Nerval Gerard De HISTORIAS KALIFA HAKEMA


Nerval Gérard De

HISTORIA KALIFA HAKEMA

HASZYSZ

Na prawym brzegu Nilu, w pewnej odległości od portu Fostat, gdzie znajdują się ruiny starego Kairu, nie opodal góry Mukatfan panującej nad nowym miastem, istniała, po roku ery chrześcijańskiej, co odpowiada czwartemu wiekowi ery muzułmańskiej, mała wioska, zamieszkała przeważnie przez wyznawców Sabeizmu.

Z ostatnich domów wzdłuż rzeki raduje oko uroczy widok; fale Nilu tulą pieszczotliwie wyspę Rodda, zdają się dźwigać ją niczym niewolnik niosący ciężki kosz kwiatów. Na przeciwległym brzegu widać Gizeh, a wieczorem, zaledwie słońce zniknie, olbrzymie trójkąty piramid rozdzierają pasmo fioletowych mgieł na zachodzie. Korony palm, platanów i drzew figowych rysują swe czarne kontury

na tym jasnym tle. Stada bawołów, których zdaje się strzec z daleka Sfinks, wyciągnięty na płaszczyźnie niby pies wystawiający zwierzynę, ciągną długim szeregiem do wodopoju, zaś światła, zapalane przez rybaków, znaczą złotymi jak gwiazdy ćwiekami gęsty mrok rzecznych brzegów.

We wsi sabejskiej najlepiej można było podziwiać ową perspektywę z okelu o białych murach, dokoła których rosły drzewa chlebowe, z tarasem o podnóżu zanurzonym w wodzie, przewoźnicy zaś płynący wzdłuż lub w górę Nilu, widzieli co noc, jak drgają knotki pływające w kałużach oliwy.

Poprzez otwory arkady ktoś ciekawy, z łodzi stojącej pośrodku rzeki, dostrzegłby bez trudu wewnątrz okelu podróżnych i stałych bywalców, siedzących przed małymi stoliczkami na skrzyneczkach z palmowego drzewa, albo otomanach przykrytych matami, i łatwo mógłby się zadziwić ich osobliwym wyglądem. Przesadna gestykulacja, po której następował otępiały bezruch, niedorzeczne śmiechy, urywane okrzyki wydzierające się chwilami z ich piersi, zdradziłyby mu, że jest to jeden z domów, gdzie wbrew zakazom niewierni oszołamiają się winem, buzą albo haszyszem.

Pewnego wieczoru łódź, kierowana tak pewną ręką, jaką daje jedynie nieomylna znajomość okolicy, przybiła do brzegu w cieniu tarasu u podnóża schodów, których dolne stopnie lizała woda; wyskoczył z niej młodzian o sympatycznym wyglądzie, o ile sądzić można, rybak, wbiegł po schodach krokiem śmiałym i szybkim i zasiadł w kącie sali, na miejscu, które zapewne zwykle zajmował. Nikt nie zwrócił uwagi na jego przybycie, był to widocznie stały bywalec.

W tej samej chwili, drzwiami po przeciwległej stronie, to znaczy od strony lądu, wszedł mężczyzna odziany w czarną

wełnianą szatę; wbrew panującym obyczajom miał długie włosy, wymykające się spod takyja (białej czapy).

Jego nagłe ukazanie się było pewną niespodzianką. Zasiadł w zacienionym kącie, a że wśród obecnych wzięło górę ogólne podchmielenie, wkrótce więc nikt już na niego nie zważał. Choć odziany w nędzne szaty, na twarzy nowo przybyłego nie znać było lękliwej pokory, cechującej zazwyczaj nędzarzy. Jego śmiało nakreślone rysy przypominały surowe linie maski lwa. Jego oczy, ciemnobłękitne jak szafir, były obdarzone niewypowiedzianą mocą; przerażały i czarowały równocześnie.

Jusuf, takie imię nosił młodzian, którego przywiozła tu kanża, poczuł w sercu utajoną sympatię do nieznajomego, którego niecodzienną obecność zauważył od razu. A że jak dotąd nie wziął jeszcze udziału w powszechnej orgii, zbliżył się do otomany, na której zasiadł cudzoziemiec.

— Bracie — rzekł Jusuf — wydajesz się zmęczony, zapewne przybywasz z daleka? Czy chciałbyś się czegoś napić dla ochłody?

— Istotnie, droga za mną daleka — odrzekł cudzoziemiec — Wstąpiłem do tego okelu, aby odpocząć, ale czego mógłbym się napić tu, gdzie podają same zabronione napoje?

— Wy, muzułmanie, nie śmiecie nawet zwilżyć warg czym innym poza czystą wodą, ale my, wyznawcy sabeizmu, bez łamania naszego zakonu możemy gasić pragnienie szczodrą krwią winorośli lub płowym wywarem z jęczmienia.

— Nie widzę jednak przed tobą żadnego napoju wyskokowego.

— Ach, od dawna już mam w pogardzie ich prostackie pijaństwo — powiedział Jusuf dając znak Murzynowi, który postawił na stole dwie szklane filiżaneczki otoczone srebr

nym filigranem oraz pudełko napełnione zielonkawą masą, w której tkwiła kopystka z kości słoniowej. — To pudełko zawiera w sobie raj, który twój prorok obiecał swoim wyznawcom, i gdybyś był człowiekiem mniej surowych zasad, oddałbym cię za godzinę w objęcia hurys nie każąc ci przechodzić przez most w asSirat — ciągnął dalej Jusuf z uśmiechem.

— Ale ta masa to haszysz, jeśli się nie mylę — odparł cudzoziemiec odsuwając filiżankę, do której Jusuf nałożył porcję przedziwnej mikstury — a haszysz jest zakazany.

— Wszystko, co przyjemne, jest zakazane — powiedział Jusuf oblizując pierwszą łyżeczkę.

Cudzoziemiec utkwił w niego ciemnolazurowe źrenice, skóra na czole pobruździła się w tak głębokie fałdy, że wraz z nią zafalowała mu czupryna; zdawało się przez chwilę, że gotów rzucić się na lekkomyślnego młodzieńca i rozszarpać go na kawałki; opanował się jednak, rysy jego się wygładziły i, zmieniając raptem zdanie, wyciągnął rękę, sięgnął po filiżankę i począł powoli delektować się zieloną masą.

Po paru minutach zarówno Jusuf, jak cudzoziemiec poczęli odczuwać działanie haszyszu; słodka omdlałość ogarniała całe ich ciało, półuśmiech drżał na ich wargach. Chociaż spędzili z sobą zaledwie pół godziny, mogliby przysiąc, że się znają od tysiąca lat. Że zaś narkotyk działał na nich z coraz większą siłą, zaczęli się śmiać, mówić z niezwykłą swadą, zwłaszcza cudzoziemiec, który, przestrzegając ściśle wszelkich zakazów, nigdy jeszcze nie skosztował haszyszu i silnie odczuwał jego skutki. Zdawało się go trawić niezwykłe podniecenie; rój myśli nowych, niesłychanych, niepojętych przeszywał jego duszę ognistymi wiry; oczy jego błyszczały, jak gdyby rozjaśniał je od wewnątrz odblask nie znanego świata; nadludzka godność cechowała jego po

stawę i zachowanie; po czym wizja gasła, opadał bezwładnie na posadzkę oddając się błogości snu.

— A więc, towarzyszu — zapytał Jusuf korzystając z chwilowej przerwy w otumanieniu nieznajomego — co myślisz o tej wyśmienitej konfiturze z pistacji? Czy w dalszym ciągu będziesz rzucał anatemę na zacnych ludzi, którzy zbierają się spokojnie w sali o niskim pułapie, by znaleźć tam szczęście na swój sposób?

— Haszysz sprawia, że człowiek podobny jest Bogu — odrzekł cudzoziemiec powoli, głębokim głosem.

— Tak — odrzekł Jusuf z uniesieniem — ci, co piją wodę, znają tylko prostackie i przyziemne pozory każdej rzeczy. Upojenie, mącąc wzrok cielesny, rozjaśnia wzrok duszy; umysł wyzwolony z ciała, które go krępuje, wymyka się niczym więzień, gdy jego dozorca zaśnie, zostawiając klucz przy drzwiach ciemnicy. Błądzi radosny i wolny w świetle i przestrzeni, rozmawiając poufale z duchami, które spotyka, a które olśniewają go nagłymi i uroczymi objawieniami. Rozmachem skrzydła przemierza z łatwością sfery nieopisanego szczęścia, a wszystko to w przeciągu minuty, która wydaje mu się wiecznością, tak szybko następują po sobie owe wrażenia. Ja miewam sen, który pojawia się nieustannie, zawsze jednaki, a zawsze odmienny; gdy powracam na swoją kanżę, słaniając się, przytłoczony wspaniałością moich wizji, przymykając powieki przed tym płynącym bez przerwy strumieniem hiacyntów, drogich kamieni, szmaragdów, rubinów, tworzącym tło, na którym haszysz kreśli swe czarowne arabeski, jak gdyby w łonie nieskończoności — dostrzegam nagle niebiańską postać, piękniejszą niż wszystkie wizje stworzone przez poetów, która się do mnie uśmiecha ze zniewalającym urokiem, a postać ta zstępuje z nieba, by zbliżyć się do mnie. Czy to anioł, czy peri? Nie wiem tego. Siada przy mnie w łodzi, której surowe drzewo

przemienia się od razu w perłową macicę, i płynie rzeką roztopionego srebra, popychana lekkim powiewem wiatru, przesyconego cudną wonią.

— Błoga i przedziwna wizja! — szepnął cudzoziemiec kołysząc głową.

— To jeszcze nie wszystko — ciągnął dalej Jusuf. — Pewnej nocy, kiedy zażyłem mniej silną dozę, obudziłem się z upojenia w chwili, gdy moja kanza opływała cypel wyspy Rodda. Kobieta, podobna tej, którą widywałem we śnie, patrzyła na mnie przez na pół przymknięte powieki, oczyma, które, acz ludzkie, jaśniały niemniej przeto nieziemskim blaskiem; zza uchylonego kwefu płonął w świetle księżyca istny pancerz drogich kamieni. Ręka moja dotknęła jej dłoni; skóra miękka, gładka jak aksamit, świeża jak płatek kwiatu, pierścionki, których cyzelowania musnęły moje palce i przekonały mnie, że to rzeczywistość.

— W pobliżu wyspy Rodda? — powiedział do siebie cudzoziemiec z namysłem.

— To nie był sen — ciągnął dalej Jusuf nie zważając na uwagę przygodnego powiernika — haszysz wydobył jedynie na jaw wspomnienie utajone w najgłębszych zakamarkach duszy, gdyż ta boska twarz była mi znajoma. Gdzie ją widziałem? W jakim świecie spotkaliśmy się niegdyś? W jakim poprzednim życiu przecięły się nasze drogi? Tego nie potrafiłbym powiedzieć; lecz to dziwne zbliżenie, ta osobliwa przygoda nie dziwiły mnie ani trochę; wydawało mi się rzeczą całkiem naturalną, że kobieta będąca zupełnym urzeczywistnieniem mego ideału znalazła się w mojej kanzy pośrodku Nilu, jak gdyby wskoczyła tam z kielicha jednego z ogromnych kwiatów pływających po tafli wód. Nie pytając o nic, padłem jej do nóg, i, tak jak do peri moich snów, przemówiłem do niej najżarliwszym, najbardziej wzniosłym językiem, jaki może zrodzić miłosna egzaltacja; nasuwały

mi się słowa niezmiernie doniosłego znaczenia, zawierające całe światy myśli, tajemnicze zdania, w których brzmiały echa zaginionych światów. Dusza moja rosła w przeszłości i w przyszłości; byłem najgłębiej przekonany, że miłość, którą teraz wyrażam, tkwi we mnie od wieków.

W miarę jak mówiłem, widziałem, jak oczy jej zapalają się i wydzielają fluidy; przezroczyste dłonie wyciągały się ku mnie i stawały się nieuchwytne jak promień światła. Czułem, że otacza mnie płomienna sieć, i mimo woli zapadłem znowu z jawy w sen. Kiedy zdołałem wreszcie otrząsnąć się z przemożnego i rozkosznego odrętwienia, które pętało mi członki, ocknąłem się na przeciwległym Gizeh brzegu rzeki, oparty plecami o palmę, Murzyn mój spał spokojnie obok kanzy, którą wciągnął na ląd. Różowa poświata wyłaniała się na horyzoncie postrzępioną smugą; wkrótce ukaże się dzień.

