Nerval Gérard De
KSIĄŻĘ LIBANU
GÓRA
Przyjąłem skwapliwie zaproszenie księcia, czyli emira Libanu, który mnie odwiedził, zachęcając, bym spędził kilka dni w jego siedzibie, położonej nie opodal Antury, w prowincji Kasruan. Ponieważ postanowiliśmy wyruszyć nazajutrz rano,zaledwie zdążyłem wstąpić do hotelu Battista, gdzie należało się ułożyć o cenę konia, którego obiecano mi tam wynająć. Zaprowadzono mnie do stajni, gdzie były jedynie konie kościste, o grubych nogach i grzbiecie ostrym jak grzbiet ryby... Te nie należały z pewnością do rasy nedżi, powiedziano mi jednak, że są one najlepsze i najpewniejsze, jeśli trzeba się wspinać na strome górskie zbocza. Wytworne arabskie wyścigowce olśniewają jedynie na piaszczystych turfach pustyni. Wskazałem jedną ze szkap na chybiłtrafił, obiecano mi, że będzie na mnie czekała przed bramą naza
jutrz o świcie. Zaproponowano, by mi towarzyszył młody chłopiec imieniem Mussa (Mojżesz), dobrze mówiący po włosku.
Noc zapadła, ale noce w Syrii to błękitnawy dzień; wszyscy zażywali ochłody na tarasach, miasto zaś, w miarę jak mu się przyglądałem wstępując na otaczające je pagórki, stawało się jak gdyby coraz bardziej podobne do Babilonu; księżyc oświetlał jaskrawo białe sylwetki na piętrzących się schodach, tak bowiem wyglądały teraz z daleka, domy, które w dzień zdawały się tak wysokie i tak ciemne, a których monotonię przerywały tu i ówdzie wierzchołki cyprysów i palm.
Za miastem widzimy zrazu brzydką roślinność: aloesy, kaktusy różnego gatunku wznoszące ku niebu, niby indyjscy bogowie, tysiące głów w koronach czerwonych kwiatów lub sterczące na drodze niczym szpady i groty, dość niebezpieczne dla naszych stóp; lecz poza obrębem tego żywopłotu odnajdujemy ażurowy cień białych morw, laurów i limonii o liściach lśniących metalicznie. Robaczki świętojańskie fruwają to tu, to tam, rozpraszając mroki gęstych skupin drzew. Z daleka rysują się ostrołuki i arkady wysokich, oświetlonych siedzib, dolatują niekiedy dźwięki gitary wtórujące melodyjnym głosom.
Na zakręcie ścieżki biegnącej wzdłuż domu, w którym mieszkam, znajduje się szynk umieszczony w dziupli olbrzymiego drzewa. Zbiera się tam okoliczna młodzież; młodzieńcy piją i śpiewają zazwyczaj do drugiej nad ranem. Gardłowe brzmienie ich głosów, przeciągłe tony nosowego recytatywu rozlegają się bez przerwy co noc, nie bacząc na uszy Europejczyków, mogących znaleźć się w pobliżu; muszę jednak przyznać, że ta muzyka, zarazem naiwna i biblijna, nie jest czasem pozbawiona wdzięku dla tych, którzy potrafią wnieść się ponad przesądy zasad solfeżu.
Powróciwszy do domu zastałem mego gospodarza ma
ronitę na tarasie przylegającym do przeznaczonego mi lokum; oczekiwał mnie w otoczeniu całej rodziny. Ci poczciwcy sądzą, że nas uhonorują, jeśli przyprowadzą nam wszystkich swoich krewnych i przyjaciół. Trzeba było kazać przynieść im kawy i rozdać fajki, w czym zresztą wyręczyły mnie pani domu i jej córki, naturalnie na koszt lokatora. Kilka zdań: mieszanina włoskiego, greckiego i arabskiego, z trudem podtrzymywało konwersację. Nie miałem odwagi się przyznać, że nie zmrużywszy oka w ciągu dnia, a zmuszony wyjechać nazajutrz o świcie, wolałbym znaleźć się w łóżku, ostatecznie jednak ciepła noc, gwiaździste niebo, morze ścielące się u naszych stóp, wszystkie odcienie nocnego błękitu, tu i owdzie rozjaśnione odblaskiem gwiazd sprawiały, że nie najgorzej znosiłem nudę tego przyjęcia. W końcu ci zacni ludzie pożegnali mnie, wiedząc, że muszę wyjechać, zanim oni się zbudzą, istotnie ledwo zdążyłem przespać się trzy godziny, i to jeszcze snem przerywanym pianiem kogutów.
Obudziwszy się zastałem Mussa siedzącego pod moimi drzwiami na brzegu tarasu. Koń, którego przyprowadził, stał u podnóża schodków z jedną nogą podkuloną i przywiązaną pod brzuchem za pomocą sznura: w taki to sposób Arabowie zmuszają konie, by stały spokojnie. Nie pozostawało mi nic innego niż wskoczyć na wysokie, tureckie siodło, które ściska jeźdźca niczym kleszcze i prawie uniemożliwia spadnięcie z konia. Szerokie miedziane strzemiona w kształcie łopatek do węgla podciągnięte są tak wysoko, że nogi miałem niemal skulone wpół; ostro zakończone strzemiona służą zamiast ostróg. Książę uśmiechał się widząc, że nie potrafię przedzierzgnąć się od razu w arabskiego jeźdźca, i udzielił mi pewnych wskazówek. Był to młody mężczyzna o fizjonomii szczerej i otwartej; jego powitanie zjednało mnie wstępnym bojem; nazywał się Abu Miran,
należał zaś do jednej z gałęzi rodziny Hobeisz najświetniejszej w Kesruanie. Choć nie należał do największych magnatów, miał władzę nad dziesięcioma wsiami tworzącymi obwód i oddawał ściągniętą z nich daninę baszy Tarabulusu.
Wszyscy byli gotowi, zjechaliśmy więc w stronę drogi ciągnącej się wzdłuż rzeki, drogi, którą wszędzie, z wyjątkiem Wschodu, nazwano by po prostu wąwozem. Po przebyciu mniej więcej mili pokazano mi grotę, skąd wyłonił się słynny smok, gotów pożreć córkę króla Bejrutu w chwili, gdy święty Jerzy przeszył go swoją włócznią. Miejsce to otoczone jest wielką czcią przez Greków, a nawet przez Turków, którzy wybudowali mały meczet tam, gdzie toczyła się walka.
Wszystkie konie w Syrii nauczone są chodzić skroczem, co niezmiernie łagodzi kłusa. Podziwiałem pewność, z jaką stąpają wśród osuwających się głazów, ostrych granitów, gładkich kamieni, na które natrafia się co chwila. Słońce stało już wysoko, gdyśmy opuścili żyzny przylądek Bejrutu wrzynający się w morze na przestrzeni około dwóch mil, jego wzgórza uwieńczone rozłożystymi piniami i spadziste tarasy ziemne, uprawiane jako ogrody; rozległa dolina, dzieląca dwa łańcuchy górskie, tworzy jak okiem sięgnąć podwójny amfiteatr, na którego fiołkowym tle kładą się tu i ówdzie kredowe plamy; to znak, że są tam gęsto skupione wsie, klasztory i pałace. Jest to panorama jedna z najrozleglejszych na świecie, miejsce, gdzie dusza zdaje się rosnąć, by dorównać wielkości podobnego widoku. Dołem płynie Nahr Bejrut; latem jest to rzeka, zimą rwący potok, który wpada do zatoki, a przez który przeprawiamy się w cieniu arkad rzymskiego mostu.
Woda sięgała koniom zaledwie do kolan: wzgórza porośnięte gęstymi krzakami i różowo kwitnącym laurem dzielą bieg rzeki, rzucając głęboki cień na właściwe jej koryto; dwa
wąskie pasy piasku znaczą krańcowe granice, jak gdyby chcąc jeszcze silniej zaakcentować, na tle całej doliny, długą wstęgę zieleni i kwiatów. Dalej zaczynają się już górskie stoki: warstwy żwiru dołem pokryte zielenią wodorostów i mchów, nad nimi powyginane drzewa chlebowe, karłowate dęby o ciemnozielonych liściach, przyczajone wśród kamieni aloesy i kaktusy, niczym zbrojne karły grożące przechodzącemu tędy człowiekowi, schronisko olbrzymich jaszczurek, których setki uciekają spod końskich kopyt: oto na co natrafiamy pokonując pierwsze wzniesienie. Jednakże długie plamy pustynnych piasków przerywają tu i ówdzie płaszcz dzikiej roślinności. Nieco dalej owe żółtawe wydmy okazały się zdatne do uprawy, ciemnieją na nich w regularnych odstępach rzędy drzew oliwnych.
