, że słabsza płeć protestowała na swój sposób przeciwko uciskowi płci silniej

szej. Byłoby to dostatecznym wytłumaczeniem łatwości, z jaką kobiety ulegały wdziękom Karagoza.

W sztukach współczesnych owa postać należy zawsze do opozycji. Jest to bądź mieszczanin skłonny do żartów, bądź człowiek z ludu, którego zdrowy rozsądek krytycznie ocenia poczynania niższych władz. Po wydanym przez policję zakazie wychodzenia bez latarni z chwilą, gdy zapadł zmrok, Karagoz pojawił się z latarnią dość dziwacznie zawieszoną, kpiąc sobie bezkarnie z władz, zarządzenie bowiem nie wspominało, że latarnia winna być zaopatrzona w świecę. Zaaresztowany przez żandarma i zwolniony dzięki słusznej uwadze, ukazał się znowu z latarnią, w której wprawdzie osadził świecę, ale jej nie zapalił... Ta facecja przypomina nieco żarty, które francuskie legendy ludowe przypisują Janowi z Calais, co dowodzi, że wszystkie narody są jednakie. Karagoz mówi szczerze to, co myśli, a jednak udaje mu się uniknąć zawsze wbicia na pal, miecza i stryczka.

Po antrakcie, w czasie którego obniesiono ponownie tytoń oraz napoje chłodzące, ujrzeliśmy, jak nagle opada zasłona z gazy, za którą rysowały się marionetki, i prawdziwi aktorzy ukazali się na estradzie, aby odegrać „Męża dwóch wdów". W sztuce tej występują trzy kobiety i tylko jeden mężczyzna; wszystkie role wszakże były obsadzone przez mężczyzn; lecz młodzieńcy ze Wschodu, odziani w szaty kobiece, mają ów wdzięk czysto niewieści, delikatność cery i zdolność naśladownictwa, których na próżno szukalibyśmy w Europie, dzięki czemu złudzenie jest całkowite. Aktorami bywają najczęściej Grecy albo Czerkiesi.

Zobaczyliśmy najpierw Żydówkę, z tych, co trudnią się sprzedażą sukien z drugiej ręki i ułatwiają miłosne intrygi kobietom, do których są dopuszczane. Obliczała głośno zarobione sumy, spodziewała się zaś jeszcze większych zys

ków z nowej intrygi, którą nawiązała z młodym Turkiem, imieniem Osman, zakochanym w bogatej wdowie, pierwszej żonie bimbaszi (pułkownika) poległego na wojnie. Ponieważ każda kobieta może wyjść powtórnie za mąż po trzech miesiącach wdowieństwa, należało przypuszczać, że owa dama wybierze kochanka, którego wyróżniła już za życia męża, a który za pośrednictwem Żydówki ofiarował jej kilkakrotnie symboliczne bukiety.

Toteż pośredniczka wprowadza skwapliwie szczęśliwego Osmana pod dach domu, gdzie jego obecność przestała być odtąd połączona z niebezpieczeństwem.

Osman ufa, że już wkrótce „zapalą pochodnie", i nalega na kochankę, by o tym nie zapomniała... Lecz, o niewdzięczności, a raczej wieczne kaprysy kobiety! Wdowa nie chce wyrazić zgody na małżeństwo, póki Osman nie obieca jej, że poślubi także drugą żonę pułkownika.

„Na szejtana — pomyślał Osman — poślubić dwie kobiety to poważniejsza sprawa".

— Ależ, światło moich oczu — zwrócił się do wdowy — kto mógł podszepnąć ci podobną myśl? Jest to niezwykłe żądanie.

— Zaraz ci wytłumaczę — powiedziała wdowa. — Jestem piękna i młoda, jak mi to zawsze powtarzałeś... Otóż znajduje się w tym domu kobieta mniej piękna niż ja, a także mniej młoda, która dzięki różnym fortelom skłoniła mojego nieboszczyka męża do poślubienia jej, a potem nawet zdobyła jego miłość... Naśladowała mnie we wszystkim i w końcu podobała mu się więcej niż ja... A więc jestem tak pewna twojego uczucia, że chciałabym, abyś żeniąc się ze mną, pojął również i tę brzydką istotę za drugą żonę. Cierpiałam tak głęboko nad władzą, którą, dzięki podstępom, sprawowała nad wielce słabym umysłem mego pierwszego męża, że chcę, aby na przyszłość ona cierpiała;

niech płacze Widząc, że to ja jestem ulubienicą, ona zaś przedmiotem twojej pogardy... niechaj będzie tak nieszczęśliwa, jak ja nią byłam.

— Pani — odparł Osman — obraz tej kobiety, który mi nakreśliłaś, nie usposabia mnie do niej zbyt przychylnie. Zrozumiałem, że to osoba bardzo przykra... i że szczęście poślubienia pani będzie zmącone tym drugim związkiem, który może być mi wielkim ciężarem... Wiadomo pani przecież, że zgodnie z prawem proroka, mąż ma jednakie obowiązki wobec swoich żon, czy poślubi ich niewielką liczbę, czy też powiększy ją do czterech... czego ja sobie oszczędzę.

— Trudno! Obiecałam to solennie Fatimie (córce Proroka) i poślubię jedynie tego, kto uczyni to, co powiedziałam.

— Pani, proszę, zechciej mi dać czas do namysłu.

„Jaki ja jestem nieszczęśliwy!" — pomyślał Osman, gdy go zostawiła samego. — Poślubić dwie kobiety, z których jedna jest piękna, druga brzydka. Należy zakosztować goryczy, aby potem zaznać szczęścia..."

Żydówka powraca, Osman opowiada jej, w jakim się znalazł położeniu.

— Co też pan mówi? — odpowiada pośredniczka. — Przecież ta druga żona jest urocza! Niech pan nigdy nie wierzy kobiecie, gdy mówi o swojej rywalce. Prawdą jest, że kocha pan blondynkę, tamta zaś jest brunetką. Czyżby pan nienawidził brunetek?

— Ja? — zdziwił się kochanek. — Nie mam podobnych przesądów.

— A więc! — ciągnęła dalej Żydówka — czyżby pana przerażało posiadanie dwóch kobiet równie czarujących tak jedna, jak druga, bo choć odmiennej karnacji, nie ustępują sobie pod względem urody. Znam się na tym!

