Nerval Gérard De
BAJRAM
SŁODKIE WODY PO AZJATYCKIEJ STRONIE
Nie wyrzekliśmy się myśli udania się któregoś piątku na Słodkie Wody po azjatyckiej stronie. Wybraliśmy tym razem drogę lądową, wiodącą dalej do Buyukdere. Zatrzymaliśmy się po drodze w willi podmiejskiej, siedzibie B* Effendi, jednego z wyższych urzędników sułtana. Był to Ormianin ożeniony z krewną Ormian, u których gościł mój przyjaciel. Ogród, ozdobiony rzadkimi roślinami, poprzedzał wejście do willi; dwie małe, bardzo ładne dziewczynki bawiły się pośród kwater kwiatowych, pilnowane przez Murzynkę. Ucałowały malarza, po czym towarzyszyły nam aż do willi. Przyjęła nas dama w stroju lewantyńskim, a mój przyjaciel powiedział jej: „Kalimera, kokone!" (dzień dobry pani). Witał ją w języku greckim, należała bowiem do
tej narodowości, choć skuzynowana była z Ormianami.
Odczuwamy zawsze pewne zakłopotanie, gdy w relacji z podróży musimy wspomnieć o osobach, które istnieją i które przyjęły jak umiały najuprzejmiej wędrownego Europejczyka, ten zaś stara się przywieźć do kraju jakąś prawdziwą opowieść o cudzoziemskich obyczajach, o społeczeństwach sympatyzujących z Francją. Cywilizacja europejska rzuca teraz na owe społeczeństwa promienie światła... W średniowieczu otrzymaliśmy wszystko ze Wschodu; dziś pragnęlibyśmy zwrócić temu powszechnemu źródłu ludzkości siły, którymi nas obdarzyło, chcąc, aby ta matka całego świata odzyskała na nowo dawną wielkość.
Piękne imię Francji drogie jest tym odległym narodom: w tym leży jej przyszła potęga... to pozwala nam czekać cierpliwie, nie bacząc na to, co czyni skostniała dyplomacja francuskich rządów.
Mówiąc o ludziach zamieszkujących te kraje, można powtórzyć zdanie, które wypowiedział Racine w swoim prologu do „Bajazeta": „To tak daleko!" Ale czyż nie wolno podziękować za gościnne przyjęcie, jakiego doznaliśmy od tak uprzejmych gospodarzyOrmian? Bliżsi naszym poglądom niż Turcy, służą, jeżeli tak powiedzieć można, za pośredników, korzystając z dobrej woli Turków, dla których Francja była zawsze narodem przyjaciół.
Przyznaję, że po roku nieobecności w kraju, znalezienie się we wnętrzu o całkiem europejskim charakterze miało dla mnie wielki urok; wyjątek stanowiły jedynie suknie pań, które na szczęście dla kolorytu miejscowego wzorowane były na ostatnich modach Stambułu.
Pani B* kazała swoim wnuczkom podać nam przekąskę, po czym poszliśmy do głównej sali, gdzie znajdowało się kilka dam, Lewantynek. Jedna z nich zasiadła do fortepianu, aby zagrać „kawałki" ostatnio przysłane z Paryża: była
to uprzejmość, którą oceniliśmy należycie, szczerze podziwiając fragmenty nowej opery Halévy'ego.
Na stołach leżały dzienniki, tomy poezji i utworów teatralnych: Wiktor Hugo, Lamartine. Wydaje się to dziwne komuś, kto przybywa z Syrii, a tymczasem to bardzo proste, jeżeli wziąć pod uwagę, że Konstantynopol pochłania prawie tyle, co Petersburg, wydawnictw literackich i artystycznych nadchodzących z Paryża.
Podczas gdy przeglądaliśmy pobieżnie ilustrowane książki i albumy, wrócił pan B*; chciał nas zatrzymać na obiad, ponieważ jednak projektowaliśmy wyprawę na Słodkie Wody, podziękowaliśmy za to. Pan B* postanowił odprowadzić nas aż do Bosforu.
Czekaliśmy jakiś czas na brzegu, aż trafi się jakiś kaik. Gdyśmy się przechadzali tam i z powrotem, zobaczyliśmy, że idzie ku nam z daleka człowiek o wyglądzie majestatycznym, cerze smagłej, jaką miewają Mulaci, ubrany wspaniale po turecku, nie w stroju wprowadzonym przez reformę, lecz wedle dawnej mody. Zatrzymał się widząc pana B*, który ukłonił mu się z szacunkiem, rozmawiali przez chwilę, my zaś nie wtrącaliśmy się do rozmowy. Mój przyjaciel uprzedził mnie, że to wielka figura, upominając, żebym nie omieszkał złożyć mu na pożegnanie pięknego „salam alek", przykładając rękę do piersi i ust, zgodnie z obyczajem wschodnim. Zastosowałem się do jego wskazówek, Mulat bardzo łaskawie odpowiedział na mój ukłon.
Byłem pewien, że to nie sułtan, którego już widziałem.
— Któż to taki? — zapytałem, kiedy się oddalił.
— To Kyslar Aga — odpowiedział malarz z odcieniem podziwu i odrobiną leku.
Zrozumiałem wszystko. Kyslar Aga to zwierzchnik wszystkich eunuchów w seraju, człowiek budzący największy postrach — oczywiście po sułtanie — ale mający pod
tym względem pierwszeństwo przed wielkim wezyrem. Żałowałem, żem nie poznał bliżej tej osobistości, nader grzecznej zresztą, lecz niemniej głęboko przekonany o doniosłej roli, jaką odgrywa.
Wreszcie pojawili się urzędnicy ambasady; pożegnaliśmy pana B* i kaik o sześciu wioślarzach poniósł nas ku brzegom Azji.
