Gerard de Villiers
ZABÓJCY Z BRUKSELI
Tytut oryginału: Les Tueurs dr Bruxelles
Przekład: Magda Markowska
Trzej mężczyźni w całkowitej ciszy wchodzili po schodach,
na nogach mieli tenisówki. Pierwszy z nich, blisko dwumetrowy
olbrzym, dotarł do trzeciego piętra. Zatrzymał się, wyjął z kieszeni
ciemną maskę i naciągnął ją na twarz. Widać było jedynie usta i
błękitne oczy, które wydawały się prawie przezroczyste. Jego dwaj
towarzysze również bez słowa nałożyli maski. Pierwszy miał
prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie ramiona i twarz
pozbawioną wyrazu, nosił wąsy. Drugi był równie wysoki, ale
bardzo szczupły, miał tłuste włosy i wychudzoną twarz; jego
rozbiegane oczy i nerwowy tik zdradzały wewnętrzne napięcie.
Wszyscy trzej byli w sile wieku — między czterdziestką a
pięćdziesiątką.
Nosili kombinezony z mnóstwem kieszeni, podobne do
mundurów komandoskich, a na rękach rękawiczki.
Olbrzym zatrzymał się na moment. Mały budynek przy ulicy
Pastorale był pogrążony w ciszy. Mężczyzna odwrócił się i dał znak
dwóm pozostałym. Obydwaj wyjęli z kieszeni łomy. Bezszelestnie
zbliżyli się do drzwi, zza których dochodziły dźwięki telewizji.
Włożyli łomy pomiędzy zawiasy i czekali z napiętymi mięśniami.
Ich szef wyjął zza pasa piętnastostrzałowego automatycznego
herstala i załadował magazynek. Ciszę przerwał delikatny trzask
repetowanej broni. Mężczyzna wyjrzał na klatkę schodową,
sprawdził, czy nikt nie nadchodzi, i dal sygnał ręką. Jego kompani
naparli z całych sił na łomy, uderzając jednocześnie barkami w
drzwi, które otworzyły się z głuchym trzaskiem.
Przybysze wpadli do środka, błyskawicznie pokonali mały
korytarzyk i znaleźli się w pokoju. Były tam dwie osoby.
Młody mężczyzna w okularach, ubrany jedynie w
podkoszulek i slipy, oraz kobieta, otulona nylonowym
szlafroczkiem, dosyć ładna, zielonooka, z szelmowsko zadartym
noskiem.
Mężczyzna zerwał się gwałtownie z kanapy i wykonał
obronny gest.
— Co to znaczy?
Olbrzym jednym skokiem znalazł się przy nim; lewą ręką
chwycił go za gardło, prawą przystawił mu do piersi pistolet.
— Na ziemię albo cię załatwię!
Mężczyzna nie bronił się, i tak już miał miękkie nogi.
Maski, które zakrywały twarze napastników, podkreślały jeszcze
ich niesamowitość. Ten drugi groził kobiecie
trzydziestocentymetrowym nożem komandoskim, przystawionym
do jej brzucha.
— Ty też, kurwo, albo zdechniesz!
Gwałtownie popchnął oniemiałą z przerażenia kobietę na
podłogę. Chudzielec wyjął z kieszeni sznur i błyskawicznie ją
związał, pozostali napastnicy zrobili to samo z mężczyzną.
Następnie wcisnęli im kneble. Wykonali swą pracę w ciągu
niecałych trzech minut.
Zaczęli przeszukiwać mieszkanie. Kolejno otwierali
szuflady, szafki, komody i wyrzucali ich zawartość na podłogę. W
końcu najniższy z nich znalazł w kuchni to, czego szukali — zwitek
ulotek odbitych na powielaczu, opakowany w brązowy papier.
Widać było tylko nagłówek: „KKW— Komunistyczne Komórki
Walczące”.
— Zbieramy się — zadecydował olbrzym. Podał pistolet
temu, który znalazł ulotki. Pochylił się i bez żadnego wysiłku
zarzucił sobie na ramię związanego mężczyznę. Chwyt był jakby
wprost z podręcznika dla komandosów.
Napastnik o szerokich barach zrobił to samo z kobietą. Nie
minęło nawet pięć minut od ich wtargnięcia, a już opuszczali
mieszkanie. Głowa kobiety uderzyła mocno w drzwi, ofiara wydała
stłumiony jęk.
Pochód otwierał chudzielec, wciąż z pistoletem w dłoni.
Miał tylko jedno zadanie: zabić każdego, kto stanąłby im na
drodze. Nikogo jednak nie spotkali. Na parterze dwaj mężczyźni
niosący więźniów zatrzymali się przed drzwiami wyjściowymi,
trzeci poszedł sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz.
Ulica Pastorale była całkowicie wyludniona. W okolicznych
niskich budynkach z czerwonej, białej lub zielonej cegły, w
odsłoniętych oknach paliły się nieliczne światła. Nie było nikogo.
Jeden z zamaskowanych mężczyzn wyjął z kieszeni latarkę
elektryczną i dał krótki sygnał. Odpowiedziało mu światło
reflektorów. Na pustym parkingu stacji diagnostycznej stał
samochód z wyłączonymi światłami. Po chwili ruszył z cichym
warkotem potężnego silnika. Za kierownicą tego ciemnozielonego
golfa GTI siedział jakiś człowiek. Zaledwie podjechał do niskiego
budynku z białej cegły, trzech mężczyzn ruszyło w jego kierunku.
Wrzucili nieruchome ciała do samochodu, z tyłu, na podłogę, gdzie
były niewidoczne z zewnątrz, a następnie sami zajęli miejsca.
Dwadzieścia sekund później golf oddalił się z głuchym pomrukiem
silnika.
Jechali pustymi uliczkami dzielnicy Anderlecht, nie
napotykając żadnego samochodu. Mieszkańcy tego spokojnego
przedmieścia Brukseli kładli się wcześnie spać. Mężczyźni zdjęli
wreszcie swe maski. Olbrzym zapalił papierosa, dostrzegł w
lusterku zaniepokojone spojrzenie kierowcy, korpulentnego
mężczyzny około sześćdziesiątki, o pomarszczonej twarzy i
wysokim czole.
— Wszystko w porządku, Walterze — powiedział olbrzym.
— Wracamy.
Kierowca uśmiechnął się, jego wyprostowane ramiona
nieznacznie opadły. Nie był tak spokojny jak pozostali. Olbrzym i
wąsacz po cichu opowiadali sobie kawały i wybuchali śmiechem.
Nogi opierali na ciałach swych więźniów, jakby to były worki z
węglem.
Golf sunął ulicą Ninove w kierunku zachodnim.
Dojechawszy do Ringu — obwodnicy okalającej Brukselę —
skręcił w lewo, kierując się na południe. Dieslowski silnik
zawarczał głośniej, strzałka szybkościomierza ustawiła się na
liczbie 160, a zaraz potem — 170 kilometrów. Ruch był prawie
żaden, a Królewska Policja nigdy nie patrolowała autostrad.
Obwodnica połączyła się z autostradą E-19: Bruksela —
Paryż. Mniej więcej po piętnastu kilometrach jazdy golf skręcił na
pas wyjazdowy z napisem „Beersel”, zwolnił i znalazł się na
wąskiej, krętej drodze prowadzącej na opustoszały parking,
usytuowany naprzeciw chatki, jakby wyjętej prosto z bajki.
Chatka zbudowana była z czerwonych kamieni,
poprzecinanych belkami, miała okna przypominające witraże.
Zgaszony neon informował: „Zajazd Templariuszy”.
Miejsce było całkowicie odludne, wciśnięte pomiędzy
wiadukt kolejowy i las, w którym kryła się stara, średniowieczna
forteca Beersel, niegdyś brama Brukseli. Samochód minął parking i
zatrzymał się z tyłu za gospodą. Był niewidoczny z szosy, po której
i tak nikt nie jechał o tak późnej porze. Czterech mężczyzn
wysiadło z samochodu. Olbrzym przeciągnął się, zachłannie
wdychając świeże powietrze; pozostali wspólnicy wywlekli
więźniów z samochodu. Olbrzym klepnął wąsatego po ramieniu i
powiedział z zadowoleniem: — Brawo! Wszystko trwało
trzydzieści siedem minut.
Teraz do roboty!
* * *
— Guyu Choquet, jesteś oskarżony o próbę destabilizacji
państwa. Zostałeś za to skazany na karę śmierci.
Twardy, prawie grobowy głos olbrzyma dudnił w małym
pomieszczeniu, w którym z ledwością można było stać prosto (na
strychu zajazdu wygospodarowano kilka pojedynczych pokoików,
gdzie nie było żadnych mebli, z wyjątkiem paru skrzyń). Z grubej
belki pod dachem zwisała lina, zakończona pętlą, w której tkwiła
głowa Guya Choqueta — mężczyzny porwanego przed godziną.
Stał on na skrzyni, ręce miał związane na plecach, był wciąż w
podkoszulku i slipach; drżał cały z zimna i przerażenia, nie
wiedząc, co myśleć o tej makabrycznej inscenizacji. Dwaj
napastnicy stali, ze skrzyżowanymi rękami, po obu stronach
olbrzyma. Alice Dworp — dziewczyna skazanego, klęczała ze
skrępowanymi rękami i nogami przed swym amantem. Szlafroczek
miała rozcięty nożem, pozostał jej tylko biustonosz, obficie
wypełniony, i biało-czarne buty na wysokich obcasach. Wąsacz
pożerał wzrokiem jej krągły, jędrny zadek oraz umięśnione uda.
Chudzielec zaś wydawał się obojętny... Dziewczynie wyjęto knebel.
Słychać było szczękanie jej zębów. Oczy miała pełne łez.
Guy Choquet żachnął się.
— Zwariowaliście! — zaprotestował zdławionym głosem.
— Rozwiążcie mnie, to żart w złym guście, jak tylko...
Olbrzym ani drgnął. Po chwili jednym ruchem zgarnął plik
ulotek KKW i podetknął je więźniowi pod nos. — A to?
Znaleźliśmy to u ciebie. Nie zaprzeczysz! Byłeś śledzony. Wiemy o
wszystkich twoich kontaktach z ludźmi siedzącymi w więzieniu. I o
twojej przeszłości również.
— Jakiej przeszłości? — zapytał Guy Choquet słabym
głosem.
— Byłeś członkiem Belgijskiego Komunistycznego
Związku Marksistowsko-Leninowskiego — ryknął olbrzym.
— Podziemnej organizacji, która przygotowywała zamachy
przeciwko NATO.
— Kim jesteście? Współpracujecie z Urzędem
Bezpieczeństwa? Możecie ich zapytać, oni mnie...
Olbrzym przerwał mu: — Zamknij się! Dosyć
lamentowania. Jesteśmy zbrojnym ramieniem narodu. Walczymy z
komunistami. Tak jak nasi bracia z VMO
— Szaleńcy! Kryminaliści! — zasyczał nagle Guy Choquet.
Neonaziści!!!
Olbrzymi blondyn zmierzył go rozbawionym wzrokiem.
— Dlaczego „neo”? — zapytał słodko.
Za jego plecami Alice Dworp krzyknęła: — Guy, nie drażnij
ich! Zabiją cię!
Guy Choquet nie zdążył odpowiedzieć. Olbrzym
gwałtownym kopnięciem wypchnął skrzynkę, na której stał
skazaniec.
Guy zawisnął ciężko z krótkim okrzykiem. Lina napięła się i
1
VMO Vlaams Militantem Orde flamandzki ruch skrajnej prawicy.
zaczęła zaciskać się na jego szyi. Długość liny została dokładnie
wyliczona. Jedynie koniuszki palców skazańca dotykały podłogi.
Pętla coraz bardziej się zaciskała. Zaczął groteskowo podrygiwać,
próbując zaczerpnąć powietrza, oczy wychodziły mu z orbit, ale
walczył o swoje życie.
Alice Dworp wyprostowała się żelaznym uściskiem dłoni
olbrzym unieruchomił ją, tak jak przytrzymuje się zwierzęta. Dwaj
wspólnicy wciąż stali ze skrzyżowanymi rękami, kontemplując
wisielca, coraz słabiej się poruszającego. Słychać było jedynie jego
gwiżdżący oddech, szloch kobiety i chrzęst sznura. Mijały długie
sekundy.
— Skończ z nim, Filipie. Wkurza mnie.
Wąsacz chwycił nogi Guya, objął je mocno i uwiesił się na
nich. Pod tym ciężarem lina napięła się gwałtownie i wisielec wydał
okropny charkot. Wąsaty Filip wciąż go trzymał, mięśnie miał
napięte do ostateczności, prawie siedział na podłodze. Nagle ciałem
Guya Choqueta wstrząsnęły drgawki, jego nogi uniosły się prawie
do pionu, potem znieruchomiał. Alice Dworp wydała rozdzierający
okrzyk: — Guy!
— Zapłacił za wszystko — spokojnie stwierdził olbrzym.
— Nie będzie ostatni. Potrząśniemy tym krajem tak, że w
końcu się obudzi.
Filip puścił trupa i powiedział drwiąco: — Zaczynałem już
dostawać skurczu.
Wyprostował się, spojrzał na wisielca i uśmiechnął się
swawolnie: — Popatrz, jak mu staje.
— Świnie! Bydlaki! — zawyła dziewczyna. — Mordercy!
Guy! Guy!
Po twarzy spływały jej łzy, a całe ciało drżało. Olbrzym
brutalnie popchnął ją do przodu i wyprostował się. Zatrzymał wzrok
na slipach Guya Choqueta. Następstwem powieszenia była
imponująca erekcja post mortem, jak podkreślił jego wspólnik.
Olbrzym ponownie chwycił dziewczynę za kark.
Zmusił ją, żeby wstała, i popchnął w stronę wisielca. Lewą
ręką ściągnął mu slipki, odkrywając sztywny członek. Popatrzył
pozbawionym wyrazu wzrokiem na Alice Dworp. — Sprawisz mu
jeszcze ostatnią przyjemność — powiedział.
Bezlitośnie skierował twarz dziewczyny do podbrzusza
kochanka. Z obrzydzeniem rzuciła się do tyłu.
— Dosyć! Jesteście bydlaki! Świrnięci!
Olbrzym pochylił się do jej ucha i niebezpiecznie słodkim
głosem powiedział: — Rób to, co ci każę, albo zdechniesz! —
Lewą ręką wyjął swój komandoski nóż i lekko przytknął do jej
boku.
Alice Dworp nie miała innego wyjścia. Pochyliła się do
przodu i nieśmiało włożyła do ust jeszcze ciepły członek.
Tego było jednak za wiele... Dostała czkawki i natychmiast
wypluła go. Czubek noża błyskawicznie zagłębił się w jej boku.
— Zrób to, inaczej cię załatwię! — zasyczał olbrzym. —
Trzymaj go dłońmi.
Dziewczyna miała ręce związane do przodu, ale mogła
poruszać palcami. Płacząc z przerażenia, objęła dłońmi członek
zmarłego i ponownie wsadziła w usta. Pieściła go, wstrząsana
szlochem. Olbrzym obserwował ją z ironicznym i złym uśmiechem.
Stanął za nią, kontemplując pochylony, okrągły zadek, prowokujący
przez pozycję, jaką przyjęła dziewczyna.
Z zachłannym, pełnym złości uśmiechem olbrzym stanął tuż
za nią i otworzył suwak kombinezonu. Pod spodem nie nosił
bielizny i zaraz ukazał się we wspaniałej erekcji jego członek,
którego wielkość była proporcjonalna do budowy całego ciała.
Chudzielec odwrócił wzrok — kobieta taka jak Alice Dworp
wcale go nie podniecała, była zbyt dojrzała. Wąsacz za to poczuł
skurcz w podbrzuszu. Alice Dworp nieświadoma tego, co szykuje
się za jej plecami, kontynuowała okrutną parodię, czując, że
członek wisielca powoli mięknie. Oszalała ze strachu, miała tylko
jedno pragnienie: uratować własną skórę. Kiedy poczuła na
pośladkach dotyk członka, gwałtownie podskoczyła. Była jednak
zbyt przerażona, aby się opierać.
Mężczyzna unieruchomił ją jedną ręką, ścisnąwszy wokół
talii, drugą torował sobie drogę pomiędzy pełnymi pośladkami.
Pochylił się nad uchem dziewczyny i ironicznie szepnął: — Nie bój
się, on nie będzie zazdrosny.
Niecierpliwie ją obmacywał. Wreszcie odnalazł cel i
gwałtownym pchnięciem wszedł w nią, zagłębiając zaledwie
połowę swego ogromnego członka. Alice Dworp wydała zwierzęcy
krzyk, oderwawszy usta od wisielca. Oprawca uniósł brwi z
niezadowoleniem.
— Kontynuuj tę przyjemność — rozkazał — inaczej to
przestaje być śmieszne.
W jego głosie słychać było groźbę i dziewczyna powróciła
do swych czynności. Olbrzym wszedł w nią wreszcie całkowicie.
Chwycił ją za biodra i gwałtownymi ruchami rozpoczął akt, za
każdym pchnięciem coraz bardziej rozrywając elastyczną skórę.
Odwrócił się na dźwięk dochodzący od drzwi.
Walter — kierowca, wpatrywał się przerażony i
jednocześnie zafascynowany obrazem, jaki zobaczył. Olbrzym
zimno uśmiechnął się do niego.
— Prawie skończyliśmy.
Walter odwrócił się i zniknął. Chwilę później ostatnim
mocnym pchnięciem olbrzym wypuścił nasienie w głąb swej ofiary,
wydając zdławiony pomruk. Wyszedł z niej z wciąż naprężonym
członkiem i schylił się, aby wytrzeć go w slipy wisielca. Alice
Dworp szlochała, trzymając wciąż pomiędzy palcami członek
zmarłego kochanka. Olbrzym klepnął ją po ramieniu.
— Możesz przerwać, i tak już nic nie wyciągniesz.
Wąsacz zachłannie wpatrywał się w nadstawiony tyłeczek,
ale spojrzenie olbrzyma odebrało mu wszelką chęć naśladownictwa.
Wielkolud zapiął kombinezon i powiedział: — Filip, odczep go,
odjeżdżamy.
Wąsacz odciął nieruchome ciało, zabrał sznur i slipki i
schował je do kieszeni. Olbrzym schwycił za kark swą zgwałconą
ofiarę i popchnął ją w kierunku schodów. Przerażona dziewczyna
zapytała: — Gdzie mnie prowadzicie? Co macie zamiar ze mną
zrobić?
— Nic — odpowiedział olbrzym — wkrótce wszystko się
skończy.
* * *
Samochód prowadził Filip, obok niego siedział chudzielec,
który trzymał na kolanach riot-guna, a w kieszeniach naboje kaliber
12. Na tylnym siedzeniu tkwił olbrzym z taką samą bronią. Alice
Dworp, wciśnięta obok niego, drżała i szlochała; pod ich nogami
leżało ciało wciąż jeszcze związanego Choqueta. Golf pędził z
szybkością stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę po
autostradzie Mons. Olbrzym pochylił się do przodu.
— Uważaj, na następnym zjeździe skręcamy.
Na drogowskazie widniał napis „Feluy-Ronquieres”.
Kierowca zwolnił i zjechał z autostrady. Znaleźli się na drodze
N534, ciągnącej się wzdłuż kanału Charleroi. Nie spotkali żywej
duszy. Minęli przekrzywiony plan miasteczka Ronquieres i
urządzenia do przenoszenia barek wzdłuż śluzy, przejechali przez
most nad kanałem oraz przecięli pogrążone we śnie Ronquieres. W
końcu znaleźli się na krętej drodze do Brainele-Comte. Było to
kolejne miasteczko Brabancji. Zanim tam dotarli, przejechali leśny
płaskowyż i lasy Houssiere. — Skręć w prawo — nakazał olbrzym.
Samochód wjechał na wyasfaltowaną leśną drogę. Lasy
Houssiere ciągnęły się na przestrzeni trzydziestu hektarów.
Reflektory oświetlały wysokie pnie drzew oraz zarośla.
Kierowca zwolnił i skręcił w lewo na wąską drogę, kończącą się w
żwirowni.
— Zatrzymaj się i zgaś światła.
Olbrzym ponownie komenderował. Filip wykonał jego
polecenia. Trzej mężczyźni wyszli z samochodu, wsłuchując się w
nocne dźwięki. Panowała jednak cisza, przerywana jedynie głosami
ptaków. Znajdowali się w kotlinie, w środku lasu. W ciągu dnia
przebywały tu z pewnością pary zakochanych, ale o tej porze...
— Wyciągnij dziewczynę — nakazał olbrzym.
Filip wypchnął Alice Dworp z samochodu. Przestraszona
kobieta rozglądała się wokół. Jasna noc i światło księżyca
pozwalały dostrzec zarys sylwetek.
— Gdzie...
— Na kolana! — rozkazał olbrzym.
Dziewczyna nie drgnęła, więc wielkolud zmusił ją, aby
uklękła. Głowę miała spuszczoną i nie widziała, że olbrzym
wyciągnął z kieszeni pistolet. Dokładnie owinął broń nylonową
pończochą i lewą ręką podniósł głowę dziewczyny. Prawą
przystawił lufę pistoletu do jej prawego oka i nacisnął spust.
Huk wystrzału długo dudnił po lesie, wystraszył kilka
nocnych ptaków. Ciało Alice Dworp zostało gwałtownie odrzucone
do tyłu, nabój przeszedł przez kark, roztrzaskał dużą część czaszki.
Olbrzym nie poruszył się nawet, trzymał pistolet w opuszczonej
ręce. Następnie podniósł trupa i równie spokojnie wystrzelił kulę w
lewy oczodół. Ciało wypadło mu z uścisku. Odwrócił się i zawołał:
— Filip, teraz twoja kolej! Wąsacz zbliżył się, olbrzym podał mu
swój pistolet. Obydwie łuski po nabojach pozostały w nylonowej
pończosze.
Mężczyzna pochylił się i dwukrotnie wystrzelił w twarz
dziewczyny. Potem przyszła kolej na chudzielca, który również
wypalił dwa razy. Powiew wiatru uniósł gryzący zapach kordytu; z
głowy Alice Dworp pozostała jedynie krwawa galareta.
— Teraz facet.
Filip zaciągnął ciało Guya Choqueta do piaskownicy i rzucił
tam jego slipki. Po kolei trzej mężczyźni wystrzelili dwukrotnie do
trupa, każdy z własnego pistoletu — nowiutkiego herstala,
identycznego jak pistolet ich szefa. Ta broń również była owinięta
w nylonowe pończochy. Olbrzym schował pistolet i spojrzał na
zegarek. Wystrzały mogły być słyszane w Braine-le-Comte, nie
trzeba zbytnio igrać z losem.
— Jedziemy, wrócimy autostradą do Nivelles.
Nigdy nie należy korzystać dwa razy z tej samej trasy. To
była ich żelazna reguła. Wsiedli do golfa i odjechali ze zgaszonymi
reflektorami. Filip i olbrzym trzymali swoją broń w pogotowiu.
Jeden miał szybkostrzelny karabin Fal, drugi — riot-guna. Z takim
wyposażeniem oraz płytami z kevlaru
wmontowanymi w drzwi
samochodu mogli stawić czoło całej żandarmerii i policji. Dla
spokoju Fihp włączył nadajnik, nastawiony na długość fal
używanych przez policję, nic jednak nie usłyszeli. W Brabancji o tej
godzinie policjanci spali spkojnie.
Dojechali do szosy prowadzącej do Braine-le-Comte i
skręcili w lewo. Po drodze nic się nie wydarzyło. Dotarli do
autostrady. Nie zamienili ze sobą ani jednego słowa i tak dojechali
kuloodpornych. do Brukseli. Golf zatrzymał się przy wjeździe do
dzielnicy Anderlecht; Filip i kierowca wysiedli z wozu. Znajdowali
się blisko miejsca, gdzie zaparkowali swoje samochody. Pistolety
zostawili w volkswagenie.
Olbrzym usiadł za kierownicą swego wozu i odjechał. Miał
kwadrans, aby dotrzeć do Ixelles — podmiejskiej dzielnicy na
południowym wschodzie Brukseli. Wjechał w małą uliczkę,
biegnącą w dół. Nacisnął klawisz, rozległo się krótkie „bip” i drzwi
garażu, wychodzące prosto na uliczkę, otworzyły się.
Wjechał, szybko je zamknął, zgasił reflektory i wysiadł z
samochodu.
W kącie pomieszczenia znajdował się warsztat, zawalony
stojakami na broń ręczną, karabiny maszynowe i riot-guny.
Obok piętrzyły się skrzynki z amunicją i bronią. Olbrzym
podniósł klapę jednej ze skrzyń. Ukazały się nowe karabiny bojowe
Fal. Miał nadzieję, że niedługo posłuży się nimi. Podszedł do
samochodu i wrócił z bronią, której użyli podczas zadania. Zamknął
skrzynię, pozbył się kombinezonu i superlekkiej kamizelki
kuloodpornej z kevlaru, którą nosił pod kombinezonem. W kilka
chwil włożył swoje ubranie; nosił koszulę bez krawatu. Złożył
kombinezon i rękawiczki, schował je, po czym wyszedł na korytarz.
Ulica była pusta. Znajdowały się tu jedynie biurowce.
Oddalił się szybkim krokiem, lekko kulejąc na jedną nogę — była
2 Kevlar — materiał służący do produkcji kamizelek
to pamiątka postrzału w ścięgno Achillesa. Pięćset metrów dalej
wsiadł do zaparkowanego samochodu i odjechał. W alei Louise
zatrzymało go czerwone światło. Z trudem stłumił wariacki chichot
na wspomnienie dziewczyny pieszczącej członek umarlaka. Takie
właśnie chwile dodawały pieprzyka jego życiu.
— Mamy duży problem z „podłożem”...
George Hammond — szef komórki CIA w Brukseli
przerwał zdanie, jakby obawiał się, że powiedział za dużo. Pomimo
pancernych szyb, które dawały zielonkawe światło, uliczny hałas z
bulwaru Regent dochodził do szóstego piętra ambasady Stanów
Zjednoczonych. Był to nowoczesny budynek, szary i surowy,
wewnątrz pilnowany przez marines, a z zewnątrz przez nielicznych,
ospałych policjantów belgijskich.
Zaintrygowany Malko przyglądał się swojemu rozmówcy,
siedząc na niewielkiej kanapie. George Hammond miał w sobie coś
komicznego: mała, okrągła głowa, siwe, krótkie włosy, duże
okulary w oprawce z macicy perłowej, kryjące jego
krótkowzroczność, i niski wzrost. Bruksela jednak była
superważnym ośrodkiem ze względu na siedzibę NATO i nie
wysyłano tam byle kogo. Z wielu powodów Belgia stanowiła
centrum żywotnego zainteresowania CIA. W żargonie CIA
„podłoże” oznaczało tajną bazę operacyjną. — Jaki macie problem?
— zapytał Malko. Z Dusseldorfu, gdzie przebywał u przyjaciół,
przyleciał do Paryża nowym Airbusem Air France, obszernym,
wygodnym i cichym, stanowiącym owoc nowoczesnej myśli
technicznej. Zatrzymał się w Paryżu na krótko, tylko po to, aby dla
swej Aleksandry kupić u Jeana-Claude'a Jitrois wspaniałą garsonkę
z bordowej skóry. Następnie rejsem Air France przyleciał przed
godziną na lotnisko Zaventem w Brukseli.
Zdążył zaledwie zostawić bagaże w hotelu Metropol —
dumie placu Brouckere — w samym centrum miasta. Stary hotel
niewiele się zmienił od początku wieku, pełen kolumn, złoceń,
ogromnych, brudnych korytarzy, z licznym personelem
marokańskim.
Amerykanin zmrużył oczy, zdjął okulary, przetarł je, a
potem nalał sobie odrobinę Johnny Walkera. Malko wolał filiżankę
mocno osłodzonej kawy.
— To długa historia...
„Z pewnością mało moralna” — dopowiedział sobie Malko.
Od dwudziestu lat był superagentem CIA, przyzwyczaił się już do
nikczemności i chwytów poniżej pasa ze strony amerykańskiej
agencji federalnej. Wezwanie „kontraktowca”, jakim był,
oznaczało, że siedzieli w wielkim i śmierdzącym gównie, w którym
pogubili się biurokraci. Belgia wydawała się spokojnym krajem,
zamieszkanym przez ludzi myślących jedynie o pokojowym handlu.
Czekał na dalszy ciąg opowieści.
George Hammond kontynuował: — To jest brudna sprawa
— podkreślił tajemniczo. — Webster
jest wściekły. Jeśli nie
wyjaśnię tej sprawy, wylatuję. Zacznę od początku. Wiesz, że
Agencja wspomaga trochę oddziały Contras?
— Oczywiście.
Ronaldowi Reaganowi groziła nawet utrata stanowiska z
powodu wspierania Contras, a kilku wysokich funkcjonariuszy
Białego Domu oskarżono o różne przestępstwa w związku z
udzielaniem nielegalnej pomocy Freedom fighters
, jak określał ich
prezydent.
— W Brukseli mamy zakamuflowane „podłoże” — wyjaśnił
George Hammond. — Jest to małe przedsiębiorstwo, biuro
kupujące dla Ameryki Środkowej. Kieruje nim człowiek o
nazwisku Burton, Filip Burton. Facet jest dobry...
Zapadła chwila wymownej ciszy, po czym George włożył
okulary i kontynuował.
— Burton miał za zadanie dokonać zakupów dla Contras,
głównie w belgijskiej Państwowej Fabryce Broni, jednej z
największej w Europie, produkującej broń lekką. Nawiązał kontakt
z kumplem, który tam pracował — jakiś Gustav Meyer. Od niego
3
Webster — dyrektor CIA, były dyrektor FBI.
4 Contras — rebelianci nikaraguańscy działający w Hondurasie.
5 Bojownicy o wolność
kupował masę sprzętu, niby to dla Meksyku, Hondurasu, Kostaryki
itp.
— Z fałszywymi dokumentami end-users?
— Oczywiście
— potwierdził Hammond. — To Meyer stemplował je bez
sprawdzania, brał za to dwadzieścia procent.
I tak wszyscy byli zadowoleni.
— No i co, facet zniknął z kasą i szantażuje was? — zapytał
Malko.
Hammond zaprzeczył.
— Nie. Aby cala operacja przebiegała bez pudła, trzeba było
nakłonić belgijską służbę bezpieczeństwa do przymykania oczu.
Może to dupki, może źle zorganizowani, ale nie są ślepi; wywęszyli
ślady prowadzące do fabryki broni. Czyli dobrze wiedzą, że
dostawy dla Meksyku i Kostaryki (która nie ma armii) trafiały do
Contras.
— Pozwalają na to?
— Tak. Przecież to ciągnie się już dwa lata. Ja pilnowałem
tego z daleka. Zresztą Burton nie podlegał mnie, lecz
departamentowi operacyjnemu. Jakiś czas temu przyszedł do mnie i
wyjawił, że jego „kontakt” w belgijskiej bezpiece, facet, którego
zna pod pseudonimem „Fox”, przekazał mu poufną informację, z
której wynikało, iż jacyś ludzie skupieni wokół KKW przygotowują
serię zamachów na bazy NATO i naszych ludzi. Wiesz,
samochody-pułapki, porwania, zabójstwa.
— Czy to była prawda?
Amerykanin zmienił pozycję ciała.
— Poczekaj. Przesłałem informacje do Langley
, a oni
poprosili mnie o powiadomienie naszych kolegów z Królewskiej
żandarmerii. Na wypadek gdyby Urząd Bezpieczeństwa, który nie
cierpi żandarmerii, nie zrobił tego. Przyrzekli, że sprawdzą te
informacje i dadzą mi znać. Uprzedziłem również 23 Brygadę
Policji, specjalizującą się w zwalczaniu terroryzmu.
6 Dokumenty zaświadczające o kraju docelowym dla dostawy broni.
7 Langley — siedziba CIA.
Trochę przypominało to słynne kawały o Belgach: belgijskie
służby wywiadowcze przekazywały CIA informacje, które
następnie Amerykanie kazali przesyłać Belgom...
— Czy obawy tego Foxa się sprawdziły?
— Nie miałem żadnego potwierdzenia — przyznał szef
komórki CIA. — Dostajemy masę takich poufnych wiadomości.
Prawdę mówiąc, więcej o tym nie myślałem, ale cztery dni temu...
Masz, przeczytaj...
Podał Malkowi teczkę wycinków z gazet. Malko szybko je
przejrzał. Wszystkie opisywały szczegółowo odkrycie zabójstwa
spokojnej pary z Anderlechtu, zmasakrowanej w bestialski sposób
w lesie. Znaleziono przy niej lewicowe ulotki.
Nie wiadomo było nic o tajemniczym „oddziale”, który
dopuścił się tego okrutnego czynu. Prasa belgijska napiętnowała
nieudolność policji. GIA
, policja i sekcja polityczna żandarmerii
twierdziły, że osoby te kiedyś należały do lewicowej organizacji,
lecz obecnie nie prowadziły żadnej podziemnej działalności. Malko
odłożył teczkę i odwrócił się.
— Jak mocno w tym siedzisz?
George Hammond wydawał się załamany, po twarzy
przebiegł mu skurcz.
— Następnego dnia po zabójstwie wpadł do mnie Filip
Burton. Twarz miał koloru twojej koszuli. Szybko wyjawił, co mu
leży na sercu. Myślałem, że dostanę zawału.
— Czy to on ich zabił?
— Jeszcze gorzej. Oto co mi powiedział. Gdzieś przed
kilkoma tygodniami jadł lunch ze swoim informatorem — tym
Foxem — który sprawiał wrażenie wściekłego psa. Stwierdził on,
że żandarmi i policja brną po omacku w sprawie zamachu
lewicowców przeciwko NATO, że należałoby lewicowców
zneutralizować, zanim podejmą tę operację.
— Dlaczego mielibyśmy pomagać Foxowi?
— Zaczekaj! Reasumując: Fox okazał się wyjątkowo
8 GIA Grupa Interwencyjno-Antyterrorystyczna.
brutalny. Wyjaśnił Burtonowi, że belgijski system sądowniczy jest
taki, iż bez wyraźnych dowodów nie można nawet zawracać głowy
terrorystom. A dowody zdobywa się zbyt późno.
— Czy w Belgii nie istnieją służby szybkiego reagowania?
— zdziwił się Malko.
— Nie, to niezgodne z konstytucją. Fox zaproponował więc
Burtonowi, że sam zajmie się utworzeniem komanda, złożonego z
zaufanych ludzi, którzy otrzymają zadanie likwidacji lewicowców.
Potrzebował jednak broni i skurwiel liczył na to, że Burton mu ją
dostarczy.
— Nie mógł tego zrobić sam?
— Nie, nie chciał, żeby cokolwiek łączyło jego wydział z
akcją „oczyszczania”. W Belgii nie żartuje się w takich sprawach, a
ludzie z fabryki broni mają zbyt długie języki...
— Czy Burton się zgodził?
— Z tego, co mówił, wynika, że nie od razu. Zwodził Foxa,
próbował zyskać na czasie.
— Wiedziałeś o tym?
— Oczywiście, że nie, inaczej wsadziłbym go w pierwszy
samolot odlatujący do Stanów i problem byłby rozwiązany.
— Co się stało potem?
— Według Burtona — kontynuował Amerykanin — kilka
dni temu Fox podsunął mu rozwiązanie. Mieliśmy przygotowaną
wysyłkę cargo do Hondurasu: różnego rodzaju broń i amunicja dla
naszych kumpli Contras, z całą niezbędną fałszywą dokumentacją.
Ładunek czekał na nabrzeżu. Fox zagroził Burtonowi, że celnicy
przejmą ładunek, a on umoczy Meyera oraz fabrykę, jeżeli Burton
nie dostarczy broni dla jego małej „prywatnej armii”.
— No i Burton wpadł w panikę — uzupełnił Malko.
— Zgadłeś... Pojechali razem i wzięli ze skrzyń broń, jaka
była im potrzebna; Fox wybrał pistolety typu Fal z ilością amunicji
wystarczającą, aby zaatakować Związek Radziecki.
Malko poruszył głową.
— To jakaś zwariowana historia. Czy wywiad belgijski nie
potrafił w inny sposób zdobyć broni?
— Wydaje mi się, że Fox działa jako wolny strzelec. Jego
szefowie z placu Meeus może nie dali mu zezwolenia, ale
przymknęli na to oczy. Tu, w Belgii, służby specjalne są
uzależnione od Ministerstwa Sprawiedliwości, lecz ich szef od
dwudziestu lat robi, co chce, i nikt mu tam nie wsadza nosa.
Sprawa dotyczyła wyłącznie zwykłego morderstwa. Jak za
dawnych dobrych czasów, kiedy CIA brudziła sobie jeszcze ręce.
— Ale tutaj mamy dwa trupy — dorzucił Malko.
George Hammond zerwał się z kanapy i sięgnął po
papierosy leżące na biurku. Wcześniej musiał chyba wydać
odpowiednie polecenie swojej sekretarce, gdyż telefon na jego
biurku nie zadzwonił ani razu. George podszedł do Malka.
— Odgadłeś wszystko! Ale jak ja wyglądam? Skojarzyłem
to sobie natychmiast. To koszmar — dodał cichym głosem. — Ci,
którzy zamordowali tych nieszczęśników, to sadyści, krwawi
bandyci.
Kiedy dwie poważne służby wywiadowcze współpracują ze
sobą, wynik nie zawsze jest pozytywny. Najlepszy dowód to próba
zabójstwa papieża, zlecona przez KGB, i nieudane posunięcia CIA
w Bejrucie. Samochód-pułapka, który miał zabić przywódcę
Hezbollachów — szejka Fadlalaha, rozwalił dwieście osób.
Malko wyobrażał już sobie, jak to było. Jakiś kopnięty
informator zwerbował zaprzyjaźnionych bandytów do brudnej
roboty. A oni, pewni swej bezkarności, poszli na całość, dając upust
złym instynktom.
George Hammond ponownie usiadł i nalał sobie nową
porcję czarnego Johnny Walkera. Z bulwaru Regent,
zakorkowanego do granic możliwości, dobiegał koncert klaksonów.
— Mimo wszystko — zauważył Malko — to nie dotyczy ciebie
bezpośrednio. Firma nie jest umoczona w te morderstwa, a ty nie
znasz nawet zleceniodawców. Dyskretnie zlikwidujesz „podłoże”,
wyciągniesz Filipa Burtona i zapomnisz o sprawie.
Amerykanin zgromił go wzrokiem.
— żartujesz! Broń, która posłużyła do tego podwójnego
morderstwa, stanowi część przesyłki przejętej przez Foxa.
W księgach fabryki broni jest zarejestrowana jako przesyłka
do Hondurasu, z fałszywymi papierami. Policja znalazła w ciałach
ofiar naboje. Jeżeli znajdą broń, łatwo dotrą po nitce do kłębka.
Odkryją, że CIA opłaca grupę zabójców w tym kraju. Wyobrażasz
sobie...
Malko miał dużą wyobraźnię.
— Jesteś pewien, że mogą dotrzeć aż do Centrali?
— Zgadłeś. Nie można zniszczyć dokumentów w fabryce
broni. A ten bydlak, Gustav Meyer, zwali winę na nas. W końcu
chodzi tu o popełnienie dwóch morderstw.
— Co mówi twój przyjaciel Burton?
Hammond wzruszył ramionami.
— Zdał sobie sprawę ze swojej głupoty. Umiera ze strachu.
Wie, że jest spalony, ale to może okazać się o wiele poważniejsze,
jeżeli nie pomoże nam wyjść z tej sprawy.
— Dlaczego?
Amerykanin z przygnębieniem poruszył głową.
— Widział się ponownie z Foxem. Straszliwie się pokłócili.
Burton powiedział mu, że to zbyt koszmarna sprawa. Facet
nawet nie drgnął. Kiedy Burton zagroził, że porozmawia z
ministrem sprawiedliwości, Fox oświadczył, iż nagrywał wszystkie
ich rozmowy i że Filip może być uznany za wspólnika.
Ponadto uważał, że sprawa likwidowania świadków nie
została zakończona. Według niego jest jeszcze wielu
niebezpiecznych terrorystów do sprzątnięcia.
— I ma zamiar ich zlikwidować? — zapytał Malko z
niepokojem.
George Hammond wydawał się bezradny.
— Na to wygląda, ale z pewnością skończy się klapą.
Zwinie ich policja albo porzucą gdzieś broń, no i będzie
przechlapane. Domyślasz się, że tego nie wytrzyma żaden
„bezpiecznik”. Dziennikarze rzucą się na sprawę z dziką radością.
To będzie polityczna masakra.
Malko zastanawiał się, co właściwie w tym wszystkim robi.
Kim byli ci zwariowani zabójcy?
— Czy Burton zna morderców?
— Nie. On tylko dostarczył broń. Jedynie Fox ich zna. To
on ich zwerbował.
— A Gustav Meyer?
— Nie wiem.
— Czyli jedynym łącznikiem z tymi wariatami jest Fox?
— Dokładnie tak.
— A kto jest Foxem?
Zapadła cisza, która się przedłużyła.
— Nie wiem — wyznał Amerykanin. — Mówiłem ci już, że
nigdy nie chciałem się w to mieszać, nawet z daleka. Burton
twierdzi, że nie udało mu się go zidentyfikować. To zawsze Fox
dzwonił do niego za pośrednictwem Meyera. Zaprowadził go nawet
raz na plac Meeus. Burton wie, iż Fox rzeczywiście należy do
służby bezpieczeństwa, nie wie jednak nic o jego prawdziwym
pochodzeniu.
— A jak on wygląda?
— Nosi zawsze ciemne okulary, ma odsłonięte czoło, kąciki
ust wygięte ku dołowi, około sześćdziesiątki. Wysoki, dobrze
zbudowany, ponury. Mówi świetnie po angielsku. Malko popatrzył
na Amerykanina.
— Czego tak naprawdę spodziewasz się po mnie?
— Mam jeden cel — odpowiedział Hammond —
odzyskanie wszystkiego, co mogłoby pogrążyć Agencję w związku
z obu morderstwami: nagrań rozmów Foxa z Burtonem, a przede
wszystkim broni.
— To wszystko znajduje się w rękach morderców —
przypomniał Malko — a my nic o nich nie wiemy.
— Fox ich zna.
— Gdzie go można znaleźć?
— Burton ma z nim spotkanie. Chce się dogadać. Jedź z
Burtonem.
— Dlaczego?
— Nie ufam mu. Dał się podejść jak dziecko. Albo równo
mnie okłamuje. Chcę znać prawdę i chcę, żebyś przekazał
wiadomość temu cholernemu Foxowi.
— Jaką wiadomość?
— Jeżeli nie uda mu się odebrać naszych „bibelotów”,
będzie miał przeciw sobie całą Agencję. Musiałem poinformować o
wszystkim Webstera. Gotów jest interweniować w rządzie
belgijskim...
Dziwna misja „kroków pojednawczych”. Cała ta historia
zaintrygowała Malka. Było coś zastanawiającego w tych
morderstwach i tak brutalnej chęci wyeliminowania lewicowców w
kraju, który nie był przecież Salwadorem. Instynktownie
przeczuwał bardziej podstępną manipulację niż tą, jaką ujawnił
George Hammond.
— Kiedy mamy to spotkanie? — zapytał Malko.
— Jutro. Burton ci wszystko wytłumaczy.
Amerykanin wstał, podszedł do szafki i wyjął coś, co
przypominało kuloodporną kamizelkę z szelkami.
— Masz, jest zrobiona z kevlaru. Zatrzymuje nawet pociski
z lala. Z tymi szaleńcami nie ma żartów, nie chcę cię stracić.
Malko wziął kamizelkę i zamyślił się. Zadanie odzyskania
broni od ludzi, którzy w tak brutalny sposób zabili tamtą parę, było
równoznaczne z wpadnięciem do kadzi pełnej wytopionego żelaza.
Szanse wyjścia cało z obu sytuacji były jednakowe.
Malko zważył w ręku kuloodporną kamizelkę — była
superlekka. Rzucił ją na kanapę. Wydawało mu się nie wiarygodne,
aby warstwa plastiku mogła zatrzymać pociski bojowe.
— Jesteśmy w rękach Foxa — stwierdził. — Co mam
zrobić, jeżeli każe mi iść do diabła? Jego wcześniejsza postawa
wobec Filipa Burtona nie zachęca do zbytniego optymizmu...
— Zagrozisz mu — odpowiedział bez wahania szef komórki
CIA. — W końcu dysponujemy środkami odwetowymi.
Jeżeli sprawy przybiorą zły obrót, odwołamy Burtona, a
następnie Webster zwróci się bezpośrednio do rządu belgijskiego.
W końcu są oni naszymi sprzymierzeńcami; Fox z pewnością działa
bez żadnej oficjalnej zgody. Minister sprawiedliwości
prawdopodobnie nie wie, co się szykuje.
— W takim razie spalisz całą operację Contras — stwierdził
Malko.
— Wiem o tym — przyznał George Hammond. — Będzie to
miało cholerne następstwa. Oczywiście można oskarżyć Gustava
Meyera, że ukradł broń, ale przyniosłoby to przykre skutki. Bardzo
liczę na twoją dyplomację w tej kwestii... I na inteligencję Foxa,
którego — mam nadzieję — nie pociąga otwarcie istnej puszki
Pandory. — Przyjmijmy to za dobrą wróżbę — westchnął Malko.
— Gdzie spotkam się z Filipem Burtonem? Tutaj?
Amerykanin skrzywił się.
— Mówiąc szczerze, wolałbym nie. Zresztą, jako utajniony
agent, nie może on mieć żadnego kontaktu z komórką.
Dam ci jego adres, mieszka we wschodniej części miasta.
Uprzedzono go o twojej wizycie. Nie ufaj mu za bardzo.
Nazbyt wiele głupstw już narobił. Gdyby w odpowiednim
czasie powiadomił nas o propozycji Foxa, nie tkwilibyśmy teraz w
takim gównie.
Nie pierwszy to raz agent CIA zwijał manatki, przyciągnięty
zapachem dolara... Nawet Libia w ten sposób rekrutowała swoich
agentów.
Hammond, napisawszy kilka linijek na kartce, podał ją
Malkowi. Austriak złożył kamizelkę i schował ją do neseserka.
Swój superpłaski pistolet zostawił w Liezen, nie przypuszczał
bowiem, że Belgia zgotuje mu tak przykre niespodzianki.
Wyglądało jednak na to, że się pomylił... Zamknął neseser, życząc
sobie, aby misja pojednawcza nie zatrzymała go zbyt długo w
Brukseli. Z początkiem lata Austria stawała się cudowna, a kilka
dobrych posunięć giełdowych sprawiło, że Malko widział
przyszłość w różowym kolorze. Nosił się z zamiarem odnowienia
jednego skrzydła swego zamku w Liezen, gdzie teraz właśnie
wierny Elko Krisantem zajmował się sadzeniem kwiatów. Nawet
Aleksandra odnalazła swój dawny wygląd jak z bajki. W ubiorach
Jeana-Claude'a Jitrois, promieniujących wręcz erotyzmem, uszytych
z tak miękkich skór, że wydawało się, iż są jej drugą skórą,
wywoływała eksplozję pożądania swego adoratora. Spieszno mu
było, aby wskoczyć w pierwszy samolot Air France do Paryża, gdyż
obiecał swej wulkanicznej narzeczonej weekend w „Crillon”.
George Hammond wstał i spojrzał nad grubymi oprawkami
okularów.
— Zrób, co będziesz mógł, i nie ufaj telefonom. Podsłuch
jest w Belgii oficjalnie zabroniony, ale wszystkie służby policyjne
stosują go. Współpracują z tzw. prywatnymi detektywami,
tworzącymi równoległą służbę policyjną. Filip Burton pokaże ci
nieużywaną skrzynkę na listy, którą posługujemy się w naszych
kontaktach. To zwykła skrzynka pocztowa, tylko my dwaj mamy do
niej klucze. Spotkamy się, kiedy sprawy posuną się już trochę.
Zdziwiłbym się, gdyby Fox od razu wyraził zgodę. Będzie nas
zwodził.
Hammond był nieznośnym optymistą.
Szef komórki CIA odprowadził Malka do windy. Po chwili
agent, minąwszy flegmatycznych i nieskazitelnie ubranych marines,
znalazł się w zgiełku bulwaru Regent.
* * *
Filip Burton pocił się. Malko zauważył to natychmiast.
„Wtyka” CIA był blisko pięćdziesięcioletni, mocno
zbudowany mężczyzna o opuchniętej od alkoholu twarzy i
zapadniętych, podkrążonych sińcami oczach. Koszulę miał rozpiętą
prawie do pasa, widać było mocną klatkę piersiową; na lewym
przegubie nosił gruby łańcuch, jego małe czarne oczka uciekały na
boki.
— Proszę wejść — usłyszał Malko. — Cieszę się, że pana
widzę. Jak się czuje dobry stary George?
Jego wymuszona wesołość kontrastowała z wrażeniem, jakie
wywoływał przy pierwszym kontakcie. Najpierw Malko
wyczekiwał przez pięć minut na schodach, obserwowany przez
wizjer... Następnie Burton uchylił drzwi, zablokowane łańcuchem.
