Mahy Margaret Przemiana


Przemiana

Dla Briog

i innych nocnych goœci

Governor's Bay, 1983.

rozdział pierwszy

Ostrzeżenia

Choć na etykietce szamponu widniało słowo Paryż i zdjęcie pięknej dziewczyny z wieżą Eiffla za nagimi plecami, to napis drobnym druczkiem, tuż pod obrazkiem bezlitoœnie zdradzał prawdę. Made in New Zealand —

głosił napis — Wisdom Laboratories, Paraparaumu.

Jeszcze przed momentem, w chwili rozmarzenia, Laura wyobrażała sobie, jak po umyciu głowy wychodzi spod prysznica i odkrywa, że nie tylko stała się niewiarygodnie piękna, ale jeszcze przeniosła się do

Paryża. Ale czy warto myć głowę jeżeli miałoby się przez to przenieœć tylko do Paraparaumu? Poza tym wiedziała, że włosy nie wyschną przed wyjœciem do szkoły i czeka ją pól dnia ze zmarzniętymi uszami. To

była prawda o życiu, podobnie jak to, że szampon wyprodukowano w Nowej Zelandii. Same marzenia to za mało, by stać się inną osobą, u progu innego poranka, a szampon nie mógł nikogo

przenieœć do pięknego miasta pełnego artystów pijących wino i raczących się naleœnikami smażonymi w brandy.

W kuchni wœciekle zawył czajnik błagający o zdjęcie z gazu. Laura, wyrwana z zamyœlenia, wyszła spod prysznica i stwierdziła,

że na wieszaku nie ma ręcznika. Słyszała jak Kate — jej matka — krząta

się za œcianą, ratując czajnik z opresji i usiłowała

otrząsnąć się z wody jak pies, chociaż wiedziała, że to

nigdy nie zdaje egzaminu.

— Mamo, ręcznika nie ma! — krzyknęła z pretensją, ale

w tej chwili zobaczyła ręcznik leżący przy drzwiach

i szybko porwała go z podłogi.

— Już mam! W porządku! No , nie! Cały mokry!

— Kto pierwszy, ten ma najsuchszy! — krzyknęła z kuchni Kate.

Lustro wisiało w najbardziej zaparowanym miejscu łazienki i pokazywało teraz jakiegoœ rozmytego ducha. Ale Laurze to

pasowało, bo miała wątpliwoœci co do swojego odbicia i często wolała, jak było rozmazane niż wyraŸne. Choćby nie wiem jak

próbowała zaskoczyć swoją własną twarz, nigdy do końca jej

się nie udawało i nie miała pewnoœci, jak wygląda, kiedy nie próbuje. Ale reszta ciała była łatwiejsza w ocenie i napawała ją pewnym nieœmiałym optymizmem.

— Na odległoœć zaczyna wyglądać w porządku - powiedziała

kiedyœ Nicky, jej koleżanka z klasy. - Gorzej z bliska.

Trochę zbyt pospolite. Namów mamę, żeby ci pozwoliła

zrobić sobie jakąœ odlotową fryzurę, jakieœ jasne pasemko

z przodu czy coœ takiego.

Laura nie chciała jasnego pasemka. W zasadzie odpowiadał

jej ten pospolity wygląd i pospolite życie, w którym najważniejszymi

osobami dla niej była matka i mały braciszek Jacko. Tylko czasami, kiedy stała przed lustrem, słowa Nicky powracały jak miły komplement, sugerując, że pewne zmiany byłyby możliwe, gdyby kiedykolwiek ich

chciała.

W salonie po drugiej stronie wąskiego korytarzyka tym razem Kate postanowiła sobie pomarudzić.

— Przecież nie mogłam przyjechać w jednym! - mówiła. - Zauważyłabym przy zmianie biegów.

— Buta zgubiła! - poinformował Jacko, kiedy Laura, szczelnie owinięta ręcznikiem, przemknęła obok niego do swojego pokoju.

Zatrzymała się w drzwiach. Przez krótką chwilę coœ ją przeraziło, choć nie zauważyła ani nie usłyszała absolutnie nic niezwykłego. A jednak, jeszcze stojąc w drzwiach, poczuła to znowu — coœ jakby drganie

jakiejœ poruszonej struny.

— Szukałam już wszędzie! - powiedziała Kate, a w jej głos zaczęła wkradać się znajoma nuta porannej paniki. Laura, odgoniwszy od siebie owo tajemnicze wewnętrzne drżenie, wzięła się za zakładanie szkolnego

mundurka - wszystko

zgodnie z przepisami,z wyjątkiem majtek, bo noszenie szkolnych majtek stało w sprzecznoœci z kodeksem honorowym.

Był to zakaz surowszy niż jakikolwiek przepis, który jakkolwiek

szkoła byłaby w stanie wprowadzić.

To ostrzeżenie! - pomyœlała i serce podeszło jej do gardła.

Miewała ostrzeżenia już wczeœniej. Niezbyt często, ale

nie dało się ich zapomnieć. Zawsze wydawało jej się potem,

że kiedy już otrzymała ostrzeżenie, powinna móc coœ zrobić,

żeby zmienić bieg rzeczy, ale za każdym razem okazywało się,

że ostrzeżenia są całkowicie poza jej kontrolą. Ostrzeżenia

były tylko po to, żeby mogła się na coœ przygotować.

- Nadal szuka buta! - poinformował Jacko, stanąwszy

w drzwiach w celu złożenia raportu.

Laura wzięła szczotkę do włosów i spojrzała w swoje własne lustro - najlepsze w domu, ponieważ œwiatło z okna padało prosto na nie. Przyjrzała się sobie uważnie.

Wcale nie wyglądam tak dziecinnie - pomyœlała, odwracając

swoją uwagę od ostrzeżenia, w nadziei, że da jej spokój

i sobie pójdzie. Ale odbicie w lustrze było zdradliwe.

Wpatrując się w nie, poczuła nie tylko niepokój - poczuła prawdziwe przerażenie.

Czasami niewielkie zmiany są bardziej niepokojące niż

duże. Gdyby ją zapytano, skąd wie, że to nie jej odbicie,

nie potrafiłaby wskazać ani jednej obcej cechy. Włosy były

jej, ocy były jej - ocienione smoliœcie czarnymi rzęsami,

z których była szczególnie dumna. A mimo to twarz w lustrze nie była jej twarzą, bo wiedziała coœ, czego ona nie wiedziała.

Twarz patrzyła na nią z jakiegoœ tajemniczego miejsca, ożywiona lękami i radoœciami, których nie potrafiła do końca rozpoznać. Nie było wątpliwoœci - przyszłoœć nie tylko ja ostrzegała, ale równoczeœnie

wabiła.

- Przestań! - powiedziała Laura na głos, bo była przerażona,

a kiedy była przerażona, często reagowała gwałtownie. Zmrużyła oczy, potrząsnęła głową i kiedy znowu spojrzał w lustro, była już tam, z powrotem, zwyczajna, z brązowymi, wełnistymi włosami, ciemnymi oczami i

oliwkową cerą — na skutek dziwnego kaprysu genów odziedziczonych po pradziadku,

polinezyjskim wojowniku, tak różna od swojej jasnowłosej matki i brata.

- Ratunku! - powiedziała i przeleciawszy przez korytarzyk,

wpadła do pokoju mamy i Jacka, w którym na pierwszy rzut oka nikogo nie było, bo Kate na czworakach grzebała pod łóżkiem, licząc na to, że but schował się tam w nocy.

- Mamo! - powiedziała. - Posłuchaj! Miałam prawdziwe ostrzeżenie!

- O co ci chodzi? - poirytowany głos Kate przedarł się przez materac. - Znowu to samo! - powiedziała Laura.

- Wiem, że znowu to samo - burknęła Kate, ale mówiła

o czym innym. - To już drugi dzień z rzędu. Czy ktoœ

mi wytłumaczy, jak najzupełniej zwyczajny... Nie, nie zwyczajny....

jak ładny, całkiem drogi but, może sobie po prostu

gdzieœ pójœć w nocy?

- Przejrzałam się w lustrze i nagle moje odbicie się postarzało - powiedziała - powiedziała Laura.

- Poczekaj, aż będziesz w moim wieku, a coœ takiego

będzie ci się zdarzać codziennie - stwierdziła Kate głosem

nadal stłumionym przez materac. - Niczego poza kurzem

tu nie ma.

Jacko stał e drzwiach, trzymając Pana Kocyka i przeglądając

im się, jakby wystawiały specjalnie dla niego jakiœ

cyrkowy numer.

— Coœ dziwnego się dzieje — żaliła się Laura. - Nie powinnam dzisiaj wychodzić. Zostaję w domu, w solidnym, bezpiecznym łóżku. Napiszesz mi usprawiedliwienie?

— Usprawiedliwienie w czwartek? - zawołała Kate, gramoląc się spod łóżka i otrzepując dłonie z kurzu. — Oszalałaœ? W czwartek bez ciebie nie dam rady Dzisiaj handlowy wieczór, zapomniałaœ? Kto odbierze

Jacka, weŸmie go do domu, da mu kolację, poczyta na dobranoc? Nie ma mowy -

żadnych usprawiedliwień w czwartki!

— To nie ja wybieram dni - powiedziała Laura łamiącym

się głosem - To one mnie wybierają.

- Czwartkowi nie wolno cię wybierać! - ucięła krótko

Kate, jak gdyby mogła kontrolować przeznaczenie, zwyczajnie

nie podejmując z nim dyskusji. - Po prostu uważaj! Miej

oczy szeroko otwarte! SchodŸ z drogi nauczycielom!

- Ale mamo, to przecież nie o to chodzi! - zaprotestowała

Laura. -To jest ostrzeżenie przed czymœ poważnym.

Ty nic nie rozumiesz!

- Potem mi opowiesz - powiedziała Kate, ale Laura wiedziała, że nie umiałaby opowiedzieć. To był stan, którego nie dało się opisać. Ludzie musieliby jej uwierzyć, a to najwyraŸniej

przekraczało ich możliwoœci - szczególnie rano, kiedy życie biegło w trzech różnych kierunkach i tylko jeden z nich był jej.

Kate nagle doznała olœnienia i pokuœtykała do salonu, gdzie znalazła but na półce nad kominkiem. Zeszłej nocy zostawiła go tam przez roztargnienie, kiedy przystanęła przed pustym kominkiem, oglądając rysunek

Jacka - szczęœliwą rodzinkę - jedyne, co umiał rysować. Byli tam wszyscy troje: Laura, Jacko i Kate — rozwichrzeni, choć geometryczni, z wielkimi głowami, małymi nóżkami i uœmiechami tak szerokimi, że wyłaziły

poza twarze na otaczający je papier. Pod wpływem tych uœmiechów Kate odzyskała równowagę i znów zaczęła chodzić prosto. But posłusznie wrócił na nogę i od razu mu wybaczyła.

Jednak Laurze, która miała ze œwiatem na pieńku, pojednania

nie przychodziły tak łatwo. Spojrzała na lekko zamglone

niebo. Jeszcze parę minut temu było zwyczajne, jasne i piękne,

ale teraz czuła, jakby lato całym ciężarem zwaliło się na dom,' owiewając ją przy tym gorącym, drapieżnym oddechem. - Gdzie masz koszyk, Jacko? - spytała Kate i Jacko pognał po koszyk, w którym leżała

koszulka i majtki na zmianę, książki do biblioteki, jego ulubiona książeczka o tygrysie i Różyczka - różowy, uœmiechnięty pluszowy krokodyl. Złożył staranie Pana Kocyka i położył na reszcie swoich skarbów. —No to, moi państwo! — powiedziała Kate. — Komu w drogę, temu czas! Mam nadzieję, córeczko że jesteœ w formie, bo coœ mi mówi, że z samochodem mogą być dzisiaj kłopoty.

— Dla odmiany — mruknęła Laura z uprzejmym sarkazmem w głosie, bo z samochodem już od wielu tygodni bez przerwy były kłopoty.

- Trzeba naładować akumulator, a niewykluczone, że

w ogóle kupić nowy — powiedziała Kate. — To sporo kosztuje - syknęła przez zęby z finansowego bólu. — Nie przejmujcie

się, jak ruszy, to już dalej pojedzie. Uważaj na Jacka,

Lolly, żeby nie polazł, gdzie nie trzeba.

Laura podziwiała heroiczny wygląd Kate, kiedy ta całym

ciężarem napierała na przedni słupek samochodu, zmuszając

auto do ruszenia z miejsca. Nawet pchając samochód, potrafiła

wyglądać ładnie i elegancko ze swoim zawziętym uœmiechem

i chmurą jasnych włosów kłębiących się wokół głowy. Ulica opadała najpierw bardzo łagodnie, a potem już wyraŸnie. Sztuka

polegała na tym, żeby wypchnąć samochód, aż sam zacznie się toczyć, następnie wskoczyć w biegu i zapalić na stromiŸnie.

Kate tak właœnie zrobiła, podobnie zresztą jak wiele razy

wczeœniej. Po drugiej stronie ulicy Sally, koleżanka Laury, czekała, aż ojciec wyprowadzi samochód z garażu i zawiezie ją do prywatnej szkoły na drugim końcu miasta.

- Nie będziemy się tu kisić przez całe życie - powiedziała

kiedyœ z pogardą Sally. Ale Laura lubiła dzielnicę Gardendale, bo właœnie przeżyła tu cudownie szczęœliwy rok i próbowała dalej żyć tak, żeby zasłużyć na powtórkę z ciekawymi urozmaiceniami.

Sally jeszcze raz pomachała w ich stronę, kiedy po kilkudziesięciu

metrach toczenia się, ich samochód zakaszlał i wreszcie wydobył z siebie równy, chrapliwy warkot. - No to jazda, chłopie!- zawołała Laura do Jacka. - Gąski, gąski do domu!

- Boimy się wilka złego! - krzyknął Jacko i chwycił

Pana Kocyka, żeby schować, na wypadek, gdyby zjawił

się wilk.

- Szkoda, że ja nie mam Pana Kocyka - powiedziała

Laura. - Dzisiaj mi by się bardziej przydał.

Pobiegli za samochodem i po chwili już gramolili się do

œrodka - brat, siostra, koszyk, różowy krokodyl, szkolny

plecak i cała reszta. Samochód zatrząsł się na powitanie.

- Spokojna głowa?—powiedziała Kate do Laury - Nie pierwszy raz to robię.

- Ale jeszcze nigdy w dniu z ostrzeżeniem!— mruknęła

Laura. — Przez chwilę bałam się, że wpadniesz pod koła i

zostanie z ciebie miazga.

— Ty i te twoje ostrzeżenia! — powiedziała czule Kate, prawie tak. jakby mówiła do Jacka, a nie Laury, która miała czternaœcie lat i zasługiwała już na inny ton.

— Dobra, nie wierz, jak nie chcesz! — powiedziała Laura. — Nie mam do ciebie żalu. Tylko po prostu to jest prawda i już. Wszystko nagle się zapala, jakbym grała w Zdobywców

Kosmosu i słychać: „Uwaga! Uwaga! Uwaga!".

— Znowu tam byłaœ? — powiedziała Kate, zadowolona, że może zmienić temat na coœ zwyczajnego, bez żadnych przesądów. — Wolałabym, żebyœ się trzymała od tego miejsca

z daleka. Mnóstwo tam różnych podejrzanych typów i nie chciałabym, żebyœ się wpakowała w jakieœ kłopoty.

Mówiła o Salonie Gier w Gardendale, gdzie maszyny ze Zdobywcami Kosmosu przez okrągły dzień piszczały i grały swoją muzyczkę. Zawsze pełno tam było wagarujących dzieciaków

i młodych ludzi, którzy nie mogli znaleŸć pracy, więc musieli jakoœ zabić czas.

— Ostrzeżenie! — Laura nie dała się zagadać. — Najpierw

wszystko zaczyna inaczej wyglądać... Rzeczy przestają się ze sobą mieszać, tylko stoją oddzielnie i wyglądają trochę głupawo, ale też strasznie. Wszystko staje się przypadkowe.

To tak, jakby się miało dom, który do tej pory stał prosto, a tu

nagle okazuje się, że jednak nic się z niczym nie styka - zwolniła

nieco potok słów. - W ten weekend, kiedy tata odszedł

ze swoją dziewczyną, też miałam ostrzeżenia. To dlatego nie byłam tak strasznie smutna. Powiedziałaœ, że jestem bardzo

dzielna, ale ja po prostu bałam się, że to może być coœ jeszcze

gorszego. Myœlałam, że może któreœ z was umrze, czy

coœ w tym rodzaju.

- Julia jest teraz jego żoną, nie dziewczyną - powiedziała Kate, chwytając się najmniej ważnej sprawy. - Mogłabyœ się wreszcie nauczyć używać jej

imienia. Jest im lepie, ze sobą, niż nam było kiedykolwiek.

Ale tak naprawdę Kate chodziło o to, że to jemu jest lepiej, niż kiedykolwiek było mu z nią. Z Laurą, która wyglądała dokładnie tak jak on, zawsze było mu dobrze. Laura nie dała się zbić z tropu

starymi, smutnymi rodzinnymi wspominkami.

— A następnym razem... to znaczy wciągu ostatnich paru lat — ciągnęła — to się odezwało, kiedy Sorry Carlisle przyszedł do szkoły.

— Sorensen Carlisle! — Kate parsknęła œmiechem. Wyglądała na szczerze rozbawioną. — A niby co w nim jest takiego

do ostrzegania? To tak, jakby coœ cię ostrzegało przed Czerwonym Kapturkiem zamiast przed wilkiem. Przecież to wzorowy uczeń - czysty, cichy, pracowity, chodzi wszędzie

z drogim aparatem i podgląda - ptaszki naturalnie. Raczej

nudnawy typ.

Kate była trochę niesprawiedliwa, ale nie całkiem z własnej

winy. Miała do dyspozycji tylko opis Laury.

Sorensen Carlisle pojawił się w gimnazjum w Gardendale

półtora roku temu, chociaż jego matka od dziecka

mieszkała w okolicy. Zajmowała ważne miejsce w lokalnej historii.

Należała do niej wczeœniej, nim nazwa Gardendale pojawiła się na planach miasta, zanim jeszcze miasto rozciągnęło się i wpełzło miedzy wypustki głównego łańcucha gór, tworząc to nagłe przedmieœcie -

niespodziewaną wieœ w granicach

miasta. Znajomi rodziny twierdzili, że Miryam Carlisle nigdy

nie wyszła za mąż, a Sorensena wyjaœniała po prostu w ten

sposób, że był jej synem, miał szesnaœcie lat, podobno pilnie się uczył i strasznie się jąkał, chociaż w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy nastąpiła wyraŸna poprawa i teraz ledwie się to zauważało. Robił

wszystko, co normalnie robią chłopcy w jego wieku — latem grał w krykieta, zimą w rugby a oprócz tego zdobył specjalną nagrodę za fotografie nadrzecznych ptaków w ramach Przeglądu Naukowego Szkół Œrednich, wygrywając dla szkolnej biblioteki album o ptakach Nowej Zelandii.

W szkole szło mu dobrze, ale nie na tyle dobrze, żeby to mogło przeszkadzać jemu samemu i innym. Z punktu widzenia nauczycieli jego wadą było to, że zwykle nie umiał się powstrzymać przed jakąœ dowcipną odzywką, ale laurze to

nie przeszkadzało, jako że zmieniła z nim raptem parę słów

na krzyż. Przy tych rzadkich okazjach mówił cichym, trochę

niepewnym - typowy prefekt* udzielający wskazówek

młodszemu uczniowi. Znacznie bardziej niezwykły był natomiast

uœmiech towarzyszący tym wskazówkom - uœmiech

adresowany wyłącznie do niej. Laura nigdy nie mówiła Kate

o tym uœmiechu ani o jego powodach.

Nawet teraz się zawahała i Kate, korzystając z okazji, powiedziała:

- Jeżeli te twoje ostrzeżenia zawsze dotyczą rzeczy równie

groŸnych jak Sorensen Carlisle, to nie masz się czego

obawiać.

Na zewnątrz ulica Kingsford Drive ciągnęła się daleko i prosto

jak taœma geodety, który wytyczył ją. zaledwie parę lat wczeœniej.

Jednak drogowcy już zmagali się z czymœ podziemnym, tak że Laura, Kate i Jacko posuwali się zygzakiem, jadąc pomiędzy olbrzymimi, prehistorycznymi potworami koparek, tworzącymi sylurską wyspę w œrodku

dwudziestowiecznego miasta. Za oknami przepływała dzielnica Gardendale, a wszystkie mijane domy, chociaż niedokładnie takie same, musiały

być co najmniej kuzynami lub członkami tej samej drużyny.

Laura i Kate zbliżały się do furtki szkoły w Gardendale i na

*Prefekt - w niektórych szkołach w Wielkiej Brytanii i byłych brytyjskich

koloniach wyróżniony uczeń z najstarszej klasy, pełniący pewne funkcje porządkowe.

chodnikach roiło się już od szkolnych mundurków, zmierzających

w tym samym kierunku. Dalej wznosiło się wyższe niż

cokolwiek innego w tej rozpłaszczonej dzielnicy płaskiego

miasta Centrum handlowego Gardendale - skrzyżowanie

gigantycznego, kosmicznego supermarketu z wystawą przemysłową.

W zamierzeniach miało wyglądać wesoło i na swój

sposób rzeczywiœcie trochę tak wyglądało. ,,Kiwi - Salon

Samochodowy" oznajmiał natarczywy szyld i właœciciel salonu już

krzątał się po parkingu, wycierając nocny kurz x najniższych

partii błotników. Laura wiedziała, że wielu ludzi kręci nosem na

dzielnicę Gardendale, ale ona ją lubił. Czasem nawet kochała

ją za to wszystko, za co inni ją krytykowali - za to, że była

nowa, surowa i dzika, pełna wandali, którzy wypisywali sprayami

dziwne rzeczy na œcianach. Nocami na ulicach robiło się

niebezpiecznie, ale często lubiła ten dreszczyk emocji, kiedy

stała przed ich przytulnym rodzinnym domem. Wszystkie te

myœli w ciągu jednej sekundy przeleciały Laurze przez głowę,

kiedy przygotowywała się, żeby powiedzieć mamie coœ, o czym

wiedziała od dawna, ale jeszcze nigdy nikomu nie mówiła.