Podróż do Słodkich Wód trwała około półtorej godziny. Podziwialiśmy wznoszące się na prawym i lewym brzegu zamki o zębatych murach obronnych strzegące Pery, Stambułu i Skutari od strony Morza Czarnego przeciwko inwazjom z Krymu albo Trebizondy. Są to mury i wieże genueńskie, podobnie jak te, które dzielą Perę od Galaty.
Gdy już minęliśmy zamki azjatyckie i europejskie, barka nasza wypłynęła na fale Słodkich Wód. Wysokie szuwary, z których tu i ówdzie zrywały się długonogie ptaki brodzące, otaczały z obu stron ujście rzeki; przypominało mi to trochę dolny bieg Nilu, kiedy nie opodal morza wpada do jeziora Peluza. Tu wszakże przyroda łagodniejsza, intensywniej zielona, bardziej pomocna, zbliżała do nas niejako wspaniałości Delty egipskiej, tak mniej więcej jak tłumaczenia łacińskie uprzystępniają nam grekę osłabiając jej moc.
Wylądowaliśmy na łące uroczej, poprzecinanej strumykami. Lasy, kunsztownie przerzedzone, rzucały miejscami cień na wysoką trawę. Kilka namiotów rozstawionych przez sprzedawców owoców i napojów chłodzących nadawało temu miejscu pozór oazy, w której zatrzymują się na popas koczownicze plemiona. Na łące pełno było ludzi. Różnorodne kolory strojów maiły zieleń niby żywe barwy kwiatów, którymi wiosną mienią się trawniki. Pośrodku najrozleglejszej polany rzucała się w oczy biała marmurowa fontanna, mająca kształt chińskiej pagody; ten typ architektury dominuje w Konstantynopolu.
Rozkosz, którą im daje picie wody, natchnęła owe ludy do wznoszenia najwdzięczniejszych budowli, jakie sobie można wymarzyć. Nie było to źródło, jak w Arnaut Koy, gdzie trzeba czekać zmiłowania patrona, który każe mu wytrysnąć dopiero w dniu swego święta. To dobre dla giaurów, co czekają cierpliwie, aż cud pozwoli im opić się do syta czystą wodą... Natomiast przy fontannie Słodkich Wód po azjatyckiej stronie nie grożą nam podobne wahania. Nie wiem, który muzułmański święty nakazał wodom czystym jak kryształ płynąć w obfitości nie znanej greckim świętym. Za szklankę tej wody trzeba było zapłacić jedno para, ale na to, aby się jej napić na miejscu, wprost ze źródła, należało ponieść koszta podróży w wysokości około dziesięciu piastrów.
Wszelkiego rodzaju pojazdy, przeważnie złocone i zaprzężone w woły, przywiozły do Słodkich Wód damy ze Skutari. Dokoła fontanny widać było same tylko kobiety i dzieci; mówiły, krzyczały, gawędziły z wylewnością, śmiechem lub uroczą figlarnością w języku tureckim, którego melodyjne sylaby przypominają gruchanie gołębi.
Chociaż kobiety zasłaniają twarze mniej lub więcej zazdrośnie, nie są jednak aż tak okrutne, aby całkowicie unikać ciekawych spojrzeń Franków. Jednakże przepisy policyjne, nakazujące im, by jak najczęściej używały jeszcze gęstszych woali, taiły przed niewiernymi wszelkie gesty mogące pobudzić ich zmysły, narzucają im powściągliwość, która . niełatwo uległaby pospolitej pokusie.
Upał doskwierał o tej porze dnia bardzo silnie, usiedliśmy więc pod olbrzymim platanem otoczonym prostymi ławkami. Próbowaliśmy zasnąć, ale Francuzi nie potrafią sypiać w południe. Widząc to, malarz opowiedział nam pewną historię.
Były to przygody jego przyjaciela, artysty, który przybył
do Konstantynopola chcąc zrobić majątek przy pomocy dagerotypii.
Szukał miejsca, gdzie publiczność napływała najliczniej, i któregoś dnia zainstalował swój aparat do robienia zdjęć w cieniu drzew nad Słodkimi Wodami.
Dziecko bawiło się na murawie; artysta miał szczęście: udało mu się uchwycić doskonały jego obraz na płycie, po czym, uradowany z tak udanego zdjęcia, pokazał je ciekawskim, których nie brak nigdy w takich razach.
Matka zbliżyła się, wiedziona bardzo naturalnym zainteresowaniem, zdziwiła się zobaczywszy tak wierne odbicie dziecka. Sądziła, że kryje się w tym jakaś magia.
Artysta nie znał języka tureckiego, nie zrozumiał więc zrazu komplementów, które wyrażała mu owa dama. Dopiero towarzysząca jej Murzynka skinęła na niego. Dama wsiadła do powozu i odjechała w stronę Skutari.
Malarz wziął pod pachę niełatwe do dźwigania pudło, w którym mieścił się dagerotyp, i kroczył za powozem przez całą milę.
Gdy dotarli do pierwszych domów w Skutari, zobaczył z daleka, że powóz staje, dama zaś wysiada i zmierza do samotnego kiosku z wylotem na morze.
Artysta stanął przed obliczem damy, która oświadczyła mu, że sprowadza go w tym celu, aby przy pomocy swego aparatu zrobił jej portret w taki sam sposób, w jaki oddał twarzyczkę jej dziecka.
— Proszę pani — odrzekł artysta, a raczej starał się wytłumaczyć na migi — ten aparat działa tylko wówczas, gdy świeci słońce.
— A więc zaczekajmy, aż słońce zaświeci — powiedziała dama.