Dopiero kiedy był zupełnie pewien tożsamości Malka, wpuścił go
do środka. Drzwi mieszkania, obite blachą, przypominały drzwi
skarbca, tyle było w nich zamków. Albo Filip Burton był
szaleńcem, albo żył w nieustannym niebezpieczeństwie.
Gospodarz odwrócił się i szedł przed gościem. Malko
zauważył kolbę dużego pistoletu automatycznego, wsuniętego za
pasek na wysokości nerek.
W głębi dużego salonu stał stojak na broń, na którym
znajdowały się liczne pistolety maszynowe, karabiny bojowe i
zwykłe pistolety, wszystko otoczone kuloodpornym szkłem.
Cała gama produkcji Państwowej Fabryki Broni. Obok stał
wspaniały mebel z czarnej laki, z rozsuwanymi drzwiami, w środku
był telewizor Samsung i barek, całość autorstwa Claude'a Dalle'a.
Filip Burton wskazał gościowi kanapę z białej skóry,
zaprojektowaną przez tego samego dekoratora. Malko mógł się
przekonać, że handel bronią przynosił niezłe pieniądze... Burton
zniknął w kuchni, rzuciwszy przez ramię: — Proszę mi wybaczyć,
jestem sam, moja gospodyni zwinęła manatki...
Malko zbliżył się do okna, za którym rozciągała się duża
farma, otoczona lasem. Aleja Hipokratesa w Woluwe mieściła się
we wschodniej części Brukseli, prawie na wsi, niedaleko
Uniwersytetu Katolickiego. Dziesięciopiętrowy budynek, w którym
mieszkał Burton, górował nad lasami, przeciętymi bulwarem
Woluwe. Dom nosił pompatyczną nazwę „Country Club”, lecz był
jedynie ulepszonym czynszowcem.
Filip Burton wyszedł z kuchni z butelką koniaku. Nalał
sobie pełny kieliszek Gaston de Lagrange'a i nie zostawił mu nawet
czasu, aby się ocieplił. Serdelkowatymi paluchami ściskał kieliszek,
jakby chciał go zgnieść, uporczywie unikał wzroku Malka.
— Jak przebiegał pana ostatni kontakt z Foxem? — zapytał
Malko.
— Bardzo szybko, przez telefon — odparł Burton z
grymasem. — Ten bydlak wyznaczył mi spotkanie dziś wieczór.
— Jadę z panem — oświadczył Malko.
Burton spojrzał na niego zdziwiony i zaniepokojony.
— Aha, Hammond sobie tego życzy?
— Tak — odparł Malko — aby pomóc panu w
negocjacjach...
Filip Burton uśmiechnął się ironicznie.
— No tak, uważa mnie raczej za przegniłą deskę... no, w
końcu.
Nalał sobie ponownie koniaku. Tym razem pił go dłużej.
Przesunął butelkę do Malka.
— Chce pan? To świetny środek na strach.
— Dziękuję — odparł Malko. Nigdy nie pił alkoholu przed
lunchem.
Burton spojrzał na zegarek.
— Mam spotkanie. Jest pan pewien, że przyjdzie pan dziś
wieczorem?
— Tak. Gdzie mamy się spotkać?
— Niedaleko, około pół godziny drogi stąd.
— Dlaczego nie tutaj?
Amerykanin uśmiechnął się ironicznie.
— żartuje pan, czy co? Fox wart jest swego przezwiska
. To
facet cholernie ostrożny. Zawsze spotykamy się w niesamowitych
miejscach. Z wyjątkiem pierwszego razu, wtedy przyjął mnie w
swojej centrali.
— Jaki przebieg miało to spotkanie?
Filip Burton napił się łyk koniaku, zanim odpowiedział.
Otarł spotniałe dłonie. Prawie było słychać bicie jego serca.
— Niejaki Gustav Meyer, facet z fabryki broni, wspominał
mi o nim. Któregoś dnia powiedział, że Fox chciałby mnie widzieć.
Nie byłem tym uradowany, ale takiej propozycji nie można było
odrzucić, prawda? Wyznaczył mi spotkanie na skwerze Meeus.
9 Fox — w języku angielskim znaczy: lis.
Miałem wydzwonić Foxa wewnętrznym telefonem. Czekał na mnie
przy windzie, na czwartym piętrze.
Zaprowadził do jakiegoś biura. Nie było tam żadnych
dokumentów, z wyjątkiem dokumentów na dostawę broni dla
Contras. Wiedział wszystko. Wyjaśnił mi, że w organach
bezpieczeństwa państwa zajmował się nadzorem grup
terrorystycznych i handlem bronią. Od dawna śledził nasze
operacje... z życzliwością.
— Czy to tam mówił panu o terrorystach — przeciwnikach
NATO?
Filip Burton skinął gwałtownie głową.
— Byłem zadowolony. Spotykaliśmy się kilkanaście razy.
Pewnego razu zaprosił mnie nawet do chińskiej knajpy. Nie
zorientowałem się, że zaciska wokół mnie sieć, aż do dnia, w
którym puścił farbę.
— Czy spotkaliście się od czasu popełnienia tych
morderstw?
— Tak, jeden raz. Na Dworcu Południowym w Brukseli.
W ciągu pięciu minut mieliśmy piekielną awanturę.
Przestraszył mnie.
— Nie ma pan żadnego pomysłu na temat jego prawdziwego
nazwiska i rzeczywistych funkcji? — To z racji wieku typ faceta
wychowanego w hierarchii pewnych wartości. Inteligentny. Ma
zadziwiające oczy: bardzo rozbiegane, ostre i cholernie zimne.
Mówi bardzo dobrze po angielsku.
— A pana przyjaciel, Gustav Meyer, nic więcej o nim nie
wie?
Filip Burton wydął wargi.
— Może wie, jest Belgiem i zna Foxa od dawna. Ale
przysięga, że nie wie. On też ma swoje pionki w grze. Tamten facet
napawa mnie strachem. Chciałbym szybko skończyć tę sprawę.
Przekręcił się w fotelu, sięgnął za siebie i położył na stole
dużego browninga, którego dotychczas trzymał za paskiem.
Sprawiał wrażenie zmęczonego i zrezygnowanego, wręcz
zaszczutego. Malko czuł się coraz bardziej nieswojo. Był
przekonany, że Filip Burton nie powiedział mu wszystkiego.
— Czy myśli pan, że możemy odzyskać broń?
Amerykanin skinął potakująco głową, pijąc ostatni łyk
koniaku.
— Mam pomysł. Zaproponuję Foxowi wymianę. On zwróci
nam tamtą broń, a ja w zamian dostarczę mu identyczny komplet.
— Skąd pan go weźmie? — zapytał zdziwiony Malko.
— Z fabryki broni. Gustav Meyer się zgadza. Udało nam się
wspólnie z jednym kumplem załatwić dokumenty endusers.
Oficjalnie przeznaczone są dla armii libańskiej. W ten sposób
zadowolimy wszystkich. Fox i jego ludzie, jeżeli będą chcieli, mogą
dalej popełniać głupoty. My nie będziemy w to zamieszani.
Godny podziwu cynizm: „głupoty” oznaczały mordowanie
ludzi. — Gdzie jest broń?
— Meyer wyniósł ją z fabryki i zakopał w ogrodzie za
domem.
— Mówił pan o tym z George'em? — zapytał Malko.
Filip Burton nawet się nie zmieszał.
— Nie — odpowiedział. — Jest zbyt głupi. Ale to jedyna
szansa, by wyjść z tego gówna. W ten sposób nikt nie straci twarzy.
Zresztą kumpel, który pomógł mi zmontować tę sztuczkę, przyjdzie
razem ze mną wieczorem.
— Kto to jest?
— Uchodźca polityczny. Falangista z Libanu. Miał tam
problemy i musiał uciekać. Teraz, aby przetrwać, robi jakieś
interesy ze starymi kumplami. Facet jest OK.
Malko pomyślał o reakcji George'a na wiadomość o tym
posunięciu, sprzecznym z regułami bezpieczeństwa. Lecz Filip
Burton był człowiekiem zdecydowanie trudnym do prowadzenia.
Zmierzył Malka ostrym wzrokiem.
— Chyba nie doniesie mu pan o tym wszystkim? To
zostanie między nami. Powiemy mu później.
Nie wydawał się zbytnio przekonany, że Malko chętnie
zgodzi się być jego wspólnikiem. Wypił ostatni łyk koniaku,
schował browninga za pasek i włożył obszerną marynarkę,
skrywającą broń. Uważnie popatrzył przez wizjer na korytarz i
pierwszy wyszedł z mieszkania.
— Mam spotkanie z moim kumplem Libańczykiem —
poinformował Malka. — Przedstawię go panu. Potem wytłumaczę,
jak umówimy się na wieczór.
Na ulicy skierował się do szarego BMW, zaparkowanego
przy chodniku, „pilotem” odblokował drzwi. Zanim wszedł do
samochodu, zauważył z uśmiechem: — Przy tych wszystkich
świństwach unikam parkingów.
Można tam spotkać zbirów.
Facet wyraźnie miał zamiar długo żyć. Trzydzieści sekund
później BMW szaleńczo mknęło bulwarem Woluwe.
* * *
Młody chłopak, ubrany w dżinsy i cytrynowe polo, chrupał
czekoladki kupione u Wittamera, pobliskiego sprzedawcy
czekolady. Czytał „Herald Tribune”. Miał regularne rysy twarzy,
cienkie i czarne wąsy; bujne, kręcone włosy okalały jego twarz. Był
szczupły, prawie wychudzony. Wyglądał na nieśmiałego,
przypominał grzecznego studenta. Kiedy zobaczył Filipa Burtona,
odsłonił w uśmiechu zęby. Mężczyźni uściskali się.
— To mój kolega, Amin Habbache — przedstawił go
Amerykanin. — A to jest Malko, znajomy — dodał ponuro.
Taras modnej kawiarni Grain de Sable na placu Sablon
pękał w szwach. Ten placyk z wieloma antykwariatami, nad
którymi dominował kościół, był jednym z najprzyjemniejszych
miejsc w Brukseli, coś jakby lokalne Saint-Germain-des Pres.
Kawiarniane tarasy wypełnione były pięknymi dziewczynami oraz
tymi, którzy chcieli uchodzić za nonkonformistów.
Malko zauważył u Libańczyka duży złoty krzyż. Jak
wszyscy chrześcijańscy falangiści, Amin był większym integrystą
niż sam arcybiskup Lefevre. W Libanie nie żartowano z religii.
Wręcz wypruwano sobie za nią flaki.
— Amin, nie potrzebuję cię dziś wieczór — oznajmił Filip
Burton, zamówiwszy koniak.
Libańczyk wykonał fatalistyczny znak.
— Inch Al ah! Jak chcesz.
Dosypał jeszcze jedną łyżeczkę cukru do swojej kawy, która
w ten sposób stała się cudowną kawą po turecku.
— Pojedzie ze mną Malko — wyjaśnił handlarz bronią.
— A reszta, bez zmian? — zapytał Amin.
— Bez zmian — potwierdził Burton. — Popatrz, idzie twoja
dziewczyna.
Malko odwrócił głowę i zobaczył blondynkę o okrągłej
twarzy; kierowała się w ich stronę. Jej wygląd przyprawiał o chęć
natychmiastowego gwałtu. Najpierw widać było gruszkowate piersi,
wychodzące z białej, dżersejowej sukni supermini, ciasno
przylegającej do ciała. Porcelanowobłękitne, mało wyraziste oczy
krótkowidza i grymas zbyt czerwonych ust przywodziły na myśl
komiksy Betty Boop.
— To jest Cristel — dokonał prezentacji Amin — a to
Malko.
Cristel pocałowała Libańczyka w usta, Filipa w policzek,
miękko uścisnęła dłoń Malka i usiadła naprzeciw niego. Jej suknia
uniosła się, pozwalając Malkowi podziwiać koronkę majtek.
Niezwykle błękitne oczy zatrzymały się przez moment na nim i
napotkawszy jego wzrok, ożywiły się na chwilę błyskiem
zmieszania. Potem dziewczyna odwróciła się, wsunęła rękę pod
koszulę Libańczyka i zaczęła gładzić go po torsie. Wydawało się, że
ma całkowicie w nosie obecność dwóch pozostałych mężczyzn. U
Amina wystąpiły oznaki nerwowości, kiedy zaczęła dyskretnie
masować mu krocze.
Nie przerywając swych manewrów, posyłała znaczące i
wyzywające spojrzenie Malkowi. Prawdziwa seksbomba. Filip
Burton zaniemówił z przejęcia.
— Jeżeli mnie nie potrzebujesz, zostawiamy was —
powiedział miłym głosem Amin. O mały włos popełniłby czyn
kwalifikowany jako obraza moralności. — Idź — odparł
wspaniałomyślnie Burton. — Zadzwonię jutro.
Para podniosła się i przecięła plac Sablon. Maiło zastanawiał
się, jak Amin mógł jeszcze chodzić. Cristel prawie przykleiła się do
niego. Zniknęli w korytarzu budynku mieszczącego sklepy. Filip
Burton westchnął: — Ma jeszcze więcej ognia w tyłku niż zwykle.
— Kto to jest?
— Flamandka. Jej rodzina mieszka niedaleko Anvers w
Brasschaat; to posiadłość, w której Cristel się nudzi. Dziewczyna
jest szaloną poszukiwaczką przygód, pasjonatką strzelania, Amin
spotkał ją w belgijskim Practical Shooting Club.
— Co to takiego? — zapytał Malko.
Cristel powinna w tym momencie właśnie gwałcić Amina
Habbache'a na schodach...
— To taki klub w Etterbeek, uczą w nim strzelania
instynktownego. Nazywają to strzelaniem „antyterrorystycznym”.
Ludzie muszą się teraz uczyć samoobrony. To głupota. Cristel
studiuje socjologię, a strzelanie ją podnieca.
Chodzi do klubu prawie codziennie. Amin zaczął tam
pracować jako instruktor. Oczywiście zna się na tym. Kiedy
dowiedziała się, że przyjechał z Bejrutu i że strzelał nie tylko do
kartonowych celów, zwariowała na jego punkcie. On to
wykorzystał, a ponieważ nie ma ani grosza, zamieszkał u niej.
Według ostatnich plotek chciała go poślubić i pojechać do
Libanu postrzelać do złych Hezbollachów. Jest napalona, ma fioła
na punkcie seksu, ale sympatyczna.
Istotnie, coś takiego z niej emanowało. Malko wymazał
obraz smacznego kąska, jaki pojawił mu się przed oczami, i
powrócił do spraw poważnych.
— Gdzie się spotkamy? — Przyjadę po pana do hotelu
Metropol, tak będzie najprościej. A propos, czy ma pan broń?
— Nie, czy obawia się pan czegoś?
Filip Burton wzruszył ramionami.
— Nie bardzo, ale staję się przewrażliwiony przez te
wszystkie historie. Nie myślałem, że Fox będzie zdolny do tak
okrutnego zabijania ludzi. Choć to prawda, że oni byli
niebezpieczni.
— Jest pan tego pewien?
— Tak mówił, a on zna się na tym. To jego zawód. Wie pan,
ci wszyscy intelektualiści to wariaci. Niech pan popatrzy na bandę
Baadera z Niemiec albo Czerwone Brygady.
Grzeczni mali chłopcy, którzy w ciągu jednego dnia
przechodzą od powielacza do walk ulicznych. Nie można wierzyć
pozorom. No dobra, idę, mam spotkanie z moim kumplem
Meyerem.
— Wrócę taksówką — odpowiedział Malko.
Dopijał spokojnie mało słodką kawę, rozmyślając o tej
dziwnej sprawie. Filip Burton był wyraźnie w krytycznym
położeniu. Jaką kombinację szykowali Belgowie? Niecierpliwił się,
aby spotkać tajemniczego Foxa — istnego deus ex machina całej tej
pokręconej operacji.
* * *
Kiedy szare BMW zatrzymało się przed hotelem Metropol,
w otwartym oknie wozu ukazał się kwadratowy, ośliniony pysk ze
sterczącymi kłami. Na tylnym siedzeniu Malko zobaczył psa,
wielkiego cielaka z wywalonym ozorem. Prawdziwe dzikie
zwierzę.
Filip Burton zachichotał.
— Słodki, co? To Pitbull, nie ma groźniejszego psa.
Wziąłem go, kiedy mieszkałem na wsi. Ta bestia zeżre bandytę w
trzy minuty.
Malko zajął miejsce obok Burtona. Pitbull sapał mu w kark.
Był nieufny.
Jechali bulwarem Anspach, następnie skręcili na zachód, na
obwodnicę, którą dotarli do autostrady Mons w kierunku
południowym. Nie było ruchu i BMW sunęło z łatwością sto
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, przejeżdżając przez
Brabancję.
Była godzina dwudziesta druga trzydzieści.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Malko.
— Do Nivelles. Mamy spotkanie w Colruyt.
Malko wiedział, że Colruyt to sieć supermarketów bardzo
popularnych w Belgii. Samochód skierował się na wyjazd z
autostrady, zatrzymał się przed znakiem „STOP” i skręcił w prawo,
w wiejską drogę, przy której stało kilka domów. Naprzeciw wznosił
się supermarket. Był to brązowy, niski i podłużny budynek
pośrodku parkingu. Wokół rozciągały się pola. Filip Burton wjechał
na parking i zatrzymał się obok pomarańczowych pomp
benzynowych. Używało się ich, płacąc kartami kredytowymi.
Okolica była wyludniona i ciemna. Magazyn zamykano o
dwudziestej pierwszej. Malko rozejrzał się wokoło. Po lewej stronie
znajdowało się cmentarzysko samochodów, przylegające do stacji
benzynowej Esso, gdzie pośród wraków stał wspaniały błękitny
ford manhattan. Parking był ogrodzony od strony pola siatką.
Chciałoby się powiedzieć: spokojne miejsce. Na tylnym siedzeniu
Pitbull ziewał, wysuwając język zza swych imponujących zębów.
— O której godzinie mamy spotkanie? — zapytał Malko.
— Teraz.
Filip Burton rozglądał się na boki. Jakiś samochód
przejechał drogą numer dwadzieścia siedem, nie zatrzymując się.
Potem jeszcze jeden i w końcu zapadła cisza. Malko spojrzał na
Burtona. W jego oczach wyczytał panikę. Cały pozorny spokój
Malka nagle uleciał.
— Myśli pan, że przyjdzie?
— Tak — odpowiedział Burton — nie może mi tego zrobić.
— Na jego czole ukazały się kropelki potu, a przecież nie było
gorąco.
Nagle Pitbull zawarczał i postawił uszy. Malko poczuł
gwałtowny strumień adrenaliny uderzający mu do żył. Machinalnie
pomacał kolbę automatycznego herstala, pożyczonego od Burtona.
Burton położył swego browninga na podłodze samochodu. Pies
zwrócił łeb do tyłu i obserwował parking.
— Tam ktoś jest — - powiedział Malko.
Wtem Pitbull skoczył z tylnego siedzenia przez otwarte
okno i wylądował na cementowym podłożu. Pozbierał się i warcząc
ruszał na kogoś, kto ukazał się na tyłach magazynu.
Był to wysoki mężczyzna. Malko poczuł nieprzyjemne
kłucie w żołądku na widok jego zamaskowanej twarzy. Pies biegł
prosto na niego. Mężczyzna, wcale tym nie przejęty, wyciągnął
prawe ramię, podtrzymał je lewą ręką i mocno stanął na nogach;
każdy inny w tym momencie wpadłby w panikę.
Paf, paf, paf— detonacje następowały jedna po drugiej, z
sekundowymi przerwami niezbędnymi na wycelowanie. Po
czwartym wystrzale pies upadł, potoczył się po cemencie, udało mu
się jeszcze przejść kilka metrów, wył śmiertelnie.
Jego kły złapały dół spodni strzelającego. Mężczyzna nie
przestraszył się wcale. Spokojnie pochylił się i kontynuował
strzelanie, tym razem o wiele szybciej. Przejmującym staccato
rozbrzmiało jedenaście wystrzałów. Pitbull od dawna już się nie
ruszał, dostał piętnaście pocisków. Siedzący obok Malka Filip
Burton cicho jęknął: — O mój Boże!
Zamaskowany olbrzym wyprostował się, jakby nic się nie
stało. Zmiażdżył kopnięciem łeb psa. Malko poczuł mdłości na
widok takiego okrucieństwa. Zabójca psa wyszedł z cienia i zbliżył
się. Malko ujrzał w jego dłoniach riot-guna. Mężczyzna lekko
utykał.
Filip Burton krzyknął i Malko odwrócił się. Zobaczył dwie
inne sylwetki odcinające wyjazd na drogę. Mężczyźni byli o wiele
niżsi i również zamaskowani, w rękach trzymali karabiny.
Wpadli w niezłą pułapkę.
Filip Burton wydał zdławiony okrzyk. Zanim Malko
zareagował, wrzucił bieg i ruszył zygzakami w kierunku drogi.
Jechali prosto na obu morderców. Mieli jedną szansę na tysiąc, aby
wyjść z tego. Malko ujrzał unoszącą się lufę riot-guna,
błyskawicznie rzucił się na podłogę samochodu. Strzelanina
wybuchła z niespotykaną gwałtownością.
Przednia szyba BMW i boczne lusterka rozprysnęły się pod
salwami pocisków. Pośród huku wystrzałów riot-guna Malko
usłyszał głuche trzaśnięcia z karabinu maszynowego. Skulony na
podłodze, trzymał swego herstala i czekał dogodnego momentu, aby
spróbować ucieczki. Samochód kołysał się na wszystkie strony.
Nagle Filip Burton wydał okropny bulgot i w tej samej chwili
Malko został obryzgany krwią i szczątkami ludzkimi. Nie miał
czasu przejąć kierownicy. Nagły wstrząs rzucił go do przodu.
Samochód uderzył w fasadę supermarketu. Ciało Filipa Burtona
osunęło się na Malka, jeszcze bardziej oblewając go krwią.
Zablokowany siedzeniem i zwłokami Amerykanina, nie mógł się
poruszyć.
Nastała przejmująca cisza. Jego pole widzenia ograniczało
się do otwartych pod wpływem uderzenia drzwi samochodu i
kwadratu cementowego podłoża. Właśnie szykował się do
wyczołgania z samochodu, kiedy usłyszał kroki po asfalcie.
Blisko zabrzmią! głos: — Załatwiliśmy tych sukinsynów.
Zrozumiał, że im nie umknie, i znieruchomiał. Miał tylko
jedno wyjście: udawać zabitego. Dłoń trzymającą pistolet zwiesił w
dół, opuścił się do przodu, głowę i tors wysunął poza samochód,
twarz przycisnął do ziemi. Cały był pokryty krwią Burtona, więc
jako zabity prezentował się całkiem nieźle... Był już najwyższy
czas; oschły głos rozkazał: — Skończ z nimi i zjeżdżamy stąd!
Malko zobaczył zbliżającą się parę kowbojskich butów.
Wstrzymał oddech, czuł jak wali mu serce, czekał bez ruchu.
Jeżeli morderca strzeli mu w kark, to koniec. Inaczej może
będzie miał szczęście. Poczuł, jak wyrwano mu z dłoni pistolet.
Udało mu się opuścić ramię, jakby było bezwładne. Kontrolując
swój oddech liczył sekundy. Myślał o Aleksandrze, o zamku, o tych
wszystkich momentach, w których ocierał się o śmierć.
Pierwszy wystrzał zaskoczył go. Poczuł znaczny ból w
plecach, blisko kręgosłupa, następne dwa wystrzały prawie go
ogłuszyły, miał wrażenie, że otrzymał dwa solidne ciosy po bokach.
Trzy wystrzały rozległy się również po drugiej stronie samochodu,
morderca zajął się Filipem Burtonem. Malko usłyszał oddalające się
kroki i szum zapalanego silnika.
Uniósł się trochę, lecz poczuł gwałtowną falę bólu w
bokach, zauważył jednak tył ciemnego golfa, który przyspieszył,
kierując się w stronę Nivelles.
Malko wyczołgał się z samochodu i stanął na nogi. Jego
ubranie przesiąkło wstrętnym odorem krwi. Był nią cały umazany,
zwisały z niego mało apetyczne ludzkie szczątki. Kiedy zobaczył
Filipa, niemal zwymiotował. Górna część czaszki Amerykanina
prawie nie istniała. Mózg i krew rozbryznęły się wokół. Jego twarz
kończyła się na wysokości nosa. Oczu nie miał zupełnie. Widok był
przerażający.
Malko był wciąż w szoku, kiedy niebieskie światło ogarnęło
parking. Z furgonetki żandarmerii wyskoczyli ludzie w mundurach,
z bronią w ręku. Wygląd Malka musiał być straszny, skoro
zatrzymali się zdumieni w odległości trzech metrów od niego.
— Boże! Widzisz tego faceta? — powiedział ktoś drżącym
głosem.
Malko zrobił krok w ich kierunku. Otoczyli go natychmiast.
— Gdzie pan jest ranny? — zapytał jeden z nich. — Proszę
się położyć, zaraz sprowadzimy karetkę.
— Nie, wszystko w porządku — odparł Malko. — Myślę, że
nic mi nie jest.
— Co tu się stało? — padło chóralne pytanie.
— Zatrzymaliśmy się z przyjacielem, żeby zatankować i
zostaliśmy zaatakowani przez nieznanych, zamaskowanych ludzi,
którzy uciekli.
— Którędy?
— W kierunku autostrady.
Ze swoją furgonetką mieli tyle samo szans złapania golfa
GTI turbo, co dojechania na Księżyc. Malko dał się zaprowadzić do
niej. To, co zostało z Filipa Burtona, przykryto płachtą.
Trzęsąc się w samochodzie żandarmerii, Malko stwierdził,
że handlarz bronią drogo zapłacił za swą naiwność. Fox po prostu
postanowił zlikwidować niewygodnego świadka. Poza Gustavem
Meyerem, jedyną osobą, która go znała osobiście, był Filip Burton.
Malko wiedział jedno: ci, którzy popełnili tę masakrę, zamordowali
również parę lewicowców. Przed oczami pojawił się mu obraz
olbrzyma strzelającego do psa.
To jakiś psychopata puszczony na żywioł, ale z mocną
protekcją. Nie ulegało wątpliwości, że Burtona zlikwidowano na
rozkaz owego tajemniczego Foxa. Obecność Malka nie stanowiła
dla nich żadnego problemu sumienia. Ci ludzie zabijali tak, jak
oddychali. Zastanawiał się, jak przyjmie tę wiadomość George
Hammond. Sprawa odzyskania broni stawała się beznadziejną,
wręcz samobójczą misją.
* * *
— Sukinsyny! To ohydne, plugawe!
George Hammond był przezroczystoblady. Odłożył zdjęcia
z masakry, zrobione przez żandarmerię, wychylił pełną szklankę
Johnny Walkera i spojrzał na Malka. Agent, dopiero oglądając
zdjęcia, zdał sobie sprawę, czego uniknął. Bez kamizelki
kuloodpornej dostałby w plecy trzy dziewięciomilimetrowe kule.
Na jego kręgosłupie widniały ogromne sińce, a boki sprawiały mu
niewyobrażalny ból.
— To byli zawodowcy, nie amatorzy. Słyszałem głos ich
szefa, tego wysokiego faceta. Był bardzo spokojny, a jednocześnie
jakiś szalony. Sposób, w jaki zastrzelił Pitbulla...
Wpakował piętnaście kul w ciało zwierzaka.
— To wszystko z powodu tego skurwiela — gorzko
zauważył Amerykanin. Zatrzymał się gwałtownie, albowiem zdał
sobie sprawę, że mówił tak o jeszcze ciepłym trupie. A Malko
dodał: — To Fox jest prawdziwym sprawcą, to on pociąga za
wszystkie sznureczki. Inni są tylko wykonawcami. To dzikie bestie
pozbawione mózgu. Mają w sobie coś ze zdyscyplinowanych
wojskowych. Cała akcja została zakończona w niecałe cztery
minuty. Oczywiście nie odnaleziono samochodu?
George Hammond, wciśnięty za biurko, wydawał się
mniejszy niż zwykle.
— Nie — przyznał. — Mieszkanie Burtona zostało
okradzione godzinę później. Pojechali tam natychmiast po zasadzce.
Weszli przez podziemny parking, nikt ich nie widział.
— Co zabrali?
— Trudno powiedzieć. Myślę, że Burton nie był na tyle
szalony, aby trzymać ważne dokumenty u siebie.
— Zastanawiam się, czy on nie wiedział czegoś więcej, niż
nam powiedział. Nic nie mówił o ewentualnej wymianie broni.
Amerykanin podskoczył.
— Na jakiej podstawie tak uważasz?
— Po pierwsze, na parkingu przed supermarketem był
bardzo nerwowy. Wydawało mi się, że spodziewa się czegoś. Po
drugie, gdyby Fox chciał odciąć ślady prowadzące do niego, to po
prostu nie przyszedłby na spotkanie. Praktycznie nie ma jak do
niego dotrzeć. Nie musiał zabijać Burtona, chyba że wiedział on coś
bliższego o mordercach.
— Ale skąd mógł coś wiedzieć?
— Nie wiem, lecz Burton umierał ze strachu. W każdym
razie odzyskanie broni graniczy teraz z cudem. Fox jest
nieosiągalny, nie znamy jego nazwiska. Jeżeli chodzi o innych, jest
jeszcze gorzej. Swoją drogą to ciekawe, że belgijskie służby
specjalne kryją grupę morderców tego pokroju.
George Hammond ze zmarszczonym czołem przecierał
okulary. Na pierwszy rzut oka analiza sytuacji nie zajmowała go
zbytnio. Powrócił do swojej idee fixe.
— Trzeba odnaleźć tę broń, a jeśli to możliwe, sprawić,
żeby te typy już więcej nam nie zaszkodziły.
Malko uśmiechnął się ironicznie.
— Nie jestem Zorro. W tym kraju istnieje policja, której za
to płacą. — Jest do niczego — odparł Amerykanin —
zdezorganizowana, bez żadnych środków. Zresztą nie chcę jej
wtajemniczać.
— W takim razie załatw sobie kryształową kulę —
podsumował Malko.
George Hammond wyprostował się.
— Nie, jest jeden człowiek, który zna Foxa: Gustav Meyer.
Trzeba go zmusić do mówienia.
— Jak?
— Grożąc mu. Jeżeli wyciągnę historię z bronią przekazaną
dla Contras, straci pracę w fabryce broni.
— A jeżeli będzie mówił, straci życie — zareplikował
Malko. — Może jednak jest jakieś wyjście? Według Burtona niejaki
Amin Habbache zna go dosyć dobrze.
Przez chwilę myślał, że szef komórki CIA skoczy mu do
gardła, jego twarz stała się fioletowa.
— Znasz go?
— Widziałem go jeden raz, w towarzystwie Burtona.
Malko opowiedział, jak i kiedy poznał Amina. George
Hammond zaczynał być na pograniczu apopleksji.
— Nie wiedziałem, że ten złamaniec Burton zaangażował go
jako „goryla” i we wszystko wtajemniczył — wydarł się — a my
się dziwimy, że mamy kłopoty. Wiesz, kim jest ten typek?
— Nie — odparł Malko.
— To psychopata, szmata, najgorszy rodzaj zabójcy. Był
snajperem w Armii Libańskiej na Zielonej Linii. To znaczy, że za
dwieście dolarów miesięcznie, nie licząc premii za wydajność,
zabawiał się strzelaniem do biedaków, którzy usiłowali przedostać
się z zachodniej części Bejrutu do wschodniej. Wieczorem
spokojnie wracał do domu i rżnął swoją żonę. Miał wtedy
dwadzieścia dwa lata. Potem go wyrzucili, bo przez pomyłkę
zastrzelił ich kierowcę taksówki. Ludzie z Agencji zatrudniali go do
drobnych prac. Pewnego dnia jakiś kretyn miał genialną myśl, żeby
zlecić mu podstawienie samochodu-pułapki; miało to być
wyrównanie rachunków z Ormianami z Asali. Ormianie zaczęli go
ścigać, a ten bydlak Amin po prostu zostawił range-rovera razem z
dwustu kilogramami materiału wybuchowego w dzielnicy
robotniczej w zachodnim Bejrucie. Skończyło się to śmiercią
pięćdziesięciu osób i pogrzebaniem jego kariery. Wyjechał z
Bejrutu, a po piętach deptali mu ludzie mający ochotę pokroić go
żywcem.
Musieli się zadowolić poderżnięciem gardła żonie i
synkowi.
Od tamtego momentu włóczy się po Brukseli.
— Jak poznał go Filip?
— Przez mały przemyt broni. Amin utworzył drogę
przerzutu dosyć wyszukanych rzeczy do Bejrutu. Stamtąd
sprowadzał między innymi haszysz, dzięki temu przeżył.
Malko przypomniał sobie niewinną twarz Libańczyka.
— Może go wykorzystamy — zaproponował. — Jeżeli sam
przyjdę do Meyera, ten będzie się bał i zamknie się w sobie jak
ostryga.
Na twarzy Hammonda pojawił się wyraz dezaprobaty.
— Habbache to fanatyk. Jest niebezpieczny, nie można mu
ufać.
— Nie mamy wyboru. Meyer wie, że zlikwidowano
Burtona, dla niego spotkanie ze mną oznacza samobójstwo.
— Dobra, jeśli chcesz, weź Amina. Bądź jednak ostrożny i
nie dawaj mu za dużo pieniędzy. Wiesz, gdzie go znaleźć?
— Myślę, że tak.
Amerykanin obszedł biurko i uścisnął mu rękę.
— Postaramy się nie mącić. Jeżeli będziesz chciał się ze
mną skontaktować, zadzwoń do sekretarki w imieniu Freda. Będzie
to oznaczało, że spotykamy się tego samego dnia o godzinie
dziewiętnastej w Królewskiej Galerii. Jest tam kawiarenka. Zgoda?
— Tak.
Wypożyczony mercedes 190 stał na dziedzińcu ambasady.
Kiedy Malko wyjechał na bulwar Regent, zauważył starego
białego forda z długą anteną, który przykleił się do niego. Był to
pospolity samochód Królewskiej żandarmerii. Zdjął nogę z pedału
gazu. Nie miał ochoty zaprowadzić ich do Amina.
Po zasadzce w Nivelles żandarmi, odkrywszy tożsamość
Filipa, zaczęli zadawać dużo pytań. Fakt, że Malko nosił
kuloodporną kamizelkę, wydawał się im dziwny. Sam George
Hammond musiał interweniować w Ministerstwie Sprawiedliwości
i przedstawić mgliste tłumaczenie o jakimś kontrolerze z
Waszyngtonu, który przyjechał w związku z przemytem broni.
Belgowie nie uwierzyli w to wyjaśnienie i zastanawiali się, co
faktycznie robi Malko. Z pewnością jego telefon w hotelu był na
podsłuchu. Im więcej o tym wszystkim myślał, tym bardziej był
przekonany, że Burton znał morderców. Włamanie do jego
mieszkania już po zasadzce było dziwne. Amerykanin mógł
trzymać tam jakieś papiery mogące naprowadzić na ślad zabójców.
Dotarł na wysokość Ogrodu Botanicznego. Naprzeciw
widział wjazd do nieskończenie długiego tunelu, prowadzącego na
północ miasta — do Heysel. Skręcił gwałtownie kierownicą i
wjechał do niego, cisnąc gaz do dechy. Mercedes pomknął do
przodu. Malko szybko zmieniał pasy jezdni, kątem oka pilnując
białego forda. Jego kierowca robił, co mógł.
Malko jednak uzyskał kilkusetmetrową przewagę. W końcu
tamten wystawił na dach „koguta”, ale było już za późno. Kiedy
Malko wydostał się przed Katedrę Sacre-Coeur, „kogut” migotał
daleko za nim. Jak szalony przejechał przez Park Elżbiety i
ponownie wjechał do tunelu, tylko w przeciwnym kierunku. Gdy
parkował samochód na placu Sablon, był pewien, że zgubił
śledzących.
Oby tylko Amin Habbache był u swojej ponętnej kochanki o
porcelanowych oczach.
* * *
Na trzecim piętrze starego, małego domku po remoncie
znalazł drzwi, na których na przyczepionym kawałku papieru były
wykaligrafowane dwa nazwiska: Cristel Tilmant i Amin Habbache.
Malko zapukał kilka razy. Bez skutku. Właśnie miał odejść,
kiedy usłyszał głośny okrzyk przez drzwi: — Spieprzaj, gnojku!
Zdziwiony, zapukał ponownie. Tym razem drzwi otworzyły
się szeroko. Stała w nich Cristel Tilmant. Nosiła dwunasto-
centymetrowe szpilki, piersi miała równie agresywne jak głos.
Minisuknia ledwo zakrywała jej pupę, miała zaczerwienione oczy,
była rozczochrana, a po policzkach spływały jej łzy, Widząc Malka,
otworzyła ze zdziwienia usta i wybełkotała: — Och, przepraszam,
myślałam, że to Amin wraca.
Można by przypuszczać, że w tej chwili Amin nie był mile
widzianym gościem. Malko wykorzystał zaskoczenie kobiety i
wszedł do mieszkania. Duży pokój przedstawiał krajobraz po
bitwie. Wszystko było na kupie, szuflady leżały na ziemi wśród
szczątków szklanek, stół był przewrócony. Ciężka popielniczka,
która rozbiła lustro na drobne kawałeczki, tkwiła wśród jego
szczątków.
— Co tu się stało? - zapytał Malko. — Szukam Amina.
Cristel Tilmant zmierzyła go swymi błękitnoszklanymi oczami,
pełnymi nienawiści.
— To pana kumpel?
— Niezupełnie — uspokoił ją Malko — a dlaczego?
— Wie pan, co zrobił mi ten chłystek? Ukradł mi dziesięć
tysięcy franków
, żeby sobie kupić broń.
— To nieładnie — uspokoił ją Malko. — Myśli pani, że
wróci?
Młoda Flamandka zakrztusiła się.
— Wróci? Ależ ja go uduszę, tę świnię! A pan niech stąd
spieprza!
Skierowała na niego ogromny nóż kuchenny, zagarnięty ze
stołu.
— Utnę mu jaja, o tak!!!
Ostrze równo przecięło nieszczęsny kaktus. Malko usunął
się przed tą furią. Zastanawiał się, gdzie mógłby znaleźć Amina.
— Niech pan zaczeka — odezwała się nagle Cristel. — Ależ
ze mnie idiotka. Proszę zostać.
Wyraz jej porcelanowo-błękitnych oczu nagle się zmienił.
10 10 000 franków belgijskich to równowartość około 1600 franków
francuskich.
Opierała się o framugę drzwi, kołysząc się i wypinając do
przodu piersi, jakby chciała mu je podać.
— Chce pan go odnaleźć?
— Tak — odparł Malko. — Wie pani, gdzie on jest?
Wydała dźwięk zbliżony do gruchania.
— Może są szanse. Pójdziemy razem. Ale najpierw mała
formalność.
— Jaka? Chce pani dziesięć tysięcy franków?
Cristel wzruszyła ramionami.
— Nie, naciągnę moich rodziców. Chodź!
Odwróciła się i skierowała w głąb pokoju, kołysząc powoli
biodrami. Dotarła do ściany, odwróciła się i zbliżyła do Malka. Na
szpilkach była równa z nim.
— Chcę jedynie, żeby mnie pan zerżnął — powiedziała z
prostotą. — Potem opowiem temu bydlakowi, jak się dałam
przelecieć.
Malko zrobił niezdecydowaną minę, więc dodała szybko: —
Proszę się nie bać, to nie będzie pańszczyzna. Ma pan oczy, które
doprowadziłyby do szału każdą kobietę. Proszę pozwolić mi pana
pocałować.
Jej pocałunek rozpaliłby nawet biskupa. To był uścisk
kobiety-pająka, od nóg aż po jędrne wargi, które wpiły się w jego
usta. Jej szalony język buszował, docierając prawie do migdałków.
Cristel przyciskała władczo swój brzuch do ciała Malka. Wariatka.
Przerwała pocałunek jedynie po to, by powiedzieć chrapliwym
głosem: — Pieść mnie wszędzie.
Wystarczyło sięgnąć po jej piersi przez mocno wycięty
dekolt. Ciepłe, białe i niewiarygodnie jędrne. Naprężone sutki były
twarde jak ołówki. Cristel zamknęła oczy i cicho jęknęła.
— Boże, jak dobrze. Jakże się cieszę, że mogę zdradzić tę
świnię.
Ocierała się o Malka, kręcąc biodrami; ramionami
obejmowała jego szyję. Niezła mała kurewka. Powoli jej działania
zaczęły przynosić efekty... Cristel poczuła to, wsunęła swą dłoń
pomiędzy nich i masowała jego podbrzusze ze zręcznością
dowodzącą determinacji. Wsparta o ścianę, wysunęła biodra do
przodu, zaczynała oddychać coraz szybciej, uwolniła członek
Malka. Trzymając zaciśnięte palce wokół jego maczugi, patrzyła
nań i uśmiechała się prowokująco. Jej oczy zgubiły swoją
naiwność.
— Chodź, ten bydlak Amin nie pozwala mi nosić majtek. To
go podnieca. Ciebie też to musi podniecać, prawda?
Czekała na niego z szeroko rozchylonymi nogami.
Zaledwie Malko jej dotknął, zaczęła jęczeć, coraz mocniej
pieszcząc trzymany w dłoni członek i przyciągając go do siebie.
Malkowi pozostało jedynie lekko ugiąć nogi i jednym silnym
pchnięciem nadziać ją do końca. Przygwożdżona do ściany jak
motyl, Cristel wydała ochrypłe westchnienie. Podniosła lewą nogę i
oplotła nią jego biodra, przyciskając go do siebie.
— Dobrze, jesteś głęboko, rozerwij mnie.
Pomimo niewygodnej pozycji Malko wchodził w nią coraz
mocniej, aż zaczęła jęczeć i dyszeć. Błękitne oczy były szklane, a
jej noga opadła w tym samym momencie, w którym Malko
wybuchnął w jej wnętrzu. Wbiła mu w kark paznokcie, podczas gdy
on eksplodował w niej. Potem westchnęła: — Jakie to było dobre.
Czasem zemsta jest rozkoszą.
Cristel odsunęła się, pochyliła i skromnie pocałowała
członek, który dopiero co w niej był. Wygładziła suknię, piersi
wsunęła za dekolt i powiedziała wesoło: Chodź, powiemy tej świni,
że jest rogaczem.
— Gdzie on jest?
— O tej porze daje lekcje strzelania z pistoletu w „Practical
Shooting” w Etterbeek.
* * *
Około dwunastu osób w ochronnych słuchawkach strzelało
do celów z pistoletu. Cele ukazywały się i znikały w
nieoczekiwanych miejscach. Stanowiska strzeleckie znajdowały się
na krańcach terenów sportowych i przylegały do wielokilometrowej
skarpy. Po drugiej stronie biegła linia kolejowa. Malko natychmiast
zauważył młodego Libańczyka, który tłumaczył grubemu,
dziobatemu facetowi, w jaki sposób należy trzymać broń. Cristel
zdążyła znowu się rozzłościć, więc zawarczała: — Jest ta świnia.
Chodźmy, przekażemy mu dobrą nowinę...
Szła wprost na Amina, który w tej chwili dostrzegł ich.
Cristel stanęła przed swym amantem i powiedziała w
obecności osłupiałego ucznia: — Ten facet właśnie mnie przeleciał.
— Wskazywała przy tym na Malka.
Libańczyk przewrócił oczami, uśmiechnął się zażenowany i
powiedział miękkim głosem: — Kończę lekcję, zaraz do was
przyjdę.
Cristel tupnęła nogą, wbijając obcas szpilki w trawę.
— Rogacz! Mówię ci, że jesteś rogaczem. Odtąd będę
zaliczała wszystkich facetów, którzy mi się nawiną.
Amin Habbache słuchał jej niewzruszenie. Pryszczaty nie
spoglądał na cel, tylko na piersi Cristel i zastanawiał się, czy może
miałby jakieś szanse. Wtem Amin spoliczkował dziewczynę
brutalnie, aż głowa odskoczyła jej do tyłu. Na twarzy młodej
Flamandki pojawił się czerwony odcisk jego dłoni.
Cristel wrzasnęła: — Świnia, zabiję cię!
Amin odwrócił się do osłupiałego Malka i rzekł z
niewinnym uśmiechem: — Proszę poczekać na mnie w barze,
przyjdę tam za pięć minut.
Zajął się swoim uczniem: zgiął mu ramię i tłumaczył, w jaki
sposób powinien trzymać odbezpieczony pistolet. Przy okazji
Malko dostrzegł, że był to automatyczny sieg, prawdopodobnie
kupiony za pieniądze Cristel.
Dziewczyna szlochała cichutko, broda jej drżała. Malko
wziął ją pod ramię i odeszli. Mały barek był pusty, nie licząc
jakiegoś starszego strzelca, który napełniał swój magazynek.
Malko zamówił dla siebie kieliszek wódki, a dla Cristel
kieliszek Cointreau. Alkohol postawił ją na nogi. Wytarła nos i
powiedziała wyzywająco: — Ten cham mi nie wierzy. Następnym
razem zrobimy to na jego oczach.
Malko nie zdążył odpowiedzieć, gdyż dołączył do nich
Amin, który zachowywał olimpijski spokój.
— Jedno piwo — zamówił u barmana.
Jak gdyby Cristel w ogóle nie istniała, uśmiechnął się do
Malka porozumiewawczo i rzekł poważnie: — Być może uratował
mi pan życie. Czytałem gazety. Nosi pan kuloodporną kamizelkę?
Zadał to pytanie rzeczowym tonem, jak kolega po fachu.
— Tak — odparł Malko. — Czy wie pan, dlaczego
zastrzelono Filipa Burtona?
Libańczyk pociągnął lekko swe cienkie wąsy, zamyślił się.
— Chciał odzyskać broń, nieprawdaż? To była głupota.
— Tak — przyznał Malko — ale zastanawiam się, czy on
nie znał tych, którzy go sprzątnęli... Czy nigdy nie wspominał panu
o Foxie?
— Trochę, to chyba facet ze służb specjalnych.
— Zgadza się. Czy spotkał go pan kiedyś?
— Nie.
— A Gustav Meyer?
W czarnych oczach Libańczyka pojawił się błysk niepokoju.
Miętosił lewą ręką gruby krzyż ze złota.
— Dlaczego pan pyta?
— On wie, kim jest Fox. A to Fox dał rozkaz zlikwidowania
Burtona. Chcę wiedzieć, kim on jest.
Libańczyk delikatnie upił pianki ze swego piwa. Cristel
skończyła swoje Cointreau i twarz jej złagodniała. Malko ze
zdziwieniem zauważył pełen ciepła wzrok, którym spoglądała na
Amina. Jakże kobieta potrafi być zmienna...
— To nie będzie łatwe — odpowiedział Libańczyk. —
Meyer jest nieufny. To niebezpieczni ludzie, którzy dawno już
pojęli: nie ma świadków — nie ma problemów!
Przyzwyczajony do walki o przetrwanie, Amin podziwiał
ich. Malko spojrzał w jego niewinne oczy.
— Czy może mi pan pomóc?
— Słuchaj pan, tutaj jestem spokojny. Chwilowo nie mogę
wrócić do Bejrutu. Nie chcę mieć problemów. Wolałbym, żeby
działał pan sam.
Malko utkwił swój złocisty wzrok w ciemnych oczach
Libańczyka.
— Niech pan posłucha, jeżeli powiemy Belgom, kim pan
jest, nie zostanie pan nawet pięciu minut w tym kraju.
Libańczyk milczał jakiś czas, z nieobecnym wzrokiem.
Wypił mały łyk piwa i w końcu skinął głową.
— No, jeśli pan tak do tego podchodzi. Ale trudno będzie
zmusić Meyera do mówienia. On również się boi.
Piękny przykład orientalnej elastyczności: żadnych pretensji,
żadnego narzekania. Jedynie pragmatyczne rozeznanie sytuacji, co
oczywiście w innym przypadku nie przeszkodziłoby Aminowi
wsadzić mu z równą obojętnością całego magazynku w plecy. Aby
ułatwić Libańczykowi przełknięcie tej pigułki, Malko szybko dodał:
— Dysponujemy znacznym budżetem w tej sprawie. Jeżeli zdobędę
informacje, zarobi pan szesnaście tysięcy franków francuskich.
Amin docenił ten problematycznie szeroki gest kiwnięciem
głowy.
— Postaram się, ale po tym wszystkim, co się stało...
— Wie pan, gdzie można spotkać Meyera?
— Jeżeli jest w Belgii, to tak. Mieszka w Overijse w
Brabancji, około pięćdziesięciu kilometrów od fabryki broni.
Gdzie mogę pana złapać?
— W hotelu Metropol — odparł Malko — ale proszę nic nie
mówić przez telefon.