Dotarliśmy wkrótce na szczyt pierwszej strefy górskiej, która z daleka zdaje się łączyć z masywem Sannin. Za nią leży dolina tworząca kotlinę równoległą do Nahr Bejrut; trzeba ją przebyć, aby dotrzeć do następnego grzebienia, za którym odsłania się przed nami dalsza przestrzeń. Widzimy teraz, że owe liczne wioski, które zdawały się z daleka tulić do czarnego łona tej samej skały, wieńczą łańcuchy górskie rozdzielone dolinami i przepaściami; uprzytamniamy sobie od razu, że owe wyniosłe Unie, pokryte zamkami i wieżami obronnymi, stanowiłyby dla każdej armii szereg niedostępnych szańców, gdyby mieszkańcy tutejsi chcieli tak jak niegdyś walczyć złączeni jednaką ideą niepodległości. Niestety zbyt wiele jest narodów, w których interesie leży utrzymanie istniejącego rozdwojenia i które je wykorzystują.
Zatrzymaliśmy się na drugim z rzędu płaskowzgórzu, na którym stoi kościół maronicki, zbudowany w stylu bizantyjskim. Odprawiano mszę świętą, zsiedliśmy z koni, aby jej choć częściowo wysłuchać. W kościele pełno ludzi, była to
bowiem niedziela, znaleźliśmy miejsce w ostatnich ławkach.
Duchowni ubrani byli, jak mi się zdawało, podobnie do kapłanów obrządku greckiego; szaty są dość piękne, nabożeństwo odprawiane w jeżyku syryjskim, księża recytowali albo śpiewali z właściwą im nosową intonacją. Kobiety siedziały wszystkie na wysokiej, okratowanej trybunie. Przyglądając się ornamentacji kościoła, skromnej, lecz świeżo odnowionej zauważyłem z przykrością, że czarny, dwugłowy orzeł austriacki zdobi każdą kolumnę, jako symbol protektoratu, który niegdyś sprawowała tu wyłącznie Francja. Dopiero po ostatniej rewolucji francuskiej Austria i Sardynia zaczęły walczyć z nami o wpływy na ducha oraz na sprawy katolików syryjskich.
Msza święta, wysłuchana rano, nie może nikomu zaszkodzić, chyba że ktoś wejdzie do kościoła spocony i stanie w wilgotnym cieniu spływającym ze sklepień i pilastrów; ale ten dom Boży był tak schludny i wesoły, dzwony wezwały nas tak ładnym srebrzystym brzmieniem, ponadto trzymaliśmy się tak blisko wejścia, że wyszliśmy stamtąd w doskonałym humorze, dobrze usposobieni do dalszej podróży. Nasi jeźdźcy ruszyli galopa, nawołując się radosnymi okrzykami, udając, że się ścigają, rzucali przed siebie, niby pociski, lance ozdobione jedwabnymi sznurami i pomponami, a następnie, nie zatrzymując konia, podnosili z ziemi albo wyciągali z pni drzew, w których owe lance utkwiły.
Ten turniej zręczności nie trwał długo, gdyż zjazd zaczynał być coraz trudniejszy i konie ostrożniej stawiały nogi na suskim lub bardzo kłującym żwirze. Dotychczas młody Mussa szedł za mną piechotą, chociaż mu proponowałem, by usiadł z tyłu na siodle; zaczynałem mu teraz zazdrościć. Odgadł moją myśl i ofiarował się, że poprowadzi mi konia, mogłem więc przebrnąć dolinę skracając sobie drogę po
przez zarośla i kamienie. Miałem czas odpocząć na przeciwległym zboczu podziwiając zręczność, z jaką moi towarzysze sadzą konno przez wertepy, które w Europie uznano by za nie do przebycia.
Teraz z kolei wspinaliśmy się w górę w cieniu sosnowego lasu i książę zsiadł z konia za moim przykładem. W kwadrans potem znaleźliśmy się na skraju kotliny mniej głębokiej niż poprzednie i tworzącej jak gdyby amfiteatr zieleni. Stada owiec pasły się na trawie dokoła małego jeziorka, zauważyłem wśród nich kilka syryjskich baranów, których ogony grubo obrosłe tłuszczem osiągają nieraz wagę dwudziestu funtów. Chcąc napoić konie, zjechaliśmy w dół aż do studni osłoniętej szerokim kamiennym sklepieniem, o ile mi się zdawało, starożytnej budowy. Kilka kobiet otulonych w pięknie udrapowane szaty przychodziło tam napełnić wodą wielkie dzbany, które następnie stawiały sobie na głowie; te oczywiście nie miały wysoko utrefionych włosów, jak to czynią mężatki; były to panny bądź też dziewczyny służebne.
WIEŚ O LUDNOŚCI MIESZANEJ
osuwając się jeszcze o kilka kroków za studnię, a nadal w cieniu sosen, znaleźliśmy się u wjazdu do wsi Beit Meri, położonej na płaskowzgórzu, skąd rozciąga się widok z jednej strony aż na zatokę, z drugiej na głęboką dolinę, a za nią na dalsze łańcuchy górskie niknące w błękitnawej mgle. Kontrast, jaki stanowi ów chłód i milczący cień, ze złowieszczym żarem równin i żwirowych zboczy, gdzie przebywaliśmy tak nie
dawno, jest doznaniem, które można ocenić tylko w podobnym klimacie. Ze dwadzieścia chat stało w dość znacznym od siebie oddaleniu, pod drzewami, tworząc obraz zbliżony do wsi na południu Francji. Udaliśmy się do siedziby szejka; nie zastaliśmy go, ale jego żona kazała nam podać zsiadłego mleka i owoców.
Idąc tam pozostawiliśmy po lewej ręce duży dom, którego zawalony dach i zwęglone belki wskazywały, że był tu niedawno pożar. Książę powiedział mi, że to Druzowie podpalili ów dom, wówczas gdy kilka rodzin maronitów zgromadziło się tam świętując wesele. Na szczęście gościom udało się uciec w porę; ale co najdziwniejsze, przestępcami byli mieszkańcy tej samej wsi. Beit Meri, wieś o ludności mieszanej, zamieszkuje około stu pięćdziesięciu chrześcijan i ze sześćdziesięciu Druzów. Domy tychże dzieli najwyżej dwieście kroków od chat chrześcijan. Na skutek tak wrogiej napaści wywiązała się krwawa bójka, toteż basza pospieszył z interwencją osadzając we środku wsi niewielki obóz Albańczyków, żyjących kosztem obu rywalizujących z sobą grup ludności.
Kończyliśmy właśnie posiłek, kiedy szejk wrócił do domu. Po wymianie wstępnych grzeczności wdał się w długą rozmowę z księciem i żywo się uskarżał na obecność Albańczyków oraz na powszechne rozbrojenie, jakie przeprowadzono w jego obwodzie. Zdawało mu się, że podobne represje winne były być zastosowane tylko w stosunku do Druzów, oni jedni bowiem ponosili odpowiedzialność za napaść w nocy i pożogę. Od czasu do czasu dwaj dygnitarze zniżali głos i choć nie mogłem całkowicie zrozumieć treści toczącej się pomiędzy nimi dyskusji, doszedłem do wniosku, że wypada się trochę oddalić pod pozorem przechadzki.
Przewodnik, który im towarzyszył, powiedział mi, że chrześcijaniemaronici prowincji elGarbija, gdzie się znaj
dujemy, usiłowali poprzednio wydalić Druzów rozproszonych po kilku wsiach, ci zaś wezwali na pomoc swoich współwyznawców z AntyLibanu. Z tego właśnie powodu wynikł tak często ponawiający się konflikt zbrojny. Największe siły maronitów skupione są w prowincji Kesruan położonej poza Dżabail i Tarabulusem, podobnie jak ludność Druzów najgęściej zamieszkuje prowincje znajdujące się pomiędzy Bejrutem a SaintJeand'Acre. Szejk Beit Meri skarżył się zapewne księciu, że podczas ostatniego incydentu, o którym wspominałem, ludzie z prowincji Kesruan nawet się nie ruszyli; co prawda, nie zdążyli tego uczynić, Turcy położyli kres walce z niezwykłą jak na nich szybkością. A stało się tak dlatego, że zwada wybuchła w chwili, gdy należało zapłacić mm (opłatę dzierżawną). „Najpierw zapłaćcie — powiedzieli Turcy — potem będziecie się bić, ile wam się tylko podoba". Istotnie, jakże tu ściągać podatki z płatników, którzy niszczą się i mordują nawzajem w samej pełni żniw?