— Jeżeli prawdę mówisz — rzekł Osman — prawo Proroka, które żąda, aby mąż sprawiedliwie dzielił swoje łaski

pomiędzy małżonki, byłoby dla mnie łatwiejsze do zniesienia.

— Zobaczy ją pan — powiedziała Żydówka — uprzedziłam ją, że się pan w niej zakochał i że gdy pan przechodził ulicą i stawał pod jej oknami, czynił to pan zawsze na jej intencję.

Osman pospieszył wynagrodzić sprytną posłanniczkę i wkrótce ujrzał drugą wdowę, wchodzącą do pokoju. Jest bardzo piękna, istotnie, choć trochę zbyt smagła. Zapały młodego człowieka zdają się jej pochlebiać, nie cofa się przed małżeństwem.

— Kochał mnie pan w milczeniu — powiedziała — mówiono mi, że nie wyjawiał pan swoich afektów tylko przez nieśmiałość... Wzruszyło mnie to uczucie. Jestem teraz wolna i chcę spełnić pańskie życzenia. Niech pan wezwie kadiego.

— To nie przedstawia żadnych trudności — odrzekła Żydówka—tylko że ten nieszczęsny młodzian winien jest pieniądze pierwszej żonie.

— Co ja słyszę? — obruszyła się druga żona — czyżby ta istota brzydka i zła uprawiała lichwę?

— Tak, niestety! i to ja pośredniczyłam w tej sprawie; uczyniłam to przez skwapliwość, z jaką staram się zawsze przysłużyć młodzieży. Dzięki mojemu wstawiennictwu chłopiec ten wydostał się z ciężkich opałów, że zaś nie może oddać długu, hanum nie chce go inaczej skwitować jak przez małżeństwo.

— Taka jest smutna prawda — potwierdził młodzieniec (Dama się wzruszyła).

— A jakaż by to była dla pani przyjemność — ciągnęła dalej Żydówka — widzieć, jak człowiek, który kocha panią, gardzi tą podstępną kobietą!

Kobieta dumna i przekonana o swoich przymiotach

skłonna jest uwierzyć w podobny obrót sprawy. Zgadza się więc ze swej strony na to podwójne małżeństwo; posyłają po kadiego.

Kontrakt zostaje podpisany. Teraz wyłania się kwestia, która z dwóch żon weźmie górę. Żydówka wręcza szczęśliwemu Osmanowi bukiet mający posłużyć za znak, którą z żon wybierze młody oblubieniec na pierwszą noc poślubną. Osman jest srodze zakłopotany: obie kobiety już wyciągają ręce, by przyjąć palmę pierwszeństwa. W chwili jednak, gdy pan młody waha się pomiędzy brunetką i blondynką, w domu wybucha straszny zgiełk i wrzawa; przerażeni niewolnicy zbiegają się ze wszystkich stron twierdząc, że ujrzeli ducha. Moment wielce dramatyczny. Na scenę wchodzi bimbaszi uzbrojony w kij. Ów tak mało opłakiwany mąż nie umarł, jak sobie wyobrażano. Zabrakło go w szeregach armii, dlatego więc został wciągnięty na listę poległych, dostał się wszakże tylko do niewoli. Traktat pokojowy zawarty tymczasem pomiędzy Rosją a Turcją pozwolił mu wrócić do ojczyzny i... dawnych afektów. Wkrótce pojmuje, jakiej sceny jest świadkiem, i sypie kije wszystkim uczestnikom. Obie żony, Żydówka i kochanek uciekają po pierwszych ciosach, kadiemu natomiast, który jest mniej zwinny, dostaje się za wszystkich, przy akompaniamencie entuzjastycznych oklasków publiczności.

Taką jest owa scena, której morał napełnia radością wszystkich mężów obecnych na przedstawieniu.

Te dwie sztuki dają pojęcie, na jakim poziomie znajduje się jeszcze sztuka dramatyczna w Turcji. Nie sposób nie poznać w niej owego pierwotnego poczucia humoru, jaki cechuje sztuki greckie i łacińskie. Ale ani kroku dalej! Ustrój społeczeństwa muzułmańskiego sprzeciwia się powstaniu poważnego teatru. Teatr nie może istnieć bez kobiet, a nie ma sposobu zmuszenia mężów, by pozwolili

żonom występować publicznie. Marionetki, a nawet aktorzy, biorący udział w przedstawieniach kawiarnianych, służą tylko ku zabawie stałych bywalców, niezbyt hojnych na ogół. Ludzie bogaci urządzają przedstawienia u siebie w domu. Zapraszają przyjaciół, żony ich także zapraszają znajome panie, widowisko odbywa się w największej sali domu. Nie sposób więc zainstalować teatru z odpowiednim mechanizmem, chyba u najwyższych dygnitarzy. Nawet sułtan, choć jest wielkim amatorem widowisk teatralnych, nie posiada sali zbudowanej dość solidnie, by mogła się tam pomieścić scena; zdarza się czasem, że damy z seraju usłyszą o jakimś szczególnie świetnym przedstawieniu teatralnym w Perze i chciałyby także ucieszyć nim oczy; wówczas sułtan spieszy zaangażować trupę na jeden albo parę wieczorów.

Każe zbudować w letnim pałacu teatr prowizoryczny, przylegający do jednej z fasad budynku. Okna kadyn (pań), szczelnie zresztą zakratowane, służą za loże, skąd rozlegają się czasem wybuchy śmiechu lub szmer uznania; natomiast sala zbudowana amfiteatralnie, pomiędzy lożami a sceną, mieści jedynie gości rodzaju męskiego, dyplomatów oraz innych dygnitarzy zaproszonych na owe uroczystości.

Sułtan wyraził niedawno życzenie, aby zagrano dla niego komedię Moliera: „Pan de Pourceaugnac". Wrażenie było niebywałe. Dragomani tłumaczyli stopniowo intrygę członkom dworu nie rozumiejącym po francusku. Trzeba przyznać jednakże, iż większość tureckich mężów stanu zna mniej lub więcej język francuski, który — jak wiadomo — jest na całym świecie językiem dyplomatów. Urzędnicy tureccy, chcąc korespondować z ministerstwami zagranicznymi, muszą się posługiwać językiem francuskim. W tym celu istnieją w Paryżu szkoły tureckie i egipskie.