Była to wdowa — szczęśliwie — z uwagi na moralność muzułmańską.
Nazajutrz rano artysta, korzystając z pięknego promienia słońca, który przenikał poprzez okratowane okna, starał się odtworzyć rysy pięknej pani z przedmieścia Skutari. Była jeszcze bardzo młoda, choć miała już dość dużego synka, jak wiadomo kobiety na Wschodzie wychodzą przeważnie za mąż, gdy skończą dwanaście lat. Podczas gdy polerował płytki, rozległo się pukanie do drzwi wejściowych.
— Niech się pan schowa! — wykrzyknęła dama i z pomocą służącej wprowadziła czym prędzej artystę wraz z aparatem Daguerre'a do nader ciasnego alkierzyka sąsiadującego z sypialnią. Nieborak miał dość czasu, aby snuć nader smutne refleksje. Nie wiedział, że ta kobieta jest wdową, i myślał, że to mąż nieoczekiwanie powrócił z podróży. Istniała jeszcze jedna hipoteza, niemniej niebezpieczna: wtargnięcie policji do domu, gdzie, jak ktoś mógł zauważyć, wszedł w przeddzień giaur. Nadstawiał jednak bacznie ucha i zważywszy, że domy w Turcji mają nader cienkie ściany, pocieszył się nieco, gdy słyszał jedynie kobiece głosy mówiące szeptem.
Rzeczywiście dama przyjmowała po prostu wizytę przyjaciółki; tymczasem wizyty, które składają sobie nawzajem panie w Konstantynopolu, trwają zazwyczaj cały dzień; te piękne próżniaczki starają się w jakikolwiek sposób zabić jak najwięcej czasu. Pokazać się byłoby rzeczą niebezpieczną: składająca wizytę dama mogła być stara albo brzydka, ponadto chociaż muzułmanki cierpią z musu podział względów męża, zazdrość nie jest im obcą, jeżeli chodzi o sprawy sercowe. Nieborak, na swoje nieszczęście, spodobał się damie.
Gdy nadszedł wieczór, natrętna przyjaciółka, po zjedzeniu obiadu, wypiciu różnych napojów chłodzących i długotrwałemu oddawaniu się obmowie, pożegnała się wreszcie, można więc było uwolnić Francuza z ciasnej kryjówki.
Było już za późno, aby rozpocząć na nowo długie i uciążliwe dzieło sporządzenia portretu. Ponadto artysta po kilku godzinach ścisłego postu poczuł głód i pragnienie. Wypadło z konieczności odłożyć seans do następnego dnia.
Na trzeci dzień artysta znalazł się w sytuacji marynarza, którego, jak głosi ludowa piosenka, zbyt długo zatrzymała u siebie pewna prezydentowa za czasów Ludwika XV... Począł się nudzić.
Rozmowy pań tureckich są dość jednostajne. Ponadto, gdy się nie zna języka, trudno jest przez czas dłuższy znajdować rozrywkę w ich towarzystwie. Udało mu się wykonać żądany portret i wytłumaczył się, że ważne sprawy wzywają go do Pery. Ale wyjście z domu w biały dzień okazało się niemożliwe, wieczorem zaś wspaniała kolacja, którą go poczęstowała dama, zmusiła go do pozostania, nie mówiąc już o wdzięczności należnej za tak czarującą gościnność. Mimo to nazajutrz oznajmił z całą energią, że zamierza się oddalić. Należało i tym razem czekać do wieczora. W dodatku schowano mu dagerotyp, a jakże mógł opuścić dom nie zabierając z sobą cennego aparatu — nie było wówczas drugiego w całym mieście! Dzięki niemu zarabiał na życie. Kobiety ze Skutari są nieco zachłanne w swoich uczuciach; owa dama dała do zrozumienia artyście, który w końcu zaczął rozumieć kilka słów w jej języku, że jeżeli ją opuści, wezwie sąsiadów, oświadczając z krzykiem, że wtargnął potajemnie do jej domu i nastawał na jej cnotę.
Tak uciążliwa miłość wyczerpała wreszcie cierpliwość młodzieńca. Zostawił dagerotyp i zdołał wymknąć się cichaczem przez okno, podczas gdy dama spała.
Niemiłą stroną tej historii było to, że jego przyjaciele z Pery, nie widząc go nigdzie od kilku dni, donieśli o tym policji. Zebrano trochę informacji o scenie, która się rozegrała nad Słodkimi Wodami. Wieśniacy widzieli prze
jeżdżający powóz, za którym w pewnym oddaleniu kroczył artysta. Wskazano dom i biedna Turczynka zginęłaby może z rąk rozfanatyzowanego tłumu za to, że przyjęła u siebie giaura, gdyby policja nie kazała jej porwać potajemnie. Dostała za to pięćdziesiąt kijów, Murzynka zaś dwadzieścia pięć, prawo bowiem wyznacza niewolnikom tylko połowę kary, którą wymierza osobie wolnego stanu.