— Sorry Carlisle jest czarownicą! — wypaliła. — Nikt

poza mną o tym nie wie.

Kate nie rozeœmiała się, ani nie powiedziała, żeby Laura

przestała się wygłupiać. Wiedziała, kiedy dzieją się rzeczy poważne, nawet jeżeli jednoczeœnie musiała lawirować między

pustymi beczkami po ropie, ustawionymi na œrodku ulicy.

- Lolly, choćbyœ nawet przez cały dzień myœlała, nie wiem,

czy udałoby ci się wpaœć na mniej prawdopodobną czarownicę

niż biedny Sorry Carlisle - powiedziała w końcu. - Po

pierwsze. to nie ta płeć, choć w czasach równouprawnienia

to nie powinno mieć większego znaczenia. Ale z tego co

wiem, to jest chyba najgrzeczniejszy chłopiec w całe, szkole.

Zawsze się z tego powodu z niego natrząsasz. Może byœ się

wreszcie zdecydowała! No - ciągnęła, starając się, żeby to zabrzmiało entuzjastycznie - jeszcze gdyby chodziło o jego babcię, Winter, albo nawet o mamę! To co innego - czarownice jak się patrzy! Mają w sobie

coœ zwariowanego i to im dodaje klasy!

— Prawdę mówiąc - powiedziała, zanim Laura zdążyła się odezwać - nie potrafię sobie wyobrazić, jak wychowują siedemnasto- czy osiemnastoletniego chłopaka. Stara Winter z dnia na dzień robi się coraz bardziej

zwariowana, a Miryam chodzi po œwiecie wpatrzona w przestrzeń, jakby nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Ale chłopak wygląda równie normalnie jak wy wszyscy - no, może jest tylko trochę lepiej wychowany.

- Skończyłaœ? - spytała Laura. - To posłuchaj. Wiem wszystko o Sorrym

Carlisle`u! Nikt poza mną tego nie zauważył. Mamo, czy ty nie widzisz, że on

jest jak reklama e telewizji? Dopasowany do ludzkich oczekiwań, a nie prawdziwego życia. Nawet kiedy robi coœ złego, ma się poczucie, jakby

odfajkowywał zadanie z rozkładu dnia. ,,20 listopada - ważne:

koniecznie zrób coœ złego!". I nikt poza mną tego nie zauważa.

On wie, że ja wiem.

— Nigdy przedtem mi o tym nie mówiłaœ - powiedziała Kate. — Nie dziw się, że mam wątpliwoœci.

— Zawsze wiedziałam! — powiedziała Laura. - Ale wiem, że on nie chce nikogo skrzywdzić. Ukrywa się. Chce, żeby go zostawić w spokoju. Nigdy nie zrobił nic naprawdę czarodziejskiego. Po prostu chce mieć

œwięty spokój. Po prostu jest, ale nic nie robi.

Kate nigdy nie dawała się zbić z tropu takimi stwierdzeniami. Sama czasem wyskakiwała z podobnymi.

— Pamiętam, jak któregoœ dnia oglądał w księgarni dwa ckliwe romansidła — powiedziała w zamyœleniu. —Z bardzo zaintrygowaną miną przeczytał w sklepie zakończenia, a potem kupił obie książki.

— Tak, on czyta takie rzeczy — pogardliwie potwierdziła Laura. — Widziałam go kiedyœ w kawiarni w centrum handlowym.

Nie zachowuje się jak czarownica, ale wiem, że nią jest.

Było jeszcze wiele rzeczy dotyczących Sorensena Carlisle`a,

o których nie wspomniała, bo były zbyt nieuchwytne,

żeby je opisać, jak na przykład to, że czasami, wiedząc, że

został rozpoznany, pokazywał jej inną twarz —- nie łagodną,

zwyczajną, szkolną, ale zmienioną, fascynująco groŸną.

- A poza tym, o ile wiem, jeŸdzi na skuterze, a nie na miotle - zauważyła Kate, wykrzywiając z przekąsem usta

- Na vespie! - westchnęła Laura. - Wiedziałam, że mi nie uwierzysz.

- No, ale Lolly, jak mam ci uwierzyć? - spytała Kate,

zatrzymując się przed szkołą. -Nigdy nie rozumiałam tych twoich ostrzeżeń i musisz przyznać, że zawsze mówiłaœ, mi o nich po fakcie - nigdy przed. Natomiast wiem, ze muszę już jechać, bo się spóŸnię do

pracy. Co będzie, jak przyjadę i zastanę na wycieraczce pana Bradley`a, wœciekłego, że nie otworzyłam na czas sklepu? Ale uważaj na siebie, a potem na Jacka... tak na wszelki wypadek.

I zakończyła poœpiesznym, ciepłym cmoknięciem w policzek.

— Tygrysy się całują! — skomentował Jacko z tylnego siedzenia,

zamieniając je w zwierzęta po prostu dla zabawy, bo tygrysy darzył szczególną sympatią. Laura niechętnie odpięła pas i pomaszerowała do szkoły, gdy tymczasem Kate i Jacko ruszyli dalej do opiekunki Jacka i

pracy Kate.

Laura została sama z dniem. Dyszał jej w twarz nieœwieżym, słodkawym oddechem - niewyraŸnym zapachem przeżutej

miętowej gumy, od którego chciało jej się wymiotować, ale

zacisnęła z całej siły usta i szła dalej.

- Poœpiesz się, Chant - powiedział prefekt przy bramie.

To był sam Sorry Carlisle, który pilnował, żeby rowerzyœci

zachowywali się rozsądnie, bez żadnych sztuczek na jednym

kole i jeżdżenia po chodniku. - Już był pierwszy dzwonek! Miał szare oczy, które posiadały tę ciekawą właœciwoœć, że

robiły się srebrne, kiedy się na nie patrzyło z boku. W niektórych

wzbudzały zaufanie, ale według Laury nie było w nich

nic bezpiecznego. To były przebiegłe zwierciadlane oczy,

które z wierzchu wyglądały jak rtęć, ale kryły pod sobą tunele,

schody i labirynty, a żaden z nich nie prowadził w jakiekolwiek znane miejsce.

Laura i Sorensen spojrzeli teraz na siebie z uœmiechem, ale bez przyjaŸni. Uœmiechali się przebiegle i między ich oczami

przeskoczyła iskierka wspólnego sekretu. Laura minęła go

w szkolnej furtce i œmiało ruszyła prosto w paszczę dnia, prosto w rozwarte szczęki, w które musiała wejœć pomimo wszystkich ostrzeżeń. Poczuła, jak szczęki zamknęły się za nią i wiedziała, że została

połknięta. Z rezygnacją czekała na to, co przyniesie jej ten przedziwny dzień, a przerażenie strzęp po strzępie ulatywało w powietrze. Œwiat znów odzyskał swój normalny puls, a ostrzeżenie stało się zwykłym

wspomnieniem, którego i tak nie warto było przechowywać. Otrzymała ostrzeżenie. Zignorowała je. Takie były fakty i nie było sensu dalej ich roztrząsać.

Rozdział drugi

Diabeł z pudełka

Co wieczór Kate pytała Laurę: „No i co tam było dzisiaj w szkole?"', a Laura zwykle odpowiadała: „Nic", co znaczyło, że nie zdarzyło się nic godnego opowiadania. Były, owszem, lekcje, które jakoœ dziwnie

ciekawym rzeczom odbierały to, co było w nich ciekawe i była Nicky — koleżanka z klasy, która aktualnie zajęta była chodzeniem z chłopakiem. Szukała

również chłopaka dla Laury, żeby mogli wszyscy razem wychodzić i żeby mogła powiedzieć mamie, że idzie z Laurą i nie musieć przy tym tak do końca kłamać.

— Coœ ty dzisiaj taka smętna? — powiedziała Nicky na przerwie. — Rusz się trochę! Pracuję nad twoim przyszłym szczęœciem.

- Dzisiaj jest czwartek, rozumiesz? Czwartek! Centrum handlowe pracuje do nocy — powiedziała Laura.—Dzisiaj jest dzień na domowe obowiązki, a nie na przyszłe szczęœcie.

- A nie mogłabyœ mieć domowych obowiązków wobec

Barry`ego Hamiltona? - drążyła Nicky z triumfalnym uœmiechem. - On cię lubi.

- A, tam! Zmyœlasz - odpowiedziała Laura, ale była mile

połechtana, bo Barry był całkiem przystojny, a do tego czasami

mama pozwalała mu przyjeżdżać do szkoły samochodem.

- Wcale nie - powiedziała Nicky. - Prosił mojego

brata, żeby mnie zapytał, czy ty go lubisz i ja powiedziałam, że tak.

- Fakt, nawet go lubię - powiedziała Laura, rozglądając

się po szkolnym boisku, czy aby nie ma tam gdzieœ Barry`ego

i wyobrażając sobie, jak by to było z nim chodzić. - To znaczy, nie

jest jakiœ nadzwyczajny, ale ujdzie.

- Ty to masz wymagania! - powiedziała trochę urażona Nicky, przekonana, że podaje Laurze na tacy prawdziwy klejnot. - Skoro ty go nie chcesz, to może ja

go sobie mogę wziąć, co?

- Ale przecież ty lubisz Simona - zdziwiła się Laura, a Nicky uœmiechnęła się przebiegle.

- Od przybytku głowa nie boli - powiedziała. - Mam dwie najlepsze sukienki. To co, mam kazać Jasonowi, żeby powiedział Barry`emu, żeby do ciebie zadzwonił?

- Nie mamy telefonu - powiedziała Laura z żalem, ale jednoczeœnie z ulgą. Perspektywa chodzenia z Barrym Hamiltonem była, owszem, przyjemna, ale Laura nie miała pewnoœci, czy samo chodzenie byłoby równie

miłe. Poza tym wiedziała, że Kate i tak by jej nie pozwoliła. Skończyło się więc na tym, że po szkole pomaszerowała odebrać Jacka od opiekunki. Szła ostrożnie, rozglądając się wokół, gotowa w każdej chwili

uskoczyć przed samochodem, który mógłby wymknąć się spod kontroli kierowcy i wskoczyć na chodnik w pogoni za bezradnymi przechodniami.

Laura lubiła kolekcjonować nazwiska, które kompletnie nie pasowały do swoich właœcicieli. Pierwszym okazem w kolekcji było jej własne nazwisko, Chant, które oznaczało rodzaj skomplikowanej pieœni koœcielnej,

mimo że ona nie miała za grosz słuchu. Jednak perłą kolekcji była jak dotąd opiekunka Jacka, pani Vampire, która, sądząc z nazwiska, powinna popijać krew zamiast herbaty i spać w trumnie, a nie w swoim

luksusowym królewskim łożu z kwiecistą poœcielą i poduszkami. Była malutką, chudziutką kobietką z pięknymi brązowymi włosami, którymi się chlubiła i które raz na tydzień układała w salonie fryzjerskim

,,Diana" w Centrum Handlowym Gardendale. Laura nigdy nie widziała jej bez szminki. Nigdy nie widziała jej nagiego uœmiechu.

,,Już od dziesięciu lat jestem mężatką i nigdy nie pozwoliłam sobie na żadne wyskoki" - Laura usłyszała kiedyœ taką rozmowę pani Vampire z jakąœ znajomą i pomyœlała wtedy, że nawet gdyby opiekunka Jacka

pozwoliła sobie na jakiœ wyskok, to z całą pewnoœcią nie byłby to wyskok zbyt daleki. Broniła się szminką, swoim ogrodem, filiżanką z herbatą i zbyt lubiła te swoje zabezpieczenia, żeby mogła je kiedykolwiek zostawić.

Tym razem zajęta była katowaniem krawędzi trawnika przy pomocy jakiegoœ narzędzia ogrodniczych tortur. Frontowe schodki wyłożone nożycami, szczypcami, długaœnymi sekatorami o ostrzach przypominających dziób

papugi, grabkami i łopatkami z nierdzewnej stali wyglądały jak stół operacyjny. Jacko siedział obok tej makabrycznej wystawy z Różyczką owiniętą w Pana Kocyka. Na widok Laury nawet nie pobiegł, ale

pogalopował w jej stronę w małych podskokach, jakby był zrobiony z gumy i ktoœ rzucił go dla zabawy w jej kierunku. Najpierw przytulił się do niej, a potem udawał, że warczy i gryzie. Kiedy podniósł głowę i

spojrzał jej w twarz. Laura poczuła, że coœ ją œciska w gardle i wierci w nosie, gdzieœ wysoko między oczami, tak że musiała je zamknąć, żeby uniknąć łez w miejscu publicznym. To był atak miłoœci wiedziała,

jak sobie z nim poradzić - po prostu zamknąć szczelnie w œrodku siebie i poczekać, aż Jacko nie jest jej bratem tylko własnym dzieckiem - dzieckiem, które kiedyœ miała mieć - zarówna już urodzonym, jak i

jeszcze nienarodzonym.

- Mieliœmy dzisiaj bardzo udany dzień - powiedziała pani Vampire. - Muszę powiedzieć, że zajmowanie się nim to sama przyjemnoœć. Potrafi sobie pobrykać, ale żadnych złoœliwoœci czy humorków. Twoja mama

przyjedzie jutro, prawda? I...

Wypowiadała to zdanie co czwartek i nigdy go nie kończyła, bo lubiła udawać, że zajmuje się Jackiem z dobrego serca, choć była zadowolona, że może co nieco zarobić, nie ruszając się poza swój żywopłot.

- Musi wam obojgu być cięzko - powiedziała. - Kiedy mama tak póŸno wraca w czwartki. To znaczy, ja uważam, że te handlowe wieczory w czwartki są potrzebne. przyjeżdża mnóstwo osób, które w piątki pracują do

póŸna w mieœcie, i dzięki temu mamy tu więcej miejsc pracy. Ale przecież chyba musicie być już strasznie głodni, kiedy mama wraca.

Wiedziała, że Laura nie lubi, kiedy się w jakikolwiek sposób krytykuje Kate, więc nauczyła się serwować krytykę w postaci niechcianego współczucia.

- Biorę Jacka do domu i daję mu kolację, a mama póŸniej przynosi rybę z frytkami - powiedziała Laura. - Naprawdę jest fajnie.

Wciąż wpatrywała się w Jacka, zupełnie urzeczona jego widokiem, choć przecież dobrze go znała. Włosy miał równie kręcone jak ona, tylko że miększe i jaœniejsze i wydawało się że œwiecą, jakby były lampą - każdy jaœniutki zakręcony włosek jak cieniutkie włókienko błyszczące w słońcu.

- Pryszcze ci wyskoczą, jak będziesz jeœć za dużo tłustych rzeczy - ostrzegła pani Vampire. - Musisz uważać, Lauro! Jesteœ właœnie w tym wieku.

Laura kiwnęła głową, a Jacko przyniósł koszyk i wziął ją zarękę. - Przez resztę tygodnia jemy sałatę — powiedziała. - Do widzenia za tydzień! — i ruszyła z bratem w kierunku Centrum Handlowego Gardendale.

Ulica Kingsford Drive wbijała się jak sztylet w grupę biurowców i sklepów tworzących centrum handlowe. Wciąż wyglądało jak nowe. Nie zdążyło się jeszcze zadomowić, jakby dopiero co powstało i w każdej chwili mogło zostać rozebrane i przeniesione w inne miejsce, żeby inwestor, budując kolejne osiedle, mógł je reklamować jako „położone w pobliżu nowego centrum handlowo-usługowego" Przyklejone prosto na skórze miasta, nie miało jeszcze

czasu, żeby wrosnąć w głąb i stać się prawdziwym elementem krajobrazu.

Dla Laury i Jacka pierwszym przystankiem była biblioteka i kiedy się tam znaleŸli, Laura zapomniała o ostrożnoœci,

ponieważ uważała, że w bibliotekach, zawsze jest bezpiecznie.

Po prostu skupia się na wybieraniu nowej książki dla siebie i trzech dla Jacka. Zawsze chciał wypożyczać książkę, którą już kiedyœ miał. Sądził, że będzie to ta sama, która mu się podoba, a jednak w jakiœ

cudowny sposób trochę zmieniona. Laura zajrzała do pudła ze starymi książkami, które biblioteka wycofała z księgozbioru i teraz sprzedawała po dwadzieœcia centów za sztukę. Czasami można było tam znaleŸć

prawdziwe skarby (ukochana książeczka Jacka o tygrysie była jednym z nich). Ale tego dnia jakoœ nie było nic ciekawego i Laura nawet się ucieszyła, ponieważ to był akurat ten tydzień, w którym

Kate nie dostawała pensji, a więc tydzień domowej biedy.

Laura podała swoje książki do ostemplowania przy głównym

stanowisku, a Jacko poszedł do stolika dla dzieci i tam stanął

na specjalnym czerwonym stołeczku, żeby widzieć, jak jego książki są stęplowane i lądują bezpiecznie w koszyku.

- Proszę stempelek! - wrzasnął i pani Thompson

przystawiła mu na wierzchu dłoni pieczątkę z Myszką Miki.

- Na drugiej też, proszę! - błagał Jacko, który dobrze wiedział, że

za łokciem bibliotekarki kryje się stempelek z Kaczorem Donaldem. Jednak podeszła jakaœ inna rodzina i powstała niewielka kolejka.

— Następnym razem dostaniesz dwa stempelki — zaproponowała pani Thompson.

- Następnym razem dwa! — oznajmił Jacko Laurze, niechętnie

zwalniając miejsce przy stoliku i ruszając w stronę wyjœcia. Obie rączki trzymał wyciągnięte przed siebie jak łapki pieska żebrzącego o jedzenie.

— Tej rączce jest smutno bez stempelka — oœwiadczył, podnosząc lewą rękę. — Tęskni za stempelkiem ta rączka.

— Następnym razem — powiedziała Laura, z niepokojem

przeprowadzając brata przez ulicę, chociaż akurat prawie nie było ruchu. Byli teraz na rogu starego centrum handlowego,

które dawniej nazywało się „Krainą Zakupów". Stali pod daszkiem sklepu rybnego. Obok był dawny budynek kina, teraz przekształcony w centrum gier komputerowych rozbrzmiewające elektronicznymi dŸwiękami. Tam, przyklejony na końcu, jak gdyby budowniczym zostało parę zbędnych metrów do wykorzystania, przycupnął najmniejszy sklepik na œwiecie. Był niewiele większy niż spora szafa. Miał pochyłą witrynę i maleńką ladę, a wszystko razem było jakby sprasowane. Dawniej sprzedawano tam

gazety, informatory o wyœcigach, papierosy i losy na loterię, ale przez ostatni rok budka była zamknięta. Jacko bardzo ją lubił i zawsze zaglądał do œrodka przez puste okno.

,,Mój sklep"- mówił i rzeczywiœcie nietrudno było sobie

wyobrazić, że sklepik prowadzi dziecko dla innych dzieci.

Tym razem budka wyglądała inaczej. Okno wystawowe rozkwitło w prawdziwy ogród pełen maleńkich, ładniutkich przedmiotów. Były laleczki i mebelki z klamerek do bielizny,

zabawki z pudełek od zapałek, przezroczyste szklane

kulki z zatopionymi zwojami koloru, obrazki wielkoœci znaczków

pocztowych w ramach wyrzeŸbionych z zapałek, siedem

sów wykonanych z łupinek orzechów włoskich, kalejdoskop

w kształcie jajka i pudełko w kształcie książki, pełne maleńkich

guziczków i szklanych koralików, niewiele większych niż

pomalowane ziarenka cukru.

- ChodŸmy do œrodka! - zaproponował zachwycony

Jacko i oczywiœcie weszli do œrodka.

"W czwartek wieczorem otwarte" - głosiła kartka na wystawie -

"Skup i sprzedaż białych słoni" - i można było

pomyœleć że w œrodku znajdzie ogromną liczbę słoni, małych jak koniki polne, białych jak mleko, kłębiących się w pudle na ladzie, podwijających trąby i trąbiących do siebie cienkimi,

zaczepnymi głosikami.

A jednak Laura, kiedy tylko weszła do tego przedziwnego sklepiku, natychmiast zapragnęła znaleŸć się na zewnątrz, bo wypełniał go ten sam nieœwieży, słodkawy zapach z nutą miętowej

gumy do żucia, który owionął ją rano — zapachi czegoœ

bardzo złego, co nie potrafiło ukryć swojego zła. Chwila, na którą ranek próbował ją przygotować, przyszła. Teraz... teraz zacznie się rozpadać. Teraz między jej oczami zacznie się pojawiać pierwsze

pęknięcie, choć nikt poza nią samą nie będzie o nim wiedział.

— ChodŸmy stąd! — krzyknęła do Jacka. — Tu nikogo nie ma.

Ale w tym samym momencie, jakby jej głos złamał pieczęć milczenia, spod lady nagle wyłonił się jakiœ człowiek, który prawdopodobnie do tej pory coœ tam układał. Uœmiechnął się szeroko i wyglądało to tak,

jakby jego zbyt duże zęby nie mieœciły się pod cienkimi, gumowatymi wargami. W ogóle wydawało

się, że cała jego twarz jest od tego uœmiechu jak gdyby

œciągnięta do tyłu, tak jakby za ladą stała wyszczerzona kukła.

Był prawie zupełnie łysy, a reszta włosów ledwie sterczała znad

skóry. Na szyi i policzkach miał dziwne ciemne plamy wyglądające prawie, ale nie do końca jak sińce.

— O! — zawołaj na widok Jacka. — Dzidziuœ! Pierwsza częœć słowa wypowiedział z bardzo wyraŸnym beczącym naciskiem.

— Dziiiiii-dziuœ! — zawołał jeszcze raz piskliwym głosikiem, wydychając w czasie beczenia powietrze, od którego sklepik wypełnił się nieœwieżym miętowym zapachem i kończąc

wdechem, który ostatecznie wessał całe słowo z powrotem.

— On ma trzy lata — powiedziała Laura. — Już nie jest dzidziusiem.

— Oj, dla mnie to dzidziuœ — zawołał mężczyzna izarechotał. — Jeżeli o to chodzi, to dla mnie wy wszyscy jesteœcie dzidziusiami. Jestem strasznie stary, mam wiele tysięcy lat. Nie widać? — zapytał i Laura pomyœlała, że widać.