Kobiety z seraju są to istne sawantki: każda z dam nale

żących do domu sułtana otrzymuje gruntowną edukację w dziedzinie historii poezji, muzyki, malarstwa i geografii. Wiele z nich są to malarki albo poetki, często też można spotkać w Perze krążące wiersze bądź liryki, zawdzięczane talentom uroczych samotnic.

WODOLUBY

Można przystanąć chwilę, przyjrzeć się widowiskom na placu Serasker, szalonym faceq om rozgrywającym się we wszystkich dzielnicach zamieszkałych przez gmin, a które zawsze zabarwione są mistycyzmem niezrozumiałym dla nas, Europejczyków. Cóż to jest na przykład ten Raragoz, nadzwyczajny okaz, zlepek fantazji i sprośności, który się produkuje publicznie tylko na uroczystościach religijnych? Czy nie jest on zabłąkanym wspomnieniem boga z Lampsaki, owego Pana, ojca wszechświata, którego Azja dotychczas opłakuje? Po wyjściu z kawiarni spacerowałem czas jakiś po placu, zastanawiając się nad tym, co widziałem. Pragnienie, które poczułem, zmusiło mnie do poszukania sprzedawców napoi chłodzących.

W tym kraju, gdzie wyszynk napoi wyskokowych jest zabroniony, powstał dość osobliwy przemysł, a mianowicie sprzedaż wody na kwarty i na szklanki.

Ci niezwykli szynkarze mają wystawy, na których widnieje mnóstwo naczyń i czarek napełnionych wodą mniej lub więcej wyszukaną. Do Konstantynopola woda napływa jedynie przez akwedukt Valens, przechowywana zaś jest tylko w zbiornikach, które miasto zawdzięcza cesarzom bizan

tyjskim, gdzie nabiera ona często niemiłego smaku... A wiec z uwagi na to, że ów żywioł jest rzadkością, wytworzyła się w Konstantynopolu szkoła wodołubów, istnych smakoszów, miłośników tego płynu.

Owe kramy sprzedają wody pochodzące z różnych krajów i z różnych lat. Najwyżej ceniona jest woda z Nilu, zważywszy, że sułtan pija tylko ją; stanowi ona część haraczu, który mu płaci Aleksandria. Woda z Nilu sprzyja rzekomo płodności. Wodę z Eufratu, zielonkawą, nieco cierpką w smaku, zaleca się osobom słabym albo apatycznym. Woda z Dunaju, bogata w sole, przypada do gustu mężczyznom o temperamencie energicznym. Są wody z różnych lat. Dużym uznaniem cieszy się woda z Nilu, rocznik , zakorkowana i zalakowana, w butelkach; liczą za nią bardzo drogo.

Europejczyk, nie wtajemniczony w dogmat Mahometa, nie jest oczywiście fanatycznym zwolennikiem wody. Pamiętam, że słyszałem kiedyś w Wiedniu, jak pewien doktor szwedzki twierdził, że woda jest to kamień, zwykły kryształ w stanie pierwotnym, zamarznięty na lód, który się roztapia w strefach kręgu polarnego, wskutek stosunkowo wysokiej ciepłoty, niezdolnej wszakże roztopić innych kamieni. Na poparcie swojej doktryny przeprowadzał doświadczenia chemiczne na różnych wodach z rzek, jezior i źródeł, wykazując, że osad, który pozostał po wyparowaniu, zawiera substancje szkodliwe dla zdrowia ludzkiego. Nie zawadzi w tym miejscu nadmienić, że głównym celem, do którego doktor zmierzał zniechęcając do picia wody, było uzyskanie od rządu francuskiego koncesji na browar. Jego wywody zdawały się trafiać Metternichowi do przekonania. Zresztą sam będąc w tym zainteresowany, jako wielki producent wina, gotów był podzielać jego zdanie.

Nie wdając się w rozważania naukowych uzasadnień tej

hipotezy, zrobiła ona na mnie dość silne wrażenie: nie każdy lubi połykać roztopiony kamień. Turcy się z tym godzą, to prawda, ale na ileż osobliwych chorób są narażeni: febry, dżumy i wszelkiego rodzaju plagi.

Takie to myśli zniechęcały mnie do zwilżenia gardła tym napojem. Pozostawiłem amatorom upajanie się wodami mniej lub więcej wystałymi, mniej lub więcej wyszukanymi, sam zaś zatrzymałem się przed witryną, gdzie stały błyszczące flakony, które, jak się zdawało, zawierały lemoniadę. Sprzedano mi jeden z nich za cenę tureckiego piastra (dwadzieścia pięć centymów). Ledwie jednak podniosłem flakon do ust, byłem zmuszony zwrócić pierwszy łyk. Kupiec śmiał się z mojej naiwności (czytelnik dowie się z czasem, co to był za napój!), musiałem więc powrócić do Ildiz Chan, aby postarać się o smaczniejszy orzeźwiający trunek.

Słońce już wstało i Persowie, którzy powrócili o wcześniejszej godzinie, spali od dawna. Ja natomiast, podniecony nocą strawioną na spacerach i widowiskach, w żaden sposób nie mogłem zasnąć. Ubrałem się w końcu i poszedłem do Pery odwiedzić mojego przyjaciela, malarza.

Powiedziano mi, że się przeprowadził i mieszka w Kurukszeme u Ormian, którzy zamówili obraz treści religijnej. Kurukszeme położone jest na europejskim brzegu Bosforu, o milę od Pery. Musiałem nająć kaik koło schodków w Tofana.

Jakież nieporównanie urocze jest to morskie nadbrzeże miasta Franków! Zstępujemy z Pery stromymi uliczkami, w górze docierającymi do głównej ulicy, a dalej biegnącymi wzdłuż różnych konsulatów i ambasad, aż znajdujemy się na targowisku zatłoczonym kramami owocarzy, na których rozłożone są wspaniałe płody wybrzeża Azji. Czereśnie niemal o każdej porze roku, czereśnia bowiem dziko rośnie w tutejszym klimacie. Po arbuzach, figach, pigwach i wino

gronach można było poznać pory roku, zaś olbrzymie melony z Kassaby, najlepsze na świecie, a przywiezione ze Smyrny, zachęcały do spożycia skromnego i smakowitego śniadania. Plac ów wyróżnia się przepiękną fontanną, w dawnym guście tureckim, ozdobioną wycinanymi portykami, podtrzymują zaś owe portyki kolumienki oraz rzeźbione arabeski. Dokoła placu i na uliczce wiodącej na nadbrzeże widać mnóstwo kawiarń, na których fasadzie zauważyłem jeszcze transparenty o pogaszonych światłach, głoszące złotymi literami to samo imię Karagoza, równie lubiane tu jak w Stambule.