W PRZEDDZIEŃ WIELKIEGO BAJRAMU
Turecki Bajram przypomina dzień Nowego Roku we Francji. Cywilizacja europejska, przenikając stopniowo do tutejszych obyczajów, pociąga Turków z coraz większą siłą, zwłaszcza w szczegółach nie stojących w sprzeczności z ich religią; kobiety i dzieci przepadają za strojami, drobiazgami i zabawkami pochodzącymi z Francji i Niemiec. Poza tym, o ile panie tureckie wybornie smażą konfitury, przemysł paryski zachowuje nadal wyższość pod względem sporządzania karmelków, cukierków, i wspaniałych opakowań. Powracając ze Słodkich Wód przeszliśmy przez Grande rue de Pera, podobną tego dnia do paryskiej ulicy des Lombards. Było rzeczą ze wszech miar wskazaną wstąpić do właścicielki najlepszej cukierni, Madame Meunier, by się u niej trochę pokrzepić i przyjrzeć tłumowi. Spotykało się tam wybitne osobistości, bogatych Turków, którzy sami przychodzili tam załatwiać sprawunki; nie jest bowiem rzeczą bezpieczną w tym kraju powierzyć służbie zakup cukierków. Madame Meunier cieszy się zaufaniem effendich (ludzi na wybitnych stanowiskach); wiedzą, że nie dostarczyłaby im nigdy cuk
rów wątpliwej jakości... Rywalizacja, zazdrość, nienawiść stają się czasem przyczyną zbrodni w społeczeństwie muzułmańskim, a choć krwawe walki zdarzają się rzadko, trucizna bywa w pewnych wypadkach najsilniejszym argumentem kobiet, znacznie mniej dotąd od mężów przesiąkniętych cywilizacją europejską.
W pewnej chwili wszyscy Turcy znikli, unosząc swoje zakupy niczym żołnierze, gdy zabrzmi capstrzyk, wybiła bowiem godzina wzywająca ich na jeden z Namazów, czyli modłów odprawianych nocą w meczetach.
Ci poczciwi, podczas nocy Ramazanu nie ograniczają się do słuchania bajarzy i oglądania przedstawień Karagozów; obowiązują ich chwile modlitwy, zwane rekat, kiedy to recytuje się za każdym razem z dziesięć wersetów Koranu. Należy odmówić co noc dwadzieścia rekatów bądź (co jest bardziej wskazane) w meczetach, bądź w domu, bądź na ulicy, jeśli kto nie ma domu, co się zdarza wielu ludziom sypiającym tylko w kawiarniach. Dobry muzułmanin winien, co za tym idzie, wyrecytować co noc dwieście wersetów, co czyni razem sześć tysięcy wersetów w ciągu trzydziestu nocy. Opowieści, przedstawienia i spacery są to jedynie chwile wypoczynku po spełnionym obowiązku religijnym.
Właścicielka cukierni opowiedziała nam o pewnym zdarzeniu dającym niejakie pojęcie o naiwności niektórych urzędników tureckich. Sprowadziła na statku kursującym po Dunaju parę skrzyń zabawek z Norymbergi. Cło płacone bywa według zadeklarowanej wartości przedmiotów; w Konstantynopolu wszakże, tak jak zresztą wszędzie, aby ochronić się przed nadużyciami, administracji przysługuje prawo zachowania dla siebie danych przedmiotów, płacąc zadeklarowaną cenę, jeżeli istnieje podejrzenie, że są więcej warte.
Gdy właścicielka cukierni wypakowała zabawki z Norymbergi, wśród urzędników celnych rozległ się szmer zachwytu. Deklaracja wynosiła dziesięć tysięcy piastrów (. franków). Zdaniem celników towar wart był do najmniej trzydzieści tysięcy. Zatrzymali więc skrzynie, które zostały w ten sposób sprzedane po dobrej cenie, unikając kosztów wypakowania ich i wystawienia w sklepie. Madame Meunier wzięła dziesięć tysięcy piastrów śmiejąc się z naiwności urzędników. Rozdzielili oni pomiędzy sobą pajace, drewnianych żołnierzy i lalki — nie po to, aby je podarować dzieciom, lecz aby sami się nimi bawić.
W chwili gdy miałem już wyjść ze sklepu, szukając chustki do nosa, znalazłem w kieszeni flakon kupiony poprzednio na placu Serasker. Zapytałem się pani Meunier, co to mógł być za likwor, który sprzedano mi jako napój orzeźwiający, a którego nie mogłem przełknąć. Czy to skwaśniała lemoniada, czy zwarzona bawarka, czy jakiś specyficzny miejscowy trunek?
Właścicielka cukierni i zatrudnione u niej panny na widok flakonu wybuchnęły głośnym śmiechem; nie sposób było wszakże wyciągnąć z nich żadnego objaśnienia. Malarz odprowadzając mnie powiedział, że podobne likiery sprzedawane bywają tylko Turkom w starszym wieku. W tym kraju, na ogół, zmysły ulegają pewnemu otępieniu już po trzydziestce. Tymczasem, gdy zarysuje się ostatnia kwadra księżyca Bajramu, każdy mąż winien wypełnić najważniejsze obowiązki... Są zaś tacy, dla których swawole Karagoza okazały się niedostateczną podnietą.
Nadeszła wigilia Bajramu: miły księżyc Ramazanu znikał tam, gdzie nikną zeszłoroczne księżyce i „niegdysiejsze śniegi", które nasunęły tyle poważnych refleksji staremu poecie Franciszkowi Villon. W istocie, wówczas to zaczynają się dopiero prawdziwe uroczystości. Słońce, które
wstaje, aby dokonać inauguracji miesiąca Szauual, winno dokonać intronizacji, odebrać dumnemu księżycowi bezprawnie uzurpowaną świetność, która czyniła zeń w ciągu trzydziestu dni istne słońce nocy, wprawdzie przy współudziale iluminacji, latarni i sztucznych ogni. Persowie, zamieszkujący wraz ze mną Ildiz Chan, uprzedzili mnie, kiedy ma nastąpić chwila pogrzebu księżyca, intronizacji zaś nowego miesiąca, co dawało asumpt do nadzwyczajnej ceremonii.
Tej nocy nastąpił znaczny ruch wojsk. Utworzono szpaler od Eskiseraju, rezydencji sułtankimatki, aż do Wielkiego Seraju położonego na najdalej wysuniętym w morze cyplu Stambułu. Od zamku Siedmiu Wież i pałacu Belizariusza aż do Świętej Zofii płynął ku owym dwóm punktom potok mieszkańców różnych dzielnic.