Amin uśmiechnął się z tego żartu. Cristel zbliżyła się do
nich i czekała jak wytresowane zwierzątko. Nieśmiało, ze
spuszczonymi oczami, powiedziała do Libańczyka: — Wiesz, to, co
ci powiedziałam przed chwilą, nie było prawdą.
Niespokojnie oczekiwała na potwierdzenie Malka, który z
przesadą rzekł: - Myślę, że Cristel była na pana trochę zła.
Amin, który dobrze znał swoją Flamandkę, słowo „zła”
potraktował wyrazistą mimiką twarzy. Wstał i podniósł walizeczkę
z pistoletami sportowymi. Malko zapłacił rachunek.
Cristel uwiesiła się na ramieniu Amina. Malko szedł z tyłu i
z nostalgią spoglądał na apetyczne kołysanie jej pośladków.
Zdecydowanie tworzyli ładną parę.
* * *
Na łóżku rozłożone były wszelkie ziemskie dobra Filipa
Burtona. Malko zabrał się do niewdzięcznego zadania znalezienia
jakiegoś śladu. Nic nie znalazł. Jedynie listy, dokumenty, fotografie
bez wartości. Burton wydawał się pasjonatem strzelectwa. Prawie
na wszystkich zdjęciach figurował z bronią w ręku, paradował
przed tarczami na różnych strzelnicach świata. Malko wciąż tkwił w
miejscu. Minęły trzy dni, a policja nie natrafiła na najmniejszy ślad
morderców z supermarketu Colruyt w Nivelles. Gazety coraz mniej
o tym pisały.
Ciało Filipa Burtona wysłano do USA, a tajemniczy Fox
siedział sobie w cieplutkiej norce. Na nic zdały się wysiłki szefa
komórki CIA. Fox w dalszym ciągu był nieuchwytny, Malko,
znużony poszukiwaniami, włączył stojący w pokoju telewizor.
Zdążył zobaczyć istny horror. Leżące ciała, wśród nich jakieś
dziecko, krew na ścianach, mundury policjantów, wszędzie migały
„koguty”. Wzmocnił głos.
...Nowa masakra — anonsował spiker łamiącym się głosem.
— Dziś rano trzech mężczyzn, uzbrojonych w pistolety i
karabiny riot-gun, zamordowało małżeństwo księgarzy. Kobieta
otrzymała trzy strzały w korpus, a następnie trzy kolejne w głowę.
Jej mąż został postrzelony za ladą serią z pistoletu maszynowego, a
potem dobity dwoma strzałami w głowę”.
Ukazało się zbliżenie jakiegoś żandarma, wyraźnie
przerażonego.
„Nie rozumiemy tego. W księgarni nie było nic do
zrabowania. Jej właściciel miał mgliste powiązania ze sprawą
KKW, to znaczy był związany z ich drukarnią”.
Koniec wiadomości.
Trzydzieści sekund później zadzwonił telefon. Malko
usłyszał zmieniony głos George'a Hammonda: — Oglądałeś
telewizję?
— Tak — odparł. — Fox wciąż działa. Amerykanin
westchnął ciężko do słuchawki. Malko wyczuł, że jest na granicy
wybuchu.
— Do diabła, sądząc po użytej broni, to muszą być ci sami
ludzie. To straszne. Musimy absolutnie...
— Robię, co mogę — odparł Malko.
Siniaki na jego plecach zaledwie się zmniejszyły. Jemu
również zależało na tym, aby znaleźć się przed obliczem trzech
zamaskowanych morderców, którym umknął o włos.
Zaledwie odłożył słuchawkę, ponownie rozległ się dźwięk
telefonu. Tym razem odezwał się nieśmiały głos Amina: — Jestem
na dole w kawiarni.
Malko rzucił się do starej, skrzeczącej i powolnej windy.
Hotel Metropol liczył sto lat i to było widać. Czasami widać
było kilka goniących się szczurów, a szum dobiegający z placu
Brouckere zmuszał do użycia zatyczek do uszu. Znalazł Libańczyka
w sali z boazerią z 1900 roku, właśnie wsypywał sobie cukier do
kawy.
— Meyer się boi — rzucił Amin od razu.
— Widział go pan?
— Tak, przez trzydzieści sekund. Wielokrotnie dzwoniłem
do niego, ale nie odpowiadał. Próbowałem dostać się do fabryki
broni, jednakże nie wpuszczono mnie. Sekretarka twierdziła, że
wyjechał, lecz samochód stał na dziedzińcu. Tak więc poczekałem
na niego, żeby złapać go przy wyjściu.
— Mówił mu pan o Foxie?
— Nie, nie miałem na to czasu. Bał się. Kilka razy pytał
mnie, czy Burton powiedział coś przed śmiercią. Mocno się tym
martwił.
— Czy był zaprzyjaźniony z Burtonem?
— Bardzo. Filip mówił mi, że prowadzili wiele wspólnych
interesów.
— Myśli pan, że jest w jakiś sposób związany z tą historią?
Amin podrapał się w czoło.
— To on dostarczył broń, a teraz się boi. Mówiłem mu, że
chciałbym się z nim spotkać w sprawie zamówienia, ale stwierdził,
że już nie handluje na lewo. Wyłącznie oficjalnie.
Myślę, że nie możemy nic więcej zrobić. Gdyby chciał pan
się z nim zobaczyć, nie przyjmie pana.
— Wie pan, co się dzisiaj stało?
— Nie.
Malko opowiedział. Przyzwyczajony do tragedii w Bejrucie,
Libańczyk nie wydawał się zbulwersowany.
Ci ludzie czyszczą teren z powodu, którego nie znamy.
Kiedyś w Libanie zaczęto zabijać wszystkich członków
partii komunistycznej, niekiedy łącznie z ich rodzinami. Nigdy nie
dowiedziano się, kto to zlecał. A przecież był jakiś powód.
Zawsze jest jakiś powód — dorzucił z uśmiechem.
Malko zastanawiał się, czy Amin nie zwariował. Po
dokonaniu tylu okropieństw wydawał się taki obojętny, taki daleki.
— A pana przyjaciółka? Jest spokojniejsza?
— Cristel? Czuje się dobrze, jest trochę postrzelona, ale
bardzo we mnie zakochana. Może ją poślubię.
Widząc zdziwienie Malka, Amin uśmiechnął się anielsko.
— Rozumie pan, potrzebuję belgijskiego paszportu.
Potem zamieszkam w Afryce lub w Ameryce Południowej.
W końcu Cristel nie jest szkaradna, może trochę
masochistyczna. Czasami przywiązuję ją do wanny, biję, udaję, że
duszę.
Przeżywa orgazm, zanim jej dotknę. — Mówiąc to,
wydawał się rozbawiony.
— Wie pan, jak odnaleźć morderców?—zapytał Malko.
Twarz Amina przybrała wyraz dezaprobaty.
— To nie będzie łatwe. W Brukseli nie znam nikogo. Z
pewnością mają jakieś żony czy przyjaciółki. Jeżeli pan chce,
można spróbować.
— Czego?
— Pojedziemy do Meyera i poczekamy, aż wróci z fabryki.
Mieszka w domku na odludziu. To się uda. W domu jest tylko żona.
Jeśli go pan nastraszy, będzie mówił. Znam go, on nie wie, co to
prawdziwa przemoc.
Malko wahał się. Wdepnął w nieciekawą sprawę. Libańczyk
znów uśmiechnął się niewinnie.
— Jeżeli ich pan nie odnajdzie, będą działali dalej. Nie
rozumiem pana Hammonda. Przecież nie on jest za to
odpowiedzialny. To nie broń zabija, lecz ludzie.
Cóż za znakomite kazuistyczne stwierdzenie.
— Dobra myśl, pojedziemy do niego. — Potrzebuję
dziesięciu tysięcy franków, czy może mi je pan wypłacić?
Dam je panu dziś wieczorem — przyrzekł Malko. Trzeba
było Libańczyka czymś zachęcić.
* * * Dochodziła dwudziesta pierwsza, a wciąż było jasno.
Willa Gustava Meyera znajdowała się przy małej wiejskiej drodze,
niedaleko wyjazdu z Overijse. Był to nieduży kwadratowy dom,
otoczony ogrodem, wokół którego rozciągały się pola.
Malko zaczął się niecierpliwić, czekając za kierownicą
swego mercedesa.
— Myśli pan, ze przyjedzie? - zapytał siedzącego obok
Amina.
Libańczyk spojrzał na zegarek i skinął głową.
— Telefonowałem do jego żony, nie przedstawiając się.
Powiedziała mi, że wraca na kolację. To dziwne, normalnie
wychodzi z fabryki o dwudziestej i przyjeżdża po kwadransie.
Może miał jakieś spotkanie.
Malko przeczuł nagle, że Gustav Meyer jest w
niebezpieczeństwie.
— Czy on ma telefon w samochodzie?
— Sądzę, że tak.
Malko otworzył drzwi wozu.
— Chodźmy porozmawiać z żoną. Chciałbym go dopaść.
Jest w tym coś nienormalnego.
W ogrodzie stał pomarańczowy sportowy saab, parter domu
był oświetlony. Mężczyźni weszli po schodach, Malko nacisnął
dzwonek. Po długiej chwili drzwi się otworzyły. Pani Meyer była
podobna do Inkaski. Miała czarne włosy, związane z tyłu, kościstą
twarz, złagodzoną zarysem ust, których zmysłowość zawdzięczała
jakimś hiszpańskim przodkom. Miała zadziwiające bladozielone
oczy, podkreślone czarną kreską. Jej wzrok mógłby zamrozić nawet
Etnę.
— Czego panowie sobie życzą?
Wzorzysta dżersejowa suknia opinała jej prowokujące i
pełne kształty. Amin Habbache uśmiechnął się rozbrajająco.
— Dobry wieczór pani, to ja dzwoniłem, nazywam się Amin
Habbache. Jesteśmy umówieni z pani mężem.
Zielone oczy nie zmieniły wyrazu.
— Mąż jeszcze nie wrócił.
— Zapewne niedługo nadjedzie. Dzwoniłem do fabryki.
Opuścił ją dobre pół godziny temu. Wie, że mamy
przyjechać.
Amin kłamał z godną podziwu pewnością siebie. Na
pierwszy rzut oka widać było, że pani Meyer miała taką ochotę ich
przyjąć, jak się powiesić. Jednak nalegający uśmiech Libańczyka
położył kres jej wahaniom. — Proszę wejść, zadzwonię do niego do
samochodu.
Weszła przed nimi do luksusowo urządzonego małego
salonu. W dużym meblu z czarnej laki, projektu Claude'a Dalle'a,
mieściły się barek i telewizor. Dziełem tego samego autora był niski
stolik o szklanym blacie, podtrzymywanym przez kły słonia; na
stoliku było wiele fotografii: jej i męża. Na jednej z nich widniał
Meyer na stanowisku strzelniczym, z pistoletem w dłoni.
Pani domu podeszła do konsolety, na której stał telefon.
Malko podziwiał jej sylwetkę. Była seksowną
czterdziestoletnią kobietą o krągłych biodrach i zaznaczonej pupie,
poruszającą się zmysłowo. Wykręciła numer i czekała.
Telefonowała z aparatu z wbudowanym głośnikiem, więc Amin i
Malko słyszeli sygnał. W końcu ktoś podniósł słuchawkę i męski
głos powiedział „halo”. W głosie tym słychać było takie napięcie,
że Malko natychmiast wyczuł, iż coś tu nie gra. Połączenie nie było
czyste.
— Mówi Sandra, czy już wracasz?
— Tak, dlaczego pytasz?
Gustav Meyer robił wrażenie wyczerpanego.
— Jacyś ludzie czekają na ciebie.
Nastąpiła długa cisza, przerywana pogłosem.
— Gustavie, słyszysz mnie? Gdzie jesteś?
— Na autostradzie, właśnie z niej wyjeżdżam.
Nagle umilkł, słychać było jakieś urywane słowa. Gustav
rozmawiał z kimś.
— Co mam im powiedzieć? naciskała Sandra. — To...
Gustav Meyer przerwał jej głosem oszalałym ze strachu: —
Nie chcę ich widzieć-! Nie chcę nikogo widzieć!
Malko skoczył i wyrwał jej z rąk słuchawkę. — Panie
Meyer, jestem przyjacielem Filipa Burtona, muszę koniecznie z
panem porozmawiać.
— Nie! Ja...
Suchy trzask przerwał jego zdanie. Sekundę trwało, zanim
Malko pojął, że był to wystrzał. Sandra Meyer usłyszała to również
i zaczęła krzyczeć: — Gustavie! Gustavie!
Jedyną odpowiedzią było pięć kolejnych wystrzałów. Malko
czuł się sparaliżowany. Po chwili usłyszał przerywany sygnał
odłożonej słuchawki. Twarz Sandry Meyer stała się kredowobiała.
Wargi jej drżały, oczy były zamglone. Nagle kobieta wyskoczyła z
pokoju do ogrodu. Wsiadła do odkrytego pomarańczowego saaba...
Oni również przebiegli trawnik. W tym momencie saab
mijał właśnie bramę. Malko wskoczył za kierownicę mercedesa.
Prawie wgniótł pedał gazu, żeby nadążyć za pomarańczowym
samochodem. Obydwa wozy pędziły z szybkością stu dwudziestu
kilometrów na godzinę po spokojnych wiejskich drogach Brabancji.
Przejechali most nad autostradą Bruksela — Namur, zjechali po
drugiej stronie. Pani Meyer skręciła w wąską drogę, równoległą do
autostrady, prowadzącą do wjazdu na nią.
Amin Habbache nagle powiedział: — Tam jest samochód
Meyera.
Szary mercedes stał zaparkowany poniżej, naprzeciw
okrągłego trawnika, pokrytego kopczykami, z których wystawały
zielone proporczyki z wizerunkami psów: był to cmentarz dla
zwierząt.
Sandra Meyer wyskoczyła z samochodu i podbiegła do
mercedesa, którego lewe przednie drzwi były uchylone. Kobieta
znieruchomiała. Kiedy Malko dołączył do niej, tkwiła wciąż w tej
samej pozycji. Gustav Meyer siedział oparty o kierownicę, z szyi
skapywały mu krople krwi, zaznaczając ślady na podłodze. Pocisk
wyrwał mu połowę nosa. Pozostałe pociski trafiły go w kark.
Sandra Meyer zaczęła histerycznie krzyczeć, dłońmi objęła
skronie i kręciła się w kółko. Malko poczuł gęsią skórkę. Próbował
odciągnąć kobietę od samochodu — bezskutecznie.
Sandra wciąż krzyczała: — Zabili go! Zabili!
Jej krzyk był nie do wytrzymania. Amin rozejrzał się
wokoło, niespokojny. Po szosie jechały samochody, ich pasażerom
ta scena mogła wydawać się małżeńską kłótnią. Gliny mogły w
końcu nadjechać. Szukając jakiegoś śladu, Malko otworzył prawe
drzwi. Ze skrytki wyjął automatycznego herstala. Odbezpieczył go i
ujrzał połyskujący mosiądz naboju w lufie. Gustav Meyer znał
swoich zabójców i nie obawiał się ich. Na siedzeniu obok leżał
neseser. Malko otworzył go i szybko przeszukał. Nie było żadnego
kalendarzyka. Przeszukał również kieszenie ofiary, ale niczego nie
znalazł. Ktoś zrobił to wcześniej. Mordercy nie zostawili nic
przypadkowi.
— Amin pociągnął go za rękaw.
— Niech pan idzie ze mną.
Sandra Meyer przestała krzyczeć. Stała oparta o drzwi
samochodu, wzrok miała nieobecny. Wydawało się, że jest o całe
wieki stąd. Malko starał się nakłonić ją do mówienia.
— Pani Meyer, czy zna pani tych, którzy zamordowali pani
męża? Oni popełnili już wiele zbrodni. Proszę nam pomóc ich
odnaleźć.
Pokręciła przecząco głową i powiedziała złamanym głosem:
— Proszę odejść i nigdy więcej nie wracać. Trzydzieści sekund
później mercedes wyjeżdżał na autostradę, kierując się do Brukseli.
Amin Habbache, niewzruszony, międlił w zębach zapałkę. Malko
odwrócił głowę w jego kierunku.
— On wiedział, kim był Fox. Myśleli, że może będzie
mówił.
Libańczyk jednym ruchem złamał zapałkę.
— Powinien pan to sobie odpuścić. Ci ludzie są tacy jak u
nas. Potrafią „zamykać za sobą drzwi”. Ktoś ich chroni, inaczej nie
mogliby działać w taki sposób. Pana również dopadną.
Malko nic nie odpowiedział. CIA nieświadomie stworzyła
jakieś monstrum. Należy je złapać za wszelką cenę. Przez całą
drogę do centrum Brukseli nie zamienili ani słowa. Malko podwiózł
Libańczyka na plac Sablon.
Amin, uśmiechając się zimno i zwodniczo, powiedział: —
Widzę, że nie ma pan zamiaru posłuchać moich rad.
A więc kiedy ich pan odnajdzie, i będzie mnie potrzebował,
pomogę panu, ale co się tyczy roboty dla glin, musi pan sobie radzić
sam. Mnie to nie bawi.
* * * George Hammond bezwiednie bawił się okularami.
Szef komórki CIA opóźnił spotkanie z dowódcami NATO, aby
spotkać się z Malkiem. Poranne gazety pisały jedynie o Gustavie
Meyerze. Ta sprawa pogrążyła George'a w otchłani rozmyślań.
— To musi być coś innego, niż sądziliśmy. Znam służby
belgijskie. Oni nie są szaleńcami. Nie wdaliby się w taką serię
zabójstw. Fox działa na własny rachunek. — W takim razie
powinno nam się udać zidentyfikować go — podsumował Malko.
— Teoretycznie tak — rzekł Amerykanin — ale UB
zależy
od jednej osoby, która piastuje to stanowisko od dwudziestu lat.
Nawet jeżeli ktoś od niej utworzył równoległą komórkę, nigdy nie
wyrazi zgody na interwencję. W tej sprawie nic nie jest jasne. I
jeszcze coś, co przekazała mi PJ
dziś rano.
Nie znaleziono nic poważnego przeciwko tym czworgu
zamordowanych, nie licząc faktu, że prawdopodobnie należeli do
ruchu KKW. Nie ma też żadnego śladu przygotowywania zamachu,
z wyjątkiem materiałów wybuchowych znalezionych u małżeństwa
księgarzy, ale i tam jest coś dziwnego. Nie były nawet
rozpakowane. Pochodziły z przesyłki przeznaczonej dla Contras, a
dostarczonej przez Meyera.
— Zdaje się, że Meyer jest zadziwiającą blisko związany z
mordercami rzekł Malko. — Te materiały wybuchowe musieli
przynieść mordercy. Chcieli w ten sposób skompromitować
zabitych. Meyera zlikwidowali, bo mógł doprowadzić do Foxa.
Kiedy został wyeliminowany, jedynym tropem pozostała Sandra.
Jestem pewien, że zna zabójców męża.
— Ona nie ma w tym żadnego interesu, aby rozmawiać z
nami zauważył Amerykanin. — Szczególnie teraz. Ale znam
pewnego wolnego strzelca, który może nam pomóc. To dziennikarz
z „Soir”, tutejszej dużej gazety codziennej. Ma dobre kontakty z
glinami. Dam panu jego namiary. Nazywa się Eric Bontemps. —
Naskrobał numer telefonu na kartce i podał ją Malkowi. — W
dzienniku „Soir” prowadzi rubrykę zabójstw.
Proszę do niego zadzwonić i powołać się na Freda; ma zbyt
wiele linii telefonicznych, żeby były na podsłuchu.
— Dziękuję — odparł Malko. — Jednakże pani Meyer jest
sprawą pilniejszą. Jeśli ten Bontemps wiedziałby coś, to już by panu
przekazał.
* * *
Jasne słońce oświetlało spokojne okolice Brabancji. Jadąc
11 UB Urząd Bezpieczeństwa Państwa.
12 PJ Police Judiciaire policja kryminalna.
samochodem, Malko przez ciekawość odtworzył trasę pomiędzy
fabryką broni w Her stal a miejscem zamordowania Gustava
Meyera. Składały się na nią mało uczęszczane drogi, na których
były handlarz bronią spotkał swych morderców i nikt tego nie
zauważył.
Zwolnił przy wyjeździe z Overijse.
Pomarańczowy saab z otwieranym dachem stał przed
domem. Malko wjechał do ogrodu i zaparkował obok niego.
Nie zdążył jeszcze wejść po schodach, kiedy otworzyły się
gwałtownie drzwi, w których ukazała się Sandra Meyer. Bardziej
niż kiedykolwiek przypominała niedostępną Inkaskę.
Oczy miała zaczerwienione od płaczu, rysy twarzy
ściągnięte, a wzrok wściekły. Zapytała lodowatym tonem: — Co
pan tu robi?
— Chcę z panią porozmawiać — odpowiedział Malko. —
Wiem, że dla pani to trudne, ale...
Kim pan jest? — przerwała mu.
— Przyjacielem Filipa Burtona, który został zamordowany z
tych samych powodów, co pani mąż.
Sandra Meyer zmieszała się.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— To, że znał nazwisko człowieka, którego ja znam jako
Foxa — odparł Malko. Sandra Meyer wpatrywała się w niego
niewidzącym wzrokiem.
— Nie wiem, o czym pan mówi. Proszę mnie zostawić w
spokoju.
Malko usłyszał zbliżający się samochód, odwrócił się. Na
parking podjechał szary saab. Wysiadł z niego postawny
mężczyzna, ubrany w skórzaną kurtkę. Przeciwsłoneczne okulary
zakrywały mu oczy. Grube, czarne wąsy okalały jego górną wargę;
wyglądał na policjanta. Reakcja Sandry Meyer zadziwiła Malka.
Kobieta sprawiała wrażenie, jakby uderzył w nią piorun, krew
odpłynęła jej z twarzy, prawie zaniemówiła.
Ku wielkiemu zdumieniu Malka nieznajomy zbliżył się do
niej i czule pocałował ją w oba policzki, po czym szepnął coś do
ucha. Kobieta zaczęła powracać do rzeczywistości, odwróciła się do
Malka — Nie mam panu nic do powiedzenia. Proszę odejść.
Jeżeli chce pan dowiedzieć się czegoś więcej, proszę
zwrócić się do policji.
Nieznajomy podjął temat: — Proszę zostawić panią Meyer
w spokoju. Byłem kolegą Gustava. To, co się stało, jest straszne.
Ona potrzebuje spokoju, a wy, dziennikarze, nie szanujecie niczego.
Malko przyjrzał mu się. Mężczyzna zdjął okulary. Miał
czerwoną twarz, zimne oczy i szerokie ramiona; biła z niego
pewność siebie. Wszystko wskazywało na to, że był to człowiek,
któremu nieobce jest życie.
— Przykro mi — odparł Malko. — Nie jestem
dziennikarzem, a jeden z moich przyjaciół również został
zamordowany. Myślę, że w obu przypadkach byli to ci sami
mordercy.
Nieznajomy kiwnął głową.
— Rozumiem pana, ale pani Meyer nie może panu pomóc.
Jest w szoku. Trzeba to zostawić policji, w końcu dopadnie
ich. Do widzenia.
Wprowadził Sandrę do domu i szybko zamknął drzwi.
Oprócz wywołania awantury Malko nie miał wielu
możliwości. Wycofał się, zanotowawszy numer rejestracyjny
nieznajomego: HRG 738. Tu ślad się urywał.
Bolało go całe ciało. To przypomniało mu, że wciąż był
narażony na niebezpieczeństwo. Mordercy wiedzieli już, że żyje,
ale nie wiedzieli, czy może ich rozpoznać. Dobrze, że powstrzymał
się przed podaniem rysopisów żandarmom. Pozostał mu jedynie
wolny strzelec CIA.
* * *
— Chciałbym rozmawiać z Erikiem Bontempsem.
— To ja, kto mówi? — usłyszał zniecierpliwiony głos.
— Przyjaciel Freda.
Minęła chwila, po której dziennikarz odezwał się cieplej.
— Ach tak, Fred mówił mi o panu. Możemy wypić aperitif
w barze na tyłach redakcji, bar nazywa się „Danish Tavern”, mieści
się na ulicy Congres. Powiedzmy, za pół godziny.
— Wspaniale — odparł Malko.
Zaprzyjaźniony z CIA dziennikarz niewątpliwie będzie mógł
dostarczyć nazwisko właściciela szarego saaba. Malko nie chciał
teraz niczego zaniedbać, zbrodnicze otoczenie handlarza bronią
było a priori podejrzane.
Przypomniał mu się obraz ponętnej Cristel. Pewnie dała się
przelecieć również Amerykaninowi. Może ona mogłaby dostarczyć
jakichś informacji?
Wsiadł do swojego mercedesa. Z trudem poruszał się w
labiryncie jednokierunkowych uliczek centrum Brukseli. W końcu
odnalazł „Danish Tavern” o zachwycającej błękitnej fasadzie. Sala
była zadymiona, stały w niej drewniane stoliki i szafa grająca, a za
kontuarem urzędowała postawna Flamandka.
— Szukam Erica Bontempsa.
— Jestem tutaj — usłyszał za sobą głos.
Wolny strzelec CIA był podobny do hipisa. Miał długie
włosy, powyciągane ubranie i przekrzywione okulary. W ręku
trzymał ogromny pakiet gazet i rękopisów. Jego twarz usiana była
krostami, w ustach miał peta gauloise'a. Usiadł ciężko na krześle i
zawołał kelnerkę.
— Proszę stek amerykański i piwo.
Malko zadowoli! się mocno osłodzoną kawą, cukier
dodawał mu energii. Dziennikarz zapytał cicho: — Pracuje pan nad
sprawą Meyera? I nad zabójstwami lewicowców również?
— Tak, ma pan jakieś informacje?
Dziennikarz potrząsnął rozczochraną czupryną, wchodzącą
mu w oczy.
— Niezupełnie... gliny i urzędasy krążą po omacku.
Królewski prokurator powiedział mi, że to coś niejasnego. Oni
poruszają się jak baletnica na czubkach palców. W Belgii nie
jesteśmy przyzwyczajeni do tak zwyrodniałych zabójstw, w
dodatku bez powodu. Ci zabici lewicowcy to małe pionki, biedni
intelektualiści. Nie byliby zdolni do podkładania bomb.
Gliny o tym wiedzą i nie pojmują, dlaczego ich zabito.
— A co pan o tym myśli?
Podano tatara na grzankach i dziennikarz zaczął opychać się
mięsem.
— Nie wiem, doprawdy — powiedział. — Wkrótce
odbędzie się proces KKW. Może ci ludzie wiedzieli coś i
zlikwidowano ich, aby nie mogli mówić?
— A zabójcy, czyżby byli niedobitkami z KKW?
— To całkowita tajemnica. Jedno jest pewne: może są
szaleńcami, lecz nie kretynami. Ich obydwie operacje były świetnie
przeprowadzone. Oni jakby czerpią przyjemność z samego
zabijania.
— Ja również ich widziałem — rzekł Malko. — Odniosłem
wrażenie, że to byli komandosi.
— Tak — odparł dziennikarz w zamyśleniu. — To mi
przypomina ludzi z WNP. Tego samego rodzaju wariaci.
Malko nadstawił ucha.
— Co to jest WNP?
— Westland New Post — grupa skrajnej prawicy, która
została rozwiązana, a jej założyciel popełnił samobójstwo. To był
narwaniec. Jednak w Belgii z powodu Leona Degrelle'a, szefa
nazistów, jest jeszcze wielu neonazistów. Oni również palili się do
zamachów, ale do tego nie doszło. Mieli sympatyków w policji,
bezpiece, żandarmerii. Tak więc śledztwo nigdy daleko nie zaszło...
— Czy słyszał pan o agencie służby bezpieczeństwa,
którego pseudonim brzmi „Fox”? — zapytał Malko.
Jego rozmówca pokręcił głową.
— Nie, dlaczego?
— To mógł być człowiek, który kierował mordercami —
wyjaśnił Malko. George Hammond nie upoważnił go do ujawnienia
kradzieży broni przeznaczonej dla Contras.
Ręka Erica, trzymająca widelec, zawisła w powietrzu.
— Nie, nic mi to nie mówi, ale czy to nie ten facet z
bezpieki, który cztery lata temu przeniknął bez rozkazu do
szeregów WNP?
— Czy znane jest jego nazwisko?
— Nie, tylko pseudonim — „Pułkownik”.
Malko zanotował to w pamięci. W jego głowie zaczynały się
łączyć poszczególne elementy układanki, chociaż brakowało
jeszcze wielu fragmentów. Fox stanowił centrum wszystkiego, ale
motywy jego działania nie były jasne.
— Czy może pan odnaleźć właściciela samochodu, którego
numer rejestracyjny panu dałem? — zapytał Malko.
Eric uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Będzie mnie to kosztowało jedno piwo, może dwa.
Dam odpowiedź dziś wieczór, odpowiada to panu?
Spotkajmy się tutaj o dwudziestej, dobrze?
— Wspaniale — zgodził się Malko.
* * *
Człowiek, nazywany przez niektórych Foxem, palił w
zadumie papierosa i przez taflę kuloodpornego szkła obserwował
drzewa na skwerze Meeus. Znajdował się w swoim biurze. Już od
dawna wyzbył się wszelkich emocji, igrał z ludźmi tak, jakby
przestawiał pionki na szachownicy. Przewidział reakcję CIA i
ubiegł ją. Teraz czuł się w miarę spokojny, za kilka godzin zniknie
ostatni ślad, mogący doprowadzić do niego. Potem nastąpi jeszcze
jedna akcja i cała operacja zostanie zakończona. Miał dość
przewagi nad ścigającymi, aby nikt nie zdążył nic powiedzieć.
Zadzwonił telefon. To zdarzało się niezmiernie rzadko.
Oczywiście wszystkie połączenia były nagrywane. — Halo?
Dobrze znany głos zakomunikował spokojnie: — Wszystko
w porządku. Jutro rano o szóstej.
— Wspaniale — pochwalił Fox.
Odłożył słuchawkę. Jak zawsze, realizował swoje plany bez
przeszkód. Spokojnie zgarnął kilka dokumentów i zamknął w
neseserze na zamek szyfrowy, następnie skierował się do windy. Na
podziemnym parkingu odnalazł swój samochód. O dwudziestej
wybierał się na koncert, a musiał się jeszcze przebrać.
* * *
Eric Bontemps pracował właśnie nad korektą artykułu o
wyścigach, kiedy do baru wszedł Malko.
— Mam dla pana informacje. Tylko jest w nich coś
dziwnego. Pański saab należy do pewnego handlarza z Nivelles, ale
musiał się pan pomylić co do numeru.
— Dlaczego? — zapytał zdziwiony Malko.
— Dlatego, że samochód miał poważny wypadek i od
piętnastu dni znajduje się w warsztacie. Telefonowałem do
właściciela pod jakimś pretekstem, żeby sprawdzić, czy go nie
sprzedał. Był zdumiony.
— Nie pomyliłem się — zapewnił Malko.
Dziennikarz pokręcił głową.
— W takim razie jest coś innego. Saab w tym samym
kolorze został skradziony miesiąc temu z salonu sprzedaży w
Waterloo. Mogli założyć tablice rejestracyjne z numerami tego
drugiego... — Spojrzał na zegar. — Muszę wracać, zamykamy
skład. Czy te informacje panu wystarczą?
— Dziękuję, będę kontynuował moje śledztwo. To, co mi
pan powiedział, jest bardzo cenne.
Wyszli z baru razem. Zrezygnowany Malko wsiadł do
mercedesa. A więc gość Sandry Meyer prowadził samochód z
fałszywymi tablicami rejestracyjnymi. Dziwne. George Hammond
będzie uszczęśliwiony, gdy się o tym dowie.
* * *
Nie musiał szukać kontaktu z szefem komórki CIA. W
hotelu Metropol czekała na niego pilna wiadomość. Miał spotkać
się z George'em w kawiarni hotelowej.
Amerykanin bębnił palcami po stole, siedząc przed pustym
kuflem, był załamany.
— Mam dwie wiadomości —- zaanonsował. — Po
pierwsze, ludzie z Langley są wściekli. W NATO krążą plotki,
jakoby za tymi morderstwami stała CIA z powodu wyrównywania
rachunków. Nie możemy ustalić, skąd się one wzięły.
— A po drugie?
— Sandra Meyer zniknie jutro rano. Wsiada w pierwszy
samolot Air France odlatujący o godzinie siódmej piętnaście do
Paryża, a następnie w concorde'a lecącego do Nowego Jorku, z
przesiadką w Meksyku. Nie czeka nawet na pogrzeb męża.
Dostałem tę informację od naszego pośrednika z lotniskiem
Zaventem. Chyba naprawdę się boi.
— Myślę, że wiem, dlaczego. Ja również mam informacje...
Opowiedział Hammondowi o sprawie tablic rejestracyjnych
saaba. George wysłuchał go w zamyśleniu.
— Jeszcze jedna ciekawostka. Jeżeli Sandra wyjedzie, nie
pomoże nam tego rozwikłać. Mam wrażenie, że nigdy nie
dopadniemy tych morderców. Środowisko ultraprawicowców jest
hermetyczne, a bezpieka jeszcze bardziej.
— Spróbuję popertraktować po raz ostatni z Sandrą —
zaproponował Malko. — W jaki sposób?
— Pojadę się z nią spotkać. Jeżeli jutro wyjeżdża, może
odważy się mówić.
— Uważaj na siebie, czy masz chociaż broń?
— Broń? Nie, ale mam goryla.
— Tego porąbanego Libańczyka?
— Czy mam inny wybór?
Amerykanin westchnął, zawiedziony.
— Dobra. To istny koszmar. Jeżeli dowiesz się czegoś,
zadzwoń do mnie bez względu na porę.
* * *
Amin Habbache wyjął ze skrytki swój nowy pistolet sieg i
położył go na kolanach.
— Idziemy!
Mercedes stał zaparkowany niedaleko domu zmarłego
Meyera. Okolica była wyludniona i ciemna. Sprawiała wrażenie,
jakby setki kilometrów dzieliły ją od Brukseli. Jedno było pewne:
nie byli śledzeni ani przez żandarmerię, ani przez tajemniczych
przeciwników. Malko otworzył drzwi samochodu, wysiadł i zaczął
zbliżać się do willi, idąc po trawiastym poboczu drogi. Zatrzymał
się, obserwując dom. Pomarańczowy saab stał wciąż na parkingu.
Na parterze domu paliło się światło. Malko otworzył furtkę,
przeciął ogród i pokonawszy schody, zadzwonił do drzwi.
Trzykrotnie nacisnął dzwonek — bez odpowiedzi. Nagle usłyszał
za sobą kobiecy głos: — Proszę się nie ruszać!
Odwrócił się i dostrzegł sylwetkę z wycelowanym w niego
karabinem, który wydał mu się ogromny. Kobieta odsunęła się na
bok i weszła w pas światła latarni na ganku. Malko rozpoznał
Sandrę. Rysy miała twarde, oczy zapadnięte. Poznała go i usta jej
wykrzywiły się w jadowitym uśmiechu.
— Świnia! To przez pana zginął Gustav.
Mówiąc to, nacisnęła spust karabinu, prawie przytkniętego
do jego głowy.
W momencie kiedy Sandra naciskała cyngiel, Malko
skoczył, jak gracz w rugby, z wyprostowanymi ramio nami i
napiętymi wszystkimi mięśniami. Ogłuszająca detonacja karabinu
zahuczała mu w bębenkach, gorący strumień powietrza smagnął
jego plecy i kark. Padł brutalnie na ziemię. Dłonie zamknął na
kostkach nóg młodej kobiety.
Szarpnęła się gwałtownie i udało się jej oswobodzić prawą
nogę, lecz Malko trzymał lewą w żelaznym uścisku.
Kiedy Sandra Meyer po raz drugi zaczęła naciskać spust,
Malko ze wszystkich sił pociągnął ją do siebie. Pozbawiona
równowagi, upadła do tyłu, a strzał, który miał rozwalić jego głowę,
roztrzaskał część drzwi. Obydwie detonacje zabrzmiały w mrocznej
ciszy jak grzmoty. Malko puścił kostkę Sandry i rzucił się na
kobietę, zanim się podniosła. Zaczęła się bezładna walka, w końcu
udało mu się odebrać broń.
Sandra krzyczała i wyrywała się. Malko usłyszał kroki na
żwirze. Kobieta krzyknęła po raz ostatni i nagle zamilkła.
Obejrzał się. Amin Habbache przyciskał właśnie lufę sięga
do karku kobiety. Spokojnie patrzył na Malka.
— Damy jej kulkę?
— Nie!
Nie mógł powstrzymać się od krzyku, czując, że Libańczyk
gotów jest ją zabić. Amin odsunął pistolet, a Malko wziął Sandrę za
ramiona i odsunął od Libańczyka. Pociągnął ją za sobą do domu.
Włożył rękę w otwór drzwi, rozwalonych pociskiem, otworzył je i
popchnął kobietę do środka. Sandra łkała konwulsyjnie. Malko
odwrócił się do Amina.
— Będziesz pilnował na zewnątrz.
W korytarzu obok torby podróżnej stała duża waliza. Sandra
Meyer opadła na krzesło, oparła głowę na dłoniach. Malko stanął
naprzeciw niej.
— Teraz powie mi pani prawdę.
— Proszę wyjść — powiedziała zmęczonym głosem —
złamał mi pan życie. śałuję, że pana nie zabiłam.
Nagle wyprostowała się, jej zielone oczy błyszczały z
wściekłości. Długą chwilę patrzyli na siebie. Przypominała mu
panterę, gotową rozerwać na strzępy swą ofiarę. Mięśnie szyi miała
napięte jak struny.
— Chcę znać prawdę — powtórzył Malko.
Miał wrażenie, że skoczy mu do gardła. Nagle wyraz jej
twarzy zmienił się, złagodniał, ramiona opadły, broda zaczęła
drgać.
— Proszę mi wybaczyć, że do pana strzelałam —
wybełkotała. — Nie czuję się dobrze. To, co się wydarzyło, jest tak
straszne.
Wybuchnęła gwałtownym płaczem i rzuciła się w ramiona
Malka. Zawsze kiedy unikał śmierci o włos, odczuwał gwałtowną
potrzebę kochania się. Kontakt z kształtnym ciałem Sandry Meyer
podniecił go natychmiast.
— Chciałabym się położyć — wyszeptała, jakby niczego nie
poczuła.
Objął ją ramieniem, a ona pociągnęła go do pokoju. Malko
nie wiedział, jak to się stało, że znaleźli się, spleceni ramionami, na
ogromnym łożu Tiffany'ego, pokrytym czystym jedwabiem. Gorące
usta wpiły się w jego wargi, biodra przywarły do niego. Sandra
Meyer oddawała mu się bez żenady. Przez dżersej sukni dotknął jej
piersi — zajęczała, nie wiedział: z bólu czy z rozkoszy? Odczuwał
trochę sadystyczne zadowolenie, kiedy zachowywał się jak
grubianin wobec tej samicy, która właśnie próbowała go zabić.
Ocierała się o niego z mieszaniną gwałtowności i
podporządkowania, suknia jej uniosła się, ukazując długie, czarne
pończochy. Zerwał nylonowy trójkąt chroniący łono Sandry i
popchnął ją na łóżko, z suknią uniesioną aż do bioder. Zielone oczy
wydawały się go nie dostrzegać. Krzyżując ramiona na piersiach,
nie przeszkadzała mu. Wszedł w nią jednym mocnym pchnięciem,
nie pieszcząc jej nawet. Skręciła się pod ciałem Malka i wyprężyła
prawe ramię, strącając nocną lampkę. Jej ręka zniknęła w otwartej
szufladzie i wyskoczyła jak sprężyna, uzbrojona w duży browning.
Malko zdążył chwycić ją za nadgarstek. Z wściekłością
uderzył nim o brzeg nocnego stolika, aż Sandra z krzykiem
wypuściła broń.
Zadyszany spojrzał na nią.
— Jesteś jak wściekłe zwierzę!
Szerokie usta wykrzywiły się w nienawistnym grymasie.
Malko wciąż w niej tkwił, ale jakby tego nie dostrzegała.
Nagle przestała się wyrywać.
— Możesz mnie pieprzyć do woli — odezwała się
opanowanym głosem. — Korzystaj z tego, ponieważ oni cię zabiją.
Malko wahał się chwilę, po czym bardzo wolno zaczął ją
przewiercać okrężnymi pchnięciami, jakby chciał ją jeszcze
bardziej otworzyć. Oddawała mu się beznamiętnie. Poczuł, że w
rzeczywistości nie była obojętna. Pomyślał sobie, że skoro tak
daleko zabrnął, mógłby pełniej wykorzystać kobietę, która
dwukrotnie w ciągu pół godziny usiłowała go zabić. Wyszedł z niej
i odwrócił ją na brzuch. Sandra nie miała nawet czasu zareagować.
Krótko walcząc, krzyknęła „świnia”, ale nie mogła mu
przeszkadzać w sforsowaniu jej lędźwi. Ciało kobiety wygięło się
pod nim, jakby ona chciała go odrzucić, lecz Malko powoli gwałcił
ją zachłannie, aż fala rozkoszy wyrwała mu okrzyk i wybuchnął w
niej.
Trochę później jego wściekłość opadła. Wstydząc się trochę,
pozwolił Sandrze uciec od siebie. Stała obok łóżka i patrzyła na
niego lodowatym wzrokiem.
— Dostał pan, czego chciał, teraz proszę odejść.
Malko podniósł się. Spotkanie przyjęło obrót, jakiego się nie
spodziewał. Zaciągnęła go do pokoju jedynie po to, aby go zabić.
— Wie pani, kto zamordował pani męża. Dlaczego nic pani
nie mówi?
Sandra nie odpowiedziała, wycierając sobie chusteczką
rozmazany makijaż.
— Czy pani boi się tego człowieka, którego spotkałem u
pani? — naciskał Malko.
Niewidoczny skurcz przeszedł jej po twarzy, w końcu
powiedziała: — Jest pan idiotą. To był najlepszy przyjaciel mego
męża.
Przyszedł mnie pocieszyć.
Malko kuł żelazo, póki gorące.
— To ciekawe, prowadził skradziony samochód, w dodatku
z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi.
Tym razem wdowa zniecierpliwiła się.
— Z pewnością nie. On...
Przerwała nagle, po czym dodała zmęczonym głosem: —
Jest pan winien śmierci mojego męża, zgwałcił mnie pan, czego pan
jeszcze chce? śebym i ja zarobiła kulkę? To było prawie wyznanie.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu Malko ją poprawił:
— Tak naprawdę nie zgwałciłem pani. Na początku wydawało mi
się, że ma pani na to ochotę.
Wzruszyła ramionami.
— Nieważne, nie wiem, co robię. Jestem pod wpływem
środków uspokajających. Teraz proszę mnie więcej nie męczyć. Nic
panu nie powiem.
— Proszę posłuchać, za kilka godzin będzie pani o tysiące
kilometrów stąd. Jeżeli pani ze mną porozmawia, nikt się nie dowie,
a pani będzie już bezpieczna. Dotychczas zostało zamordowanych
siedem osób, bez widocznego powodu, a ja sam ledwo uszedłem z
życiem. Czy pani nie chce, żeby ta masakra się skończyła?
Sandra, rozczarowana, wytarła oczy.
— To nie mój problem. Niech pan to zostawi. Proszę
opuścić Belgię, inaczej zabiją pana. Nie może pan nic zrobić
przeciwko ludziom odpowiedzialnym za tę sprawę.
— Czy pani ich zna?
Odwróciła się nie odpowiadając.
Chciał już zrezygnować, kiedy zauważył oprawione zdjęcie
stojące na toaletce. Zbliżył się i wziął je do ręki. W tym momencie
Sandra skoczyła jak tygrysica i wyrwała mu fotografię z rąk. Malko
zdążył zauważyć, że widniał na niej człowiek, którego poznał, i
Meyerowie, ujęci przed wiejskim zajazdem o nazwie „Zajazd
Templariuszy”.
Sandra zmierzyła go wściekłym z nienawiści wzrokiem.
— Proszę wyjść!
Dlaczego z taką gwałtownością wyrwała mu fotografię na
pierwszy rzut oka tak niewinną? Malko czuł, że więcej nic z niej nie
wyciągnie, wyglądała na zbyt przerażoną. Ci, których kryła, byli
potężni i dobrze zorganizowani. Z furią wypchnęła go z pokoju.
Szła za nim korytarzem i zamknęła drzwi na podwójny zamek.
Ogarnął wzrokiem ciemny ogród. Natychmiast obok pojawił się
Amin.
— Skończył pan?
— Tak, wracamy.
Libańczyk nie skomentował tego.
— Znasz miejsce, które nazywa się „Zajazd Templariuszy”?
— zapytał Malko, kiedy wyjechali na autostradę.
Amin pokręcił przecząco głową.
— Nie, a dlaczego?
— Tak sobie.
To był jedyny ślad, jaki mu został. I jeszcze ten tajemniczy
kierowca skradzionego szarego saaba.
* * *
Bruksela była spowita gęstą mgłą. Malko zaparkował
samochód na ulicy Royale i poszedł na piechotę do „Danish
Tavern”. Godzinę wcześniej zadzwonił, ot tak sobie, do willi
Sandry Meyer, telefon nie odpowiadał. Wdowa wsiadła do
samolotu lecącego do Meksyku i zabrała ze sobą swoją tajemnicę.
Malko musiał dopasować jedynie kilka elementów, aby odnaleźć
ślad morderców oraz broń należącą do CIA. Pierwszy element to
lekko utykający olbrzym, który chciał go zabić.
Belgia jest krajem liczącym dziesięć milionów ludzi, jak go
odnaleźć? Kolejny element to człowiek zauważony u Sandry, ów
kierowca saaba z fałszywymi tablicami rejestracyjnymi.
Niestety, kobieta zniknęła, a Malko w pojedynkę musiałby
długo szukać, to było zbyt trudne. Pozostał samochód, lecz jak go
odnaleźć bez pomocy służb belgijskich? Następnie Fox —
człowiek, którego imienia nawet nie znał. Był chroniony przez
służbę bezpieczeństwa. Ci, którzy go znali, nie żyli. Sprawa została
całkowicie i niepokojąco zablokowana przez bezdusznego
zawodowca, który nie wahał się zlikwidować wszystkich
świadków. Misję Malka jeszcze bardziej komplikował brak motywu
tych zabójstw. Na pierwszy rzut oka ofiary nie były znaczącymi
terrorystami. Dlaczego dokonano aż takiej manipulacji, by potem
zabić je z wielkim okrucieństwem?
Ucieczka Sandry Meyer dowodziła, że ta kobieta umierała
wprost ze strachu. Dlaczego więc nie zwróciła się z prośbą o
ochronę do policji?
Pozostawało jeszcze zdjęcie, które wyrwała mu z rąk. Jakie
ono miało znaczenie?
Pchnął drzwi kawiarni, nie znalazłszy odpowiedzi na te
wszystkie pytania. Eric Bontemps czytał, mając oczy zakryte
włosami. Malko usiadł obok niego na zniszczonej drewnianej
ławce.
— Sandra Meyer wyleciała dziś rano — oznajmił Malko.
— Wiem o tym — potwierdził dziennikarz. — Poleciała
samolotem Air France. O mało co nie dostałaby miejsca. Loty są
obłożone z powodu taryf młodzieżowych; to kosztuje tylko trochę
drożej niż bilet kolejowy, a obsługa obejmuje całą Europę.
Ciekawe, nie? Jej mąż jest jeszcze ciepły...
— Znała jego zabójców, prawie mi to powiedziała —
przerwał Malko.
Dziennikarz wzruszył ramionami.
— Wszystko dzieje się w zamkniętym środowisku ludzi
zajmujących się bronią i jej przerzutem. Rozmawiałem z glinami, są
o tym święcie przekonani. A propos, mam nowiny w sprawie
szarego saaba skradzionego w salonie Waterloo.
— Jakie?
— Samochód został odnaleziony nad ranem przez patrol
żandarmerii w lesie Soignes, na południe od Brukseli. Spalił się
całkowicie, żadnych śladów. Dziwny zbieg okoliczności, prawda?
Nadal wszystko szło jak po grudzie.
Malko opisał domniemanego kierowcę, a dziennikarz
przyrzekł mu poszukać, z pomocą glin, przyjaciół Gustava Meyera,
lecz obiecał to bez większej wiary w sukces. Dysponował tylko
dość pospolitym rysopisem, pozostawała jednak jakaś minimalna
nadzieja.
— Czy mówi panu coś nazwa „Zajazd Templariuszy”?
— Tak, to bardzo przyjemne miejsce, za zamkiem Beersel.
Wielu brukselczyków jeździ tam na weekendy. Dlaczego
pan pyta?
Malko opowiedział mu historię zdjęcia. Eric zdumiał się.
— Dziwne, że zareagowała w taki sposób, tam nie ma nic
ciekawego. Do zajazdu często jeżdżą kochankowie, zanim udadzą
się do jakiegoś spokojnego motelu.
Malko spojrzał na zegarek.
— Czy możemy tam pojechać na obiad?