— To miłość niepodobna do miłości ziemskiej — powiedział cudzoziemiec, nie wyrażając nawet najmniejszego sprzeciwu, że opowiadanie Jusufa zawiera wiele nieprawdopodobieństw, gdyż haszysz czyni człowieka skłonnym do wiary w cuda.

— Nigdy jeszcze nie opowiedziałem nikomu tej niewiarygodnej historii; dlaczego zwierzyłem się z niej tobie, którego widzę po raz pierwszy w życiu? Trudno by mi to było, zda się, wytłumaczyć. Czuję do ciebie jakiś tajemniczy pociąg. Gdy wszedłeś na salę, jakiś głos zabrzmiał w głębi mojej duszy: „To on, nareszcie! Twoje przyjście ukoiło skryty niepokój, który mnie dręczył nieustannie. Myśli moje rwą się ku tobie, musiałem ci wyjawić wszystkie tajemnice mego serca.

— Odczuwam to samo, co ty — odpowiedział cudzoziemiec — i powiem ci coś, czego nie odważyłem się dotąd wyznać sam sobie. Ty żywisz namiętność beznadziejną, ja

żywię namiętność potworną: ty kochasz wymarzoną peri, ja kocham... zadrżysz z przerażenia... moją siostrę! a jednak, rzecz dziwna, sumienie mi nie wyrzuca tej grzesznej skłonności; na próżno sam siebie potępiam, jakaś tajemnicza siła, którą w sobie czuję, udziela mi absolucji. Miłości mojej nie kala żadna ziemska żądza. To nie poryw zmysłów, chociaż piękność jej równa jest urodzie widma, które mnie nawiedza; jest to urok nie dający się opisać, przywiązanie głębokie jak morze, rozległe jak niebo, a tak silne, że mógłby je żywić bóg. Myśl, że moja siostra mogłaby złączyć życie z jakimś mężczyzną, budzi we mnie wstręt i zgrozę, niczym świętokradztwo; jest w niej coś niebiańskiego, czego domyślam się poprzez osłony cielesnej powłoki. Wbrew imieniu, które nosi tu, na ziemi, jest to małżonka mojej boskiej duszy, dziewica przeznaczona mi od pierwszych dni Stworzenia; zdaje mi się, że odnajduję chwilami poprzez wieki i mroki ślady naszej skrytej afiliacji. Przypominają mi się sceny, które działy się przed pojawieniem się ludzi na ziemi, widzę siebie na złotych konarach Edenu siedzącego przy niej; usługują nam zaś posłuszne duchy. Gdybym złączył się z inną kobietą, obawiałbym się, że zhańbię i rozproszę drgającą we mnie duszę świata. Chciałbym, przez związek naszych boskich krwi, stworzyć szczep nieśmiertelny, boga wieczystego, potężniejszego niż ci wszyscy, którzy się dotychczas objawili pod różnymi imionami i w różnych postaciach!

Podczas gdy Jusuf i cudzoziemiec wymieniali te długie zwierzenia, stali bywalcy okelu, podnieceni pijaństwem, wili się w dziwacznych kontorsjach, pokładali się ze śmiechu, wpadali w ekstazę, tańczyli wykonując jakieś konwulsyjne ruchy; stopniowo jednak działanie konopi poczęło się rozpraszać, spokój powracał, leżeli więc na ziemi dokoła

otomany w stanie omdlenia, jakie następuje zazwyczaj po takich ekscesach.

Człowiek o wyglądzie patriarchy, którego broda spływała po powłóczystej szacie, wszedł do okelu i stanął pośrodku sali.

— Wstańcie, bracia — powiedział gromkim głosem — obserwowałem niebo; nadeszła godzina pomyślna, by złożyć ofiarę z białego koguta przed Sfinksem, ku czci Hermesa i Agatodajmona.

Słysząc te słowa sabejczycy zerwali się na równe nogi i byli, zda się, gotowi podążyć za swym kapłanem, lecz cudzoziemiec usłyszawszy to wezwanie począł się mienić na twarzy, i to trzykrotnie; błękit jego oczu stał się czarny, straszliwe bruzdy poorały jego twarz, z piersi zaś wyrwał się głuchy pomruk; zebrani zadrżeli z przerażenia, jak gdyby prawdziwy lew wtargnął w samo serce okelu.

— Bezbożnicy! Bluźniercy! Bestie plugawe! Bałwochwalcy! — wykrzykiwał grzmiącym głosem.

Po tym wybuchu gniewu tłum zafalował zdjęty zdumieniem. Nieznajomy miał minę tak władczą i unosił fałdy sajonu ruchem tak dumnym, że nikt nie śmiał odpowiedzieć na jego obelgi.

Starzec podszedł do niego i zapytał:

— Cóż złego widzisz, bracie, w ofiarowaniu, zgodnie z rytuałem, koguta dobrym duchom Hermesa i Agatodajmona?

Cudzoziemiec zazgrzytał zębami na sam dźwięk tych imion.

— Jeżeli nie uznajesz wiary sabejczyków, po coś tu przyszedł? Czy jesteś wyznawcą Jezusa albo Mahometa?

— Mahomet i Jezus to fałszywi prorocy — wykrzyknął nieznajomy z niebywałą mocą bluźnierstwa.

— Zapewne hołdujesz religii Parsisa, jesteś czcicielem ognia...

— Wszystko to są mary, urągowiska, kłamstwa! — przerwał mu mężczyzna w czarnym sajonie.

— Kogo wielbisz zatem?

— On mnie pyta, kogo wielbię!... Nie wielbię nikogo, gdyż sam jestem bogiem! jedynym, prawdziwym, istotnym bogiem, którego tamci są zaledwie cieniem.

Słysząc to twierdzenie niepojęte, niesłychane, szaleńcze, Sabejczycy rzucili się na bluźniercę i rozprawiliby się z nim niechybnie, gdyby Jusuf, zasłaniając go sobą, nie był pociągnął go, zmuszając do wycofania się, na taras, obmywany wodami Nilu, chociaż wyrywał się i wrzeszczał jak opętany. Po czym, oderwawszy się od brzegu silnym kopnięciem, Jusuf zepchnął łódź na sam środek rzeki. Gdy poczęli płynąć z prądem, Jusuf zapytał przyjaciela:

— Dokąd mam cię zawieźć?

— Tam, na wyspę Rodda, gdzie widzisz światła—odrzekł nieznajomy. Chłód nocy ostudził snadź jego podniecenie.

Kilka uderzeń wiosła i już byli na brzegu wyspy; mężczyzna w czarnym sajonie, zanim wyskoczył na ląd, powiedział swemu wybawcy, ofiarując mu pierścień starożytnej roboty, który ściągnął z palca:

„Gdziekolwiek mnie spotkasz, wystarczy, byś mi pokazał ten pierścień, a uczynię wszystko, czego zażądasz".

To powiedziawszy oddalił się i zniknął wśród nadbrzeżnych drzew. Aby odrobić stracony czas, Jusuf, który chciał być świadkiem ofiary z koguta, począł ze zdwojoną energią wiosłować w poprzek wód Nilu.

GŁÓD

W kilka dni potem kalif opuścił jak zazwyczaj swój pałac, aby udać się do obserwatorium na Mukattan. Wszyscy nawykli, że tak wyjeżdża od czasu do czasu na grzbiecie osła i że towarzyszy mu jeden tylko niewolnikniemowa. Sądzono, że trawił noc na wpatrywaniu się w gwiazdy, gdyż widywano go, jak powracał o świcie z tą samą eskortą, co tym mniej dziwiło jego służbę, gdyż ojciec kalifa, Aziz Billah i jego dziad, Muizz edDin, założyciel Kairu, czynili to samo, byli bowiem obaj nader biegli w wiedzy kabalistycznej; kalif Hakem wszakże, po zbadaniu układu gwiazd i przekonaniu się, że nie zagraża mu bezpośrednio żadne niebezpieczeństwo, zrzucał swoje zwykłe szaty, przywdziewał odzież niewolnika, polecając, by tenże czekał na niego w wieży, i uczerniwszy z lekka twarz, dla zamaskowania rysów, szedł na miasto, aby wmieszać się w tłum i poznać tajemnice, które wykorzystywał z czasem jako monarcha. W podobnym przebraniu dostał się niegdyś do okelu sabejczyków.

Tym razem Hakem wyprawił się aż na plac Rumelija; jest to punkt Kairu, gdzie ludność tworzy najbardziej ożywione grupy: gromadzi się w sklepach i pod drzewami, aby wysłuchać lub opowiadać baśnie, recytować poematy pochłaniając przy tym słodkie napoje, lemoniadę i owoce smażone w cukrze. Kuglarze, śpiewacy, oprowadzacze zwierząt skupiali najczęściej dokoła siebie tłum spragniony rozrywki po całodziennej pracy; ale tego wieczora wszystko się odmieniło, lud podobny był wzburzonemu morzu z jego rozhukanymi bałwanami i sterczącą z odmętu stromizną skał. Złowrogie głosy zagłuszały gdzieniegdzie wrzawę, ze

wszystkich stron zaś rozlegały się słowa zaprawione goryczą: „Spichrze publiczne są puste!"

Istotnie od pewnego czasu poważny brak żywności niepokoił ludność; nadzieja na mające wkrótce nadejść transporty zboża z Górnego Egiptu uspokoiła chwilowo obawy: każdy, jak mógł, oszczędzał zapasów; tymczasem, chociaż przybyła z Syrii tego dnia bardzo liczna karawana, zdobycie żywności było prawie niemożliwe, toteż ogromny tłum, podburzany przez cudzoziemców, podążył do olbrzymich publicznych spichrzów w Starym Kairze — a były to żelazne rezerwy na czas największego głodu. Dziesiąta część każdych zbiorów zgromadzona jest tam w obrębie wysokich murów, zbudowanych niegdyś przez Amru. Na rozkaz zdobywcy Egiptu pozostawiono te spichrze bez dachów, aby ptaki mogły z nich uszczknąć swoją cząstkę. Szanowano z dawien dawna owo zbożne zarządzenie, pociągające za sobą jak dotąd stratę zaledwie drobnej części zapasów i przynoszące zda się szczęście miastu; tego dnia wszakże, gdy rozwścieczony tłum zażądał ziarna, urzędnicy odpowiedzieli, że spadły roje ptaków, które wszystko pożarły. Usłyszawszy to, lud zrozumiał, że grożą mu najgorsze cierpienia i od tej chwili zapanowała wszędzie trwoga.

„Jak to się stało — myślał Hakem — że ja nic o tym nie wiedziałem? Czy możliwe, aby stało się podobne dziwo? Byłbym przecież wyczytał zapowiedź tego w gwiazdach, w pentagramie który nakreśliłem, nie zaszły żadne zmiany".

Oddawał się w najlepsze tym rozmyślaniom, gdy pewien starzec w stroju Syryjczyka zbliżył się doń i zagadnął go:

— Dlaczego nie dajesz im chleba, o panie?

Hakem podniósł głowę, zdziwiony, utkwił lwi wzrok

w nieznajomym sądząc, że tenże poznał go pomimo przebrania. Człowiek ten był ślepy.

— Czyś ty oszalał — rzekł Hakem — że zwracasz te słowa do kogoś, kogo nie widzisz, tyle żeś usłyszał szelest jego kroków w pyle gościńca?

— Wszyscy ludzie są ślepi wobec Boga — powiedział starzec.

— A więc zwracasz się do Boga?

— Do ciebie, panie.

Hakem zastanowił się chwilę, a myśl jego znowu zawirowała jak w oparach haszyszu.

— Ratuj ich — ciągnął dalej starzec — bo ty jeden jesteś życiem, ty jeden jesteś wolą.

— Sądzisz więc, że mógłbym stworzyć ziarno tu, zaraz, niezwłocznie? — odrzekł Hakem trawiony niejasną myślą.

— Słońce nie może lśnić przez chmury, rozprasza je powoli. Chmura, co cię w tej chwili przesłania, to ciało, w które wstąpić raczyłeś i które może działać tylko ludzkimi siły. Każda istota podlega prawom ustanowionym przez Boga. Bóg jeden posłuszny jest prawom, które sam stworzył. Świat stworzony przez niego przy pomocy kabały rozpadłby się natychmiast, gdyby Bóg odstąpił od swojej własnej woli.

— Widzę — rzekł kalif po namyśle — że jesteś zwykłym żebrakiem; poznałeś, kim jestem, pomimo przebrania, ale pochlebstwa twoje są prostackie. Masz tu sakiewkę złota; idź sobie.