- Niegrzeczna dziewczynka! — zawołał karcąco. Wyciągnął rękę i dotknął jej włosów, jakby chciał sprawdzić, jakie są w dotyku.

- Nie powinnaœ pokazywać, że się ze mną zgadzasz. Ale cóż to za milutkie dzieciątko, ten twój mały przyjaciel—braciszek,

tak? Tyle w nim życia, prawda? Prawdziwy rarytas w moim wieku — tempus fugit* i tak dalej — ale on wygląda, jakby miał w sobie życia za dwóch. Pewnie widzi kolory, których reszta z nas nie widzi albo słyszy

dowcipy, których my nie słyszymy.

*Tempus fugit (łac.) - czas ucieka.

Laura lubiła słuchać, jak ludzie chwalili Jacka, ale człowieczek,

mówiąc to, pochylił się do przodu i jego wstrętny zapach uderzył ją jak cios — zapach, który przywodził na myœl pleœń, zawilgłe materace, niewietrzone pokoje, stary pot, ponure księgi, pełne wilgotnych kartek i żałosnych kłamstw, zapach — o tak, to było to — zapach gnijącego czasu! To musiał być zapach tego człowieka, bo choć zewsząd otaczały ich fragmenty przeszłoœci, nie było tam niczego innego, co mogło tak pachnieć.

- Chyba niezbyt przypadłem mu do gustu, co? — zapytał

mężczyzna, wychodząc zza lady, a słowa przeszły w chichot. — NajwyraŸniej

wcale, ale to wcale mnie nie lubi. Ale to niesprawiedliwe, bo ja uważam, że jest absolutnie słodziutki. Jak ma na imię? — Człowieczek, mimo straszliwego zapach był nienagannie ubrany w bladoróżową koszulę i bardzo elegancki œliwkowy garnitur.

— Jacko!—odpowiedziała Laura i natychmiast pomyœlała: „Po co ja mu to mówię? Nie muszę mu odpowiadać na każde pytanie".

Mężczyzna wyciągnął rękę w kierunku Jacka i pod czystym, zaprasowanym mankietem Laura zobaczyła jeszcze jedną

niezdrową plamę, jakby ciało zaczynało się psuć. - Właœnie wychodziliœmy - powiedziała. - Nie mamy pieniędzy.

- Nazywam się Carmody Braque - przedstawił się człowiek,

jak gdyby nic nie powiedziała. - Doœć znane nazwisko

w œwiecie antyków i rzadkich przedmiotów, a mój sklepik będzie się nazywał ,,Nic Tu Nie Braque". Ach, wiem, co chcesz powiedzieć — zawołał, chociaż Laura nic nie chciała powiedzieć. - Trochę

banalne, tak? Ale nie mogłem się oprzeć.

Wiesz, to nie jest poważny sklep — takie po prostu miejsce

z różnymi œmiesznostkami.

- Musimy iœć - powiedziała Laura, zastanawiając się

czemu tak trudno jest odejœć od kogoœ, kto do ciebie mówi,

nawet jeżeli wcale nie chcesz słuchać tego, co mówi. -

Chcieliœmy się tylko rozejrzeć.

- Ależ bardzo słusznie! - zawołał Carmody Braque

z niepokojącą goœcinnoœcią. - I w nagrodę mam coœ dla twojego małego braciszka, misiaczka słodziutkiego. Czyżbym

widział jakiœ stempelek na prawej łapce? A co z tą drugą, lewą

rączką? Wystaw rączkę, tygrysku!

Jacko stał wcisnięty w Laurę, niezwykle jak na siebie onieœmielony,

ale obietnica stempelka była tak kusząca, że lekko

wysunął rączkę.

- Œmiało, wystaw łapkę porządnie. Podaj mi ją, bo nie

będę mógł równo przystawić stempelka - polecił pan Braque.

Jacko wystawił rączkę. Laura próbowała wyciągnąć swoją,

żeby go powstrzymać, ale Pan Braque rzucił się zwinnie jak

nieco podstarzała modliszka na bezbronną muchę. To nie

do wiary, ale miał w ręku stempelek, który porwał z lady albo nawet gdzieœ z powietrza i przystawił go na wierzchu dłoni

chłopca z takim triumfem w oczach, jakby już od dawna szykował

się na tę chwilę.

- Patrz, jaki ładny obrazek! - zarechotał pan Braque,

ale Jacko krzyknął, jakby się oparzył i pan Braque odskoczył,

nie przestając rechotać. - Ojojojoj! - zawołał. -Coœ mi dzisiaj nie idzie, co? Mam nadzieję, że nie działam w ten sposób na wszystkich

klientów. Laura, zaniepokojona krzykiem brata, porwała Jacka na

ręce. - Dzieci zwykle lubią stempelki — pow iedział z uœmiechem pan Braque.

Laura, patrząc mu w oczy znad roztrzęsionych ramion Jacka, napotkała wzrok czegoœ bardzo starego — czegoœ triumfującego

i bezwzględnego. Te oczy, okrągłe jak u ptaka, tylko że zamglone i lekko zaczerwienione, natychmiast umknęły przed jej spojrzeniem.

— Chyba musimy się na razie pożegnać, hmmm?— powiedział, wskazując drzwi. W następnej chwili Laura, wciąż z Jackiem na rękach, zdumiona swoją własną bezradnoœcią, stała na chodniku. Czuła się tak, jakby

nieœwieży miętowy zapach zalepił jej umysł. Zdawało jej się, że całe jej ubranie przesiąkło tym smrodem. Zostali oboje z Jackiem zwabieni ładnymi rzeczami, oszołomieni, a potem bezceremonialnie

wyrzuceni, kiedy już ich wykorzystano do jakichœ nieznanych celów.

Laura była zadowolona, że znalazła się poza sklepikiem, ale żałowała, że nie zdobyła się na żaden wielki akt odwagi i spektakularną ucieczkę.

— Zabierz to! — mówił Jacko, trąc się po dłoni. - Zabierz to! Rączka tego nie lubi!

Stojąc w samym œrodku Centrum Handlowego Gardendale, Laura przetrząsnęła kieszenie i rekawy swetra w poszukiwaniu ukrytych chusteczek. Stojąc wœród najzwyklejszych ulic Gardendale,

zaczęła trzeć wierzch dłoni Jacka. Z rączki patrzyła na nią dokładnie odciœnięta, nawet zacieniowana, uœmiechnięta twarz Carmody`ego Braque'a. WyraŸnie widać było długie zęby, okrągłe oczy i gumowate,

rozciągnięte wargi. Stempelek najwyraŸniej nie miał najmniejszego zamiaru zejœć. Wyglądał,

jakby był pod skórą, a nie na wierzchu i tylko œmiał się i œmiał, wiedząc, ze zwykła chusteczka i ludzka œlina nie mogą mu nic zrobić. Laura nigdy wczeœniej nie widziała tak szczegółowego stempelka.

Wyglądał zupełnie jak prawdziwa, trójwymiarowa twarz człowieka, patrząc a przez okienko z ludzkiej skóry.

— Nie lubię tego, Lolly — powiedział Jacko, pociągając noskiem i tuląc się do niej.

— Cholera jasna, niech sam to teraz œciera! — oœwiadczyła Laura. Nagle naprawdę się przeraziła. Ale kiedy się obejrzała, maleńki sklepik był zamknięty. Pan Carmody Braque wymknął się w czasie, gdy byli

zajęci stempelkiem i zawiesił na klamce

karteczkę: ,,Wracam za dziesięć minut".

- Wstrętny typ! - powiedziała Laura. - Zmyjemy to mydłem, Jacko. Mydłem i ciepłą wodą.

Jacko szybko się rozchmurzył, choć kiedy szli sobie chodnikiem

przez centrum handlowe, nie był już taki pogodny jak

zawsze. Laura też była jakaœ milcząca.W głębi serca bała się,

że mydło i ciepła woda mogą nie wystarczyć do usunięcia

uœmiechu Carmody'ego Braque'a z raczki jej małego braciszka.

rozdział trzeci

Goœć na kolacji

Kiedy ojciec Laury ich zostawił, Kate znalazła pracę w księgarni,

a kiedy otwarto nową placówkę w Gardendale, awansowała

na kierowniczkę sklepu, choć mimo dumnie brzmiącego tytułu, miała nadal tę sama pensję.

— Na razie popróbujemy i zobaczymy, jak ci będzie szło — powiedział jej szef, pan Bradley i już od roku próbowali

i patrzyli, jak jej idzie.

— Spokojnie — powtarzała Kate. — Poczekajcie, aż skończę

ten kurs księgarski. Wtedy będzie musiał mi dać podwyżkę,

bo inaczej tak mu nagadam, że się nie pozbiera.

Kate siadywała nad swoim kursem po jednej stronie stołu,

a po drugiej stronie Laura wytężała szare komórki nad lekcjami.

Kate uzywała kalkulatora do wyliczania swoich tajemniczych

rabatów i czasem pozwalała Laurze z niego skorzystać,

choć Laura była dobra z matematyki i potrafiła dojœć z liczbami

do ładu i wydusić z nich ukryte tajemnice. Miło było

mieć towarzystwo przy pracy i pobyć trochę z Kate sam na

sam, kiedy Jacko, umyty, "poczytany"i utulony do snu leżał

w swoim łużeczku. Czasami póŸno w nocy po Kate widać było

zmęczenie i wyglądała starzej niż zwykle. Ale nawet z tym było

jej do twarzy, a Laurze na widok jej jasnych, lœniących włosów

i szerokich ust wygiętych w uœmiechu nie mieœciło się w

głowie, jak ojciec mógł wybrać życie z kimœ innym - kobietą

wprawdzie młodszą, nawet doœć miła, ale choćby w połowie

nie tak miła jak Kate.

- To miłe, co mówisz — powiedziała Kate, kiedy Laura o tym wspomniała. — Ale tak jak jest, jest najlepiej. Za bardzo Się różniliœmy. Ja chciałam go przerobić na swoje kopyto, a on mnie na swoje. Cóż, przez

całe tata jedno nad drugim pracowało i w końcu utknęliœmy gdzieœ w połowie drogi. Owszem, brakuje mi go teraz, ale kiedy byliœmy razem, bardzo często chciałam, żeby mnie zostawił w spokoju.

Laura wiedziała, że to tylko częœć prawdy, a całoœć wcale nie jest tak prosta, jak Kate próbuje to przedstawić. Kawałki tej całej, rozwichrzonej prawdy tkwiły w Laurze i Kate jak rdzewiejące

opiłki żelaza. Miękka tkanka uczuć obrosła ostre krawędzie,

które już nie raniły, ale wciąż zalegały między splątanymi warstwami pamięci jak skamieniałe okazy dawnego bólu.

- Zajmował się domem lepiej niż ja — powiedziała kiedyœ Kate, posyłając Laurze uœmiech na drugi koniec stołu. - To było wredne z jego strony. Co wieczór pastował ci buty — wtedy zawsze chodziłaœ w

wypastowanych

butach - i zawsze sam z własnej woli pomagał w sprzątaniu. Tylko że kiedy jeŸdził odkurzaczem po salonie, wyglądał jak cierpiący w cichoœci męczennik. Strasznie mi to działało na nerwy. I pomyœleć, że

piętnaœcie lat małżeństwa... — bo piętnaœcie lat byliœmy z ojcem razem — że to się wszystko rozsypało dlatego, że twój tata odkurzał dywan z miną œwiętego

Piotra wieszanego na krzyżu do góry nogami. Oczywiœcie nie

tylko o to chodziło, ale w ogóle o tego typu rzeczy. Ale muszę przyznać, że zawsze bardzo cię kochał, Lolly. Napisz do niego albo pomieszkaj u niego trochę w czasie wakacji. Będę trochę tęskniła, ale to

nieważne.

— Zawsze jak o tym mówisz, wszystko jest takie proste

i poukładane, jak książeczki dla dzieci na temat rozwodów — skarżyła się Laura.

Znała takie książki i nie znosiła ich, bo zawsze usiłowały

być taktowne i rozsądne, a według Laury równie dobrze można by być taktownym i rozsądnym w stosunku do składanego w ofierze Azteka, którego bijące, skrwawione serce wznoszono przed zebranym tłumem.

W księgami, w swoich okrągłych okularach (intelektualnych — jak je nazywała) Kate prezentowała się bardzo

atrakcyjnie, choć jej ubrania nie były najnowsze i najmodniejsze. Zdarzało się, że klienci byli bardzo zaskoczeni jej przenikliwoœcią i oczytaniem. Zupełnie jakby czytanie było hobby zarezerwowanym

wyłącznie dla osób, którym natura poskąpiła urody. Kate z przyjemnoœcią opowiadała o książkach każdemu,

kto o nie pytał i uważnie słuchała, kiedy inni opisywali

lektury, które przypadły im do gustu. Co wieczór Laura

pytała o dzienny utarg i zaraz porównywala go z tym samym

dniem w poprzenim tygodniu lub miesiącu. Wzrost sprzedaży

wprawił Kate w doskonały nastrój, ale najmniejszy nawet

spadek sprawiał, że zaczynała się martwić i zastanawiać,

czy aby nie trzeba zmienić wystawy albo dać paru ogłoszeń

do lokalnej gazety.

Księgarnia znajdowała się miedzy witryną pełną torebek i walizek dla osób lubiących podróżować z fasonem, a sklepem z

ubraniami dla "puszystych pań", który w tym tygodniu polecał obszerne, taktowne sukienki w kolorze czerwonego wina lub w różnychi odcieniach szaroœci. Laura i Jacko minęli

je szybko i prawie wbiegli do księgarni, a Jacko już od progu wyciągnął w dramatycznym geœcie rączkę i krzyczał coœ do Kate wystraszonym głosem. W sklepie był tylko jeden

klient, wysoki mężczyzna, który niedostatki owłosienia z przodu nadrabiał przydługimi włosami opadającymi na kark. Czytał wprawdzie jakąœ książkę, ale jego ponura mina raczej nie obiecywała zakupu.

- Mamo, zobacz! — zawołała z przejęciem Laura pokazując Kate rączkę Jacka, jakby to był niezmiernie ważny dowód w jakiejœ tajemniczej sprawie. - Znowu otworzyli ten mały sklepik kołowypożyczalni kaset.

Siedzi tam taki okropny fecet który wystraszył Jacka.

Mówiąc to, wiedziała, że jej słowa brzmią jak dziecinna skarga i zupełnie nie oddają powagi sytuacji. - Raczka chce się umyć — żalił się Jacko. - Rączka

tego nie lubi. Jacko i Laura zaczęli mówić jedno przez drugie, a ich słowa

splotły się w nerwowym dwugłosie żalu i wyjaœnień.

- O rany! — powiedziała Kate niespokojnym głosem,

w którym pobrzmiewały matczyne nuty. — Sprytne, co? Czegóż

to ludzie nie wymyœlą! Rozumiem, kochanie, że się tym martwisz, ale w tej chwili nic nie mogę poradzić. Potem potraktujemy

to szczotką — to znaczy Lolly to zrobi — i rachu ciachu! — raczka znów będzie różowa i czyœciutka.

Kate zawsze miała opory przed okazywaniem macierzyńskich

uczuć w godzinach pracy, jakby czułoœć wobec własnych dzieci była niezgodna z regulaminem. Nawet teraz, kiedy w sklepie był tylko jeden klient, który i tak pewnie nie zamierzał nic kupić, Kate wiedziała, że

aż do wpół do dziewiątej jest własnoœcią księgarni i nie może sobie pozwolić na œcieranie podejrzanych pieczątek z rączki Jacka.

- Macie pieniądze na autobus? — spytała. - A możemy choć raz zagrać w Zdobywców Kosmosu? - Laura

odpowiedziała pytaniem na pytanie, klepiąc się jednoczeœnie po kieszeni, w której zabrzęczały pieniądze.

Już kiedyœ napytała sobie biedy,kiedy pieniądze przeznaczone

na autobus wydała w salonie gier i musiała wracać do domu

piechotą. - Może to by poprawiło Jackowi humor.

- Wiesz przecież, że nie lubię, kiedy tam chodzisz - powiedziała

Kate. - A już szczególnie z Jackiem. Tam jest

zawsze tak nakopcone papierochami, a może nie tylko nimi, że że aż wejœć się nie da. Nie, wracajcie do domu, a ja też się postaram jak najszybciej przyjœć. Ajak było u pani Vampire? - Wampirystycznie! —

powiedziała Laura. — Jacko jak zwykle cudowny i słodziutki, a ja będę mieć pryszcze od ryby

z frytkami.

— Ona w gruncie rzeczy jest całkiem poczciwa — powiedziała

Kate, rozglądają się, jakby w obawie, że jakiœ znajomy pani Vampire mógłby wejœć do księgarni.

— To po co się z tym kryje? — spytała Laura.— Przecież to

żaden wstyd. Nie zdaje sobie z tego sprawy? Powinna sobie na œcierkach kuchennych powyszywać: „Będę miła!", a potem pójœć na jakiœ zaawansowany kurs w tej dziedzinie i wreszcie mnie polubić.

— Już może nie wymagajmy za wiele! — uœmiechnęła się Kate, a Laura odpowiedziała takim samym uœmiechem. Obecnoœć Kate wyraŸnie ją uspokoiła, mimo że w tej chwili była bardziej kierowniczką księgarni niż

matka.

- No dobra! Spadamy - powiedziała Laura. - tylko

nie zapomnij o rybie i frytkach.

— Jak mogłabym zapomnieć o rybie i frytkach?! - odparła

Kate.— Wieczór bez zmywania naczyń wart jest tych paru pryszczy.

Rybę i frytki kupowało się zawsze w sklepie rybnym Sopera

i czasami były przepyszne, a czsami poniżej oczekiwań, ale niepewnoœć, jakie będą tym razem miała smak prawdziwej

przygody, a potencjalna przepysznoœć przyprawiała o przyjemny

dreszczyk. Czekając na autobus, Laura wciągała nosem zapach smażonej ryby i głaskała Jacka, który jak zmęczony psiak przylgnął do jej nogi. Była zadowolona, że jest lato i że

kiedy będą wysiadać zautobusu, będzie jeszcze zupełnie jasno.

Choć przystanek był tuż za budką telefoniczną stojącą przed ich furtką, te kilka chwil między przystankiem a domem wystarczało,

żeby poczuć się nieswojo, a tego wieczora ostatnią rzeczą,

jakiej potrzebowała, był kolejny powód do niepokoju.

— Nic na to nie mogłam poradzić — powiedziała do Jacka, który znów przyglądał się stempelkowi na rączce i tarł go nerwowo.

Udawała, że mówi do niego, ale tak naprawdę rozmawiała sama ze sobą.

— Wprawdzie dostałam ostrzeżenie — przyznała na głos. — Ale na niewiele się to zdało. Po prostu stałam tam i pozwoliłam, żeby to się stało. Już rano, kiedy wchodziłam do szkoły, wiedziałam, że coœ takiego

musi się wydarzyć.

Laura zwykle lubiła tę popołudniowa jazdę do domu. Była

o wiele wolniejsza i spokojniejsza niż nerwowy poranny

wyœcig z czasem. Często wyobrażała sobie, że jakaœ jej cząstka,

jak plama jasnej farby rzucona na mokry papier, przelewa

się w domy i słupy mijane po drodze i rozpełza na wszystkie

strony, zostawiając na œwiecie delikatne œlady własnego

koloru, jednoczeœnie pochłaniając kolory œwiata. A więc to

tak jest być w takim kształcie! A więc to tak jest być takiej

wielkoœci! A więc to tak jest być zielonym! Każdy słup stał

na swojej jedynej nodze, dŸwigając zwoje kabli na małych,

niewyroœniętych ramionach i Laura wyobrażała sobie, że jest

takim słupem albo dachem pnącym się aż po kalenicę i opadającym

na drugą stronę. Koœciół baptystów prężył muskuły,

dŸwigając na zgiętym grzbiecie ogromny ciężar białych kamiennych bloków, - Nie trzyj, bo będzie bolało! - powiedziała do

Jacka. - Zmyjemy to wodą i mydłem.

Ale Jacko nadal tarł wierzch dłoni, jakby chciał zdrapać pieczątkę razem ze skórą.

— Udawaj, że to ugryzienie komara i nie zwracaj na to uwagi.

Wstrętny œlad tkwił teraz chyba jeszcze głębiej niż wczeœniej,

jakby powoli zanurzał się w ciało - ciągle widoczny, ale coraz mniej wyraŸny, jak moneta wrzucona do głębokiej wody, od której, zanim na zawsze zniknie w toni, odbijają się jeszcze promienie słońca. Jacko

westchnął ciężko i oparł główkę na

ramieniu siostry. Przez ciało Laury przeszła nagła fala gorąca, gwałtowny przypływ niemal panicznego lęku, gdyż wydawało jej się, że poczuła ledwie wyczuwalny, nieœwieży zapach miętowej gumy do żucia, jakby

z ust Jacka w jakiœ niepojęty sposób wydobywał się oddech Carmody`ego Braque`a.

- Patrz, tam jest Brown! - powiedziała z ulgą, nie wiadomo czy bardziej po to, żeby zająć czymœ uwagę Jacka czy swoją. Wskazała ręką na ich dobrego znajomego, zamyœlonego brązowego kundelka, który ze

skwaszoną miną dreptał wzdłuż ulicy, wyraŸnie rozczarowany zawartoœcią rynsztoka pełnego papierków po lodach i aluminiowych puszek. Jacko przez chwilę patrzył na Browna, ale zaraz odwrócił głowę.

- On nie był miły - powiedział. - Ten pan nie był miły, prawda?

- Nie myœl o nim! - odparła Laura, choć sama nie mogła przestać o Carmodym Braque`u.

Do domu dotarli w nienajgorszych humorach. Laura usmażyła Jackowi jajecznicę, a potem nawet podzieliła mu na kawałeczki obraną pomarańczę i pokroiła kanapkę na cztery trójkąciki jak w barze kanapkowym

niedaleko księgarni Kate. Po jajecznicy i kanapce Jacko chętnie poszedł do łużka, co trochę zdziwiło Laurę, bo zwykle trudno yło go do tego namówić. Zwykle chciał czekać, aż Kate wróci z pracy, a w tym

czasie oddawał się różnym żywiołowym zajęciom w rodzaju iegania po domu i chowania się pod łóżkiem, spod którego trzeba go było wyciągać za nogę z imponującym zbiorem kurzu lubiącego te same kryjówki co on.