* * *
Wnętrze przypominało zajazd angielski: okna zrobione
jakby z małych witraży, połączonych ołowianą ramką, blisko
schodów zbroja, na suficie drewniane belki, meble podrabiane na
stare. W środku znajdowało się dosyć dużo ludzi, w szczególności
bardziej lub mniej flirtujące pary. Było to cudownie spokojne
miejsce. Malko zastanawiał się, dlaczego wdowa po Gustavie
Meyerze wyrwała mu to niewinne zdjęcie.
Eric Bontemps jadł jak szalony, korzystając z darmowej
butelki szampana, ofiarowanej przez Malka. Dochodziła piętnasta,
byli ostatnimi klientami. Czekano jedynie, aby zapłacili rachunek.
Kelnerzy zaczęli porządkować stoły. Z kuchni wyszedł postawny,
łysy mężczyzna i zaczął układać czyste sztućce. Eric Bontemps
przypatrywał mu się uważnie.
— Ciekawe — powiedział cicho — zastanawiałem się, co
się z nim stało.
— Z tym łysym? — zapytał Malko.
— Tak, nazywał się Walter Peeters. Robiłem z nim wywiad
dawno temu, w czasach WNP. Należał do nich i to on znalazł ciało
ich przywódcy, który powiesił się w piwnicy. To były członek
sekcji SS Leona Degrelle'a. Wtedy był bardzo młody. Nadal
odwiedza środowisko skrajnej prawicy. Respektują go z powodu
jego przeszłości i znajdują mu małe robótki.
Przed dwoma laty zniknął z horyzontu.
Łysy zbliżył się do nich. Eric Bontemps uśmiechnął się do
niego i zagadnął: — Cześć Walterze, pracujesz w restauracji?
Walter Peeters zatrzymał się, poznał dziennikarza i
uśmiechnął się szeroko.
— Pan Bontemps! Co pan tu robi?
— Nic specjalnego, jem lunch z moim przyjacielem, a ty?
Walter Peeters uśmiechnął się zakłopotany, ukazując mało
pociągające pniaki zębów.
— Pomagam trochę i stróżuję. Mam pokój na górze,
uspokoiłem się.
— Już nie strzelasz?
— Nie, nie, to skończone.
Przestępował z nogi na nogę, niezdecydowany, jego wzrok
kierował się cały czas na Malka, którego Eric nie przedstawił.
Bontemps zrobił to teraz.
— Oto Malko Linge, kolega po fachu i przyjaciel z Niemiec.
To kraj, który bardzo lubisz, prawda? Czy mówisz jeszcze po
niemiecku?
— Jawohl — dumnie potwierdził Walter Peeters.
Malko wykorzystał sytuację.
— Gdzie nauczył się pan niemieckiego?—zapytał w tym
języku.
Stróż uśmiechnął się z zakłopotaniem.
— To stare dzieje. Pan Bontemps opowie panu moją
historię. Teraz muszę dokończyć pracę.
— Napij się z nami kieliszek—zaproponował dziennikarz.
— Nie tutaj — odmówił były esesman z przerażeniem.
— Więc gdzie? Ciągle chadzasz do „Bachusa”?
— No wiecie, ale ma pan pamięć! Tak, od czasu do czasu
tam chodzę. Ale nie ma już wielu kumpli...
— Czy chcesz napić się tam drinka wieczorem? Postawię ci
jeden „Nagły zgon”.
— Postaram się przyjechać, jeśli mi samochód zapali.
Mężczyźni zapłacili rachunek i uścisnąwszy Peetersowi
rękę, wyszli z zajazdu.
— Myśli pan, że on coś wie? — zapytał Malko.
— Zna wielu ludzi spośród członków Practical Shooting
Club, do którego należał Gustav Meyer. To miejsce jest najeżone
członkami WNP — wyjaśnił Eric Bontemps. — Kiedy Walter
wypije dosyć piwa, rozwiązuje mu się język.
Dał mi w czasach WNP cenne namiary. W każdym razie nie
będzie nas to drogo kosztowało.
* * *
Młody, atletycznie zbudowany chłopak, ostrzyżony na jeża,
bawił się swastyką zawieszoną na piersiach i rozmawiał grzecznie z
kelnerką o jasnozłotych włosach. „Bachus” mieścił się na końcu
uliczki Saint Michel. Był zadymiony i gwarny, wokół baru cisnęło
się tyle samo ludzi, co przy stolikach.
Malko i Eric z trudem znaleźli wolne miejsca. Bar mieścił
się we wschodniej dzielnicy Brukseli, obok ronda Schumana i
budynków Wspólnoty Europejskiej. W lokalu przebywali sami
mężczyźni, raczej młodzi, ruchliwi, pogrążeni w ożywionych
dyskusjach. Malko pochylił się do ucha Erica.
— Ciekawe miejsce.
— Zawsze przychodzili tutaj ultraprawicowcy, ci z WNP i
flamandzcy naziści z VMO. Niech pan spojrzy na tamtych.
Przy sąsiednim stoliku, pogrążeni w tajemniczej rozmowie,
toczonej przyciszonym głosem, dwaj młodzi ludzie bez
skrępowania demonstrowali nazistowskie insygnia, naszyte na
kurtkach. Ściany baru były pokryte plakatami wojskowymi i
zdjęciami z czasów wojny. Za kontuarem wisiała duża fotografia
właściciela — był to chudzielec o białej, zwiotczałej skórze i
opadających wąsach, w dłoni trzymał pistolet i stał na stanowisku
strzelniczym.
— Myśli pan, że przyjdzie?
Eric uśmiechnął się.
— Walter jeszcze nigdy nie odmówił piwa. Inna sprawa, co
nam powie.
Kilka minut później były esesman wszedł do „Bachusa”.
Uścisnął kilka dłoni, przyjął szklaneczkę w barze oraz
gratulacje od młodych ludzi, których w 1945 roku nie było jeszcze
na świecie. W końcu dotarł do stolika Malka i Erica.
— Jeden „Nagły zgon” — krzyknęła kelnerka. Dobrze znała
jego zwyczaje.
Grubas pogładził łysą głowę. Czuł się niepewnie, często
zerkał na drzwi wejściowe.
— Opowiedz mi o sobie — poprosił Bontemps. — Wciąż
widujesz swoich starych kumpli?
— Prawie nie — odparł Walter.
Kelnerka przyniosła mu drinka. Wypił go jednym haustem.
Dyskretnym gestem Eric kazał ponownie napełnić szklaneczkę.
Rozmawiali o banałach. Malko zastanawiał się, jaki związek istniał
pomiędzy tym biedakiem a mordercami.
Prawdziwych zabójców, takich jak olbrzym, nie znajduje się
w barze, pełnym nostalgicznych zwolenników Trzeciej Rzeszy. Eric
Bontemps taktownie kontynuował przepytywanie.
— Czy znałeś niejakiego Gustava Meyera, który został
zamordowany? To facet z fabryki broni.
— Meyer? Widziałem go kilka razy w zajeździe.
— A Amerykanin, ten z Colruyt?
Walter Peeters zawahał się chwilę.
— Niewiele mogę powiedzieć, ale wydaje mi się, że
widziałem go również w Etterbeek. Dużo strzelał i miał zawsze
piękną broń. Nadziany gość.
— Czy znał twoich dawnych kumpli?
Były esesman nastroszył się.
— Nie, nie sądzę.
Na dyskretne znaki Erica Bontempsa „Nagłe zgony”
powtarzały się jeden po drugim, a Walter chłonął je jak gąbka.
Twarz zaróżowiła mu się, a oczy zaczęły nabiegać krwią.
Rozmowa przeplatana była to ciszą, to niezliczonymi
dygresjami. Malko był coraz bardziej przekonany, że traci swój
czas.
Nagle Eric zapytał: — A zabójstwa lewicowców, co o tym
sądzisz?
Walter udał, że nie usłyszał pytania. Dziennikarz powtórzył
je. Mężczyzna uczynił wykrętny gest.
— Nie wiem naprawdę, to wariaci...
Coś zaniepokoiło Malka. Gość wydawał się czymś przejęty,
uciekał wzrokiem, był nerwowy, cały czas pilnował drzwi, jakby
spodziewał się zobaczyć w nich ducha. Malko miał ochotę się
przesiąść, ale był zablokowany na swojej ławeczce. Ponadto przez
zmianę miejsca mógłby przerwać tok rozmowy. „Nagły zgon” lał
się strumieniami. Wymowa Waltera stawała się coraz bardziej
bełkotliwa. Malko wpadł na genialny pomysł: zaczął mówić po
niemiecku. Początkowo Walter Peeters z trudem go rozumiał,
potem wróciła mu pamięć. Zachęcony przez Malka, snuł wojenne
wspomnienia: od Smoleńska do walk w Berlinie, a na zakończenie:
o następujących po sobie nieszczęściach, czyli o tym, do czego
zmierzał Malko.
Stary esesman ufał mu całkowicie. Po chwili ciszy klepnął
porozumiewawczo Malka i wskazał na Erica Bontempsa.
— Gdybym chciał gadać, to opowiedziałbym historię, która
sprawiłaby mu cholerną przyjemność.
— Co takiego? — zapytał Malko.
— Coś ohydnego. Należałoby...
Ucichł gwałtownie, skierował wzrok na drzwi znajdujące się
za plecami Malka.
Kiedy Malko odwrócił się, ujrzał jedynie przeszklone drzwi
zamykające się za kimś. Popatrzył na Waltera, który spoglądał na
alkohol rozkojarzonym wzrokiem. Peeters otrząsnął się, spojrzał na
zegarek i rzekł: — Muszę wracać. Jutro rano wstaję.
— Chciałbym się z panem jeszcze spotkać — zaproponował
Malko — zna pan wiele interesujących historii.
— Nie wszystkie pan poznał — odpowiedział po niemiecku
Walter — ale nie należy mu ich powtarzać.
— Oczywiście — przyrzekł Malko. — Kiedy się spotkamy?
— Nie ruszam się zbytnio, wyjątkowo przyjechałem tu, do
Brukseli. Pracuję do późna. Jeżeli pan chce, proszę wpaść na piwo
jutro wieczorem, do zajazdu. To dzień wolny i około dwudziestej
drugiej będę do pana dyspozycji.
Z trudem wstał i poszedł chwiejnym krokiem do drzwi. —
Czy dowiedział się pan czegoś? — zapytał Eric.
— Jeszcze nie, ale chcę się z nim ponownie spotkać Przed
chwilą, kiedy drzwi się otworzyły, zaczął się bać. Czy widział pan,
kto wszedł?
— Nie, nie widziałem, lecz to stary wariat, trochę mitoman.
Musi pan uważać. Kiedy ma się pan z nim spotkać?
— Jutro wieczorem.
Eric Bontemps pokręcił głową.
— Zdziwiłbym się, gdyby coś wiedział. To skończony facet.
„Bachus” pustoszał. Widać było, że klienci się znali, rzucali
zaintrygowane spojrzenia w kierunku dwóch nieznajomych. Eric
pochylił się do Malka.
— Biorą nas za gliny.
Opuścili bar. Uliczka była ślepa, kończyła się schodami
prowadzącymi na ulicę Cortenberg, była również pusta.
Malko zrozumiał, że jest jedyną osobą, która może
rozpoznać wąsatego przyjaciela Gustava Meyera. W tej sprawie
mordowano ludzi za mniejsze rzeczy.
— Czy jutro mam panu towarzyszyć? — zapytał Eric
Bontemps.
— Nie, to niepotrzebne. To tylko rutynowa wizyta.
Instynkt podpowiadał mu coś wręcz przeciwnego.
Amin Habbache patrzył oskarżycielsko na Malka, kręcąc
pustą szklanką. Cristel spoglądała na niego z miłością.
Była jeszcze bardziej sexy niż kiedykolwiek. Nosiła
fiołkoworóżową suknię, opinającą ciało. Piła Cointreau jak kot
chłepcący mleko. Pozostali klienci kawiarni na placu Sablon byli
zafascynowani tą młodą kobietą.
— Czy tym razem to poważna robota? — zapytał
Libańczyk.
— Tak — odpowiedział Malko. — Może nawet
niebezpieczna. Myślę, że złapałem jakiś ślad.
Habbache odstawił szklankę.
— Dobra, idę z panem. Spotkamy się w hotelu Metropol.
Zostawimy Cristel w pańskim pokoju. Obejrzy telewizję, jej aparat
jest zepsuty.
Cristel przeciągnęła się i posłała Malkowi tęskne spojrzenie.
Malko skończył przeglądanie archiwum Filipa Burtona — bez
rezultatu.
* * *
Droga do zamku Beersel była kręta i źle oświetlona, a
okolica od zjazdu z autostrady przygnębiająca. Amin Habbache z
nieufnością przyglądał się restauracji, podczas gdy Malko parkował
samochód. W głębi parkingu ściana drzew skrywała stary zamek
obronny.
Malko zapukał do drzwi zajazdu. Słabe światło oświetlało
salkę, w której wczoraj jedli lunch z Erikiem Bontempsem.
Walter Peeters powinien być gdzieś niedaleko. Amin
obchodził budynek jak pies myśliwski wietrzący zwierzynę. Zatknął
swój pistolet za pasek od spodni, w kieszeni miał trzy zapasowe
magazynki. Był to jednak zbyt mały kaliber przeciwko karabinom.
Na wszelki wypadek Malko uprzedził George'a Hammonda o
nocnej wizycie u byłego esesmana. Ponieważ Peeters nie spieszył
się z otwarciem, Malko spróbował przekręcić klamkę u drzwi, które
ku jego zdziwieniu otworzyły się. Zostawił Amina na zewnątrz, w
mroku, a sam wszedł do środka i zawołał: — Walterze, jest pan
tam?
Nikt nie odpowiedział. Powtórzył po niemiecku, bez
większego sukcesu. Okrążył bar i wszedł do kuchni. Była tak samo
pusta jak sala. Stary musiał zasnąć w swoim pokoju. Malko minął
wspaniałą zbroję stojącą przy schodach, zapalił światło i zaczął
wchodzić na piętro. Doszedł do niewielkiego podestu, przekręcił
klamkę u drzwi, nie były zamknięte. Wszedł do małego pokoju
oświetlonego zwykłą żarówką i zatrzymał się przerażony.
Walter Peeters, były esesman Sekcji Walońskiej, leżał
rozciągnięty na wąskim żelaznym łóżku. Nogi miał przywiązane do
oparcia łóżka, a ręce do wezgłowia. Był nagi do pasa, głowę
nakryto mu maską, która przesiąknięta była krwią.
Przezwyciężając odrazę, Malko zerwał czarną maskę i
powstrzymał odruch wymiotny. Twarz Waltera stanowiła krwawą
miazgę. Wielokrotnie przestrzelono mu głowę, w tym dwukrotnie
strzelono w oczy, przez które mózg rozprysnął się na jasiek. Malko
dotknął ciała, było jeszcze ciepłe. Morderstwa dokonano zaledwie
godzinę temu. Przerażony, patrzył na to, co zostało ze starego, i
myślał o Pitbullu Filipa Burtona. Zabito go z tym samym
okrucieństwem. A więc zdjęcie znalezione u Sandry Meyer miało
jakieś znaczenie, podobnie jak „Zajazd Templariuszy” miał związek
z mordercami. Ale jaki? Człowiek, który mógł to wyjaśnić, leżał
przed nim...
Przez okno wleciała mucha i zaczęła krążyć wokół
zmasakrowanej twarzy, aby w końcu usiąść na strużce wpół
zaschniętej krwi i opijać się nią. Widok był odrażający. Malko
chciał właśnie przeszukać pokój, mimo że nie wiązał z tym
większej nadziei, kiedy usłyszał dobiegający z dołu odgłos
wystrzału z pistoletu. Poczuł gwałtowny przypływ krwi do mózgu,
skoczył ku schodom i zderzył się z Aminem, przeskakującym po
kilka stopni i trzymającym w ręku sięga.
— Jest ich trzech — poinformował Libańczyk. — Mają riot-
guny i karabiny. Właśnie wysiedli z golfa. Chyba sprzątnąłem
jednego, pozostali ukryli się na parkingu, nie są jednak daleko. Czy
jest tu jakieś zapasowe wyjście?
— Nie tutaj, musimy zejść — odparł Malko.
Gdyby zostali na górze, byliby odcięci. Zbiegli po schodach
i znaleźli się w ciemnej sali restauracyjnej. Malko wszedł za
kontuar i podniósł słuchawkę. Nie było sygnału.
Znaleźli się w pułapce. Amin rozejrzał się dookoła. Były
tylko jedne drzwi wejściowe i małe kwadratowe okienka w
ołowianym obramowaniu, podobne do witraży.
— Dostałem jednego, mam nadzieję, że ta świnia zdechnie
— powiedział Amin.
W tym momencie podskoczyli, słysząc gwałtowną
detonację. Jedno z okien rozprysnęło się. Malko wpatrywał się
uważnie w ciemność. Dostrzegł trzy postacie okrążające zajazd.
Jedna z nich wydawała się gigantycznych rozmiarów: to był
olbrzym, który zabił psa przed supermarketem w Nivelles. Albo
Amin chybił, albo nosili kuloodporne kamizelki. Nagle zabrzmiała
seria z karabinu, która odwaliła kawałki tynku i zmiotła połowę
butelek z baru. Amin Habbache, schowany za barem, wymamrotał
jakieś arabskie przekleństwo.
— Musimy zwiewać — powiedział cicho. — To zbyt
poważne.
W tej samej chwili zabrzmiał ogłuszający huk riot-guna, a
po nim nastąpiła gwałtowna seria wystrzałów. Malko momentalnie
zrozumiał, że wysadzono drzwi restauracji, które właśnie odbiły się
od ściany. Amin krzyknął, wyciągnął ramię i trzykrotnie strzelił do
postaci w drzwiach, ale ona bezbłędnie przekoziołkowała. Nagle
Malko doznał olśnienia. Przypomniał sobie, że węzły krępujące
Waltera były węzłami komandoskimi, a cały atak przypominał atak
żołnierzy. Nie miał zbyt wiele czasu na rozmyślania: nowo
przybyły, schowany za przewrócony stolik, strzelał metodycznie,
omiatając tę część sali, w której się znajdowali.
Amin i Malko nie poruszali się, leżeli rozpłaszczeni za
barem. Pociski z gwizdem latały we wszystkich kierunkach.
Usłyszeli kolejne wystrzały. Malko rozpoznał dźwięk
karabinu bojowego, którego pancerne pociski przebijały z łatwością
nawet mury. Okno naprzeciw baru gwałtownie roztrzaskano kolbą
karabinu. Za chwilę rozległy się wystrzały z trzeciego karabinu: był
to samopowtarzalny riot-gun. Jego pociski rozrywały podłogę i
meble, ogłuszając Malka i Amina. Wobec takiego potopu ołowiu
ich sieg wydawał się śmieszny. Nie mogli nawet dotrzeć do kuchni.
Zanimby się tam przedostali, zostaliby zamienieni w pasztet.
Istniało ryzyko, że zastrzelą ich z niewielkiej odległości pod barem.
I to w krótkim czasie. Faceci strzelali jak szaleńcy.
Metr od nich Malko zauważył uchylone drzwi. Podniósł
wzrok i zobaczył napis: WC. Być może była to ślepa uliczka, ale w
barze nie mieli żadnych szans.
— Spróbujmy tędy.
Nie czekając na odpowiedź Amina, rzucił się tam, napinając
całe ciało, głową otworzył drzwi. Zaskoczył tym manewrem
czatujących morderców. Drewniane drzwi zostały podziurawione
dopiero w kilka sekund później. Malko przekoziołkował po
kafelkach, Amin dołączył do niego pomiędzy dwiema seriami i
zamknął kopniakiem pozostałość drzwi.
Dawało im to około dziesięciu minut przewagi.
Ustronne pomieszczenie miało troje drzwi, Malko otworzył
wszystkie. Za jednymi z nich w kabinie WC było malutkie okienko,
wychodzące na ogród. Malko skoczył ku niemu, mieli mało czasu.
Któryś z napastników mógł wpaść na pomysł obejścia budynku. W
tej chwili wszyscy trzej znajdowali się jeszcze w sali. Malko wspiął
się na brzeg okienka, w mroku na zewnątrz zauważył stos skrzynek,
na które zsunął się szybko. Skrzynki zwaliły się pod jego ciężarem.
Amin dołączył do Malka i obaj zaczęli uciekać w kierunku lasku
otaczającego zamek Beersel. Prawie już tam dotarli, kiedy zza rogu
zajazdu wyłonił się jeden z morderców, zaczął strzelać z biodra,
omiatając przestrzeń przed nimi.
Malko i Amin przekoziołkowali w fosie, nie strzelając.
Biegli w kierunku zamku obronnego, pogrążeni w
ciemności, ścigały ich świszczące wokół kule. Nagle usłyszeli
wycie zbliżającej się syreny. Przestali uciekać, ktoś musiał
zawiadomić policję. Przy odrobinie szczęścia może złapią
morderców. Zawrócili więc, zachowując ostrożność.
* * *
Samochód combi Królewskiej żandarmerii z szaloną
szybkością pokonał ostatni zakręt dzielący go od „Zajazdu
Templariuszy” i z trudem wyhamował. żandarm Marcel van Luit,
który prowadził samochód, odwrócił się do wachmistrza Lacroix i
zapytał: — Czy zabrałeś riot-guna?
— Do diabła, zapomniałem!
— Nie szkodzi, pewnie znowu spalimy benzynę
niepotrzebnie.
Anonimowy telefon uprzedził ich, że w sąsiedztwie zajazdu
słychać było strzały. Nie mogli nie pojechać, ale sądzili, że chodziło
o jakiś żart lub pomyłkę. Tym bardziej że był to dzień, w którym
zajazd był zamknięty. Powiedzieli sobie, że stary Walter z ochotą
zaoferuje im piwo za fatygę.
Reflektory samochodu żandarmerii oświetliły dwa
zaparkowane przed zajazdem wozy. Jeden mercedes i jeden ciemny
golf. Combi z migającym „kogutem” zatrzymało się obok golfa.
Lacroix otworzył drzwiczki, ale nie zdążył nawet wysiąść.
Mężczyzna w kominiarce wyskoczył zza golfa, trzymał w ręku riot-
guna. Wystrzelił i trafił Lacroix w brzuch, praktycznie przecinając
go na pół. Przerażony van Luit chwycił radiotelefon i krzyknął: —
Lacroix nie żyje, przyślijcie posiłki! Wysunął się na zewnątrz, ale
inny mężczyzna z pistoletem w ręku stanął za nim i wystrzelił.
Pierwsza kula drasnęła go w dłoń. Nie zdejmując rękawiczki,
usiłował uciec na drogę.
Drugi pocisk roztrzaskał mu kostkę. Żandarm upadł na
ziemię, wyjąc z bólu. Próbował jeszcze się czołgać, lecz morderca
zamaskowany olbrzym, zbliżył się do niego i wykończył go trzema
strzałami w tył głowy. Trzeci mężczyzna zbierał broń żandarmów.
Olbrzym rzucił rozkaz: — Zmykajmy stąd, do diabła z tamtymi!
Dotychczas ostrożność chroniła go przed problemami.
Dzisiaj żandarmi mieli czas na wezwanie posiłków.
Trzej mężczyźni wsiedli do golfa. Samochód ruszył na
autostradę. Na wszelki wypadek olbrzym usiadł na specjalnie
przystosowanym fotelu, skąd mógł kryć tyły. W zasięgu ręki miał
riot-guna oraz fala — ze względu na pościg, mało zresztą
prawdopodobny. Była to zwykła ostrożność. Silnik turbo zawarczał
i samochód błyskawicznie zniknął za zakrętem.
* * *
Malko dobiegł do leżących ciał. Nigdy by nie pomyślał, że
mordercy zaatakują żandarmów! Zachowywali się jak komandosi w
obcym kraju, zabijali wszystkich, którzy im stawali na drodze.
Malko spojrzał na żandarmów i wiedział, że nie można im już
pomóc. Radio w samochodzie było wciąż włączone i zaniepokojony
głos wołał: — Marcel, Marcel co się dzieje?
Marcel van Luit leżał w kałuży krwi trzy metry od niego.
Amin Habbache wsiadł do samochodu, a Malko za nim.
Spotkanie z żandarmerią nie byłoby wskazane. Ruszyli w
kierunku miasteczka, przejechali przez most kolejowy i wspinali się
po wyludnionych zakosach drogi prowadzącej do Beersel. Przez
dwadzieścia minut sunęli pustymi wiejskimi drogami, zanim
wjechali na autostradę wiodącą do Mons. Aż do samej Brukseli nie
zauważyli ani jednego samochodu policji czy żandarmerii.
— Było gorąco. Następnym razem musimy wyposażyć się w
coś cięższego — rzucił spokojnie Amin. Widać było, że zaczyna go
to bawić.
Malko zastanawiał się, czy będzie ten „następny raz”. Ślad
urywał się w morzu krwi. Pozostawał jedynie tajemniczy przyjaciel
Sandry i Gustava oraz związek tych morderstw z zajazdem. Był
teraz sam i musiał zakończyć wyczyny tej bandy wyjątkowo
zimnych i odważnych szaleńców.
Amin Habbache ziewał.
— Jestem głodny, może coś zjemy? — zapytał.
— Zgoda — odparł Malko.
Podjechali pod hotel Metropol, aby zabrać narzeczoną
Libańczyka.
— Idę po nią — rzekł Amin.
Dziesięć minut później wciąż ich nie było. Malko wjechał
windą na piętro. Klucz tkwił w drzwiach, więc wszedł do pokoju,
lecz zatrzymał się, gdyż usłyszał jęki. Cristel leżała na dużym
okrągłym stole, z nogami uniesionymi pod kątem prostym. Amin
stał przy brzegu stołu i przy koncercie jęków Cristel nadziewał ją
sumiennie na swój członek. Malko dyskretnie zamknął drzwi i
zjechał na dół. Kwadrans później pojawili się obydwoje.
— Gdzie jedziemy? — zapytał Malko. — Znam restaurację
rybną na placu Świętej Katarzyny — odpowiedział Libańczyk.
— Och, uwielbiam ryby — wykrzyknęła Cristel.
* * *
W restauracji było czysto i „wesoło” jak w szpitalu. Ściany
pomalowane na biało, na suficie świetlówki, personel sztywny, a
menu dystyngowanie skomplikowane. Rozmowy toczono
przyciszonym głosem. Restauracja była pozbawiona nastroju.
Cristel spojrzała w kartę i westchnęła: — Trzeba mieć forsę, żeby tu
przychodzić.
Niegdyś plac Świętej Katarzyny stanowił centrum
popularnej dzielnicy. Teraz pozostał jedynie kościół, opiewany
przez Brela, i stare, zrujnowane budynki.
Kiedy zjawił się kelner, Cristel natychmiast zapytała: —
Czy macie matiasy?
Mężczyzna skrzywił się w odrażającym grymasie.
— Niestety, nie prowadzimy tego u nas.
Pełna pogarda. To było zbyt popularne danie. Cristel
zadowoliła się langustą i fryturą ze świeżo rozmrożonych scampis.
Wszystko to podlane szampanem Dom Perignon.
Po wieczornych emocjach Malko popadł w przygnębienie,
jedząc okonia z tymiankiem. Kolejny raz ludzie Foxa ubiegli go, w
dodatku sprzątnęli dwóch żandarmów. Było to tym poważniejsze,
że Belgię, jak dotychczas, uznawano za kraj cywilizowany.
Dlaczego mordercy czuli się tak bezkarni? Nie mógł uwierzyć, że
Fox jako członek służb specjalnych pozwalał zabijać żandarmów.
Chyba że był wariatem. Ostatnia masakra pochłonęła dziesięć osób.
— Widziałeś tę zwette?
Okrzyk Cristel kazał Malkowi odwrócić
głowę. W drzwiach ukazała się jakaś para i usiadła naprzeciw nich.
Wysoki, zaróżowiony Flamandczyk o szpakowatych włosach i
wyglądzie atlety oraz chuda Murzynka o płaskich piersiach, ale
szerokiej pupie, na której można by postawić talerz. Kobieta była
ubrana w kostium chanel... Po raz pierwszy Malko widział
Murzynkę w kostiumie chanel, w dodatku rozciętym.
Rysy twarzy miała delikatne, zadarty nosek, oczy łani i usta,
które powstały tylko w Afryce; usta te wydawały się gotowe do
połknięcia wszystkich penisów świata.
— To musi być Zairka — zauważył Amin — pełno tu tych
studentek.
— Jest trochę podobna do panienki Filipa — stwierdziła
13 Zwette - w żargonie brukselskim: Murzynka.
Cristel.
Flamandczyk rozpoczął wędrówkę po udzie swej
towarzyszki, która z godnością obserwowała salę oczami
krótkowidza. Kiedy spojrzała na Malka, jej usta zarysowały się w
uśmiechu. Złociste oczy Austriaka zawsze robiły duże wrażenie na
przedstawicielkach Trzeciego Świata. Flamandczyk zauważył to
spojrzenie i z wściekłością, coraz aktywniej gładził hebanowe udo.
— Panienka Filipa miała duży biust — zauważyła Cristel —
ta zaś jest płaska jak deska.
— Co się stało z tamtą dziewczyną? — zainteresował się
Malko.
Amin połknął kawałek langusty, zanim odpowiedział.
— Zniknęła. To wielka dziwka. Musiała znaleźć sobie
faceta, który jej bardziej dogadzał. Filip odchorował jej odejście.
Był z niej bardzo dumny. Trzeba przyznać, że była
wspaniała. W swoim mieszkaniu Filip porozwieszał wszędzie jej
zdjęcia: ona nago, w ubraniu, w kostiumie kąpielowym. Zabawiał
się w ubieranie jej w stroje „pantery”, żeby sprawiała wrażenie
dzikuski, a to ją podniecało. Była cholerną snobką i chciała mieć
białą skórę.
— Ta dziewczyna pochodziła z dobrej rodziny — przerwała
mu Cristel. — Jej ojciec był ministrem, czy kimś takim, sama
płaciła za ciuchy. Kiedy Filip ustawiał ją na czworakach na skórze
zebry i pieprzył, a jednocześnie filmował to, lub przebierał ją za
panterę, wyła z rozkoszy.
Malko przerwał jedzenie. Wciąż jeszcze słyszał odgłosy
strzałów, wciąż znajdował się jakby w szoku, ale uwaga Libańczyka
sprawiła, że odebrał sygnał alarmowy.
— Jesteś pewien, że miał te zdjęcia u siebie?
— Jakżeby! Pełne kartony, ale dlaczego pan pyta? Malko
wolno przeżuwał swego okonia. W rzeczach Filipa Burtona nie
znalazł ani jednej fotografii czarnej kobiety. Czy to właśnie było to,
co chcieli zabrać mordercy?
— Dlaczego ta Murzynka tak pana interesuje? — spytał
zaintrygowany Amin. — Nie ma żadnego związku ze sprawą. —
W czasie włamania po śmierci Filipa Burtona zabrano wszystkie
fotografie — odrzekł Malko. — Zastanawiałem się, co chciano
ukraść. Być może to jest właśnie odpowiedź.
Amin pociągnął w zadumie wąsa.
— Zdziwiłbym się, gdyby miał pan rację. Ta dziewczyna ma
pełno forsy i nie zajmuje się polityką, po prostu lubi się pieprzyć.
Ponadto jest nawiedzona. Ubiera się zawsze od stóp do głów na
fiołkowo. Filip nie dopuściłby jej do interesów, myślał tylko o
pieprzeniu jej.
— Możliwe — odparł Malko — ale fakt jest faktem.
Wszystkie jej zdjęcia zniknęły. Muszę odnaleźć tę Zairkę.
Czy znasz jej nazwisko?
— Tylko imię: Mandala. Studiuje w Brukseli.
— Czy wiesz, gdzie mieszka?
— Nie. Najprawdopodobniej w dzielnicy Matange,
niedaleko bramy Namur; prawie wszyscy Zairczycy tam mieszkają.
To ona zawsze przychodziła do Filipa. Nie mam pojęcia, jak ją
spotkał. Nie będzie łatwo odnaleźć tę dziewczynę. Może nawet nie
ma jej w Brukseli.
— Jest ktoś, kto mógłby, być może, nam pomóc —
wmieszała
106 się do rozmowy Cristel. — To Kamina. On...
Nie miała czasu dokończyć zdania. Amin spoliczkował ją
otwartą dłonią. Zbladł jak płótno, rysy miał napięte, oczy szklane.
Wydawało się, że jest na pograniczu zawału. Oszołomiona Cristel
nawet nie zapłakała. Kelnerzy odwrócili dyskretnie głowy. Wysoki
Flamandczyk i jego Zairka spojrzeli zażenowani w kierunku ich
stolika i utkwili wzrok w swych talerzach. Malko nie wiedział,
gdzie ma się podziać.
— Nie będziesz mi przypominać tej małpy — zasyczał
Amin. Odwrócił się do Malka i dodał: — To czarnuch, którego
przeleciała. Jest muzykiem i na dodatek zabierał jej cały szmal.
— Proszę się uspokoić. To nie powód, aby zachowywać się
w ten sposób — rzekł Malko.
Amin wzruszył ramionami i ostentacyjnie przestał zauważać
Cristel. Zakończyli posiłek w napiętej atmosferze. Kiedy opuścili
„Złotą Syrenę”, Amin odezwał się przymilnie do Malka.
— Myślę, że ma pan coś do załatwienia razem z Cristel.
Ja wracam do siebie.
Nie czekając na odpowiedź, oddalił się dużymi krokami,
przecinając plac Świętej Katarzyny. Cristel nie przejęła się tym
zbytnio.
— Amin jest chorobliwie zazdrosny. Kaminę miałam tylko
dwa razy. Jest cudowny, ma niewiarygodnie gładką skórę i
ogromny członek. Ponadto ma taką „parę”, że pieprzy jak bóstwo.
A jego pupa... Gdybym była facetem, miałabym ochotę przelecieć
go od tyłu.
Malko przerwał ten liryczno-obsceniczny ton.
— Czy zna Mandalę? — Wszyscy Zairczycy się znają
zapewniła go. — Pójdziemy tam.
— Gdzie?
— Kamina pracuje w restauracji Makutanu, w dzielnicy
Wavre. Dyryguje orkiestrą. Wszyscy Zairczycy przychodzą tam
potańczyć. Z pewnością zna dziewczynę Filipa, ale ona nie jest
znowu taka ładna — dodała z wesołym uśmiechem Cristel. — Ma
ogromny tyłek. Siłą rzeczy trzeba mieć dużo miejsca przy tych
czarnuchach i ich ogromnych członkach...
Ale poetka...
— Myślałem, że jesteś zakochana w Aminie.
Wsiadając do mercedesa 190, Cristel westchnęła: — Tak,
jestem, ale pan też jest do rzeczy. Mam wrażenie, że w swoim życiu
uczynił pan mnóstwo szaleństw. To właśnie mnie podnieca. Takich
dobrze pieprzących stonóg mogę mieć na pęczki.
Nie pozostawało im nic innego, jak wrócić do Namur.
* * *
W dzielnicy murzyńskiej przechadzało się jedynie kilkoro
Murzynów, reszta to byli biali. Dzielnica Matange przy bramie
Namur nie miała w sobie nic z folkloru poza kilkoma sklepami
prowadzonymi przez Afrykańczyków, mówiących z akcentem
belgijskim. Malko zaparkował samochód naprzeciw „Makutanu”.
Muzyka wychodziła aż na ulicę i Cristel zaczęła podrygiwać.
Bardzo lubiła egzotykę...
Kiedy popchnęła drzwi restauracji, ogromny brodacz,
ubrany w podkoszulek z odznaką Czerwonych Panter, zszedł z
estrady i podbiegł do niej. Sądząc po oczach, miał za sobą kilka
dawek haszyszu. Cristel uwiesiła mu się na szyi, w tym samym
czasie jego ręce sprawdzały, czy tyłek dziewczyny jest wciąż
okrągły, a piersi jędrne. Uspokojony wynikiem badań, odwrócił się
do Malka z ogromnym uśmiechem na ustach: — Obywatelu, witaj
w „Makutanu”.
Powrócił do swojej orkiestry, która zaczęła ponownie grać.
Cristel czuła się tu o wiele lepiej niż w „Złotej Syrenie”.
Dano im stolik w ciemnym boksie, obok parkietu. Malko
zamówił Cointreau dla Cristel, a dla siebie kieliszek wódki.
Obok nich goście jedli kurczaka w sosie pilipili, ziemniaki,
nadziewanego tapira i jakieś specjalności zairskie o niepewnym
pochodzeniu.
— Sympatycznie tutaj, prawda? — zapytała Cristel.
Malko miał to w nosie. Chciał dostać Mandalę, kochankę
Filipa, której zdjęcia zostały skradzione. Obserwował Murzynki
wokół siebie: żadna nie odpowiadała opisowi Amina.
— Trzeba dowiedzieć się czegoś o Mandali —
zaproponował.
Cristel tylko na to czekała. Natychmiast skoczyła na parkiet.
— Zaczekaj, zajmę się tym!
Trzydzieści sekund później, przyklejona do swego muzyka,
kiwała się w powolny rytmie monotonnych dźwięków toure
kounda.
Kamina sprawiał wrażenie, że ma wszędzie ręce. Zatrzymali
się na końcu parkietu w zupełnej ciemności i miętosili się,
obserwowani przez żartujących muzyków, którzy brali Malka za
ostatniego naiwniaka. Kamina pochylił się z wyszczerzonymi
zębami nad piersiami Cristel, jakby przygotowywał się do tego, by
je ugryźć. Malko zastanawiał się, czy to wszystko było rzeczywiście
potrzebne. Czarna bywalczyni tego miejsca przysiadła się do niego i
spojrzała pytającym wzrokiem, skierowała przy tym na Malka swe
sterczące piersi, ale odprawił ją. Byłoby głupio złapać AIDS w
Brukseli. Dziewczyna potulnie odeszła. Cristel powróciła prawie na
pograniczu orgazmu. Miała błyszczące oczy i była zasapana.
— On ją zna — poświadczyła, sadowiąc się obok Malka.
Serce zaczęło mu bić mocniej.
— Czy wie, gdzie ją można znaleźć?
— Nie bardzo — przyznała dziewczyna. — Przychodzi tu
czasami, prawie zawsze z białymi. Ma dużo pieniędzy, ale uwielbia
oddawać się białym. Czarni nie bardzo ją lubią. Podobno bywa w
takim jednym sympatycznym miejscu: to „Jonathan”, niedaleko alei
Louise. Nie będzie łatwo tam wejść.
— Dlaczego?
— To prywatny klub. Mówią, że odbywają się tam śmieszne
rzeczy. Jeżeli ciebie nie znają, nie wpuszczą cię tam.
Malko rozważał w myślach ten problem. Była jedna osoba,
która mogła im pomóc.
— Poczekaj na mnie, idę zadzwonić.
Telefon znajdował się w podziemiu. Szczęśliwie Eric
Bontemps był u siebie. Malko wytłumaczył mu, o co chodzi.
— Spróbuję to załatwić — zapewnił dziennikarz. —
Oddzwonię do „Makutanu”...
Malko powrócił do Cristel, która była już przy trzecim
Cointreau. Zamówił mocną kawę z dużą ilością cukru, albowiem
zapowiadała się długa noc. Eric Bontemps oddzwonił dwadzieścia
minut później.
— Proszę iść do „Jonathana”, zapytać o Josse'a i
powiedzieć, że przychodzi pan z mego polecenia.
* * *
Aleja Louise była ponura, z ciemnymi witrynami sklepów.
Słuchając wskazówek Cristel, Malko skręcił w przecinającą
ją ulicę. Pośrodku, przed jednym z mieszczańskich budynków
zauważył portiera w uniformie, stojącego przed różowym neonem
„Jonathan”. Portier podszedł do nich.
— To prywatny klub, proszę pana.
— Chciałbym się widzieć z Josse'em — rzekł Malko.
Twarz portiera rozjaśnił szeroki uśmiech, skłonił się.
— Proszę wejść, uprzedzę go.
Minęli drzwi i szli korytarzem obitym czerwonym welurem,
korytarz łączył się z dużą, lecz słabo oświetloną salą, wypełnioną
głębokimi ławami, pośrodku stał czarny bar, a z głośników
dobiegała dyskretna muzyka. Malko zamówił dla siebie kieliszek
szampana, a dla Cristel, jak zwykle, Cointreau i rozejrzał się po sali.
Nie widział tu żadnej Murzynki. Obok nich stała para BCBG
Kobieta miała rude włosy, długie nogi, była raczej sexy i nosiła
zielony kostium. Jej partner był szpakowaty, trochę tłusty, sprawiał
wrażenie przemysłowca.
Nieco dalej tkwił samotny krępy mężczyzna o błękitnych
oczach pod czarnymi brwiami. Po ich lewej stronie stała młoda,
szczupła dziewczyna o długich blond włosach, nogi miała
obciągnięte siatkowymi pończochami. Na barowych stołkach
siedziała kolejna para: brunetka o arystokratycznym profilu, z
włosami upiętymi w kok, ubrana w nienaganny czarny kostium, jej
partner z lekkim brzuszkiem wyglądał na inteligentnego faceta,
świetnie ubrany w garnitur w paski. Wszyscy ci ludzie odzywali się
mało, wydawali się znudzeni. Przyszedł kelner i nachylił się do
ucha mężczyzny towarzyszącego rudowłosej. Oboje podnieśli się i
zniknęli w drzwiach w głębi salki.
W tej samej chwili przed Malkiem pojawił się krągły
kierownik sali z handlowym uśmiechem na twarzy.
— Dobry wieczór panu. Wydaje mi się, że chce pan zostać
członkiem naszego klubu.
— Oczywiście.
14 BCBG — bon chic bon genre — dobrze wychowana, elegancka.
— Nie ma problemu, uprzedzono mnie. Składka wynosi pięć
tysięcy franków od osoby. — Wstydliwie odwrócił głowę w
momencie, kiedy Malko liczył banknoty. Potem schował je i rzekł:
— Dziś wieczór wyświetlamy filmy w małej salce projekcyjnej, jak
tylko będzie miejsce, przyjdę po państwa.
Pary otaczające Malka jedna po drugiej znikały w drzwiach
na końcu sali. Zostali praktycznie sami. Wreszcie przyszedł po nich
szef sali. Przeszli przez ciemny korytarz i przeżyli szok, widząc
ogromny ekran całkowicie wypełniony członkiem jakiegoś
Murzyna, pieszczonego różowym języczkiem.
— Miłego wieczoru — wyszeptał szef sali — proszę zająć
dowolne miejsca.
Sala była mała, pochylona, znajdowało się w niej sześć
rzędów dwuosobowych głębokich kanap. Cristel i Malko usiedli w
ostatnim rzędzie. Na ekranie widać było białą kobietę, którą
posiadało dwóch osobników o hebanowej skórze.
Oczy Malka powoli przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegł
wiele par wciśniętych w kanapy, niewiarygodnie wymieszanych,
poruszających się w ciemności. Kiedy muzyka się urwała, słychać
było jęki, krzyki, dyszenie i plaskanie ciał. Niedaleko od niego
jakaś kobieta powiedziała głosem zawierającym strach i zarazem
zadowolenie: — Och nie, nie tam, proszę. — Zaraz po tym
krzyknęła.
Malko spojrzał w jej stronę, to była rudowłosa. Opierała się
o oparcie poprzedniego rzędu, w wyuzdanej pozycji, z podciągniętą
suknią; jakiś mężczyzna brał ją od tyłu, trzymając za biodra. Oparł
się mocniej i kobieta ponownie krzyknęła.
Malko widział jej ręce zaciśnięte na oparciu i piersi
wysunięte ze stanika, na jej twarzy malował się wyraz ekstazy
pomieszanej z bólem. Jakaś postać przesunęła się przed nim.
Ubrany facet trzymał swój gruby członek, wystający z rozporka.
Zbliżył się do kobiety i brutalnie wepchnął jej członek do ust.
Malkowi wydawało się, że rozpoznał mężczyznę z baru.
— To niesmaczne — szepnęła Cristel zmienionym głosem.
— Chodźmy stąd!
Nie ruszyła się jednak. Na ekranie jakiś Pakistańczyk czy też
Hindus, rozciągnięty na macie, wolno się masturbował.
Jego członek musiał mierzyć dobre trzydzieści centymetrów,
był gruby jak przegub ręki. Teraz pojawiła się młodziutka
dziewczyna, prawie dziecko, jej jedynym okryciem były długie
czarne włosy. Uklękła z pokorą i kontynuowała masturbację,
pieszcząc ogromny członek swymi małymi i zwinnymi ustami.
Widok gigantycznego fallusa wywołał na sali wzmożone chuci
różnych partnerów. Światowa kobieta, którą sodomizowano, nie
krzyczała już z bólu, ale błagała swego partnera, żeby mocniej w
nią wchodził. Blondynka w siatkowych pończochach, leżąca w
pierwszym rzędzie, krzyknęła ostro.
Nogami oplatała plecy mężczyzny, który szybko ją brał.
Dziewczynka z ekranu z dostojną powolnością stanęła nad
swym partnerem i zaczęła nadziewać swe wątłe ciało na
monstrualny członek. Cristel krzyknęła: — Ależ on ją zabije!
Nie doszło jednak do tego. Mała z uśmiechem na ustach
pochłaniała członek centymetr po centymetrze. Mężczyzna nie
ruszał się. W sali przestano baraszkować. Odezwało się kilka
głosów podziwu, kiedy pośladki dziewczynki dotknęły jego
podbrzusza: cały członek był w niej pogrążony. Opierając się na
kostkach uniosła się, odkrywając ponownie członek. Było to
imponujące. Malko pochwycił wzrok Cristel.
— To ohydne — powiedziała. Trzymała jednak wciąż rękę
na nabrzmiałym członku Malka. Musiałby być z drewna, aby
pozostać niewzruszonym.
Dotknął jej myszki i przekonał się, że jest mokra.
— Kłamczucha — zamruczał.
Nie odpowiadając, dziewczyna zsunęła się przed nim na
kolana i Malko poczuł jej usta. Orgia toczyła się dalej. Malko
uważnie obserwował kolejno wszystkie uczestniczki. Czy
tajemnicza Mandala znajdowała się tutaj? W trzecim rzędzie
dostrzegł jakąś Murzynkę, lecz zwrócona była plecami, zajęta
facetem, który brał ją od tyłu.
Cristel, pozbywszy się już wstydu, usiłowała doprowadzić
do wytrysku w usta. Ale nagle zmieniła zamiar, podniosła się i
niewiele myśląc przyjęła tę samą pozycję, co dziewczynka na
ekranie, nadziewała się głęboko na członek Malka. Wpatrywała się
cały czas w ekran. Jakaś kobieta zagłębiła się w fotelu obok. Malko
rozpoznał arystokratyczny profil, kok i kostium kobiety z baru.
Zerkała na niego zachęcająco. Nie doczekawszy sie reakcji ze
strony Malka, wzięła jego rękę i położyła na guzikach swego
kostiumu. Odpiął je, żakiet rozchylił się, ukazując jędrne piersi.
Cristel jęczała, skręcając się na nim jak mokry pies. Nie miał czasu,
aby zainteresować się piękną nieznajomą. Jakieś dłonie opadły na
jej piersi. Stojący za nią człowiek obmacywał je, szczypał i pieścił
sutki ze spokojną bezczelnością. To był szpakowaty
przemysłowiec, ubrany jedynie w koszulę. Okrążył fotel i usiadł
obok kobiety.
Jedną rękę położył na jej prawym kolanie i podciągnął
spódnicę, odsłaniając koniuszek pończoch, podwiązki, kawałek
gołej skóry i w końcu ciemny trójkąt. Wyszeptał coś do jej ucha i
wolno rozsunął nogi w nylonowych pończochach. Zaspokojona
Cristel leżała na Malku jak rozkojarzona lalka i obserwowała tę
scenę.
— Popieść ją — szepnęła — to mnie podnieca. Malko
dotknął piersi kobiety. Mężczyzna pieścił jej łechtaczkę. Raptem
obrócił ją na bok. Malko usłyszał dźwięk otwieranego suwaka i po
drgnięciu kobiety zorientował się, że nieznajomy wszedł w nią.
Poruszał się w niej bez słowa. Kobieta mocno ściskała rękę Malka.
Nagle w sali zapadły ciemności i cisza, film się skończył.
Malko słyszał przyspieszony oddech sąsiadki.
— Tak, dobrze, bierz mnie, proszę.
Nastąpił ciąg ochrypłych dźwięków. Malko miał tego dosyć.
Zapaliło się światło. Dostrzegł obok siebie cudowną Murzynkę,
rozciągniętą w przejściu, opierała się na łokciach i nadziewała na
krępego mężczyznę. Jej delikatna twarz krzywiła się z rozkoszy.
Zauważył, że nosiła fiołkową suknię.
Cristel ospale odpierała ataki ciemnowłosego mężczyzny,
ubranego w skórzaną kurtkę, który zamierzał wsadzić swój członek
pomiędzy jej piersi.
— Spójrz na tę dziewczynę w przejściu, czy to Mandala?
Cristel udało się odeprzeć atak i pochylając się w kierunku
przejścia, wymamrotała: — Możliwe.