Na skraju stojących rzędem chat, zamieszkałych przez chrześcijan, zatrzymałem się pod kępą drzew, widać tam było morze, jak rozbija w dali srebrzyste fale o piaski. Można stamtąd objąć okiem piętrzące się grzbiety gór, przez któreśmy przebrnęli, bieg wąskich rzeczek przecinających doliny oraz żółtawą wstęgę ciągnącą się wzdłuż morza: piękny szlak Antoninów, gdzie widzimy na skałach napisy rzymskie i perskie płaskorzeźby. Usiadłem w cieniu, kiedy naraz otrzymałem zaproszenie na kawę do mudura, czyli dowódcy tureckiego, który zapewne piastował tu chwilową władzę na skutek okupowania wsi przez Albańczyków.
Zaprowadzono mnie do chaty widocznie nowo ozdobionej, na cześć owego funkcjonariusza, piękną matą indyjską, pokrywającą podłogę, a także i jedwabnymi firankami. Popełniłem wielkie uchybienie, wszedłem bowiem pod dach,
nie zdjąwszy obuwia, pomimo upomnień służby tureckiej, których nie rozumiałem. Mudur ruchem ręki nakazał im milczenie i wskazał mi miejsce na otomanie sam się nie podnosząc. Polecił podać kawę i fajki, wygłaszał pod moim adresem jakieś grzeczności, przerywając sobie od czasu do czasu, aby przyłożyć pieczęć na czworokątnych arkusikach papieru, które mu podsuwał sekretarz siedzący przy nim na taborecie.
Mudur ów był młody i miał dość dumną minę. Zaczął mnie wypytywać łamanym włoskim językiem, nie pomijając ani jednego z przyjętych w takich razach banałów, o zastosowanie pary wodnej, o Napoleona i o odkrycia umożliwiające niebawem odbywanie podróży powietrznych. Zaspokoiwszy jego ciekawość na tym punkcie, poczułem się uprawniony do zapytania go z kolei o pewne szczegóły dotyczące tutejszej ludności. Zdawał się zachowywać pod tym względem wielką powściągliwość, wyjawił mi jednak, że zatarg powstał, jak to już nieraz bywało, wskutek tego, że Druzowie nie chcieli wpłacać haraczu na ręce szejkówmaronitów, którzy odpowiadali za to przed baszą. Podobna sytuacja istnieje, w odwrotny sposób, we wsiach o ludności mieszanej na ziemiach Druzów. Zapytałem mudura, czy byłyby jakieś trudności w zwiedzeniu drugiej części wsi. „Może pan chodzić wszędzie, gdzie się panu podoba — odrzekł — ludność uspokoiła się zupełnie, odkąd my tu jesteśmy. W przeciwnym razie byłby pan musiał bić się za jednych albo za drugich, za biały krzyż albo za białą rękę". Są to znaki, po których można odróżnić sztandar maronitów od sztandaru Druzów, gdyż tło obu jest tak samo czerwone.
Pożegnałem Turka, że zaś wiedziałem, iż moi towarzysze spędzą jeszcze w Beit Meri najupalniejszy okres dnia, skierowałem się w stronę dzielnicy Druzów zabierając z sobą
tylko Mussa. Słońce prażyło z największą siłą, po dziesięciominutowym marszu natrafiliśmy na dwa pierwsze domy. Przed domem po prawej ręce był ogród schodzący terasami, bawiło się tam kilkoro dzieci. Wybiegły, by popatrzeć, jak przechodzimy, i poczęły tak głośno krzyczeć, że aż wyszły z domu dwie kobiety. Jedna z nich ubrana była w tantur, znak, że jest mężatką albo wdową; druga wydawała się młodsza i miała głowę przykrytą zwykłym welonem, którym zasłaniała część twarzy. Mimo to można było dostrzec oblicza ich obu, które w miarę jak się poruszały, to ukazywały się, to znów kryły na przemian, niczym księżyc zza chmury.
Krótki przegląd, którego zdołałem dokonać, uzupełniały odsłonięte twarzyczki dzieci, ich rysy zaś, całkowicie już ukształtowane, podobne były rysom obu kobiet. Młodsza widząc, że przystanąłem, weszła pod dach i wróciła z dzbankiem z porowatej glinki; przechyliła jego dziobek w moją stronę poprzez wielkie liście kaktusów okalających taras. Podszedłem bliżej, aby się napić, choć nie byłem spragniony po tak niedawnym poczęstunku u mudura. Starsza kobieta widząc, że piję zaledwie jeden łyk, zapytała: „Turid Ieben? Czy chcesz mleka?" Pokręciłem głową przecząco, ale ona już pospieszyła do domu. Usłyszawszy słowo Ieben przypomniałem sobie, że po niemiecku znaczy ono „życie". Nazwa Liban również pochodzi od tego słowa, a kraj ten zawdzięcza ją białości śniegów pokrywających góry, o których Arabowie wśród rozżarzonych piasków pustyni marzą z dala jak o mleku, jak o życiu! Zacna kobieta przybiegła niosąc filiżankę pieniącego się mleka. Nie mogłem zatem odmówić wypicia i miałem już sięgnąć po parę drobnych monet, kiedy, widząc ów ruch mojej ręki, obie kobiety z wielką energią poczęły czynić gesty odmowne. Wiedziałem już, że w Libanie obowiązują na punkcie gościnności
obyczaje surowsze niż w Szkocji: przestałem więc nalegać.
O ile mogłem sądzić z porównania urody tych dwóch kobiet i dzieci, rysy ludności druzyjskiej są nieco zbliżone do typu ludności perskiej. Opalenizna, nadająca twarzyczkom dziewczynek bursztynowy odcień, nie zdołała zniweczyć matowej białości cery obu na wpół zawoalowanych kobiet, tak iż gotów byłem uwierzyć, że Lewantynki zasłaniają twarz nie tylko dlatego, że tak nakazuje obyczaj, lecz jedynie przez kokieterię. Ożywcze powietrze gór i praca fizyczna barwią silnie policzki i wargi. Zbyteczna im jest szminka, której używają Turczynki, a jednak tak jak one kholem przyciemniają powieki i przedłużają łuk brwi.
Poszedłem dalej, wciąż takie same, najwyżej piętrowe domy, zbudowane przeważnie z ubitej gliny, niektóre tylko trochę większe, z czerwonych kamieni, o płaskich dachach wspartych wewnątrz na łukowatych sklepieniach; zewnętrzne schody wiodły aż na dach, urządzenie zaś, co łatwo było dojrzeć przez okratowane okna lub uchylone drzwi, składało się z rzeźbionych, cedrowych pułapów, mat i otoman; obraz ten ożywiały postacie dzieci i kobiet, niektóre z nich nie nazbyt zdziwione obecnością cudzoziemca witały mnie życzliwie zwykłym sdbahulcheir (dzień dobry).
Gdy dotarliśmy na skraj wsi, tam gdzie kończy się płaskowzgórze Beit Meri, ujrzałem po przeciwległej stronie doliny klasztor; Mussa chciał mnie tam zaprowadzić, ale poczęło mnie ogarniać zmęczenie, a słońce prażyło nieznośnie; usiadłem więc w cieniu ściany i oparłem się o nią zdjęty nagłą sennością, łatwo zrozumiałą po niespokojnej nocy. Jakiś starzec wyszedł z domu i zaprosił mnie, bym u niego odpoczął. Podziękowałem mu w obawie, że jest już późno i moja nieobecność może zaniepokoić towarzyszy. Gdy zaś odmówiłem również poczęstunku, powiedział, że nie powinienem się z nim rozstawać, nie przyjąwszy choć
czegokolwiek. Po czym przyniósł mi kilka małych moreli (meszmesz) i ofiarował mi je, uparł się przy tym, by mnie odprowadzić aż do końca ulicy. Zdawał się nierad, gdy Mussa mu powiedział, że jadłem śniadanie u szejkachrześcijanina. „To ja jestem prawdziwym szejkiem i mnie przysługuje prawo goszczenia u siebie cudzoziemców". Mussa wytłumaczył mi potem, że stary był istotnie szejkiem, czyli panem wsi, za czasów Emira Baszira, ponieważ jednak opowiedział się po stronie Egipcjan, władze tureckie nie chciały go uznać i wybór padł na maronitę.