— Nie wiem, do jakiego stanu należysz, o panie, gdyż widzę tylko oczyma duszy. A złoto? Jestem biegły w alchemii i umiem wytwarzać złoto, jeśli mi go potrzeba; twoją sakiewkę rozdam ludowi. Chleb jest drogi; ale w poczciwym mieście Kairze za złoto wszystkiego można dostać.

„To jakiś nekromanta" — pomyślał Hakem.

Tymczasem tłum zbierał monety, które rozsiał po ziemi stary Syryjczyk; ludzie biegli do najbliższej piekarni. Sprzedawano tego dnia tylko jedno okka (trzy funty) chleba za sztukę złota.

— Więc to tak — powiedział Hakem — rozumiem! Ten starzec, który przyszedł z krainy mądrości, poznał mnie i przemawiał do mnie za pomocą alegorii. Kalif — to obraz Boga; winienem karać tak jak Bóg.

Skierował się w stronę cytadeli, zastał dowódcę straży AbuArusa, którego wtajemniczył w swoje maskarady. Rozkazał, by ów oficer oraz jego przyboczny kat poszli za nim, jak to już czynił poprzednio w niejednym wypadku, był bowiem, podobnie jak większość władców Wschodu, zwolennikiem doraźnego wymiaru sprawiedliwości, po czym zaprowadził ich przed dom piekarza, który sprzedawał chleb na wagę złota.

— To złodziej — szepnął dowódcy straży.

— Mamy więc — zapytał tenże — przybić mu ucho do okiennicy sklepu?

— Tak — odparł kalif—ale wpierw trzeba mu odciąć głowę.

Lud, który nie spodziewał się podobnego widowiska, z radością ustawił się w krąg na ulicy, podczas gdy piekarz na próżno zapewniał, że jest niewinny. Kalif, otulony w czarny płaszcz, który pożyczył z cytadeli, zdawał się pełnić funkcje zwykłego kadi.

Piekarz klęczał nadstawiając szyję i polecając duszę aniołom Munkir i Nakir. W tej samej chwili, jakiś młodzian

roztrącił tłum, podbiegł do Hakema i pokazał mu srebrny, cyzelowany pierścień. Był to Jusuf Sabejczyk.

— Błagam o łaskę dla tego człowieka! — wykrzyknął.

Hakem przypomniał sobie daną obietnicę i poznał przyjaciela znad brzegów Nilu. Dał znak: kat oddalił się od piekarza, który z radością zerwał się na równe nogi. Hakem natomiast, słysząc szemrania zawiedzionego tłumu, szepnął kilka słów do ucha dowódcy straży, który oznajmił podniesionym głosem:

— Miecz został zawieszony do jutra o tej samej porze. Każdy piekarz winien zatem sprzedawać chleb w stosunku dziesięciu okka za złotego cekina.

— Poznałem wtedy — rzekł Sabejczyk do Hakema — żeś człowiekiem sprawiedliwym, po tym jak zawrzałeś oburzeniem na widok zakazanych trunków; toteż pierścień ten dał mi prawo, z którego będę korzystał od czasu do czasu.

— Prawdę powiedziałeś, mój bracie — odparł kalif i uściskał go. — A teraz wieczór skończony, chodźmy na małą ucztę haszyszu do okelu sabejczyków.

PANI KRÓLESTWA

Wkraczając w progi tego domu, Jusuf wziął na stronę zarządzającego okelem i poprosił, aby nie miał za złe przyjacielowi, że się tak dziwnie zachował ostatnio. Każdy — tłumaczył — wbija sobie jakiegoś ćwieka w głowę, gdy sobie podpije; jemu się wtedy zdaje, że jest bogiem! To wyjaśnienie zostało przekazane stałym bywalcom, którzy się nim zadowolili.

Tytuł

Historia kalifa Hakema

Autor instytucja sprawcza

Nerval Gérard De

Nawigacja

Wszystkich stron:

Szukaj w utworze

Dodaj zakładkę

z komentarzem

Strona informacyjna

nie się coś niezwykłego, toteż stojąc przylepieni do ścian, z pochyloną głową i skrzyżowanymi na piersiach rękami, oczekiwali dalszych ewenementów z pełnym czci lękiem. Wiedziano, że sprawiedliwość, którą Hakem wymierza, bywa szybka, straszna i na pozór nieuzasadniona. Każdy drżał, gdyż nikt nie miał czystego sumienia.

Ale Hakem nie kazał nikomu ściąć głowy. Znacznie ważniejsza myśl pochłaniała go całkowicie; nie bacząc na tak drobne szczegóły wchodzące w zakres obowiązków policji, skierował się prosto do apartamentów siostry swej, księżniczki Setalmulk, a był to krok sprzeczny ze wszystkimi zasadami muzułmańskimi — i odsuwając portierę wtargnął do pierwszej sali, ku wielkiemu przerażeniu eunuchów i kobiet na służbie księżniczki, które z pośpiechem zasłoniły twarze.

Setalmulk (imię to znaczy: Pani królestwa — Sitt'al mulk) siedziała w głębi pokoju, na podwyższeniu z kafli zdobiących również wnękę w zagłębieniu ściany; wnętrze tej sali olśniewało przepychem. Sklepienie, rzeźbione w małe kopułki, podobne było do plastra miodu albo do groty ze stalaktytami, wskutek pomysłowej i uczonej zawiłości ornamentów, w których czerwień, zieleń, lazur i złoto grały mieszaniną jaskrawych barw. Mozaiki ze szkła wspaniałymi taflami pokrywały ściany na wysokość wzrostu człowieka, arkady wykrojone w kształcie serca wsparte były wdzięcznie na kapitelach, rozszerzonych górą niczym turban, wieńczących marmurowe kolumienki. Wzdłuż gzymsów, przy futrynach drzwi, na obramowaniach okien biegły wersety nakreślone pismem dywanowym, którego wytworne litery były pomieszane z kwiatami, liśćmi i zwojami arabesków. Pośrodku sali z alabastrowej fontanny tryskały aż do sufitu race kryształowych kropel, po czym opadały lek

kim jak pył deszczem do rzeźbionego zbiornika, szemrząc srebrzyście.

Usłyszawszy poruszenie wywołane wejściem Hakema, zaniepokojona Setalmulk wstała i posunęła się o kilka kroków w stronę drzwi. Jej majestatyczna postać ukazała się przy tym w całej krasie; siostra kalifa była bowiem najpiękniejszą księżniczką na świecie: brwi o aksamitnej czerni zakreślały regularne łuki nad oczyma, przed którymi każdy musiał spuścić powieki, jak gdyby zbyt długo wpatrywał się w słońce: nos cienki o z lekka orlim zarysie zdradzał królewskie pochodzenie jej rodu, złotawa bladość ożywiona była na policzkach dwoma obłoczkami szminki, usta zaś, olśniewające purpurą, jarzyły się niczym owoc granatu przepełniony perłami.

Strój Setalmulk cechował niebywały przepych: metalowy róg wysadzany diamentami podtrzymywał gazowy woal, na którym rozsiane były pajety; suknię jej, uszytą częściowo z zielonego, częściowo z cielistego aksamitu, pokrywały niemal całkowicie zawiłe desenie haftów. Na rękawach, na łokciach, na piersiach powstawały z nich ogniska świetlne o czarownym blasku, gdzie krzyżowały się iskry srebra i złota; pas, utworzony z ażurowych złotych płytek ozdobionych gwiazdami olbrzymich rubinów, spływał ciężko z talii giętkiej, a zarazem wyniosłej, wspierając się o bujny zarys bioder. Tak odziana, Setalmulk czyniła wrażenie królowej, władczyni zanikłych mocarstw, której przodkami byli bogowie.

Portiera uchyliła się, szarpnięta gwałtownie, i Hakem ukazał się w progu. Setalmulk, na jego widok, nie mogła powstrzymać okrzyku zdumienia wywołanego nie tyle niezwykłym postępkiem brata, jak osobliwym wyglądem kalifa. Istotnie, Hakem zdawał się tchnąć nieziemskim życiem. Jego blada cera odbijała, rzekłbyś, blask innego świata. Była

to wprawdzie postać kalifa, lecz bił od niej odmienny duch i odmienna dusza. Ruchy jego podobne były do ruchów widma, zdawał się być swoją własną marą. Zbliżył się do Setalmulk niesiony raczej wolą niż ludzkim odruchem, a gdy stanął przy niej, przeszył ją wzrokiem tak głębokim, tak przenikliwym, tak wytężonym, tak brzemiennym myślą, że księżniczka zadrżała i skrzyżowała ręce na piersiach, jak gdyby jakaś niewidzialna dłoń zdzierała z niej szaty.

— Setalmulk — powiedział Hakem — zamierzałem od dawna przeznaczyć ci męża; ale żaden mężczyzna nie jest godzien ciebie. Boskiej krwi, która płynie w twoich żyłach, nie wolno mieszać z żadną inną krwią. Należy oddać przyszłości nie naruszony skarb, którym nas przeszłość obdarzyła. To ja, Hakem, kalif, pan nieba i ziemi, będę twoim małżonkiem: obrzędy ślubne odbędą się za trzy dni. Taką jest moja święta wola.

Na to nieoczekiwane oświadczenie, księżniczka doznała uczucia takiego zaskoczenia, że odpowiedź zamarła jej na wargach; Hakem mówił tak władczo, moc jego słów była tak urzekająca, że Setalmulk zrozumiała, iż wszelki sprzeciw jest niemożliwy. Hakem cofnął się do drzwi, po czym udał się do swojej sypialni i zmorzony haszyszem, którego działanie osiągnęło punkt szczytowy, padł bezwładnie na poduszki i zasnął jak kamień.

Natychmiast po wyjściu brata, Setalmulk wezwała do siebie wielkiego wezyra Argauana i opowiedziała mu wszystko, co zaszło przed chwilą. Argauan był regentem cesarstwa we wczesnym dzieciństwie Hakema, który został ogłoszony kalifem, gdy miał lat jedenaście; Argauan zachował nadal nieograniczoną władzę w swoich rękach, siła przyzwyczajenia pozostawiła mu atrybuty rzeczywistego monarchy, Hakemowi oddawano tylko należną mu cześć.

Żadne pióro nie jest w stanie opisać, co działo się w duszy

Argauana, gdy wysłuchał opowiadania Setalmulk o nocnych odwiedzinach kalifa; lecz któż zdołałby przeniknąć tajniki tej niezgłębionej duszy? Czy to nauka i rozmyślania tak wyżłobiły jego policzki i zasnuły takim mrokiem jego surowe spojrzenie? Czy to stanowczość i silna wola naznaczyły jego czoło złowrogim piętnem tau, znakiem fatalnego losu? Czy bladość kamiennej maski jego twarzy, którą ściągały tylko niekiedy bruzdy pomiędzy zmarszczonymi brwiami, zwiastowała jedynie to, iż człowiek ten jest rodem ze spalonych słońcem równin Magrebu? Czy szacunek, który wzbudzał wśród ludności Kairu, wpływ, jaki wywierał na bogatych i możnych, był jedynie wyrazem wdzięczności za mądrość i sprawiedliwość, z jaką kierował państwem?

Tak czy inaczej, jego wychowanka Setalmulk czciła go na równi z ojcem, poprzednim kalifem. Argauan dzielił oburzenie sułtanki i powiedział tylko:

— Niestety! Jakież to nieszczęście dla cesarstwa! Władca wiernych zmysły postradał... Po klęsce głodu niebo zsyła nam drugą z kolei klęskę. Należy wydać rozkaz odprawienia publicznych modłów: nasz pan oszalał!

— Niechże nas Bóg przed tym broni! — wykrzyknęła Setalmulk.

— Mam nadzieję — dodał wezyr — że władca wiernych, gdy się obudzi, otrząśnie się z chwilowego obłędu i będzie mógł jak zwykle przewodniczyć posiedzeniu Wielkiej Rady.

Argauan od świtu oczekiwał przebudzenia się kalifa. Ten wszakże dość późno wezwał do siebie niewolników; oznajmiono mu, że w sali Dywanu pełno już doktorów, prawników i kadich. Gdy Hakem wkroczył na salę, wszyscy, zgodnie ze zwyczajem, padli przed nim na kolana, czołem dotykając ziemi, wezyr zaś, podnosząc się z klęczek, zmierzył ciekawym wzrokiem zamyśloną twarz swego pana.