Nie mogła nic więcej powiedzieć, albowiem facet w kurtce
wepchnął jej członek w usta, podczas gdy inny wcisnął jej swój do
ręki. Podeszła jakaś kobieta i zaczęła delikatnie pieścić jej piersi.
Malko podniósł się. Przechodząc obok nieznajomej o
arystokratycznym profilu, zaspokojonej porcją nasienia swego
partnera, usłyszał: — Niedobry, już pan idzie?
Szef sali uśmiechnął się do niego lubieżnie.
— Czy podobało się panu przedstawienie?
— Dość żywe, czy jest tu tylko jedno wyjście?
Nie rozumiejąc sensu jego słów, kelner uśmiechnął się od
ucha do ucha: — Tak, ale nie musi się pan niczego obawiać. Nigdy
nam nie przeszkadzano.
Uspokojony Malko, wciąż z rozpalonym podbrzuszem,
wsiadł do mercedesa. Biedna Cristel. Zanosiło się na to, że będzie
używana aż do świtu. Włączył radio i czekał. Trzy kwadranse
później przed „Jonathanem” zatrzymało się radiotaxi. Wiele par
opuściło już klub. Teraz w drzwiach ukazała się Murzynka, którą
zauważył podczas orgietki. Wsiadła do taksówki. Malko ruszył za
nią.
Postanowił nie dopuścić do zamordowania swego ostatniego
świadka, jeśli to była Mandala.
Taksówka mknęła na południe aleją Louise. Następnie
skręciła w lewo, na bulwar Louis Schmidt, kierując się na północ.
Malko dostrzegł tablicę z napisem „Etterbeek” — było to
przedmieście Brukseli. Minął kilka ulic. Śledzony samochód
zatrzymał się przed domem w uliczce Erables.
Zairka wysiadła z taksówki, zapłaciła i zniknęła w budynku.
Prawie natychmiast zapaliło się światło w oknie na drugim piętrze.
Malko zatrzymał się trochę dalej, wysiadł z wozu i poszedł
sprawdzić nazwiska przy domofonie. Jedno z nich brzmiało:
Mandala Cabindo. Wrócił do samochodu. Odjechał do centrum. Był
zadowolony, odnalazł kochankę Filipa Burtona. Czy była
zamieszana w tę sprawę, czy też była tylko niewinnym świadkiem?
Musiał dowiedzieć się czegoś więcej. Pozostawała jedna metoda:
dyskretne śledzenie. Amin Habbache będzie chciał się wykręcić od
tego za wszelką cenę. Chyba że podsunie mu odpowiednią
motywację.
Kiedy Malko parkował samochód przed „Metropolem”,
wciąż się zastanawiał, czy istniał jakiś związek między Zairką a
serią morderstw.
* * *
— Do tej pory nie wychodziła poinformował przez
krótkofalówkę spokojnym głosem Amin. Albo umarła, albo śpi...
Jeśli wziąć pod uwagę jej wczorajsze wyczyny, nie było w
tym nic dziwnego. Malkowi udało się przekonać Amina do tego
zadania dzięki temu, że wynajął mu wyśniony motor BMW. Jakiś
czas później cała sprawa wydała się Libańczykowi mniej śmieszna.
Wciąż trawił swą wściekłość na Cristel, która wróciła o świcie
wycieńczona i usiłowała tłumaczyć, że spędziła noc na tańcach.
Malko zataił fakt uczestnictwa w orgii, na którą ją zaciągnął. Kiedy
tylko przyszedł do Amina, Cristel szepnęła mu: — Gdy wyszedłeś,
było jeszcze pięciu lub sześciu, którzy chcieli mnie wziąć od tyłu.
— No i co?
— Dałam im wszystkim radę.
Podczas gdy Cristel dochodziła do siebie, Amin trzymał
straż na ulicy Erables w Etterbeek.
— Nie ruszaj się stamtąd — prosił go Malko — ona
wyjdzie. Przyjadę po ciebie za dwie godziny.
Utrzymywał z nim kontakt dzięki dwóm krótkofalówkom,
pożyczonym od George'a Hammonda. Wolał się nie pokazywać, nie
wiedział bowiem, z kim miała się spotkać Zairka.
Mordercy znali go i mogliby szybko zareagować. Z
pewnością widzieli Amina dzień wcześniej w Beersel, ale w tych
czarnych okularach był nie do poznania. Amin zrzędząc powrócił
na stanowisko, a Malko pomknął na spotkanie z szefem komórki
CIA. Gazety pełne były informacji o masakrze w „Zajeździe
Templariuszy” i o zamordowaniu dwóch żandarmów. Pierwsze
wiadomości wskazywały na to, że w grę wchodzili ci sami ludzie i
ta sama broń. Malko dołączył do Amerykanina w barze hotelu
Amigo w pobliżu Grandę Place. George Hammond był pochłonięty
lekturą grubego sprawozdania. Naprzeciw niego stała duża butelka
Johnny Walkera. Nie wyglądał na radosnego.
— Jak dałeś sobie wczoraj radę? — zapytał.
— To był cud — odparł ponuro Malko. Opowiedział całe
zajście i ciąg dalszy z Zairką.
— Słyszałem o tej dziewczynie od Burtona! — wykrzyknął
szef komórki.
— Czy możesz się czegoś o niej dowiedzieć?
— Spróbuję przez policję, ale to będzie trudne.
— A o klubie Jonathan?
— To powinno być łatwiejsze. Jest wiele tego typu klubów
w Brukseli. Gliny wiedzą o nich i wszędzie mają swych
informatorów, ale nie zamykają ich. Nie widzę jednak związku z
naszą sprawą.
— W każdym razie ma związek z Mandalą, inaczej nie
zabraliby wszystkich jej zdjęć. Ona może zaprowadzić nas do
morderców.
— Albo do Foxa.
— Kto wie...
* * *
— Odsłoniła zasłony — triumfalnie zaanonsował Amin.
Nieźle, była druga po południu... Amin miał tego dosyć.
Śledzenie kogoś nie było jego specjalnością. Czekali jeszcze
około godziny. Mieli właśnie zrezygnować, kiedy przed domem
zatrzymał się samochód, za kierownicą siedział jakiś mężczyzna.
Nacisnął klakson i trzydzieści sekund później ukazała się Mandala,
spowita w fiołkową tunikę. Usiadła obok kierowcy, który ruszył z
kopyta. — Inch Al ah! zamruczał Amin i przystąpił do testowania
swego BMW.
Libańczyk umiał prowadzić. Udało mu się nie zgubić na
zatłoczonych ulicach południowych dzielnic Brukseli. Malko
zapamiętał numer samochodu: CUV 165. Znaleźli się w dzielnicy
Ixelles, śledzona santana skierowała się na ulicę Souveraine i
wjechała na parking numer pięć. Był tam mały trzypiętrowy domek.
Amin pojechał dalej aleją Ixelles i zatrzymał się na rogu, naprzeciw
kawiarni o dziwnej różowej fasadzie. Nazywała się „Flora”.
Malko zostawił BMW swemu losowi i poszedł na piechotę
do budynku, w którym zniknęła santana. Na sześciu mieszkańców,
wisiały jedynie dwie wizytówki z nazwiskami, które zapamiętał.
Nie chciał zbyt długo zostawać w okolicy domu i szybko powrócił
do motoru. Czekał z Aminem. Niczym nie ryzykowali, gdyż ulica
Souveraine była jednokierunkowa. Godzinę później pojawiła się
znów santana i pojechała aleją Ixelles.
Kolejny przystanek, tym razem przy bramie Namur.
Mandala wysiadła i ruszyła na piechotę. Wstąpiła do fryzjera.
Santana odjechała, kierując się ponownie do Ixelles. Samochód
skręcił w ulicę Beau Site i zniknął pod numerem siódmym.
Amin pojechał dalej i zatrzymał się. Kwadrans później wóz
pojawił się i zjechał aleją Louise. Skręcił na prawo, w kierunku
centrum miasta. Wjechał w ulicę Louvain i zwolnił przed szarym
ośmiopiętrowym budynkiem. Naprzeciw niego stały zaparkowane
białe golfy, otoczone pomarańczową taśmą.
Kierowca santany pokazał mundurowemu jakąś kartkę i
wjechał do podziemnego garażu w budynku. Amin zagwizdał
zdziwiony.
— Przecież to siedziba brukselskiej BSR
. Cholera, to glina.
Mandala jest jego informatorką.
Naturalnie musiała mieć ciekawe rzeczy do opowiedzenia
15 BSR Brygada Specjalna do Spraw Poszukiwań.
po wczorajszej rozpuście...
Malko gorączkowo rozmyślał. Mając numer rejestracyjny
santany, mogą odnaleźć „pośrednika” Zairki. W każdym razie
należałoby nawiązać z nią bezpośredni kontakt, i to szybko.
— Jedziemy po Cristel — rzekł Malko.
— Dlaczego?
— Musimy wysłać ją do tego fryzjera, którego odwiedza
Zairka.
Amin kierował się już w stronę Sablon. Kiedy przejeżdżali
ulicą Royale, Malko zapytał: — Czy żandarmi mają sieć
informacyjną?
— Oczywiście, to państwo w państwie. Nienawidzą glin i są
najsilniejsi w Królestwie. Wręcz nietykalni, mają teczki wszystkich.
Kiedy Amin poszedł po Cristel, Malko skorzystał z okazji,
by zatelefonować z kabiny na placu Sablon do George'a
Hammonda.
Cristel wyglądała jak przeciągnięta przez wyżymaczkę, z
pewnością fryzjer się jej przyda. Amin opowiedział jej wszystko,
Malko jedynie dorzucił swoje polecenia: — Przede wszystkim bądź
ostrożna, żadnych wzmianek o mnie czy Aminie. Spróbuj tylko
zbliżyć się do niej. Musisz dowiedzieć się, jak brzmi nazwisko
faceta, który z nią żyje.
Cristel odgarnęła swe rozczochrane włosy do tyłu.
— Musi mieć wielu facetów.
— To nic, będziemy działali przez eliminację. Spojrzał na
nią, kiedy wchodziła do zakładu fryzjerskiego. — Amin, zostań tu i
zabierz ją. Ja idę po samochód i jadę do ambasady. Potem wracam
do hotelu i czekam na wieści.
* * *
Słuchając relacji Malka, George Hammond robił notatki
ładnym pismem. Szczególnie interesowała go santana. Odłożył
długopis.
— Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany,
że mamy do czynienia z manipulacją, w której maczają palce faceci
z sił porządkowych. Oni są zbyt pewni swej bezkarności.
— Wydaje mi się, że Fox reguluje swe osobiste porachunki,
które nas nie dotyczą, a Burtona zlikwidował, ponieważ
przeszkadzaliśmy mu — odpowiedział Malko.
— Używał jednak broni należącej do Agencji.
— Aby odwrócić podejrzenia, to wszystko. Jestem prawie
pewien, że to wewnętrzna sprawa między Belgami.
— A KKW?
— To było również mydlenie oczu. Zabici nie należeli do
niebezpiecznych morderców. Istotnie byli członkami ruchu KKW,
ale jedynie formalnie. Nie byli zamachowcami. Mimo to zostali
brutalnie zamordowani. Istnieje jakiś inny motyw, o którym nic nie
wiemy.
George Hammond westchnął, zrezygnowany.
— Nie bardzo nadążam za tobą, ale jeśli dzięki Zairce
odkryjesz ślad tych szaleńców, to moje gratulacje. Ja zajmę się
santaną.
* * *
Od dwudziestu minut Malko czekał w hotelu na telefon.
Kiedy wreszcie zadzwonił, agent usłyszał w słuchawce
wyczerpany głos Amina: — Mam tego dosyć, jestem w kawiarni
naprzeciw Giełdy, niedaleko „Metropolu”.
— A Cristel?
— Siedzi dziesięć metrów ode mnie ze swoją nową
koleżanką — gorzko zabrzmiał głos. — Paplają jak sroki, wyszły
razem od fryzjera. To jej nowa przyjaciółka z dzieciństwa.
Trzeba przyznać, że dwie takie dziwki mają sobie dużo do
opowiedzenia.
Malko był już w windzie. Bez trudu odnalazł kawiarenkę
naprzeciw komisariatu policji. Amin sączył na tarasie szklaneczkę
whisky. Malko zauważył w środku dwie gadające kobiety.
Libańczyk pociągnął cienki wąsik.
— Zleca mi pan rzeczywiście okropną robotę — żalił się.
— U nas, w Bejrucie, zajmują się tym dziesięciolatki. A
ponadto...
— Dotrzymam ci towarzystwa — zapewnił go Malko.
Zamówił kieliszek Stolicznej i obserwował kobiety. Nigdy
by nie przypuszczał, że nawiązanie kontaktu mogło być takie łatwe.
Minęła godzina. Amin, zniechęcony, spojrzał na zegarek.
— Mam lekcję strzelania. Z facetem, którego uczę. Nie
mogę go wystawić do wiatru. Zostawiam pana. Cześć!
Oddalił się miękkim krokiem w kierunku placu Brouckere.
Malko miał to w nosie. Teraz nie musiał już śledzić
Mandali.
Wiedział, gdzie mieszka, a Cristel miała z nią kontakt.
Zagłębiony w lekturze „Le Soir” cierpliwie czekał. Panie zamówiły
sobie Cointreau, które sączyły jak dwie przyjaciółki. W końcu
podniosły się. Malko poczuł perfumy oddalającej się młodej
Murzynki, spowitej w fiołkową tunikę. Dziewczyna powoli
kołysała biodrami. Cristel odprowadziła ją do taksówki. Pocałowały
się na pożegnanie i Zairka wsiadła do samochodu. Cristel dopadła
Malka i z błyszczącymi oczami usiadła obok niego.
— Jakaż ona sympatyczna. Miałam szczęście i znalazłam się
obok niej u fryzjera. Rozpoznała mnie natychmiast po wczorajszym
wieczorze w „Jonathanie”. Powiedziała, że zauważyła mnie, bo
wyłam jak wariatka. Była cholernie zadowolona ze spotkania.
— Nie powiedziałaś jej, kim jesteś?
Cristel roześmiała się.
— Pan oszalał? Powiedziałam, że spotkałam faceta w barze
Amigo i że poderwał mnie. No i że po raz pierwszy robiłam te
rzeczy, nie uwierzyła mi.
— Opowiedz mi o niej.
Cristel z rozbawieniem wydęła wargi.
— No cóż, jest napalona. Powiedziała, że jej ojciec był trzy
razy ministrem w Zairze, że wysłał ją tutaj na studia, ale ona
gwiżdże na to.
— Dobra, a jej życie prywatne?
Cristel parsknęła śmiechem.
— Chce pan powiedzieć: jej faceci. Ma wielu, według mnie
chyba przeleciała połowę mieszkańców Brukseli. Kiedy wychodzi z
jakimś facetem, nie potrafi powiedzieć „nie”, pewnie przez
grzeczność.
Spotkanie z nimfomanką nie dawało mu dużej nadziei.
Malko poczuł, że ogarnia go zwątpienie.
Zanim Cristel zaczęła opowiadać o rozmiarze bezeceństw
Mandali, upiła łyk Cointreau.
— Myślę nawet, że jest jakiś mężczyzna, który podpala ją
bardziej niż inni. Facet, którego widuje zawsze tete-a-tete.
Była dosyć tajemnicza na jego punkcie. Nazywa go King
Kongiem.
— Dlaczego? — To ogromny mężczyzna — wyjaśniła
Cristel — ma prawie dwa metry wzrostu i proporcjonalną całą
resztę.
Malko poczuł skurcz w żołądku. Przypomniał sobie
zamaskowanego olbrzyma, który dwukrotnie usiłował go zabić.
Tym razem nareszcie wygrał swoją pulę, ale Zairka,
nieświadoma niczego, była w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Za
wszelką cenę należało dowiedzieć się czegoś więcej.
Malko przyznał, że dzięki swej zaciekłości zbliżył się
wreszcie do celu.
— Co ci powiedziała o tym facecie? — naciskał.
Cristel Tilmant zmarszczyła czoło jak uczniak szukający
bezowocnie odpowiedzi na zadanie matematyczne.
— Prawie nic, z wyjątkiem tego, że ponoć z nim doznaje
nadzwyczajnych uniesień, chociaż jest zblazowana.
— W jaki sposób go poznała?
— Chyba przez wspólnego kumpla, ale nie precyzowała
tego. W końcu to nie jest jedyna miłość jej życia. Nie mieszkają
razem, spotyka się z nią, kiedy ma ochotę. Powiedziała mi, że nigdy
do niego nie dzwoni, zabronił jej. Niekiedy przyjeżdża po nią do
„Jonathana”, zanim zacznie swe orgietki...
— Czy poza wzrostem nie opisała go dodatkowo?
— Nic ponad to, że jest górą mięśni.
Przed oczami Malka pojawiła się ponownie sylwetka
zamaskowanego olbrzyma. Niezależnie od swej masy poruszał się
miękko, miał spadziste ramiona sportowca. Malko czuł, że płonie w
środku.
— Kiedy ją ponownie zobaczysz?
— Mamy się zdzwonić. Chciała, żebym wpadła
do„Jonathana”. Wydaje mi się, że ma fioła na punkcie pieprzenia
się. Nawet nie każe płacić typom, które ją przelatują. Powiedziała
mi, że razem to może być jeszcze bardziej ekscytujące. Czy chce
pan, abym zaproponowała przedstawienie mi King Konga?
— Tylko nie to! — podskoczył Malko. — Trzeba by się
jednak dowiedzieć, kiedy się z nim zobaczy.
— Dobra, idę się położyć... Powiedziała mi, że wyjdziemy
razem jutro wieczorem. Pójdziemy gdzieś, gdzie według niej jest
wielu wspaniałych facetów. Podniecają ją tylko biali...
Od momentu powrotu od fryzjera Cristel, pomimo szarych
sińców pod oczami, ponownie poczuła się podniesiona na duchu.
Malko zastanawiał się, z iloma mężczyznami kochała się jeszcze
wczorajszego wieczoru. Jakby odgadując jego myśli, obciągnęła
sweter, aby uwydatnić swe piersi, i posłała gorące spojrzenie
facetowi jedzącemu śledzia; wstała i odeszła krokiem rozpalającym
wszystkich mężczyzn, w ściśle opinającej pośladki minispódniczce.
Wszyscy faceci odwracali się za nią.
Trzeba było teraz poinformować George'a Hammonda.
Okrzyk triumfu, jaki wydają myśliwi, czując zbliżającą się
zwierzynę, wydawał się bliski.
* * *
Szef komórki CIA w Brukseli robił się coraz mniejszy.
— Mam informacje dotyczące santany — oświadczył. —
Prowadzi donikąd.
— Dlaczego?
— To samochód operacyjny brukselskiej BSR, nie
przyznawany personalnie. Jest prawie niemożliwe, aby dowiedzieć
się, kto używał go dziś rano. Mój informator, wysokiej rangi
urzędnik, wyjaśnił mi, że byłoby potrzebne wewnętrzne śledztwo,
zarządzone przez samego ministra sprawiedliwości. To tak, jakbyś
chciał namówić górę, żeby się ruszyła. Na dodatek zadaniem sekcji
BSR, używającej tego samochodu, jest zbieranie tzw. gorących
informacji, dotyczących pewnych środowisk. To coś na kształt
wewnętrznej policji, która gromadzi dane o osobistościach tego
kraju. Kierujący nią pułkownik żandarmerii zazdrośnie strzeże
sekretu swych operacji.
Malko przestał go słuchać. To, że taka dziewczyna jak
Zairka pracuje dla policji, było w porządku. Dziwne jednak, że
nigdy nie przekazała informacji o mordercach, jeśli ich znała.
Może nigdy ich nie spotkała.
— Myślę, że znalazłem dowód na to, iż Filip Burton znał
morderców.
— Nie?! — wykrzyknął George Hammond.
Ze zdziwieniem i niedowierzaniem wysłuchał informacji
zebranych przez Cristel.
— Chcesz powiedzieć, że Burton był wspólnikiem?
— Niekoniecznie — sprostował Malko. — Chyba poznał
przynajmniej jednego z nich w zupełnie innych okolicznościach, a
kiedy dokonano morderstw, zaczął dedukować, opierając się na
elementach, których my nie znamy. Ta hipoteza opiera się na
kradzieży zdjęć Mandali. Inaczej, dlaczego by je ukradli? Przecież
nie był to wielbiciel.
— A Fox?
— Tutaj nie mam nic. Mandala z pewnością go nie zna, a
jeśli tak, to nie wie, z kim ma do czynienia.
— To by mnie zdziwiło, gdyby go znała. Taki facet jak on
jest zbyt ostrożny, aby ocierać się o tego rodzaju dziewczynę.—
Hammond nieuważnie przeglądał akta, które przyniosła mu
sekretarka. — Znów mówi się o KKW. Członkowie organizacji
RAF
ogłosili, iż nie mają z nimi nic wspólnego i uważają ich za
16 RAF — Rote Armee Fraktion — Frakcja Czerwonej Armii, niemieccy
frajerów.
— Jak to rozumiesz? — zapytał Malko.
— Jeszcze nie mam opinii — wyznał Amerykanin. — Tylko
ci to sygnalizuję, gdyż oni wchodzą w naszą sprawę. W zasadzie
Fox wydaje się zbyt zaciekły, aby ich zniszczyć.
— Miejmy nadzieję, że ta nowa przyjaźń między Mandalą a
Cristel nie będzie słomianym ogniem i że dostaniemy informacje,
których poszukujemy. Oczywiście nie możemy założyć podsłuchu u
Mandali, prawda?
Amerykanin wzniósł oczy do nieba.
— Chyba nie mówisz poważnie? Faceci zajmujący się tego
rodzaju usługami są w większości eksglinami, mają kontakty ze
swoją byłą administracją, a w ogóle są okropny mi łobuzami. Jeżeli
chcesz, żeby wszystkie tajemnice Agencji dotarły do wiadomości
publicznej...
* * *
Pozostawały dwadzieścia cztery godziny niepokoju. Dla
zabicia czasu Malko popatrywał na ruch uliczny na placu
Brouckere. Zmuszał się wręcz do przeglądania wszelkich
kosztorysów prac naprawczych swego zamku w Liezen, ale nie
mógł się skoncentrować. Zaprzestał śledzenia Zairki, grając kartą
jej nowej przyjaźni z Cristel. Ten dzień powinien być decydujący.
Za kilka godzin Cristel będzie jadła kolację z Murzynką. Co z tego
wyniknie? Mogą upłynąć tygodnie, zanim doprowadzi ich do King
Konga. A ten z kolei może nie mieć żadnego związku z
mordercami, których Malko poszukuje. Zadźwięczał telefon, to była
Cristel.
— Dzisiejsza kolacja została odwołana — oświadczyła
zmartwiona — właśnie dzwoniła Mandala.
Malko zaklął pod nosem. Taka dziewczyna jak Mandala to
koszmar.
— Dlaczego zmieniła zdanie? — zapytał machinalnie.
— Je kolację z jakimś facetem. Może to ten tajemniczy King
lewicowcy.
Kong.
— Gdzie? — dociekał Malko.
— Nie wiem. Powiedziała, że spotkamy się później w
„Jonathanie”, ponieważ facet nie spędzi z nią całej nocy... Chce
pan, żebym tam poszła?
— Oczywiście — odparł Malko. — Czy Amin jest z tobą?
— Tak.
— Daj mi go.
Miał przed sobą cały dzień na zorganizowanie kryjówki.
Nie mógł teraz pozwolić sobie na zgubienie Zairki. W
słuchawce rozległ się zaspany głos Amina.
— Czy lubisz prowadzić motor? — zapytał Malko.
Libańczyk obudził się natychmiast.
— Uwielbiam, dlaczego pan pyta?
— Spotkamy się u Hertza i wynajmiemy najpiękniejszą
maszynę, jaką dysponują.
— Jedziemy do Zoute?
— zaśmiał się Libańczyk.
— Niezupełnie, raczej będziemy pilnować Mandali.
Wytłumaczę ci to później.
* * *
Malko spoglądał na oddalającego się Amina, siedzącego na
wspaniałym motorze Yamaha, którego silnik imponująco warczał.
Na tej maszynie pokonanie drogi do Etterbeek, gdzie mieszkała
Zairka, zajmie mu mniej niż dziesięć minut. Malko wrócił do swego
pokoju w hotelu Metropol i zmusił się do odczekania kwadransa.
Potem nakręcił numer Cristel.
— Zadzwoń pod jakimkolwiek pretekstem do Mandali, chcę
być pewien, że jeszcze jest u siebie.
Pięć minut później odezwała się Cristel.
— Zastałam ją, jeszcze spała, nie jest rannym ptaszkiem.
Czy to wszystko?
— Na razie tak — odparł Malko.
Libańczyk powinien właśnie parkować motor. Z pewnością
17 Knokke-le-Zoute — belgijski odpowiednik Saint-Tropez.
nie uda mu się sprawdzić ogromnych możliwości maszyny podczas
śledzenia taksówki. Motor był o wiele poręczniejszy do śledzenia
niż samochód. Szczelny kask ochronny uniemożliwiał rozpoznanie
twarzy kierowcy. Nie było to bez znaczenia. Malko miał wrażenie,
że nareszcie zbliża się do końca. Pozostawało zadać ostateczny cios,
no i dotrzeć do tajemniczego Foxa.
Oby tylko Mandala spotkała się z King Kongiem i oby jej
kochanek był tym zabójcą...
* * *
Malko z roztargnieniem oglądał „Wiadomości”. Była
godzina dwudziesta i żadnej nowej wieści od Amina. W ciągu dnia
Libańczyk dostał za swoje: Mandala odwiedziła swego fryzjera, a
potem włóczyła się po alei Louise, kupując ciuchy na
wyprzedażach. Następnie spędziła godzinę w sklepie z komiksami,
zanim udała się do siebie. Kupiła całą pakę komiksów i musiała je
teraz pochłaniać. Zmieniła tunikę na płócienny kostium tego
samego koloru. Amin zauważył, że pod nim nosiła jedynie
dopasowany gorset, oferując swe czekoladowe piersi jakby na tacy.
Przynajmniej tak opowiadał, zdając Malkowi swój kolejny raport...
W końcu zadzwonił telefon. Głos Amina drżał z
podniecenia.
— Jestem tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, po stronie
Waterloo. Facet przyjechał po nią. Właśnie jedzą kolację w
restauracji o nazwie „Gospoda pod Trzema Kaczkami”.
— Jaki facet? Widziałeś go?
— Tak, ten sam, co poprzednio, i samochód ten sam:
santana z BSR, numer rejestracyjny — CUV 165.
— Shit!— wykrzyknął Malko.
Całe jego podniecenie opadło. Zairka opowiedziała swej
nowej koleżance byle co, ponieważ nie chciała się przyznać, że
miała zjeść kolację z gliną, który był jej zleceniodawcą, — Jest pan
tam? Chce mi się pić, co mam robić?
— Gdzie jest ta gospoda?
— W Ohain, przy wiejskiej drodze obok równiny Waterloo,
to około dwudziestu kilometrów od Brukseli. Podobno jest to
cholernie modne miejsce. Dzwonię z automatu, jakieś dwieście
metrów od Waterloo.
— Jadę tam.
* * *
Malko klął, zagubiwszy się na wiejskich drogach, plotących
się wokół Ohain. Odkąd opuścił autostradę Bruksela — Mons,
zaczął się koszmar. Wszedł do kawiarni i po raz setny kazał sobie
tłumaczyć drogę. Przy wyjeździe z Ohain zjechał w dół krętą
uliczką, która kończyła się rozwidleniem. Instynktownie skręcił w
prawo i po ujechaniu dwudziestu metrów dostrzegł biały fronton z
napisem „Gospoda pod Trzema Kaczkami”. Mały parking
zapakowany był samochodami.
Zauważył też szarą santanę brukselskiej BSR. Amin
Habbache znajdował się trochę dalej, na polu obok kabiny
telefonicznej, stał pochylony nad swą yamahą.
— Są tam od trzech kwadransów. Chce pan, żebym tam
poszedł?
— Tylko nie to! Jeżeli to facet, którego poszukujemy,
najmniejsze niecodzienne zdarzenie może obudzić jego czujność.
Musimy zaczekać. Znalazłem miejsce, skąd możemy pilnować
wyjścia.
Parking był dobrze oświetlony, to powinno wystarczyć do
zidentyfikowania go.
— Zabawimy się w kmiotków—westchnął zrezygnowany
Amin.
* * *
Była godzina dwudziesta trzecia dziesięć. Cztery pary
opuściły już „Gospodę pod Trzema Kaczkami”, na parkingu zostały
jeszcze dwa samochody. Malko z Aminem czekali ukryci za gęstym
żywopłotem, okalającym podwórko farmy, gdzie zaparkowali
mercedesa i motor — dokładnie na wprost restauracji. Otworzyły
się drzwi i ukazała się jakaś postać: to była Mandala, z gracją
obnosiła swój kostium, rozpięta marynarka ukazywała opinający ją
gorset. Za nią pojawił się mężczyzna.
Miał prawie dwa metry wzrostu, krótkie jasne włosy, był
atletycznej budowy i lekko kulał. Malko wyobraził go sobie z
kominiarką na twarzy. To jego Zairka nazywała King Kongiem, to
on był mordercą, którego Malko spotkał dwukrotnie. Był to również
ten sam facet, który prowadził samochód operacyjny
Królewskiejżandarmerii. Olbrzym otworzył drzwi Mandali, sam
usiadł za kierownicą.
— To facet, który chciał mnie zabić — wyszeptał Malko do
Amina.
— Cholera! — zaklął Libańczyk.
King Kong wyjechał z parkingu. Malko odczekał chwilę,
aby nabrać dystansu. Ruszył w kierunku autostrady i przyspieszył,
za nim sunął na motorze Amin. Kilka kilometrów dalej dogonił
jadącą wolno santanę. Obydwa samochody objechały Brukselę
obwodnicą. Santana wyjechała przez wiadukt alei Houba de
Strooper na północy miasta, w dzielnicy Heysel. Na prawo
niewyraźnie rysowały się duże kopuły obserwatorium. Nie było
prawie ruchu. Malko był zmuszony zwiększyć dystans i ustąpić
miejsca Aminowi.
Kierowca santany skręcił w aleję Thiriar, spokojną uliczkę z
nowoczesnymi domami, i zatrzymał się przed małym budynkiem z
białej cegły, obok Domu Starców imienia królowej Fabioli. Malko
zatrzymał się trochę dalej i wrócił na piechotę.
Para zniknęła, Malko podniósł głowę i zobaczył, że w oknie
na trzecim piętrze zapaliło się światło. Pochylił się nad tabliczką z
nazwiskiem przy domofonie i przeczytał: Robert Martens — trzecie
piętro na lewo. Wycofał się i podszedł do czekającego przy swoim
motorze Amina. W końcu poznał nazwisko jednego ze zbirów
Foxa.
— Człowiek, który chciał mnie zabić, jest członkiem
żandarmerii i nazywa się Robert Martens — oświadczył Malko
Aminowi. — Co robimy? — zapytał Libańczyk.
— Na razie nic, wracaj do siebie.
Zależało mu, aby Cristel złapała swą koleżankę, nawet
gdyby to nie miało nastąpić dziś wieczór. Na podstawie tego, co
wiedział, należało ją uprzedzić, by nie popełniła jakiejś gafy, która
mogłaby okazać się dla niej śmiertelna.
Przemknął przez Heysel i Jette i wjechał do tunelu alei
Leopolda II, dotarł do alei Louise. Portier w „Jonathanie”
uśmiechnął się do niego porozumiewawczo, a szef sali szepnął mu
do ucha: — Dziś wieczór nie ma przedstawienia, ale jest kilka
kobiet.
— Czekam na kogoś.
Cristel jeszcze się nie pojawiła. Fagas zaprowadził go do
baru i usadził w pobliżu okazałej rudowłosej kobiety o
szmaragdowych oczach. Malko widział ją poprzednio. Spojrzała na
niego wzrokiem, który wyraźnie wskazywał, iż nie przyszła tu, aby
jedynie wypić lampkę szampana. Wolno skrzyżowała nogi,
ukazując końcówkę pończoch. Nie była kurwą, raczej napaloną
mieszczką. Nosiła prawdziwą biżuterię i suknię od znanego krawca
Azzedine Alaya. Zeźlony Malko spojrzał na zegarek. Gdzie się
podziewała Cristel? W każdym razie Mandala z pewnością spędzi tę
noc u swego amanta. Pragnął, żeby już było jutro: George
Hammond, mając kontakty z policją, bez trudności namierzy
Roberta Martensa. Co prawda Malko nigdy nie widział jego twarzy,
ale cała reszta pasowała. Drzwi prowadzące do sali projekcyjnej
otworzyły się i Malko machinalnie tam spojrzał.
Miał wrażenie, że jego serce się zatrzymało: w drzwiach stał
mężczyzna ubrany w białą koszulę i ciemny garnitur, spokojnie
lustrował salę. To był przyjaciel wdowy po Gustavie Meyerze, ten
sam, który prowadził skradzionego saaba. Malko nie zdążył
otrząsnąć się z zaskoczenia, kiedy mężczyzna zamknął drzwi i
zniknął. Przechodził właśnie szef sali, Malko zaczepił go.
— Kim jest ten mężczyzna? Powiedział mi pan, że dziś
wieczór nie ma przedstawienia.
— Ten facet to co innego, to pan Filip, szef lokalu.
Malko zaniemówił z wrażenia. Tak więc wszystko do siebie
pasowało. Gustav Meyer znał właściciela „Jonathana”, z którym
spotykała się Zairka, kochanka zarówno Burtona, jak i Roberta
Martensa. Zaczynał rozumieć, dlaczego skradziono zdjęcia Mandali
Cabindo. Burton jednak był związany z mordercami. Pozostaje
teraz pytanie, czy Filip rozpoznał go. Opanowała go jedna myśl:
zmyć się stąd, zanim nadejdzie Cristel.
Nie mógł jej skompromitować. Wstał i skierował się ku
drzwiom, zostawiając sfrustrowaną rudowłosą.
* * *
Robert Martens nie odbierał telefonu, nie lubił kiedy
przeszkadzano mu w środku nocy. W końcu podniósł słuchawkę
lewą ręką, drugą przesuwał po kręgosłupie leżącej na brzuchu
Mandali. — Robert? Muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. To
pilne!
Robert Martens nie odpowiedział natychmiast. Nie był
rozmowny przez telefon, a jego rozmówca wydawał się
zaniepokojony. Zapytał go: — Gdzie?
— W zwykłym miejscu.
— Dobra, za pół godziny.
Odłożył słuchawkę i podniósł się. Zairka spoglądała na
niego z nieukrywanym podziwem.
— Idziesz gdzieś?
— Tak, mam coś do załatwienia.
Każda inna kobieta zaraz zadałaby masę pytań. Coś do
załatwienia o drugiej w nocy!
Mandala jednak została odpowiednio wyszkolona przez
swego amanta. Posłała mu jedynie rozkochane spojrzenie.
— Wrócisz?
Zawahał się. Zwykle nikogo nie zostawiał u siebie, ale miał
jeszcze na nią ochotę.
— Tak, wrócę za godzinę, zostań tu.
Delikatnie klepnął ją po pupie i wstał. Ubrał się i wkrótce
mknął ulicami Heysel. Zastanawiał się, czego chciał Filip. O tej
godzinie nie był to zapewne żart...
Spotkał się z nim na opuszczonym postoju taksówek na
placu Louise. Filip dał sygnał światłami. Robert Martens wsiadł do
jego starego mercedesa-kabrioletu.
— Co się dzieje?
— Dziś wieczór widziałem kogoś, to brzydko pachnie.
Robert Martens w milczeniu wysłuchał jego opowieści. A
więc pierwsza wpadka. Gorączkowo myślał, szukał przecieku i
sposobu obrony. — Wczoraj wieczorem śledzono mnie — rzekł. —
Teraz to zrozumiałem. To był jakiś typ na motorze.
— Co robimy? — zapytał go, nie kryjąc zaniepokojenia,
Filip.
— Zajmę się tym — odparł Martens. — Nie ruszaj się, ten
facet nie ma nic konkretnego, nawet na ciebie. Nie można mu
jedynie pozwolić posunąć się dalej. Trzeba się również dowiedzieć,
jak mu się udało zajść tak daleko.
Jego spokojny głos działał kojąco. Jak dotychczas, nie mylił
się nigdy. Kumpel Martensa odjechał uspokojony. Ich metody pracy
eliminowały wraz z niewygodnymi świadkami wszelkie ryzyko.
Pozostawało jedynie trzymać się przyjętej linii.
* * *
Robert Martens, zamyślony, rozbierał się powoli. Podszedł
do łóżka i napotkał wzrok Mandali. Kobieta uklękła i przybliżyła
twarz do umięśnionego podbrzusza swego kochanka.
— Chciałam, żebyś szybko wrócił, zostawiłeś mnie nie
zaspokojoną.
Wzięła do ręki jego na wpół wyprężony członek i lizała go.
Przesunęła palec pomiędzy jego umięśnionymi udami i
wsadziła powoli w odbyt. Robert drgnął, przepadał za tą pieszczotą.
Rzadko zdarzało mu się spotkać tak dobrą kochankę. Mandala
przerwała na chwilę i spojrzała na niego wzrokiem pełnym
uległości.
Spotkałam kogoś, kto ci się spodoba.
Martens poczuł lodowaty powiew w mózgu.
— Tak, kogo?
— Taka dziewczyna, była kiedyś w „Jonathanie”. Pieprzyła
się jak wariatka. Facet, który ją pieprzył, miał o połowę mniejszy
członek niż ty. Z tobą pewnie by oszalała.
Robert uwielbiał doprowadzać kobiety do krzyku rozkoszy
za pomocą swego ogromnego członka. Kiedy to nie podniecało ich
wystarczająco, odwracał je i sodomizował. W takich przypadkach
zawsze krzyczały. Niekoniecznie z rozkoszy.
Myśl o tym nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.
— Mówiłaś jej o mnie? — zapytał obojętnym głosem.
— Niezupełnie. Powiedziałam, że znam faceta, którego
nazywają King Kongiem i który ma imponujący korzeń. To
wszystko, może chcesz ją spotkać?
— Powinnaś była ją przyprowadzić.
— Powiedziałam jej, że będę jadła z tobą kolację, ma na
mnie czekać w „Jonathanie”.
— Aha.
Udało mu się ukryć swą wściekłość. Zbyt dużo było takich
przypadków.
— Chciałbym spotkać twoją koleżankę — oznajmił ciepłym
głosem. — Jutro wieczorem, możesz do niej zadzwonić?
— Tak.
— Nie ma stałego faceta?
— Nie wydaje mi się.
— To chyba nie kurwa?
— Nie.
— Daj mi jej nazwisko i numer telefonu, sprawdzę to.
Udawał, że to kupił. Był prawie pewien, że znalazł przeciek.
Kobieta pieściła go ze znajomością rzeczy, patrzyła na rosnący
członek, wiedząc, że wkrótce znajdzie się w niej.
Robert Martens myślami odbiegł już daleko. Był
zdecydowany na atak, jak zwykle w sposób piorunujący. Chodziło
o jego życie. Nie miał najmniejszych złudzeń co do swojego szefa:
przy jakimkolwiek problemie puści go kantem. Takie są reguły gry.
Poczuł, że członek stał się twardy jak żelazo. Odsunął ręce
Mandali i powiedział tylko: — Odwróć się.
Mandala posłusznie uklękła przed łóżkiem i wystawiła swe
krągłe pośladki.
— Uważaj, dziś jesteś ogromny.
Z tym większą brutalnością Martens zagłębił się w niej.
Myślał już o jutrzejszym dniu.
* * *
Po wyrazie twarzy George'a Hammonda Malko poznał, że
sprawa się komplikuje. Dwie godziny wcześniej przekazali sobie
informacje pozwalające na lepsze osaczenie przyjaciela Mandali
Cabindo, jak również Filipa, właściciela klubu „Jonathan”.
— Znalazłeś coś? — zapytał Malko.
— Tak, na obydwu. Zacznijmy od tego, którego nazywasz
King Kongiem: jest niezwykle wysoko notowanym adiutantem w
żandarmerii. Klejnocik brukselskiej BSR. Jemu powierzają
najtrudniejsze zadania. Jest mistrzem strzeleckim, nie było z nim
żadnego problemu, kawaler, żadnego śladu anormalności w życiu,
słowem: rzadka perła...
Malko nie przerywał mu. To, co usłyszał, tłumaczyło jednak
wiele spraw, na przykład czysto wojskową stronę ataku, którego był
ofiarą.
— Jesteś pewien swoich informacji? — zapytał
Amerykanin. — W końcu to nie jedyny amant tej dziewczyny i
wysoko postawiony facet w Brukseli. — Masz rację, ale byłby to
zbyt wielki zbieg okoliczności.
Ponadto on lekko kuleje, tak jak facet w masce, który zabił
Filipa Burtona.
— Jesteś jedynym człowiekiem, który go widział — odparł
George. — I należy do żandarmerii, policja będzie chodziła przy
nim na paluszkach. Trzeba będzie przedstawić dodatkowe dowody.
Ponadto czegoś mi tu brakuje: żandarmeria i służby specjalne
nienawidzą się nawzajem. Ty zakładasz, że on pracuje nad misją
top secret dla służb bezpieczeństwa państwa. To przecież mało
prawdopodobne.
— Ja w dalszym ciągu szperam. Mam nadzieję, że Cristel
powie mi coś więcej. A co znalazłeś na tego drugiego faceta z
„Jonathana”?
George Hammond uśmiechnął się radośnie.
— Z nim było o wiele prościej. To także żandarm, nazywa
się Filip Orstall, ale już nie pracuje. Wylano go za coś nie bardzo
jasnego. Pozostał jednak w dobrych stosunkach ze swymi byłymi
kolegami. Najlepszy dowód, że założył agencję prywatnych
detektywów w Ixelles, zajmuje się przeprowadzaniem zabronionych
przez prawo brudnych spraw dla żandarmerii lub policji
kryminalnej.
— W Ixelles? Gdzie?
Malko nadstawił ucha. Pamiętał, że zanim santana
przyjechała po Zairkę i zawiozła ją do fryzjera, zahaczyła o ulicę
Souveraine w Ixelles.
Amerykanin spojrzał na swoją kartkę.
— Ulica Souveraine numer pięć, dlaczego pytasz?
Malko poczuł ogarniającą go falę euforii.
— Kiedy po raz pierwszy śledziliśmy santanę, pod tym
właśnie adresem zatrzymała się blisko godzinę.
Koło się zamknęło.
— To oznacza tylko, że obaj mężczyźni się znali —
zauważył Hammond. — To zresztą normalne, pracowali przecież
razem.
Malko pomyślał, że największym głuchym jest ten, kto nie
chce słuchać. Nie oczekiwał od szefa komórki CIA takiego oporu.
A on, widząc jego zdziwienie, dodał: — Naszym celem jest
odzyskanie broni. Nie uda nam się to oficjalną drogą i zastanawiam
się po prostu, czy nie zbaczamy z kursu.
— Dobra, mów dalej o Filipie Orstallu.
— Poza agencją detektywistyczną ma jeszcze klub
„Jonathan”. To orgiastyczny klub, tolerowany przez policję i
żandarmerię, gdyż pozwala im na zbieranie informacji o ważnych
osobistościach Brukseli.
Malko rozmyślał. Dziwnym zbiegiem okoliczności natknęli
się na dwóch członków żandarmerii. To mogłoby tłumaczyć
śmiałość posunięć morderców.
George Hammond obserwował Malka.
— Musimy zajmować się tym nadal. Dopóki nie
zidentyfikujemy Foxa, nic z tej afery nie zrozumiemy. Co zrobisz w
sprawie Roberta Martensa?
— Postaram się uzyskać dowody — odparł Malko. —
Jestem gotów podjąć ryzyko.
* * *
— Czy jesteś wolna dziś wieczorem? — zapytała swym
zmysłowym głosem Zairka.
— Masz jakieś propozycje? — zaciekawiła się Cristel.
— Mój przyjaciel chciałby cię poznać. Wiesz, King Kong.
Cristel poczuła ogarniające ją podniecenie. Myśl o tym
brutalu nadzwyczajnie ją emocjonowała, jednocześnie czuła strach.
— Mam nadzieję, że będę wolna.
— Przyjdź na drinka do „Jonathana” około szóstej po
południu — zaproponowała Mandala.
Cristel odłożyła słuchawkę, zastanawiała się, czy uprzedzić
Malka.
* * *
Robert Martens obserwował salę klubu przez matową szybę.
Obok niego stał Filip Orstall, żując cygaro. Zairka czekała przy
stoliku, popijając miętę z wodą, bar był prawie pusty.
— Mam nadzieję, że ta kretynka przyjdzie — zamruczał
Martens.
Błękitne oczy olbrzyma zrobiły się prawie przezroczyste.
Znaczyło to, że był niesamowicie wściekły. Czekał niezbyt
długo: w otwartych drzwiach pojawia się Cristel, z piersiami prawie
na wierzchu. Sunęła w kierunku stolika swej koleżanki.
Dziewczyny objęły się i pocałowały. Martens westchnął: — Ma
twarz kurwy.
— Widziałem tę dziewczynę trzy dni temu — odezwał się
Filip. — Była z blondynem o złocistych oczach, którego nigdy
przedtem nie widziałem. Zapytałem Josse'a. Powiedział, że tego
wieczoru blondyn zapłacił składkę.
Robert Martens groźnie strzelił palcami.
— To ten facet, to musi być on, zgniotę go!
— On nic nie wie — zauważył Filip. — To tę świnię
Murzynkę trzeba zlikwidować. Bez niej...
— Masz rację — odparł olbrzym. — Myślę jednak, że jest
zbyt głupia, aby mnie świadomie zdradzić. Po prostu manipulowano
nią. Tak więc rozprawimy się z nimi, będzie niezła zabawa.
— Jak chcesz to zrobić? — Zobaczysz.
Zamknął „judasza” i rozkazał: — Idź i przyprowadź
Mandalę.
Zairka krzyknęła radośnie, kiedy ujrzała swego amanta
siedzącego na kanapie w sali projekcyjnej.
— Byłeś tutaj?
— Tak, chciałem zobaczyć twoją koleżankę. Ma ładne
piersi.
Mandala uśmiechnęła się świńsko.
— I tyłek. Czyli wszystko umówione na dziś wieczór?
— Tak, ale ciebie zabieram teraz, pogimnastykujemy się
trochę.
— A ona?
— Wytłumaczysz jej, jak ma dojechać do nas około
dwudziestej drugiej. To niedaleko Waterloo, znajduje się tam
Country Club, który odwiedzam wieczorami. Zobaczysz, jest tam
sympatycznie. To niedaleko „Gospody pod Trzema Kaczkami”.
Łatwo trafi.
Narysował jej plan i rozkazał: — Zanieś jej, ale nie mów, że
tu jestem. Potem wyjdziesz i poczekasz na mnie na rogu alei
Louise.
Zairka posłusznie wróciła do sali, a Martens do swojego
punktu obserwacyjnego. Śledził rozmowę obydwu kobiet.
Widział, jak razem opuściły „Jonathana”. Wyszedł tylnymi
drzwiami i wsiadł do samochodu zaparkowanego trochę dalej.
Kiedy dojechał do rogu alei Louise, Mandala grzecznie
czekała na niego na chodniku.
Pułapka była zastawiona.
— Dała mi to — rzekła Cristel Tilmant, pokazując kartkę.
Malko, zamyślony, spoglądał na plan przekazany przez
Mandalę, zawierający jedynie kilka nagryzmolonych słów: „Farma
Papelotte, Ohain, godzina dwudziesta druga”.
Odwrócił się do Libańczyka.
— Co to za farma?
— Historyczne miejsce — wyjaśnił Amin Habbache. —
Pełno ich w rejonie Waterloo. Farma służyła jako miejsce biwaku
jakiemuś generałowi w tysiąc osiemset piętnastym roku. Nie wiem,
co tam jest teraz, być może jakieś muzeum.
Malkowi nie bardzo podobało się spotkanie w muzeum.
Wybór miejsca był dziwny. Zabrał Cristel spod „Jonathana”
i naradzali się w jej mieszkaniu na placu Sablon.
— Jak zamierzasz tam dotrzeć? — zapytał.
— Powiedziałam Mandali, że mam samochód.
— Czy była naturalna, wyznaczając ci to spotkanie?
— Całkowicie.
Malko czegoś tu nie rozumiał. Jego intuicja podpowiadała
mu, że to pułapka, której mechanizmów nie pojmował. Jeżeli
przeciwnicy odkryli rolę, jaką odgrywała Cristel, musieli się też
domyślać, że Malko się zabezpieczy. O co im chodziło?
Chcieli zabić Cristel? W Brukseli to nie było trudne. Może
chodziło im o niego. Mogliby równie dobrze zastawić taką pułapkę,
nie informując go. Czyli znów kolejna zagadka.
Chyba że chodzi po prostu o banalną orgię. W końcu, nawet
będąc mordercą, Robert Martens mógł lubić ten rodzaj rozrywki.