Jak opisać całą wspaniałość tej nocy ponad wszystkie wyniesionej? Jak opowiedzieć zwłaszcza szczególny powód, który czyni tego dnia sułtana jedynym szczęśliwym człowiekiem w swoim imperium? Wszyscy wierni musieli przez cały miesiąc odmawiać sobie nawet wszelkiej myśli o miłości. Jeszcze tylko noc, a będą mogli posłać jednej z żon — jeśli ich posiadają kilka, bukiet — symbol wyróżnienia. Jeżeli mają tylko jedną żonę, jej to z prawa należy się bukiet. Sułtanowi natomiast, jako padyszachowi i kalifowi w jednej osobie, wolno nie czekać nowiu księżyca LajlatulId, który należy już do następnego miesiąca i ukazuje się dopiero w pierwszy dzień Wielkiego Bajramu. Przysługuje mu prawo wyprzedzenia wszystkich swoich poddanych w spłodzeniu następcy, ten zaś może być poczęty jedynie z nowej żony.
Taki był, jak mi powiedziano, sens ceremonii rozgrywającej się pomiędzy starym i nowym serajem. Matka albo ciotka sułtana winna była przyprowadzić synowi niewolni
cę, która zachowała dziewictwo, a którą sama kupiła na bazarze i wiezie z wielką pompą w paradnej karocy.
Rzeczywiście długi sznur pojazdów potoczył się niebawem przez najludniejsze dzielnice Stambułu, wzdłuż głównej ulicy aż do Świętej Zofii, w pobliżu której znajduje się brama Wielkiego Seraju. W powozach tych, a było ich ze dwadzieścia, siedziały krewne Jego Wysokości oraz sułtanki emerytowane z odpowiednią dotacją po urodzeniu księcia albo księżniczki. Poprzez zakratowane okna widać było jednak ich głowy w białych zawojach, jak również okrycia. Tusza jednej z nich mnie zdumiała. Dzięki specjalnym przywilejom oraz swobodzie, jaką dawały jej bądź pozycja, bądź wiek, miała głowę owiniętą tylko bardzo cienką gazą, przez którą można było dostrzec niegdyś piękne rysy. Przyszła kadyna jechała zapewne w głównej karocy, lecz nie sposób było jej odróżnić od innych pań. Ciżba pachołków niosła pochodnie i garnczki z ogniem po obu stronach orszaku.
Zatrzymano się na wspaniałym placu u bramy seraju, ozdobionym przepyszną fontanną strojną w marmury, rzeźby, złocone arabeski, z daszkiem w kształcie chińskiej pagody i lśniącymi brązami.
Przy bramie pałacu widać jeszcze pomiędzy kolumienkami nisze służące niegdyś do wystawiania na widok publiczny głów, słynnych „Głów Seraju".
FESTYNY W SERAJU
Nie będę mógł, niestety, opisać uroczystości odbywających się wewnątrz pałacu, bo taki mam już zwyczaj, że mówię tylko o tym, co widziałem na własne oczy. A jednak znałem już po części tło, na którym rozegrały się owe sceny. Każdy cudzoziemiec może zwiedzić rezydencje sułtańskie i meczety, w określone dni, za opłatą dwóch czy trzech tysięcy piastrów tureckich. Jest to suma tak poważna, że przeciętny turysta długo się waha zazwyczaj, zanim ją wyda. Jednakże, ponieważ za tę cenę można wprowadzić dowolną ilość osób, ciekawi składają się albo czekają, aż jakiś wielki dygnitarz przybyły z Europy, poniesie ten wydatek. Miałem sposobność zwiedzenia wszystkich gmachów, gdy bawił tu przejazdem pruski następca tronu. Jest rzeczą przyjętą, że w takich wypadkach Europejczycy, którzy się zgłoszą, bywają dopuszczeni do orszaku.
Nie wdając się w szczegóły, które można przeczytać we wszystkich opisach podróży, nie zawadzi jednak określić położenia licznych zabudowań i ogrodów seraju, które pokrywają trójkąt lądu wrzynający się klinem pomiędzy Złoty Róg i Bosfor. Jest to całe miasto zamknięte wśród wysokich zębatych murów, z których w pewnych odstępach strzelają w górę wieże; łączą się one z wielkim zbudowanym przez Greków murem, ciągnącym się wzdłuż morskiego brzegu aż do zamku Siedmiu Wież, tworząc poprzeczną ścianę całkowicie zamykającą olbrzymi trójkąt Stambułu.
Wśród zabudowań seraju znajduje się znaczna ilość starych konstrukcji: kiosków, meczetów albo kapliczek oraz budowli bardziej nowoczesnych, niemal w guście europejskim. Ogródki schodzące terasami, kwietne rabaty, al
tanki, wykładane marmurem rowki, ścieżki, na których kolorowe kamyki tworzą mozaikę, strzyżone drzewka i klomby najrzadszych roślin, przeznaczone są na miejsce spaceru dla dam. Inne znów ogrody w guście angielskim, ze stawami rojącymi się od ptactwa, wysokimi platanami, wierzbami i sykomorami otaczają kioski w najstarszej części seraju. Osobom bardziej znanym lub przychodzącym w interesie do któregoś z urzędników wolno krążyć w ciągu dnia po tych partiach seraju, które nie są przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Przechadzałem się tam nieraz, czy to idąc do biblioteki, czy do skarbca. Pierwsza, gdzie dość łatwo jest uzyskać wstęp, zawiera ogromną ilość książek i ciekawych rękopisów, między innymi egzemplarz Koranu grawerowany na cienkich arkuszach ołowiu, które dzięki temu, że są w tak przednim gatunku, dają się przewracać jak zwykłe karty książki; ornamentacje są z emalii w nader świetnych barwach. W skarbca można podziwiać klejnoty cesarskie przechowywane od wieków. Są tam również w oddzielnej sali portrety sułtanów, a raczej ich miniatury, najpierw pędzla braci Bellini z Wenecji, z czasem innych malarzy włoskich. Ostatni z nich, miniaturę Abd ulMedżida, namalował Francuz, Camille Rogier, któremu zawdzięczamy piękną serię współczesnych strojów bizantyjskich.