Odruch ten nie uszedł uwagi kalifa. Rysy jego ministra zdawały się wyrażać lodowatą ironię. Książę już od dość dawna ubolewał, że pozwolił podwładnym zagarnąć zbyt wielki autorytet, i gdy zapragnął działać na własną rękę, dziwił się, że natrafia zawsze na opór ze strony ulemów, kaszefów i mudirów, którzy wszyscy byli szczerze oddani Argauanowi. Chcąc wyzwolić się spod tej opieki, jak również wyrobić sobie własny sąd o wielu rzeczach, uciekał się poprzednio do owych maskarad i nocnych spacerów.

Kalif widząc, że zebrani zajmują się wyłącznie sprawami bieżącymi, przerwał dyskusję i rzekł donośnym głosem:

— A może byśmy tak pomówili o panującym głodzie, postanowiłem dziś, że każę obciąć głowę wszystkim piekarzom.

Pewien starzec wstał na to z ławy ulemów i powiedział:

— Władco wiernych, a czy nie darowałeś życia jednemu z nich ubiegłej nocy?

Dźwięk tego głosu wydał się kalifowi znajomy. Odrzekł:

— To prawda, ale darowałem mu życie pod warunkiem, że będzie sprzedawał chleb w stosunku dziesięciu okka za złotego cekina.

— Zastanów się, panie, że ci nieszczęśni piekarze płacą za mąkę po dziesięć cekinów za ardeb. Ukarz raczej tych, którzy im sprzedają mąkę po takiej cenie.

— A któż to czyni?

— Multezimi, kaszefi, mudirzy, a także sami ulemowie, którzy nagromadzili jej w swoich domach całe góry.

Zadrżeli członkowie rady oraz obecna na sali starszyzna Kairu.

Kalif ujął głowę w dłonie, pochylił się i dumał przez czas pewien. Urażony Argauan już zamierzał odpowiedzieć na to, co rzekł ulema, lecz w tej samej chwili rozległ się grzmiący głos kalifa:

— Dziś wieczór, w porze modlitwy opuszczę mój pałac Rodda, przeprawię się przez odnogę Nilu w mojej kanzy; tam na brzegu czekać będzie na mnie dowódca straży ze swoim katem; pójdę lewym skrajem kanału, wejdę do miasta bramą Bab etTahla, by się udać do meczetu Raszyda. W każdym napotkanym po drodze domu, należącym do multezima, kaszefa czy też ulemy, zapytam, czy jest zboże, i wszędzie tam, gdzie go nie będzie, każę powiesić albo ściąć właściciela.

Po tych słowach kalifa wezyr Argauan nie śmiał już zabrać głosu na posiedzeniu rady, ale widząc, że kalif oddala się do swoich apartamentów, pośpieszył za nim i powiedział:

— Nie zrobisz tego, o panie!

— Odejdź! — rzucił mu Hakem z gniewem. — Czy pamiętasz, że gdy byłem dzieckiem, nazywałeś mnie żartobliwie „jaszczurką"? No więc teraz jaszczurka przemieniła się w smoka.

MORISTAN

Tego samego dnia wieczorem, gdy nadeszła pora modlitwy, wszedł Hakem do miasta przez dzielnicę żołnierzy; towarzyszyli mu tylko dowódca straży i przyboczny kat. Kalif zauważył, że wszystkie ulice, którymi mu droga wypadała, były rzęsiście iluminowane. Ludzie z gminu, trzymali w ręku świece, by oświetlić pochód księcia, zgrupowali się przeważnie przed domami doktorów, kaszefów, rejentów oraz innych wybitniejszych osobistości, które wskazywał adiutant.

Kalif wstępował wszędzie i znajdywał duży zapas zboża; kazał niezwłocznie rozdać je tłumowi i zapytywał o nazwisko właściciela.

— Mocą mojej obietnicy ratujecie głowę — mówił im — ale pamiętajcie, byście na przyszłość nie gromadzili zapasów zboża, czy po to, aby żyć w dostatku wśród powszechnej nędzy, czy aby odprzedać je na wagę złota i w krótkim czasie ściągnąć do waszych kieszeni cały majątek publiczny.

Odwiedziwszy w ten sposób kilka domów, wysłał oficerów, by uczynili to samo w innych, sam zaś udał się do meczetu Raszyda chcąc odprawić modły, był to bowiem piątek; tymczasem kiedy wkroczył w progi świątyni, ujrzał ku swemu zdziwieniu mównicę zajętą, przywitały go zaś następujące słowa:

— Niechaj imię Hakema będzie pochwalone, na ziemi jak i w niebiosach! Oddajmy wieczną część Bogu żywemu!

Choć tłum był wielce zachwycony tym, co uczynił kalif, ta nieoczekiwana modlitwa oburzyła wiernych wyznawców; toteż kilku mężczyzn pospieszyło na mównicę, chcąc strącić z niej bluźniercę; ten jednak podniósł się i z godnością zszedł z podwyższenia, zmuszając napastników do cofania się przed nim, i torował sobie drogę krok za krokiem poprzez zdumiony tłum, który wykrzykiwał przyjrzawszy mu się z bliska: „To niewidomy! Bóg nałożył na niego swoją rękę!"

Hakem poznał starca z placu Rumelija i tak jak na jawię jakaś nieoczekiwana więź łączy niekiedy pewien konkretny fakt ze szczegółami zapomnianego dotychczas snu, ujrzał, niby w świetle błyskawicy, jak splatają się z sobą podwójne drogi jego życia i jego ekstaz. Tymczasem duch jego walczył z tym nowym wrażeniem, tak więc nie zatrzymując się dłużej w meczecie, dosiadł na nowo konia i skierował się do swego pałacu.

Kazał wezwać wezyra Argauana, ale nie można go było nigdzie znaleźć. A że nadeszła pora, by zasięgnąć rady gwiazd w Mukattanie, kalif udał się na wieżę obserwatorium, wszedł na najwyższe piętro, gdzie ażurowa kopuła wskazywała punkty dwunastu konstelacji. Saturn, planeta Hakema, była blada i mętna, natomiast Mars, który nadał swoje imię miastu Kair, płonął owym krwawym blaskiem zwiastującym wojnę i niebezpieczeństwo. Hakem zszedł na pierwsze piętro, gdzie znajdowała się tablica kabalistyczna ułożona przez jego dziada Muizz edDina. Pośrodku kręgu, dokoła którego były wypisane w języku chaldejskim nazwy wszystkich krajów na ziemi, mieściła się statua z brązu, przedstawiająca jeźdźca zbrojnego we włócznię. Trzymał ją zazwyczaj prostopadle, lecz gdy wrogi naród ciągnął na Egipt, jeździec nastawiał włócznię zwracając się w stronę tego kraju, skąd groził atak. Hakem zobaczył, że jeździec obraca się ku Arabii.

Znowu to plemię Abbasydów! — wykrzyknął. — Wyrodni synowie Omara, których zgnietliśmy w ich stolicy, Bagdadzie! Ale nie lękam się teraz tych niewiernych, jestem gromowładny!

Kiedy się jednak głębiej zastanowił, czuł, że jest nadal, jak dawniej, człowiekiem; halucynacja przestała działać, a choć był pewien, że jest bogiem, nie wierzył już w swoją nadludzką siłę.

„Trzeba — powiedział sobie — szukać rady w upojeniu".

I pospieszył znów oszołomić się cudotwórczą masą, która nie jest niczym innym jak ambrozją — pokarmem nieśmiertelnych.

Wierny Jusuf już na niego czekał, wpatrując się marzącym wzrokiem w wody Nilu; ponure i gładkie opadały do poziomu, który zwiastował zawsze suszę i głód.

— O czym tak marzysz bracie? — zapytał Hakem. — Czy o miłości? Powiedz mi w takim razie, jak zwie się twoja ukochana, a przysięgam ci, że ją zdobędziesz.

— Nie wiem tego, niestety! — odparł Jusuf. — Odkąd podmuch hamsinu sprawił, że noce stały się duszne i parne, nie spotykam już jej złoconej kanży na Nilu. A gdybym ją nawet spotkał znowu, czy odważyłbym się zapytać, kto ona? Wydaje mi się czasami, że wszystko to było jedynie ułudą, działaniem tego zdradzieckiego ziela, które może zmąciło mi rozum... tak iż nie potrafię już nawet rozróżnić, co jest snem, a co rzeczywistością.

— Tak sądzisz? — zapytał Hakem z niepokojem. A po chwili wahania powiedział do swego towarzysza: — Mniejsza o to! Poszukajmy dziś jeszcze zapomnienia!

Z chwilą gdy pogrążyli się w opary haszyszu, zdarzało się, o dziwo, że dwaj przyjaciele zaczynali poniekąd myśleć i odczuwać w sposób pokrewny. Jusufowi marzyło się często, że jego towarzysz, dążąc ku niebiosom, a depcąc niegodny padół swej sławy, podawał mu rękę i pociągał za sobą w przestworza poprzez wirujące planety i mleczne drogi usiane gwiazdami; niebawem Saturn blady, lecz uwieńczony świetlistą obręczą, poczynał rosnąć i przybliżać się, otaczało go siedem księżyców porwanych jego obrotem, odtąd zaś któż zdoła powiedzieć, co działo się z chwilą, gdy osiągnęli ową boską ojczyznę snów? Język ludzki może jedynie wyrazić doznania zgodne z naszą naturą, ale kiedy dwaj przyjaciele rozmawiali z sobą w tym niebiańskim śnie, imiona, którymi siebie nawzajem nazywali, nie były już imionami ziemskimi.

Wśród tego upojenia, gdy osiągnęli granicę, kiedy ciało staje się na pozór bezwładną masą, Hakem począł się nagle wić wykrzykując:

— Eblis! Eblis!

W tej samej chwili oddział zebeków (żandarmerii konnej) wyłamał drzwi okelu, a stojący na ich czele Argauan, wezyr, kazał otoczyć salę i ująć tych wszystkich niewiernych, gwałcicieli zarządzeń kalifa, który zabraniał używania haszyszu i napoi wyskokowych.

— Szatanie! — wykrzyknął kalif odzyskując zmysły i uwolniony z rąk zebeków. — Kazałem cię szukać, aby uciąć ci głowę! Wiem, że to ty ogłodziłeś lud, że to ty rozdałeś twoim zausznikom zapasy zboża ze spichrzów państwowych! Na kolana przed władcą wiernych! Najpierw odpowiedz, a potem zgiń!

Argauan zmarszczył brwi, a jego mroczne oko rozjaśnił zimny błysk.

— Zaprowadzić do Moristanu tego wariata, który myśli, że jest kalifem — rzucił pogardliwie strażom.

Jusuf tymczasem wskoczył już do kanży słusznie przewidując, że nie zdoła obronić przyjaciela.

Moristan, który dziś przylega do meczetu Kalauma, było to wówczas ogromne więzienie częściowo tylko służące za szpital dla furiatów. Szacunek, jakim otoczeni są wariaci na Wschodzie, nie przeszkadza, że ci, którzy mogliby być niebezpieczni dla otoczenia, bywają pozbawieni wolności. Hakem, gdy się obudził nazajutrz w mrocznej celi, szybko zrozumiał, że nic na tym nie wygra, jeżeli wpadnie w furię albo powie, że jest kalifem w szatach fellaha. Zresztą w zakładzie tym przebywało już pięciu kalifów i pewna liczba bogów. Ten ostatni tytuł nie był zatem wiele więcej wart od poprzedniego. Hakem zresztą zdążył się przekonać aż nazbyt wyraźnie po tysiącznych wysiłkach czynionych nocą, aby zerwać kajdany, że jego boskość uwięziona w słabym ludzkim ciele pozostawiła go, tak jak większość indyjskich Buddów oraz innych wcieleń Najwyższej Istoty, na pastwę ludzkiej złośliwości i prawa fizycznej siły. Przy

pomniał sobie nawet, że sytuacja, w której się znajduje z własnej winy, nie jest dla niego nową. „Starajmy się zwłaszcza — powiedział sobie w duchu — uniknąć chłosty". Nie było to rzeczą łatwą, gdyż tego właśnie środka używano wówczas powszechnie dla ukrócenia zbyt wybujałej wyobraźni. Nadeszła pora wizyty lekarza, towarzyszył mu inny doktor wyglądający na cudzoziemca. Hakem był tak przezorny, że nie okazał najlżejszego nawet zdziwienia tą wizytą, odpowiedział tylko, że nadużycie haszyszu była to u niego przelotna fantazja i że teraz czuje się już całkiem normalnie. Lekarz naradzał się ze swoim towarzyszem i mówił do niego z wielkim szacunkiem. Ten zaś pokręcił głową i oświadczył, że obłąkani miewają często chwile, gdy odzyskują trzeźwość myśli i dzięki zręcznym podstępom zostają wypuszczeni na wolność. Mimo to nie miał żadnych zastrzeżeń, aby temu pacjentowi pozwolono spacerować po dziedzińcach Moristanu.