Chociaż Tofana stanowi część dzielnicy europejskiej, jest tam dużo muzułmanów, większość z nich to tragarze (hamal) i przewoźnicy (kajikczi). Na widocznym punkcie nadbrzeża stoi bateria złożona z sześciu dział; służy do witania salwą statków wpływających do cieśniny Złotego Rogu oraz do zwiastowania wschodu i zachodu słońca trzem dzielnicom rozdzielonym przez wody, są to: Pera, Stambuł i Skutari.

Ta ostatnia króluje majestatycznie po przeciwległej stronie Bosforu, wrzynając się w lazury wyzębioną linią kopuł, minaretów i kiosków, podobnie jak jej rywalkadzielnica Stambułu.

Bez trudu znalazłem łódź z dwoma wioślarzami. Pogoda była wspaniała, barka zaś, smukła i lekka, poczęła pruć wodę z nadzwyczajną szybkością. Szacunek, którym muzułmanie otaczają różne gatunki zwierząt, sprawia, że kanał Bosforu przecinający niby rzeka bogate zbocza Europy i Azji, pokrywa stale chmara wodnego ptactwa, którego tysiące podfruwa albo płynie wśród błękitu wód, ożywiając perspektywę willi i pałaców.

Poczynając od Tofana, oba brzegi, na pozór znacznie sobie bliższe, niż są w istocie, tworzą ciągłą linię domów

malowanych żywymi barwami, ozdobione ornamentacją i złoconymi kratami.

Na lewym brzegu zaczną się niebawem wznosić szeregi kolumnad ciągnące się przez ćwierć mili. To skrzydła nowego pałacu Besziktasz. Utrzymane są całkowicie w stylu greckim i budo pomalowane olejną farbą; sztachety złocone. Wszystkie kominy mają kształt kolumn doryckich; całość jest zarazem wspaniała i wdzięczna. Złocone barki unoszą się na wodzie, przytwierdzone do przystani, której marmurowe schody sięgają morza. Górą rozległe ogrody ścielą się po falistych stokach wzgórz. Pinia króluje nad wszelką inną roślinnością. Nigdzie nie widać palm, gdyż klimat Konstantynopola jest już zbyt ostry dla tych drzew. Za pałacem zaczyna się wkrótce osada, w której porcie tłoczą się duże łodzie, tak zwane kaiki; z kolei mijamy starszy pałac, ten, gdzie mieszkała ostatnio sułtanka Esme, siostra Mahmuda. Jest on w stylu tureckim z ubiegłego wieku: ornamentację stanowią festony, kamyki i muszle, kioski, zdobne wycięciami w kształcie trójlistnej koniczyny i zawiłymi arabeskami, wysuwają się naprzód niby olbrzymie okratowane klatki

o złotych prętach; śpiczaste dachy i kolumienki malowane żywymi barwami. Marzą się człowiekowi przez chwilę tajemnice Tysiąca i Jednej Nocy...

W kaikach pasażer spoczywa na materacu położonym w tyle łodzi, podczas gdy wioślarze silą się, aby przeciąć tonie naporem mocnych ramion i ogorzałych bark przyodzianych z pewną zalotnością w szerokie koszule z jedwabnej krepy, w atłasowe pasy. Ludzie ci są niezmiernie grzeczni

i nawet pracę swoją wykonują z pewną artystyczną gracją.

Płynąc wzdłuż europejskiego brzegu Bosforu widzimy długi rząd domków podmiejskich zamieszkałych zazwyczaj przez urzędników sułtana. Wreszcie otwiera się przed nami nowy port, pełen łodzi; to Kurukszeme.

Zatrzymałem barkę, by nią wrócić wieczorem, taki jest zwyczaj; wioślarze poszli do kawiarni, mnie zaś, gdym wkraczał do osady, zdawało się, że mam przed sobą obraz Decampsa. Słońce rzucało dokoła świetliste plamy na malowane sklepy i bielone wapnem ściany; głęboka zieleń roślinności dawała od czasu do czasu wypoczynek oczom znużonym nadmiarem światła. Wstąpiłem do sklepu tabacznego, aby kupić tytoniu z Latakii, i zapytałem, gdzie znajduje się dom Ormian, u których mieszkał mój przyjaciel.

Wskazano mi drogę bardzo uprzejmie. Jak się okazało rodzina, która popiera obecnie malarstwo francuskie, należy do sfery najwyższych dygnitarzy ormiańskich. Odprowadzono mnie aż do bramy; wkrótce ujrzałem artystę: ulokowano go we wspaniałej sali podobnej do kawiarni „Cafe Turc" na bulwarze du Tempie, której dekoracja wschodnia jest bardziej utrzymana w stylu, niż sądzi ogół.

W sali zebrało się kilku Francuzów podziwiając kartony z projektami fresków naszkicowanymi przez artystę; było tam paru attaches ambasady francuskiej, jeden książę belgijski i hospodar wołoski, który przybył do Konstantynopola na święto Ramazanu. Poszliśmy zwiedzić kaplicę, gdzie można było już zobaczyć większą część przyszłej dekoracji. Olbrzymi obraz przedstawiający Pokłon Trzech Króli zajmował ścianę w głębi kościoła za wielkim ołtarzem, który miał być w przyszłości wzniesiony. Jedynie malowidła na bocznych ścianach były dopiero naszkicowane... Rodzina, która powierzyła mu tę pracę, posiadała kilka rezydencji w Konstantynopolu i na wsi, toteż odstąpiła malarzowi cały dom ze służbą i końmi, które oddano mu do dyspozycji. Zaproponował nam więc spacer po okolicy. W Arnaut Koy, o milę drogi, obchodzono jakieś święto greckie; poza tym, ponieważ był to piątek, a więc turecka niedziela, mo

żerny przejechać jeszcze drugą milę i przeprawiwszy się przez Bosfor udać się na Słodkie Wody Azji.

Chociaż Turcy sypiają zazwyczaj całymi dniami w okresie Ramazanu, żaden nakaz religii ich do tego nie zmusza, czynią to dlatego, aby nie myśleć o jedzeniu, ponieważ nie wolno im jeść przed zachodem słońca. W piątki wyrzekają się spoczynku i spacerują za miastem, najczęściej nad Słodkimi Wodami Europy, położonymi na krańcu Złotego Rogu, albo nad Słodkimi Wodami Azji, które miały być celem naszej dzisiejszej przejażdżki.