— Czy mam jechać? — zapytała nieśmiało Cristel.
— Nie — odparł Malko — to zbyt niebezpieczne. My
pojedziemy zamiast ciebie.
* * *
— Nie dysponuję sprzętem, jaki jest wam potrzebny —
oznajmił George Hammond — i nie bardzo wiem, jak go zdobyć,
teraz kiedy nie ma Gustava Meyera. Tym bardziej tak szybko.
Policja skonfiskowała całą broń znajdującą się u Filipa Burtona.
— To szaleństwo jechać tam z pustymi rękami —
zareplikował Malko. — Mamy do czynienia z czysto komandoską
operacją.
— Bul shit! — zaklął Amerykanin. — Zabraniam wam
jechać na to spotkanie. Bez wątpienia jest to pułapka, dosyć już
było ofiar.
— Jeżeli tam nie pojadę, to nie posuniemy się do przodu, a
nie mam zamiaru spędzić reszty życia w Brukseli.
Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Malko wiedział, że
Amerykanin mówił prawdę. Musiał znaleźć jakieś wyjście, by
zdobyć broń. Może nie odmówi mu pomocy Amin Habbache.
Nagle pomyślał o tym, co powiedział przed śmiercią Filip
Burton.
— Postaram się dać sobie radę sam — przyrzekł, nie
mówiąc jak. — Jeżeli mi się nie uda, to nie pojadę tam. Amin
oczekiwał go w barze hotelu Metropol, popijając piwo. Malko
wytłumaczył mu sytuację. Libańczyk potrząsnął głową. Od afery w
„Zajeździe Templariuszy” nabrał zainteresowania dla tej sprawy.
— Potrzebuję broni — tłumaczył Malko — twój sieg jest za
lekki, brukselska centrala może dać mi jedynie procę.
— Gdybyśmy byli w Bejrucie, zdobyłbym ją w ciągu pięciu
minut, ale tutaj!
— Lecz jesteśmy w Brukseli — przypomniał Malko — i
mamy przed sobą zaledwie kilka godzin.
Libańczyk rozmyślał, pociągając za wąsik. Malko wściekł
się i w końcu wyłożył kawę na ławę: — Przed śmiercią Filip Burton
powiedział mi, że poprosił Meyera, aby ten wyciągnął z fabryki
serię broni. Po to, by ewentualnie wymienić ją na tę skradzioną.
Powiedział też, że to ty ją oficjalnie kupiłeś i że została zakopana w
ogrodzie u Meyera. Czy wciąż tam jest?
— Aha, więc pan o tym wie!
Libańczyk nie był zadowolony.
Malko naciskał: — Tak czy nie?
— Tak, to prawda.
— Co tam jest?
— Kilka karabinów bojowych Fal i pistolety. Jest też trochę
amunicji.
— Wiesz dokładnie, gdzie to jest?
Libańczyk uśmiechnął się złośliwie.
— To ja pomogłem zakopać tę broń. Myślałem, żeby ją
wydostać, kiedy będę miał kupca, ale jeżeli naprawdę pan jej
potrzebuje...
Malko natychmiast zrozumiał, dlaczego Libańczyk się
ociąga. — Posłuchaj, Amin, zapłacę ci za tę broń i będziesz mógł ją
odsprzedać.
Twarz Amina rozjaśniła się natychmiast.
— Kupmy łopatę i fru... jedziemy.
* * *
Aleja Rosiere była całkowicie wyludniona. Malko zbadał
kłódkę zamykającą ogrodzenie domu Meyera. Jednym precyzyjnym
uderzeniem młotka Amin zerwał ją. W pobliżu stał zaparkowany
mercedes. Dwaj mężczyźni przebiegli przez ogród. Kwadratowy
dom miał zamknięte żaluzje. Dzięki Bogu nie było tu sąsiadów,
Malko jednak poczuł się o wiele spokojniejszy, gdy zniknęli z pola
widzenia od strony drogi. Amin Habbache wskazał na kwadrat
trawy.
— To tutaj.
Podeszli w to miejsce, Amin chwycił łopatę i zaatakował
trawnik. Malko pilnował drogi, wciśnięty w kąt domu. Dziesięć
minut później metal łopaty natrafił na coś twardego. Libańczyk
dokończył kopanie rękami, wyciągnął podłużny pakunek, owinięty
w tłusty papier, i podał go Malkowi. Kopiąc dalej, odsłonił dwie
inne, o wiele mniejsze paczki. Wyjął je, a następnie zasypał dół.
Zabrali zdobycz i wrócili do mercedesa.
Dopiero później na oddalonym parkingu przy autostradzie
Bruksela — Mons otworzyli paczki. Największa zawierała trzy
nowe automatyczne fale, jedna mała — sześć magazynków do nich,
a druga — cztery czternastostrzałowe browningi i po trzy
magazynki do każdego pistoletu.
— Niedaleko z tym zajedziemy — westchnął Amin,
przyzwyczajony do nie oszczędzania amunicji w Bejrucie.
— Nie mamy zamiaru wywoływać wojny, lecz bronić się,
jeśli to będzie konieczne. Libańczyk wręcz pieścił wzrokiem broń.
— Gdybym wiedział, komu ją sprzedać, już dawno bym ją
wykopał. Tylko nie mam tu odpowiedniej siatki. Ale nawet tutaj
jest tylu bandytów, którzy daliby dużo za taki materiał. Niech pan
sobie wyobrazi jakiś napad z tym...
Tej świni prawie ciekła ślinka na samą myśl. Malko zamknął
bagażnik. Mieli teraz argumenty do dyskusji. Nie mógł
powstrzymać się od rozmyślania o przeciwnikach.
Chyba nie sądzili, że przyjdą do nich z pustymi rękami.
* * *
Reflektory mercedesa oświetliły tablicę z napisem „Ohain”.
— Cholera, zgubiliśmy się — zaklął Amin.
Od pół godziny jeździli w kółko po pustych drogach
Brabancji, oświetlonych jedynie blaskiem księżyca. W oddali
rysowała się sylwetka Lwa z Waterloo, ustawionego na małym
piedestale, dominującego nad smutnym polem, gdzie Napoleon
poniósł wstydliwą klęskę. Malko zatrzymał samochód, a potem
cofnął go do miejsca, gdzie zauważyli drogowskaz z napisem
„Farma Papelotte”. Po dotarciu do niego jechali o wiele wolniej,
aby nie przegapić skrzyżowania.
Amin spojrzał ze wzruszeniem na dwa fale owinięte w
pokrowiec. Obaj mężczyźni założyli kuloodporne kamizelki z
kevlaru, dostarczone im przez marines z ambasady amerykańskiej.
Były takie same jak ta, która uratowała życie Malkowi.
W końcu reflektory oświetliły tablicę, niedostrzeżoną przez
nich przy poprzednim przejeździe. Widniał na niej napis: „Klub
Kucyka na Farmie Papelotte”. Droga skręciła na prawo, w szczere
pole. Malko wjechał na nią i znaleźli się naprzeciw dużej,
kwadratowej farmy, nazywanej w Belgii „zameczkiem”. Przez
szerokie wrota widać było kamieniste podwórze i końskie boksy,
nic jednak nie wskazywało na obecność ludzi. Nie było też żadnego
samochodu. Malko zgasił reflektory i wysiadł z wozu nasłuchując.
Gdzieś w oddali słychać było szum dochodzący z szosy, która
prowadziła do Waterloo, ale żaden dźwięk nie docierał z Klubu
Kucyka. Na wszelki wypadek poszedł sprawdzić pustą drogę,
gubiącą się gdzieś w polu. Była ślepa. Potem dołączył do Amina
czekającego przy mercedesie, z falem gotowym do strzału.
— Wystawili nas — rzekł Libańczyk — nie ma tu nikogo,
albo po prostu chcieli nas tu sprowadzić. Mam nadzieję, że ta
kretynka Cristel nie otworzy drzwi byle komu.
Strach zmroził Malka. Brak samochodów był bardzo
dziwny.
— Przeszukamy szybko to miejsce, a potem migiem
wracamy do Brukseli.
Złapał fala i ruszyli przez bramę wiodącą na obszerne,
kamieniste podwórze.
* * *
Do pokoju, w którym znajdowała się Mandala, wszedł
miękkim, sportowym krokiem Robert Martens. Zairka poczuła
natychmiast skurcz podbrzusza. Jej żandarm miał na sobie strój,
który uważała za najbardziej sexy. Był to biały kombinezon z
lateksu, coś jakby strój płetwonurka, lecz o wiele cieńszy. Opinał w
szczególnie wyzywający sposób atrybut męskości, podkreślając
jeszcze jego rozmiar.
Podeszła do Martensa, który wiedział, jakie wywoływał na
niej wrażenie. Z uwielbieniem rozpięła zamek błyskawiczny aż do
talii i zaczęła pieścić tors mężczyzny, klejąc się do niego. Olbrzym
poddawał się jej dysząc. Murzynka miała na sobie jedynie fiołkowe
podwiązki, pończochy i gorsecik, tak jak jej nakazał. Przebywali w
pokoju umeblowanym głębokimi, wygodnymi kanapami, okna
wychodziły na dziedziniec klubu.
W niektóre soboty wieczorem odbywały się tam orgie.
Ofiarowywano wówczas małe dziewczynki najlepiej
wyszkolonym kucykom w obecności grona amatorów odrobinę
nienormalnej rozrywki. Wyszukiwał je Filip, właściciel
„Jonathana”. Były to przeważnie Pakistanki bez dokumentów.
Jedna z dziewczynek została nawet pochowana na polu za klubem,
rozerwana przez zbyt jurnego kucyka. Kiedy nie było kucyków,
zdarzało się, że Martens, z twarzą osłoniętą maską, oddawał się tej
samej czynności. Wynik był również imponujący. Oczywiście
właściciel klubu nic nie wiedział o tej działalności. Wyjątek
stanowił stróż, bliski znajomy Martensa, były żandarm, zwolniony z
powodu afery narkotykowej.
Tymczasem Zairka pracowała nad swym amantem, zgrabnie
masując jego korzeń. Najbardziej podniecała się, kiedy czuła, jak
rośnie ten kawałek rozpalonej skóry. Mandala z uwielbieniem
błądziła palcami po członku, który urósł do rozmiarów imponującej
pałki. Oczekiwała na moment uwolnienia go z ubrania. King Kong
nasłuchiwał dźwięków z zewnątrz. Uwięziony w kombinezonie
członek zaczynał go boleć.
— Nie skończyłaś — stwierdził bez humoru.
Czekała na niego dwie godziny, podczas gdy jej kochanek
oddawał się tajemniczym czynnościom. Filip, który przyjechał
razem z nim, zniknął gdzieś. Zastanawiała się, dlaczego przyjechali
do tej dziury. Mogliby równie dobrze zostać w Brukseli. Nigdy
jednak nie dyskutowała o rozkazach King Konga.
Martens osiągnął wreszcie swą maksymalną erekcję.
Mandala wyjęła z kombinezonu nabrzmiały sokami członek i
podziwiała go zadowolona. Powoli pieściła swego amanta. Jak
zwykle, kiedy był podniecony, jego bladobłękitne oczy stawały się
prawie białe.
Za jej plecami ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się, to był
Filip. Mężczyźni porozumieli się wzrokiem i Filip wycofał się.
Zairka nie była tym zdziwiona. Często obaj kochali się z nią razem
albo kolejno. Jedynie trzeci członek bandy nigdy tego nie robił.
Lubił wyłącznie młode, najwyżej trzynastoletnie dziewczynki.
— Czy przyjechała Cristel? — zapytała.
— Zaraz będzie — uspokoił ją Martens — spotkasz się z
nią.
Odsunął ją od siebie. Jego członek stał imponująco, jak
kolumna jońska, znikając w jasno owłosionym podbrzuszu.
Olbrzym chwycił Mandalę za włosy, zbierając je w bezładny
kok, jego członek znalazł się pomiędzy pośladkami pochylonej
Zairki. Dziewczyna odwróciła się i błagała ochrypłym głosem: —
Chodź teraz, zanim ona przyjdzie.
Obawiała się, że kochanek ulegnie pokusie zabawiania się
najpierw z jej przyjaciółką. Na samą myśl o tym była chora.
— Dobra, lecimy — rzucił Robert Martens.
Prawą ręką chwycił swój monstrualny członek i skierował
ku pośladkom Zairki, która drgnęła: — Co robisz?
Nie zainteresowany pochwą, King Kong wciskał czubek
nabrzmiałego członka do jej odbytu i naciskał nieprzerwanie.
Kiedy Mandala pojęła, co zamierzał zrobić, oblała się
potem.
— Czekaj — błagała — dziś jesteś zbyt duży. — Ależ nie,
spodoba ci się to.
Był w swym żywiole. Miał szalone oczy. Pchnął mocniej i
dziewczyna zawyła z bólu. Próbowała mu uciec, ale trzymał ją za
włosy. Na chwilę puścił ją i otworzył drzwi wychodzące na
powietrze. Nie rozumiała, dlaczego to robi. Ponownie chwycił ją za
włosy, jego członek tkwił w niej zaledwie na parę centymetrów. Już
teraz dziewczynie wydawało się, że jest rozerwana. Martens
brutalnie przygniótł ją do ściany, trzymając odchyloną do tyłu
głowę i wyginając jej ciało.
Mandala wpadła w panikę.
— Poczekaj — błagała — rozerwiesz mnie!
W odpowiedzi pchnął z całych sił, prawie całkowicie
zagłębiając w niej swój ogromny członek. Zairka zawyła jak
zarzynane zwierzę, nie widziała sadystycznego uśmiechu swego
oprawcy, który jeszcze nigdy nie był tak podniecony.
Mandala miała wrażenie, że pękną jej pośladki, była
przekonana, że na zawsze zostanie okaleczona. Po twarzy spływały
jej łzy.
— Skończ już, to zbyt boli.
Martens puścił włosy dziewczyny i chwycił ją za biodra,
swym płaskim brzuchem dotykał wypiętego tyłeczka. Podniósł ją z
ziemi, zawieszoną tylko na jego członku, ustawił w otwartych
drzwiach tak, że ciało Mandali zasłaniało go w dużym stopniu.
Trzema pchnięciami wywołał swój orgazm.
Nigdy nie przeżył go tak mocno. Czuł, jak silny strumień
jego nasienia rozlewa się w środku Murzynki. Zakręciło mu się w
głowie. Gwałtownie wyszedł z niej, wyrywając z ust kobiety okrzyk
bólu. Teraz miał nastąpić najzabawniejszy moment.
* * *
W głębi podwórza Malko zauważył otwierające się drzwi,
ale było widać w nich nikogo, poczuł bicie serca. Tak więc na
farmie ktoś był... Amin skierował broń na oświetlone drzwi i
powiedział: — Czekają na nas.
Nocną ciszę przerwało mrożące krew w żyłach wycie.
Kogoś torturowano? Malko podziękował sobie w duchu, że nie
zabrał Cristel. Okrzyki bólu kobiety wzmagały się — no i te otwarte
drzwi, w których nikt nie stał. Amin pogładził wąsy.
— Chcą, żebyśmy tam poszli — rzekł nerwowo.
Po raz kolejny Malko odniósł wrażenie, że są oni
niewiarygodnie pewni siebie. Jeszcze głośniejszy okrzyk bólu
ścisnął mu wręcz żołądek. Należało coś zdecydować.
* * *
Robert Martens szepnął do ucha dziewczyny: — Przyszła
twoja koleżanka, idź, przywitaj ją.
— Jak to? — zaprotestowała wciąż jeszcze obolała
Mandala. Wydawało się jej, że nie jest w stanie zrobić kroku.
Kochanek popchnął ją, szła jak automat, chwiejąc się na wysokich
obcasach. Jak tylko wyszła, Martens schylił się i wziął do ręki
karabin, dotąd ukryty za drzwiami.
Mandala zatrzymała się przed drzwiami prowadzącymi na
podwórko i spojrzała przed siebie.
W brzuchu czuła palący ból, miała wrażenie, że
gigantyczny członek wciąż w niej tkwi. Chciała się cofnąć, lecz
poczuła pięść amanta popychającą ją do przodu; łagodnym głosem
ponownie szepnął jej do ucha: — Przyszła twoja koleżanka, idź się
przywitać.
Zairka zmrużyła oczy, nie widziała nikogo.
— Jesteś pewien?
— Tak, idź!
Popchnął ją w zadek. Podskoczyła, usiłując mu umknąć.
— Będzie mi zimno. Nie widzę jej.
— Jest po drugiej stronie dziedzińca — zapewnił ją Martens
— idź!
Jego przewaga fizyczna zmusiła Mandalę do wyjścia na
wybrukowane podwórze. Dziewczyna z trudnością poruszała się na
szpilkach na nierównych kamieniach. Robert Martens czekał, aż
pokona kilka metrów, i wycelował fala w jej szyję.
Wciąż trzymał się w cieniu, niewidoczny z dziedzińca.
Zairka szła jak automat. Martens uśmiechnął się rozbawiony.
Wszystko było tak, jak przewidział. Odwrócił się do
wspólnika i krzyknął: — Jesteś gotów?
— Tak — odpowiedział Filip Orstall.
* * *
Malko spostrzegł wychodzącą z budynku Mandalę Cabindo.
Nie rozumiał, co się z nią dzieje, nie wiedział nawet, czy to ona
wrzeszczała. Śledził wzrokiem marsz dziewczyny w jego kierunku.
Amin z palcem na spuście schował się obok niego w cieniu.
Pilnował oświetlonego prostokąta drzwi, skąd wyszła Mandala.
Lecz nikt więcej się w nich nie ukazał.
— Idziemy? — zapytał.
Malko nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w drzwiach stanęła
gigantyczna postać. Detonacjom karabinu towarzyszyły małe
ogniki. Zairka zachwiała się, uniosła ramiona, zrobiła jeszcze parę
kroków i upadła na bruk, zanim umilkło echo wystrzałów. Malko
nawet nie miał czasu wystrzelić, kobieta znajdowała się na linii
strzału.
— Skurwysyn!
Zrobił krok do przodu, ale natychmiast świsnęły wokół
niego kule, iskrząc bruk. Facet spokojnie opróżniał swój
magazynek, więc Malko musiał poczekać.
Nagle zapadła cisza; Malko skoczył naprzód, z tyłu Amin
zaczął strzelać krótkimi seriami w kierunku drzwi, w których teraz
nie było już nikogo. Malko biegnąc zauważył podziurawione ciało
Murzynki, z otworami jak talerze na piersiach.
Jedna zwisała, oderwana przez pocisk, pośród kawałków
fiołkowego gorsetu. Dobiegł do drzwi i wpadł do pokoju, z
gotowym do strzału falem. Nie było tam nikogo. Przemknął przez
korytarz, wciąż nie napotykając nikogo, i wybiegł na drugi
dziedziniec. Usłyszał słaby warkot oddalającego się samochodu.
Wpatrzywszy się w ciemność, dostrzegł wąską dróżkę wśród pól na
tyłach farmy, prawdopodobnie prowadziła do głównej drogi, w
kierunku Waterloo... Mordercy dobrze to wyreżyserowali. Na
pierwszy rzut oka Klub Kucyka miał tylko jeden wjazd. Malko
wycofał się i wpadł na Amina. Libańczyk był zdenerwowany.
— Musimy stąd wiać, to wszystko narobiło zbyt dużo
hałasu.
Malko odwrócił się w stronę trupa Mandali. Zabójcy
przekroczyli kolejny stopień okrucieństwa. Ohydna scena egzekucji
służyła jednemu celowi: zadrwieniu z niego. Pokazali mu, że
odkryli jego związek z Zairką, i zabili Murzynkę na jego oczach.
Muszą być rzeczywiście pewni siebie. Robert Martens, zwany King
Kongiem, nie zawahał się mu tego zademonstrować. Wiedział, że
sylwetka dostrzeżona z odległości trzydziestu metrów w ciemności
nie stanowiła dla sądu żadnego dowodu. Rozgoryczony Malko
spojrzał po raz ostatni na Zairkę i wsiadł do mercedesa.
Podskakując na kamienistej drodze Waterloo zdał sobie sprawę, że
tym razem nie widzi już żadnej możliwości kontynuowania
śledztwa. Zidentyfikował, co prawda, jednego z zabójców i
najprawdopodobniej drugiego — właściciela „Jonathana”, ale nie
miał ani dowodu, ani wiarygodnego motywu tych morderstw.
Zjechał na pobocze, ustępując miejsca dwóm samochodom
żandarmerii, które pruły po wąskiej drodze z ogłuszającym wyciem
syren. Widocznie ktoś usłyszał serie z karabinów. Zabójcy pewnie
znajdowali się już w Brukseli.
Amin odwrócił się do Malka i zapytał: — Zrobi to panu
kłopot, jeśli zatrzymam sprzęt?
— Jak chcesz.
W tej sytuacji George Hammond prawdopodobnie nigdy nie
odzyska broni. Od momentu zamordowania tych dwóch żandarmów
sprawa nabierała coraz bardziej katastrofalnych rozmiarów.
* * *
Dziennik „Le Soir” podał na ośmiu kolumnach informacje o
zbrodni na farmie Papelotte. Zamieścił też zdjęcie okrytego trupa
Zairki. „La Derniere Heure” również poświęcił temu zabójstwu
długi artykuł.
George Hammond był pogrążony w gorzkich refleksjach.
Z ponurą twarzą, bez słowa, palił cygaro.
— Dostałem pierwszy raport z sekcji zwłok — odezwał się
w końcu. — Dziewczyna została brutalnie zgwałcona w
nienormalny sposób tuż przed śmiercią. To mi przypomina dwa
pierwsze morderstwa. Ten sam przypadek, co Alice Dworp.
— Czy zasugerowałeś policjantom porównanie śladów
spermy? Mając ślady genetyczne, można by zidentyfikować
mordercę.
— Zrobią to z pewnością, ale to nam nic nie da. Ciągle
natykamy się na tego olbrzyma, a tylko ty jeden go widziałeś.
Malko wrzucił kostkę cukru do kawy.
— To zależy, jeśli uda im się otrzymać oficjalnie spermę
Martensa, mogą je porównać. Dzięki, oczywiście, śladom
genetycznym.
Amerykanin popatrzył na niego zdziwiony.
— Jak chcesz to zrobić?
— A jak się wyciąga spermę od faceta? To nie musi być
takie trudne. Ten Martens ma, zdaje się, ogromne potrzeby
seksualne, wiemy, gdzie pracuje i gdzie mieszka. Wystarczy jedynie
zatrzymać „zbiornik”, czyli dziewczynę.
Amerykanin potrząsnął głową, niezbyt przekonany. —
Potrzebna byłaby do tego współpraca belgijskiej policji.
Powiedzmy, że to zaakceptują, twój pomysł wypali i zatrzymają go.
Następnie odkryją naszą broń i znajdziemy się w gównie po uszy.
To historia dla naiwniaków. Sami musimy rozwiązać ten problem
albo go zostawić. Zrobiłeś, co mogłeś.
Oni są nieobliczalni. Niepokoję się bardzo o tę Cristel
Tilmant. Wiedzą teraz, że się znacie. Jeżeli będą mieli fantazję
zlikwidować ją...
— Postaram się znaleźć nowy ślad — rzekł Malko. — Ale
trzeba zidentyfikować Foxa, inaczej nigdy nie zdobędziemy klucza
do tajemnicy. Przyjdę do ciebie pod wieczór.
Szef komórki CIA długo ściskał mu rękę. Był wyraźnie
sceptyczny co do szans powodzenia. Malko wyszedł na bulwar
Regent.
Zastanawiał się, jak odnaleźć ślad Foxa albo jak zmusić
żandarma do zrobienia fałszywego kroku. Obydwaj mężczyźni
mieli, niestety, niezłe kontakty. Jak złapać ich w pułapkę?
* * *
Robert Martens spokojnie odbywał swój codzienny jogging
po wyludnionych ulicach Heysel. Mijając sklep spożywczy
prowadzony przez młodą i prowokującą dziewczynę, uśmiechnął
się do niej. Spoglądała na tę atletyczną sylwetkę, a coś w jej wzroku
podpowiadało mu, że pewnego dnia wystarczy, aby wszedł do
sklepu, popchnął ją pod ścianę i wziął ją.
Kochał to oszałamiające uczucie siły tak jak zabijanie.
Żandarm biegł długimi, miękkimi krokami i rozmyślał o
wczorajszym wieczorze. Zabijanie i gwałcenie było dla niego
jedyną prawdziwą rozkoszą. Jakby w nagrodę miał dodatkowo to
rzadkie uczucie wyzwania, rzucanego światu: być silniejszym od
innych. Codziennie błogosławił ten zbieg okoliczności, który
pozwolił mu zaspokajać swe instynkty. Zrezygnował z polowania
na dziki w Ardenach na rzecz polowania na ludzi. Zawsze lubił
polowania, ale odkąd zaczął ścigać ludzi, ani razu nie zapolował na
zwierzynę. To, co robił teraz, było znacznie bardziej ekscytujące.
Martens zwolnił bieg, pomyślał o koleżance Mandali. Aby
zamknąć sprawę, powinien ją zabić, a także mężczyznę, który
postanowił go dopaść. Nawet jeżeli nie dostanie takiego rozkazu,
zrobi to. Oddychał głęboko, by dotlenić płuca. Zaczął układać
śmiały plan, który pozwoli mu jeszcze raz pokazać przeciwnikowi,
bez ryzykowania przy tym życia, że to Martens pociąga za sznurki.
Zamierzał pracować do końca roku. Później pozbędzie się
sprzętu, lecz zadba, aby go nie odnaleziono. Po raz kolejny zatrze
za sobą ślady. Oczywiście ciężko będzie wrócić do urzędniczego
życia. Będzie jednak uprawiał swój prywatny „ogródek”. Niewielu
ludzi miało w życiu okazję do bezkarnego czynienia tego, co on
robił, a na dodatek dostawało awans.
* * *
Miniony dzień jakby jeszcze bardziej przygniótł George'a.
Amerykanin uśmiechnął się smutno do Malka.
— Miałeś rację, laboratorium potwierdziło całkowitą
zbieżność między śladami spermy na slipkach znalezionych obok
zamordowanych nauczycieli a tymi pobranymi od Zairki. Był to z
pewnością ten sam facet. Ma pewne charakterystyczne cechy oraz
małą infekcję, łatwą do identyfikacji, gdyż niezmiernie rzadką.
Malko był oburzony.
— A ty myślisz, że mając to, nie można przyskrzynić
Martensa? Wystarczy spowodować ejakulację do butelki i
porównać.
Amerykanin pokręcił głową.
— Teoretycznie tak, ale żandarmeria nam odmówi. Nie
mamy żadnego wiarygodnego dowodu i żadnych konkretów, a
przede wszystkim najmniejszego motywu. Dlaczegóż to szanowany
żandarm miałby oddawać się takim strasznym rzeczom? Jest dobrze
notowany, uważany za asa BSR. Ponadto gdybyśmy się pomylili,
spadłoby to na nasze głowy.
— Czyli klasyfikujemy tych wszystkich zabitych jako straty
i zyski, łącznie z tą nieszczęśliwą dziewczyną, a ja wyjeżdżam
wydać bal na zamku Liezen.
George Hammond zawahał się.
— Nie to chciałem powiedzieć. Przecież broń jest wciąż
gdzieś „tam”, a to nie pozwala mi spać. Myślę, że się pomyliliśmy.
Trzeba było najpierw odszukać Foxa.
— Próbowaliśmy — zaprotestował Malko — ale nie ma po
nim śladu.
Zapadła cisza, Malko myślał intensywnie. Przyszła mu do
głowy pewna myśl.
— Chyba jednak jest jakaś nić łącząca wszystkich, którzy są
związani z tą sprawą — zauważył.
— Jaka?
George Hammond chłonął wręcz jego słowa.
— Strzelanie. Filip Burton, Gustav Meyer i Walter Peeters,
zamordowany w „Zajeździe Templariuszy”, byli członkami tego
samego klubu strzeleckiego Practical Shooting w Etterbeek. Klub
służył za przykrywkę tym podniecającym się ultraprawicowcom,
według słów twego przyjaciela Erica Bontempsa. — To prawda —
przyznał Amerykanin. — Ale wiemy już, że ci wszyscy ludzie się
znali.
— Poczekaj, wiemy, że w szeregi WNP wniknął człowiek z
bezpieki.
— No tak, to prawda.
— Zastanawiam się, czy tym człowiekiem nie był Fox.
— Jak na to wpadłeś?
Malko uśmiechnął się, jego złociste oczy zalśniły. Pomyślał,
że nareszcie znalazł związek pomiędzy wszystkimi niespójnymi
elementami tej tajemniczej i krwawej sprawy...
— Posłuchaj uważnie, bezpieka państwowa ma dział
zajmujący się nadzorowaniem nielegalnych lub niebezpiecznych
działań politycznych, coś w rodzaju CE
. Czyli to musiał być
człowiek z tej sekcji, któremu zlecono pilnowanie WNP...
— To bardzo prawdopodobne — przyznał szef komórki.
— Można przypuszczać, że agent ten dostarczył im dowody,
że jest ich sympatykiem.
— No i co dalej?
— Jeżeli dobrze zagrał, to musiał zostać w niezłych
stosunkach ze swymi wspólnikami, nawet po rozwaleniu WNP.
Czyli jeśli ich potrzebował, a w szczególności Martensa, to
po prostu odnowił swoje kontakty.
— Ale dlaczego miałby je odnowić? WNP już nie istnieje.
A co wskazuje na to, że Martens był członkiem WNP?
— Możliwe, że ten sam człowiek miał za zadanie
nadzorować KKW, nawet jeśli jego poglądy polityczne były inne.
Jeżeli jest się specjalistą od infiltracji... W tym miejscu
oczywiście brakuje najważniejszego elementu łamigłówki. Jeśli to
on, to dlaczego zarządził likwidację aktywistów, zamiast postawić
ich przed sądem? W każdym razie było mu łatwiej odwołać się do
swych starych przyjaciół, przekonanych, że pracują z jednym z
nich.
George Hammond złapał się za głowę.
— Poczekaj, przecież fucha tego faceta polega na infiltracji i
nadzorowaniu, a nie na masakrze.
— Wiem — przyznał Malko — i tu tkwi problem. Jest coś
niezrozumiałego. I tylko Fox może to wyjaśnić, oczywiście, o ile go
zidentyfikujemy. Czy możesz zdobyć schemat organizacyjny
Urzędu Bezpieczeństwa? Ten człowiek musi być członkiem
kontrwywiadu. Moglibyśmy działać przez eliminację...
Amerykanin zadumał się.
— Możliwe, że to, co mówisz, jest prawdą, ale w takim
18 CE Contre espionnuge kontrwywiad.
razie trzeba założyć, że Fox pracuje poza plecami swych
przełożonych. Znam szefa służb belgijskich, nazywa się Albert
Raes i nie jest szaleńcem, nie mógłby zarządzić serii takich
morderstw.
— Nie mówię, że wyjaśniłem wszystko — odparł Malko —
ale jestem pewien, że znajduję się na dobrej drodze.
— Mogę dostać kilka nazwisk ludzi z kontrwywiadu, nie
mam pojęcia, czy każdego znamy. Ale to wszystko. Nawet opis ich
wyglądu nie będzie wystarczający. Nie dadzą mi z pewnością zdjęć.
— Trzeba znaleźć kogoś, kto wszedł już w szeregi WNP i
będzie mówił. Ale najpierw upewnić się, że Robert Martens
rzeczywiście należał do tego ruchu.
— W takim razie trzeba jechać do klubu Practical Shooting,
tam się wszystko zaczęło. W tym klubie trenował Amin Habbache.
— Daję sobie jeszcze osiem dni. Chcę dopaść Martensa i
dowiedzieć się, dlaczego Fox wypuścił swych morderców na tych
nieszczęśników. Musiał być jakiś powód. — Gdybyś tylko mógł
odzyskać naszą broń — westchnął Amerykanin. — Resztę mam w
nosie. Dla mnie te typy mogą nawet zacząć w Belgii krwawą rzeź,
to nie moja sprawa.
* * *
Oczy Cristel Tilmant były zaczerwienione od łez, a twarz
opuchnięta. Spojrzała zagubionym wzrokiem na Malka i
wymamrotała: — To straszne, co zrobili z Mandalą. Gdybym tam
była, mnie również by zabili.
Malko wszedł do mieszkania. Amin leżał na kanapie i
czyścił swego sięga. Wykonał przyjacielski, a zarazem ironiczny
gest w stronę agenta.
— No więc kiedy przestaniemy walić kulą w płot?
— Może już wkrótce — odpowiedział Malko. — Pomożesz
mi, muszę dostać się do archiwum twojego klubu strzeleckiego w
Etterbeek.
Libańczyk ze zdziwienia pociągnął wąs.
— Do archiwum? Nie powinno być wielkie, klub nie jest
stary.
— Chciałbym jedynie poznać nazwiska członków, którzy
tam przychodzili rok lub dwa lata temu — sprecyzował Malko.
Amin pomyślał przez chwilę.
— Co roku odbywa się konkurs strzelecki, wszyscy
członkowie klubu biorą w nim udział.
— Wspaniale! Chciałbym dostać listę uczestników z
ostatnich trzech lat.
— W takim razie jedziemy. Dobrze się składa, bo właśnie
mam lekcję.
— No to ruszajmy, a Cristel niech nikomu nie otwiera drzwi
podczas naszej nieobecności. — Modus operandi morderców
budziło jego obawy.
— Może spędzę kilka dni u moich rodziców w Brasschaat
— zasugerowała Cristel.
* * *
Do barku klubu strzeleckiego w Etterbeek dochodziło
stłumione echo wystrzałów. Strzelano wzdłuż nasypu torów
kolejowych. Amin Habbache wyszedł z biura dyrekcji, trzymając w
ręku plik papierów. Położył je przed Malkiem.
— Proszę, z ostatnich trzech konkursów strzeleckich, rok
tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty to był okres WNP. Nie
znam wszystkich tych ludzi.
Malko przebiegł wzrokiem listę konkursową z 1985 roku.
Pierwsze nazwisko, które dostrzegł, brzmiało: Robert
Martens. Żandarm zajął drugie miejsce, Filip Orstall — szóste.
Poza innymi, nieznanymi mu osobami figurowali tam: Filip
Burton, Gustav Meyer i Walter Peeters.
— Czy mogę zatrzymać tę listę? — zapytał Amina.
— Tak, jakoś dam sobie radę — odparł Libańczyk.— Muszę
już iść, mam lekcję.
Malko zadzwonił z radiotelefonu do dziennika „Le Soir”.
— Czy pan Bontemps?
— Tak, to ja.
— Tu Malko, czy moglibyśmy się spotkać?
— Natychmiast?
— Tak.
— Jestem w trakcie zamykania składu.
— To bardzo pilne. Dziennikarz zawahał się chwilę, w
końcu zaproponował: — Proszę przyjść do „Danish Tavern” za pół
godziny.
* * *
W małej, gwarnej kawiarni unosił się ciężki zapach frytek
smażonych na oleju. Kelnerka postawiła przed Malkiem i
dziennikarzem dwie tartinki z siekanym mięsem i zapytała: — Co
do tego podać? Dwa piwa?
Malko rozłożył listę laureatów konkursu strzeleckiego i
podsunął ją pod nos dziennikarzowi.
— Chciałbym wiedzieć, którzy spośród nich są członkami
WNP.
— Nie znam wszystkich — zastrzegł się dziennikarz. Wyjął
jednak długopis i zaczął zaznaczać nazwiska. Było ich dokładnie
siedem, pomiędzy nimi: Orstall, Peeters i Meyer.
— A Robert Martens nie należał do nich?
— Mówiło się, że należy, ale nigdy nie znaleziono
dowodów.
Malko położył swój palec wskazujący na czwartym
nazwisku, niejakim Stromberku.
— Kto to jest?
— Powiesił się, był niezrównoważony.
— A pozostali?
— Nie znam ich osobiście, tylko z nazwisk podczas
śledztwa, z wyjątkiem jednego: Josepha van de Puttego.
— Jego pan zna?
— Jakżeby inaczej!
Dziennikarz wziął do ust połowę amerykańskiego steku.
Zamówili dwie kawy, które podano im razem z ogromną
cukiernicą. Eric Bontemps kontynuował: — Pracował jako
dźwiękowiec w telewizji belgijskiej.
Śmieszny typ, raczej mistyk. Początkowo był lewicowcem,
należał do zgrupowania trockistów. Następnie poznał WNP i
zupełnie zwariował. Dyscyplina, kary cielesne, biegi kondycyjne, to
wszystko go pociągało. Kiedy WNP zostało rozwiązane, znaleziono
u niego tony ulotek, a nawet fotografie Hitlera, lecz nie znaleziono
broni. Facet miał raczej słabą wolę. Bał się krwi i nie skrzywdziłby
nawet muchy.
— Ale pozostawał w kontakcie ze wszystkimi członkami
WNP?
Dziennikarz roześmiał się.
— śartuje pan, żył tylko dla nich. Nawet pokazał mi swoją
białozłotawą kartę.
— Tak więc jeżeli do WNP przeniknął oficer ze służb
specjalnych, musiałby go znać.
— Oczywiście.
— Chcę odnaleźć van de Puttego, im szybciej, tym lepiej.
Jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, o ile już nie gryzie ziemi.
Eric Bontemps spojrzał zdziwiony na Malka — Dlaczego
miałby gryźć ziemię?
— Jeżeli Pułkownik — funkcjonariusz kontrwywiadu, który
przeniknął w szeregi WNP, i Fox to ta sama osoba, to będzie chciał
zlikwidować świadków mogących go zidentyfikować.
— Może ma pan rację — przyznał dziennikarz. — Aby
usprawiedliwić się wobec członków WNP, Pułkownik
podtrzymywał, że jest ich autentycznym sympatykiem i że
bezinteresownie oddawał im przysługi.
— Czy spotkał go pan?
— Nigdy — odparł dziennikarz, śmiejąc się — ale Joseph
van de Putte znał go dobrze: był instruktorem strzeleckim razem ze
starym Peetersem.
— Gdzie jest teraz van de Putte?
Eric Bontemps wykonał nieokreślony gest.
— Nie mam pojęcia. Został wyrzucony z telewizji po tej
historii. Pracował gdzieś dorywczo, a potem zniknął. Nie wiem
nawet, czy jeszcze jest w Brukseli.
— Może pan się dowiedzieć?
Dziennikarz spojrzał aa zegarek.
— Tak, ale nie natychmiast, muszę wrócić do roboty.
Możemy spotkać się za godzinę w barze Archiduc. To dość
sympatyczny bar przy ulicy Dansaint, pełno tam ludzi z telewizji.
* * *
Dostojna i dumna Wietnamka, ubrana w zapinaną tunikę,
siedziała wyniośle obok jakiegoś brodacza, który zajmował się
miętoszemem jej ud i pociąganiem dużych łyków piwa.
Eric Bontemps ze zniechęconą miną usiadł obok Malka.
— To nie będzie łatwe. Obdzwoniłem setki ludzi. Od
sześciu miesięcy nikt go nie widział, ale ta Wietnamka zna jego
dziewczynę, możemy ją zapytać.
Skinął na Wietnamkę, która zostawiła brodacza i dołączyła
do nich. Ostre piersi napinały jedwab tuniki, a bezpośrednie
spojrzenie kontrastowało z postawą pełną rezerwy.
— W czym mogę panom pomóc? — zapytała.
Azjatka mówiąca z belgijskim akcentem budziła dziwne
uczucie. Eric uśmiechnął się zachęcająco.
— Czy znasz dziewczynę Josepha van de Puttego?
— To facet z telewizji?
— Tak.
Na jej twarzy pojawił się nieprzyjemny grymas.
— On jest fagasem, ona krostowatym małym pracusiem.
śałosny kurdupel, a dlaczego pytacie?
— Mój kolega go poszukuje.
Dziewczyna prychnęła.
— Winien jest mu pieniądze?
— Niezupełnie, ale ty możesz zarobić grosz, jeżeli
znajdziesz adres van de Puttego.
— Fajny kawał.
— Pięć tysięcy — sprecyzował Malko, włączając się w
rozmowę. Trzeba przyznać, że złociste oczy Malka wzbudziły
zaufanie Wietnamki. Przez moment zawahała się, potem podniosła i
skierowała do telefonu umieszczonego w podziemiach.
Upłynęło dwadzieścia minut. Malko zaczął już wątpić, kiedy
pojawiła się z powrotem, w ręku trzymała kawałek papieru, podała
mu go.
— Proszę, tylko nie mówcie, że to ode mnie.
Dziennikarz spojrzał szybko na nazwisko i adres: Grete
Kapelle, aleja Forum 184.
— To na północy miasta.
— Jedźmy tam natychmiast.
Wietnamka odprowadziła ich wzrokiem pełnym żalu,
jeszcze nigdy nie zapłacono jej tak dobrze za wykonanie jednego
telefonu. Z chęcią mogłaby coś jeszcze sprzedać Malkowi.
* * *
Budynek był duży, sprawiał wrażenie zatęchłej nory, pełnej
bawiących się na dole dzieci. Malko przejrzał skrzynki na listy i
znalazł to, czego szukał. Grete Kapelle — dziewiąte piętro,
mieszkanie D. Nie było domofonu, więc wsiedli do windy i
pojechali na górę. Rozciągał się stamtąd rozległy widok na
cmentarz Bloemen. Malko nacisnął dzwonek przy drzwiach. Jakaś
kobieta w szarawej bieliźnie uchyliła drzwi: była to młoda
dziewczyna o twarzy pełnej krost, niska, sprawiała wrażenie
kocmołucha.
— Czego chcecie? — zapytała, spoglądając nieufnie.
Przyjemniaczka!
— Szukamy Josepha van de Puttego — wyjaśnił
dziennikarz.
Malko dostrzegł przez uchylone drzwi telewizor i materac
ustawione wprost na podłodze. Piszczała tu bieda. — Joseph! Nie
widziałam tego cholernika co najmniej od trzech miesięcy. Zniknął,
ale wcześniej sprzedał wszystkie meble. Ukradł mi nawet buty,
majtki — wszystko. Mam nadzieję, że szukacie go, aby skuć mu
mordę.
— Jak najbardziej — potwierdził Malko. — Gdzie on jest?
Podrapała się wściekle między nogami, zanim
odpowiedziała.
— Według mnie jest u swojej matki, o ile ona nie umarła
wcześniej ze zgryzoty. Mieszka w Colfontaine, to taka dziura w
Borinage. No to cześć!
Mówiąc to, zatrzasnęła im drzwi przed nosem. Dziennikarz
skrzywił się.
— Chce pan naprawdę tam jechać? Przecież nie mamy
pewności, że on tam jest.
— Tak, chcę tam pojechać.
* * *
Colfontaine mogłoby z powodzeniem służyć jako tło do
książek Zoli. Borinage biło rekord pod względem największego
procentu bezrobotnych, którzy wiedli jaką taką egzystencję dzięki
pomocy społecznej tudzież grabieżom.
Eric i Malko weszli do jakiejś knajpki, gdzie kilku
bezrobotnych lekką ręką zamieniało swe ostatnie grosiki na butelki
piwa.
Zamówili dwa piwa, a Eric podszedł do właściciela.
— Szukamy Josepha van de...
Mężczyzna nie pozwolił mu nawet skończyć zdania.
— Ja też — odparł ponuro. — Jeżeli go znajdę, to przez
jakiś czas nie będzie mógł żreć frytek. Gwizdnął mój motorower i
kasę. Nawet jego matka nie chce go znać. — Gdzie ona mieszka?
— W baraku na końcu uliczki, po lewej stronie. Uważajcie,
bo ma psy, a zła jest tak jak i one.
Eric i Malko pomaszerowali główną ulicą, po obu jej
stronach ciągnęły się zmurszałe rudery, a za nimi pola.
Malko zapukał do drzwi, uchyliła je stara kobieta w czerni.
Wyglądała tak przyjemnie jak tarantula. Miastowy wygląd
gości wyraźnie pogorszył jej samopoczucie.
— Jeżeli chodzi o forsę, nie musicie się trudzić, wypuszczę
na was psy.
— Szukamy pani syna, aby dać mu pewną sumę pieniędzy
— poinformował ją Malko.
W oczach starej kobiety pojawiły się łzy.
— Pieniądze? Ale przecież mój syn nie żyje. Biedny
Walter...
— Joseph, nie Walter — poprawił ją Malko.
— Joseph! Ten wstręciuch! To nie dla niego macie
pieniądze, o nie! Wszystko mi ukradł, nawet zegarek swego ojca.
Jeżeli jesteście mu coś winni, to należy się to mnie. —
Zachłannie wyciągnęła rękę.
— Ale gdzie on jest?
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Skąd mogę wiedzieć? Żandarmi wciąż go szukają. Jak
nie w związku z tymi głupotami politycznymi, to w związku z
kradzieżą. Ta świnia marnie skończy. Proszę mi dać te pieniądze.
Malko wyjął pięć banknotów tysiącfrankowych, ale trzymał
je poza zasięgiem pazurów pani van de Putte.
— Chętnie dam pani te pieniądze, ale absolutnie muszę się
dowiedzieć, gdzie on mieszka.
— On nigdzie nie mieszka, jest włóczęgą. Nie ma żadnego
adresu, włóczy sie po Brukseli. — Gdzie?
Nie spuszczała wzroku z banknotów, w końcu wykrztusiła:
— Nie wiem dokładnie, zostawił mi jedynie numer telefonu.
— Da mi go pani?
— Najpierw pieniądze.
Nastąpiła długa chwila wahania. Malko wciąż potrząsał
banknotami. Pokusa była zbyt wielka. Mamrocząc pod nosem,
staruszka zaczęła grzebać w kieszeni fartucha, wreszcie wyjęła
kawałek zmiętego papieru i przeczytała na głos: — 322-37-65. Nie
wiem, co to jest, nigdy tam nie dzwoniłam, może to więzienie?
Kochająca mamuśka! Malko wręczył jej banknoty i obaj
mężczyźni odeszli. Sto metrów dalej stała budka telefoniczna.
Malko wykręcił numer i czekał z bijącym sercem.
Słuchawkę podniesiono dość szybko, usłyszał męski głos:
— Słucham, „Kasai”.
— Szukam Josepha van de Puttego.
W słuchawce zapadła cisza, po chwili zimny głos
odpowiedział: — Tutaj go pan nie znajdzie. Jest mi winien co
najmniej tysiąc franków. Nie kwapi się chłoptaś z przyjściem.
Cześć!
Odłożono słuchawkę. Malko odwrócił się do dziennikarza.
— To bar albo restauracja. Czy mówi coś panu nazwa
„Kasai”?
— Oczywiście — odpowiedział dziennikarz — to bar
kawowy w dzielnicy Schaarbeek, spotykają się w niej byli i przyszli
najemnicy oraz skrajnie prawicowi cudzoziemcy, którzy bawią
przejazdem w Brukseli. Nie dziwię się, że Joseph tam się
zakotwiczył.
— Jedziemy! — zdecydował Malko.
* * *
Za kontuarem w barze Kasai urzędował gruby mężczyzna w
podkoszulku, z rudymi wąsami a la „armia indyjska”. Pomagała mu
podwiędła prostytutka o fioletowych włosach.
Wyglądała jak zagubiona dziewica. W barze nie było wielu
klientów, gruby barman uśmiechnął się z przymusem do dwóch
nowo przybyłych.
— Piwo?
— Dwa piwa i informację — poprawił go Malko. —
Szukamy van de Puttego. To my dzwoniliśmy.
Grubas machinalnie nalał dwa piwa, spoglądając ponuro na
Malka. Za jego plecami wisiały na ścianie pożółkłe zdjęcia
żołnierzy w kapeluszach na tle afrykańskiej sawanny.
— Mówiłem już panu, że nie wpada tutaj. To nie jest zły
facet, ale nie bardzo trzeźwo stąpa po ziemi. Chciał zaciągnąć się
jako najemnik na „Komodora”, lecz Bob
się nie zgodził, a
przecież Joseph strzela bardzo dobrze.
— Chyba jednak gdzieś się podziewa — naciskał go Malko,
19 Bob Denard — sławny najemnik.
szeleszcząc banknotem tysiącfrankowym.
Barman nawet na niego nie spojrzał.
— Myślę, że kradnie, gdzie się da, i chodzi do swojej matki.
Może kiedyś go spotkam. Jeśli chcecie zostawić jakąś wiadomość...
To byłoby zbyt ryzykowne. Malko umoczył usta w piwie,
chcąc zyskać na czasie. Nagle chudy wąsacz, wyglądający na
twardego faceta, usłyszawszy ich rozmowę, odezwał się wolno: —
Wiem, gdzie często bywa van de Putte.
Pomimo jego odrażającego wyglądu Malko miał ochotę
uściskać go.
— Gdzie?
Wąsacz wyciągnął rękę po banknot.
— Szwankuje mi pamięć...
Powróciła mu jednak, gdy tylko pieniądze znalazły się u
niego w kieszeni.
— Musicie bardzo wcześnie wstać — oznajmił. — Zwykle
około siódmej rano przychodzi na jarmark staroci na plac Balle w
dzielnicy Marolles. Sprzedaje tam pamiątki z wojny czy coś w tym
stylu. Ale nie mówcie mu, że to ja was tam skierowałem.