KSIĄŻĘCA SIEDZIBA
trzeciej dosiedliśmy znów koni i zjechaliśmy ku dolinie, którędy płynie wąska rzeczka. Jadąc z jej biegiem, w kierunku morza, a dalej wspinając się znowu wśród skał i sosen, przecinając tu i ówdzie żyzne doliny zasadzone morwami, oliwkami i krzewami bawełny, pomiędzy które posiano żyto i jęczmień, dotarliśmy wreszcie do brzegów Nahr elKolb, to znaczy Rzeki Psa, zwanej niegdyś Lykus, sączącej swe skąpe wody pomiędzy czerwonawymi skałami i laurowymi krzewy. Owa rzeka, którą latem nazwać można najwyżej strumieniem, czerpie swe źródło ze śnieżnych szczytów wysokiego Libanu, tak jak wszystkie drogi wodne żłobiące równolegle owo zbocze, aż do Antakie i znajdujące ujście w Morzu Syryjskim. Wysokie tarasy klasztoru Antura wznosiły się po naszej lewej ręce, a zabudowania wydawały się całkiem buskie, choć dzieliły nas od nich głębokie doliny. Jeszcze inne klasztory: greckie, maronickie bądź też nale
żące do lazarystów europejskich ukazywały się tu i ówdzie górując nad licznymi wioskami i to, co wydawałoby się bardzo proste, gdybyśmy opisywali krajobraz Apenin czy też Dolnych Alp, tworzy zdumiewający kontrast, gdy sobie uprzytomnimy, że jesteśmy w kraju muzułmańskim, o kilka mil od Pustyni Syryjskiej i pokrytych pyłem ruin Balbeku. Istnieje wszakże jeszcze jedna przyczyna, która czyni z Libanu małą Europę, pracowitą, wolną, a zwłaszcza roztropną, tutaj bowiem kończy się strefa wielkich upałów, które tak nękają ludy azjatyckie. Szejkowie i zamożni mieszkańcy mają po parę rezydencji położonych wyżej lub niżej, w dolinach, rozmieszczonych wśród skał, gdzie zamieszkują zależnie od pory roku, mogą więc żyć stale w krainie wiecznej wiosny.
W strefie, w której znaleźliśmy się o zachodzie słońca, położonej bardzo wysoko, lecz osłoniętej dwoma łańcuchami gór o zadrzewionych szczytach, panowała, jak mi się zdało, rozkoszna temperatura. Jak mi powiedział Mussa, tu zaczynały się posiadłości księcia. Zbliżaliśmy się zatem do celu naszej wędrówki, jednakże była już ciemna noc, kiedy przebrnąwszy przez las sykomorów, gdzie trudno było powozić końmi, ujrzeliśmy grupę zabudowań położonych na wzgórzu, dokoła którego wiła się stroma ścieżka. Było to całkiem podobne do zamku gotyckiego; kilka oświetlonych okien rysowało wąskie łuki stanowiące zresztą jedyną zewnętrzną ozdobę czworokątnego podwórca ujętego w grube mury. Jednakże, kiedy otworzono nam nisko sklepioną bramę, znaleźliśmy się na rozległym dziedzińcu otoczonym wspartymi na słupach krużgankami. Liczna służba oraz Murzyni z pośpiechem zajęli się końmi, mnie zaś wprowadzono do sali na parterze, zwanej serdap, obszernej i ozdobionej otomanami, na których zasiedliśmy oczekując na kolację. Książę kazał podać napoje chłodzące dla mnie
i swoich towarzyszy; przeprosił, że spóźniona pora nie pozwala zaprezentować mnie rodzinie, po czym udał się do części domu, która zarówno u Turków, jak u chrześcijan przeznaczona jest wyłącznie dla kobiet; wypił tylko z nami kieliszek „złotego wina", w chwili gdy wnoszono kolację.
Nazajutrz obudził mnie zgiełk i wrzawa, jaką czynili na dziedzińcu saisi i czarni niewolnicy obrządzający konie. Kręciło się też wielu górali, którzy przynieśli żywność, oraz kilku mnichówmaronitów, w czarnych kapturach i granatowych habitach, przyglądających się wszystkiemu z życzliwym uśmiechem. Książę nadszedł wkrótce i zaprowadził mnie do ogrodu schodzącego w dół terasami i osłoniętego z dwóch stron murami zamku, lecz z rozległym widokiem na dolinę, gdzie płynie Nahr elKalb głębokim korytem wśród urwistych brzegów. Na tej niewielkiej przestrzeni hodowano banany, karłowate palmy, limonie oraz inne drzewa rosnące na równinach, które na tym wysokim płaskowzgórzu były rzadkością i wyszukanym zbytkiem. Myśl moja wybiegła ku mieszkankom zamku, którego okratowane okna wychodziły prawdopodobnie na ten mały raj ziemski, ale książę nie wspomniał o nich ani słowem. Opowiadał mi natomiast długo o swojej rodzinie, o podróżach swego dziadka po Europie i o zaszczytach, jakie go tam spotykały. Mówił całkiem dobrze po włosku, jak większość szejków i emirów Libanu i, jak się zdawało, wybierał się kiedyś do Francji.
Gdy nadeszła porą obiadu, czyli południe, wprowadzono mnie na wysoki krużganek z wylotem na dziedziniec oraz wgłębieniem tworzącym rodzaj alkowy, obstawionej dokoła otomanami, wchodziło się tam po stopniu, jak na estradę; dwie kobiety bardzo strojnie ubrane siedziały na otomanie z nogami skrzyżowanymi po turecku, a mała dziewczynka, która im towarzyszyła, podeszła do mnie, gdy tylko się uka
załem, i zgodnie ze zwyczajem, pocałowała mnie w rękę. Byłbym chętnie złożył z kolei podobny hołd obu damom, gdybym sobie nie przypomniał w porę, że jest to w tym, kraju nieprzyjęte. Ukłoniłem się więc tylko i zasiadłem wraz z księciem przy inkrustowanym stole, na którym mieściła się taca zastawiona potrawami. W chwili gdy miałem zasiąść do posiłku, dziewczynka przyniosła mi długi jedwabny ręcznik, po obu końcach przetykany srebrem. Podczas całego posiłku obie damy pozowały nadal na estradzie, niczym bóstwa. Dopiero gdy sprzątnięto stół, usiedliśmy naprzeciwko nich i na rozkaz starszej służba przyniosła nam nargile.
Panie te ubrane były w obciskające pierś kamizelki i fałdziste szarawary, na to zaś w długie suknie z prążkowanego jedwabiu; ciężki pas złotniczej roboty, ozdoby z diamentów i rubinów świadczyły o zbytku, bardzo zresztą powszechnym w Syrii nawet wśród kobiet średniego stanu; róg zaś, kołyszący się na czole pani domu i zmuszający ją do poruszania głową jak łabędź, był z pozłacanego srebra, wysadzany turkusami; włosy splecione w warkocze, pomieszane z gronami metalowych cekinów, spływały na ramiona modą powszechnie przyjętą na Wschodzie. Nogi tych dam, podkulone na otomanie, były pozbawione pończoch, jest to również powszechne w tym kraju i dodaje niewieściej urodzie jeszcze jednej, nie znanej nam ponęty. Kobiety, _ które prawie nie chodzą, natomiast kilka razy w ciągu dnia poddają się wonnym ablucjom, i którym obuwie nie uciska palców, osiągają to, że stopy ich są równie urocze jak ręce; henna nadająca czerwonawą barwę paznokciom, obręcze otaczające kostkę, bogate jak bransolety, dopełniają wdzięku i czaru tego szczegółu piękności kobiecej, u nas nieco może zbyt lekkomyślnie poświęconego ku chwale szewców.