Zaczęliśmy od Arnaut Koy, ale festyn jeszcze się nie rozpoczął: było tylko bardzo dużo ludzi i mnóstwo kupców wędrownych. W wąskiej kotlinie ocienionej sosnami i modrzewiami wzniesiono ogrodzenia i pomosty, na których miały się odbywać tańce i przedstawienia. Punktem centralnym uroczystości była grota ozdobiona fontanną poświęconą Eliaszowi, z której woda zaczynała się sączyć co roku w dniu jakiegoś święta, którego imienia zapomniałem. Szklanki tej wody rozdawane są wszystkim wiernym, którzy się po nią zgłoszą. Kilkaset Greczynek tłoczyło się dokoła świętego źródła, lecz godzina cudu jeszcze nie nadeszła. Inne spacerowały w cieniu drzew lub skupiały się na trawnikach. Poznałem pośród nich cztery piękności, które byłem już widział w domu gry w San Dimitri; nie miały tym razem na sobie różnorodnych strojów, służących do zademonstrowania widzom ideału urody kobiecej czterech różnych plemion osiadłych w Konstantynopolu. Były tylko silnie uszminkowane i miały muszki na twarzy. Czuwała nad nimi starsza kobieta; stwierdziłem, że promienie słoneczne mniej są dla nich pochlebne, niż sztuczne światła. Attaches ambasady zdawali się znać je od dawna, wszczęli z nimi rozmowę i kazali im podać sorbety.

BASZA SKUTARI

Podczas gdy odpoczywaliśmy w cieniu olbrzymiego platana, usiadł przy nas na ławce okalającej drzewo Turek w wieku dojrzałym; ubrany był w długi surdut zapięty pod szyję, na głowie miał fez z błękitnym jedwabnym chwastem, na piersiach prawie niedostrzegalny niszan (odznaczenie). Przyprowadził z sobą młodego chłopca, którego odzież była dokładnym powtórzeniem stroju ojca, tylko w zmniejszeniu, a który ukłonił się nam z powagą właściwą małym Turkom, gdy po wyrośnięciu z najwcześniejszego dzieciństwa przestają podlegać pieczy matki. Turek, pomiarkowawszy, że chwalimy grzeczność jego synka, ukłonił się nam z kolei i skinął na kahwedżi stojącego przy fontannie. Wkrótce potem zobaczyliśmy, że przynoszą fajki i napoje, którymi nieznajomy uprzejmie nas poczęstował. Wahaliśmy się, wówczas wtrącił się kawiarz: „Mogą panowie przyjąć poczęstunek, wielki dygnitarz czyni panom tę grzeczność: to basza Skutari". Istotnie nie sposób czegokolwiek odmówić baszy.

Zdziwiłem się, że mnie jednego wyłączono z poczęstunku; mój przyjaciel zwrócił uwagę kawiarzowi, na co ten odpowiedział:

— Nie będę usługiwał kafirowi! (heretykowi).

— Heretykowi! — obruszyłem się, gdyż była to obelga — ty sam jesteś heretykiem, psubracie!

Nie zastanowiłem się, że ów człowiek, zapewne prawowity muzułmanin, sunnita, wypowiedział obelżywe słowa jedynie pod adresem perskiego stroju, który miałem na sobie, a który mnie przedzierzgał w sekciarza, wyznawcę Alego, czyli szyitę.

Nastąpiła między nami ostra wymiana zdań, nie należy bowiem nigdy na Wschodzie pozwolić, aby grubianin miał ostatnie słowo, w przeciwnym razie posądzi nas o tchórzostwo i może nawet uderzyć, podczas gdy najordynarniejsze nawet wyzwiska stanowią o przewadze jednego lub drugiego z przeciwników w pojęciu obecnych. Tymczasem, widząc, że basza ze zdziwieniem przygląda się tej scenie, moi towarzysze, którzy zrazu uśmieli się serdecznie z pomyłki, wyjawili, że jestem Frankiem. Cytuję ową scenę jedynie, aby zaznaczyć, jaki fanatyzm panuje nadal wśród niższych warstw; fanatyzm ów, nieco złagodzony w stosunku do Europejczyków, wybucha z wielką siłą pomiędzy wyznawcami poszczególnych sekt. Podobnie jest mniej więcej w środowisku chrześcijan: rzymski katolik woli Turka niż Greka.

Basza uśmiał się szczerze z przygody i wdał się w rozmowę z malarzem. Po skończonym festynie wsiedliśmy równocześnie z nim do łodzi, że zaś nasze barki przepływały pod letnim pałacem sułtana, położonym na Azjatyckim Wybrzeżu, pozwolił nam go zwiedzić.

Ów letni pałac, którego nie należy mylić z drugim, położonym na Wybrzeżu Europejskim, jest najbardziej uroczą rezydencją letnią na całym świecie. Olbrzymie ogrody wznoszące się terasami, sięgają szczytu góry, skąd widać wyraźnie na prawo Skutari, zaś na ostatnim planie błękitnawą sylwetę Olimpu w Bitynii. Pałac zbudowany jest w stylu osiemnastowiecznym. Musieliśmy przed wejściem do wnętrza zdjąć buty, przywdziewając natomiast babusze, których nam pożyczono; po czym wolno nam było zwiedzić apartamenty sułtanek, w tej chwili, oczywiście, opustoszałe.

Dolne sale zbudowane są na palach, najczęściej z kosztownego drzewa; mówiono nam, że bywają nawet pale z aloesu, bardziej odpornego na zmurszenie, nieuniknione

pod działaniem wody morskiej. Po zwiedzeniu rozległych komnat recepcyjnych na parterze wprowadzono nas do pokoi mieszkalnych. Pośrodku była duża sala, na którą wychodziło ze dwadzieścia alkierzy, każdy zaopatrzony w oddzielne drzwi tak, jak to bywa w zakładach kąpielowych.

Pozwolono nam wejść do każdego alkierzyka; umeblowane były jednakowo: otomana, kilka krzeseł, mahoniowa komoda i marmurowy kominek, na którym tronował zegar z kolumienkami. Można by sądzić, że to sypialnia paryżanki, gdyby umeblowania dopełniało łóżko w kształcie łódki; na Wschodzie jednak zamiast łóżek używane są wyłącznie otomany.