— Czy jesteś także lekarzem? — zapytał kalif doktoracudzoziemca.

— To książę nauki — wykrzyknął lekarzpsychiatra — to wielki Ibn Sina (Awicenna), który niedawno przybył z Syrii i raczył odwiedzić Moristan.

Opromienione sławą nazwisko Awicenny, uczonego doktora, uwielbianego pana zdrowia i życia ludzi — który wśród gminu uchodził za czarodzieja zdolnego czynić największe cuda — wywarło silne wrażenie na umyśle kalifa. Opuściła go dotychczasowa przezorność i krzyknął w uniesieniu:

— O ty, który mnie tu widzisz takim, jakim był niegdyś Aise (Jezus), wydanego w tej postaci i w całej ludzkiej bezsile na pastwę mocy piekielnych, podwójnie zapoznany, jako kalif i jako bóg, zastanów się, że należy, bym jak najprędzej wydostał się z tak haniebnego położenia. Jeżeli mi

sprzyjasz — wypowiedz to głośno, jeżeli nie wierzysz moim słowom — bądź przeklęty!

Awicenna nie odpowiedział, lecz zwrócił się do doktora kręcąc głową i rzekł mu:

— Widzisz... już go rozum opuszcza — po czym dodał: Na szczęście, są to wizje, które nikomu krzywdy nie czynią. Zawsze byłem zdania, że konopie, z których wyrabiają masę haszyszową, są tym samym zielem, co, jak powiada Hipokrates, wprawia zwierzęta w stan podobny do furii, tak iż rzucają się do morza. Haszysz znany był już za czasów Salomona: znajdzie pan słowo „haszyszot" w „Pieśni nad Pieśniami", gdzie wspomniane są upajające właściwości tej mikstury... Dalszy ciąg tych słów nie doleciał już uszu Hakema, gdy dwaj lekarze oddalili się od niego przechodząc na sąsiedni dziedziniec. Pozostał sam, oddany na pastwę najsprzeczniejszych wrażeń: wątpił, że jest bogiem, wątpił nawet chwilami, że jest kalifem, gdyż z trudem zbierał rozproszone myśli. Korzystając ze względnej swobody, jakiej mu udzielono, zbliżał się kolejno do nieboraków znajdujących się tu i owdzie w dziwacznych pozach i przysłuchując się ich śpiewom i rozmowom, podchwycił kilka zdań, które przykuły jego uwagę.

Jeden z tych pomyleńców zdołał uzbierawszy różne okruchy i odłamki sporządzić sobie coś niby gwiaździstą tiarę usianą kawałkami szkła, na ramionach udrapował jakieś szmaty pokryte jaskrawymi haftami, które sam wykonał ze szczątków świecidełek:

— Jestem Kaim azZaman (Władca wieku) — mówił — i powiadam wam, że nadeszły już czasy.

— Kłamiesz — odpowiadał mu na to inny. — Nie ty jesteś prawdziwym władcą; należysz do duchów ciemności i chcesz nas oszukać.

— Kim więc jestem według ciebie? — zapytał pierwszy.

— Nikim innym jak Tahmuratem, ostatnim królem zbuntowanych duchów! Czy nie pamiętasz tego, który cię zwyciężył na wyspie Serendib, a który był Adamem, czyli mną samym? Twoja włócznia i twoja tarcza widnieją do dziś jako trofea na moim grobie.

— Na jego grobie! — odparł drugi wybuchając śmiechem. — Nie odnaleziono nigdy, gdzie został pochowany! Lepiej by o tym nie mówił, dobrze mu radzę!

— Mam prawo mówić o moim grobie, ponieważ sześć razy żyłem już pomiędzy ludźmi i sześć razy umarłem, jak było moim obowiązkiem; wybudowano mi wspaniałe grobowce; to twój grób trudno byłoby odnaleźć, zważywszy, że wy, duchy ciemności, żyjecie tylko w ciałach umarłych!

Szydercza wrzawa, jaką wszyscy powitali te słowa, skierowana była pod adresem nieszczęsnego władcy duchów ciemności, któremu domniemany Adam odwrotem dłoni strącił z głowy koronę. Na to rzucił się na niego pierwszy wariat i walka dwóch wrogów już miała się rozpętać na nowo po pięciu tysiącach lat (wedle ich rachuby), gdyby jeden z dozorców nie rozdzielił walczących razami bykowca, które wymierzał im zresztą z całkowitą bezstronnością.

Czytelnik zada sobie może pytanie, jaka była przyczyna zaciekawienia, z którym Hakem słuchał rozmów obłąkanych, objawiając widoczne nimi zainteresowanie, a nawet często wywołując je kilkoma słowy. On jeden pozostał panem swoich zmysłów wśród tylu zbłąkanych rozmów,

toteż zagłębiał się z cicha w cały świat wspomnień. Pod wpływem jakiejś dziwnej mocy, wynikającej może z jego surowej postawy, wariaci zdawali się go szanować, żaden z nich nie śmiał podnieść oczu, by spojrzeć mu w twarz; a jednak coś zmuszało ich, by skupiali się dokoła niego, jak rośliny, które przed świtem obracają się ku nieobecnemu jeszcze światłu.

Jeżeli zwykli śmiertelnicy nie są zdolni pojąć, co dzieje się w duszy człowieka, który nagle poczuje, że jest prorokiem, lub w duszy podobnego mu śmiertelnika, gdy poczuje się bogiem, legenda i historia pozwolą mu chociaż domyślić się, jakie wątpliwości, jakie lęki powstają w tych boskich istotach w okresie wahania, kiedy to ich duch wyzwala się z przejściowych więzów wcielenia. Hakem dochodził chwilami do tego, że wątpił sam w siebie, podobnie jak Syn Człowieczy na Górze Oliwnej, lecz najbardziej oszałamiała go myśl, że boskość jego objawiła mu się po raz pierwszy pod wpływem haszyszu.

„Istnieje więc — mówił sobie — coś, co jest silniejsze niż ten, kto jest wszystkim, a tym czymś miałoby być ziele polne, posiadające moc stwarzania podobnych cudów? Co prawda, nędzny robak dowiódł, że jest silniejszy od Solimana, wówczas gdy przewiercił i przełamał na pół kij, na którym oparł się król duchów, czymże jednak był Soliman wobec mnie, jeśli rzeczywiście jestem Albarem (Wiekuistym)?"

POŻAR KAIRU

Rzekłbyś na pośmiewisko tak szczególne, że jedynie zły duch mógł zrodzić podobną myśl, zdarzyło się pewnego dnia, że Moristan odwiedziła sułtanka Satalmulk, która zwyczajem członków rodzin królewskich przyszła udzielić pomocy i pociechy. Po odwiedzeniu części gmachu przeznaczonej dla przestępców, chciała również zobaczyć przytułek dla obłąkanych. Sułtanka była zawoalowana, ale Hakem poznał ją po głosie i nie mógł opanować wściekłości na widok ministra Argauana, który kroczył przy jej boku, spokojny i uśmiechnięty, robiąc honory.

— Oto — powiedział — ci nieszczęśliwi oddani na pastwę tysiącznych wybryków wyobraźni. Jeden twierdzi, że jest królem duchów, drugi, że jest Adamem, ale ten, którego najbardziej ponosi ambicja, stoi przed tobą, o pani, a podobieństwo jego do kalifa, twego brata, jest uderzające.

— To rzeczywiście nadzwyczajne — powiedziała Setalmulk.

— A więc — ciągnął Argauan — to podobieństwo stało się przyczyną jego nieszczęścia. Tyle się nasłuchał, że jest wiernym odbiciem kalifa, aż wyobraził sobie, iż jest kalifem; ale i tego było mu mało, twierdzi teraz, że jest bogiem. A jest to po prostu zwykły fellah, któremu rozum się pomieszał, podobnie jak wielu innym, przez nadużycie środków oszałamiających... Ciekawe jednak byłoby przekonać się, co by powiedział, gdyby się znalazł przed obliczem samego kalifa...

— Łotrze! — wykrzyknął Hakem — stworzyłeś zatem widmo, które jest do mnie podobne i zajęło moje miejsce!

Urwał, gdyż uprzytomnił sobie, że opuszcza go dotych

czasowa przezorność i że wystawi życie na nowe niebezpieczeństwo; szczęściem dla niego wrzawa i okrzyki zagłuszyły te słowa. Wszyscy ci biedacy obrzucali Argauana złorzeczeniami, król duchów zwłaszcza odgrażał mu się straszliwie.

— Nie bój się! — krzyczał. —Poczekaj tylko, aż umrę, spotkamy się gdzie indziej.

Argauan wzruszył ramionami i wyszedł wraz z sułtanką.

Hakem nie próbował nawet apelować do pamięci siostry. Po głębszym namyśle doszedł do wniosku, że sieć jest zbyt starannie utkana, by mógł ją zerwać za jednym zamachem. Bądź istotnie go nie poznano, dając wiarę jakiemuś oszustowi, bądź też siostra i minister zmówili się chcąc go nauczyć rozumu i kazali spędzić kilka dni w Moristanie. A może chcieli z czasem skorzystać z rozgłosu, jakiego nabierze ta sprawa, aby uchwycić władzę w swoje ręce, jego zaś wziąć pod kuratelę? Niewątpliwie tkwiło w tym coś podobnego, a co jeszcze bardziej dawało do myślenia, to obietnica uczyniona przez sułtankę imanowi meczetu, w chwili gdy opuszczała Moristan: przyrzekła bowiem, że poświęci znaczną sumę na powiększenie i wspaniałą przebudowę skrzydła przeznaczonego dla obłąkanych, tak aby, jak powiedziała, siedziba ich była godną kalifa.

Gdy siostra jego wraz z ministrem już się oddalili, Hakem powiedział tylko:

— Musiało się tak stać!

I powrócił do zwykłego trybu życia, z niezmienną łagodnością i cierpliwością, których dotychczas dawał dowody; wiódł tylko długie rozmowy z tymi towarzyszami niedoli, którzy miewali jeszcze przebłyski świadomości, a także z mieszkańcami innej części Moristanu, którzy często podchodzili do krat dzielących dziedzińce, aby szukać rozrywki w dziwacznych wybrykach sąsiadów. Hakem

witał ich wówczas takimi słowy, że nieboracy tłoczyli się całymi godzinami w przekonaniu, że jest to człowiek natchniony. Czy nie dziwne to zjawisko, że słowo Boże znajduje zawsze zrazu wiarę wśród prostaczków? Tak to przed tysiącem lat audytorium Mesjasza składało się przeważnie z ludzi grzesznych, poborców myta i celników.

Kalif, z chwilą gdy zdobył zaufanie złoczyńców, wzywał ich do siebie, kazał sobie opowiadać koleje życia każdego, okoliczności towarzyszące błędom lub zbrodniom i starał się zgłębić do gruntu ich przyczyny: ciemnota i nędza — oto co kryło się na dnie każdego przestępstwa. Ludzie ci wyjawili mu również tajniki życia publicznego, machinacje lichwiarzy, przedstawicieli prawa, przełożonych cechów, poborców podatkowych i największych kupców w Kairze; wszyscy podtrzymywali się i tolerowali nawzajem, mnożąc swoją potęgę i swoje wpływy przez związki rodzinne; znieprawiający, znieprawiani, podwyższali lub zniżali do woli ceny w handlu; byli panami głodu lub dostatku, od nich zależały rozruchy albo wojna; nie kontrolowani przez nikogo, gnębili lud walczący o zaspokojenie najelementarniejszych potrzeb życiowych. Taki był plon rządów Argauanawezyra na przestrzeni długich lat, póki Hakem był nieletni.