Damy wypytywały mnie szczegółowo o Europę i opowiedziały o kilku podróżnikach, którzy je tu odwiedzili poprzednio. Byli to na ogół legitymiści odbywający pielgrzymkę do Jerozolimy; łatwo zrozumieć, ile sprzecznych pojęć
o państwie francuskim szerzy się tą drogą wśród chrześcijan Libanu. Można stwierdzić jedynie, że nasze spory polityczne niewielki wywarły wpływ na narody, których ustrój społeczny znacznie się różni od naszego. Katolicy, zmuszeni uznać za władcę cesarza Turków, nie wyrobili sobie zbyt jasnego pojęcia o sytuacji politycznej we Francji. Mimo to uważają się jedynie za lenników sułtana. Prawdziwym władcą jest dla nich nadal Emir Baszir, wydany przez sułtana w ręce Anglików po wyprawie roku.
Wkrótce poczułem się bardzo swojo w tej rodzinie i z przyjemnością widziałem, jak pierzchają pierwotne ceremonie i etykieta. Księżniczki ubrane skromnie, jak proste kobiety z ludu, dzieliły pracę służby, najmłodsza spośród nich chodziła nawet wraz z dziewczętami wiejskimi do studni, niczym Rebeka z Biblii i Nauzyka z Homera. Było wówczas bardzo dużo pracy przy zbiorze jedwabiu; pokazano mi szałasy lekkiej konstrukcji służące do hodowli jedwabników. W niektórych salach karmiono jeszcze jedwabniki w ramach, ułożonych jedne nad drugimi; w innych podłoga zasłana była pociętymi liśćmi, na których larwy dokonały przemiany. Kokony świeciły niczym złote oliwki na ułożonych w stosy gałązkach, tworzących coś na kształt gęstych krzaków, należało je zdjąć i poddać działaniu oparów siarki, aby zniszczyć poczwarkę, po czym rozplatać prawie niewidzialne nici. Setki kobiet i dzieci zajęte były tą pracą, nad którą nadzór pełniły również księżniczki.
Damy wypytywały mnie szczegółowo o Europę i opowiedziały o kilku podróżnikach, którzy je tu odwiedzili poprzednio. Byli to na ogół legitymiści odbywający pielgrzymkę do Jerozolimy; łatwo zrozumieć, ile sprzecznych pojęć
o państwie francuskim szerzy się tą drogą wśród chrześcijan Libanu. Można stwierdzić jedynie, że nasze spory polityczne niewielki wywarły wpływ na narody, których ustrój społeczny znacznie się różni od naszego. Katolicy, zmuszeni uznać za władcę cesarza Turków, nie wyrobili sobie zbyt jasnego pojęcia o sytuacji politycznej we Francji. Mimo to uważają się jedynie za lenników sułtana. Prawdziwym władcą jest dla nich nadal Emir Baszir, wydany przez sułtana w ręce Anglików po wyprawie roku.
Wkrótce poczułem się bardzo swojo w tej rodzinie i z przyjemnością widziałem, jak pierzchają pierwotne ceremonie i etykieta. Księżniczki ubrane skromnie, jak proste kobiety z ludu, dzieliły pracę służby, najmłodsza spośród nich chodziła nawet wraz z dziewczętami wiejskimi do studni, niczym Rebeka z Biblii i Nauzyka z Homera. Było wówczas bardzo dużo pracy przy zbiorze jedwabiu; pokazano mi szałasy lekkiej konstrukcji służące do hodowli jedwabników. W niektórych salach karmiono jeszcze jedwabniki w ramach, ułożonych jedne nad drugimi; w innych podłoga zasłana była pociętymi liśćmi, na których larwy dokonały przemiany. Kokony świeciły niczym złote oliwki na ułożonych w stosy gałązkach, tworzących coś na kształt gęstych krzaków, należało je zdjąć i poddać działaniu oparów siarki, aby zniszczyć poczwarkę, po czym rozplatać prawie niewidzialne nici. Setki kobiet i dzieci zajęte były tą pracą, nad którą nadzór pełniły również księżniczki.
POLOWANIE
Nazajutrz po moim przyjeździe — a był to dzień świąteczny — obudzono mnie o świcie, na polowanie, które miało się odbyć z wielką pompą. Już zamierzałem się wymówić, pod pozorem braku zaprawy w tym sporcie, nie chcąc wobec górali skompromitować godności Europejczyka, okazało się jednak, że jest to po prostu polowanie z sokołem. Zabobon, który pozwala ludom Wschodu polować wyłącznie na szkodniki, doprowadził do tego, że od wieków posługują się ptakami drapieżnymi, by na nie spadła wina rozlanej krwi. Przyroda ponosi więc całkowitą odpowiedzialność za okrucieństwo popełnione przez drapieżnego ptaka. To tłumaczy, dlaczego ten rodzaj polowania był zawsze właściwy krainom Wschodu. Wojny krzyżowe sprawiły, że moda ta rozpowszechniła się i w Europie.
Sądziłem, że księżniczki raczą nam towarzyszyć, co nadałoby rozrywce charakter całkiem rycerski; nie ukazały się jednak. Pachołkowie, którym powierzono pieczę nad ptakami, poszli po sokoły gnieżdżące się w budkach, w głębi podwórza i oddali je w ręce księcia i dwóch jego kuzynów — najwyższych dostojników w grupie myśliwych. Już zaciskałem pięść na przyjęcie ptaka, kiedy mi oświadczono, że sokoły znoszą jedynie rękę osób dobrze im znanych. Trzy były całkiem białe, na główkach miały wytworne kaptury, a oczy ich błyszczały jak złoto; wytłumaczono mi, że należą one do odmiany spotykanej tylko w Syrii.
Zjechaliśmy w głąb doliny, z biegiem rzeki Nahr elKalb, aż do punktu, gdzie horyzont się rozszerzał i gdzie rozległe łąki słały się w cieniu drzew orzechowych i topoli. Rzeka, zakręcając niemal pod kątem prostym, rozlewała się po
równinie szerokimi kałużami, na wpół zarośniętymi trzciną i szuwarem. Zatrzymaliśmy się, czekając, aż sokoły, zrazu spłoszone tętentem końskich kopyt, nawykną do miarowego ruchu lub spoczynku, których zażywają na przemian. Gdy wszystko dokoła nas umilkło, dostrzegliśmy wśród ptaków goniących owady nad moczarami, dwie czaple zajęte zapewne połowem ryb, od czasu do czasu zrywające się do lotu i zataczające niskie kręgi nad trawą. Nadeszła właściwa chwila: padło kilka strzałów, by czaple uniosły się w górę, po czym zdjęto sokołom kaptury i każdy z sokolników wypuścił swego ptaka zachęcając go krzykiem.
Sokoły zrazu fruwały na chybił trafił, szukając jakiegokolwiek łupu, wkrótce jednak dostrzegły czaple, które, napadnięte w pojedynkę, poczęły bronić się ukłuciami dzioba. Przez chwilę istniała obawa, że czapla przebije dziobem na wylot atakującego ją samotnie sokoła; ten wszakże, zwietrzywszy snadź niebezpieczeństwo podobnej walki, przyłączył się do swoich towarzyszy, sąsiadów z tej samej grzędy. Jedna czapla, pozbywszy się napastnika, znikła w gąszczu drzew, podczas gdy druga wzbiła się w niebo prosto jak świeca. Wtedy dopiero rozpoczęło się prawdziwie ciekawe polowanie. Na próżno ścigana czapla znikła w przestworzach, gdzie oczy nasze niezdolne były jej dosięgnąć, lecz sokoli wzrok nas prześcignął; nie mogąc zaś wznieść się tak wysoko, ptaki czekały, aż lot czapli się zniży. Był to widok wielce podniecający, patrzeć, jak szybują trzej niewidoczni prawie zapaśnicy, których biel tonęła w błękicie nieba.
Po dziesięciu minutach czapla, zmęczona lub niezdolna dłużej oddychać rozrzedzonym powietrzem strefy, w którą się wzniosła, ukazała się w nieznacznej odległości od sokołów, te zaś rzuciły się na nią w mgnieniu oka. Była to krótka walka, że zaś rozegrała się bliżej ziemi, usłyszeliśmy prze
szywające głosy i zobaczyliśmy szaleńczy splot skrzydeł, szyj i sczepionych z sobą ptasich łapek. Nagle cztery ptaki spadły jak kamień w trawę i sokolnicy szukali ich dłuższą chwilę. Podnieśli wreszcie czaplę, jeszcze żywą, i ucięli jej szyję, żeby się już nie męczyła. Wówczas cisnęli sokołom kawał mięsa wycięty z żołądka ofiary i przynieśli w tryumfie jej krwawe szczątki. Książę opowiedział mi o łowach, w których brał czasem udział w dolinie Bekaa, gdzie używano sokołów do ścigania gazelli. Niestety, podobne polowania są jeszcze bardziej okrutne niż te, w których używa się broni, gdyż sokoły nauczono spadać na głowy nieszczęsnych gazelli i wydziobywać im oczy. Nie byłem ani trochę ciekaw widoku tak przykrych rozrywek.