Miejsca pod łóżkami zawsze były pełne kurzu i lubiły pożerać przeróżne kubki, talerze i książki. Jednak dzisiaj Jacko powędrował do łóżeczka bez najmniejszychprotestów. Kiedy Laura czytała mu jego ulubioną

książeczkę o tygrysie i historyjkę z nowej książeczki z biblioteki, patrzył na nią ufnie z ostemplowaną rączką schowaną pod poduszką. Laura oczywiœcie próbowała zmyć pieczątkę, ale stempelek był już teraz

częœcią Jacka - nawet czymœ więcej niż tatuaż. Był czymœ w rodzaju pasożyta, który wżerał się coraz głębiej i głębiej w poszukiwaniu pożywienia.

- Brrr! Też pomysł! - mruknęła do siebie Laura, wzdrygając siuę ze zgrozą. - Wydoroœlej, dziewczyno! Nie bądŸ dzieckiem!

O wpół do dziewiątej usłyszała kroki na œcieżce przed domem. Wczeœnie dzisiaj - pomyœlała z ulgą, ale i ze zdziwieniem. Kate nigdy nie zamykała choćby pięć minut przed czasem, nawet jeżeli w centrum

handlowym już prawie nikogo nie było. Bała się, że pan Bradley może się zjawić i jej nie zastać. Ale to nie była Kate. To była Sally. Trochę niezadowolona, że przerwano jej oglądanie telewizji, przynosiła

wiadomoœć, że Kate będzie w domu trochę póŸniej niż zwykle. Kiedy misja została wykonana, Sally zaproponowała wspólne oglądanie telewizji u siebie w domu, przekonując, że gdyby Jacko się obudził i zaczął

płakać, prawdopodobnie usłyszałyby go z sąsiedniego domu. Laura jednak nie miała na to najmniejszej ochoty. Była zaniepokojona i chyba trochę urażona przedłużającą się nieobecnoœcią Kate. Może coœ się stało

z samochodem — pomyœlała.

Kate wróciła czterdzieœci pięć minut póŸniej niż zwykle i to w dodatku nie sama. Był z nią ten długowłosy mężczyzna, samotny klient, który stał wtedy w księgarni i tylko czytał zamiast kupować.

— .Mamy goœcia — zupełnie niepotrzebnie powiedziała Kate. Laura popatrzyła uważnie, bo Kate miała w oczach figlarne

ogniki. W ogóle była weselsza i dużo bardziej ożywiona niż to zwykle bywało w czwartkowe wieczory. Nie pozbyła się butów niedbałym wykopem, nie klapnęła ciężko na krzesło i nie podpierała się łokciami,

jedząc rybę z frytkami. Odwinęła gazetę, w którą zapakowane było jedzenie. Zrobiła to teatralnym gestem kelnera uroczyœcie odsłaniającego specjalnoœć zakładu.

— Francja elegancja! — zawołała. — No, Laura, coœ czuję, ze dzisiaj będzie przepyszne.

Mężczyzna nazywał się Chris Holly.

— To skrót od Christmas*? — spytała Laura, ale okazało się że naprawdę miał na imię Christopher. Mówił zamerykańskim

akcentem, który brzmiał trochę dziwnie w ich nowozelandzkim salonie.

*Christmas (ang.)- Boże Narodzenie,

- To niesamowite - powiedział. - To po prostu pokazuje,

że w każdej chwili, w najmniej spodziewanym momencie

może nas spotkać coœ niezwykłego. Czułem się kompletnie obco,

myœlami byłem zupełnie gdzie indziej, kiedy nagle usłyszałem

to nazwisko. Myœlałem, że się przesłyszałem.

- Jakie nazwisko? - Laura spytała mamę.

- Vampire! - odparła Kate. - Chris spytał mnie, czy na pewno dobrze

usłyszał i musiałam się przyznać, że rzeczywiœcie mamy opiekunkę o nazwisku Vampire.

- To jest jak nic jakaœ ciotka Drakuli - powiedział

chris -Jeżeli w ogóle nie siostra.

- Moim zdaniem Drakula był jedynakiem - powiedziała

Laura. - Jakoœ mi się nie wydaje, żeby mógł mieć rodzeństwo. Pewnie właœnie dlatego pił krew - bo mu się ubzdurało, że cały œwiat należy do niego.

— Ale jak mogłaœ zostawić dziecko z opiekunką o nazwisku Vampire? — spytał Chris.

— Miałam nóż na gardle — przyznała Kate. - Ale tak naprawdę to ona jest bardzo miła.

- Znęca się nad ogrodem - mruknęła ponuro Laura. - Zużywa na to całą energię. I gdzieœ też jest jakiœ mąż Vampire, który nosi to nazwisko jeszcze dłużej niż ona. Tylko że jakoœ nigdy go nie widzieliœmy.

Być może trzyma jego

szkielet w szafie na wieszaku w w jednym z tych plastikowych pokrowców na aksamitne peleryny.

— Zagadka pana Vampire! - powiedział Chris — No, w każdym razie, Lauro, zaczęliœmy z twoją mamą rozmawiać o ksiażkach i pod tym pretekstem udało mi się ją wyciągnąć na kawę. A ponieważ nie zdołałem jej

namówić, żeby zjadła ze mną kolację, użyłem całego mojego sprytu, żeby się wkręcić na kolację u was. Wyznałem jej moją odwieczną miłoœć do ryby z frytkami i muszę przyznać, że dzisiejsza ryba z frytkami

zapowiada się przepysznie.

— Ale nie zawsze jest taka dobra — powiedziała Kate — Mamy dzisiaj szczęœcie.

— No, ja w każdym razie na pewno mam — powiedział Chris Holly. — Mam nadzieję, Lauro, że nie masz nic przeciwko goœciowi na kolacji.

— Nie! — powiedziała Laura, choć tak naprawdę była wœciekła z tego powodu. Zaraz po rozstaniu z ojcem Laury

Kate od czasu do czasu umawiała się z jakimiœ mężczyznami, ale ostatni rok był między innymi dlatego taki szczęœliwy, że przestała to robić i wyglądało na to, że życie we trójkę zupełnie jej odpowiada. Na

myœl o tym, że ma dzielić rybno-frytkowy wieczór (i to w dodatku kulinarnie udany) z jakimœ obcym facetem, Laura czuła niepokój i złoœć. Zwłaszcza że facet najwyraŸniej

wyłaził ze skóry, żeby być dla niej miły i to wcale nie przez zainteresowanie jej osobą, ale dlatego, ze wpadła mu w oko jej matka. Przymilnoœć Chrisa była całkiem zrozumiała, ale Laura nie umiała się

wyzbyć podejrzliwoœci.

- Jak tam Jacko? - spytała nagle Kate. - Wiedziałam,

że miałam cię o coœ zapytać.

- Œpi - powiedziała Laura. - Ale wiesz co, mamo? Coœ

z nim nie tak. Cyba jest chory.

- My nie chorujemy - stanowczo zaprotestowała

Kate. - Zadne z nas nie może sobie na to pozwolić. Jacko to

twardy zawodnik.

Spojrzała hardo na Laurę, ale w jej spojrzeniu jednoczeœnie

kryło się coœ na kształt proœby o jakąœ przysługę, choć Laura nie miała pojęcia, o jaką przysługę mogłoby chodzić. Siedziała i słuchała, jak Chris i jej matka grają w ulubioną grę zapalonych czytelników,

polegającą na wynajdywaniu wœród wszystkiech książek na œwiecie tych, które oboje znali i lubili. W wielu przypadkach mieli podobne zdanie, co nie wróżyło niczego dobrego, a kiedy się nie zgadzali, spierali

się jak starzy znajomi, krytykując nawzajem swoje literackie gusta z całkowitą swobodą i pewnoœcią siebie. Laura pomyœlała, że chętnie by teraz dorwała panią Vampire

w swoje ręce. Po chwili wstała, wetknęła pod pachę swoją własną książkę z biblioteki i oznajmiła, że idzie do łóżka.

— Daj buziaka! — zażądała Kate.

— Nie chciałabym dawać złego przykładu — odparła Laura, obracając w żart poważne obawy.

— Patrzcie, jakie to pyskate! — zawołała Kate, ale bez specjalnego oburzenia.

— I złoœliwe — dodał Chris.

- Jutro dostaniesz dwa - powiedziała Laura z uprzejmą godnoœcią. Cuła, że oboje œmieją się z niej i z radoœcią wracają do œwiata dorosłych, w którym nie umiała jeszcze całkiem dotrzymać im kroku, nawet mimo

tego, że była już dziewczyną mogącą się z daleka podobać komuœ takiemu jak Barry Hamilton. Uœmiechnęła się więcuprzejmie z całą szczeroœcią, na jaką było ją stać i poszła do łużka. W końcu naprawdę nie była

im teraz do niczego potrzebna.

rozdział czwarty

Uœmiech na twarzy Jacka

Ranek zaczął się od dobrodusznego marudzenia Kate,

że jeszcze by sobie pospała. Laura obudziła się z uczuciem niepokoju, bo Jacko miał za sobą ciężką noc - noc pełną

sennych koszmarów, tymczasem Kate, o dziwo, tryskała

humorem, zupełnie jakby to był jakiœ specjalny, od dawna wyczekiwany

dzień, w którym miało się zdarzyć coœ szczególnie

przyjemnego. Przeglądając i układając w myœlach przeróżne

strzępki niepokojących sygnałów z dnia poprzedniego, Laura

zmyła z siebie resztki snu. Na stole czekało na nią wyjątkowo

uporządkowane œniadanie — sok jabłkowy, mus jabłkowy

z płatkami kukurydzianymi, grzanki i herbata. W pierwszej

chwili była zaskoczona, ale szybko pozbyła się złudzeń, bo

coœ jej powiedziało, że za cały ten sukces organizacyjny Kate

odpowiada ostatnia dawka optymizmu - optymizmu, który

bynajmniej nie miał nic wspólnego z dziećmi.

- Podoba ci się, tak? - spytała matkę oskarżycielskim tonem.

- A podoba - natychmiast odpowiedziała Kate, nie pytając nawet, o kogo chodzi, a zarazem potam dodała prawie błagalnie:

- A ty nie uważasz, że jest miły?

- Ujdzie - burknęła Laura. Ujdzie, ale jest niepotrzebny - chciała powiedzieć, ale zachowała te słowa w myœlach.

— Troche łysieje — to była jedyna krytyczna uwaga, na

którą sobie pozwoliła.

— No, to prawda, ale za to ładnie się œmieje. A ładny œmiech to podstawa. Ma taki szelmowski dystans do różnych poważnych spraw. Nie takich ważnych poważnych spraw jak polityka, bo z tego każdy potrafi się

naœmiewać, ale takich drobnych jak... no nie wiem — rachunki telefoniczne.

Mieli kiedyœ w domu telefon, ale Kate nie była w stanie płacić rachunków, więc został odłączony i potem wisiał na œcianie jak zahibenowany owad, czekający na finansowe ocieplenie, aż w końcu przyszli ludzie

z poczty i go zabrali.

— A poza tym — powiedziała Kate — ja mu się taż podobam, a to z mojego punktu widzenia œwiadczy o jego dobrym guœcie. A ta cała historia z panią Vampire! Gadka

szmatka! Po prostu szukał pretekstu, żeby do mnie zagadać.

Choć muszę przyznać, że sprytnie wybrał, bo mogliœmy

sobie razem pożartować, a to droga na skróty do bliższej znajomoœci.

Kiedy ludzie pasują do siebie poczuciem humoru,

to jest tak jak w "Alicji po drugiej stronie lustra". Szybko przejeżdżasz

pociągiem przez trzecie pole i od razu znajdujesz

się na czwartym.

- Mógł kupić jakąœ książkę - mruknęła Laura. - To

jest zawsze mile widziane u klienta.

Zabrała œniadanie do pokoju Kate, w którym Jacko w łóżku

mamy dochodził do siebie po nocnych koszmarach. Jeszcze

nigdy nie widziała go w takim stanie. Był przygaszony, milczący

i szary, a gdy tylko się zbliżyła, natychmiast wyciągnął

w jej stronę obie raczki z dłońmi odwróconymi wierzchem

do gói — Jak ci się udało zmyć ten stempelek? - zawołała Laura.

Jednak Kate, ubierając się, rozpoczynała właœnie swoją

codzienną nerwową litanię, którą dopingowała samą siebie

i Laurę do szybkiego i w miarę sprawnego przebrnięcia przez

skomplikowaną procedurę poranka. Nawet nie podejrzewała,

że ten poranek nie będzie taki jak wszystkie, a sprawy przybiorą

zupełnie inny, niepokojący obrót.

- Szybko, szybko, Lolly, kończ œniadanie! Jacko, kochanie,

zwlecz z łóżeczka swoje szanowne ciało. Dzisiaj jeszcze

nie sobota. Zaraz wychodzimy, Jaki stempelek? - dodała

na końcu, jakby poruszała się w innym czasie niż Laura i jej pytanie dopiero teraz dotarło do jej uszu.

— Miał na rączce pieczątkę, która nie chciała zejœć - powiedziała

Laura, a Kate z rozmachem pacnąła się w czoło,

dopiero teraz przypomniawszy sobie wczorajsz dzień.

— To pewnie stąd te wszystkie koszmary - zawołała. - Mówił, że coœ jest nie tak z jego rączką... Myœlałam,

że ma jakiœ bąbel od komara. Biedny Jacko! Ale już dobrze! Już

po wszystkim! Już sobie poszedł zły sen! Już mamy nowy œliczny

dzień! Widzisz? Wstrętny stempelek wytarł się przez noc.

— Nic z tego!—stanowczo stwierdziła Laura, przyglądając

się badawczo rączkom Jacka — prawej, z której straszył ledwie widoczny, fioletowy duch Myszki Miki i lewej, może odrobinę zaczerwienionej, ale bez najmniejszego œladu jakiegokolwiek stempelka.

- Posłuchaj! Ja ci powiem, co się stało!

- No, skoro musisz, to powiedz, ale streszczaj się! - zgodziła się Kate.

Jednak to wcale nie było takie łatwe do opowiedzenia. Laura zaczęła. ale cała historia, która w jej głowie aż kipiała energią i oburzeniem, w ustach straciła cały impet i wykuœtykała z ust

blada i zawstydzona.

- Wiem, że to brzmi idiotycznie! - krzyknęła rozpaczliwie, waląc pięœcią w kołdrę, -Wiem, że mi nie wierzysz!

Kate uratowała życie prawie pustej filiżance3 i zdumiona patrzyła na córkę.

- Jestem pewna, że częœciowo masz rację - powiedziała. - Naprawdę, córeczko, nie mam wątpliwoœci, że wszystko się zdarzyło tak, jak mówisz. Chodzi tylko o to,że nie mogę przyjąć twojej interpretacji tego,

co się wydarzyło. No, daj spokój, córeczko! Jednego dnia jakieœ ostrzeżenia, następnego magiczne znaki! Nigdy nie byłaœ przesadna. Rzeczywiœcie, ten stempelek wyglądał strasznie. Pomyœlałam, że to jakaœ

nieudana sztuczka reklamowa. Ale jeżeli po prostu się nie starł, to gdzie według ciebie jest?

- Nie wiem - odparła ponuro Laura. --Pewnie się roZpuœcił. We krwi Jacka się rozpuœcił.

- No wiesz co! Opowiadać takie rzeczy przy dziecku, które miało nocne koszmary! — skarciła ją Kate. — Chyba cię trochę poniosło. Chociaż teraz by się przydało, żeby nas wszystkich poniosło. Mamy siedem minut

poœlizgu. Przez siedem minut poœlizgu powstawały i upadały imperia.

Niecałą godzinę póŸniej Laura stała pod szkołą i patrzyła, jak Kale i Jacko odjeżdżają sprzed bramy. Z westchnieniem przeszła przez furtkę. Miała teraz ochotę na wesołe, plotkarskie

towarzystwo Nicky. Jedynym, czego mogła być pewna, było to, że tego dnia już nic straszniejszego niż wczoraj nie mogło jej się przytrafić. Nie było żadnej groŸnej paszczy, a dzień nie zapowiadał niczego

poza zwyczajną (a przez to

upragnioną) nudą. Niespokojne myœli wlekły ssię za nią i nic już nie wydawało jej się proste i godne zaufania. Przy maszcie

flagowym stał Sorry Carlisle i rozmawiał z jakąœ dziewczyną. Była to Carol Bright z szóstej klasy, osoba, z którą oczywiœcie

miał pełne prawo rozmawiać, ale Laurze wydało się, że na jego łagodnej twarzy dostrzegła œlad czegoœ, co wykraczało poza zwykłe zainteresowanie rozmową. Przyjrzała mu się bardzo uważnie, żeby potwierdzić

swoje podejrzenia i pomyœlała (nie po raz pierwszy zresztą), że jest prawie przystojny i że to

całkiem niepojęte, jak ktoœ. kto ma oczy pełne dziwnych refleksów i ciemnych klatek schodowych, może zwracać uwagę na Carol. Pomijając oczywiœcie jej piękne, gładkie, długie, czarne włosy, które czesała na

wiele różnych sposobów. Dzisiaj akurat miała koński ogon — ogon cyrkowego konika, kaskadę czarnego jedwabiu, przewiązanego szkolną wstążką, który aż prosił, żeby zanurzyć w nim dłonie. Laura, która miała do

wyboru tylko dwie fiyzury - włosy długie i wełniste albo krótkie i wełniste —stwierdziła, że właœciwie to mogłaby być zazdrosna o Carol Bright. Zdała sobie sprawę, że chociażdo tej pory rozmawiała z

Sorensenem Carlislem wyłącznie tak, jak czwartoklasista może rozmawiać z siódmoklasistą* , a do tego prefektem, w pewnym sensie uważała, że należy do niej, ponieważ wiedziała, kim on naprawdę jest, a nikt

inny tego

nie wiedział. Jakby na potwierdzenie, kiedy go mijała, Sorry podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. W jego spojrzęniu

kryło się rozbawienie, ostrzeżenie i coœ jeszcze - coœ,

*Chodzi o siedmioklasową szkołę ponadpodstawową.

co stało się z tyłu nieuchwytnych elementów, że przez tę

krótką chwilę nie byoa w stanie ich wszystkich rozszyfrować.

Pomyœlała jednak, że Kate pewnie nazwałaby to spojrzenie ironicznym.

Odkąd handlowy wieczór przeniesiono na czwartek, w piątki Laura zwykle nie odbierała Jacka, Gdyż pani Vampire nie miała nic przeciwko temu, żeby u niej zostawał do za dwadzieœcia szósta. Tym razemjednak,

ponieważ Jako był w nie najlepszej formie, Kate poleciła jej zrobić wyjątek. I tak po krótkich

pogawędkach ze znajomymi i partyjce tenisa z Nicky, która mieszkała tuż obok szkoły, Laura zameldowała się u pani Vampire. Opiekunka przywitała ją z niezwykłym entuzjazmem, bo Jacko miał zły dzień i z

radoœcią się go pozbywała.

— Zupełniejak nie on - powiedziała niepewnie. — Biedaczek. Chyba coœ go bierze. Jak sobie twoja mama poradzi, jeżeli to coœ poważnego? Będzie musiała wziąć zwolnienie, a jej szef raczej nie będzie

zachwycony, prawda? No bo przecież to nie jest wielki sklep, w którym zawsze się ktoœ znajdzi na zastępstwo.

Jacko siedział na stołeczku z Różyczką wystawiającą swój uœmiechnięty różowy pyszczek z Pana Kocyka i patrzył na Laurę, jakby ledwie mógł sobie przypomnieć, kto to taki. Potem wstał i podszedł do niej,

krocząc na sztywnych nóżkach jak nakręcona zabawka. Upuœcił Różyczkę i wyciągnął rączki, prosząc, żeby go podnieœć i przytulić. Chciał być z powrotem

malutkim niemowlaczkiem. Laurę aż oczy zapiekły od

przypływu miłoœci, ale na niewiele to się zdało, bo Jacko był za ciężki

żeby go nieœć przez cały czas i droga do centrun

handlowego, zwykle przyjemna i wesoła, tym razem ciągnęła się

bez końca. Laura musiała od czasu do czasu stawiać go na

ziemi i kazać mu iœć na własnych nóżkach. Jacko buczał

rozpaczliwie, a jego Różyczka co krok lądowała na ziemi i trzeba

było ją podnosić. Na plecach, w tornistrze ciążyła Laurze historia, matematyka i przyroda, w prawej ręce Jacko, a w lewej koszyk Jacka. W końcu zmęczona tym zmaganiem, w chwili bezsilnej złoœci na œwiat, w

którym tak trudno było przenosić rzeczy z miejsca na miejsce, dała Jackowi klapsa w pupę. Chłopiec nawet nie zapłakał, tylko wtulił w nią małą główkę.

— Biedny Jacko — powiedział smutnym, chrapliwym głosem. — Biedny Jacko!

Laura, żeby uniknąć wracania do wczorajszych koszmarów, chciała jak najszybciej przemknąć obok małego złowrogiego sklepiku z miniaturowymi przedmiotami na wystawie przypominającej

wiejski ogródek, ale na chodniku stał pan Braque i bardzo umiejętnie malował na szybie słowa „Nic Tu Nie Braque". Laura przeszła na drugą stronę ulicy, ale obecnoœci pana Braquea po prostu nie dało się

zignorować. Chociaż z całych sił próbowała nie patrzeć w tamtą stronę, jego postać wdarła się w jej œwiadomoœć jak najeŸdŸca z zewnętrznego œwiata nawet, kiedy odwróciła głowę, i tak go widziała. Oko

pochwyciło jego obraz, .mózg nie pozwalał mu odejœć i Laura

poczuła, że znów patrzy w te stare krokodyle oczy połączone

z krokodylim umysłem i widzi coœ, co potrafi poruszać ludzkim

ciałem i kontrolować je w taki sam sposób, w jaki aktor

lalkarz kontroluje swoją pacynkę. Zdjęta nagłym... ("Czym właœciwie?" - pomyœlała, bo nawet nie zdążyła zdefiniować

tego impulsu) poczuła, jak tajemniczy, ukryty komputer podłączony do jej umysłu (ten sam, który poinformował, że jej ojciec zamierza odejœć, ostrzegł ją przed Sorrym Carlislem i nie dalej jak wczoraj —

przed panem Braquem) teraz znów usiłował ią ostrzec. „Upiór" — mówił — „inkubus, demon!" Bez patrzenia wiedziała, że pan Braque się odwrócił i przygląda

jej się z drugiej strony ulicy. Wiedziała, że jego skóra jest trochę mniej pomarszczona, a uœmiech jakby odrobinę mniej trupi. Coœ go odmieniało i nie miała odwagi domyœlać się, co to mogło być.