Tak więc stare obyczaje życia w odosobnieniu i surowych warunkach bytu, przypisywane muzułmanom, ustępują pod wpływem postępu, jaki niosą z sobą pojęcia współczesne.
Po przekroczeniu pierwszej bramy wjazdowej zwanej Portą, dwa ogromne dziedzińce poprzedzają główny korpus Seraju. Dziedziniec położony na pierwszym planie, otoczony niskimi krużgankami, bywa często widownią ćwiczeń paziów, którzy współzawodniczą w zręczności, gimnastyce i konnej jeździe. Pierwszy dziedziniec, gdzie każdy ma dostęp, robi wrażenie sielskie, zarośnięty jest bowiem drze
wami i pnączami rozpiętymi na kratkach. Ma on jedną osobliwość: olbrzymi marmurowy moździerz, który z daleka wygląda jak otwór studni. Przeznaczenie tego moździerza jest całkiem szczególne. Starto by w nim na proch odpowiedniej wielkości tłuczkiem muftiego, najwyższego dostojnika Islamu, gdyby przypadkiem nie spełnił swoich obowiązków. Ilekroć dygnitarz ów składa wizytę sułtanowi, musi przejść koło olbrzymiego moździerza, w którym, być może, zakończy swój żywot. Zbożny lęk, jaki widok ten budzi w ludzkich duszach, sprawia, że jak dotąd ani jeden mufti nie naraził się na podobne tortury.
Napływ publiczności był tak ogromny, że wydało mi się rzeczą niemożliwą dostać się nawet na pierwsze podwórze. Zrezygnowałem więc z tego, chociaż każdy przechodzień mógł tam dotrzeć i zobaczyć, jak damy ze starego Seraju wysiadają z powozów, Z pochodni i ognistych lanc sypały się tu i owdzie iskierki na ubrania, ponadto rzesza drabantów nie szczędziła kijów, aby utrzymać porządek w pierwszych szeregach. Z tego, czego zdołałem się dowiedzieć, miała to być tylko zwykła parada i przyjęcie. Nowa niewolnica sułtana zostanie powitana w apartamentach pałacu przez trzy sułtanki i trzydzieści kadyn; nic nie mogło stanąć na przeszkodzie, by sułtan spędził noc z uroczą dziewicą w przeddzień Bajramu. Należy podziwiać mądrość muzułmańską, która przewidziała ewentualność, iż dotychczasowa faworyta, być może niepłodna, mogłaby zagarnąć dla siebie miłość i łaski głowy państwa.
Obowiązek religijny, który jest mu narzucony tej nocy, zapewnia, o ile to możliwe, ciągłość rodu. Podobne zadanie stawia zwykłym muzułmanom pierwsza noc Bajramu.
Trwająca miesiąc cały abstynencja, odradzająca zapewne siły mężczyzny, częściowy post, który go oczyszcza, są prawdopodobnie obliczone zgodnie z teoriami medycznymi, po
dobnymi do tych, jakie spotykamy w zakonie żydowskim. Nie zapominajmy, że Wschód obdarzył nas medycyną, chemią oraz sięgającymi tysięcy lat przepisami higieny, i żałujmy, że nasze religie Północy są jedynie ich niedoskonałym naśladownictwem. Przykro by mi było, gdyby czytelnik w obrazie, który odmalowałem powyżej, dopatrzył się chęci oskarżenia muzułmanów o rozwiązłość.
Ich wierzenia, jak również obyczaje, są tak dalece różne od naszych, że możemy je sądzić tylko z punktu widzenia naszej względnej deprawacji. Wystarczy, jeśli sobie powiemy, że prawo muzułmańskie nie widzi grzechu w żarze zmysłów potrzebnym dla utrzymania liczebnego stanu ludności południa, tak często dziesiątkowanej przez zarazy i wojny. Gdybyśmy zdawali sobie sprawę, jaka godność i skromność cechuje stosunki pomiędzy muzułmaninem i jego małżonkami, znikłyby wszystkie owe rozkoszne wizje, jakie roztoczyli przed nami pisarze osiemnastego wieku.
ATMAJDAN
Nazajutrz rano rozpoczynał się pierwszy dzień Bajramu. Ze wszystkich fortów i ze wszystkich statków rozległ się o świcie huk armat zagłuszając śpiewy muezzinów oddających cześć Allahowi z wyżyn tysięcy minaretów. Festyn odbywał się tym razem w Atmajdan, miejscu słynącym pamiątkami po cesarzach bizantyjskich, którzy pozostawili tam po sobie pomniki. Plac jest podłużny, zachował nadal swój dawny kształt hipodromu, jak również dwa obeliski, które musiały okrą
żać rydwany podczas toczących się w Bizancjum rozgrywek pomiędzy Zielonymi a Błękitnymi. Najlepiej zachowany obelisk, którego różowy granit pokrywają czytelne jeszcze hieroglify, wsparty jest o cokół z białego marmuru z płaskorzeźbami przedstawiającymi cesarzy greckich w otoczeniu dworu, bitwy oraz ceremonie. Wykonane są niezbyt pięknie, lecz samo ich istnienie świadczy, że Turcy nie są takimi wrogami rzeźby, jak sądzimy w Europie.