Tego wieczoru odbył się wspaniały bankiet, na który zaproszono wielu sąsiadów. Na dziedzińcu rozstawiono mnóstwo stoliczków tureckich, w ilości i szyku odpowiadającym randze podejmowanych gości. Czapla — ofiara wyprawy myśliwskiej, świętowanej z takim tryumfem, swą długą szyją i szerokimi skrzydły rozłożonymi jak wachlarz przy pomocy drutów, zdobiła środek książęcego stołu. Stół ów umieszczony był na estradzie, poproszono, abym przy nim zasiadł obok ojca lazarysty z klasztoru w Antura, który przybył również z racji tej uroczystości. Śpiewacy i muzykanci zajęli miejsce na schodach, zaś domy krużganek wypełnili ludzie siedzący również przy małych stolikach po pięć lub sześć osób. Ledwo napoczęte półmiski przechodziły z pierwszych do następnych stołów, aż wreszcie zaczynały krążyć dokoła dziedzińca, gdzie przesuwali je sobie siedzący na ziemi górale. Nas uhonorowano starymi kieliszkami z czeskiego szkła; jednakże większość gości piła z filiżanek podając je sobie kolejno. Wysokie świece woskowe oświetlały główne stoły. Dania fundamentalne stanowiły: pieczona baranina, piramidy ryżu przyprószonego cy
namonem i pożólconego szafranem, dalej różne potrawki, gotowane ryby, jarzyny faszerowane siekanym mięsem, arbuzy, banany oraz inne owoce miejscowe. Pod koniec obiadu wznoszono toasty, wtórowały im instrumenty i radosne okrzyki zebranych; połowa gości siedzących przy stole wstawała i przepijała do pozostałych. Trwało to długo. Panie, ma się rozumieć, asystowały przy rozpoczęciu uczty nie biorąc w niej udziału, po czym zniknęły w głębi domu. Uczta przeciągnęła się do późnej nocy. Na ogół życie emirów i szejkówmaronitów niewiele się różni od życia innych mieszkańców Wschodu, jedyną różnicę właściwie stanowi mieszanina obyczajów arabskich, z niektórymi zwyczajami datującymi się z epoki europejskiego feudalizmu. Jest to przejście od życia plemiennego, jakie spotyka się jeszcze w okolicach podgórskich, do nowej ery współczesnej cywilizacji, która dociera już do miast przemysłowych na wybrzeżu i przemienia je zasadniczo. Wydaje się nam, że żyjemy w połowie trzynastego wieku we Francji, a równocześnie myśl nasza biegnie mimo woli do Saladyna i jego brata Malk Adela, których maronici — jak się chwalą — pokonali pomiędzy Bejrutem i Saidem. Lazarysta, który był moim sąsiadem przy stole (nazywał się ojciec Adam), opowiedział mi mnóstwo szczegółów o duchowieństwie maronickim. Sądziłem dotychczas, że są to pośledniejszego rzędu katolicy, zważywszy, iż wolno im się żenić. Jest to wszakże jedynie ustępstwo uczynione kościołowi syryjskiemu. Żony proboszczów nazywane są kapłankami, aby oddać należną im cześć, choć nie odprawiają żadnych obrządków religijnych. Papież uznaje również patriarchę maronitów, mianowanego przez konklawe, który wedle prawa kanonicznego nosi tytuł biskupa Antiochu, lecz ani patriarcha, ani jego dwunastu biskupówsufraganów nie mogą wstępować w związki małżeńskie.
KASRUAN
Odprowadziliśmy nazajutrz ojca Adama do klasztoru. Jest to dość obszerny gmach wznoszący się nad tarasem górującym nad całą okolicą; dołem otacza go rozległy ogród, gdzie rosną olbrzymie drzewa pomarańczowe. Ogrodzoną przestrzeń przecina strumień wypływający z gór i rozlewa swe wody w głębokiej kotlinie. Kościół zbudowany jest poza obrębem klasztoru, podzielonego na podwójny rząd cel; ojcowie, tak jak inni mnisi zamieszkali w górach, trudnią się uprawą oliwek i winnic. Prowadzą szkółkę dla dzieci okolicznych wiosek, biblioteka ich zawiera dużo książek drukowanych tamże, są tu bowiem mnisidrukarze; znalazłem tam nawet komplet czasopisma zatytułowanego „Pustelnik górski", które przestało się ukazywać od kilku lat. Ojciec Adam powiedział mi, że pierwsza drukarnia została założona przed stu laty w Mar Hanna przez zakonnika z Aleppo, nazwiskiem Abdallah Zekir, który własnoręcznie rytował i odlewał litery. Spod tej przezacnej prasy wyszło wiele książek treści religijnej, historycznej, a nawet zbiory baśni. Schnące pod murem klasztornym na słońcu arkusze druku dość dziwny przedstawiają widok. Mnisi Libanu uprawiają zresztą różne zawody, nie można im zaiste zarzucić próżniactwa.
Oprócz dość licznych klasztorów europejskich, lazarystów i jezuitów, dziś walczących o wpływy i nie zawsze sobie nazwajem przyjaznych, istnieje w Kasruanie około dwustu klasztorów związanych ścisłą regułą, nie licząc znacznej ilości pustelni w okolicy Mar Elicha. Są też Liczne zakony żeńskie, poświęcone przeważnie wychowaniu dzieci. Czyż wszystko to razem nie stanowi zbyt potężnego za
stepu osób duchownego stanu jak na kraj mierzący zaledwie sto dziesięć mil kwadratowych, a liczący niespełna dwieście tysięcy mieszkańców? Co prawda, ten zakątek dawnej Fenicji słynął zawsze z żarliwości wiary. O kilka mil od punktu, w którym się znajdowaliśmy, płynie rzeka NahrIbrahim, dawniejszy Adonis, zabarwiony niegdyś czerwienią na wiosnę, wówczas gdy opłakiwano śmierć symbolicznego ulubieńca Wenus. W pobliżu ujścia owej rzeki do morza leży Dżebail, dawny Biblos, gdzie urodził się Adonis, jak wiadomo z Cynira i Myrrhy, rodzonej córki owego króla Fenicjan. Te tradycje zaczerpnięte z mitologii, ubóstwienie, bałwochwalcza cześć składana ongiś kazirodztwu i cudzołóstwu, oburzają dziś jeszcze poczciwych zakonnikówlazarystów. Natomiast mnisi maronici są od nich o tyle szczęśliwsi, że nic o tym nie wiedzą.
Książę był łaskaw mi towarzyszyć i służyć za przewodnika w wielu wycieczkach po prowincji Kasruan: nie przypuszczałem zresztą ani że jest tak rozległa, ani tak gęsto zaludniona. Gazir, główne miasto, które posiada pięć kościołów i liczy sześć tysięcy mieszkańców, jest siedzibą rodziny Hobeisz, jednej z trzech najznakomitszych wśród maronitów: dwie następne są to rodziny Avaki i Khazen. Rody te liczą już dziś setki potomków, obyczaje zaś Libanu, żądające równomiernego podziału dóbr pomiędzy braci, zmniejszyły z konieczności stan posiadania każdego z nich. Czyni to zrozumiałym miejscowy żart, nadający niektórym emirom tytuł „książąt oliwek i sera" — w czym tkwi aluzja do skromnych warunków ich bytu.