Było już póŸne popołudnie, ale w księgarni panował spory ruch i Kate właœnie sprzedawała komuœ książkę — jakiœ kryminał.

- Całkiem interesująca, chociaż pierwsza mi się bardziej podobała - mówiła, ale książka była już sprzedana i zapakowana

w specjalną papierową torbę z nadrukowaną nazwą księgarni,

więc teraz można już było bezpiecznie wyjawić swoią

opinię. Na widok wchodzącej do sklepu Laury, twarz Kate pojaœniała, a od tego powitalnego uœmiechu Laurze zrobiło się lżej na sercu. Okazało się jednak, że Kate miała bardzo praktyczny powód, żeby się

ucieszyć na widok córki i to powód, który bynajmniej nie zachwycił Laury.

— Lolly!—zawołała z radosnym błyskiem w swoich błękitnych oczach. —Chciałabym wyjœć dziœ wieczorem. Nie masz nic przeciwko temu?

— Byłaœ u fryzjera! — krzyknęła oburzona Laura. - Myœlałam,

że w tym tygodniu jesteœmy bez kasy.

— Wzięłam parę groszy awansem z przyszłego tygodnia — odparła

Kate. Nie wyglądała teraz jak matka z prawdziwego życia,

tylko jak telewizyjna matka, która dba o siebie

ze względu na męża i dzieci, a odkrycie nowego proszku do prania wprawia ją w ekstazę. — Poprosiłam mamę Sally, żeby się wami zajęła.

Kate nigdy nie miała się dowiedzieć, jak bardzo Laura pragnęła dotrzeć wreszcie do księgarni i podzielić się z kimœ odpowiedzialnoœcią za Jacka, i jaki wstrząs przeżyła, widząc, że uwagę matki zaprzątają

zupełnie inne rzeczy.

— Pewnie znów ten Amerykanin, tak? — burknęła.

— Chris Holly, tak! — powiedziała Kate. — Chciał się ze mną umowić.

Mówiła przepraszającym, pokornym tonem, jakby broniła się przed gwałtowną napaœcią.

- Nie złoœć się na mnie, córeczko. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio z kimœ wychodziłam. Po prostu mam ochotę pójœć na jakiœ fajny koncert i odpocząć sobie przy cudownej

muzyce.

- Ale popatrz na Jacka! — Laura wypchnęła brata

przed siebie i sama była trochę zaskoczona triumfalną nutą

brzmiącą w jej własnych słowach. Zamierała jednak z pełną

satysfakcją wykorzystać cierpienie braciszka w skomplikowanej

domowej rozgrywce o nie do końca zrozumiałych

regułach. Kate spojrzała na Jacka.

- Boże drogi! — powiedziała. — Co mu może byc?

Zerknęła na zegarek, prezent urodzinowy od ojca

Laury — ciągle sprawny, choć ich małżeństwo zepsuło się

już trzy lata temu.

— Nie mogę teraz rozmawiać. Zabierz go do tej kawiarenki

w centrum handlowym i kup mu soczek jabłkowy.

I może jakieœ ciastko, jeżeli jeszcze coœ zostało o tej porze. Zwykle o czwartej zaczynają sprzedawać na wynos.

— Szastasz pieniędzmi na prawo i lewo! — powiedziała zgryŸliwie Laura. — Ale czego człowiek nie robi, żeby raz na jakiœ czas posłuchać muzyki klasycznej.

Nie miała zamiaru być miła, ale Kate uœmiechnęła się serdecznie,

jakby w uznaniu sympatycznego żartu przyjęła jec|ynie

słowa, a zignorowała ton.

— Oj tak, kochanie, żebyœ wiedziała! - odparła. — Na szczęœcie już niedługo kończę.

Jackowi smakował soczek, więc Laura kupiła mu za własne

pieniądze drugi, a sama zjadła jego ciastko. Myœlała przy tym, jak głupio zorganizowany jest czas - albo jest go za mało, albo piętrzą się przed człowiekiem ogromne zwały bezużytecznych

minut i sekund, których nie da się sensownie wykorzystać

i jakoœ trzeba przez nie przebrnąć.

Kate przyszła po nich do kawiarni. Byli jedynymi klientami. Siedzieli zagubieni w gąszczu drewnianych nóg, ponieważ

kelnerka Jill poustawiała krzesła na stolikach, żeby

pozamiatać podłogę przed pójœciem do domu. W samochodzie

Kate cierpiała prawdziwe męki niezdecydowania. Chciała

iœć na koncert i chciała pójœć z Jackiem do lekarza. Chciała

zostać w domu i zająć się nim, ale z drugiej strony umówiła się Chrisem, chociaż tego dnia jedli już razem lunch. Debatując zawzięcie nad tym dylematem, Laura i Kate dotarły do przychodni w Gardendale i

nawet udało im się dostać do lekarza. Nie był to ich stały lekarz, ale jakiœ inny doktor, który na początku nie krył swojego niezadowolenia,

bo przyszły w ostatniej chwili, kiedy już bardzo poważnie

myœlał o kolacji.

Jednak w miarę jak badał Jacka, był coraz bardziej zztroskany. Najpierw zmarszczył czoło, a w końcu powiedział niepewnym głosem:

- No cóż. Z całą pewnoœcią coœ mu jest, ale nie widzę typowych objawów żadnej znanej mi choroby. Nie przewrócił się ostatnio? Nie przeżył jakiegoœ szczególnego wstrząsu

czy nieszczęœcia?

- Nie,nic się nie dzi ało - powiedziała Kate. - Tylko

wczoraj ktoœ sobie z niego zażartował i Jacko bardzo to

przeżył. le potem spał, miał koszmary. To coœ poważnego?

Niewykluczone, że będę musiała dzisiaj wieczorem wyjœć, ale

córka z nim zostanie.

- Nie sądzę, żeby to było coœ bardzo niepokojącego - powiedział

lekarz. - Może po prostu mu przejdzie, jak się porządnie wyœpi. Ma bardzo spowolnione reakcje. Nie dawała mu pani przypadkiem jakichœ leków? - Ależskad! - powiedziała Kate. - Nawet mi nie przyszło

rano do głowy, że może tego potrzebować. Lekarz miał poważną minę, ale nie wyglądał na zaniepokojonego.

- Jeżeli mu się do jutra nie poprawi, proszę przyjœć jeszcze

raz. Do którego doktora są państwo zapisani? Na razie nic

bym mu nie dawał. Zobaczymy, co będzie dalej. Zostawię kartkę dla doktora Bligha przyczepioną do karty Jonathana. Laura czasem w ogóle zapominała, że Jacko tak naprawdę ma na imię Jonathan. Przypominała

sobie o tym tylko wtedy, kiedy zmuszały ją do tego takie miejsca jak przychodnia, które były zbyt poważne na œmieszne zdrobnienia, - Musisz iœć z tym Amerykaninem? - spytała Laura,

kiedy zasiedli do poœpieszne zorganizowanego i trochę dziwacznego obiadu złożonego z zupy z puszki i tostów.

- On jest Kanadyjczykiem - poœpiesznie uœciœliła Kate, jakby bycie Amerykaninem było czymœ trochę wstydliwym.

- A co za różnica? - prychnęła Laura. - Kanadyjczycy to Amerykanie bez Disneylandu.

- Jest óznica - powiediała spokojnie Kate. - A poza tym chris interesuje mnie jako osoba, a nie jako narodowoœć. A na dodatek nie ma telefonu, więc nie mogę do niego zadzwonić.

- Powiedz po prostu, że chcasz z nim iœć! - warknęła oskarżycielsko Laura.

- Po prostu chcę z nim iœć - powiedziała Kate i udało jej się uœmiechnąć, choć ton Laury wcale nie był przyjazny. - Oj, córeczko, nie bądŸ na mnie zła! Już chyba z rok nie umawiałam się z nikim, kto byłby

choć umiarkowanie romantyczny, a wizyta u fryzjera też mi dobrze zrobiła. Peggy zastąpiła mnie w sklepie, a poza tym nie było mnie raptem parę minut. Lokówką poszło naprawdę błyskawicznie. - Ciekawe, co by

było, gdyby pan Bradley przyszedł! - burknęła Laura.

- Całe szczęœcie, nie pzryszedł! - powiedziała Kate.

- Dla mnie albo dla Jacka byœ tego nie zrobiła! - wycedziła Laura przez

zęby. - Ale dobrze! IdŸ sobie! Na pewno będzie tak œwietnie, że bez problemu uda ci się zapomnieć o Jacku!

Kate spojrzała na nią lodowato zza rodzinnego stołu.

- Laura, nie będziesz się do mnie w ten sposób odzywać! - powiedziała. - Cyba nie myœlisz, że bym się umówiła, gdybym wieziała, że Jacko będzie chory. Lekarz powiedział, że to nic poważnego, a poza tym ty

będziesz w domu, a mama Sally też jest pod ręką. Zostawię ci numer do ratusza - jest też w książce telefonicznej - i jeżeli Chris zarezerwował bilety, zostawię ci również numery miejsc. Gdyby coœ się działo,

mogę być z powrotem w dwadzieœcia minut. Nie ma powodu do niepokoju i nie ma co się obrażać, że raz chcę sobie wieczorem wyjœć.

Zabrzmiało to stanowczo i w sumie - Laura musiała to przyznać - raczej rozsądnie. Cuła się zakłopotana własną złoœcią i miała wyrzuty sumienia, więc spojrzała przepraszająco, a potem, kiedy Kate założyła

swoją najlepszą sukienkę i nowe pończochy, z całą serdecznoœcią, na jaką umiała się zdobyć, powiedziała jej, że ładnie wygląda. Ku jej wielkiemu zdumieniu i wbrew najlepszym intencjom, jej głos zabrzmiał

niemal wrogo, jakby był posłuszny jakimœ ukrytym myœlom.

Jednak Laura zdumiała się jeszcze bardziej, kiedy chwilę póżniej Kate oœwiadczyła Chrisowi, który przyszedł zdecydowanie przed czasem, że jednak nie może z nim pójœć, bo Jacko jest chory. Powiedziała, że i

tak nie mogłaby się dobrze bawić, bo ciągle by się o niego martwiła. Zmarnowaliby tylko bilety, stwierdziła, bo chrisowi też pewnie popsułaby zabawę. Przemyœlała protesty Laury i jeszcze raz zmieniła zdanie.

Chris, który przyszedł w szampańskim nastroju, nie mógł się zdecydować, czy mężnie ukryć rozczarowanie, czy raczej szczerze je okazać i odegrać się za przykrą niespodziankę. - No to jestem zdruzgotany! -

powiedział łagodnie, ale nie dodał - Nic nie szkodzi, Kate. Oczywiœcie, Jacko jest najważniejszy.

- Jest w sporo gorszym stanie, niż myœlałam - zawołała przepraszająco Kate. - Byłam u niego przed chwilą i wygląda... no... wygląda fatalnie. Kupiłeœ już bilety, czy zamierzałeœ improwizować?

- Po raz pierwszy w życiu postanowiłem nie improwizować - odparł Chris, uœmiechając się do siebie, jakby kpił z własnej dobrej organizacji. - Traktuj to jako objaw mojego niezawodnego zapału. No trudno! Jak

się poœpieszę, to może jeszcze zdążę oddać je w kasie przed koncertem i odzyskać pieniądze. Chociaż właœciwie to może powinienem rozejrzeć się za kimœ, kto byłby rotów wszystko rzucić, żeby ze mną pójœć.

- Przykro mi - powiedziała Kate. - Zaproponowałabym ci, że zwrócę pieniądze za bilety, tylko że już prawie zastawiłam dom, żeby sobie zrobić fryzurę. Jestem kompletnie spłukana. Laura może potwierdzić.

Kiedy się okazało, w jakim Jacko jest stanie, sama nie wiedziałam, co mam robić. Do ostatniej chwili miałam zamiar iœć. Widzisz? Nawet założyłam najlepszą sukienkę.

- I całkiem nieŸle w niej wyglądasz - stwierdził Chris, co byłoby uwagą bardzo pochlebną, gdyby nie to, że powiedział to raczej ponuro.

- Jest jeszcze wczeœnie... - zaczęła Kate. - Mogę ci zaproponować wątpliwą rekomendację i poczęstować cię naprawdę paskudnym sherry. Co ty na to?

- Oj, chyba nie zdążę - odparł Chris, nie patrząc na zegarek. Potem wzruszył ramionami i powiedział z doœć mdłym uœmiechem: - No, może jedno naprawdę paskudne sherry.

- A może byœ potem wrócił na kawę - to znaczy, jeżeli nie znajdziesz nikogo, kto by z tobą poszedł - zaproponowaqła Kate. - Chciałabym jakoœ naprawić ten nieudany wieczór.

- Oj, na pewno kogoœ znajdę - odpowiedział Chris. - Mam całe zastępy znajomych i niemożliwe, żeby wszyscy byli zajęci albo na przykład mieli chorych krewnych.

- IdŸ, mamo - powiedziała Laura, nagle zmieniając zdanie. - Przypilnuję Jacka, a poza tym mama Sally jest pod ręką. I możesz mi zostawić numer, tak jak mówiłaœ. Damy sobie radę.

- Nie! - powiedziała z uporem Kate. - Nie ma mowy. A poza tym teraz to już i tak zepsułam Chrisowi cały wieczór. Już wie, że jestem niezdecydowana.

- Wiesz co? Nie będę się plątał po domu dotkniętym

zarazą - powiedział Chris trochę znudzonym, a trochę

zakłopotanym tonem. - Może wpadnę, kiedy mały będzie już

miał to coœ za sobą.

Kate pokiwała głowa.

- Pójdę zmienić sukienkę - powiedziała. — Jeżeli tego

nie zrobię, na pewno wyleję na nią paskudne sherry, a obawiam

się, że to mogłoby wypalić w niej dziurę albo wytrawić kolor.

Poszła do swojego pokoju, a Laura z Chrisem, speszeni

i niezbyt zachwyceni tym faktem, zostali sami, skazani na

własne towarzystwo.

— Tylko się nie wtrącaj! — powiedziała do siebie Laura, patrząc na Chrisa siedzącego nad paskudnym sherry w ich skompromitowanym salonie, pociemniałym od choroby i złamanych

obietnic. Chris odstawił kieliszek i wstał z miną człowieka,

który musi już iœć. „Żegnam i życzę szczęœcia" — mówił każdy jego gest.

„I bardzo dobrze, niech spada!" — pomyœlała Laura i zaraz zupełnie wbrew sobie powiedziała: — Przecież to nie jej wina.

- Nie rozumiem — bąknął zaskoczony Chris, odwracając się jej kierunku, jakby nagle przypomniał sobie o jej obecnoœci.

- Ma nas na głowie — przypomniała Laura. — Nic na to nie poradzi. Nie jesteœmy książkami, które można odłożyć nawet w jakimœ pasjonującym mamencie, a potem wziąć

z powrotem, kiedy się chce. Przecież Jacko nie rozchorował

się spwcjalnie.

Chris milczał.

- Nawet ja bym tego nie zrobiła — dodała. — A to ja

się janbardziej wœciekam, kiedy Kate umawia się z obcymi facetami.

Skoro już raz zaczęła, zamierzała mu porządnie wygarnąć.

Po pierwsze uważała, że to już i tak bardziej nie zaszkodzi

Kate , a po drugie poczuła palącą nienawiœć, bo jakieœ nagłe,

niejasne przeczucie dotyczące jego znajomoœci z Kate szeptało

do niej: „Szczęœliwy rok życia we trójkę dobiega końca

i już nigdy nie wróci".

Tymczasem Chris, zamiast obrazić się za „obcego faceta", spojrzał na nią uważnie i z powrotem usiadł.

— Czy zachowałem się tak, jakbym miał do ciebie pretensję? — spytał. — Albo miał pretensję do Kate?

— Właœnie tak! To znaczy sprawia pan wrażenie, jakby chciał ją pan ukarać za coœ, co nie jest jej winą — wymamrotała Laura.

Choć równie dobrze mógł się poczuć dotknięty, Chris przyglądał się Laurze z rosnącym zainteresowaniem, jakby dopiero teraz uznał, że jest oddzielną osobą, a nie tylko kłopotliwym dodatkiem do Kate.

- To niezbyt ładnie z mojej strony, jeżeli tak rzeczywiœcie,

jest — powiedział w końcu łagodnie i Laura, chcąc nie chcąc, też musiała trochę złagodnieć.

— Jest, jest — powiedziała. — I mama się z tym paskudnie czuje. Najpierw ja jej robię scenę, bo wychodzi, a potem

pan jeszcze gorszą, bo nie wychodzi.

Złoœć zaczynała z niej ulatywać i w głosie zabrzmiała

skrucha mimo wysiłków, by nadać mu chłodne i opanowane brzmienie. — Naprawdę chciała z panem pójœć. Szczerze mówiąc, to

nawet uważałam, że za bardzo jej na tym zależy... - urwała.

Po początkowej agresji nie było już œladu.

To, co zaczęło się jako wyrzut, zaczynało brzmieć jak wyznanie i Laura pomyœlała, że za chwilę zacznie go przepraszać.

— Oczywiœcie, że nie mam do niej pretensji — powiedział w końcu Chris. — Faktem jest, że bardzo się cieszyłem na ten wieczór z twoją mamą, rozumiesz? A tu nagle trach! — chore dziecko. To mogło oznaczać Bóg

wie co. Rzeczywiœcie przyszło

mi do głowy, że na przykład chce mnie spławić. Nie mam wcale zbyt wysokiego mniemania o własnej atrakcyjnoœci. Zdziwiłabyœ się — to znaczy mam nadzieję, że byœ się zdziwiła — jak

wiele osób, bez szczególnych problemów potrafiło mi się oprzeć... — przerwał na chwilę, ale Laura milczała, mysląc o tym, co powiedział.

- Kate mówiła, że twój ojciec od was odszedł parę lat

temu, a ja jej powiedziałem, że moja żona odeszła ode mnie. Oczywiœcie uważam, że popełniła błąd - uœmiechnął się

szelmowsko na znak, żejego ostatnia uwaga miała być zabawna. - Ale

od tego czasu, kiedy tylko widzę z drugiej

strony jakieœ wahanie, zaczynam myœleć, że to może ze mną jest coœ nie w porządku. Rozumiesz?

aura z zakłopotaniem poczuła, że udało mu się sprytnie

i wbrew jej woli zmusić ją do spojrzenia na sprawę z jego punktu widzenia. - W jednym całkowicie się zgadzam z Kate — dodał, zupełnie nie zmieniając tonu, za to znienacka zmieniając

temat. - To rzeczywiœcie jest paskudne sherry.

— Za to bardzo tanie — powiedziała Lama. — Jesteœmy dobre w wynajdywaniu okazji.

— Takie sherry raczej trudno nazwać okazją — zaprotestował Chris.

Laura poczuła się w obowiązku złożyć dalsze wyjaœnienia.

— To nie to, że jesteœmy biedni — bez przekonania rozejrzała

się po pokoju. — Nie tak całkiem biedni. Mamy na przykład ten dom, a wiele osób nie ma własnego domu. Ale zwykle musimy oszczędzać. Mama nie zarabia zbyt wiele w księgarni, a ojciec często spóŸnia się z

alimentami. Adwokat mamy musi go ciągle popędzać. Jacko i ja sporo kosztujemy.

Nie stać nas na zbyt wiele dobrodziejstw cywilizacji - chcąc nie chcąc, mówiła do Chrisa, jakby był członkiem rodziny. W tym momencie wróciła Kate, ubrana w starą spódnicę i bluzkę.

- Nie doœć, że wystawiłaœ mnie do wiatru, to jeszcze próbujesz mnie otruć — powiedział do niej Chris Holly i coœ w jego głosie sprawiło, że z twarzy Kate zeszło napięcie, a wjego miejsce

pojawił się uœmiech ulgi. — Jak tam mały?

— Na szczęœcie œpi — odparła Kate. — Nie pij tego œwiństwa, jak nie chcesz. To nie było moje najlepsze posunięcie. To jest tylko taki symbol. Na razie zastępuję tylko tę dobrą

sherry, którą będziemy kupować, kiedy się wzbogacimy.

- Chyba już pójdę odnieœć te bilety do ratusza —

powiedział Chris, wstając, ale zawahał się przez chwilę i patrzył to

na Kate, to na Laurę, jakby się nad czymœ zastanawiał.

- Słuchaj, Kate, czy propozycja wspólnej kawy jest nadal aktualna? — spytał.

- No pewnie! - zawołała Kate z tak wyraŸna radoœćą, że Laura aż zarumieniła się za nią. - Ale muszę ci coœ wyznać

Mam tylko rozpuszczalną. Sherry jest symboliczne, a kawa rozpuszczalna.

- Ja tam wszystko zniosę. Zapomniałaœ, że kończyłem filozofię? - powiedział Chris - To znacznie prakryczniejsza

dziedzina, niż się ludziom wydaje. Symboliczne sherry to dla

filozofa pestka. - I wyszedł.

- Nie powinnaœ się aż tak afiszować, że ci na nim zależy - powiedziała Laura, łapiąc się na tym, ze znów wraca

do wczeœniejszych pretensji.

- Dlaczego?To mu chyba pochlebia, nie? — odparta Kate, zbierając ze stołu miski po zupie — smutną spuœciznę

po poœpiesznej i niezbyt wyszukanej kolacji.