Pośrodku placu znajduje się osobliwa kolumna, utworzona z trzech splecionych wężów; służyła ona niegdyś rzekomo za trójnóg w świątyni delfickiej.
Bok placu zajmuje meczet sułtana Ahmeda. Tam miała Jego Wysokość Abd ulMedżid odprawić wielkie modły Bajramu.
Nazajutrz, w pierwszy dzień Bajramu, chyba z milion mieszkańców Stambułu, Skutari, Pery i okolic podmiejskich zalegało olbrzymi trójkąt zakończony ostrym klinem seraju. Dzięki temu, że mieszkam tak blisko, znalazłem się na drodze orszaku udającego się na plac Atmajdan. Defilada sunąca ulicami dokoła Świętej Zofii trwała co najmniej godzinę. Jednakże stroje wojskowych nie były zbyt ciekawe dla Franka, gdyż oprócz czerwonego fezu, który służy wszystkim za nakrycie głowy, poszczególne oddziały noszą mundury mniej więcej podobne do europejskich. Myrliva (generałowie) ubrani byli podobnie jak generałowie francuscy, z wyhaftowanymi złotymi palmami na wszystkich szwach. Tyle, że wszędzie dokoła widać tylko granatowe surduty, ani jednego fraka.
Wśród tłumu kręciło się mnóstwo Europejczyków z Pery, bowiem w dni Bajramu wszystkie wyznania dzielą radość muzułmanów. Jest to w każdym razie uroczystość świecka dla tych, którzy nie biorą serdecznego udziału w ceremoniach Islamu. Orkiestra sułtana pod batutą brata Doni
zettiego wykonywała piękne marsze grając unisono, na modłę wschodnią. Największą atrakcją orszaku stanowiła defilada ikoglanów, czyli straży przybocznej w kaskach strojnych w olbrzymie błękitne pióropusze. Rzekłbyś, że to las maszeruje, jak w końcowej scenie Makbeta.
Z kolei ukazał się sułtan ubrany bardzo skromnie, tylko przy czapce miał błyszczącą kitę. Lecz koń jego był tak pokryty złotym haftem i diamentami, że mrużyły się na jego widok olśnione oczy. Saisi prowadzili za monarchą jeszcze kilka koni w czaprakach migocących od drogich kamieni. Wezyrowie, seraskerowie, zwierzchnicy ulemów i cała ciżba urzędników dążyła oczywiście w ślad za głową państwa; dalsze oddziały wojsk zamykały pochód.
Gdy cały ów orszak znalazł się na olbrzymim placu Atmajdan, tłum począł szybko wsiąkać w rozległe dziedzińce i ogrody otaczające meczet. Sułtan zsiadł z konia, witany przez imamów i mułłów oczekujących go na stopniach przy wejściu. Na placu stały rzędem liczne powozy, zebrały się tam wszystkie wielkie damy z Konstantynopola przyglądając się ceremonii przez złocone kraty karet. Najdostojniejszym przysługiwał przywilej zajęcia miejsc na wysokich trybunach meczetu.
Nie widziałem, co się działo wewnątrz świątyni, mówiono mi jednak, że najważniejszą ceremonią była ofiara z baranka. Taki sam obrządek odbywa się tego dnia w każdym muzułmańskim domu.
Na placu było pełno bud, a w nich różne gry, widowiska i tym podobne rozrywki, oraz kramów z wszelkiego rodzaju towarem. Po dokonaniu ofiary wszyscy rzucili się na jadło i napoje. Placki, słodkie kremy, smażone ryby oraz kebap, ulubioną potrawę ludu (jest to baranina z rusztu, którą się je z pietruszką i kromkami przaśnego chleba) — rozdawano wszystkim bezpłatnie na koszt najwyższych
dygnitarzy. Ponadto każdy mógł zgłosić się do pierwszego z brzega domu i zasiąść do posiłku, który tam podawano. Biedni czy bogaci, wszyscy muzułmanie zamieszkali we własnym domu podejmują jak mogą każdego, kto do nich przyjdzie, nie troszcząc się ani o jego stan, ani o wyznanie. Zwyczaj taki istniał zresztą i u Żydów w dniu święta Ofiary. Drugi i trzeci dzień Bajramu są dalszym ciągiem uroczystości publicznych rozpoczętych pierwszego dnia.
Nie usiłowałem odmalować Konstantynopola; jego pałace, meczety, łaźnie i nadbrzeża były już tyle razy opisywane, chciałem jedynie dać pojęcie, czym jest przechadzka po jego ulicach i placach w najuroczystsze święta. Owo miasto jest nadal tak jak niegdyś tajemniczą i wspaniałą pieczęcią łączącą Europę z Azją. Choć panorama, jaką tworzy, to widok najpiękniejszy w świecie, można oczywiście, tak jak to uczyniło tylu podróżników, krytykować ubóstwo niektórych dzielnic, jak również brud panujący w wielu innych. Konstantynopol podobny jest, zda się, do dekoracji teatralnej, którą należy oglądać z widowni, nie zapuszczając się za kulisy. Są Anglicy tak zmanierowani, że objadą statkiem parowym dokoła cypel Seraju, Złoty Róg i Bosfor, po czym mówią sobie: „Widziałem wszystko, co jest godne widzenia". To przesada. Należałoby może żałować, że Stambuł straciwszy swoją dawną fizjonomię, nie wytrzymuje porównania pod względem warunków zdrowotnych i porządków miejskich ze stolicami europejskimi. Jest niewątpliwie rzeczą trudną wytknąć proste ulice na wzgórzach Stambułu jak również na stromych przylądkach Pery i Skutari, dałoby się to jednak osiągnąć stosując bardziej prawidłowy system budownictwa i kładąc lepsze bruki. Malowane domy, cynowe kopuły, smukłe minarety są zawsze
godne podziwu i pełne poezji; lecz owe dwadzieścia tysięcy budowli z drzewa, które pożar tak często nawiedza, te cmentarze, gdzie gołębie gruchają na gałęziach cisów, ale gdzie często szakale odgrzebują umarłych, gdy grunt rozmięknie po gwałtownych burzach, wszystko to stanowi odwrotną stronę bizantyjskiego medalu, który człowiek miałby jeszcze ochotę wycyzelować po uczonych i pełnych wdzięku opisach Lady Montague.