Najrozleglejsze dobra należą do rodziny Khazen, osiadłej w Zuk Mikel, mieście jeszcze ludniejszym niż Gazir. Ludwik XIV przyczynił się znacznie do zwiększenia świetności tej rodziny, powierzając kilku jej członkom godność konsula. Część prowincji zwanej KasruanGazir, dzieli się
na pięć okręgów, zaś KasruanBekfaya położona w pobliżu Balbek i Damaszku, na trzy. Każdy z owych okręgów posiada miasto stołeczne, którym rządzi zazwyczaj emir i ze dwanaście wiosek czy też parafii, podlegających władzy szejków. Tak utworzona struktura feudalna ma nad sobą emira prowincji, któremu z kolei udziela władzy wielki emir rezydujący w DeirKhamar. Ponieważ tenże znajduje się obecnie w niewoli tureckiej, władzę jego przekazano dwóm kajmakanom czy też gubernatorom, z których jeden jest maronitą, drugi zaś druzem; są oni zmuszeni przedstawiać baszom wszelkie sporne kwestie natury politycznej.
Układ taki ma tę odwrotną stronę, że stale podsyca pomiędzy obu ludami antagonizm pod względem interesów i wpływów nie istniejących wówczas, gdy żyli pod rządami tego samego księcia. Wielka idea emira Fakardina, który dążył do pomieszania narodowości i zniweczenia przesądów rasowych i wyznaniowych, została zastosowana na opak, toteż istnieje obecnie dążność do utworzenia dwóch wrogich sobie ludów tam, gdzie niegdyś istniał jeden złączony węzłami solidarności i wzajemnej tolerancji.
Zadajemy sobie nieraz pytanie, jaką drogą władcom Libanu udawało się zapewnić sobie życzliwość i wierność tylu szczepów odmiennej wiary. Ojciec Adam powiedział mi przy tej sposobności, że emir Baszir był chrześcijaninem poprzez otrzymany po urodzeniu chrzest, żył jak Turek, umarł zaś jak Druz, temu ostatniemu bowiem narodowi, od niepamiętnych czasów, przysługuje prawo składania do grobu władców gór. Opowiedział mi jeszcze jedną miejscową anegdotę w tym duchu. Druz i maronitą odbywający wspólnie podróż zastanawiali się: Jakiego też wyznania jest nasz właca? „Jest Druzem" — mówił jeden. „Jest chrześcijaninem" — twierdził drugi. Mijający ich metuali (sekciarz muzułmański), którego wybrali sobie na arbitra, od
powiedział, bez wahania: „Jest Turkiem". Poczciwcy, jeszcze bardziej niepewni swego, postanowili pójść do emira z prośbą, by ich rozsądził. Emir Baszir przyjął ich bardzo grzecznie i gdy mu wyłożyli przyczynę kłótni, rzekł zwracając się do wezyra: „To są ludzie zbyt ciekawi! Każ im wszystkim uciąć głowy!" Nie przykładając zbytniej wiary do krwawego morału tej całej historii, łatwo w niej poznać jednakże odwieczną politykę emirów Libanu. Co prawda pałace ich mieszczą równolegle: kościół, meczet i khalone (świątynię druzyjską). Było to przez długie lata tryumfem ich polityki, z czasem stanie się rafą podwodną, o którą rozbić się może ich nawa.
WALKA
Chłonąłem z radością życie w górach, w umiarkowanym klimacie, wśród obyczajów niewiele różnych od tych, z jakimi spotykamy się na południu Francji. Było to istotne wytchnienie po długich miesiącach spędzonych pod prażącym słońcem Egiptu; jeżeli zaś chodzi o stosunki z ludźmi, otaczało mnie to, czego duszy tak bardzo potrzeba, a mianowicie sympatia, która u muzułmanów nigdy nie jest całkowita, a w każdym razie bywa najczęściej zahamowana rasowymi przesądami. W lekturach, w rozmowach, w poglądach odnajdywałem to, przed czym nieraz w Europie uciekamy, znudzeni albo przemęczeni, ale o czym po pewnym czasie znowu marzymy, tak jak poprzednio marzyliśmy o tym, co nieoczekiwane, odmienne, nie chcę powiedzieć: nieznane. Nie jest to bynajmniej mniemanie, że nasz świat jest lepszy
niż ten, który poznaliśmy, to tylko mimowolny nawrót do wrażeń z lat dziecięcych, poddanie się wspólnemu jarzmu. W wierszu Henryka Heinego czytamy opowieść o pokrytym śniegiem świerku północy, który tęskni do jałowych wydm i płomiennego nieba pustyni, wówczas gdy równocześnie drzewo palmowe spalone suszą egipskich płaszczyzn wzdycha, by móc odetchnąć mgłami pomocy, wykąpać się w roztopionym śniegu, zapuścić korzenie w głąb zmarzniętej ziemi.
Trawiony takim oto niepokojem i szukając kontrastów, myślałem już o powrocie na równinę, perswadując sobie, że nie po to przecież przyjechałem na Wschód, aby spędzać czas wśród alpejskiego pejzażu; jednakże pewnego wieczora usłyszałem dokoła siebie rozmowy pełne niepokoju; z sąsiednich klasztorów poczęli napływać przerażeni mnisi; mówiono coś o Druzach, których znaczna liczba nadciągnęła z zamieszkiwanych przez nich prowincji, a którzy napadli na obwody zamieszkałe przez ludność mieszaną, rozbrojoną na rozkaz baszy Bejrutu. Kasruan, należący do baszostwa Tarabulasu, zachował broń, należy więc pospieszyć na pomoc bezbronnym braciom, przeprawić się przez rzekę Nahr elKalb, granicę tych dwóch krajów, istny Rubikon, przekraczany jedynie w bardzo poważnych chwilach. Zbrojni górale tłoczyli się niecierpliwie dokoła wsi i na łąkach. Jeźdźcy przemierzali konno sąsiednie osady z odwiecznym wojennym okrzykiem: „Bóg wzywa! Na bój!"
Książę wziął mnie na stronę i powiedział: „Nie wiem, co się dzieje; raporty, które nam składają, są może trochę przesadzone, musimy wszakże być w pogotowiu, aby przyjść z pomocą sąsiadom. Pomoc ze strony baszy przychodzi zawsze wówczas, gdy najgorsze już się stało... Panu radziłbym albo udać się do klasztoru w Antura, albo morzem powrócić do Bejrutu".
— Nie — odrzekłem — niech książę pozwoli, abym mu towarzyszył. Urodziłem się, na swoje nieszczęście, w epoce niezbyt wojowniczej, byłem zatem świadkiem jedynie tych bitew, które toczyły się w obrębie naszych miast w Europie, a były to smętne boje, przysięgam księciu! Bloki domów zastępowały nam góry, zaś place i ulice — doliny! Gdybym więc mógł choć raz w życiu być świadkiem wspanialszej walki, wojny religijnej. Pięknie byłoby zginąć za sprawę, której wy bronicie.
Mówiąc to byłem szczery; udzielił mi się otaczający mnie entuzjazm; następnej nocy śniłem o bohaterskich czynach, które, rzecz prosta, otwierały mi wrota do zaszczytnej przyszłości.
O świcie, gdy książę dosiadał konia na dziedzińcu w otoczeniu swojej świty, zamierzałem pójść za jego przykładem. Mussa wszakże stanowczo się sprzeciwił, abym użył konia wynajętego w Bejrucie: zobowiązał się, że przyprowadzi go żywego z powrotem, słusznie zaś obawiał się niebezpieczeństw wojennej wyprawy.
Uznałem słuszność jego sprzeciwu i przyjąłem konia, którego mi pożyczył książę. Przeprawiliśmy się wreszcie przez rzekę; na trzystu ludzi było nas co najwyżej dwunastu jeźdźców.
Po czterech godzinach marszu zatrzymaliśmy się nie opodal klasztoru Mar Hanna, gdzie przyłączył się do nas spory oddział górali. Mnisibazylianie uraczyli nas śniadaniem, uważali jednak, że należy jeszcze poczekać: nic nie wskazywało na to, aby Druzowie wtargnęli w granice okręgu. Natomiast nowo przybyli wyrażali przeciwne zdanie, postanowiono więc posunąć się dalej. Zsiedliśmy z koni, chcąc pójść krótszą drogą przez las, i ku wieczorowi, po kilku fałszywych alarmach, usłyszeliśmy strzały, których echo odbiło się od skalnych ścian.