- Pomyœli, że na niego lecisz — mruknęła ponuro Laura, a Kate rozeœmiała się, rzucając jej przez ramię rozbawione

spojrzenie z progu kuchni. - Jest dorosły. Sam potrafi o siebie zadbać — stwierdziła. - Prawdę mówiąc, już myœlałam, że właœnie tak zrobi - w jej tonie znów zaczęła pobrzmiewać figlarna nuta.

— On nie jest taki najgorszy, jeżeli ktoœ lubi łysych — łaskawie

mruknęła Laura. Znów pomyœlała, z jaką łatwoœcią Chris wœlizgiwał się w ich życie i choć sama mu w tym pomogła, poczuła niepokój,

— Mnie tam to nie przeszkadza — powiedziała stanowczo

Kate. — Już mi się przejadły gęste włosy. (Ojciec Laury, Stephen, miał wyjątkowo gęste i grube włosy, podobnie jak sama Laura). I już mi się przejadły te wszystkie gierki: zgrywanie

niezainteresowanej, udawanie, że wszystko mi jedno, czy zostanie, czy sobie pójdzie... Jeżeli jest na tyle dziecinny, żeby się w takie rzeczv bawić, to i tak prędzej czy póŸniej się nimznudzę. Lubię go i

chcę, żeby o tym wiedział.

- A o co chodziło z tą filozofią? - spytała lekko

zaniepokojona Laura. — Przecież on chyba nie jest filozofem,

co? —Nie mogła oprzeć się refleksji, że skoro Kate już

koniecznie musiała kogoœ mieć, przydałby się ktoœ bogaty, a

instynktownie czuła, że filozofowie potrzebowali filozofii dlatego,

że nie mieli pieniędzy.

— Aż tak dobrze nie jest, ale prawie — powiedziała

Kate. — Jest bibliotekarzem w Bibliotece Głównej.Kieruje

działem nowozelandzkim.

— Kanadyjczyk kieruje działem nowozelandzkim? - zawołała Laura. —A

co to, już nie mamy własnych bibliotekarzy?

— Nie wiem, być może to jakaœ międzynarodowa wymiana — powiedziała Kate. — Albo jakiœ program promocji wiedzy o Wspólnocie Naródów.

— E tam, i tak jest już za dużo wiedzy na œwiecie — oœwiadczyła

Laura. — Zupełnie nie rozumiem, czemu ludziom tak na tym zależy Najczęœciej rzeczy, które się wie i rozumie, okazują się okropne.

Chris wrócił po godzinie i powiedział, że udało mu się zwrócić

bilety i że kiedy Jackowi się polepszy, będą mogli pójœć

z Kate na jakiœ inny koncert. Przyniósł też prezenty: butelkę

lemoniady , butelkę niesymbołicznego sherry, którą proponował

zatrzećć wspomnienia o symbolicznym sherry wypitym

wczeœniej. Laurze też nalał odrobinkę na dno kieliszka, który

dopełnił lemoniadą.

- W ten sposób znów njest symboliczne tylko w innym sensie - powiedział. - Kate mówiła, że masz jeszcze jakieœ

lekcje do odrobienia, więc musisz zachować trzeŸwy umysł.

W sąsiednim pokoju cichutko spał Jacko.

Laura próbowała skupić się na lekcjach, podczas gdy Kate

opowiadała Chrisowi o swoim kursie księgarskim.

- Przyznaję bez bicia, że to nie jest najlepsza rozrywka na œwiecie - powiedziała. - Ale aktualnie nie posiadam

pianina, więc nie mogę ci zaœpiewać.

Oboje się zaœmiali, choć Laurze nie wydało się to wcale szczególnie œmieszne. Z pokoju Kate nagle dobiegł dziwny,

piskliwy okrzyk Jacka. - Ja pójdę - powiedziała Laura. - Muszę się trochę

rozprostować po tym œlęczeniu nad historią. Pchnęła drzwi do pokoju Kate i weszła do œrodka. Nie musiała

zapalać lampy, bo strumień œwiatła z dużego pokoju płynący zza jej pleców padał prosto na poduszkę i bardzo wyrażnie widziała Jacka.

Cały pokój zdawał się dyszeć jakąœ nieœwieżą słodyczą, którą wciągnęła w płuca, zanim zdążyła się powstrzymać. Nie sposób było nie wyczuć wyraŸnego zapachu przeżutej miętowej gumy do żucia.

Jacko wolno odwrócił główkę w stronę Laury. Pan Kocyk leżał obok na poduszce, ale chłopie, nie zwracał na niego uwagi. Na twarzy miał straszliwy uœmiech. Wyszczerzone zęby były nienaturalnie duże, skóra

œciągnięta i tylko oczy - przynajmniej oczy były wciąż jego własne, choć wypełnione po brzegi łzami. Jakaœ oœlizła ręka pchnęła Laurę na kolan obok łóżeczka Jacka — ręka najczystszego przerażenia. Chwilę

puŸniej serce zaczęło jej walić tak mocno, że w każdej koœci zawyły alarmy, a œwiat rozpłynął się w narastającej wibracji i tylko zimne deski podłogi pod kolanami przypominały, że jeszcze

istnieje. Skupiła na tym uczuciu całą uwagę, aż wreszcie stopniowo, po troszeczku œwiat powrócił i Laura poczuła swoje własne ubranie oblepiające jej skórę jak w upalny dzień oraz dotyk Jackowego kocyka,

który œciskała w palcach, jakby próbowała wyrwać z niego kłaczek wełny. Minęła raptem sekund lub dwie, ale ona pod wpływem wzmożonej energii strachu znów znalazła się w innym czasie. Istniały pewnie na to

jakieœ złożone wzory, których miała się uczyć w przyszłym roku na fizyce: czas przez strach razy wyobraŸnia i tak dalej.

Jacko wciąż uœmiechał się i płakał, ale uœmiech powoli znikał.

- W porządku, Lolly? — zawołała Kate z sąsiedniego pokoju.

- Chyba nie jest z nim najlepiej — odpowiedziała powoli Laura. — Ale nic nowego się nie dzieje. Było coœ nowego, ale i tak tylko ona o tym wiedziała i nikt inny nie mógł tego dostrzec. Czuła obecnoœć

tajemnicy i jakaœ cząstka jej umysłu znała jej rozwiązanie.

- To było brzydkie - powiedział Jacko cichym, cieniutkim głosikiem - Lis zjadł piernikowego chłopca.

- To był tylko zły sen — powiedziała Laura, nalewając mu do kubeczka wodę z dzbanka, który Kate zostawiła na stoliku. Teraz Jacko znów wyglądał mniej więcej jak dawniej.

- Już Laura dorwie tego złego lisa, malutki — obiecała. - To

może trochę potrwać, ale Laura go dorwie.

Chwilę póŸniej Jacko zamknął oczka i zasnął.

Laura wróciła do dużego pokoju. Kate spojrzała na nią

z niepokojem, ale Laura uœmiechnęła się i pokiwała uspokajająco

głową. Znów przeszło jej przez myœl, ze Kate i Chris rozmawiają ze sobą, jakby się znali od lat, a nie spotkali się zaledwie poprzedniego dnia. Jednak kiedy to pomyœlała, zdała sobie sprawę, że „poprzedni

dzień" właœciwie zatracił dla niej swoje znaczenie. Czas zupełnie zwariował i poprzedni dzień rozciągnął się aż do najdalszych granic jej pamięci. Poprzedniego dnia pan Braque przystawił Jackowi pieczątkę...

Poprzedniego

dnia przyszedł do szkoły Sorry Carlisle... Poprzedniego

dnia ojciec odszedł do Julii. W całej historii œwiata był tylko jeden dzień — poprzedni dzień, więc może rzeczywiœcie

Kate i Chris znali się od zawsze. - Mamo, już odrobiłam wszystkie lekcje — powiedziała Laura, nie do końca zgodnie z prawdą. - Mogę na chwilę pójœć do Sally? Pogapiłybyœmy się trochę w telewizor. Mam

przeczucie, że nie będziecie ze mną specjalnie tęsknić. - Nie

potrafiła tego powiedzieć zupełnie bez sarkazmu, więc

uœmiechnęła się na znak, że nie ma nic złego na myœli.

- Pewnie, leć - odparła Kate, kwitując ton i uœmiech Laury karcącym spojrzeniem. - Tylko nie siedŸ tam za długo, dobrze?

- W porządku - powiedziała Laura. - Po prostu nie widziałyœmy się z Sally od poniedziałku wieczorem.

Gdybym spotkała na ulicy jakichœ podejrzanych typów, po prostu

krzyknę i pan Chris wybiegnie, żeby mnie uratować.

Drażniła się z nim na próbę, bo był bibliotekarzem, a nie

wygolonym macho z gangu, jakich można było spotkać w Salonie Gier.

- Z przyjemnoœcią! - powiedział C hris. - Nie wiem,

czy wiesz, ale mam czrny pas.

— W dżudo? — sceptycznie spytała Laura.

— W filozofii — powiedział Chris. — Jestem wielkim fanem

biskupa Berkeleya. Wystąpię przeciw żulom z teorią, że są tylko

ideami w umyœle Boga, a ponieważ żule najprawdopodobniej

są ateistami, przestaną wierzyć w swoje istnienie i znikną.

- Jeżeli pan będzie naprawdę przekonujący, ja też mogę przestać istnieć - powiedziała Laura.

- Nie sądzę, żebyœ pozwolila mi się przekonać - odparł

Chris, a Laura zaœmiała się nie do końca szczerze i wyszła.

Była ciepła noc i nie wzięła kurtki, chociaż wcale nie wybierała się do Sally.

Skłamała na temat pracy domowej i skłamała na temat

odwiedzin u Sally. Szła jakiœ czas przez groŸną, ciemną

noc do samego serca dzielnicy Gardendale, oczywiœcie po to,

żeby porozmawiać z Sorrym Carlislem, prefektem siódmych

klas i utajoną czarownicą.

rozdział piąty

Janua Caeli

Dawno, dawno temu rodzina Carlisle'ów mieszkała na farmie

na obrzeżach miasta i należała do niej cała dolina Gardendale,

chociaż oni nazywali ją inaczej. Ale miasto rozpęzało się na wszystkie strony jak przedsiębiorcza ameba, rosnąc i wchłaniając wszystka po drodze. Cena ziemi wzrosła, zmieniło

się jej przeznaczenie i po œmierci starego farmera, jego bracia — już ludzie miasta — podzielili i rozprzedali pola, na których kiedyœ pasły się konie i owce. Przegonili krowy i byki, a na ich miejsce

przygnali buldożery. Zanim pojawiły się jakiekolwiek

budynki, wybudowano drogi i zainstalowano latarnie, tak że przez pewien czas okolica wyglądała upiornie.

W nocy z daleka straszyły rozœwietlone żyły ulic, przy których

nikt nie mieszkał i chodników, po których nikt nie chodził.

Jednak po pewnym czasie wydzielone działki zostały sprzedane i po poskromionej ziemi jak wysypka rozpełzła

się szalona zabudowa dzielnicy Gardendale. I tak jak kiedyœ

w miejscu farmy pojawiło się wysprzątane pustkowie, teraz

pustkowie ustąpiło miejsca przytulnemu przedmieœciu.

Jednak w samym sercu podmiejskiej dzielnicy ostał się niewielki brzozowo-topolowy zagajnik, otoczony ciasnym kręgiem

nowych domów z małymi, pustymi ogródkami, z których

dobiegało jesienne terkotanie czerwonych etykietek na pieńkach młodych drzewek. T°p°le i brzozy wystawały zza

wysokiego żywopłotu oddzielającego niegdyœ przydomowy trawnik Carlisle`ów od ogrodu warzywnego i sadu. Za tym

żywopłotem i poœród tych drzew mieszkał Sorensen Carlisle - jąkający się dziedzic starego rodu, a wraz z nim jego natka i babcia. Wyłaniał się codziennie rano zza gęstego żywopłotu,

wczesnym latem przybranego baœniowym gobelinem kwitnących róż i na skuterze przemierzał dwie mile dzielące dom od szkoły. Dom posiadał imię i bramę, które zachowały się jeszcze z dawnej farmy. Na kamiennym

słupie po jednej stronie bramy wyryta była nazwa „Janua Caeli", jednak dla okolicznych mieszkańców był to najczęœciej po prostu „stary dom Carlisle`ów".

Nerwowy wiatr ciskał chmury w twarz prawie okrągłego księżyca, który jednak, kiedy tylko mógł, oœwietlał nowe ogródki przerywanym, złowrogim blaskiem, nadając im dziwaczny

i żałosny wygląd. Brzegi zasłon i okiennic pulsowały miarowo œwiatłem telewizorów. Niektóre zasłony były jeszcze

rozsunięte i Laura mogła zajrzeć ludziom w życie. Widziała

usta poruszające się bez słów i patrzyła, jak œmieją się z dowcipów,

których nie słyszała. To było jak oglądanie starych, rodzinnych filmów bez głosu, ale Laura wiedziała, że jest nocnym intruzem podglądającym ludzką prywatnoœć, więc przyœpieszyła kroku.

Z przeciwka ktoœ szedł w jej kierunku i Laura, słysząc odgłos

kroków, zboczyła na czyjœ podjazd i przycupnęła za zaparkowanym samochodem, do czasu aż mglista postać minęła ją i poszła dalej. W tej okolicy mieszkało mnóstwo młodych rodzin, ale i tak w nocy nie było

bezpiecznie. Dwa miesiące wczeœniej ktoœ zamordował starszą kobietę, włamawszy się do jej mieszkania i związawszy ją drutem przed jej własnym telewizorem. Raptem dziesięć dni póŸniej w lasku za Parkiem

Gardendale pobito i zgwałcono Jacynth Close, nieatrakcyjną, pryszczatą dziewczynę z siódmej klasy. W szkole niektórzy żartowali, że gwałciciel musiał być naprawdę zdesperowany, ale Laura z przerażeniem

myœlała o niesprawiedliwoœci tego œwiata. Do tej pory wydawało jej się, że brzydota Jacynth jest dla niej przynajmniej zabezpieczeniem przed podobną brutalnoœcią. To wydarzenie uœwiadomiło Laurze, że równie

dobrze mogło paœć na nią. Wystarczyło we właœciwym momencie

wejœć w drogę właœciwemu bandziorowi, a na to nie ma odpowiedniejszego momentu niż noc. Nie czuła się jeszcze zupełnie swobodnie ze swoim nowym - miejscami bardzo wyraŸnie kobiecym - ciałem, które niedawno

rozwinęło się

z poprzedniej dziecięcej formy. Musiała jednak zaakceptować

zarówno zalety, jak i wady tej przemiany, a także wynikającą

z niej koniecznoœci zachowania czujnoœci. Szła więc ostroznie

skrajem zlepionych kręgów œwiatła, niepewna czy lepiej być

wyraŸnie widoczną i dobrze widzieć innych, czy raczej skryć się

pod osłoną nocy, choć tam właœnie mógł czaić się bandzior.

"Janua Caeli" - oznajmiła brama starego domu Carlisle`ów

swoim dostojnym, żelaznym głosem. Była zamknięta, ale nie

na kłódkę czy łańcuch. Laura potrząsnęła nią ostrożnie,

próbując zlokalizować ogniska oporu i zauważyła zasuniętą

zasuwkę. Szarpiąc się z opornym zamkiem, jak czarodziejskie

zaklęcie wymówiła nazwę domu.

- Janua Caeli - powiedziała i w tym momencie zasuwka

ustąpiła, szczypiąc ją boleœnie w rękę. Laura przeœliznęła się

przez uchyloną bramę, zamknęła za sobą zasuwkę i ruszyła

żwirową alejką w stronę domu, ssąc przy tym palce, żeby

im ulżyć w cierpieniu.

Otoczył ją zapach dzikich drzew, a wraz z nim poczuła dziwną pewnoœć, że lada chwila z ciemnoœci wyskoczy jakaœ

groŸna bestia i rzuci się na nią, a ona będzie musiała ratować się ucieczką. Nie było to jednak uczucie do końca nieprzjemne.

Miało w sobie coœ z poezji, której zdecydowanie brakowało

w chłodnym lęku z ulicy po drugiej stronie bramy. Wolała zostać pożarta przez tygrysa o złotych oczach niż pobita

i zgwałconaq przez bandziorów z przedmieœcia Gardendale. Chociaż

- pomyœlała - œwit to i tak niebezpieczne miejsce, a straszne rzeczy mogą się równie dobrze wydarzyć za zasłoniętymi oknami czyjegoœ rodzinnego domu.

Na chwilę zgubiła œcieżkę i kiedy stała bez ruchu, próbując ją wypatrzyć w ciemnoœciach, poczuła, jak coœ miękkiego i pulosującego życiem otarło jej sie o nogę, aż prawie krzyknęła ze strachu. Sekundę

póŸniej dotarło do niej, że to nie tygrys, ale jego mały kuzyn, kot - tak doskonale wtopiony w mrok, jak tylko czarny kot potrafi. Potem zauważyła, że podjazd właœnie odbił w lewo. Ruszyła więc dalej w œlad

za bladymi plamami œwiatła, które były coraz wyraŸniejsze, w miarę jak wychodziła spomiędzy drzew na trawnik przed domem. Trawnik wyglądał, jakby zamieszkiwały go ogromne figury szachowe i blaszane dachowe

koguty. Szły z nią taraz dwa cienie - blady, szarawy cień księżyca i tuż za jej plecami dużo ciemniejszy cień rzucany przez goœcinną lampę nad wejœciem. Kiedy dotarła do drzwi, cień księżycowy nie zwrócił na

to uwagi, ale cień lampy przesunął się i owiną wokół jej stóp jak niespokojny pies.

Okazało się, że tajemniczy korowód kształtów na trawniku był czymœ, o czym Laura kiedyœ czytała, ale nie widziała na własne oczy - kolekcją drzew przyciętych w formy, których z własnej woli by nie przyjęły.

Laura szła między nimi z uczuciem lekkiego niepokoju. Nietrudno było uwierzyć, że któryœ z tych olbrzymich kogutów może być prawdziwy właœnie w tej chwili przekrzywia łeb, żeby jej się przyjrzeć, kiedy

przechodzi pod jego dziobem. Dotarła jednak bezpiecznie do drzwi i z zadowoleniem stwierdziła, że zostały wykonane z solidnych desek - grubych, starych i mocnych - wystarczająco mocnych, żeby oprzeć się

nieprzyjaznym mocom. Przez chwilę wydało jej się, że z głębi desek patrzy na nią jakaœ twarz, ale była to tylko kołatka, żelazny maszkaron, posłusznie trzymający w zębach metalowe kółko. Laura zapukała

odważnie, bo nie po to odbyła tę ciemną, na wpół magiczną podróż, żeby teraz wahać się u samego jej kresu.

Drzwi otworzyła matka Sorry`ego, Miryam Carlisle. Nie mogła być wiele starsza niż Kate, ale włosy miała już prawie zupełnie siwe. Była bardzo wysoka - mogła mieć nawet ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Laura

nie widziała wyraŸnie jej twarzy, ale udało jej się odtworzyć ją z pamięci. Miryam sprawiała wrażenie bardzo spokojnej i opanowanej, z tym że zawsze wyglądała, jakby miała za chwilę zmienić minę na mniej

uł;adzoną, ale jednak tego nie robiła.

- Dobry wieczór, pani Carlisle - powiedziała Laura - Przepraszam, że tak puŸno, ale mam małą sprawę do Sorry`ego. To znaczy do Sorensona.

- Laura Chant! - zawołała Miryam Carlisle, ku zaskoczeniu Laury, która z całą pewnoœcią nie spodziewała się, że ją tu znają. - WejdŸ, proszę. Mieliœmy nadzieję, że kiedyœ do nas wpadniesz.

Laura weszła do pachnącego kwiatami przedpokoju. Œwiatło padające przez wielkie, łukowato sklepione wejœcie naprzeciwko drzwi odkrywało prawdziwe cuda - rzeŸbioną skrzynię, zgrabny stolik, inkrustowany

koœcią słoniową i masą perłową, wielki wazon z kwiatami, różowe i fioletowe strzeliste naparstnice na białym tle œciany, szklany stolik, a na min płytką misę w niebieskie i zielone kolibry, wypełnioną

płatkami kwiatów. Wszystkie teprzedmioty mówiły o ludziach, w których życiu obowiązywał inny czas niż w życiu Laury i Kate. Żadnych rozpaczliwych poszukiwań zaginionych butów, dzikiego galopu od drzwi do

ulicy,żadnego zapalania auta na popych, żeby zdążyć na czas do szkoły i pracy. Ci ludzie mieli czas, żeby robić potpourri i układać kwiaty. Być może byli lepiej zorganizowani niż Kate, to Laura brała pod

uwagę, ale wiedziała również, że ten przedpokój mówił o korzyœciach płynących z posiadania pieniędzy, a jedną z takich korzyœci był czas. W Sorrym i jego bogactwie można by się zakochać już choćby dlatego,

że stanowiło drogę do piękna i harmonijnego życia.

W oœwietlonym przejœciu pojawiła się jakaœ postać - starsza pani Carlisle. Była równie wysoka jak Miryam (gdyby tylko się wyprostowała), ale już nie tak zgrabnna. Głowę nosiła wysuniętą do przodu jak

elegancki żółw. Bez słowa pztrzyła, jak Miryam i Laura znikają w jednich spoœród drzwi wychodzących z przedpokoju.

- To jest pokój Sorensona - wyjaœniła Miryam, pukając do drzwi, a Laura usiłowała sobie wyobrazić, jak to jest mieć drzwi, do których się puka - drzwi, za którymi można być tajemniczym i milczącym.

- O co chodzi? - spytał głos zza drzwi. Z całą pewnoœcią był to głos Sorry`ego Carlise`a, choć... może nie dŸwięczniejszy, ale mroczniejszy niż w szkole.

- Przyszła Laura Chant - powiedziała Miryam, otwierając przed Laurą drzwi, a Laurę uderzyło to, że wypowiedziała jej imię takim tonem, jakby była ich dobrą znajomą. Znano ją tutaj, odróżniano od pozostałych

mieszkańców Gardendale, choć przecież nigdy wczeœniej nie była w tym domu. W przypływie nieoczekiwanego zawstydzenia spojrzała w przestrzeń za plecami Sorry`ego, który właœnie wyprostował się za biurkiem.