Nikt nie zdoła w każdym bądź razie odmalować wysiłków, jakie czynią Turcy, aby postawić swoją stolicę na poziomie innych miast europejskich pod względem zdobyczy postępu. Nie jest im obcy żaden kunszt, żadne udoskonalenie techniczne. Należy tylko ubolewać nad duchem rutyny cechującym pewne warstwy społeczne, a opartym na poszanowaniu dawnych obyczajów. Turcy są pod tym względem takimi samymi formalistami jak Anglicy.
Rad, żem przeżył w sercu Stambułu trzydzieści nocy Ramazanu, skorzystałem z powrotu miesiąca Szauual, by zwolnić lokal, który mi wynajęto w IldizChan. Jeden z Persów, który mnie polubił i nazywał stale „mirza" (uczony w piśmie), chciał mi ofiarować jakiś prezent na pożegnanie. Zabrał mnie z sobą do piwnicy, pełnej, jak zapowiedział, drogich kamieni. Sądziłem, że będą to skarby Abulkasema, w piwnicy wszakże znajdowały się tylko bardzo zwykłe kamyki.
— Patrz — powiedział — tu są diamenty, tu ametysty, tu granaty, tutaj turkusy, a tu znów opale; wybierz któryś z tych kamieni, to ci go ofiaruję.
Sądziłem, że mam do czynienia z wariatem, i na wszelki
wypadek wybrałem opale. Wziął siekierę i rozłupał na dwoje biały kamień wielkości brukowca. Olśnił mnie blask opali zawartych w wapieniu.
— Weź — powiedział wręczając mi połowę brukowca.
Po przybyciu do Malty postanowiłem dać do oceny kilka opali tkwiących w wapiennym bloku. Najbardziej błyszczące na pozór, okazały się kruche. Udało się jednak oszlifować pięć czy sześć kamieni, które pozostały miłą dla mnie pamiątką po przyjaciołach z Ildiz Chan.
MALTA
Wyzwalam się wreszcie po dziesięciu dniach kwarantanny, którą muszę odbyć w Malcie, zanim wolno mi będzie dotrzeć do radosnych brzegów Włoch i Francji. Tak długi pobyt w zakurzonych kazamatach portu, to bardzo gorzka pokuta za piękne dni spędzone wśród wspaniałych widnokręgów Wschodu. Przechodzę już trzecią kwarantannę, lecz dwie poprzednie, w Bejrucie i Smyrnie, odbywały się w cieniu drzew, nad morzem wrzynającym się w skały, na tle rysujących się w dali błękitnawych sylwetek lądu i wysp.
Tutaj jedynym naszym horyzontem jest basen portu wewnętrznego i schodzące tarasami skały miasta La Valette, po których przechadzało się kilku żołnierzy szkockich z gołymi kolanami. Smutne zaiste zestawienie! Wracam do krainy zimna i burz, a Wschód jest dla mnie tylko snem nadrannym, po którym nastąpią wkrótce troski dnia powszedniego.
Co ci jeszcze powiedzieć, drogi przyjacielu? Czy zaciekawiły cię te listy bezładne, rozwlekłe, pomieszane, z fragmentami dziennika podróży i przypadkiem usłyszanych legend? Ten nieład jest właśnie gwarancją szczerości; wi
działem i czułem to, co napisałem. Czy popełniłem błąd donosząc tak naiwnie o tysiącach błahych wydarzeń, którymi gardzą zazwyczaj autorzy opisów malowniczych czy też naukowych?
Czy mam się przed tobą tłumaczyć z moich kolejnych zachwytów nad religiami, z którymi się zetknąłem podróżując po różnych krajach? Tak, to prawda, w Grecji czułem się poganinem, w Egipcie muzułmaninem, wśród Druzów byłem panteistą, na morzu wielbiłem gwiazdy — bogi Chaldei; w Konstantynopolu zaś zrozumiałem wielkość powszechnej tolerancji, jakiej dają przykład Turcy.
Żyje wśród nich legenda, jedna z najpiękniejszych, jakie znam: Czterech towarzyszy podróży: Turek, Arab, Pers i Grek, chcieli zjeść razem podwieczorek. Złożyli się, każdy po dziesięć para. Trzeba było jednak ustalić, co kupią: Uzum — powiedział Turek. Ineb — powiedział Arab. Inghur — powiedział Pers. Stafilion — powiedział Grek. Każdy chciał narzucić swoją wolę innym, zaczęli się już brać za czuby, kiedy derwisz, który znał wszystkie cztery języki, zawołał sprzedawcę winogron; okazało się, że wszyscy tego właśnie żądali.
Wzruszył mnie w Konstantynopolu widok poczciwych derwiszów słuchających mszy świętej. Słowo Boże wydawało im się piękne we wszystkich językach. A oni przecież nie zmuszają nikogo, by kręcił się jak skrzydło wiatraka przy dźwięku fletów, co im wydaje się najwznioślejszym wyrazem czci oddanej niebiosom.