Każdy z tych pokoików zamieszkiwała kadyna. Uderzyła mnie ścisła symetria i jednolitość owych alkierzy: wytłumaczono mi, że pomiędzy żonami sułtana panowała najdoskonalsza równość... Na dowód tego malarz przytoczył następujący szczegół: gdy jego wysokość zamawia w Perzepudełka cukierków, nabywane zazwyczaj u cukiernikaFrancuza, tenże musi je napełniać dokładnie takimi samymi słodyczami. Jeden więcej karmelek w papierku, jeden cukierek odmiennego kształtu, większa ilość pastylek albo drażetek stałyby się powodem poważnych powikłań we wzajemnych stosunkach tych pięknych pań; jak wszyscy muzułmanie, bez względu na to, kim są, mają one głęboko zakorzenione pojęcie równości.

Puszczono w ruch na naszą cześć w głównej sali zegar z kurantem wygrywający kilka arii z oper włoskich. Mechaniczne ptaszki, śpiewające słowiki, pawie roztaczające ogon niby wachlarz, rozweselały wygląd tego pomnika w miniaturze. Na drugim piętrze znajdowały się mieszkania odalyk, które dzielą się na śpiewaczki i służebnice. Jeszcze wyżej ulokowane były niewolnice. W haremie panuje porządek

podobny temu, jaki widujemy w dobrze prowadzonych pensjach z internatem. Najdawniej poślubiona kadyna posiada największy autorytet, podlega ona wszakże matce sułtana, której rady musi od czasu do czasu zasięgać udając się do Starego Seraju w Stambule.

Oto czego zdołałem się dowiedzieć o trybie życia w obrębie seraju. Wszystko odbywa się tam na ogół znacznie prościej, niż przypuszczają znieprawione wyobraźnie Europejczyków. Sprawa ilości żon służy u Turków wyłącznie idei licznego potomstwa. Rasa kaukaska, tak piękna, tak pełna energii, zmniejszyła swą liczebność na skutek trudnych do zdefiniowania przyczyn fizjologicznych. Wojny ubiegłego stulecia znacznie przerzedziły ludność, zwłaszcza turecką. Mężczyzn zdziesiątkowała ich własna odwaga, tak jak to bywało u narodów europejskich w średniowieczu.

Sułtan ze swojej strony zdaje się okazywać najlepszą wolę w dziele zwiększenia stanu ludności tureckiej, jeżeli zdamy sobie sprawę z liczby narodzin książąt i księżniczek, obwieszczanych od czasu do czasu miastu salwami armatnimi oraz iluminacjami Stambułu.

Pokazano nam potem spiżarnie, kuchnie, apartamenty recepcyjne i salę koncertową; wszystko urządzone jest z myślą, aby kobiety mogły brać udział w rozrywkach osób zaproszonych przez sułtana, same nie widziane przez nikogo. Wszędzie widać zakratowane loże wychodzące na salę, niczym trybuny, co pozwala damom z haremu brać bierny udział zarówno w polityce, jak w zabawach.

Podziwialiśmy marmurową łaźnię oraz meczet pałacowy. Wyprowadzono nas poprzez perystyl wiodący do ogrodu, ozdobiony kolumnami, a zakończony oszkloną galerią, gdzie rosły krzewy, rośliny i kwiaty pochodzące z Indii. Tak więc Konstantynopol, znajdujący się już w chłodniejszej strefie, na skutek górzystego położenia i częstych burz na Morzu

Czarnym, posiada cieplarnie roślin podzwrotnikowych, podobnie jak nasze kraje na Północy.

Przeszliśmy się znowu po ogrodzie, po czym wprowadzono nas do pawilonu, gdzie podano nam podwieczorek złożony z owoców i konfitur. Basza zaprosił nas na tę ucztę, sam jednak nic nie wziął do ust, gdyż nie wzeszedł jeszcze księżyc Ramazanu. Byliśmy zmieszani jego uprzejmością, a także nieco zakłopotani, że jedynie w słowach możemy okazać swoją wdzięczność.

— Będą panowie mogli powiedzieć — odrzekł na nasze podziękowania — że byliście gośćmi sułtana.

Nie przeceniając zaszczytu, jakim było tak uprzejme przyjęcie, można się w nim jednak dopatrzeć wielkiej życzliwości i niemal całkowitego puszczenia w niepamięć przez dzisiejszych Turków dawnych uprzedzeń religijnych.

DERWISZE

Nasyciwszy oczy zachwycającym widokiem apartamentów i ogrodów seraju na wybrzeżach Azji, poniechaliśmy myśli odwiedzenia Słodkich Wód po azjatyckiej stronie, co zmusiłoby nas do popłynięcia Bosforem dobrą milę, że zaś byliśmy w pobliżu Skutari, postanowiliśmy zwiedzić klasztor derwiszów wyjących.

Skutari to miasto znacznie bardziej wierne Islamowi niż Stambuł, gdzie ludność jest mieszana i który należy do Europy. Azjatyckie Skutari przestrzega wiernie starych tradycji tureckich; strój wprowadzony przez reformę jest tu prawie nie znany; biały albo zielony turban pojawia się natomiast uparcie, słowem jest to konstantynopolitańskie

Faubourg SaintGermain. Domy, fontanny i meczety są w bardziej staroświeckim stylu; wszelkie wynalazki asenizacyjne, brukowanie i żwirowanie ulic, chodniki, latarnie, pojazdy zaprzężone w konie, które widuje się w Stambule, są tam uważane za niebezpieczne innowacje. Skutari jest schronieniem starych muzułmanów, którzy, przekonani, że Turcja europejska prędzej czy później stanie się łupem chrześcijan, pragną zapewnić sobie spokojną mogiłę na ziemiach Anatolii. Sądzą, że Bosfor będzie z czasem granicą dzielącą dwa imperia i dwie wiary i że gdy to już nastąpi, będą mogli czuć się w Azji całkowicie bezpieczni.

W Skutari godny widzenia jest tylko wielki meczet i cmentarz o gigantycznych cyprysach; gdyby nie to, wieże, kioski, fontanny i setki minaretów nie różniłyby się niczym od Stambułu. Klasztor derwiszów wyjących położony jest nie opodal meczetu; architektura jego jest bardziej starożytna niż teke derwiszów z Pery, tamci są derwiszami tańczącymi.