Ponadto krążyły w więzieniu słuchy, nie bali się szerzyć ich nawet dozorcy: mówiono, że jakaś armia cudzoziemska zbliża się do miasta, że obozuje już na płaszczyźnie Gizeh, że zdrada odda w jej ręce Kair bez oporu, że możni panowie, ulema i kupcy, obawiając się, iż oblężenie mogłoby przynieść uszczerbek ich bogactwom, gotowi są otworzyć bramy miasta i przekupili wojskowych dowódców cytadeli. Oczekiwano, że nie dalej jak jutro wrogi generał wkroczy do miasta przez bramę Bab elHadyd. Z tą chwilą dynastia Fatymidów zostanie pozbawiona tronu; kalifowie

Abbassydzi panować będą odtąd zarówno w Kairze, jak w Bagdadzie i modły publiczne odprawiane będą w ich imieniu.

„Oto co mi zgotował Argauan! — powiedział sobie kalif w duchu. — Oto co zwiastował mi horoskop ułożony przez mego ojca, oto co było przyczyną, że zbladł na niebie promienny Faruis (Saturn)! Ale nadeszła chwila, aby przekonać się, co może zdziałać moje słowo i czy dam się pokonać tak jak niegdyś Nazareńczyk.

Wieczór się zbliżał; więźniowie zebrali się na dziedzińcu, by odprawić codzienne modły. Hakem zabrał głos, zwracając się równocześnie do dwojakiej społeczności obłąkanych i złoczyńców, których dzieliła zakratowana brama; oświadczył, kim jest i czego od nich żąda, tonem tak władczym i popierając swoje słowa tak niezbitymi dowodami, że nikt nie ośmielił się wątpić. W mgnieniu oka zbiorowy napór rąk przełamał wewnętrzne przegrody, dozorcy zaś, zdjęci lękiem, nie bronili wrót wiodących do meczetu. Kalif przekroczył wkrótce jego progi, niesiony na rękach przez ów tłum nieszczęśliwych, których dźwięk jego głosu upajał i napełniał ufnością.

— To kalif! To prawdziwy książę wiernych! — krzyczeli skazańcy.

— To Allah, który zstąpił, aby sądzić świat! — wyła gromada obłąkanych. Dwaj z nich zajęli miejsce po prawicy i po lewicy Hakema nawołując: — Chodźcie wszyscy na sąd, którego dokona pan nasz Hakem!

Wierni zgromadzeni w meczecie nie mogli pojąć, jakim prawem zakłócono ich modlitwy; jednakże wieść o zbliżaniu się wroga szerzyła taki niepokój, że wszyscy byli przygotowani na najosobliwsze wydarzenia. Niektórzy uciekali siejąc trwogę na ulicach, inni krzyczeli:

— To dziś dzień Sądu!

Myśl ta radowała najuboższych i najbardziej cierpiących; mówili głośno:

— Nareszcie, o Boże! Nareszcie nadszedł twój dzień! Gdy Hakem ukazał się na stopniach meczetu, nadludzki

blask opromieniał jego oblicze, włosy zaś, które wbrew obyczajom muzułmańskim nosił długie, spływały w puklach na purpurowy płaszcz narzucony mu na ramiona przez towarzyszy. Żydzi i chrześcijanie, zawsze licznie zgromadzeni na ulicy Sukarieh, ciągnącej się środkiem bazarów, również padali na kolana mówiąc:

— To prawdziwy Mesjasz albo Antychryst, którego przyjście Pismo Święte zapowiada w tysiąc lat po Jezusie!

Kilka osób wprawdzie poznało monarchę, lecz nie umiano sobie wytłumaczyć, jakim sposobem mógł się znaleźć w samym sercu miasta, wówczas, gdy jak krążyły słuchy, w tej samej chwili kroczy na czele wojsk, które wyruszyły przeciwko wrogowi obozującemu na płaszczyźnie nie opodal piramid.

— O ludu mój! — zwrócił się Hakem do nieszczęśliwych, którzy go otoczyli — wy, prawdziwi moi synowie, nie mój to dzień nastał, lecz wasz! Dożyliśmy takich czasów, które odnawiają się za każdym razem, ilekroć głos z nieba traci władzę nad duszami, jest to chwila, kiedy cnota staje się zbrodnią, mądrość — szaleństwem, chwała — hańbą, wszystko bowiem dzieje się na opak, wbrew sprawiedliwości i prawdzie. W takich razach głos z góry nie omieszkał nigdy oświecić umysłów, tak jak to czyni błyskawica, zanim uderzy grom; dlatego też powiedziane zostało kolejno: Biada Enochii, miastu dzieci Kaina, miastu grzechu i tyranii! Biada ci, Gomoro! Biada wam, Niniwo i Babilonie! Biada ci, Jeruzalem! Ów głos niezmordowany rozlega się poprzez wieki i zawsze pomiędzy groźbą i karą bywa dany czas na skruchę. Jednakże czas ten skraca się z każdym dniem; gdy

burza się zbliża, piorun uderza szybciej po błyskawicy! Pokażmy, że odtąd słowo jest zbrojne i że nastanie wreszcie na ziemi królestwo zapowiadane przez proroków! Waszym jest, dzieci moje, to miasto wzbogacone przez oszustwo, przez lichwę, przez niesprawiedliwości i grabież; wasze są te zrabowane skarby, te kradzione bogactwa. Wymierzcie sprawiedliwość złudnemu przepychowi, fałszywym cnotom, godnościom nabytym za cenę złota, pięknie zasmakowanym zdradom, które pod pozorem utrzymania spokoju zaprzedały was wrogowi. Podpalić, podpalić ze wszystkich stron to miasto, które mój dziad Muizz edDin założył pod godłem zwycięstwa (Kahira), a które stałoby się pomnikiem waszego tchórzostwa!

Czy kalif przemawiał tymi słowy do tłumu jako monarcha, czy jako bóg? Niewątpliwie miał w sobie ową rację wyższego rzędu, stojącą ponad zwykłą sprawiedliwością; w przeciwnym razie gniew jego smagałby na chybił trafił, podobnie jak czynili złoczyńcy, których podjudził. Niebawem płomień pochłonął bazary o dachu z cedrowego drzewa i pałace o rzeźbionych tarasach i smukłych kolumienkach; najbogatsze siedziby Kairu stały otworem, lud miał wolny dostęp do ich wnętrz. Noc straszna, kiedy władza monarsza przybrała pozór buntu, kiedy zemsta niebios posługiwała się piekielną bronią!

Pożar i rabunek miasta trwały trzy dni; mieszkańcy najbogatszych dzielnic chwycili za broń, w obronie życia i mienia; część żołnierzy greckich i ketami, oddziały Berberów pod dowództwem Argauna walczyły przeciwko więźniom i gminowi wykonywającym rozkazy Hakema. Argauan rozpuszczał wieści, że Hakem jest samozwańcem, że prawdziwy kalif stoi na czele armii na płaszczyźnie Gizeh, tak iż straszliwa walka oświetlona łuną pożaru rozgorzała na placach i w ogrodach. Hakem wycofał się na wyżynę Karafab,

gdzie przewodniczył pod gołym niebem krwawemu trybunałowi; ukazał się zaś, jak głosi tradycja, w otoczeniu aniołów, mając przy swoim boku Adama i Solimana; pierwszy miał być rzecznikiem ludzi, drugi duchów ciemności. Przyprowadzano przed trybunał wszystkich napiętnowanych nienawiścią publiczną, sąd nad nimi wyrażał się w kilku słowach; ścinano głowy wśród radosnych okrzyków tłumu; w ciągu owych trzech dni zginęło kilka tysięcy ludzi. Walki toczące się w śródmieściu były niemniej mordercze; wreszcie padł Argauan przeszyty włócznią przez niejakiego Reidena, który złożył jego głowę u stóp kalifa; z tą chwilą opór ustał. Powiadają, że gdy wezyr padł na ziemię ze strasznym krzykiem, mieszkańcy Moristanu, obdarzeni podwójnym wzrokiem, ową cechą obłąkanych, wrzasnęli, że widzą w powietrzu Eblisa (szatana), który opuściwszy doczesną powłokę Argauana, wzywa i zwołuje do siebie demony wcielone dotychczas w jego zwolenników. Bój rozpoczęty na ziemi ciągnął się dalej w przestworzach; falangi owych odwiecznych wrogów ludzkości tworzyły się na nowo i walczyły z siłą żywiołów. Pewien poeta arabski tak o tym mówi:

„O Egipcie! Egipcie! Znane ci są te ponure walki złych i dobrych duchów, kiedy duszące tchnienie Tyfona wchłania powietrze i światło, kiedy dżuma dziesiątkuje twoją pracowitą ludność, kiedy kurczą się doroczne wylewy Nilu; kiedy gęste chmury szarańczy w jeden dzień pożerają wszelką zieleń twoich pól.

Nie dość jeszcze, że piekło zsyła swe groźne klęski, może ono zaludnić ziemię duszami okrutnymi i chciwymi, które pod ludzką postacią kryją przewrotną naturę szakali i wężów!"

Tymczasem, gdy nadszedł czwarty dzień, a miasto było do połowy wypalone, szeryfowie poczęli się zbierać w meczetach, podnosząc w górę Alkorany i wykrzykując:

— O Hakeinie! O Allachu!

Lecz serca ich nie brały udziału w tej modlitwie. Starzec, który powitał był w Hakemie bóstwo, stanął teraz przed księciem i rzekł mu:

— Dosyć już, panie, powstrzymaj dzieło zniszczenia w imię twego dziada Muizz edDina.

Hakem chciał wypytać tę dziwną osobistość, która ukazywała się tylko w złowrogich chwilach, ale starzec zniknął już wśród ciżby.

Hakem dosiadł swego zwykłego wierzchowca, a był nim szary osioł, i począł jeździć po mieście, na wszystkie strony głosząc zgodę i pobłażliwość. Wówczas to złagodził surowe przepisy wydane przeciwko chrześcijanom i Żydom, zwolnił pierwszych z obowiązku noszenia na ramionach ciężkich, drewnianych krzyży, drugich od obowiązku noszenia kolca na szyi. Wprowadzając powszechną tolerancję wobec wszystkich wyznań, chciał stopniowo nakłonić umysły, by przyjęły nową doktrynę. Ustalono miejsce, gdzie wygłaszano nauki, a mianowicie gmach, który nazwano domem mądrości, i kilku doktorów poczęło dowodzić publicznie boskości Hakema. Jednakże umysł ludzki tak się buntuje przeciwko wierzeniom, których czas jeszcze nie uświęcił, że nie zdołano zapisać do grona wiernych więcej niż około trzydziestu tysięcy mieszkaców Kairu. Znalazł się jeden, imieniem alMuszadżar, który oświadczył wyznawcom sekty Hakema:

— Ten, którego czcicie jako boga, nie potrafiłby stworzyć nawet muchy, ani sprawić, by przestała go niepokoić.

Kalif, gdy się o tym dowiedział, kazał mu dać sto sztuk złota, na dowód, że nie chce gwałcić sumień. Inni znów mówili:

— Niejeden z rodu Fatymidów ulegał podobnym złudzeniom. Tak na przykład dziad Hakema, Muizz edDin, ukry

wał się przez kilka dni i twierdził, że został porwany do nieba; z czasem schronił się w jakimś lochu i mówiono, że zniknął z powierzchni ziemi, nie umarł tak jak inni ludzie. Hakem wysłuchiwał tych wszystkich słów i pogrążał się w długich rozmyślaniach.

DWAJ KALIFOWIE

Kalif wrócił do swego pałacu nad brzegami Nilu i rozpoczął na nowo zwykłe życie, uznany przez wszystkich, pozbywszy się wrogów. Już od dłuższego czasu sprawy toczyły się dawnym trybem. Pewnego dnia wszedł do swojej siostry Setalmulk i nakazał, aby przygotowała wszystko do ślubu; pragnął go zawrzeć potajemnie, w obawie, że wzburzy tym opinię publiczną, lud bowiem nie był jeszcze dostatecznie przeświadczony o boskości Hakema, by nie zgorszyć się podobnym pogwałceniem ustalonych praw. Świadkami ceremonii mieli być tylko eunuchowie i niewolnicy, sam obrzęd miał odbyć się w meczecie; jeżeli zaś chodzi o festyny, będące nieodzownym dopełnieniem podobnego związku, mieszkańcy Kairu tak nawykli, że mroczne głębie seraju wygwieżdżone bywają blaskiem latarni i że wietrzyk nocny niesie stamtąd dźwięki muzyki aż na przeciwległy brzeg rzeki, że ani tego nie zauważą, ani ich to nie zdziwi. Później, gdy nadejdzie właściwy czas i nastroje będą przychylne, Hakem obiecuje sobie, że ogłosi wszem wobec o tym związku mistycznym i religijnym.