Oddaliłem się od księcia wdrapując się na zbocze, aby dotrzeć do wsi widocznej w górze, nad drzewami, i znalazłem się wraz z grupką ludzi u podnóża uprawnych gruntów wznoszących się szerokimi terasami; paru spośród moich towarzyszy, po krótkiej naradzie, rzuciło się nagle na żywopłot z kaktusów tworzących ogrodzenie, ja zaś sądząc, że chcą się przebić do kryjącego się za nim nieprzyjaciela, poszedłem za ich przykładem, siekąc co sił jataganem; kolczaste liście toczyły się po ziemi niczym ścięte głowy, wkrótce powstał wyłom, który pozwolił nam wtargnąć w obręb ogrodzenia. Moi towarzysze rozbiegli się na wszystkie strony i nie znajdując żywej duszy, poczęli rąbać z niezwykłą zaciekłością nasadę pni drzew morwowych i oliwek. Jeden z nich widząc, że stoję bezczynnie, chciał mi dać siekierę; odepchnąłem go: oburzał mnie ten widok zniszczenia. Poznałem właśnie, że znajdujemy się nie gdzie indziej, lecz w zamieszkałej przez Druzów części osady Beit Meri, gdzie mnie tak gościnnie przyjęto przed kilku dniami.
Na szczęście zobaczyłem z daleka główne nasze siły ukazujące się na płaskowzgórzu, podążyłem do księcia, który wydawał się wielce zagniewany. Zbliżyłem się do niego, by zapytać, czy nie mamy innych wrogów poza kaktusami i drzewami morwowymi; przekonałem się wszakże, że boleje nad tym, co się stało, i usiłuje nie dopuścić do podpalania domów. Widząc, że kilku maronitów zmierza w tamtą stronę niosąc płonące gałęzie świerków, kazał im zawrócić. Maronici otoczyli go krzycząc: „Druzowie postąpili tak wobec chrześcijan, dziś my jesteśmy górą, trzeba im oddać pięknym za nadobne!"
Książę zawahał się na te słowa, prawo odwetu uważane jest przez górali za święte. Za mord należy się mord, podobnie jak za zniszczenie trzeba zapłacić zniszczeniem, za po
żogę — pożogą. Próbowałem mu wytłumaczyć, że ścięto już dużo drzew i że mogło to uchodzić za wyrównanie krzywdy. Książę wszakże znalazł argument bardziej przekonywający: „Czy nie rozumiecie, że z Bejrutu zobaczono by pożar? I znów by tu przysłano Albańczyków!"
Wzgląd ów uspokoił wreszcie wzburzone umysły. W całej wsi tymczasem znaleziono tylko jednego starca w białym turbanie, przyprowadzono go, poznałem w nim poczciwca, który ofiarował mi gościnę u siebie, gdy przechodziłem przez Beit Meri. Zaprowadzono go do szejkachrześcijanina, który zdawał się nieco zaniepokojony tą całą wrzawą i, podobnie jak książę, starał się ją uśmierzyć. Stary Druz zachowywał się z godnością i spokojem i rzekł patrząc w oczy księciu:
— Pokój z tobą, Miranie, w jakim celu do nas przybywasz?
— Gdzie są twoi bracia? — zapytał książę. — Uciekli zapewne, gdy nas zobaczyli z daleka.
— Wiesz, że nie zwykli tak czynić — odrzekł starzec — ale było ich zaledwie kilku przeciwko całemu twojemu ludowi, uprowadzili więc stąd kobiety i dzieci. Ja wolałem zostać w domu.
— Powiedziano nam przecież, że wezwaliście Druzów zza gór i że przybyli tu w znacznej sile.
— Wprowadzono was w błąd. Daliście posłuch złym językom, ludziom obcym, którzy byliby radzi, gdyby nas zamordowano, a bracia nasi przyszli wywrzeć na was zemstę.
Starzec stał w ciągu całej tej rozmowy. Szejkowi, przed którym się znaleźliśmy, słowa te trafiły widać do przekonania: „Czy myślisz, że jesteś moim jeńcem? Byliśmy niegdyś przyjaciółmi, czemu nie zasiądziesz z nami?"
— Bo jesteś w moim domu — odparł starzec.
— Słuchaj — powiedział szejkchrześcijanin — puśćmy to wszystko w niepamięć. Siądź na otomanie, podadzą ci kawę i fajkę.
— Czy nie wiesz — powiedział starzec — że Druz nie przyjmie nigdy żadnego poczęstunku ani od Turków, ani od ich przyjaciół, w obawie, że jest to przedmiot łupu lub owoc niesprawiedliwie ściągniętych podatków.
— Od przyjaciół Turków? Ja do nich nie należę!
— A czyż nie mianowali cię szejkiem, wówczas gdy ja nim byłem w tej wsi za czasów Ibrahima, gdy twoje plemię żyło w zgodzie z moim plemieniem? A czyż to nie ty poskarżyłeś się baszy na wybryki awanturników o jedną spaloną chatę, o sąsiedzką zwadę, którą tak łatwo byłoby załagodzić między sobą?
Szejk pokręcił głową bez słowa, książę wszakże przeciął tę rozmowę i wyszedł z chaty prowadząc Druza za rękę. „Napijesz się przecież kawy ze mną, który nic nigdy nie przyjąłem od Turków? — powiedział i polecił swojemu kahwedżi, by podał kawę pod drzewami. — Byłem przyjacielem twojego ojca, a Druzowie i maronici żyli wówczas w zgodzie".
I długo wspominali czasy, kiedy to oba narody były złączone pod rządami rodziny Szehab, nie zaś oddane pod władzę zwycięzców.
Postanowiono, że książę wycofa cały swój oddział, że Druzowie powrócą do swojej wsi nie wzywając obcej pomocy, że wyrządzone u nich szkody uznane zostaną za odwet za spalenie chrześcijańskiej chaty.
Taki był więc koniec tej strasznej wyprawy, w której obiecywałem sobie okryć się taką chwałą; jednakże nie wszystkie spory wybuchające na terenie wsi mieszanych znajdują arbitrów nastrojonych tak polubownie jak książę Abu Miran. Trzeba natomiast przyznać, że jeśli można
przytoczyć przykłady pojedynczych morderstw, gromadne spory rzadko kiedy bywają krwawe. Podobne są raczej bójkom Hiszpanów, którzy gonią się nawzajem po górach, lecz nigdy nie dochodzi do starcia, gdyż jedna strona ukrywa się, ilekroć druga rozporządza przeważającymi siłami. Wrzeszczą wniebogłosy, podpalają domy, ścinają drzewa i jedynie raporty składane przez strony zainteresowane wykazują ilość zabitych.
W gruncie rzeczy te narody szanują się nawzajem bardziej niż ktokolwiek przypuszcza i nie mogą zapomnieć więzi, która ich niegdyś łączyła. Dręczeni i podjudzani bądź przez misjonarzy, bądź przez mnichów działających w interesie mocarstw europejskich, oszczędzają się, podobnie jak czynili to niegdyś kondotierzy, którzy wypowiadali sobie wielkie bitwy bez rozlewu krwi. Mnisi wygłaszają kazania, trzeba więc chwytać za broń; misjonarze angielscy perorują i płacą, należy zatem okazać waleczność; na dnie tego wszystkiego kryje się wszakże zwątpienie i zniechęcenie. Każdy rozumie, do czego dążą pewne potęgi europejskie
o rozbieżnych interesach i celach, popierane nieopatrznie przez Turków, wzniecając waśnie po wsiach o ludności mieszanej; rozdział dwóch plemion, niegdyś zjednoczonych
i solidarnych, wydaje się rzeczą dowiedzioną. Robota, jaka prowadzona jest teraz w Libanie pod pozorem pacyfikacji, polega na wymianie własności będącej w posiadaniu druzów, w okręgach zamieszkałych przez chrześcijan, na własność chrześcijan w okręgach zamieszkałych przez Druzów. Wówczas ustaną tak przesadnie opisywane walki wewnętrzne; będą natomiast dwa odrębne narody, jeden, być może, pod protektoratem Austrii, drugi pod protektoratem Anglii. Trudno byłoby wówczas, aby Francja odzyskała wpływy, które za czasów Ludwika XIV rozciągały się zarówno na Druzów jak na maronitów.
Nie do mnie należy wypowiadać opinie o tak poważnych sprawach. Żałuję tylko, że będąc w Libanie nie wziąłem udziału w bardziej homeryckich bojach.
Wkrótce musiałem pożegnać księcia, aby udać się do innej miejscowości w górach. Jednakże sława zajść w Beit Meri wzrastała w miarę mej podróży, owa walka z drzewami morwowymi, dzięki bujnej wyobraźni włoskich mmphów, stopniowo przybierała rozmiary krucjaty.