Basza, który nas odprowadził aż do miasta, radził, byśmy poniechali zamiaru odwiedzenia mnichów, mówiąc, że to obłąkani; należy jednak uszanować ciekawość turystów. Zrozumiał to i pożegnał się zapraszając, byśmy znowu kiedy złożyli mu wizytę.

Derwisze mają tę właściwość, że są bardziej liberami niż jakakolwiek instytucja religijna. Prawowierni muzułmanie, zmuszeni uznać ich istnienie jako zgromadzenia, w istocie zaledwie ich tolerują.

Lud kocha ich i popiera; żarliwość derwiszów, ich dobry humor, pogodny charakter, nie nadto surowe zasady podobają się tłumom bardziej niż surowa sztywność imamów i mułłów. Ci natomiast uważają derwiszów za panteistów i często atakują ich doktryny, nie mogąc wszakże dowieść im całkowitej herezji.

Istnieją dwa systemy filozoficzne związane z religią turecką i kierunkiem nauczania, który z niej wypływa. Jeden jest całkowicie arystotelesowski, drugi całkowicie platoński. Derwisze trzymają się tego drugiego. Nie należy się dziwić więziom łączącym muzułmanów z Grekami, ponieważ my sami poznaliśmy tylko dzięki przekładom arabskim ostatnie pisma filozoficzne starożytnego świata.

Choćby derwisze byli panteistami, jak twierdzą prawowierni Osmanici, nie przeszkadza to, że legitymują się niezaprzeczonymi prawami do rangi zajmowanej w życiu religijnym. Zostali zatwierdzeni w zajmowanych siedzibach i obdarzeni przywilejami przez Orchana, drugiego z rzędu sułtana Turków. Mistrzowie, którzy założyli ich zakon, byli w liczbie siedmiu, cyfra iście pitagorejska, wskazująca źródło ich doktryny. Miano powszechnie im nadawane brzmi: mevlevi, od imienia ich pierwotnego założyciela; derwisz natomiast — albo durwesz — znaczy „ubogi". To w gruncie rzeczy sekta muzułmańskich komunistów.

Część ich należy do wyznawców munasihi, ci wierzą w wędrówkę dusz. Ich zdaniem, każdy człowiek, niegodny tego, aby się odrodzić w postaci ludzkiej, przybiera po śmierci powłokę zwierzęcia, które mu jest najpodobniejsze pod względem charakteru lub temperamentu. Pustkę, jaka powstałaby wskutek migracji dusz ludzkich, wypełniają dusze zwierząt, które swoim rozumem bądź też wiernością okazały się godne wywyższenia w skali zwierzęcej. To wierzenie, sięgające widocznie tradycji hinduskich, jest wytłumaczeniem wielu nabożnych fundacji na dobro zwierząt: cieszą się one bowiem szacunkiem zarówno dlatego, że mogły być kiedyś ludźmi, jak i dlatego, że zdolne są kiedyś stać się nimi. Tłumaczy to również, dlaczego żaden muzułmanin nie jada wieprzowiny; owo zwierzę bowiem zarówno

swoim kształtem, jak apetytami wydaje się bliższe od innych rodzajowi ludzkiemu.

Iszraki, czyli iluminaci, oddają się kontemplacji Boga w cyfrach, kształtach i barwach. Bywają na ogół bardziej powściągliwi, życzliwi ludziom i wytworniejsi od innych derwiszów. Im to najchętniej powierzają role nauczycieli. Iluminaci starają się wówczas rozwinąć siły swoich uczniów ćwiczeniami wyrabiającymi krzepkość fizyczną i grację ruchów. Doktryny ich wywodzą się najwidoczniej od Pitagorasa i Platona. Są to poeci, muzycy i artyści.

Nie brak wśród nich również hajreczi, czyli zdziwionych (ze słowa tego może bierze początek określenie: heretycy), którzy reprezentują ducha sceptycyzmu, inaczej mówiąc, obojętności. Wychodzą z założenia, że nie można odróżnić prawdy od kłamstwa i byłoby rzeczą nieostrożną doszukiwać się w meandrach ludzkiej złośliwości wątku jakiejkolwiek myśli. Namiętność może nas omamić, napełnić goryczą, uczynić niesprawiedliwym zarówno w tym, co dobre, jak w tym, co złej nie należy zatem mówić: Allah bilir... bize hayirli! ("Bóg jeden wie, a my tego nie wiemy" albo „Pan Bóg dobrze wie, co jest lepsze!").

Takie są trzy poglądy filozoficzne, które panują tu podobnie jak mniej więcej na całym świecie; wśród derwiszów nie zasiewa to bynajmniej ziarna nienawiści, jaką ta rozbieżność zasad budzi w społeczności ludzkiej; iszraki, dogmatycyspirytualiści, żyją w zgodzie z munasihi panteistamimaterialistami; hajreczi zaś, czyli sceptycy, nie usiłują nadwerężać płuc dyskutując z tamtymi. Każdy żyje na swój sposób i wedle swego temperamentu; jedni używają często nadmiernie jadła, inni napoju oraz podniecających narkotyków, inni wreszcie miłości. Derwisz jest istotą w całym znaczeniu tego słowa faworyzowaną przez muzułmanów,

byleby jego osobiste cnoty, żarliwość i oddanie, zostały uznane przez braci.

Świątobliwość, którą głosi, ubóstwo, które w zasadzie obrał, łagodzone niekiedy jedynie przez dobrowolne ofiary wiernych, cechująca go zazwyczaj cierpliwość i skromność — wywyższają go moralnie ponad innych ludzi, podobnie jak w naturalnym układzie stosunków on dobrowolnie sam siebie poniżył. Derwisz może pić wino i likiery, jeśli je otrzyma w darze, nie wolno mu bowiem za nie płacić. Jeżeli przechodząc ulicą poczuje chęć posiadania jakiegoś ciekawego przedmiotu, ozdoby wystawionej na pokaz w sklepie, kupiec zazwyczaj mu ją ofiaruje lub pozwoli wziąć. Jeżeli derwisz spotka kobietę, to, jeśli cieszy się prawdziwym szacunkiem ludu, wolno mu się do niej zbliżyć nie obrażając niczyjej skromności. Co prawda nie mogłoby się to zdarzyć dziś w dużych miastach, gdzie policja jest niezbyt zbudowana cnotami derwiszów; na podobną swobodę zezwala przekonanie, że człowiek, który wyrzeka się wszystkiego, może wszystko otrzymać w darze; jego cnoty polegają na wyrzeczeniu się wszelkiej własności, obowiązkiem wiernych natomiast jest zadośćuczynić mu za to darami i ofiarami.