Gdy nadszedł wieczór, kalif przebrawszy się, zgodnie ze zwyczajem, opuścił pałac i skierował się w stronę swego

obserwatorium na Mukattan, by zasięgnąć rady gwiazd. Niebo nie miało dlań żadnych pocieszających znaków: złowieszczy układ planet, zawiłe węzły gwiazd przepowiadały mu, iż wkrótce zagrażać mu będzie śmiertelne niebezpieczeństwo. Ponieważ jako bóg miał świadomość, że będzie żył wiecznie, nie zaniepokoił się więc tymi niebiańskimi groźbami, które dotyczyły jedynie jego cielesnej powłoki. Mimo to poczuł, że serce ściska dojmujący smutek, i poniechawszy zwykłego obchodu, powrócił do pałacu z nastaniem nocy.

Gdy przeprawił się kanią przez rzekę, zobaczył ze zdziwieniem, że pałac oświetlony jest jak na święto: wszedł do ogrodu. Ze wszystkich drzew zwisały latarnie niby owoce z rubinów, szafirów i szmaragdów; fontanny wonności biły pod listowiem, niby srebrzyste race; woda płynęła w marmurowych rowkach, a z przezroczystych jak koronka alabastrowych kiosków wznosiły się w lekkich spiralach dymy najkosztowniejszych pachnideł mieszając swój aromat z wonią kwiatów. Harmonijne szmery ukrytych kapel rozlegały się na przemian ze śpiewem ptaków, które zwiedzione migocącym blaskiem myślały, że witają brzask nowego dnia, zaś na płomiennym tle, wśród jarzących się świateł, kontury pałacu rysowały się niby ogniste wstęgi.

Hakem, niezmiernie zdziwiony, zadawał sobie pytanie: „Któż ośmiela się wyprawiać tu festyn w czasie mojej nieobecności? Czy świętują przybycie jakiegoś nie znanego gościa o tak późnej porze? Ogrody powinny być puste i milczące. A nie zażywałem przecież tym razem haszyszu i nie jestem ofiarą jakiejś halucynacji".

Poszedł dalej. Tancerki odziane w olśniewające szaty wiły się niczym węże pośrodku perskich dywanów, otoczone kręgiem lamp, aby żaden ich ruch, żadna poza nie uszła oczu widzów. Nie spostrzegły, zda się, kalifa. Pod sklepie

niem pałacowej bramy natknął się na całą gromadę niewolników i paziów, dźwigających owoce mrożone i konfitury na złotych misach, oraz srebrne dzbany pełne sorbetów. Chociaż przechodził koło nich, potrącając ich łokciem i sam przez nich potrącany, nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Było to tak osobliwe, że aż zdjął go tajemniczy niepokój. Czuł, że staje się cieniem, niewidzialnym duchem, i szedł tak dalej z komnaty do komnaty, przeciskając się poprzez grupy ludzi, jak gdyby miał na palcu pierścień magiczny, który niegdyś posiadał Gyges.

Gdy stanął na progu osatniej sali, olśnił go istny potok światła: tysiące świec w srebrnych kandelabrach lśniły niczym snopy ognia; krzyżowały się ich płomienne aureole. Instrumenty grajków ukrytych na wzniesieniach grzmiały tryumfalnie. Kalif zbliżył się chwiejnym krokiem i schronił w fałdach olbrzymiej brokatowej portiery. Ujrzał wówczas w głębi sali siedzącego na sofie przy boku Setalmulk mężczyznę w szatach kapiących od drogich kamieni, usianych brylantami migocącymi wśród roju iskier i tęczowych promieni. Rzekłbyś, że na to, aby przyodziać nowego kalifa, opróżniono do dna skarbiec Haruna alRaszyda.

Łatwo sobie wyobrazić, że Hakema oszołomiło tak niezwykłe widowisko: już sięgał po sztylet zatknięty za pasem, by rzucić się na uzurpatora, lecz sparaliżowała go jakaś przemożna siła. Wizja ta wydała mu się ostrzeżeniem danym z nieba, zamęt uczuć wzmógł się w nim jeszcze, gdy poznał, a raczej zdawało mu się, że poznaje własne rysy w rysach człowieka siedzącego przy jego siostrze. Pomyślał, że ma przed sobą swój feruer, czyli sobowtór, dla ludzi Wschodu zaś zobaczyć swoje własne widmo jest znakiem jak najbardziej złowieszczym. Cień ów zmusza ciało, by podążyło w ślad za nim najpóźniej w przeciągu jednego dnia.

Tutaj zjawa była tym groźniejsza, że feruer spełniał za

wczasu zamiar powzięty przez Hakema. Czyn fałszywego kalifa — poślubienie Setalmulk, którą prawdziwy kalif sam postanowił zaślubić, czyż nie zawierał w sobie zagadkowego sensu, symbolu zarazem tajemniczego i budzącego grozę? Czy to nie jakieś bóstwo zazdrosne uzurpuje sobie prawo należne niebiosom, porywając Setalmulk bratu, rozdzielając stadło sądzone od początku świata i powstałe z wyroku Opatrzności? Czyżby duchy ciemności starały się tą drogą zerwać związek wyższych duchów, a na ich miejsce wynieść własne bezbożne plemię? Takie to myśli kłębiły się w głowie Hakema: w porywie gniewu byłby chciał wywołać trzęsienie ziemi, potop, deszcz ognia lub jakikolwiek kataklizm żywiołowy; przypomniał sobie jednak, że dopóki związany jest z powłoką ulepioną z ziemskiej gliny, może się posługiwać tylko ludzką bronią.

Nie mogąc zatem objawić się w roli zwycięzcy, Hakem oddalił się powoli, zmierzając ku drzwiom wychodzącym nad Nil; stała tam kamienna ława, usiadł na niej i pogrążył się przez pewien czas w myślach, usiłując znaleźć jakiś sens w owych dziwacznych scenach, które się przed nim rozegrały. Po upływie kilku minut podwoje otworzyły się znowu i poprzez gęsty mrok Hakem ujrzał jakby wyłaniające się dwa cienie, z których jeden tworzył na tle nocy plamę ciemniejszą niż drugi. Dzięki niejasnym odblaskom ziemi, nieba i wód, które na Wschodzie nie pozwalają nigdy, aby ciemność zapanowała niepodzielnie, dostrzegł, że pierwszy cień był to młodzieniec należący do rasy arabskiej, drugi zaś — Etiopczyk olbrzymiego wzrostu.

Gdy znaleźli się na cyplu, wrzynającym się w rzekę, młodzieniec ukląkł, czarny stanął obok niego i nagle zalśniła w mroku błyskawica damascenki, niczym zygzak piorunu. Jednakże, ku wielkiemu zdziwieniu kalifa, nie potoczyła się głowa, natomiast czarny, nachylony nad swoją ofiarą, szep

nął jej, zda się, na ucho kilka słów, po czym Arab podniósł się powoli, spokojnie, bez radosnego pośpiechu, jak gdyby to chodziło całkiem o kogoś innego. Etiopczyk wsunął damascenkę z powrotem do pochwy, młodzieniec zaś skierował się nad brzeg rzeki w to miejsce, gdzie siedział Hakem, zapewne po łódź, która go tu przywiozła. Znalazł się oko w oko z kalifem, który udał, że się budzi i powiedział:

— Pokój z tobą, Jusufie, co ty tu robisz?

— I z tobą również pokój — odrzekł Jusuf, który widział w swoim przyjacielu jedynie towarzysza przygód, toteż nie zdziwił się, że zastał go śpiącym nad brzegiem rzeki, jak to czynią dzieci Nilu w upalne letnie noce.

Jusuf zabrał go z sobą do łodzi i popłynęli z prądem rzeki wzdłuż wschodniego brzegu. Świt barwił już różanym pasmem sąsiednią równinę, rysował się na nim profil istniejących jeszcze do dziś ruin Heliopolis, na skraju pustyni. Hakem zdawał się zamyślony i przyglądał się z uwagą rysom towarzysza, które światło dzienne akcentowało coraz wyraźniej; znajdował, że istnieje pomiędzy nim a Jusufem pewne podobieństwo; nigdy tego dotychczas nie dostrzegł, gdyż spotykał go zawsze nocą i w stanie oszołomienia po odbytej orgii. Nie ulegało teraz wątpliwości, że on to był tym feruer, sobowtórem, zjawą widzianą w przeddzień, tym może, komu kazano odgrywać rolę kalifa podczas jego pobytu w Moristanie. To wytłumaczenie, acz tak naturalne, nie przestawało napełniać go zdumieniem.

— Jesteśmy podobni do siebie jak bracia — rzekł do Jusufa — dostatecznym usprawiedliwieniem takiego podobieństwa jest przypadek, że pochodzimy z jednych stron. Jakie jest miejsce twego urodzenia, przyjacielu?

— Urodziłem się u podnóża gór Atlasu, w Ketama, w Magrebie, wśród Berberów i Kabylów. Nie pamiętam ojca, nazywał się Dawas, padł w boju wkrótce po moim

przyjściu na świat; mój dziad, człowiek w bardzo podeszłym wieku, był szejkiem tej osady zagubionej w piaskach.

— Moi przodkowie pochodzą także z tamtych stron, może należymy do jednego plemienia... mniejsza o to! — powiedział Hakem. — Przyjaźni takiej jak nasza niepotrzebne są węzły krwi, aby uczynić ją trwałą i szczerą. Opowiedz mi, dlaczego nie widziałem cię już od kilku dni.

— Nie pytaj mnie o to — odrzekł Jusuf — te dni, a raczej noce, gdyż dni trawiłem pogrążony we śnie, przeminęły niczym rozkoszne i czarowne marzenia. Wówczas, gdy ręka sprawiedliwości dosięgła nas w okelu i rozdzieliła, ujrzałem znowu na wodach Nilu urocze zjawisko; nie mogę już wątpić, że jest ono rzeczywiste. Często, zasłaniając mi oczy dłonią, abym nie mógł poznać bramy, przez którą wchodzę, wprowadzała mnie do wspaniałych ogrodów, do komnat olśniewających przepychem, w których geniusz architekta wzniósł się ponad fantastyczne konstrukcje, jakie wyrastają pod wpływem oparów haszyszu. Dziwny zaiste mój los! Godziny spędzone na jawie są bardziej pełne marzeń niż sny. Moja obecność w pałacu tym nie zdawała się dziwić nikogo, a gdy przechodziłem, wszystkie czoła schylały się przede mną z szacunkiem. A potem owa dziwna kobieta, która kazała mi zasiadać u swoich stóp, upajała mnie słowami i spojrzeniem. Ilekroć podniosła powiekę okoloną długą frędzlą rzęs, zdawało mi się, że to nie znany raj przede mną się otwiera. Modulacje jej harmonijnego głosu pogrążały mnie w niewypowiedzianą ekstazę. Dusza moja, kołysana tą czarodziejską melodią, rozpływała się z rozkoszy. Niewolnicy wnosili wyszukane potrawy, konfitury z róż, sorbety ze śniegiem dotykała ich zaledwie brzeżkiem warg, gdyż istota tak niebiańska i tak doskonała winna żyć tylko zapachem kwiatów, rosą, promieniami słońca czy księżyca.

Kiedyś podnosząc przy pomocy magicznych słów taflę posadzki pokrytą tajemniczymi pieczęciami, powiodła mnie do lochów, gdzie zamknięte są jej skarby; pokazała mi szczegółowo wszystkie te bogactwa i oświadczyła, że będą należały do mnie, jeżeli mam w sercu miłość i odwagę. Zobaczyłem tam więcej cudów, niż kryje w sobie góra Kaf, gdzie są schowane skarby duchów: były tam słonie z kryształu górskiego, złote drzewa, na których śpiewały, trzepocząc skrzydełkami, ptaki z drogich kamieni, były pawie roztaczające jak koło ogon usiany diamentowymi słońcami, widziałem bryły kamfory utoczone w kształcie melona i ujęte w siatkę z filigranu; były namioty z aksamitu i brokatu wsparte na sztabach z masywnego srebra; wreszcie w głębokich cysternach zsypane niby ziarno, góry srebrnych i złotych monet, stosy pereł i drogich kamieni.

Hakem, który z uwagą słuchał opisu, rzekł do swego przyjaciela Jusufa:

— Czy wiesz, bracie, że to, coś oglądał, były to skarby Haruna alRaszyda, zdobyte przez Fatymidów; mogą się one znajdować jedynie w pałacu kalifa.