Przede wszystkim zwróciła uwagę na prawdziwe regały pełne książek, z których prawie żadna (jeżeli w ogóle jakaœ) nie pochodziła ze skrzyni z napisem "wycofano z księgozbioru", stojącej w miejscowej

bibliotece publicznej. Ale książek raczej się spodziewała. Sorry miał również starą skórzaną kanapę - mocno używaną, ale wciąż dobrą - ozdobioną patchworkowymi poduszkami, a na œcianach prawdziwe obrazy ze

œladami pędzla nadającymi malowanym powierzchniom chropowatą fakturę. Wœród obrazów wisiał duży plakat z nagą kobietą, a obok niego stał żółtawy, błyszczący i uœmiechnięty ludzki szkielet w drewnianej ramie.

Tuż nad nim wisiała malowana maska. Była zabawna, a jednoczeœnie przez swój bezruch straszna. Laura poczuła, że z jej piersi próbuje wyrwać się westchnienie na samą myœl o codziennym życiu wœród takiego

piękna. Wtedy jednak zauważyła, że jedna z półek regału w całoœci zastawiona jest romansidłami - dokładnie takimi, jakimi ona i Kate najbardziej pogardzały. To odkrycie dodało jej otuchy, jakby stanowiło

dowód na to, że Sorry utknął na poziomie umysłowym, z którego ona już wyrosła. Obok jej nóg bezszelestnie przemknął kot, który następnie wskoczył na kolana Sorry`ego, gdzie zniknął, bo Sorry ubrany był na

czarno i jego mocniejsza czerń połknęła słabszą czerń kota. Laura zanim jeszcze zdążyła dokładnie się przyjrzeć, wiedziała, że ma przed sobą inną wrsję Sorry`ego Carlise`a niż ta, którą znała ze szkoły. Po

pierwsze, chodziło o czarną podomkę, czy rodzaj kaftana, który miał na sobie. Po drugie, o ręce, które teraz, głaszcząc kota, ponownie okreœlały jego utracone kształty. Ręce miał całe w pierœcieniach.

Niektóre były stare i piękne - być może dostał je od babci, która również nosiła dużo pierœcieni. Jednak kiedy Laura odważyła się w końcu spojrzeć mu w twarz, włosy po prostu zjeżyły jej się na głowie. Tu, w

tym pokoju, Sorry był jakby wzmocniony, spotęgowany, jakby mniej prosty, mniej łagodny, mniej grzeczny - cały spowity w czerń. W tym samym momencie i on spojrzałna nią z niedowierzaniem, zupełnie jakby

zrobiła na nim dokładnie takie samo wrażenie, stając w jego drzwiach

z wizytą, której chciał i bał się jednoczeœnie, z wyzwaniem, które musiał podjąć, choć jeszcze nie był na nie gotowy. Być

zdumionym i przerażonym to jedna rzecz, ale odkryć, że

w pewien sposób wprawia się w przerażenie inną osobę, to

coœ zupełnie innego. Gdyby nie obraz Jacka, który przechowywała w głowie, odwróciłaby się na pięcie i zwiała.

W tym samym momencie z niejaką ulgą i satysfakcjązauważyła, że Sorry ma kilka pryszczy na czole, tuż przy samych

włosach. Myœl, że tajemnicza czarownica może mieć pryszcze

tak jak inny człowiek, dodała jej pewnoœci siebie. Kot

na jego kolanach zaczął przebiera, łapkami i pomrukiwać,

patrząc na nią œwiecącymi oczami.

- WchodŸ, wchodŸ - powiedział. - Co cię gryzie, Chant?

"Tygrysy!" - chciała powiedzieć, wchodząc ostrożnie do pokoju.Miryam Carlisle wciąż stała w drzwiach i przyglądała jej się. Sorry natomiast otrząsnął się już ze swojego nieoczekiwanego

zdumienia i na jego twarzy pojawił się zaciekawiony

i zarazem złowrogi usmiech.

— Cóż cię sprowadza w moje progi? - spytał

groŸnie. - Czy to nie za póŸna pora na odwiedziny w męskim pokoju?

- Mam na sobie szkolny mundurek - powiedziała

Laura. - Czy to nie przemawia na moją korzyœć, czy niekorzyœć?

Nigdy nie mogła dojœć, dlaczego zawsze mówił do niej po nazwisku, ale

nie miała mu tego za złe. Sorry zaœmiał się cicho, jakby jej odpowiedŸ go zaskoczyła.

- Nie wiem, co na ten temat mówi etykieta - przyznał. - W żadnej z ksiązek,

które czytałem nie poruszano tej kwestii. Siadaj. Laura usiadła z poczuciem, że nie dorasta elegancją do patchworkowych poduszek, a Sorry przyglądał jej się, jakby była modelką na jego prywatnym pokazie.

— Prawdę mówiąc, twój mundurek jest troch przykrótki — dodał. — Spódnica, kiedy siedzisz, powinna sięgać

do kolan. Tak jest w regulaminie.

Spojrzała na niego uważnie. Nie chciała opacznie zrozumieć tej uwagi.

— Już ją maksymalnie podłużyłam. Bardziej się nie da — wyjaœniła.

- Musisz sobie sprawić nową — powiedział Sorry. — Jeszcze

trochę ponosimy letnie mundurki. Została reszta tego semestru

i potem dwa miesiące po œwiętach. A przez wakacje pewnie uroœniesz.

- Sorensen, nie jesteœcie w szkole — odezwała się jego matka.

- Wiem o tym - odparł Sorensen. — I ona też o tym wie. Po prostu subtelnie dawałem jej do zrozumienia, że patrzę na jej nogi. Ma bardzo seksowne nogi, a w szkole nie mogę jej o tym powiedzieć.

- Cyba mylisz subtelną aluzję z tajnym szyfrem - powiedziała

jego matka, podczas gdy Laura usiłowała ukryć zmieszanie.

- Przepraszam za Sorensena - mówiła dalej Miryam,

zwracając się do Laury, zupełnie jakby chodziło o jakiegoœ

szacownego dorosłego goœcia, którego w żadnym wypadku

nie można urazić. - Czasami zupełnie nie potrafi się zachować.

- Potrafię się zachować, Chant — powiedział Sorry. — Moja

mama dobrze o tym wie. Po prostu nie podoba jej się, że nie

mam zamiaru bawić się w kurtuazyjną konwersację — zdrowie,

pogoda, "Jak się masz, droga Lauro, wyglądasz œwietnie, a jak twoja szacowna mama?" i tego typu rzeczy.

Mówił szybko, lekkim tonem, beztrosko wybierając tematy

j porzucając je, jeszcze zanim słuchacze zdołali nadążyć,

a w jego słowach czasami posapywała ledwie zauważalna

zadyszka — pozostałoœć po dawnym jąkaniu.

— Dla mojej mamy „seksowny" to szokujące słowo, ale według mnie w tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu, a ja chyba mam w tych sprawach większe rozeznanie niż ona.

Laura stała się teraz tematem sprzeczki między praw ie nieznanymi jej ludŸmi.

- Chyba że jest coœ, o czym nie wiem — dodał Sorry, uœmiechają się do swojej matki.

- Sorensen! - upomniałago Miryam swoim miękkim

głosem - miękkim, ale skutecznym, jak aksamitna poduszka,

którą uduszono księcia w wieży.

- Mamo, może byœ się tak zajęła czymœ innym - zaproponował

Sorry, odwracjąc głowę. - Proszę! Jakoœ tak się

wstydzę rozmawiać z goœciem, kiedy ty podsłuchujesz. Nic jej nie zrobię. Nawet jej nie wystraszę.

- Jakoœ do tej pory nie dało się zauważyć specjalnego zawstydzenia - stwierdziła z przekąsem Miryam. - Ale

już idę, idę. Miło, że wpadłaœ, Lauro, tylko nie daj mu się

nastraszyć.

Oboje spojrzeli na Laurę badawczo swoimi identycznymi oczami, jakby byli starożytnymi kapłanami oceniającymi

jakoœć ofiary, która ma zostać złożona.

— Nie dam — powiedziała Laura, chociaż czuła, że traci grunt pod nogami i to nie dlatego, że za daleko zabrnęła,

ale dlatego że porywał ją jakiœ zupełnie nieoczekiwany prąd. Chociaż może jednak za daleko zabrnęła, odwiedzając Sorry`ego w jego własnym domu. Pani Carlisle zamknęła drzwi i poszła.

— 0 co chodzi? — spytał Sorry, gdy tylko drzwi się

zamknęły. Jego bezceremonialne spojrzenie œwiadczyło o tym,

że wie o niej o wiele więcej niżto, jakie ma nogi. Spojrzenia

wymieniane przez półtora roku w szkole dały im obojgu

pewną władzę nad sobą nawzajem i tylko dlaczeo Laura

w ogóle tu była. Jednak spojrzenie Sorry`ego było tak przenikliwe,

że aż brakowało jej tchu.

Nagle zdała sobie sprawę, że nie może spytać go o Jacka

tak zwyczajnie i po prostu, jak to sobie zaplanowała. Rozejrzała się po pokoju, patrząc na książki, szkielet i naga kobietę, której otwartoœć na œwiat przekraczała według Laury pewne granice i trochę ją

krepowała. Tę kobietę sfotografowano, jakby była zupełnie sama, pogrążona w swojej prywatnej

kontemplacji swojej prywatnej skóry. A przecież oczywiœcie

musiała się zgodzić na to zdjęcie, musiał być przy tym

fotograf, a zrobiono je po to, żeby mogli na nie patrzeć

mężczyŸni. Do rogu plakatu przypięte było małe zdjęcie,

ale Laura nie mogła dostrzec, co przedstawiało, a prawie bała się dokładniej przyjrzeć - przynajmniej wtedy, kiedy

Sorry na nią patrzył.

- Ni-nie podoba ci się? - spytał, patrząc jej w oczy. - To

znaczy plakat.

- To nie mnie się ma podobać - odpowiedziała i zaraz dodała: — Jest taki trochę zbyt intymny... Jakby się stało w ciemnoœciach i zaglądało komuœ w okno. — Ale to przecież całkiem ciekawe zajęcie -

powiedział Sorry. — I całkiem nieszkodliwe, pod warunkiem, że ten ktoœ nie wie,że tam jesteœ.

Laura wytężyła wszystkie siły, żeby wyjaœnić, o co jej chodzi

- Mimo wszystko to chyba jednak trochę zbyt intymne. Tak jakby patrzenie na nią w jakiœ sposób umożliwiało patrzenie na inne osoby... które być może nie życzą sobie, żeby na nie patrzeć - skończyła

poœpiesznie. Sorry przyjrzał się plakatowi, a potem przyjrzał się Laurze.

- Chyba na tym polega sztuka, nie? - powiedział po chwili milczenia, takim tonem, jakby nie spodziewał się,że zostanie zrozumiany. - To tak jak robienie sekcji żabom na biologii - doœć prywatna chwila,

kiedy się im rozgarnia rozciętą skórę i przygląda wnętrznoœciom. Czytasz coœ czasami, nie? Chyba że nosisz książki tylko dla picu. Czy według ciebie w sztuce zdarzają się prywatne chwile? Albo lepiej powiedz

mi, po co naprawdę przyszłaœ.

- Czyje to koœci? - spytała Laura, patrząc tym razem na szkielet, którego prywatnoœć pogwałcono w końcu jeszcze bardziej niż prywatnoœć kobiety na plakacie.

- Należał do mojego pradziadka, który był lekarzem - powiedział Sorry. - Dostałem go w spadku. Nazywa się "wujek Naylor", ale nie udało mi się ustalić, czy to tylko taka nazwa, czy rzeczywiœcie to był jakiœ

krewny. Pewnie wiesz, że jeœli nie liczyć moich chromosomów, to jestem doœć nowy w rodzinie Carlisle`ów. Macie przyrodę w szkole?

- Wiem, co to są chromosomy - powiedziała z godnoœcią Laura. - W każdym razie mniej więcej.

- Słuchaj, Chant, chyba nie przyszłaœ tu, żeby porozmawiać o moim szkielecie i plakacie - zauważył Sorry.

- Nie - przyznała Laura, patrząc na półki z książkami. - Po co czytasz te wszystkie romansidła?

- Bo są romantyczne! - odpowiedział Sorry bez zastanowienia. - Nauka i romantyzm. Wiesz, bycie prefektem nie jest specjalnie romantyczne.

Wymierzył w Laurę pistolet z palców.

- No, dawaj, Chant. Wal! O co chodzi?

Laura wstała.

- Pomyœlałam, że możesz mi pomóc - powiedziała. - Chyba potrzebuję pomocy. A ty jesteœ czarownicą, prawda?

Twarz Sorry`ego stężała, jakby ktoœ starł z niej szmarką jakikolwiek wyraz, ale Laura miała wrażenie, że coœ go bardzo rozgniewało i nie miała pojęcia co. W tej sytuacji nie sposób już było prosić go o

przysługę i nie sposób było nie prosić. Znów rozejrzała się po pokoju. Popatrzyła na pracę domową siudmoklasisty, na szkielet, plakat, zdjęcie. Z tago całego zmieszania i zaniepokojenia zrobiła ruch, jakby

chciała przyjrzeć się zdjęciu z bliska, licząc na to, że znów będzie mogła zmienić temat, ale Sorry chwycił ją za nadgarstek i lekko potrząsnął.

- Czego chcesz? - zapytał. - Mogę uwarzyć napój miłosny, ale nie zajmuję się antykoncepcją.

Laura poczuła, że się czerwieni z gniewu i wstydu. - Przecież wiesz, że nie o to chodzi.

- A niby skąd mam wiedzieć? Powiedziałaœ tylko, że przyszłaœ po radę do czarownicy.

- Potrzebuję pomocy dla brata - powiedziała w końcu. Te słowa w pierwszej chwili zdziwiły, a potem rozwœcieczyły Sorry`ego

- Brata? — powiedział. — I fatygowałaœ się tutaj po to... - urwał.— Jak tu dotarłaœ?

— Na piechotę, a jak? — odpowiedziała.

— To chyba mało rozsądne, co? — powiedział — Nie pamiętasz. co się stało z Jacynth Close?

— Owszem, pamiętam, ale jak inaczej mogłam się tu dostać? — spytała. — Zresztą takie rzeczy nie zdarzają się zbyt

często.

— Myœlę, że raz wystarczy, jeœli to akurat na ciebie trafia — powiedział. — Czyli przyszłaœ tu z powodu brata...

— Jest bardzo chory — powiedziała Laura.

— A co mnie to obchodzi? — krzyknął. — IdŸ z nim do lekarza. Ja mogę rzucić urok na twojego wroga, wyleczyć kurzajki,

zlikwidować wzdęcie... — podniósł rękę i nagły podmuch

powietrza złowrogo zaszeleœcił kartkami książki od chemii do siódmej klasy. — Gdyby ci chodziło o to, żeby koza sąsiada dostała padaczki... Wtedy bym się może przydał, co?

Laura wiedziała, że uraziła jego uczucia, ale nie mogła zrozumieć czym.

- Jest strasznie chory - powiedziała. - Bardziej niż

mo.żna sobie wyobrazić. Lekarz tu nie pomoże.

Sorry wciąż trzymał ją za nadgarstek. Wstał i powiedział:

- Powinnaœ uważać, skoro już wiesz to, co wiesz. A nuż

zacząłbym się targować. Mógłbym zażądać szklaneczki twojej

krwi, czy jeszcze Bóg wie czego. Wezwijcie lekarza. Dostają

dopłaty od państwa. Odprowadzę cię do bramy.

- Lekarz tu nic nie poradzi - powiedziała Laura, ale posłusznie wyszła z pokoju, kiedy otworzył przed nią drzwi.

Z pewną satysfakcją poczuła jednak, że i w niej wzbiera

gniew.

- Sorensen! - rozległ się czyjœ głos.-Czy Laura pije kawę?

- U nas nie! Właœnie wychodzi! - powiedział Sorry. - Od

póltora roku przyglądamy się sobie na boisku w szkole i myœlałem,

że przeszłaœ bo... mniejsza z tym, co myœlałem, a ona

myslała że jestem jakimœ cholernym szamanem, który za darmo

leczy odrę. — Sorensen, bardzo proszę, nie wyrażaj się w ten

sposób — powiedziała starsza pani Carlisle, która właœnie szła w ich kierunku. Wyglądała zupełnie tak jak Laura wyobrażała sobie czarownicę, bo właœnie udawała się na spoczynek i miała na sobie szlafrok

zamiast tweedowej spódnicy i zapinanego

swetra, a jej białe włosy, zwykle mocno związane z tyłu, leżały teraz na ramionach, splecione w dwa warkocze.

— Wiesz co? — powiedział na jej widok Sorry takim

tonem, jakby właœnie przyszedł mu do głowy genialny

pomysl: - Może byœmy wystawili specjalnie dla Chant pierwszą scenę z Makbeta. Ty, ja i Miryam.

Rychłoż się zejdziem znów przy blasku

Błyskawic i piorunów...*

— Makbeta będziemy przerabiali dopiero w przyszłym

roku — przerwała mu Laura.

Winter nie podjęła tematu.

— Daleko mieszkasz? - spytała Laurę, która chłodno odparła:

— .Mogę spokojnie wrócić piechotą. To niedaleko

— Mieszka na Kingsford Drive — burknął Sorry — Odwiozę

cię vespą, Chant. 0czywiœcie może się okazać, że to

jeszcze bardziej niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić.

Wyglądało na to, że zaczął odzyskiwać równowagę, ale za to gniew Laury zbliżał się do najwyższego punktu. Ich gniewy najwyraŸniej nie były zsynchronizowane.

- Myœlałeœ, że przyszłam dlatego, że mi się podobasz? — spytała

z oburzeniem, choć przypomniała sobie swoją własną zazdroœć, z jaką patrzyła na inną dziewczynę rozmawiającą z nim tego ranka.

* Cyt. za: W. Szekspir, Makbet (w:) Dzieła dramatyczne, t. 5, tłum. J. Paszkowski, PIW 1964, s, 811

102

- A czemu nie? - spytał Sorry. - BądŸmy szczerzy...

- Nie bądŸmy szczerzy! - przerwała jego babcia. - Leć,

przyprowadŸ skuter, - Sorensen. Laura nie powinna chyba o tej

porze sama chodzić po ulicach.

- Jakoœ tu p[rzyszłam - zauważyła Laura. -Przynajmniej żyję prawdziwym życiem, w prawdziwym domu, prefekcie jeden, a nie ukryta za wysokim żywopłotem jak w jakimœ muzeum. Muzeum wolnego czasu. Chcąc być

niemiła wobec Sorry`ego, nie mogła jednoczeœnie

nie być niemiła wobec jego matki i babci. - A wsadŸ sobie gdzieœ to swoje prawdziwe życie! — powiedział Sorry. - Już go próbowałem i zapewniam cię, że to

jedna wielka bzdura! - A ty soobie wsadŸ swoją latającą miotłę - syknęła jadowicie Laura - Mam nadzieję, że ci drzazgi wejdą. - Super! — powiedział Sorry, wychodząc przez jedne z drzwi. Zatrzymał się

jednak w przejœciu i częœciowo odwrócił, zamierzał coœ jeszcze powiedzieć. Jednak nawet jeżeli tak było, zmienił zdanie i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. — WejdŸ przynajmniej do kuchni, Lauro - powiedziała

Winter Carlisle. - To trochę potrwa, zanim się przebierze i wyprowadzi skuter z garażu.

Laura dała się wprowadzić do pomieszczenia, które bez wątpienia było dawną gospodarską kuchnią, chociaż samo gpspodarstwo dawno już przestało istnieć. Mimo że noc była ciepła, poczuła dreszcze, choć nie

chciała togo po sobie pokazać. Niezmienna uprzejmoœć, jaką okazywały jej obie kobiety, wydawała jej się niepokojąca, bo przecież przyszła całkiem nieproszona i w ich własnym przedpokoju pokłóciła się z

jednym z członków rodziny. Poza tym czuła się jak zmęczony, żałosny oberwaniec. Poczęstowały ją lemoniadą. Piła już drugą szklankę tego wieczora, ale tym razem nie była to gazowana lemoniada ze sklepu, ale

domowa, wyciœnięta z prawdziwych cytryn. Plasterek cytryny pływał też po powierzchni jak półprzezroczysta wyspa. Szklanka prawie zupełnie niepostrzeżenie znalazła się w jej dłoni, a w drugiej wylądował

talerz kanapek z chleba domowej roboty przybranego plasterkami pomidowa. Obie kobiety przyglądały jej się spod swoich łagodnych powiek i Laura poczuła ciężar milczącego, niespokojnego wyczekiwania, którego

nie widać było na ich twarzach.

"O co chodzi?" - myœlała, zastanawiając się, czy nie warto by wciągnąć tych nowych czarownic (bo patrząc na nie, nie miała wątpliwoœci, że nimi były) w sprawę Jacka. Tajemnicza natura Sorry`ego od początku

niemal rzucała się w oczy, ale jego matka i babcia były łagodniejsze i bardziej skryte. Twarze czarownic patrzyły przez ich własne twarze ja przez woal z szarej koronki.

- O co prosiłaœ Sorry`ego, Lauro? - spytała starsza pani Winter.

- Mój brat jest bardzo chory - zaczęła Laura, ale ich tak naprawdę nie interesował Jacko, tylko sam Sorry i z jakiegoœ powodu również Laura. Miryam przerwała jej, czego według Laury ta uprzejma kobieta

nigdy by nie zrobiła, gdyby nie to, że koniecznie chciała coœ powiedzieć, zanim wróci Sorry.

- Z nim trzeba cierpliwie, Lauro - powiedziała. - Wiem, że czasami bywa okropny, ale w pewnym sensie ( nie mogę ci tego teraz dokładnie wyjaœnić) problemy Sorry`ego to częœciowo moja wina.

- Ale on nie jest zły - powiedziała starsza z kobiet, bardziej do siebie niż do Laury. - Jeszcze nie! Zła czarownica to coœ naprawdę strasznego - dodała, zwiększając jeszcze zamęt w głowie Laury. Laura

ugryzła kęs kanapki z pomidorem - nie tyle z głodu, co z nerwowej uprzejmoœci - i nagle poczuła, że ich niepokuj trochę osłabł, choć nie miała pojęcia dlaczego.