Z uwagi na szczególną świątobliwość, derwiszom przysługuje również prawo nieudawania się w podróż do Mekki; wolno im jeść wieprzowinę i zająca, a nawet dotykać psów, co jest zabronione pozostałym Turkom, pomimo czci, jaką zachowali dla psa Siedmiu Braci Śpiących.

Gdy weszliśmy na podwórze teke (klasztoru), zobaczyliśmy mnóstwo tych zwierząt, którym służkowie rozdawali

wieczorny posiłek. Istnieją przeznaczone na ten cel donacje bardzo dawne i bardzo szanowane. Murek otaczający dziedziniec zasadzony akacjami i platanami, zdobiły tu i ówdzie małe domki z malowanego i rzeźbionego drzewa zawieszone na pewnej wysokości, niby półeczki. Były to budki przeznaczone dla ptaków, które niekiedy brały je w posiadanie, zachowując mimo to całkowitą swobodę. Widowisko, jakie nam dali derwisze wyjący, nie było dla mnie niczym nowym, gdyż widziałem już podobne w Kairze. Ci poczciwcy trawią kilka godzin tańcząc, tupiąc mocno stopami o ziemię dokoła masztu umajonego girlandami, zwanego Sary; jest to trochę podobne do farandoli, której tancerze nie ruszaliby się z miejsca. Śpiewają na różne tony nie kończącą się litanię, której refren brzmi: „Allah, hay! co znaczy „Bóg niech żyje!". Publiczność ma dostęp na te seanse, zajmuje miejsca na wysokich trybunach otoczonych drewnianymi balustradami. Po godzinie podobnych ćwiczeń niektórzy wpadają w stan podniecenia czyniący z nich melbu (natchnionych). Tarzają się po ziemi i miewają niebiańskie wizje.

Ci, których zobaczyliśmy wówczas, mieli włosy długie, spływające spod filcowej czapki kształtu odwróconej doniczki na kwiaty; szaty ich były białe, zapięte na czarne guziki, nazywano ich kadri, według imienia ich założyciela.

Jeden z obecnych opowiedział nam, że widział ćwiczenia derwiszów w Klasztorze w Pera, są to derwisze tańczący. Tak jak w Skutari, wchodzi się tam do olbrzymiej drewnianej sali z galeriami i trybunami na górze; publiczność wpuszczana jest bez ograniczeń, należy jednak złożyć niewielką jałmużnę. W perockim teke wszyscy derwisze mają szaty białe, plisowane jak greckie fustanelle (spódniczki). Obowiązki ich w czasie seansów publicznych polegają na jak najdłuższym obracaniu się dokoła własnej osi. Wszyscy

są w bieli, jedynie przełożony ich odziany jest w błękitne szaty. Co wtorek i co piątek uroczystość rozpoczyna się kazaniem, po którym wszyscy derwisze składają głęboki ukłon przełożonemu, po czym rozsławiają się po całej sali, tak aby móc wirować oddzielnie, nigdy o siebie nie zawadzając. Białe spódniczki fruwają, głowa kręci się w tureckiej czapie, każdy z tych mnichów obraca się niby skrzydła wiatraka. Niektórzy spośród nich wygrywają melancholijne melodie na piszczałkach. Dla derwiszów tańczących, tak samo jak dla wyjących, nadchodzi wreszcie chwila egzaltacji, którą można by nazwać magnetyczną, a która wprawia ich w szczególną ekstazę.

Nie ma żadnej racji, aby te osobliwe praktyki miały budzić zdziwienie w ludziach wykształconych. Derwisze podtrzymują nadal nieprzerwaną tradycję kabirów, daktylów i korybantów, którzy tańczyli, wyli przez tyle wieków w zamierzchłych czasach starożytności na tym samym wybrzeżu. Konwulsyjne ruchy, przy pomocy napojów i ekstraktów podniecających, doprowadzają człowieka do osobliwego stanu, kiedy Bóg, wzruszony jego miłością, raczy mu się objawiać w niebiańskich snach, stanowiących przedsmak raju.

Opuszczając klasztor derwiszów i kierując się ku schodkom nad morzem, zobaczyliśmy, że księżyc już wzeszedł, oświetlając olbrzymie cyprysy na cmentarzu Skutari, na wzgórzu zaś domy lśniące barwami i złoceniami górnego miasta Skutari, zwanego Srebrnym Grodem.

Letni pałac sułtana, który zwiedziliśmy w dzień, rysował się teraz wyraźnie na prawo, nad morzem, z biało pomalowanymi ścianami, zdobnymi w girlandy i blade złocenia. Przecięliśmy plac targowy, po czym kaiki w przeciągu dwudziestu minut przewiozły nas do Tofana na brzeg europejski.

Patrząc na Skutari rysujące się w dali na horyzoncie przeciętym linią błękitnawych gór, na długie aleje cisów i cyprysów cmentarza, przypomniała mi się fraza Byrona:

„O Skutari! twoje białe domy górują nad tysiącem mogił, powyżej zaś stoi drzewo wiecznie zielone, cyprys smukły i ciemny, na którego liściach leży piętno wiecznej żałoby — niczym miłość bez wzajemności!"



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nerval Gerard De HAREM
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Nerval Gerard De PIRAMIDY
Nerval Gerard De BAJRAM
Nerval Gerard De PRZYCZYNEK Tom 1 2
Nerval Gerard De KOPTYJSKIE ŚLUBY
Nerval Gerard De WIĘZIEŃ
Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA
Nerval Gerard De HISTORIAS KALIFA HAKEMA
de Nerval Gerard Stambuł i Pera
Villiers Gerard de Cyklon w ONZ
Auster, Paul Gerard de Cortanze Dossier Paul Auster La soledad del laber
ET Teatr zabawy
Villiers Gerard de Działa Bagdadu
Gerard de Villers Zabójcy z Brukseli
ZABAWY muzyczne, teatr, scenariusze
24 de vega - problematyka, Kulturoznawstwo, Teatr
Zabawy adaptacyjne, teatr, scenariusze

więcej podobnych podstron