— Nie wiedziałem o tym, ale sądząc z urody, bogactwa mojej nieznajomej, domyśliłem się, że należy ona do najwyższych sfer, kto wie, może jest krewną wielkiego wezyra, żoną albo córką potężnego pana. Ale na cóż mi było starać się dociec, jakie nosi imię? Kochała mnie, czyż to nie dosyć? Wczoraj, kiedym przybył na zwykłe miejsce naszych spotkań, zastałem czekających na mnie niewolników: wykąpali mnie, natarli wonnościami i przyoblekli w tak wspaniałe szaty, że sam kalif nie mógłby przywdziać świetniejszych. Ogród był rzęsiście oświetlony i wszystko dokoła miało wygląd odświętny, jak gdyby gotowano się na wesele. Ta, którą kochałem, pozwoliła mi zasiąść obok siebie na sofie i wsunęła swoją dłoń w moją, rzucając mi spojrzenie tęskne

i miłosne. Nagle pobladła, jak gdyby jakaś zjawa złowieszcza, ponure widmo, dla niej tylko widoczne, niczym ciemna plama skaziło jasny obraz festynu. Ruchem ręki odprawiła niewolników i szepnęła mi zdyszanym głosem: „Jestem zgubiona! Ujrzałam za portierą błysk lazurowych źrenic, wzrok, co nigdy nie przebacza. Czy kochasz mnie dość, aby umrzeć dla mnie?" — zapytała.

Zapewniłem ją o moim bezgranicznym oddaniu. „Trzeba — ciągnęła dalej — abyś nigdy nie istniał, aby twoje życie na tej ziemi nie pozostawiło po sobie najlżejszego śladu, abyś został unicestwiony, aby dało twoje rozszarpano na cząstki niedostrzegalne okiem, aby nie znaleziono po tobie nawet drobiny; w przeciwnym razie ten, od kogo jestem zależna, potrafiłby wymyślić dla mnie tortury tak okrutne, że przestraszyłyby się ich najzłośliwsze duchy ciemności, że zatrzęśliby się ze zgrozy potępieńcy w czeluściach piekielnych. Idź za tym Murzynem — rozporządzi on twoim życiem jak należy.

Skoro przekroczyliśmy podwoje podkopu, Murzyn kazał mi uklęknąć, jak gdyby miał mi obciąć głowę, machnął ostrzem sztyletu dwa czy trzy razy, po czym, widząc moją nieugiętość, powiedział, że wszystko to były tylko żarty, wystawienie mnie na próbę, że księżniczka chciała się przekonać, czy jestem naprawdę tak dzielny i tak jej oddany, jak o tym zapewniałem.

— Pamiętaj, żebyś był jutro pod wieczór w Kairze przy Studni Kochanków, a wyznaczę ci nowe spotkanie — dodał, zanim znikł w głębi ogrodu.

Po tych wszystkich wyjaśnieniach Hakem wiedział już teraz niewątpliwie, jakie okoliczności pokrzyżowały jego wszystkie plany. Dziwiło go tylko, że nie odczuwa najlżejszego gniewu ani na myśl o zdradzie siostry, ani o miłości, jaką zdołał wzbudzić człowiek gminnego pochodzenia w ser

cu sułtanki. Czy po tylu krwawych kaźniach mierziła go już kara, czy też świadomość własnej boskości napawała go bezmiernym ojcowskim uczuciem, jakiego bóg doznaje wobec ziemskich stworzeń? Bezlitosny wobec zła, poczuł się nagle pokonany przemożnym urokiem młodości i miłości. Czyż Setalmulk zawiniła odrzucając związek, w którym tkwiące w niej przesądy nakazywały dopatrywać się zbrodni? Czyż Jusuf bardziej zawinił, że pokochał kobietę, której imię było mu nie znane? Toteż kalif obiecywał sobie, że stawi się tegoż wieczora na nowe spotkanie wyznaczone Jusufowi, lecz po to tylko, aby im darować i pobłogosławić ich związek. Nie starał się zmusić przy tym Jusufa do zwierzeń. Jakiś cień padał jeszcze na jego duszę; ale odtąd niepokoiły go już tylko jego własne losy. „Okoliczności obracają się przeciwko mnie — myślał — a nie broni mnie już przed nimi nawet własna wola."

Rozstając się z Jusufem powiedział mu:

— Żal mi naszych miłych wieczorów w okelu. Powrócimy do nich jeszcze, gdyż kalif cofnął właśnie zarządzenie zabraniające używania haszyszu i napojów wyskokowych. Zobaczymy się wkrótce, mój drogi.

Hakem, powróciwszy do pałacu, wezwał dowódcę straży AbuArusa, pełniącego wartę nocną na czele tysiąca żołnierzy, i przywrócił nakaz przerwany w czasie rozruchów, żądając, aby wszystkie bramy Kairu były zamykane w godzinach, gdy udawał się do swego obserwatorium, i aby tylko jedna otworzyła się na umówione hasło, wówczas gdy mu się spodoba stamtąd powrócić. Kazał się odprowadzić tego wieczoru aż do końca ulicy zwanej Darb asSiba, dosiadł osła, którego jego ludzie trzymali w pogotowiu w domu eunucha Nezima, bramnego, i wyjechał z miasta zabierając z sobą tylko sługę i niewolnika, który mu zazwyczaj towarzyszył. Gdy wspiął się na szczyt góry, zanim jeszcze wszedł

na wieżę obserwatorium, wpatrzył się w gwiazdy, klasnął w dłonie i wykrzyknął:

— A więc ukazałeś się, znaku złowieszczy!

Później nieco, spotkał jeźdźców arabskich na koniach, a że poznali go i poprosili o wsparcie, wyprawił ich wraz ze sługą do eunucha Nezima, aby im dał trochę grosza, po czym, zamiast udać się na wieżę, skierował się w stronę cmentarza, położonego na lewo od Mukattan i poszedł aż na grób Fukkaia, w pobliżu miejsca zwanego Maksabą, z powodu rosnących tam trzcin. Tu rzuciło się na niego trzech mężczyzn zbrojnych w sztylety, lecz zaledwie ostrze zadrasnęło mu skórę, gdy jeden z napastników, poznawszy jego rysy w świetle księżyca, zwrócił się przeciwko dwóm pozostałym i walczył z nimi dopóty, aż sam padł obok ciała kalifa wołając: — O mój bracie!

Tak przynajmniej opowiadał o tym niewolnik, który wyszedł żyw z tej rzezi, uciekł do Kairu i pobiegł ostrzec AbuArusa; jednakże kiedy straże przybyły na miejsce zbrodni, zastały już tylko skrwawioną odzież i szarego osła, zwanego Kamar, który służył kalifowi za wierzchowca, z podciętymi pęcinami.

ODJAZD

Historia kalifa Hakema dobiegła końca. Szejk urwał i pogrążył się w głębokiej zadumie. Ja sam byłem wzruszony tą pasją, mniej bolesną zapewne niż Męka na Golgocie, ale której tło oglądałem tak niedawno, często bowiem wspinałem się w czasie mojego pobytu w Kairze na ów Mokatan, na któ

rym zachowały się jeszcze ruiny obserwatorium Hakema. Mówiłem sobie, że kimkolwiek był, bogiem czy człowiekiem, ów Hakem, tak oczerniony przez historyków koptyjskich i muzułmańskich, chciał zapewne zaprowadzić rządy rozumne i sprawiedliwe; ujrzałem w nowym świetle fakty przytaczane przez ElMasina, Makrisiego, Novariego oraz innych autorów, których dzieła czytałem w Kairze, i bolałem nad losem proroków, reformatorów i Mesjaszów, skazanych, bez względu na to, kim są — na śmierć gwałtem, a z czasem na ludzką niewdzięczność.

— Nie powiedziałeś mi jednak — zwróciłem uwagę szejka — jacy wrogowie kazali zamordować Hakema?

— Czytałeś historyków — odrzekł na to — czyż nie wiesz,

o panie, że Jusuf, syn Dawasa, gdy znalazł się na miejscu schadzki wyznaczonej przy Studni Kochanków, spotkał tam niewolników, którzy zaprowadzili go do domu, gdzie czekała na niego sułtanka Setalmulk, że udała się tam ona w przebraniu, że wymogła na nim, by zgodził się zabić Hakema, twierdząc, że tenże chce ją zgładzić, i obiecując, że go potem poślubi? Na zakończenie wypowiedziała te słowa, które przeszły do historii:

„Spotkanie nastąpi na górze, przyjdzie tam niechybnie i pozostanie sam, zatrzymując jedynie przy sobie człowieka, który mu służy za pachołka. Zejdzie w głąb doliny; rzuć się wówczas na niego i zabij go; zabij również pachołka i młodego niewolnika, jeśli będzie przy nim."

Wręczyła mu sztylet, którego ostrze ma kształt włóczni, a który zwie się jafur; w podobny sposób uzbroiła dwóch niewolników; otrzymali oni rozkaz, by mu pomóc w walce lub zabić, gdyby nie dochował przysięgi. Dopiero po zadaniu kalifowi pierwszego ciosu Jusuf poznał w nim towarzysza nocnych wypraw i obrócił się przeciwko dwóm nie

wolnikom, gdy to, czego dokonał, napełniło go zgrozą i wstrętem; lecz padł z kolei przez nich zakłuty.

— A co się stało z dwoma trupami, które znikły, jak głosi historia, skoro odnaleziono tylko osła i siedem szat Hakema z nierozpiętymi nawet guzikami?

— Czy ja powiedziałem, że były tam trupy? O tym nie mówi tradycja. Gwiazdy obiecywały kalifowi, że dożyje lat osiemdziesięciu, jeżeli ujdzie szczęśliwie niebezpieczeństwom grożącym mu tej nocy, miesiąca Szaual, roku ery Mahometa. Czy nie wiesz, że w szesnaście lat po jego zniknięciu lud Kairu nie przestawał twierdzić, że Hakem żyje?

— Opowiadano mi istotnie podobne historie — odparłem— jednakże przypisywano często pojawienie się Hakema oszustom takim, jak Szerut, Sikkin i tak dalej, którzy byli do niego trochę podobni i odgrywali tę rolę. Tak to bywa z tymi czarodziejskimi monarchami, których życie staje się tematem baśni ludowych. Koptowie twierdzą, że Jezus Chrystus ukazał się Hakemowi, który przeprosił go za swoje bezbożności i czynił przez długie lata pokutę na pustyni.

— Jak twierdzą nasze księgi — powiedział szejk — Hakem nie zmarł pod zadanymi mu ciosami. Dzięki opiece nieznanego starca przeżył ową straszną noc, kiedy to siostra kazała go zamordować, lecz mając dość królowania, usunął się na pustynię Ammona, tam sformułował swoją doktrynę ogłoszoną z czasem przez jego ucznia, Hamzę. Wyznawcy Hakema, wygnani z Kairu po jego śmierci, schronili się na Liban, gdzie utworzyli naród Druzów.

Cała ta legenda wirowała mi w głowie i obiecywałem sobie, że poproszę druzyjskiego szejka o dalsze szczegóły dotyczące religii Hakema; tymczasem jednak burza, która mnie zatrzymała w Bejrucie, ucichła i musiałem ruszyć w dalszą

drogę do SaintJeand'Acre, gdzie miałem nadzieje usposobić baszę przychylnie do więźnia. Odwiedziłem więc szejka tylko w celu pożegnania go; nie ośmieliłem się pomówić z nim o córce ani przyznać się, że ją już raz widziałem u madame Carle`s.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nerval Gerard De HAREM
Nerval Gerard De TEATR I ZABAWY
Nerval Gerard De STAMBUŁ I PERA
Nerval Gerard De KSIĄŻĘ LIBANU
Nerval Gerard De PIRAMIDY
Nerval Gerard De BAJRAM
Nerval Gerard De PRZYCZYNEK Tom 1 2
Nerval Gerard De KOPTYJSKIE ŚLUBY
Nerval Gerard De WIĘZIEŃ
Nerval Gerard De ZWIERZENIA MIKOŁAJA RESTIFA
de Nerval Gerard Stambuł i Pera
Villiers Gerard de Cyklon w ONZ
Auster, Paul Gerard de Cortanze Dossier Paul Auster La soledad del laber
UM POUCO DE HISTÓRIA
Villiers Gerard de Działa Bagdadu
CAPITULOS DE HISTORIA COLONIAL Acedir
Actualidad de la filosofia (pag 103 134) La idea de historia natural
Gerard de Villers Zabójcy z Brukseli
Apuntes De Historia Del Cine

więcej podobnych podstron