Dla Malka byłoby to o tyle trudne, że nie znał nawet swego
informatora. Tajemnicza atmosfera panująca w barze Kasai
przypomniała mu poprzednie zamachy.
Szef baru pochylił się ku nim nieufnie: — Nie jesteście
czasem glinami?
Eric Bontemps uspokoił go i mężczyzna odzyskał uśmiech.
Nie pozostawało im nic innego, jak czekać do jutra. Malko
zastanawiał się, czy te wszystkie wysiłki czymś zaowocują.
Miał słabą nadzieję, że odnajdzie diabolicznego Foxa.
* * *
Plac Balie nie był zbyt urokliwy, wciśnięty pomiędzy remizę
strażacką a kościół Matki Boskiej Niepokalanej. Malko zaparkował
samochód blisko placu. Eric Bontemps był nieogolony i sprawiał
wrażenie wymiętoszonego. — Mam nadzieję, że poznam go —
westchnął dziennikarz.
— Niezbyt często go widywałem.
Chodniki placu były pokryte straganami pełnymi rzeczy
poszukiwanych na pchlim targu. Sprawiało to żałosne wrażenie.
Znajdowali się tu drobni handlarze, bezdomni żebracy, włóczędzy,
którzy rozłożyli na szmatach starocie, jakich wstydziliby się nawet
szmaciarze. Brodaty brudas oferował wiszące na sznurku dwa
garnitury zupełnie w strzępach.
Dziennikarz zatrzymał się nagle i przyglądał się bacznie
człowiekowi ubranemu w starą kurtkę oraz podarte i brudne dżinsy.
Mężczyzna siedział przed płachtą, na której znajdowały się jakieś
zardzewiałe stare noże, gazety z okresu drugiej wojny światowej,
zapleśniałe torby na naboje i czapka żandarmerii. Włosy miał
zaczesane do tyłu, oczy głęboko osadzone w wychudłej twarzy —
sprawiał wrażenie żywego trupa.
— Myślę, że to on — rzekł Eric.
Widząc zbliżających się do straganu mężczyzn, handlarz
wziął do ręki jeden z noży, któremu brakowało kawałka uchwytu, i
z uniżonym uśmiechem powiedział: — To prawdziwa pamiątka z
wojny, spod Stalingradu.
Jeszcze trochę, a zaproponowałby mózg samego Hitlera z
dzieciństwa.
Z nieruchomym wzrokiem podał im nóż, jak ksiądz
trzymający krzyż, aby wypędzić szatana. Dziennikarz rozwiał jego
wątpliwości.
— Joseph, pamiętasz mnie?
Van de Putte, zaniepokojony, uniósł brwi.
— Nie, dlaczego? Kim jesteś?
— Nazywam się Eric Bontemps, jestem z brukselskiej
gazety „Le Soir”. Zamroczony mózg ludzkiego wraka potrzebował
kilku minut, by pojąć jego słowa, potem twarz Josepha się
rozjaśniła.
— To się wspaniale składa, mam masę rzeczy do
powiedzenia. Wiesz, chciałem do ciebie zadzwonić, ale nie miałem
numeru telefonu. — Rozejrzał się wokoło i nagle na widok barku
przy placu zabłysły mu oczy. — Może wypijemy jakieś piwko? Jest
zimno, a ja prawie wszystko sprzedałem. Ale, ale, jak mnie
odnalazłeś?
— W „Kasai” był facet, który cię znał.
Handlarz właściwie nie czekał na odpowiedź, zebrał swój
kramik w starą szmatę i ruszył w kierunku baru.
— To przerażające — stwierdził dziennikarz. — Nie
przypuszczałem, że jest w takim stanie, spływamy?
— Nie — odparł Malko. — Wychylmy ten kielich do dna.
Może Joseph powie nam coś interesującego.
* * *
Po piątym piwie Joseph van de Putte stał się wyraźnie
gadatliwy. Opowiedział jakąś mglistą historię o najemnikach, w
którą był wmieszany, gdy walczył w Afryce przeciwko okrutnemu
tyranowi. Brzmiała ona jak zła parodia komiksu Tintin — zwykła
mitomania. Eric skorzystał z przerwy w opowieści i zręcznie
nakierował Josepha na interesujący ich temat.
— A twoi kumple z WNP, widziałeś ich?
Van de Putte przybrał tajemniczą minę, nachylił się do ucha
dziennikarza i odpowiedział, opluwając go przy tym: — Trzeba
uważać! Faceci z bezpieki depczą nam po piętach. Często mnie
śledzą, dlatego musiałem cały czas zmieniać mieszkania. Wiedzą,
że znam różne sztuczki. Wiesz, my wciąż jesteśmy silni, mamy
nawet magazyny broni — dorzucił cicho. — Czekamy tylko na
rozkazy, ale nie będą one wydane tutaj — dodał tajemniczo.
— Czy spotkałeś ponownie Pułkownika? — zapytał Eric.
Van de Putte rozejrzał się wokół, przerażony.
— Uważaj, to gruba ryba! Dzwonił do mnie raz lub dwa,
mam z nim kontakt.
Widać było, że zmyśla. Eric Bontemps naciskał: — Myślę,
że cię lubił.
Van de Putte nadął się jak paw.
— Jeszcze jak! Nauczył mnie mnóstwa rzeczy.
Wykonywaliśmy nawet cholernie specjalne zadania.
— Wiesz, co się z nim stało?
Joseph przytknął palec do ust.
— Prowadzi dalej robotę. Działa w cieniu, zwalcza
komunizm i wszelkich jego agentów będących w Belgii.
— Jak on wygląda? — zapytał Malko.
Van de Putte zamilkł, zaniepokojony precyzyjnością
pytania. W końcu wybełkotał: — Jest wspaniały, wysoki i
postawny, cholernie wysportowany. Ma szare oczy i spojrzenie
typowego przywódcy, zawsze opanowany. Kiedyś zrobiłem mu
zdjęcie.
Malko poczuł się tak, jakby urodził się na nowo. Tropienie
Josepha van de Puttego mogło być nagrodzone imponującą pulą.
Kryjąc zainteresowanie, Malko zapytał: — Ach tak, i dał sobie je
zrobić?
Van de Putte przybrał sprytną minę.
— Oczywiście, że nie! Zrobiłem je podczas treningu
strzeleckiego w lasach Houssiere. Poprosiłem kumpla, żeby
pstryknął je z daleka, teleobiektywem.
Malkowi wydawało się, że siedzi na rozżarzonych węglach.
— A co się stało z tym zdjęciem?
Były członek WNP pochylił się i zionąc piwem, rzekł
konfidencjonalnie: — Mogę pana zapewnić, że ani na moment mnie
nie opuściło.
Malko nie cofnął się przed tym cuchnącym oddechem, ale
powstrzymał okrzyk radości. Obojętnym głosem zapytał: — Ma
pan je przy sobie?
— Tutaj — odpowiedział van de Putte, uderzając się w
okolice serca.
— Czy mogę je zobaczyć?
— Nigdy!
Zareagował jak matka, której chcą odebrać dziecko.
Zawahał się jednak lekko, co osłabiło kategoryczność jego
odmowy. Dziennikarz wziął go delikatnie za ramię i cicho coś mu
tłumaczył, podczas gdy serwowano siódme piwo.
— Joseph, wiesz, że nieprzypadkowo się tu znalazłem.
Mój przyjaciel jest waszym sympatykiem, przybył z Austrii.
Nie obawiaj się go!
Van de Putte zawahał się, w końcu przyjacielski ton oraz
nowe piwo zmiękczyły go; — Oczywiście, że nie, ale Pułkownik
nie może się dowiedzieć, że mam to zdjęcie, ukarałby mnie surowo,
a to zaszkodziłoby mojemu awansowi w organizacji.
Atmosfera ponownie zaczęła trącić komiksem. Joseph wciąż
się wahał. Dziennikarz ostrożnie odezwał się do Malka: — Nikt się
o niczym nie dowie, prawda?
— Z całą pewnością! — potwierdził Malko.
Van de Putte już otwierał swój stary, zasmolony portfel.
Wyciągnął z niego różne papiery, pośród nich była
czarnobiała fotografia, położył ją na blacie. Malko pochylił się nad
nią. Przedstawiała dwóch mężczyzn: van de Puttego strzelającego
do celu i starszego, prawie łysego faceta, noszącego przyciemnione
okulary. Dla van de Puttego był on bohaterem.
— Oto Pułkownik — dodał drżącym głosem Joseph.
— Wygląda w porządku — przyznał poważnie dziennikarz.
— Ty też nie jesteś zły, ale to zdjęcie jest w opłakanym stanie,
wkrótce nic nie będzie widać, ono się przeciera.
— Tak? — zaniepokoił się Joseph.
— Można temu zaradzić. Pożyczę je sobie i zrobię odbitkę u
mnie w gazecie. W ten sposób będziesz je miał jak nowe.
— Nie, nie mogę — sprzeciwił się — to wielka tajemnica.
Dziennikarz objął go prawym ramieniem.
— Joseph, jesteś przyjacielem, a mój kumpel da ci
gwarancje. W swoim kraju też jest szefem, wie, że robisz dobrą
robotę.
Podstępnie położył dłoń na fotografii i przesunął ją do
siebie. Van de Putte nie śmiał zaprotestować, utkwił wzrok w swym
skarbie.
— Kiedy mi ją oddasz?
— Przyniosę ci ją dzisiaj, gdzie mieszkasz?
— Nie mogę ci powiedzieć, to tajemnica.
Eric nie nalegał, wyczuł bowiem w jego głosie
zdecydowanie, ponadto fotografia i tak była już u niego w kieszeni.
— W takim razie spotkajmy się jutro rano o tej samej porze.
— Dobrze, ale Pułkownik nigdy się nie dowie? Inaczej
musiałbym napisać raport.
— Nie martw się, wiemy tylko my trzej.
Malko nie wierzył własnym uszom, spodziewał się
większego oporu van de Puttego. Joseph połknął jednym haustem
swe piwo i z błyskiem w oku schował portfel.
— No dobra, chłopaki, muszę już iść. Mam dzisiaj sprawę
do załatwienia. Coś cholernie tajnego, ma związek z facetami,
którzy chcą wziąć się do NATO.
— Niech pan zaczeka, dam panu zaliczkę na poczet
przyszłej misji.
Malko wyciągnął pięć banknotów tysiącfrankowych i
wsunął mu do ręki. W oczach van de Puttego prawie pojawiły się
łzy. Uścisnął mu wylewnie rękę i wyszedł z baru zgarbiony, w
sumie żałosny. Malko spojrzał na zdjęcie. Widniał na nim Fox,
przywódca morderców z Brabancji. Zdjęcie odpowiadało dokładnie
opisowi, który podał mu Burton.
Obaj mężczyźni oddalili się ulicą Blaes. Dziennikarz był
sceptykiem co do zdjęcia.
— Co pan chce teraz zrobić?
— Muszę oficjalnie zidentyfikować tego człowieka. To
pierwszy krok, aby przekonać się, czy Pułkownik i Fox to ta sama
osoba. Czy może mi pan pomóc?
Zaskoczony Eric przebiegł w myślach swoje kontakty.
Dopiero dochodząc do ulicy Haute, odpowiedział: — Być
może, mam kumpla w żandarmerii, który zajmował się WNP.
Pracuje w Brygadzie do Spraw Poszukiwań, w Nivelles. Ma jeszcze
jakieś dokumenty i nie bardzo lubi ludzi z UB. Może uda mu się
zidentyfikować tego faceta. Nie będzie jednak łatwo nakłonić go do
zwierzeń, jest ostrożny.
— Może pan do niego zadzwonić?
— Przez telefon nic nie powie. Trzeba do niego pójść. Jeżeli
się uda, spotkamy się na obiedzie.
— Może o trzynastej w „Metropolu”?
Malko podrzucił swego przewodnika do redakcji gazety i
pomknął do ambasady amerykańskiej. Nareszcie miał dobre
wiadomości. Jeżeli Pułkownik był Foxem, to musiał istnieć jakiś
związek między WNP i Foxem, a więc cała jego hipoteza się
potwierdzała.
George Hammond był wciąż ponury. Malko wytłumaczył
mu, na czym polega jego zasadzka, i pokazał fotografię zabraną van
de Puttemu.
— Czy udałoby ci się dowiedzieć, kim jest ten mężczyzna?
Pracuje w Urzędzie Bezpieczeństwa, sekcja kontrwywiadu. To
może być Fox.
— Dowiem się od mych przyjaciół z NATO — odparł szef
komórki CIA. — Zwykle znają wszystkich Belgów pracujących w
Urzędzie Bezpieczeństwa. Nie możemy jednak pytać o to naszych
partnerów, odpowiedzą, żebyśmy poszli w diabły, i zawiadomią go.
— Zrób, co będziesz mógł.
Malko z trudem zabijał czas, jaki pozostawał mu do obiadu.
Jeżeli dziennikarz wróci z Nivelles z niczym, część jego planu
legnie w gruzach. Zastanawiał się, czy przeciwnicy zdawali sobie
sprawę z wysiłków, które czynił, aby ich zidentyfikować. A ten
Fox, czy wiedział, że Malko podłoży mu bombę z opóźnionym
zapłonem?
Eric Bontemps przyszedł do baru w „Metropolu” spóźniony
o kwadrans. Dla Malka było to piętnaście minut istnej tortury.
— Ten żandarm zgadza się z nami spotkać w motelu Toucan
za trzy kwadranse — oznajmił Bontemps.
Malko miał ochotę go ucałować.
— Nie ma ryzyka, że wygada wszystko swemu kumplowi
Martensowi?
— Nie, to uczciwy facet — uspokoił go dziennikarz. —
Wiele razy odbierano mu zbyt delikatne sprawy właśnie dlatego, że
jest nieprzekupny.
Po raz kolejny znaleźli się na autostradzie łączącej Brukselę
z Mons. Usytuowany przy wjeździe do Nivelles motel Toucan robił
wrażenie supernowoczesnej budowli, jego szare mury rozdzielały
stare domy miasteczka. Przy nim znajdował się ogromny parking, a
w środku budynku anonimowe pokoje oraz ludzie interesu.
Dziennikarz zapytał w recepcji: — Pan Vandamme, który pokój?
— Pokój 321 — odparł recepcjonista, sprawdziwszy w
książce meldunkowej.
Obydwaj mężczyźni weszli po schodach i posuwali się
korytarzem o koszmarnych, brązowych ścianach. Zapukali do
numeru 321. Drzwi otworzył im krępy, łysy mężczyzna o
błękitnych oczach i czarnych brwiach. Wzrokiem świdrował Malka.
Przywitał się z nimi, zaprosił ich do środka, po czym zamknął
dokładnie drzwi. Z mężczyzny emanowały solidność i uczciwość.
Malko natychmiast zapałał do niego sympatią.
— Jest pan jedyną osobą, która może mi pomóc. Jeżeli jest
jeszcze szansa na powstrzymanie tej masakry.
— Zgadzam się — odparł Vandamme spokojnie — ale nic,
co powiem, nie może wyjść dalej. Inaczej ryzykuję swą karierę, a
może nawet coś więcej.
— Oczywiście.
— Malko wyjął z kieszeni fotografię otrzymaną od van de
Puttego i pokazał ją żandarmowi.
— Czy zna pan tych dwóch mężczyzn?
Adiutant Vandamme obejrzał uważnie zdjęcie i odłożył je na
stół.
— Tak — odparł. — Jeden z nich to Joseph van de Putte,
członek WNP, dosyć nawiedzony facet, drugi to agent służby
bezpieczeństwa, pseudonim „Pułkownik”. Miał za zadanie
infiltrację ultraprawicowców. Oczywiście pracował dla rządu.
— Czy zna pan jego prawdziwe nazwisko?
śandarm zawahał się przez moment. — Tak, żandarmeria
zleciła mi podobną misję. Moi przełożeni polecili mi
zidentyfikować Pułkownika i udało mi się to.
— A co było potem?
— Nic — odparł żandarm, uśmiechając się. — Wszystkie
raporty dotyczące tej sprawy zostały uznane za top secret i odtąd
nikt nie miał do nich dostępu. — W jego głosie wyczuwało się żal.
— Według pana dlaczego?
Zanim odpowiedział, wymienił z Erikiem szybkie
spojrzenie.
— Odkryłem pewne rzeczy. To ciekawe. Po pierwsze,
Pułkownik tak się wciągnął w grę, że dostarczał infiltrowanej
grupie broń i amunicję. Po drugie, zachęcał jej członków do
brutalnych akcji.
— Co się stało z bronią?
— Zabrała ją policja podczas sprawdzania niektórych
członków WNP.
Malko wręcz wrzał w środku: to, czego się dowiedział, było
prawdopodobnie początkiem tych wszystkich morderstw.
Elementy układanki zaczęły nareszcie do siebie pasować.
— Czy może mi pan wyjawić nazwisko Pułkownika?
śandarm odpowiedział bez wahania: — To Hans Bever. Jest
zastępcą dyrektora kontrwywiadu w Urzędzie Bezpieczeństwa. Tam
zrobił karierę i podlega jedynie swemu dyrektorowi naczelnemu.
— Czy to jest mężczyzna, którego rozpoznał pan na zdjęciu?
— Bez wątpienia.
Malko nareszcie miał precyzyjne informacje. Rozmyślał
gorączkowo. Po ujawnieniu tych rewelacji żandarm o grubych
brwiach spokojnie palił papierosa. — Czy odkrył pan coś jeszcze o
Hansie Beverze? O rzeczywistych związkach łączących go z WNP?
Adiutant Vandamme uśmiechnął się porozumiewawczo.
— Oczywiście, ale nigdy nie udało mi się zdobyć żadnego
dowodu. Bever był związany z niejakim Filipem Orstallem, byłym
legionistą, który pracował u nas w żandarmerii. Został on
dyskretnie wylany w następstwie różnych akcji. Miał do wyboru
albo to, albo BK 10
. Następnie wstąpił do WNP.
Kiedy ruch został zlikwidowany, aresztowano go. Wstawił
się za nim Hans Bever, oświadczając że sam go zaangażował do
pomocy w zlokalizowaniu ruchu.
— Filip Orstall, to ten, który prowadzi „Jonathana”? —
zapytał Malko.
śandarm uśmiechnął się do niego.
— Widzę, że ma pan dobre informacje. Tak, to on. Nieźle
się z tego wykręcił.
To wszystko było pasjonujące. Nareszcie czarno na białym
można było udowodnić związek pomiędzy zabójstwami a
tajemniczym Foxem.
— Czy słyszał pan o Foxie? — zapytał Malko.
Żandarm pokręcił przecząco głową.
— Nie, nigdy. Kto to jest?
Malkowi nie pozostawało nic innego, jak wyjawić mu swoją
teorię. Niech diabli porwą tajemnicę. Vandamme wysłuchał go nie
przerywając i odezwał się nagle: — To, co pan mówi, nie dziwi
mnie wcale. Ja również interesowałem się tymi zabójstwami. Mam
teczki wszystkich ludzi z KKW. Ci, których zabito, byli jedynie
małymi płotkami.
— Więc dlaczego dokonano tych zabójstw?
— Nie mam pojęcia — wyznał Vandamme. — Jeżeli chodzi
o Bevera, jestem przekonany, że chciał zrobić z WNP coś w rodzaju
„służby szybkiego działania”, przeznaczonej do tuszowania
wykroczeń policji lokalnej, a nawet wykonywania operacji
niezgodnych z prawem. Nagraliśmy jego rozmowy telefoniczne: bał
się, że instalacje NATO nie są wystarczająco chronione, miał listę
„podejrzanych” wojskowych i cywilów pozostających w kontaktach
ze Wschodem. Sporządził listę wszystkich członków KGB i GRU
przebywających w Belgii.
Nigdy nie udało mi się sprawdzić, czy odpowiadała
20 Borne kilometrique 10 — w żargonie żandarmerii degradacja i powrót do
drogówki.
rzeczywistości.
— Ma pan jego adres?
— Oczywiście, wiem ponadto, że jest żonaty, ma dwoje
dzieci i prowadzi bardzo surowy żywot. Jest obowiązkowy.
— Czy myśli pan, że spotyka się wciąż z Orstallem?
— To możliwe.
Z pewną nerwowością Vandamme spojrzał na zegarek.
— Czy ma pan jeszcze jakieś pytania?
— Na razie nie. Proszę dać mi adres i wszelkie informacje o
nim.
śandarm zanotował coś na kartce i podał ją Malkowi.
— Proszę. Niech pan to dobrze spożytkuje. Proszę pamiętać:
nigdy pana nie widziałem i nie rozmawiałem z panem. I uwaga:
Hans Bever jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem, praktycznie
robi to, na co ma ochotę.
Mężczyźni uścisnęli sobie ręce i żandarm zamknął drzwi za
Malkiem i Erikiem. Dziennikarz czuł się niezręcznie.
— Wdepnął pan w cholerną sprawę. Co pan teraz zrobi?
Malko właśnie nad tym rozmyślał. Informacje uzyskane od
żandarma były bardzo cenne, ale trzeba było uczynić coś więcej:
nastraszyć Foxa i upewnić się, że to on jest Pułkownikiem.
Oczywiście istniał jego związek z Orstallem, ale to nie znaczy, że
obaj mężczyźni widywali sę regularnie. Ta sprawa mogła mu zająć
jeszcze całe tygodnie. Malko spojrzał na papier z numerem telefonu
Pułkownika; przyszło mu coś na myśl.
* * *
— Czy pan Hans Bever?
Po drugiej stronie w słuchawce zapadła cisza, która
wydawała się Malkowi całą wiecznością, w końcu opanowany,
niski głos zapytał: — Kim pan jest?
— Dzwonię w imieniu Josepha van de Puttego. Ma panu coś
ważnego do przekazania. Dziś wieczór będzie w barze Kasai od
godziny dziewiętnastej.
Odłożył słuchawkę i wyszedł z kabiny telefonicznej,
usytuowanej w dolnej części skweru Meeus. Przez gałęzie drzew
widział okna w dziwnym pomarańczowym kolorze — była to
siedziba tajnych służb belgijskich. W którymś z jej biur Hans Bever
alias Pułkownik rozmawiał z nim przez telefon. Malko wrócił do
kawiarni, gdzie czekał Amin — wciąż miał ten ogromny motor.
— No i co? — zapytał Libańczyk. — Rozmawiał pan z nim?
— Tak, pozostaje nam jedynie czekać.
Wyszli z kawiarni. Malko zaparkował swego mercedesa w
dole skweru, zza szyby dostrzegał fundamenty budynku. Od
wczoraj śledzili Bevera. Belg jeździł czarnym audi 200 o
przydymionych szybach, mieszkał w Uccle, w małym domku
położonym w głębi cichej uliczki. Wyglądał tak jak na fotografii.
Przyciemnione okulary przysłaniały mu oczy. Nie miał szofera.
Malko próbował odgadnąć jego zamiary.
Ten telefon powinien nieźle wstrząsnąć Beverem, ponieważ
oznaczał, że poznano jeden z jego pseudonimów. Byłoby więc nie
do pomyślenia, aby nie zareagował, tylko jak to zrobi?
Mowy nie ma, żeby zadzwonił ze swego biura. Albo chodził
osobiście na spotkania, albo zlecał je komuś. Z tego budynku było
tylko jedno wyjście. Malko obserwował je przez lornetkę. Dzięki
motorowi Amina był pewien, że może śledzić każdy samochód.
Kontynuowali obserwację. Była siedemnasta piętnaście, wkrótce
powinno się zacząć.
* * *
— Oto i on!
Z podziemnego parkingu wyjechało czarne audi. Samochód
skręcił w lewo i okrążył skwer. Amin Habbache już siedział na
motorze. Czarny, nieprzezroczysty kask chronił go przed
ciekawskimi. Malko podążył za nimi w swoim samochodzie,
walkie-talkie pozwalało mu utrzymać łączność z Libańczykiem.
Audi zatrzymało się dwieście metrów dalej, naprzeciwko kabiny
telefonicznej. Bever wysiadł z wozu i wszedł do niej. Nie
przebywał tam długo i powrócił do samochodu. Jechał nie spiesząc
się, kierował się na południe Brukseli. Kilkakrotnie udało mu się
zgubić Malka, ale Amin wciąż się go trzymał. Dzięki
krótkofalówkom Malko dostawał cały czas sprawozdanie.
— Mam wrażenie, że kręci się w kółko — poinformował go
Amin.
Istotnie, audi przejechało małą uliczką blisko skweru Meeus
i zatrzymało się przed budynkiem, na którym widniała tablica z
napisem „Pokoje na godziny”. Hans Bever wysiadł z samochodu i
wszedł do budynku. Widać było, że to dom „cichych spotkań”, bez
portiera.
Trzy minuty później Malko zaparkował swój samochód w
dole uliczki. Nie czekał zbyt długo, nieco wyżej parkował właśnie
biały golf. Wysiadł z niego postawny mężczyzna — Filip Orstall.
Były żandarm zniknął w tym samym budynku.
Jasne, że Orstall i Bever byli ze sobą w bliskich stosunkach.
Ich spotkanie trwało dziesięć minut. Orstall odjechał
pierwszy. Malko nawet nie próbował go śledzić, zachowywał za to
przyzwoity dystans do audi, któremu towarzyszył Amin na motorze.
Hans Bever zaprowadził ich do siebie. Wracał do domu, jak
porządny obywatel, kupiwszy uprzednio ostatnie wydanie „Le
Soir”. Wstawił samochód do garażu, dla niego dzień się skończył.
— Zjeżdżamy — powiedział Malko. — Kolejny ruch
nastąpi w barze Kasai.
Wąska, jednokierunkowa uliczka, przy której znajdował się
bar Kasai, zapchana była tak, że nie dało się tu zaparkować. Malko
zostawił swojego mercedesa na łasce losu, ale Amin zatrzymał
yamahę kilka metrów od lokalu. Była osiemnasta piętnaście. Od pół
godziny obserwowali bar. Tego ranka ponownie spotkali się z van
de Puttem na targu staroci i oddali mu fotografię.
Stojąc przed witryną sklepową, jakieś dwadzieścia metrów
od baru, Malko obserwował wchodzących i wychodzących
klientów. Jak dotąd ani Bever, ani Orstall nie pojawił się.
Nagle Malko krzyknął: — Cholera, spójrz!
Jakaś zataczająca się postać szła ulicą Fromagers. To był
van de Putte. Co tutaj robił? Pchnął drzwi baru, a Malko pomyślał
w tym momencie o pięciu tysiącach franków, które dał mu wczoraj.
Van de Putte przyszedł zapłacić swe długi. Nie wiedział, że był w
śmiertelnym niebezpieczeństwie z powodu pułapki zastawionej na
Foxa. Malko chciał właśnie pobiec za nim, kiedy zobaczył, że ktoś
wchodzi za van de Puttem do baru — był to Filip Orstall. Malko nie
mógł tam wejść.
— Idź i zobacz, co robią — poprosił Amina.
Libańczyk włożył za pasek swego herstala, obciągnął kurtkę
i przeszedł przez ulicę. Tak więc Fox zareagował błyskawicznie.
Być może Pułkownik jedynie zaniepokoił się, że odkryto jego
pseudonim, i wysłał swego zaufanego człowieka, by się zorientował
w sytuacji. Malko się niecierpliwił. W końcu Filip Orstall wyszedł i
oddalił się. Chwilę później zjawił się Amin.
— Wszystko w porządku, pogadali sobie trochę. Sprawiali
wrażenie kumpli. Potem gruby wąsacz spłynął, a ten drugi wciąż
stoi, uczepiony kontuaru.
— Chodźmy z nim porozmawiać.
W chwili kiedy Malko chciał przejść przez jezdnię, prawie
otarł się o niego pędzący golf, który zatrzymał się trochę dalej, tuż
przed barem. Wyskoczył z niego bardzo wysoki mężczyzna z
karabinem maszynowym w rękach i wpadł do baru.
Pomimo że był zamaskowany, Malko rozpoznał w nim
Roberta Martensa. Pierwsze wystrzały rozległy się wówczas, gdy
Malko zaczął biec. Nagle tylne drzwi bagażnika golfa otworzyły się
i ukazał się zamaskowany mężczyzna, trzymający riot-guna. Malko
zdążył jedynie rozpłaszczyć się za zaparkowanym samochodem.
Morderca otworzył ogień i omiatał całą ulicę Fromagers. Jakaś
kobieta, krzycząc, upadła na chodnik.
Malko zaczął strzelać w kierunku golfa.
— Strzelaj! — wrzasnął do Amina, przycupniętego po
drugiej stronie ulicy.
Z baru wciąż dochodziło echo wystrzałów. W drzwiach
ukazał się Martens, szedł tyłem, ciągle strzelając z biodra.
Wskoczył do golfa, który błyskawicznie ruszył. Na
chodniku pozostało wiele ciał. Malko wpadł do baru z pistoletem w
dłoni. Ujrzał spustoszenie, jakiego dokonał Martens. Wąsaty gruby
barman leżał na kontuarze ze strzaskaną połową głowy.
Za nim zwisały ze ściany szczątki fotografii, rozszarpanych
pociskami. Wszędzie leżały ciała martwych lub rannych ludzi.
Malko odnalazł Josepha, był wciśnięty za kontuar, miał
roztrzaskany kark. W barze było co najmniej siedem-osiem trupów.
Malko wyszedł z baru, czując ogarniające go mdłości.
Miał teraz dowód, że Fox i Pułkownik to ta sama osoba.
Wrócił do samochodu, zły na swą bezsilność. Fox zareagował z
okrucieństwem i bezwzględnością. Najpierw zmusił do mówienia
tego nieszczęśnika Josepha, a następnie zlikwidował go. Aby
zatrzeć ślady, dokonał zamachu wśród niewinnych ludzi.
Amin pojawił się dwadzieścia minut później w pokoju
hotelowym Malka, twarz miał prawie przezroczystą.
— Zgubiłem ich! Napędzili mi stracha, to są szaleńcy.
Nie wahali się strzelać do mnie w samym środku miasta.
Czekali na mnie w pustej uliczce. Z moim herstalem nie
miałem żadnych szans.
Przynajmniej teraz wyjaśniły się pewne rzeczy. Van de Putte
z pewnością się wygadał. Tak więc Fox wiedział, że byli na jego
tropie, czyli Malko był człowiekiem numer jeden do zabicia. Z
goryczą pojął, iż wciąż nie ma wiarygodnego dowodu. Fox nigdy
nie interweniował bezpośrednio. Trzeba znaleźć sposób, aby go
wypłoszyć. Miał nawet jeden, lecz z wieloma „ale”.
* * *
Nagłówek gazety „La Derniere Heure” anonsował na ośmiu
kolumnach: „Masakra w brukselskim barze. Dziewięciu zabitych,
siedemnastu rannych”. George Hammond, trzymając w ręku
zgasłego papierosa, spojrzał z przygnębieniem na Malka.
— Wyobrażasz sobie! Jak mam wytłumaczyć w Langley, że
jestem za to odpowiedzialny, że zbrodni dokonano bronią
dostarczoną przez nas! Afera Irangate przy tej sprawie okazałaby
się przyjemnym żartem. Nigdy nie złapiesz Foxa! Przeciw niemu
nie masz żadnych bezpośrednich dowodów, a on pociąga za sznurki
z zimną krwią i niespotykanym okrucieństwem.
— Nawet jeżeli dam sobie teraz spokój — rzekł Malko — i
tak to się źle skończy. Jestem pewien, że podrzucą gdzieś twoją
broń, aby ją zidentyfikowano. Będą chcieli zatrzeć za sobą ślady, a
także zemścić się. Wiedzą, że ich ścigamy.
— Masz jakieś wyjście?
— Czego dowiedziałeś się o Foxie? — Malko odpowiedział
pytaniem na pytanie.
— Nic zachęcającego. Jest w firmie od osiemnastu lat.
Odpowiedzialny za zwalczanie wszelkich ruchów
dywersyjnych. Jego szef nie przestaje nad nim piać z zachwytu.
Został odznaczony przez Jeana Gola, byłego ministra
sprawiedliwości. Jeżeli oskarżysz go o to, że jest owym szaleńcem,
nikt ci nie uwierzy, chyba że złapiesz go za rękę.
— Więc będę próbował to zrobić.
— W jaki sposób?
— Powiem ci, jak mi się uda.
Uścisnęli sobie ręce i George wyszedł z nim na korytarz.
— Uprzedzam cię, te typy nie cofają się przed niczym,
wyraźnie to pokazali. Poproszę Langley, aby odpuścili to sobie.
Inaczej będziemy mieli jeszcze jednego trupa: ciebie!
— A broń?
Szef komórki wykonał gest bezradności.
— Cóż chcesz! W tym zawodzie zdarzają się czasami
wpadki, Po prostu wylecę. W końcu nie rozstrzelają mnie, nie
jesteśmy w Związku Radzieckim. — Spróbuję jednak zrobić, co
będę mógł — przyrzekł Malko, zanim wsiadł do windy.
Jego rozumowanie było proste. Zamach w „Kasai” nastąpił
po południu. Hans Bever był w tym czasie u siebie. Rano Amin
śledził go na motorze i stwierdził, że pojechał prosto do biura. Czyli
Bever nie wiedział, co van de Putte wyznał przed śmiercią. Dowie
się tego z pewnością od zaufanego Filipa Orstalla. Być może
spotkają się w tym samym domu przy ulicy Parnasse, i to bardzo
szybko. Fox z pewnością niecierpliwie czeka na wynik akcji.
Odtąd wszelka nadzieja była dozwolona.
* * *
Malko czekał na ulicy Parnasse, z pistoletem wetkniętym za
pasek. Nie był widoczny z okien budynku. Amin zadbał o śledzenie
Foxa. Hans Bever wyszedł z biura o zwykłej porze i udawał, że
kieruje się do domu.
Podniesiony głos Libańczyka zaskrzeczał nagle w
krótkofalówce: — Podjeżdża ulicą Parnasse i parkuje w tym samym
miejscu.
Malko poczuł ucisk w gardle. W końcu dopadł zwierzynę.
Minęło jeszcze dziesięć minut i odezwał się słodki głos
Amina, wlewający mu balsam do serca: — Idzie Orstall, na
piechotę, również wszedł do budynku.
— Tylko nie ruszaj się stamtąd — nakazał mu Malko. —
Uprzedź mnie, jak tylko wyjdzie.
Pułapka została zastawiona. Należało sądzić, że Bever nie
podejrzewał, iż jest śledzony, albo też nie miał innego miejsca
spotkania. Kolejny kwadrans oczekiwania upłynął w napięciu, po
czym Malko ponownie usłyszał Amina: — Nareszcie, gruby
właśnie wyszedł.
— Zaraz tam będę — odparł Malko.
Przebiegł pięćdziesiąt metrów w rekordowym czasie i
dołączył do Amina.
— Ten drugi jeszcze nie wyszedł — uspokoił go Libańczyk.
— Zostań tutaj i osłaniaj mnie na wypadek, gdyby tamten
wrócił.
Malko wszedł do budynku i zatrzymał się na korytarzu.
Zastanawiał się, w którym z pomieszczeń Fox spotkał się ze
wspólnikiem. Było ich dwadzieścia. Jedyne rozwiązanie to
zaczekać, aż z niego wyjdzie, i zmusić do ponownego wejścia. Z
jednego z pokoi wychodziła właśnie jakaś para. Mężczyzna
odwrócił wzrok, ale kobieta — okazała brunetka, prawdopodobnie
prostytutka — posłała Malkowi upojne spojrzenie. Ktoś schodził po
schodach. Widok przyciemnionych okularów, łysej głowy i dużych
wąskich ust zmroził go lekko.
Czekał schowany za klatką windy. Nagle wyskoczył za
Beverem, błyskawicznie przycisnął mu lufę pistoletu do szyi.
— Wracamy tam, skąd pan wyszedł, panie Bever — rzekł
cicho. — Inaczej wpakuję panu kulkę w głowę.
Agent belgijskich służb specjalnych stanął. Nie próbując
nawet się odwrócić, zapytał: — Kim pan jest?
W jego głosie wyczuwało się lekkie napięcie, ale żadnych
oznak paniki. Był profesjonalistą i Malko zdawał sobie sprawę, że
walka będzie ciężka.
— Kimś, kto zna pana bardzo dobrze jako Pułkownika, a
także jako Foxa — odpowiedział Malko.
— To pan do mnie dzwonił.
Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie. Malko popchnął Foxa
na schody. — Proszę robić to, co mówię, panie Bever. Tak będzie
lepiej.
Malko czuł, że Belg się zawahał. Jeżeli będzie się bronił lub
odmówi, wszystko weźmie w łeb. Mógłby go oczywiście sprzątnąć,
ale to nie rozwiąże problemu.
Nie spiesząc się, Belg zawrócił i zaczął wchodzić po
schodach. Był tak spokojny, jakby po prostu czegoś zapomniał.
Malko szedł za nim. Dotarli do pierwszego piętra, Fox wyjął
z kieszeni klucz i otworzył jakieś drzwi, weszli do środka.
Pomieszczenie służyło wyraźnie „szybkiemu seksowi”. Stało tam
niskie łóżko, otoczone lustrami, jakiś fotel, kilka mało erotycznych
grafik, uchylone drzwi prowadziły do maleńkiej łazienki. Hans
Bever usiadł na łóżku i skrzyżował nogi. Wolnym ruchem zapalił
papierosa, nie zwracając uwagi na wycelowany w siebie pistolet.
Wypuszczając dym, odezwał się obojętnym głosem: — Domyślam
się, kim pan jest. Wiedziałem, że wcześniej czy później spotkam
pana.
Malko zajął jedyny fotel, naprzeciw drzwi. Belg był starym
wygą wojny podziemnej, nie należało zbytnio ufać jego pozornej
obojętności. Byli śmiertelnymi wrogami. Malko wiedział, że Bever
skorzysta z pierwszej okazji, aby go zabić.
— Czego pan ode mnie oczekuje? — zapytał Belg. — Moi
odpowiednicy, ludzie, dla których pan pracuje, są ze mną w
doskonałych stosunkach. Wymieniamy między sobą wiele
informacji.
— Panie Bever, odkryłem całą pańską, to znaczy Foxa,
manipulację i likwidację wszystkich niewygodnych świadków.
Zabił pan Burtona i Meyera, ponieważ znali pana i mogli zdradzić,
komu oddali broń przeznaczoną dla CIA. Broń, którą przekazał pan
swoim przyjaciołom: Martensowi i Orstallowi. Oni z kolei mieli
likwidować osoby, które pan wskaże.
— To są pana przypuszczenia — zauważył grzecznie Belg.
Był wyraźnie przeświadczony, że Malko ma ukryty
mikrofon.
— Wie pan doskonale, że to prawda — naciskał Malko. —
Panie Bever, do dzisiaj jest pan odpowiedzialny za dziewiętnaście
morderstw. Nie wspomnę nawet o rannych ani o dwóch próbach
zamachu na mnie, przeprowadzonych przez pańskich ludzi.
Hans Bever nagłym ruchem zgasił papierosa w popielniczce.
— To wszystko bajki — powiedział oschłym tonem. —
Wysłuchałem pana, a teraz proszę pozwolić mi odejść.
Miałem ciężki dzień.
— A propos, po co pan tutaj przyszedł?
Bever nie odpowiedział.
— Powiem panu — ciągnął Malko. — Dostał pan od
Orstalla raport o zamordowaniu van de Puttego. Kamuflażem dla
tego morderstwa była masakra w barze Kasai.
Oczywiście zlikwidował pan lub kazał zlikwidować
wszystkich świadków, ale jak pan widzi, ja żyję. Jeżeli nie zechce
pan mówić, to szef komórki CIA w Brukseli powiadomi
Ministerstwo Sprawiedliwości. Przeprowadzą rewizję u Martensa i
Orstalla i z pewnością znajdą broń, której użyto w tej masakrze.
Pana wspólnicy przyznają się do wszystkiego i w ten sposób
skompromitują pana.
Lekkie rumieńce ozdobiły policzki Belga. Machinalnie
potarł brodę i rzekł: — W takim razie, panie Linge, dowiedzą się,
że to CIA dostarczyła broń.
Belg powoli gubił swą maskę obojętności i Malkowi
wyraźne ulżyło. — To prawda — przyznał — ale szef komórki woli
taki skandal niż kontynuowanie tych okropieństw.
Bever zbył jego słowa nieokreślonym gestem.
— Te operacje są już zakończone — rzekł. — Może pan to
powiedzieć swoim przyjaciołom. — Mówił ze wspaniałym
opanowaniem, pewien swych racji, jakby chodziło o banalną
rozmowę o interesach. Malko nie spodziewał się tak bez
względnego cynizmu. Bever wyczuł to i uśmiechnął się drwiąco. —
Panie Linge, wiem, kim pan jest, i mam dla pana wiele szacunku.
Często walczyliśmy z tym samym przeciwnikiem. Nie chciałem
nigdy szkodzić interesom pańskich mocodawców, lecz po prostu
chronić siebie.
— Dlaczego zamordowano tych lewicowców?
Bever machnął z niecierpliwością ręką.
— To nie pański problem. Wie pan, że w naszym zawodzie
rzadko napotykamy proste sprawy. Myślę, że nie ma podstaw,
abyśmy przeciwstawiali się sobie. Udało się panu zidentyfikować
mnie i to jest wspaniała robota. Ci, których wyeliminowano, byli
jedynie małymi pionkami. — Nagle zamilkł, jakby się nad czymś
zastanawiał. Podniósł głowę i powiedział: — Za cztery lata idę na
emeryturę i zobowiązuję się, że nie sprawię panu więcej kłopotów.
A teraz muszę pana opuścić.
Wstał i skierował się ku drzwiom. Malko poruszył
pistoletem, trzymając palec na spuście.
— Panie Bever — rzekł spokojnie — dostałem od moich
„mocodawców”, jak pan powiedział, zlecenie, którego nie mogłem
wypełnić.
— Zrobił pan, co mógł — odparł Belg.
— Dziękuję — rzucił lodowato Malko — ale jest coś, co
zrobię bezzwłocznie bez żadnego zlecenia: wpakuję panu dwie
kulki w głowę. Hans Bever wolnym ruchem zdjął okulary i spojrzał
mu prosto w oczy. Jego wzrok miał dziwny wyraz, gałki oczne były
nieruchome. Ten człowiek gotów był zabić.
— Jest pan bardzo wartościowym człowiekiem, lecz istnym
Don Kichotem. Oczywiście może pan zabić, ale to niczego nie
zmieni. W naszym zawodzie nie należy próbować zmieniać świata,
panie Linge. Wskazał mi pan jednak pewien pomysł. Prawdę
mówiąc, ta myśl już kiedyś wpadła mi do głowy.
— Jaka myśl?
Malko coraz bardziej miał się na baczności. Zastanawiał się,
jaką pułapkę chce mu zgotować Belg. Jednocześnie czuł, że jego
groźba, którą wziął na serio, nie przeraża go.
— Chciałbym, aby przekazał pan pewną propozycję panu
Hammondowi. To inteligentny człowiek i myślę, że ją zrozumie.
Jeżeli zgodzicie się współpracować ze mną, pozwolę wam odzyskać
broń, która tak niepokoi waszych mocodawców. śebyście mieli
dodatkową przyjemność, pozwolę wam wyeliminować ludzi, którzy
nie są mi więcej potrzebni i dla których nie mam zbyt wiele
sympatii.
Malko dopiero po kilku sekundach pojął sens tej propozycji.
— Pan oszalał! Chce pan, żebym...
Hans Bever wstał.
— Proszę przekazać moją propozycję — powiedział. —
Spotkajmy się tutaj jutro o tej samej porze.
Bever, nie przejmując się wycelowaną w niego bronią,
znowu ruszył do drzwi; wychodząc, odwrócił się.
— Myślę, że dla wszystkich będzie to najlepsze wyjście,
panie Linge — rzekł poważnie. — Do jutra.
Malko nie pociągnął za spust. Słuchał kroków oddalających
się po skrzypiących stopniach schodów. Wściekły na siebie,
wyszedł również. Kiedy znalazł się na zewnątrz, zobaczył spokojnie
odchodzącego Bevera; nawet się nie obejrzał.
* * *
— Po prostu proponuje nam zamordowanie jego
wspólników, a w zamian pomoże nam odzyskać broń.
Głos George'a grzmiał z oburzenia. Ołówek, którym
zabawiał się Hammond, złamał się z suchym trzaskiem.
Amerykanin uspokoił się trochę, ssąc kostkę cukru.
— Jest przyparty do muru — rzekł Malko. — Wie, że
możemy złamać mu karierę.
Szef komórki CIA pokiwał głową z podziwem.
— Odwaliłeś kawał genialnej roboty. Nie przypuszczałem,
że dotrzesz do końca. Przecież Bever stosował wszelkie środki
ostrożności. Mogę ci powiedzieć, że służby belgijskie wciąż
poruszają się po omacku. Jeżeli chodzi o bar Kasai na przykład, to
policja kryminalna myśli, że były to porachunki.
Oczywiście takie monstrum, jak Hans Bever, uszło ich
uwagi.
— Rezultat nie był wart całego przedsięwzięcia — rzekł z
goryczą Malko.
George Hammond zdjął okulary i spojrzał na niego. Bez
okularów jego oczy wydawały się malutkie.
— Wiem, co czujesz, ale nie jesteśmy tu po to, aby bawić
się w uczucia. Zdam sprawozdanie w Langley, przedstawię
propozycję Bevera oraz mój osobisty komentarz.
— W którym doradzisz, aby ją zaakceptowali?
Amerykanin potwierdził kiwnięciem głowy.
— Oczywiście, w tej sprawie nie został zabity żaden
obywatel amerykański, z wyjątkiem Filipa Burtona. Tak naprawdę
nie należał on do Agencji i jego śmierć, która jest naturalnie godna
pożałowania, nie stanowi casus bel i. Natomiast odnalezienie broni
przez obcych mogłoby mieć nieobliczalne konsekwencje
polityczne. Nie bawmy się w rycerskich obrońców praw
pokrzywdzonych.
Trupy z baru Kasai byłyby mu za to niewymownie
wdzięczne!
Hammond nałożył okulary i odezwał się łagodnie: —
Otrzymam odpowiedź jutro rano. Jeżeli brzydzisz się dokończyć tę
sprawę, nie będę miał ci tego za złe, inny agent przypieczętuje
umowę.
* * *
Robert Martens leżał wyciągnięty na łóżku i zabawiając się
myśliwskim nożem, słuchał Orsatalla, który wyjaśniał mu sytuację.
— Nie podoba mi się ostatnia operacja — przerwał Martens.
— Zbyt duże ryzyko. Nigdy nie należy działać w centrum miasta.
— Nie mogliśmy odmówić — zaoponował Orstall.
Martens zmierzył go zimnym wzrokiem.
— Dlaczego? Teraz on potrzebuje nas bardziej niż my jego.
— Wiesz dobrze, że bez jego ochrony będziemy mieli
problemy.
— Jakie problemy? Po prostu skończymy z tym, ale zawsze
będziemy gotowi rozpocząć ponownie.
Orstall nie był zupełnie przekonany. Martens podniósł się i
powiedział”.
— W każdym razie mamy jeszcze małą sprawę do
załatwienia. I bardzo mi na niej zależy. Chcę wykończyć tego
skurwiela, agenta CIA, który wszędzie węszy. Potem ruszamy na
zieloną trawkę.
— On jest bardzo ostrożny.
— Mam już pewien pomysł — rzekł Martens i rzucił nożem,
który wbiwszy się w ścianę, zaczął głucho wibrować.
Amin Habbache wsiadł na swój motor i nacisnął starter,
Cristel usadowiła się za nim. Wolno ruszył ulicą Sablon, minął
kościół Matki Boskiej Niepokalanej i wjechał na ulicę Regence.
Libańczyk szalał na punkcie motoru, więc skorzystał z
przymusowego odpoczynku i zafundował sobie przejażdżkę do lasu
Soignes.
Zatrzymał motor na szczycie wzniesienia, przepuszczając
samochody jadące bulwarem. Zaparkowany przed kościołem
ciemnoszary golf ruszył powoli i zrównał się z nim. Amin obejrzał
się, ostatnią rzeczą, jaką zobaczył na tym świecie, była lufa riot-
guna, wycelowana w jego głowę. Człowiek, który trzymał broń, nie
dał mu żadnej szansy. Z odległości trzydziestu centymetrów
nacisnął spust.
Ogłuszający wybuch utonął w ulicznych dźwiękach. Pocisk
oderwał i roztrzaskał głowę Libańczyka, impet wyrwał go z
siodełka. Ciało upadło, pociągając za sobą motor — zostało
przygwożdżone do ziemi. Cristel wyleciała z tylnego siodełka i
wylądowała dwa metry dalej. Nie zdążyła się podnieść, kiedy z
golfa wyskoczył wysoki zamaskowany mężczyzna, podniósł
dziewczynę i jak pakunek wrzucił ją do samochodu. Golf ruszył
natychmiast. Zabójstwo i porwanie nie trwały nawet minuty. Wokół
trupa zaczęły zatrzymywać się samochody, tarasując aleję. Z
głuchym warkotem silnika golf pędził na południe ulicą Regence.
Kiedy na miejscu pojawił się pierwszy samochód policyjny,
policjanci znaleźli jedynie trupa Amina, uwięzionego wciąż pod
motorem. Automatyczny pistolet leżał obok niego, z kulą
wprowadzoną do lufy. Nikt nic nie widział, a żaden świadek nie
pomyślał, aby poinformować policję o siedzącej na tylnym siodełku
kobiecie.
* * *
— Sprzątnęli Amina — oznajmił George Hammond. — W
środku miasta. Prawdopodobnie porwali jego przyjaciółkę Cristel
— ona zniknęła.
Malko czuł, że zaraz trafi go szlag. śałował, że nie zabił
wczoraj Hansa Bevera. Po raz kolejny Fox go wyprzedził.
— Widzisz, co warte są obietnice Foxa — odezwał się do
szefa komórki.
— Widzę — przyznał Amerykanin. — Otrzymałem jednak
odpowiedź z Centrali: zgadzają się na układ.
— Nie ma już żadnego układu — rzekł Malko. — Tym
razem to śmiertelna wojna. Następny na liście jestem ja.
— Nie możemy dopuścić, aby kontynuowano masakrę.
— George, poczekaj do wieczora.
— Czy idziesz na spotkanie z Foxem?
— Tak.
— To szaleństwo! Będą tam na ciebie czekać i zamordują
cię.
— Może nie — odparł Malko. — Człowiek ostrzeżony wart
jest dwóch. Mam czas, aby wyposażyć się odpowiednio.
Tym razem Fox nie wystrzeli pierwszy.
Malko wyszedł z biura, prawie trzasnąwszy drzwiami.
Amerykanin był bezsilny, nie wiedział już, czego naprawdę chce;
był rozdarty między pragnieniem wyjścia cało z tej sprawy a
przerażeniem, jakie budziły w nim owe morderstwa.
Malko wrócił do pokoju hotelowego, zostawił tam swojego
fala z amunicją i otrzymaną od George'a kamizelkę kuloodporną.
Czuł się trochę jak ostatni rycerz krzyżowy. Nie pałał jakąś szaloną
sympatią do Libańczyka, ale był przecież jego wspólnikiem. No i
pozostawała Cristel. Dlaczego ją porwali?
Wyobrażał sobie, jakie wyrafinowane tortury będzie musiała
znieść. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie mogła się teraz
znajdować i czy jeszcze żyła.
Szedł jednak na spotkanie z Hansem Beverem. On mógł stać
się dobrą monetą przetargową.
* * *
Ulica Parnasse była spokojna, nieliczni przechodnie
spieszyli się do swych domów przy niespotykanym o tej porze roku
lodowatym wietrze. Malko czekał za kierownicą swego mercedesa,
na jego kolanach leżał fal, przykryty płaszczem.
Malko miał na sobie kamizelkę kuloodporną. Co chwilę
spoglądał to w lusterko, to na drzwi wejściowe do budynku, w
którym wyznaczył mu spotkanie Bever. Ulica była
jednokierunkowa, tak więc jeśli mordercy przyjadą swym golfem,
będzie miał czas skosić ich ogniem z karabinu. Nagle zauważył
spokojnie idącego mężczyznę. Był to Hans Bever. Malko nie mógł
uwierzyć, że człowiek należący do belgijskiej służby
bezpieczeństwa przyjdzie na to spotkanie po zamordowaniu Amina.
Jakaż pułapka za tym się kryje?
Fox wszedł do budynku, nie rozglądając się. Malko odczekał
dobre dziesięć minut, następnie przeszedł przez ulicę, niosąc broń
owiniętą płaszczem. Cicho wspiął się po schodach. Drzwi pokoju
były otwarte. Pchnął je kopniakiem. Broń trzymał przy biodrze.
Bever siedział na łóżku, paląc papierosa. Uśmiechnął się
ledwo i powiedział: — Dzień dobry, spóźnił się pan.
— Niech pan nie udaje — rzekł Malko. — Jeżeli nadejdą
pańscy ludzie, pan zginie pierwszy.
Stanął w głębi pokoju, przodem do drzwi. Belg znajdował
się teraz na linii strzału. Z tej odległości pociski fala zmieniłyby go
w krwawą miazgę. Bever spojrzał na Malka spokojnie i odezwał
się: — Wiem, co się stało. To przykre, ale oni nie działali na mój
rozkaz.
Sprawiał niesamowite wrażenie, jakby mówił o błahostkach.
— Gdzie jest Cristel Tilmant? — zapytał Malko ostrym
tonem.
Bever zdjął okulary, przetarł oczy, jakby go piekły, i rzekł:
— Przysięgam panu, że nie mam pojęcia.
* * *
Robert Martens zdjął wełnianą maskę i wytarł spoconą
twarz. Spojrzał na Cristel, leżącą na polowym łóżku, przykutą
kajdankami do żelaznego stojaka. Na sobie miała jedynie
minispódniczkę. Jej twarz była cała w sińcach i zaschłej krwi, było
to następstwo upadku z motoru. W powrotnej drodze golf długo
kluczył po Ringu, zanim schronił się w tym dużym baraku, o
zdalnie otwieranych drzwiach, na ulicy Beau Site w Ixelles. —
Widziałaś, jak wykończyliśmy tego małego skurwysyna — odezwał
się żandarm prawie radosnym głosem.
Spokojnie nalał sobie dobrą miarkę Johnny Walkera i
wychylił jednym haustem. Pozwolił sobie na to rzadkie odstępstwo
od surowego reżimu.
Cristel nie odpowiedziała. Od momentu kiedy olbrzym zdjął
maskę, wiedziała, że jest skazana na śmierć. Człowiek tego pokroju
nie zostawia świadków. Zastanawiała się jedynie, dlaczego od razu
jej nie zabili.
— Czego chcecie?
Martens uśmiechnął się mile, prawie uspokajająco. Zdjął
kamizelkę i dresy, został jedynie w slipach. Jego genitalia
wydawały się Cristel monstrualne, a przecież wiele już widziała.
Zbliżył się do łóżka i położył swą ogromną łapę na jej piersi.
Miętosił ją tak mocno, że dziewczyna krzyknęła.
— Połączymy przyjemne z pożytecznym — powiedział
Martens. — Najpierw zostaniesz zerżnięta tak, jak jeszcze nigdy nie
byłaś. Potem posłużysz nam jako przynęta, abyśmy mogli
przyskrzynić tego skurwiela, który założył sobie, że da mi popalić.
A na koniec połączysz się ze swoim oliwkowym kumplem.
Mówiąc to, cały czas zabawiał się jej biustem. Cristel
widziała, jak pęczniał mu członek, napinając materiał slipek.
Martens spokojnie usiadł na niej okrakiem, członek, twardy
jak stal, spoczął pomiędzy jej piersiami. Mężczyzna lewą ręką
chwycił dziewczynę za włosy, przyciągnął głowę i wepchnął
końcówkę penisa do jej ust. Cristel zaczęła się dusić, jej oczy
napełniły się łzami, chciała się cofnąć, ale Martens przyciągnął jej
głowę z jeszcze większą gwałtownością.
— Ssij albo zaraz cię wykończę — skarcił ją.
Dziewczyna starała się, jak mogła. Dusił ją ten ogromny
korzeń, który Martens chciał wepchnąć jak najdalej, aż wreszcie z
zadowoleniem spuścił się do jej gardła.
Ubierał się, nie spoglądając na nią. Opuścił pomieszczenie,
zszedł krętymi schodkami do boksu, gdzie były ukryte: golf oraz
skrzynia z bronią i amunicją. Wiedział, że tutaj nikt nie przyjdzie
szukać Cristel. Wziął neseser i wyszedł z budynku.
Skierował się w stronę zaparkowanego pięćset metrów dalej
samochodu. W głowie miał zabawny plan zlikwidowania faceta,
który z takim poświęceniem go ścigał. Potem będzie mógł
spokojnie kontynuować polowania na ludzi. Nawet bez poparcia
swego protektora. To było jak narkotyk. Nie mógł bez tego żyć.
* * *
Trzymając palec na spuście fala, Malko obserwował Belga i
starał się odkryć, jaką pułapkę tamten mu przygotował. Ale Bever
był wciąż spokojny, ignorował całkowicie broń, mogącą zrobić z
niego marmoladę. Malko nadstawił uszu i zastanawiał się, z której
strony go zaatakują. Nie uwierzył, że Belg będzie szczerze z nim
współpracował.
Bever nałożył okulary.
— Dużo wczoraj rozmyślałem — rzekł. — Doszedłem do
przekonania, że większość naszych celów jest wspólna.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Malko,
mając się jeszcze bardziej na baczności. Aż świerzbił go palec, aby
nacisnąć spust.
— Nie przypuszczałem, że moi współpracownicy
przeprowadzą akcję bez mego rozkazu. Obawiam się, że nie
całkiem już ich kontroluję. Zatracili poczucie dyscypliny. Popełnili
jedną ogromną pomyłkę, zabijając żandarmów. Ułatwienia, jakie im
zapewniłem, odurzyły ich. Najwyższy czas wycofać ich z gry,
zanim zwrócą się przeciwko mnie. — Wygłaszał swoją kwestię jak
jezuita.
— Nie wierzę panu — brutalnie przerwał mu Malko.
— Nie ma pan racji — odpowiedział Bever. — Ci ludzie
nigdy nie oddadzą broni, którą im dostarczyłem. Jedynie ja znam
sprawy, których ujawnienie spowoduje wielokrotne skazanie
każdego z nich na śmierć.
— I pana również — dopowiedział Malko.
Belg uśmiechnął się lodowato.
— Może nie. W tej sprawie kryją mnie przełożeni.
Działałem na ich rozkaz.
— To niemożliwe!
— Możliwe, a ponieważ teraz jesteśmy sprzymierzeńcami,
wytłumaczę panu, co się stało. Nie muszę przypominać moich
powiązań z WNP, odkrył je pan. To prawda, że zawsze uważałem,
iż należy opierać się na zdrowych elementach tego kraju, aby
zwalczać marksistowską infiltrację. Moi szefowie nie podzielali
tych poglądów, ale udało mi się zebrać wartościowych ludzi.
— Morderców — sprostował Malko.
— Ludzi z przekonaniem — ciągnął Bever, nie przejmując
się tą uwagą — którzy teraz zwijają kotwicę.
— Dlaczego kazał pan zabić tych lewicowców? — zapytał
Malko. — Wciąż tego nie rozumiem.
Bever zawahał się chwilę, nim odpowiedział.
— Prawda nie jest teraz najważniejsza. Chodziło o
supertajną misję powierzoną mi przez rząd: utworzenie grupy
lewicowców.
— Słucham? — Malko myślał, że się przesłyszał.
— Muszę panu wytłumaczyć całą sytuację—kontynuował
Hans Bever. — Zewsząd zbieraliśmy skargi na nieudolność naszej
służby bezpieczeństwa. Ze względu na siedzibę NATO w Belgii,
Amerykanie i Niemcy niepokoją się łatwą dostępnością naszego
kraju dla różnych ugrupowań. Szef mojej komórki postanowił
wykazać coś wręcz przeciwnego, czyli utworzyć grupę
lewicowców, a następnie oficjalnie ją zniszczyć, udowadniając tym
samym naszą skuteczność.
— Czy mówi pan poważnie?
— Jak najbardziej. Nie tylko my to robimy, mistrzami w tej
materii są Izraelczycy. Czy wie pan, że wiele arabskich grup
terrorystycznych jest naszpikowanych członkami Mossadu? A
przecież dokonują zamachów antyżydowskich. U nas zaczęło się w
ten sam sposób. Wokół Pierre'a Carette'a, szefa KKW, pełno było
łatwowiernych ludzi, dających sobą łatwo manipulować.
— To ci, których kazał pan zabić?
— Po prostu ich unieszkodliwiliśmy—sprostował Belg.
— Ale dlaczego?
Bever nie odpowiedział od razu. Wydawał się szczerze
poruszony. W końcu rzekł cicho: — Początkowo wszystko układało
się dobrze. Uchodziłem za agenta RAF i rekrutowałem lewicowców
z ruchu „Akcja Bezpośrednia”. Dałem im broń, pieniądze, ulotki
oraz instrukcje.
— Ale jak udało się panu przeniknąć do tego środowiska?
— zapytał z niedowierzaniem Malko. — Przecież to nie byli
szaleńcy.
— Oczywiście, że nie — przyznał Bever. — Jeden z nich,
niejaki Guy Choquet, był moim przybranym bratankiem. To on
mnie wprowadził. Był więc pierwszym, którego musiałem
zlikwidować.
— Dlaczego?
— Zbliżał się proces KKW. Ta historia mogła w fatalnym
momencie wyjść na jaw. Trzeba było wcześniej zrobić porządki.
Moi przełożeni wpadli w panikę i dali mi wolną rękę. Myśleli, że
będę negocjował możliwość wyjazdu za granicę lub coś podobnego,
znalazłem inne wyjście. śywi ludzie mogliby wciąż uciekać się do
szantażu, musiałem więc chronić swoją komórkę. Moi dawni
przyjaciele z WNP nie zawahali się przyjść mi z pomocą.
Malko czuł, że jest lodowaty z przerażenia. W swoim życiu
widział już wiele nieuczciwych manipulacji, ale nigdy takiej jak ta.
— Czy chce pan powiedzieć, że mordercy myśleli, iż chodzi
o prawdziwych bojowników goszystowskich?
— Oczywiście — spokojnie odpowiedział Bever. — To są
aktywiści, a nie szaleńcy. Wytłumaczyłem im, że byliśmy
pozbawieni środków do zniszczenia szkodliwych elementów.
Kiedy szkoliłem ich w WNP, nauczyli się stawiać czoło tego
typu sytuacjom. Nie wahali się ani chwili. Tym bardziej że
dostarczyłem im broń i udzieliłem pewnej pomocy: przekazałem im
kody i procedurę alarmową żandarmerii. Nie ryzykowali wiele.
To było jeszcze bardziej monstrualne, niż Malko sobie
wyobrażał.
— W każdym razie dali dowód rzadkiego sadyzmu —
zauważył agent CIA.
— To prawda i skarciłem ich za to. To nie było planowane.
Martens jest szalonym psychopatą, zbyt późno zdałem sobie
z tego sprawę. On przeraża pozostałych.
Malko nie wierzył własnym uszom.
— Przecież pana sekcją nie kieruje człowiek obłąkany. Nic
na to nie powiedział?
Bever dostał jakiegoś tiku, który wykrzywił mu wargi.
— Oczywiście, że tak — odparł. — Z końcem roku
przechodzę na emeryturę. Zostałem całkowicie potępiony.
Zdaje się, że szczerze uważał to za niesprawiedliwe. Był
równie zwariowany jak pozostali. Tyle osób zostało zabitych dla tej
żałosnej manipulacji, mającej na celu krycie nieodpowiedzialnych
wysokich funkcjonariuszy. Niewiarygodne!
Hans Bever ponownie zdjął okulary i spojrzał na Malka.
Jego oczy były zimne jak lód.
— Potrzebuję pana — rzekł. — Odtąd będziemy
sprzymierzeńcami.
Zabrzmiało to tak, jakby kobra zaproponowała komuś
dzielenie łoża. Powstrzymując odrazę, Malko zapytał: — Co to
znaczy?
— Uprzedziłem dziś Martensa, że muszą oddać broń i że
cała operacja została zakończona. Wyznaczyłem mu spotkanie.
Jestem przekonany, iż przyjdzie, aby mnie zabić. Chciałbym, żeby
pan był tam również.
— Nie może pan się go pozbyć legalnie? Wie pan przecież,
gdzie jest ich broń, ma pan dowody przeciwko nim.
Hans Bever potrząsnął głową.
— Oczywiście, ale zostawią mnie z tą bronią, a nasze służby
nie dojdą do siebie po takiej klęsce. W obozach koncentracyjnych
ludzi palących trupy zabijano, kiedy już nie byli potrzebni.
Czarujące porównanie. Malko spojrzał na niego. Chciał się
przekonać, czy Bever mówi poważnie. Najwyraźniej tak było.
— Jeżeli przyjmie pan moją propozycję, ta nieprzyjemna
sprawa zakończy się raz na zawsze dla wszystkich.
— Co z tego będę miał? — zapytał Malko. — Ryzykuję
życie, oni są szalenie niebezpieczni, pan o tym wie.
Belg uśmiechnął się.
— Nie bardzo niebezpieczni. Zawsze mieli do czynienia z
łatwymi ofiarami, ludźmi, którzy nie mogli się bronić. To nie są
prawdziwi bojownicy. Wzięci przez zaskoczenie — załamią się.
Jest ich zaledwie trzech. W pańskim interesie leży odebranie tej
broni, która nie dotarła do miejsca przeznaczenia, panie Linge.
Tego życzy sobie CIA, prawda? Powiem panu, gdzie się znajduje
główny magazyn. Pozostałą broń będą mieli przy sobie.
To była szalona propozycja, którą musiał przedstawić
Hammondowi. Ponadto Belg jakby zapomniał, że Malko był sam. A
przede wszystkim przeszkodę stanowiła Cristel.
— Musimy odnaleźć Cristel, o ile jest jeszcze czas — rzekł
Malko. — Czy nie wie pan, dlaczego ją porwano?
— Nie mam pojęcia — odparł Bever. — Nie mówili mi o tej
akcji. To z pewnością pomysł Martensa, ale nie rozumiem jego
motywów.
— Jak pan myśli, zabili ją?
— Jeżeli tak się stało, szybko się o tym dowiemy. Jak
zwykle, porzucą ją w jakimś lesie.
— Gdzie jest kryjówka, w której trzymają swój arsenał?
— Belg uśmiechnął się ironicznie.
— Panie Linge, czy ma pan mnie za głupca? Wyjawię adres,
kiedy przyjdzie pan na nasze ostatnie spotkanie. Przedtem jednak
musi pan dostać zielone światło od pana Hammonda.
Czy chce pan się spotkać jutro o tej samej porze?
— Zgoda.
Malko wstał i wycofał się tyłem. Zanim wyszedł na ulicę,
przyjrzał się zaparkowanym samochodom. Nie zauważył nic
podejrzanego. Fox grał swoją rolę. Pozostawało wykonać jego
szaleńczy plan.
— Halo! Halo!
W słuchawce była cisza, a przecież telefon zadzwonił.
Malko miał już ją odłożyć, lecz usłyszał stłumiony męski głos: —
Pan Linge? Ktoś chce z panem mówić.
Kobiecy głos, przerywany szlochem, krzyknął w słuchawkę:
— Malko? Tu Cristel, ja...
Rozległ się okropny krzyk i jakieś jęki. W końcu słodki,
męski głos powiedział: — Domyśla się pan, co właśnie robię z
pańską przyjaciółką?
Zamilkł i słychać było jedynie kobiece krzyki. W końcu
usłyszał wycie połączone z krótkim pomrukiem i męski głos
poinformował Malka: — W lesie Soignes, proszę jechać drogą
Hulpe. Po lewej stronie zobaczy pan roboty budowlane przy
Muguets. Trzysta metrów dalej znajduje się polanka ze spalonym
wrakiem samochodu. Proszę być o trzeciej w nocy, odbierze pan
swą przyjaciółkę.
Mężczyzna odłożył słuchawkę. Malko nalał sobie kieliszek
wódki, był poruszony. Masakra trwała. Nie mógł tak zostawić
Cristel, ale wiedział, że to spotkanie było ewidentną pułapką.
Spojrzał na mapę i z łatwością odnalazł to miejsce, było
odizolowane, położone w samym środku lasu. Martens dobrze
wybierał miejsca zasadzek. Ale to byłoby zbyt proste, musiała
istnieć jeszcze jakaś dodatkowa pułapka. Zostało mu zaledwie parę
godzin na znalezienie wyjścia. Hans Bever mógłby z pewnością
uratować Cristel, ale nie troszczył się o jej los.
Malko musiał poradzić sobie sam.
* * *
— To niesamowita historia — podsumował George. — Ten
Fox jest równie szalony jak pozostali. Nie podejrzewałbym tak
debilnego motywu tych zbrodni.
— Daje nam rzadką okazję wyrównania rachunków —
zauważył Malko. — Teraz jednak pozostaje problem Cristel.
— Sądziłem, że nie popierasz tego układu.
— Zmieniłem zdanie — odparł Malko, nie wyjawiając mu,
co wymyślił.
— Ja również — przyznał się George. — Nie jestem tak
szalony jak oni. Nie mogę w żadnym wypadku pozwolić ci na
podjęcie takiej operacji, już i tak było dość trupów. Ponadto nie
mamy pewności, że nie jest to jeszcze jedna cholerna manipulacja.
Ten facet jest wręcz diaboliczny.
— A twoja broń?
— Z tego, co mi powiedziałeś, mogę odtworzyć całą sprawę
nawet bez dowodów. Będziemy mogli ich uprzedzić. Nasz
ambasador poprosi o audiencję u ministra sprawiedliwości i wyjawi
mu całą manipulację służby bezpieczeństwa. Jeżeli nawet ta sprawa
się rozniesie, zostawią Centralę w spokoju.
Odwaliłeś genialną robotę. Centrala będzie zadowolona.
— A Cristel?
Amerykanin wykonał gest rezygnacji. — Z pewnością już
nie żyje. To są sadyści, wręcz psychopaci.
Malko wrzał w środku. Z CIA było tak zawsze. Kiedy
ryzyko okazywało się zbyt wysokie, a żadna z osób należących do
firmy nie była w aferę uwikłana, przechodzono na poziom polityki i
nie troszczono się o ofiary. George nie był świnią, zrozumiał, co
oznaczają zielone błyski w oczach Malka, i powiedział spokojnie:
— Wiem, co czujesz. Opowiem ci pewną historię. Kiedy byłem w.
Wietnamie, wysłałem patrol sił specjalnych, około dwunastu ludzi,
na północ kraju. Zostali zrzuceni na spadochronach. Miałem zabrać
ich helikopterem osiem dni później.
W tym czasie został ogłoszony rozejm. Otrzymałem
wyraźny rozkaz, żeby się nie ruszać. śaden amerykański samolot nie
mógł latać w korytarzu powietrznym północnego Wietnamu.
Wykonałem ten rozkaz. Nigdy się nie dowiedziałem, co się
z nimi stało. Bardzo często myślałem o tym, jak musieli mnie
przeklinać. Przez dwa lata nie mogłem spać po nocach. Nie
zajmujemy się koronkową robotą, Malko. Zadziałałeś wspaniale,
teraz odpuść sobie — to rozkaz. Weź kąpiel, zgarnij najpiękniejszą
prostytutkę w Brukseli i przestań myśleć przez kilka godzin.
Malko nic nie odpowiedział. Z chęcią skoczyłby mu do
gardła. W takich właśnie momentach nienawidził CIA, miażdżyła
ludzi, traktowała ich, jakby to były części zamienne jakiejś
maszyny.
— No więc? — zapytał Hammond.
— Zgoda.
Twarz Amerykanina rozjaśniła się.
— Doskonale, nie zostawaj zbyt długo w Brukseli. Chcę
tylko, abyś dostarczył mi kompletny i szczegółowy raport, zanim
opuścisz Belgię. Muszę mieć argumenty do dyskusji z Belgami.
George obszedł biurko i radośnie uścisnął mu rękę. Dla niego
problem był rozwiązany i odłożony ad acta.
Malko wsiadł do samochodu. Znalazł się na Ringu. Cały
czas gotował się z wściekłości. Po przejechaniu około dwunastu
kilometrów uspokoił się i podjął decyzję, która była zgodna z jego
etyką, a nie z etyką CIA.
* * *
Cristel poczuła, że uwalniają jej ręce. Otworzyła oczy. Od
początku jej uwięzienia obydwaj oprawcy nie przestawali gwałcić
ją na różne sposoby. Trzeci nie zbliżył się ani razu.
Trzymali ją w jakiejś piwnicy, ale nie wiedziała, czy wciąż
znajduje się w Brukseli. Postawny brunet z opadającym wąsem
stanął przed nią. Pociągnął ją za włosy, aby uklękła na łóżku. Nie
czekając na policzek, zabrała się do rozpinania jego rozporka. W
porównaniu z tym, co przeszła, to była drobnostka. Mężczyzna
stojąc rozkoszował się jej fellacją, od czasu do czasu wyjmował
członek z ust Cristel i ocierał się o jej krągłe i jędrne piersi. Cristel
czuła, że sprowadzono ją do rangi przedmiotu, zwykłej maszyny do
seksu.
— Szybciej, spieszymy się — ponaglił ją.
Potulnie przyspieszyła rytm. Wkrótce poczuła wytrysk
nasienia, zakrztusiła się, mężczyzna brutalnie odtrącił ją od siebie.
— No, to był ostatni raz — stwierdził rozbawiony.
Ton, jakim to powiedział, wywołał u niej gęsią skórkę.
Mężczyzna odwrócił Cristel jak naleśnik i rozsunął jej nogi.
Oczekiwała nowych wyuzdanych okrucieństw seksualnych,
zamknęła oczy.
— Nie opieraj się, a wszystko będzie dobrze.
Poczuła, że wsadza jej coś do pochwy. Było zimne i miękkie
jak kit. Zastanawiała się, jakiej jeszcze torturze chcą ją poddać.
Kiedy skończył, zmusił ją do położenia się na brzuchu i tym razem
zajął się jej odbytem. Wydawało się jej, że zagłębiał w nią
metalowe etui do cygar. Krzyknęła, czując rozrywającą się
śluzówkę, ale facet nie przejął się tym. Chwycił ją za rękę i postawił
prosto, założył jej kajdanki i opaskę na oczy.
— Pójdziemy na spacer — rzucił wesoło.
* * *
Malko wjechał do lasu Soignes. Z łatwością odnalazł drogę
Hulpe, a następnie ścieżkę Muguets. Na podłodze samochodu
spoczywał jego fal, a obok pistolet. Malko był gotów na wszystko.
Po lewej stronie zobaczył spalony wrak samochodu. Zaparkował
wóz w widocznym miejscu, obok wraku, wysiadł wolno. Miejsce
wydawało mu się opuszczone. Otoczone ogromnymi drzewami o
prostych pniach, sprawiało trochę sielskie wrażenie. Przy wraku
Malko zauważył gruby konar i wcisnął się za niego. Stanowiło to
wręcz śmieszne zabezpieczenie, ale pozwalało uniknąć zaskoczenia.
W ciszy słychać było szum zbliżającego się samochodu. Spojrzał na
zegarek: była za piętnaście trzecia. Wprowadził pocisk do lufy fala.
Miał jeszcze trzy magazynki i niezłomną wiarę w
zwycięstwo.
On, który nienawidził przemocy, czuł się absolutnie
spokojny i zdecydowany. Było tylko jedno wyjście: on albo oni.
Usłyszawszy warkot silnika, spiął się.
Jakiś samochód wyłonił się wolno zza ściany lasu. Był to
ciemny golf, zajmował całą szerokość ścieżki. Samochód, wjechał
na polankę i zatrzymał się pięćdziesiąt metrów od Malka.
Nikt z niego nie wysiadł. Widocznie obserwowali okolicę
przez lornetkę. Gdzie była Cristel? Miał ogromną ochotę opuścić
kryjówkę, ale z pewnością czekali na to. Oczekiwanie przedłużało
się, minuty były dla Malka wiecznością. Jego przeciwnicy
rozumowali widać podobnie. Scena wyglądała irracjonalnie: dwa
stojące naprzeciw siebie samochody w sielskim plenerze. Kto zrobi
pierwszy krok?
Nagle drzwi golfa otworzyły się. Malko napiął się, gotów do
strzału. Z samochodu wyrzucono coś: było to jakieś białe ciało.
Przerażony Malko pomyślał, że to Cristel. Czyżby chcieli ponownie
odegrać scenę z farmy Papelotte...
Czekał z palcem na spuście fala. Golf powoli zaczął się
wycofywać. Malko wyprostował się, zdecydowany nie wypuścić
ich tak łatwo. W tym momencie ciało wyrzucone z samochodu
poruszyło się. A więc Cristel żyła.
Malko znieruchomiał ze ściśniętym gardłem. Ludzie z golfa
wciąż się nie pokazywali. Dziewczyna wolno podniosła się na
czworaki, potrząsnęła głową, jakby nie zdawała sobie sprawy, gdzie
się znajduje. Malko zawołał: — Cristel!
Nie usłyszała go. Udało się jej podnieść na kolana i wstać.
Oparła się o konar drzewa. W każdej sekundzie Malko
spodziewał się usłyszeć strzał. To było nie do wytrzymania. Cristel
zaczęła iść w jego kierunku, chwiejąc się jak pijana. Z golfa nie
docierał żaden znak życia. Z miejsca, w którym stał wóz, oprawcy
mogli strzelić do Cristel, nie wychodząc z samochodu. Malko
musiał dopaść ich, zanim zdążą zabić dziewczynę. Wpatrywał się w
samochód, czuł że pocą mu się ręce.
Cristel zatrzymała się, jakby nie wiedząc, dokąd iść. Malko
ponownie zawołał: — Tutaj, Cristel, tutaj!
Wśród ciszy jego głos zabrzmiał donośnie, nikt jednak nie
wysiadł z golfa. Niewiarygodne, wręcz niemożliwe, żeby zabójcy
wybrali to odludne miejsce tylko po to, by oddać zakładniczkę.
Musiała tu być jakaś pułapka. Rozejrzał się wokół, obawiając się, że
zaskoczą go od tyłu, ale chronił go pas wolnej przestrzeni,
musieliby mieć wyborowego strzelca, ustawionego bardzo daleko.
Cristel ponownie zaczęła iść, obserwował ją bacznie. Dlaczego się
nie odzywała? Wydawała się niezdolna do biegu i była całkowicie
naga. Podskoczył nagle, usłyszawszy warkot silnika, samochód
wolno się wycofywał. Skierował fala w jego kierunku i trzymał wóz
na muszce. Nie mógł strzelać, Cristel znajdowała się dokładnie na
linii strzału. Golf cofnął się jeszcze o pięćdziesiąt metrów. Malko
nie rozumiał tego manewru, jeszcze raz zawołał: — Cristel, odezwij
się, chodź tutaj!
Cristel nagle się zatrzymała, zaczęła okrutnie i nieludzko
krzyczeć oraz kręcić się wokół siebie. Malko nie mógł tego znieść.
Trzymając cały czas fala gotowego do strzału, zaczął ostrożnie
posuwać się do przodu. Golf wciąż się wycofywał.
Malko zatrzymał się, Cristel ze szlochem wyciągnęła ku
niemu ramiona. Instynktownie poczuł, że niebezpieczeństwo
pochodzi od niej. Cofnął się w bok i złożył do strzału. Ludzie w
samochodzie musieli go obserwować. W momencie kiedy naciskał
spust fala, samochód schował się za gruby pień drzewa. Seria z
karabinu zdążyła rozorać maskę wozu i uszkodzić jedno koło.
Dekiel rozprysnął się, jakby był rzutkiem do strzelania. W kilka
sekund Malko wystrzelał połowę magazynku. Otarł pot z czoła i
zastanawiał się, gdzie ulokować drugą połowę. Nie zdążył jednak,
gdyż ciemny samochód wślizgnął się cały za gruby konar. Nie
można było go dopaść.
Malko szykował się do biegu, kiedy nastąpił ogłuszający
wybuch. W pierwszej chwili nie zorientował się, skąd on pochodził.
Skierował wzrok na miejsce, w którym znajdowała się Cristel, nie
było tam nikogo. Dziewczyna wyparowała.
* * *
Minęło kilka sekund, zanim Malko Linge pojął okrutną
prawdę. Szum silnika coraz bardziej się oddalał. Malko przyjrzał się
miejscu, w którym zginęła kobieta. Były tam jedynie: spalona
trawa, mały lej i liczne ludzkie szczątki. Zwalczając wstręt,
podszedł bliżej. Zwymiotował, opierając się o drzewo.
To było silniejsze od niego, w ustach czuł gorzki smak żółci.
Nigdy nie wpadłby na podobnie podły sposób. Wypełnili
naturalne otwory kobiety materiałami wybuchowymi i wypuścili ją
na niego. Liczyli na to, że Cristel rzuci mu się w ramiona i on zginie
w jej uścisku. Wsiadł do samochodu wstrząśnięty.
Wybuch mógł sprowadzić ludzi. Ruszył tyłem. Był
absolutnie zdecydowany, aby wyrównać swoje rachunki przed
opuszczeniem Brukseli. Miał w nosie rozkazy CIA. Przyjmie
propozycję Bevera bez względu na ryzyko.
Hans Bever wysiadł ze swego audi i ruszył spokojnie ulicą
Parnasse. Malko zastanawiał się, czy Bever wie, co wydarzyło się
w lesie Soignes przed dwiema godzinami. Dla pewności nie
rozstawał się z falem, mimo że intuicja mówiła mu, iż Bever nie
miał zamiaru go oszukać. Spotkali się w holu budynku i razem
weszli do pokoju.
— Spotkanie, o którym panu mówiłem, jest wyznaczone
dziś na dwudziestą przy supermarkecie Delhaize w Overijse —
poinformował go Bever.
— Dlaczego tam?
— Z prostej przyczyny — odparł Bever. — Sprawdziłem to
miejsce. Parking jest zamknięty z trzech stron, ma jeden wjazd, w
którym ledwie mieszczą się dwa samochody. Wiem, w jaki sposób
zwykli działać: jeden z nich zjawi się tam dobrą godzinę wcześniej.
Siedząc w samochodzie, będzie obserwował miejsce, aby upewnić
się, że nie ma tam nic podejrzanego. Następnie przybędzie Robert
Martens. Myślę, że mają zamiar mnie zabić. Zrobią tak jak w barze
Kasai, zabiją wśród tłumu ludzi, aby odsunąć wszelkie podejrzenia.
— Czy pan tam będzie?
— Oczywiście, skąd to pytanie?
— Jak pan ocenia sytuację?
— Musi pan ich śledzić. Z pewnością dotrą autostradą. Pan
będzie im deptał po piętach. Przyjadą ciemnym golfem, numer
rejestracyjny nieważny, zmieniają go często. Zauważy mnie pan od
razu. Następnie zlikwiduje ich pan, nim jeszcze wysiądą z
samochodu. Będzie ich trzech, nie spodziewających się riposty.
— A przechodnie?
— Martens i reszta skierują się prosto na mnie, ja zaś będę
na skraju parkingu, tam, gdzie nigdy nie ma ludzi. W końcu jest pan
odpowiednio przeszkolony.
— A co potem, kiedy przyjedzie policja?
Bever uśmiechnął się słabo.
— Będzie pan już wtedy daleko, autostrada jest niecałe sto
metrów od parkingu.
Przez chwilę Malko milczał. Fox przeszedł samego siebie.
Chciał bez przeszkód kontynuować karierę urzędniczą i
oczekiwał od niego, że po prostu popełni potrójne morderstwo.
— No dobrze, a broń? — zapytał Malko.
— Odzyska pan tę z samochodu. W rozgardiaszu nie będzie
to trudne, pomogę panu. Następnie zawiozę pana do tajnej skrytki,
gdzie trzymają resztę, na ulicy Beau Site w Ixelles. Martens zawsze
nosi przy sobie klucz do schowka, przyczepiony do pęku innych
kluczy przy pasku.
— Dlaczego nie możemy pojechać tam przedtem?
Hans Bever ponownie się uśmiechnął.
— Mogłoby pana coś podkusić i nie wziąłby pan udziału w
akcji.
— A jeżeli odmówię?
Belg pogładził się po prawie łysej głowie.
— Nie jestem samobójcą. W takim przypadku wyślę do
Delhaize wystarczającą liczbę żandarmów, aby wspólnicy nie mieli
żadnej szansy wyjścia cało z tej akcji, ale będzie też wiele trupów.
Zapadła przygnębiająca cisza. Fox zapalił papierosa, był całkowicie
spokojny. Spojrzał na zegarek i grzecznie zauważył: — Proszę się
zdecydować. Jest godzina dziewiętnasta.
Aby tam dojechać, trzeba około trzydziestu minut. Jeśli pan
odmówi, będę zmuszony postąpić inaczej.
Malko poszukiwał w tym jakiejś pułapki.
— Załóżmy, że wszystko pójdzie dobrze, co będzie potem?
— zapytał.
Hans Bever uśmiechnął się.
— Nic, mówiłem panu. Za sześć miesięcy idę na emeryturę.
Ponownie zapadła cisza. Malko się wahał. Umierał z ochoty
znalezienia się twarzą w twarz z Martensem. Miał wciąż przed
oczami nieszczęśliwą Cristel, która na jego oczach wyparowała w
lesie Soignes. Okropieństwo.
— Zgadzam się — rzekł nagle.
Belg odetchnął.
— Teraz rozdzielimy się i spotkamy na miejscu przy
supermarkecie Delhaize. Proszę być tam punktualnie, moje życie
jest w pańskich rękach.
Malko pochylił się nad podłogą, na której Belg kreślił plan
okolicy supermarketu.
* * *
Martens położył swój imponujący palec wskazujący na
narysowanym na obrusie planie przedstawiającym Delhaize.
— Zastawia na nas pułapkę — rzekł spokojnie. — Ten
parking to zasadzka. Jest tam tylko jeden wjazd. Kiedy znajdziemy
się w środku, będziemy zablokowani, jeżeli nadjedzie furgonetka
żandarmerii.
— No to nie jedźmy — zasugerował Jean Hemmel.
Martens zmierzył go stalowym wzrokiem. — Pojedziemy.
Po raz kolejny damy im wycisk. Filip i ja weźmiemy golfa i
odwalimy robotę. Nikt nie będzie miał czasu nas powstrzymać.
Potem się wycofamy. — Jean —
kontynuował Martens — przyjedziesz saabem trochę
później.
Zostaniesz na zewnątrz parkingu. Weźmiesz fala
załadowanego granatnikiem. Jeśli będzie wpadka, włączysz się do
akcji od tyłu i osłonisz nas, wysadzając w powietrze co tylko
można, a my dołączymy do twego samochodu. Jeżeli wszystko
pójdzie dobrze, zwiewamy golfem, a ty jedziesz za nami, zgoda?
— OK — odpowiedzieli obydwaj.
Filip Orstall nie czuł się na siłach wejść w pułapkę
przygotowaną przez takiego typa jak Fox. Nawet Martens nie
powinien, lecz Orstall nie śmiał mu tego powiedzieć, gdyż tamten
mógłby go za to zabić na miejscu.
Martens spojrzał na zegarek.
— Jedziemy! Jean, ty zostajesz jeszcze pięć minut.
* * *
Wokół supermarketu Delhaize kłębił się tłum, jak co
wieczór o tej porze. Malko wjechał na parking i zatrzymał się na
końcu, pozostał w samochodzie. Rozejrzał się wokół. Nie
zobaczywszy nic podejrzanego, opuścił parking. Dostrzegł Bevera
stojącego obok swego auta. Sto metrów dalej zaczaił się przy
wyjeździe z autostrady. Nie upłynęło pięć minut, kiedy pojawił się
szary golf. Malko poczuł ukłucie w sercu na widok Martensa,
siedzącego obok prowadzącego wóz Filipa Orstalla. Morderca nie
nałożył jeszcze maski.
Wszystko rozegra się szybko. Normalnie załatwiali sprawę
krócej niż dwie minuty. Pomyślał o Beverze, który z pewnością
delektował się swą ostatnią akcją. Zamiast ruszyć natychmiast za
golfem, Malko dal im dwie minuty przewagi.
Bever nie powinien się niepokoić, wiedząc, że bez niego
Malko nigdy nie odnajdzie kryjówki broni. W końcu Malko ruszył.
Pierwsze strzały zabrzmiały w momencie, gdy wjeżdżał na
parking.
* * *
Hans Bever widział swą śmierć. Golf pojawił się na
parkingu, warcząc silnikiem turbo, i zatrzymał się dwadzieścia
metrów od niego. Bever spojrzał do tyłu, pewien, że ujrzy
mercedesa Malka, ale tam nie było żadnego samochodu. Nie
wierzył własnym oczom. Czuł, jakby niewidoczna ręka ściskała mu
serce. Malko nie mógł mu zrobić takiego numeru.
Z samochodu wysiadł Martens. Pierwsza seria powaliła
jakiegoś mężczyznę z synem, którzy ładowali zakupy do
samochodu; przesuwała się w kierunku Bevera. Martens trzymał
broń przy biodrze. Belg chciał dać nura do samochodu, ale nie
zdążył. Martens już był przy nim. Riot-gun splunął ogniem i ołów
dosięgną! klatki piersiowej, rozrywając Beverowi płuca.
Belg upadł na ziemię, w ustach miał pełno krwi. Martens
podszedł bliżej i wpakował mu w głowę dwie kule kalibru 9 mm;
dobił go, jak dobija się zwierzynę. Następnie kontynuował ostrzał
wejścia do supermarketu, pośród wrzasków oszalałego tłumu. Na
dźwięk klaksonu z golfa odwrócił się. Dostrzegł mercedesa
blokującego wjazd na parking. Wysiadł z niego jakiś mężczyzna z
bronią w ręku. Na jego widok Martens, pomimo swego
opanowania, poczuł gęsią skórkę. Mężczyzna trzymał fala z
podwieszonym wyrzutnikiem granatów. Martens krzyknął z
wściekłością, odwrócił się i wystrzelił cały magazynek swego
karabinu w nieruchome i martwe ciało Bevera, które pod wpływem
kul podrygiwało. Odwrócił się ze złym uśmiechem na ustach.
Niedługo nadciągnie Jean Hemmel i zajdzie przeciwnika od tyłu, a
mając granatnik, rozerwie go na kawałki.
* * *
Kiedy Jean Hemmel miał właśnie wsiąść do swego saaba,
dostrzegł ją. Była to bardzo młoda prostytutka, uczesana w koński
ogon. Zamierzała zająć jego miejsce przy sąsiedniej witrynie. W tej
dzielnicy, pełnej małych kafejek, było takich prostytutek wiele.
Dziewczynka miała jednak w sobie coś szczególnego. Istna lolita o
filuternej buźce, dziecięcym ciałku i uśmiechu kurwy. Miała
wszystko, co lubił. Nastolatka powyżej trzynastu lat nie podniecała
go. Mała pochwyciła jego wzrok i podeszła do niego. Zanim udało
mu się wsiąść do samochodu, dziewczynka przykleiła swe chude
ciało do niego i zapytała dziecinnym głosem: — Spędzisz ze mną
trochę czasu?
Jej tanie perfumy przyprawiały go o zawrót głowy. Pomacał
twardą i chudą pupę, twarde i małe piersi. Z szaloną ochotą rzuciłby
wszystko w diabły, lecz nie miał teraz dla małej czasu, Martens
zabiłby go. Udało mu się odkleić od niej.
Przyrzekł, że wróci, i wsiadł do samochodu, słysząc za sobą
złośliwe uwagi dziewczynki.
Ruszył z kopyta, ale duża ciężarówka zablokowała drogę i
stracił kilka cennych sekund.
* * *
Ukryty za swym mercedesem, Malko obserwował scenę.
Parking przy Delhaize opustoszał w kilka sekund. Za
rzędem samochodów dostrzegł ludzi leżących na ziemi przed
wejściem do supermarketu, usiłowali schronić się przed strzelaniną.
Inni zawracali do środka. Po jego prawej stronie, w pewnym
oddaleniu od zaparkowanych samochodów, stał golf z
niezgaszonym silnikiem, gotów do startu. Za kierownicą siedział
zamaskowany facet — prawdopodobnie Filip Orstall. Trzeci
morderca powinien znajdować się na tylnym siedzeniu, które
zasłaniał kierowca. Dwadzieścia metrów dalej leżał Hans Bever,
rozciągnięty na plecach, w kałuży krwi. On już zapłacił rachunek.
Kilkoma miękkimi ruchami Martens doskoczył do golfa, którego
prawe przednie drzwi wciąż były otwarte.
Wrzucił riot-guna i pochylił się do środka, aby wziąć fala.
To była chwila, na którą czekał Malko. Nacisnął spust
swego granatnika M 79, połączonego z pistoletem maszynowym.
Czterdziestomilimetrowy pocisk wypalił z głuchym grzmotem,
przebił przednią szybę i w sekundę później wybuchnął gwałtownie
w środku samochodu. Z wnętrza wytrysnęła ognista kula, która
zmiotła szyby, wyrwała drzwi i część dachu oraz odrzuciła maskę
na wiele metrów. Nagle zapadła cisza, zmącona jedynie trzaskiem
ognia i okrzykami przerażenia klientów supermarketu, leżących
przed budynkiem.
Z samochodu wydostawały się języki ognia, nikt się w nim
nie ruszał. Chyba nie było takiego, który przeżyłby wybuch
minirakiety. Malko wrzucił fala do mercedesa, zostawił sobie
jedynie browninga, wetkniętego za pasek. Wydawało mu się, że
nigdy nie zbliży się do golfa. Z wnętrza wozu wydobywał się także
duszący, czarny dym. W środku samochodu Malko dostrzegł dwa
niedające się rozpoznać ciała. Płonęła maska kierowcy, a jego
spalone ciało należało do Filipa Orstalla.
Malko zastanawiał się, gdzie był trzeci mężczyzna, o którym
wspomniał Bever. Ludzie zaczynali podnosić się z ziemi.
Malko nie miał zbyt wiele czasu. Wyciągnął rękę i chwycił
fala uwięzionego pomiędzy ciałami. Szczęśliwie rękawiczki, które
nałożył, ochroniły go, inaczej jego skóra przykleiłaby się do
rozżarzonego metalu. Zewsząd wyskakiwały języki ognia. Malko
pomyślał o zbiorniku paliwa. Wstrzymując oddech, chwycił z
tylnego siedzenia kolejnego fala i riot-guna bez kolby. Aby
odzyskać pistolet Orstalla, który upadł na podłogę samochodu,
musiał podchodzić dwukrotnie. Pistolet Martensa był w zasięgu
ręki.
Malko cofnął się na kilka minut i oddychał świeżym
powietrzem. Odór spalonej skóry był koszmarny. Namacał pasek
Martensa i odnalazł pęk kluczy. Pociągnął mocno, ale
nieskutecznie. Zaklął przez zęby i dusząc się, ciągnął dalej. W
końcu udało mu się oderwać klucze razem z nadpalonym paskiem.
Odskoczył do tyłu, trzymając swój łup. Trzy karabiny
przełożył sobie przez rękę, dwa pistolety trzymał na palcu za spust.
Pobiegł do samochodu, wrzucił to wszystko i spocony
wyprostował się w momencie, kiedy zbiornik golfa wybuchnął i
rzucił na ziemię tych, którzy zaczynali się podnosić.
Gdzie się podział trzeci morderca?
W chwili gdy Malko omiatał wzrokiem parking, ukazał się
szary saab, który z piskiem opon potrącił jego mercedesa. Z wozu
wyskoczył kierowca i znieruchomiał, wpatrując się z zaskoczeniem
w golfa. Malko nie znał go: był to wysoki, chudy facet o
opadających na twarz włosach. Z okrzykiem wściekłości
zanurkował do saaba i wynurzył się, trzymając w rękach granatnik
podobny do tego, który miał Malko. Austriak nie miał czasu
chwycić swojego, wyciągnął tylko zza paska pistolet i wystrzelił.
Trzeci morderca upuścił broń i upadł obok samochodu. Malko
podbiegł do jego wozu, po drodze podniósł fala. Z tylnego siedzenia
zgarnął automatycznego herstala i ruszył do swego mercedesa. Golf
płonął teraz jak pochodnia. Chwilę później Malko włączył wsteczny
bieg i potrąciwszy saaba, znalazł się na wjeździe na autostradę.
Dopiero wiele kilometrów dalej jego serce wróciło do normalnego
rytmu.
* * *
Silnik helikoptera „Sea-Stallion” głucho warczał nad
Morzem Północnym. Poza członkami załogi na pokładzie
śmigłowca były tylko dwie osoby: George Hammond i Malko.
Helikopter oddalił się jakieś dwanaście mil od brzegów
belgijskich na wysokości Knokke-le-Zoute i znajdował się nad
wodami eksterytorialnymi.
— Tobie przypada ten zaszczyt — krzyknął do Malka szef
brukselskiej komórki CIA, siedzący naprzeciw niego na ławce
wysłanej materiałem.
Malko chwycił jeden z ośmiu hermetycznie zamkniętych
worków i zaciągnął do otwartego włazu śmigłowca. Jeden ruch i
worek znalazł się na zewnątrz. Spadał jak kamień, lecąc w kierunku
zielonkawej powierzchni wody, w której pogrążył się ostatecznie.
W tym miejscu dno było na głębokości dwustu metrów. Pozostałe
worki podążyły tą samą drogą, a helikopter zatoczył półkole,
kierując się do brzegu.
KONIEC
\|/
(o o)
+–––––––––––oOO-{_}-OOo–––––––––—+
Zapraszam na TnTTorrent. Najlepsza darmowa strona !!!
Zarejestruj się poprzez ten link :