- Nie był wcale taki okropny - powiedziała Laura. - Po prostu zaczęliœmy oboje rozmawiać o dwóch różnych rzeczach, ale on jest tutaj zupełnie inny niż w szkole.

- No tak, wyobrażam sobie - powiedziała Miryam. - Ale, wiesz, musi chodzić do szkoły. Dużo o tobie opowiadał. Wygląda na to, że zauważyłaœ tę jego podwójną naturę, a teraz pewnie już się zoirentowałaœ, że

to u niego dziediczne.

- Pomyœlałam, że jest czarownicą - powiedziała Laura. - Tylko takie słowo przyszło mi do głowy.

- To raeczywiœcie raczej kobieca moc. W każdym razie

tak nam się wydaje — odparła Miryam. - I Sorensen czasami

Ÿle się z tym czuje. Nie lubi, kiedy się go nazywa czarownicą,

choć oczywiœcie nie da się ukryć, że tak naprawdę nią jest. Czasem wydaje mu się, że nie jest ani do końca mężczyzną ani czarownicą, tylko jakąœ krzyżówką i trochę za bardzo się stara być w pełni albo

jednym, albo drugim. Ale nie może po prostu pozbyć się jednej częœci swojej natury. Bardzo się staramy jakoœ je w nim pogodzić, ale przynajmniej na razie z doœć ograniczonym skutkiem. Jednak prawdziwa

trudnoœć leży zupełnie gdzie indziej.

I znów Laura poczuła na sobie ich spojrzenia, pozornie pokojne, ale w rzeczywistoœci pełne napięcia, jakby obie kobiety wiązały z nią jakieœ nadzieje, chociaż nie mogły zdradzić jakie.

- Myœlał, że przyszłam do niego dlatego, że go lubię — powiedziała. — Nie to, że go nie lubię — dodała

poœpieszne. — Ale... no wiedzę panie... że go tak szczególnie lubię.

— A może go jednak lubisz — podsunęła Miryam z uœmiechem. — Albo może kiedyœ, w przyszłoœci...

— Nie przychodziłabym do niego w nocy tylko dlatego, że go lubię — powiedziała Laura przerażona, że mógły tak pomyœleć. Popatrzyła na kanapkę, którą miała w ręce. Została

tylko skórka i trzymała ją w dwóch palcach, jak dziewczęta w starych filmach czasem trzymają różę. Nie pamiętała, kiedy

zjadła resztę, ale w ustach czuła smak pomidora i soli. Ani

się obejrzała, jak weszła w jakieœ niejasne przymiera z tymi

dwiema kobietami. Stała się spiskowcem, nie wiedząc nawet, czego

dotyczy spisek. Wzięła głęboki oddech i już miała

znowu spytać je o Jacka, ale w tym momencie wrócił Sorry.

Miał na sobie drogą motocyklową kurtkę, niebieskie dżinsy

i kask, w którym wyglądał jak kosmonauta.

- Mam drugi kask - powiedział - PodejdŸ, Kopciuszku,

książę ci go włoży. Ależ najdroższa, masz chyba największą głowę na œwiecie!

Laurze nie udało się nie rozeœmiać. Vespa stała przed kuchennymi

drzwiami. Sorry wsiadł na nią ze zręcznoœcią wynikającą z praktyki.

- Na pewno nas jeszcze kiedyœ odwiedzisz, Lauro - powiedziała

z satysfakcją starsza pani Carlisle. - W końcu jadłaœ

nasz Chleb i sól, a to jest znak.

- Naprawdę jadłaœ? - spytał ostro Sorry. — Chant, gdzie twój rozsądek? Uważaj, bo wszyscy cię ostrzegają przed kimœ takim jak ja, ale kto cię nauczy mieć się na bacznoœci przed dwiema miłymi, szacownymi

paniami z pieniędzmi i eleganckim słownictwem? No dobra, wskakuj na skuter. Możesz się mnie trzymać, ale nie ciągnij za mocno do tyłu, jeœli można prosić.

— ZawieŸ ją prosto do domu — powiedziała starsza pani Winter, jakby były co do tego jakieœ wątpliwoœci. Ale jazda

trwała tylko parę minut i ponieważ Laura czuła się bardzo zmęczona, a księżyc na dobre schował się za ciepłą pierzyną

chmur, była wdzięczna za podwiezienie. Jeszcze raz pomyœlała,

że życie Sorry`ego Carlisle`a, w przeciwieństwie do jej

własnego życia, było bardzo przyjemne i łatwe.

Kiedy stanęli przed furtką jej domu, siedziała jeszcze przez chwilę

na skuterze, szarpiąc się z nietypowym zapięciem

kasku, aż Sorry z lekkim zniecierpliwieniem zaczął sam go

zdejmować z jej głowy. - A w ogóle, Chant — spytał jednoczeœnie. — O co

właœciwie chodzi z tym twoim bratem?

— Jakiœ zły urok — powiedziała Laura. - Ale przecież ciebie to nie obchodzi.

- Nie za bardzo — przyznał Sorry. — Poza tym to pewnie po prostu jakaœ

ospa, czy coœ takiego.

— Coœ jakby wampir — wyjaœniła Laura, a Sorry się

rozeœmiał.

— Nie jesteœmy w małej wiosce w Karpatach. Naoglądałaœ

się horrorów w telewizji.

— Nie mamy telewizora — odparła oschle. — Poza tym to nie do końca wampir. Raczej coœ jakby duch, inkubus, demon.

— Bzdury! — parsknął szyderczo Sorry. - To który w końcu?

- Nie wiem - odparła Laura. - Ale to trochę dziwne, bo ciebie od razu rozpracowałam, nie?

Odwróciła się i odmaszerowała wąską, betonową œcieżką, ozdobioną po bokach smagliczką i kilkoma makami. W porównaniu z frontowymi drzwiami Carlisle`ów, które wyglądały jakby były odporne na uderzenia tarana,

drzwi jej domu sprawiały wrażenie lekkich i kruchych. Mimo to toczyło się za nimi jej szczęœliwe życie i na ich widok od razu pczuła się lepiej.

- Poczekaj, Chant! - zawołał Sorry, ale Laura otworzyła sklejkowe drzwi, przeszła przez nie i zamknęła za sobą, zostawiając go wraz z jego niebieską vespą w ciemnoœciach, w których najwyraŸniej było jego

miejsce. Był kimœ innym, niż wczeœniej sądziła i chciała go sobie dobrze przemyœleć, zanim znowu go zobaczy.

W domu Kate i Chris Holly przywitali ją minami zawstydzonych niewiniątek.

- Jak tam Jacko? - spytała Laura.

- Jak myszka - odparła Kate nadzwyczaj radosnym

tonem. - Może przez noc mu przejdzie. Nigdy nie wiadomo. Laura pomyœlała jednak, że ona akurat wie. Przyjrzała im się uważnie. Nie było jej dużo dłużej niż zapowiadała, wychodząc, ale najwyraŸniej tego nie

zauważyli. Na Kingsford Drive nawet

o tej porze ruch był tak duży, że mogli nie zwrócić uwagi na warkot skutera. A może po prostu myœleli o czymœ innym... Coœ jej mówiło, że specjalnie za nią nie tęsknili.

Rozdział szósty

W różne strony

- Laura, wstawaj! - krzyknęła nagle Kate, a potem jeszcze raz - Laura!

Przestraszona Laura w mgnieniu oka zerwała się na równe

nogi. W głowie szumiało jej od resztek snu i przedwczesnej

pobudki w sobotę. Kiedy wpadła do pokoju Kate, wiedziała, że dzieje się coœ strasznego, coœ, czemu mogła się jedynie z przerażeniem przyglądać. Kate nie zawołała jej dlatego, że potrzebowała pomocy, tylko

dlatego, że po prostu nie chciała zostać z tym sama. W pokoju œmierdziało Carmodym Braquem,

a Jacko leżał na przeœcieradle, bębnie piętami w łóżko. Oczy miał otwarte, ale wywrócone do góry tak, że widać było tylko białka. Jego ciało to prężyło się w sztywny pałąk, to opadało

bezwładnie. Z lewej dziurki od nosa nagle wyciekła kropelka

krwi i stoczyła się po policzku, jakby coœ w jego wnętrzu, brutalnie wyżymane, zaczynało w końcu puszczać soki.

- Boże! Boże! - krzyczała Kate, dysząc z przerażenia. - Laura, on umiera!

Ale Jacko jeszcze nie umierał. W końcu zwiotczał i opadł na łużko. Parę razy otworzył usta tak szeroko, że mogły mu zajrzeć do gardła, a potem zapadł w płytki, chrapliwy sen. Roztrzęsiona Kate dreptała wokół

łóżka. Pragnęła wziąć go na ręce i mocno przytulić, ale jednoczeœnie bała się go ruszać, żeby mu nie zaszkodzić.

- Dzwoń po lekarza! - krzyczała. - Sama muszę zadzwonić! Zostań z nim!

- Leć do Sally! - zawołała Laura.

- Nie ma ich teraz! - powiedziała Kate. - Jest sobota rano, pojechali na basen. Gdzie są drobne na telefon?

Zaczęły się gorączkowe poszukiwania pieniędzy, ale choć zwykle zbędne drobne monety poniewierały się po całym domu, kiedy były naprawdę potrzebne, zachowywały się jak ruchliwe żuczki. Wpełzały w szczeliny,

chowały się pod przedmiotami i nie chciały wyjœć z ukrycia. W końcu, kiedy wœród szlochów i narzekań Kate przetrząsnęła kieszenie płaszcza, znalazła drobne na dwie rozmowy, gdyby zaszła taka potrzeba i

natychmiast wybiegła z domu, nie zamykając za sobą drzwi. Laura usiadła przy Jacku i kiedy tak siedziała, jego sen zaczął się uspokajać, a oddech stał się cichszy i swobodniejszy. Potem wróciła Kate i na jej

twarzy malowała się ulga, bo miała szczęœcie i po jednym spotkaniu z automatyczną sekretarką dodzwoniła się do tego samego lekarza, u którego byłi wczoraj i który miał również dyżur w czasie weekendu. Chyba

jej rozpacz brzmiała przekonująco, bo lekarz powiedział, że zaraz się zjawi, czego nie zawsze można się po lekarzach spodziewać. Kate, uwolniona z początkowego przerażenia, mogła znowu pochylić się nad

Jackiem i popatrzeć na niego z rozpaczliwą czułoœcią i smutkiem.

- Ależ o staro wygląda! - powiedziała, a na jej twarzy i w głosie było słychać tyle bólu, że Laura ledwie mogła na nią patrzeć. - Słyszałam, że jest taka straszna choroba, od której dzieci zamieniają się w

starców, ale to się chyba nie dzieje tak nagle...! Och, Laura! A jeżeli to jest to? Bo od czego by się tak pokurczył? To musi być coœ strasznego.

- Nie wiem - zawołała Laura w równym stopniu poruszona histerycznym wybuchem Kate co drgawkami Jacka.

Potem dodała:

- To znaczy wiem, ale i tak mi nie uwierzysz.

Kate wstała. Miała na sobie swój stary, błękitny szlafrok, który kiedyœ był taki ładny. Laura wciąż miała w pamięci pewną scenę sprzed pięciu lat. Podejrzała wtedy, jak ojciec, widząc Kate w tym błękitnym

szlafroku, przytulił ją i pogłaskał po jasnych włosach, a ona, Laura, patrzyła z boku, poruszona bliskoœcią dorosłej tajemnicy i pełna radosnej nadziei, że to może być szczęœliwe zakończenie ich wiecznych

kłótni i że odtąd już wszystko będzie dobrze. Oczy Kate były wtedy zaspane i uœmiechnięte. Teraz spojrzały na Laurę szeroko otwarte, zdziwione i prawie rozgniewane.

- Według ciebie to wszystko wina tego handlarza staroci i jego stempelka? - spytała z niedowierzaniem.

- Coœ ulatuje z Jacka i coœ się w niego sączy - powiedziała z uporem Laura. - Ktoœ kradnie jego życie.

- Boże dorogi! - wybuchnęła Kate. - Przestań mnie straszyć tymi kretynizmami z gier komputerowych! Zaraz zacznę myœleć, że z tobą też jest coœ nie w porządku! - przerwała i głęboko wciągnęła powietrze, trąc

policzek, jakby ktoœ ją uderzył.

- Wiem, że mi nie wierzysz - powiedziała z reyzgnacją Laura. - Ale to prawda. Czasami w pokoju pachnie miętową gumą do żucia, a to jest zapach Carmody`ego Braque`a - wstrętna, przeżuta mięta. A czasem też

Jacko uœmiecha się jego uœmiechem. Muszę powiedzieć to, co wiem. To zły urok.

- To nie jest gra! - powiedziała Kate. - Chętnie bym ci uwierzyła, ale nie mogę. Uwierzyłabym we wszystko, byleby tylko zrozumieć, co się dzieje. Ale to, co mówisz, jest prawdziwe tylko w symbolicznym

sensie, jak to paskudne sherry... Jakieœ elementy przyprawione bajkowym sosem.

Przyszedł lekarz i spojrzał na Jacka niepewnie.

- Wie pani, może trzeba go wziąć do szpitala na obserwację - powiedział w końcu. - Stać panią na prywatny szpital?

Kate z powątpieniem rozejrzała się wokół siebie.

- Nie bardzo... - zaczęła i zaraz dodała - ale jego ojca stać! W takiej sytuacji na pewno się zgodzi. A jak nie - zawsze możemy sprzedać dom. Najważniejsze jest zdrowie Jacka.

- W poństwowym szpitalu może być kłopot z miejscami - powiedział z westchnieniem lekarz. - Jeżeli pani pozwoli, spróbuję zadzwonić i ...

- Nie mamy telefonu - wyjaœniła Kate i lekarz powiedział, że pojedzie do przychodni i stamtąd spróbuje coœ załatwić. Kate miała do niego zadzwonić za godzinkę lub dwie, żeby się dowiedzieć, co mu się udało

zorganizować. Właœnie kiedy wychodził, Jacko miał kolejny atak. Wyginał się i wykręcał trochę mniej gwałtownie miż poprzednio, ale i tak z twarzy lekarza nietrudno było odgadnąć, że jest zaniepokojony.

- Problem, proszę pani, polega na tym, że nie mam zielonego pojęcia, co mumoże być. Niewykluczone, że to jest jakiœ rodzaj epilepsji, ale z kolei inne objawy zupełnie nie pasują. Myœlę, że najbezpieczniej

bedzie wziąć go do szpitala. Jest jeden œwietny lekarz, doktor Hayden. Spróbuję z nim pomówić.

Jacko, nawet jeszcze w domu, w swoim własnym łużeczku, zdawał się już należec do œwiata medycznych zagadek. Bardziej niż synem lub bratem był teraz niezwykłym przypadkiem, wymagającym rozwikłania. Lekarz

odjechał, a Kate spojrzała na Laurę ze smutkiem.

- No to mamy! - powiedziała. - Ciekawe, które sklepy są otwarte w sobotę rano. Trzeba mu przynajmniej kupić piżamę. Idiotyczna sprawa, ale wszystko, co ma, jest albo w praniu, albo za małe. Nie chcę, żeby

wyglądało, że jest zaniedbany.

- New Brighton jest otwarty e sobotę - powiedziała Laura. - Masz pieniądze?

- Najwyżej wypiszę czeki - powiedziała Kate. - Policzmy, piętnaœcie minut tam, piętnaœcie... no powiedzmy dwadzieœcia na zakupy i piętnaœcie z powrotem. Prawie gozina. Może lepiej sobie daruję. Szkoda, że

ty jesteœ za młoda, żeby prowadzić.

- Zostanę z nim - zawołała Laura. - Nie ruszę się z miejsca. Będę go pilnować najlepiej, jak potrafię. Tylko wracaj szybko, dobrze?

- A zresztą! Może to nie ma znaczenia - powiedziała Kate. I tak pewnie ubiorą go w szpitalną piżamę.

W ich rodzinie większoœć pieniędzy wydano na zewnętrzne okrycia, a nie na o0sobiste rzeczy. Jacko nie był zaniedbany, ale jego piżamki owszem i Kate w końcu postanowiła, że jednak pojedzie. Podeszła do

drzwi, potem nagle zawróciła i mocno przytuliła Laurę.

- Lauro, kochanie! - powiedziała zdławionym głosem. - Córeczko. Nawet nie wiesz, ile oboje dla mnie znaczycie. Uważaj na Jacka i uważaj na siebie.

- To ty uważaj na siebie - odparła Laura. - To ty ruszasz w œwiat, nie ja.

Przez okno obserwowała, jak Kate pcha samochód i wskakuje do niego, gdy tylko zaczął się toczyć. Chwilę póŸniej usłyszała kaszel silnika, który łaskawie zgodził się zapalić. Laura została w domu sama. Dom,

który dotąd był szczęœliwy, teraz wydawał się straszny. Jego obecny klimat rozpaczy zatruwał nie tylko teraŸniejszoœć, ale również wspomnienia o

wszystkim, co kiedyœ się zdarzyło, a teraz nagle wyglądało jak szydercza gra w kotka i myszkę, w którą œwiat się z nimi zabawiał. Jacko leżał bardzo spokojnie i wydawało się, że prawie nie oddycha. Jego

jasne włoski straciły blask, a usta miały kolor glinki używanej na zajęciach z garncarstwa na plastyce w szkole. Wyglądał trochę jak pomarszczone jabłko niespodziewanie znalezione na dnie miski z owocami.

Skóra pocięta

była drobniutkimi bruzdami, jakby stała się dla niego odrobinę za duża i zaczynała się marszczyć na znikającym ciele. Nigdy jeszcze nie widziała człowieka bardziej oddalonego od œwiata niż Jacko, który skrył

się teraz za zamkniętymi powiekami zaszytymi niewidzialną nicią tak ciasno, jakby miały się już nigdy nie otworzyć.

- Jacko! - szepnęła. - To ja, Jacko! To ja, Lolly.

Ale jego powieki i usta nawet nie drgnęły. Wzięła w dłoń jego rączkę i omal nie upuœciła. Bił od niej przejmujący, martwy chłód, jakby nie płynęła w niej krew i uleciało z niej życie. Trzymała ją i całowała

w nadziei, że może zareaguje na ten drobny, czuł gest, ale Jacko nadal leżał bezwiednie, bez ruchu i bez słowa. laura wróciła do dużego pokoju i wyjrzała przez okno, choć Kate nie mogła jeszcze wrócić. Na

dworze zaczaął kropić drobny deszczyk. Œwiat dopasował się do jej własnego, ponurego, płaczliwego nastroju. Na szarym obrazie oprawionym w okienne ramy zwracały uwagę dwie kolorowe plamy - czerwona budka

telefoniczna w rogu i zaparkowana obok niej niebieska vespa. Œcieżką od strony furtki nadchodził kosmonauta w białym motocyklowym kasku. Jak mieszkaniec nawiedzonego domu, Laura czekała na pukanie od drzwi.

Po chwili się doczekała. Otworzyła. Sorry stał, trzymając kask pod pachą jak zapasową głowę.

- Czeœć, Chant - powiedział szybko, ale raczej łagodnie. - Przyszedłem się pogodzić.

Pod kurtką miał czarny sweter z golfem, od którego jego jasne włosy nabierały zdecydowanie żółtego odcienia. Twarz miał opaloną i na tle ciemnej skóry oczy były zaskakująco jasne, choć tym razem bardziej

zwyczajne - mniej naelektryzowane i groŸne.

- Czego chcesz? - spytała i miała wrażenie, że zabrzmiało to raczej dziecinnie niż swobodnie i twardo, jak chciała. On jednak najwyraŸniej patrzył ponad nią w głąb domu, zupełnie jakby szukał innych oznak

ludzkiej obecnoœci.

- Jest twoja mama? - spytał. - Masz chyba jakąœ mamę, prawda? Nie zajmujesz tego lokalu sama.

- Wyszła - odparła oschle Laura.

- No i dobrze! W takim razie mogę być normalny, a nie uroczy - powiedział Sorry. - Znam dobre teksty do czarowania matek, ale wolałbym nie musieć ich stosować. No dobra, Chant. Zaryzykuj! Zaproœ mnie do

œrodka!

Laura odsunęła się, żeby go wpuœcić, ale on nadal stał na wycieraczce.

- No, zaproœ mnie! - powiedział z uœmiechem. - Najpierw trzeba mnie zaprosić, a za to potem trudno się mnie pozbyć.

- No dobra! WchodŸ! - powiedziała lekko zniecierpliwiona Laura i Sorry ostrożnie przestąpił przez próg.

- Trochę o dziwnych porach się odwiedzamy, co? Ale ja wybrałem przyzwoitrzą godzinę niż ty. Zawsze wkładasz taką piżamę?

Laura przypomniała sobie, ajk poprzedniego wieczoru patrzyła na jego czarny kaftan i rorglądała się krytycznie po jego pokoju, podczas gdy on trzymał na kolanach mruczącego kota. Jej piżama nie była w dużo

lepszym stanie niż Jacka, ale przynajmniej miała wszystkie guziki.

- To jest akurat taka na co dzień - zażartowała. - Czarną, atłasową trzymam na specjalne okazje.

- To jest specjalna okazja - powiedział Sorry, otwierając szeroko oczy z udawanego zdumienia. - Ale poczekaj! Nie leć się przebierać! Powiedz mi jeszcze raz, o co chodzi z tym twoim braciszkiem.

- Tam jest - powiedziała Laura. — Ale był lekarz i mają go wziąć do szpitala. Tylko że to nic nie pomoże. Tylko ja wiem, co się stało, a mama nie chce mi uwierzyć. Nie może.

Nikt nie może.

- Obiecuję, że przed œniadaniem mogę uwierzyć w szeœć

niemożliwych rzeczy — powiedział Sorry. — I dlatego dzisiaj,

zanim tu przyszedłem, żeby zbadać twoją hipotezę, darowałem sobie œniadanie. Macie w czwartej klasie przyrodę? Nie powiedziałaœ mi wczoraj.

— Mamy — odparła Laura. — Nie jestem zbyt pewna

co do hipotezy, jeżeli o to pytasz, ale Alicję po drugiej stronie

lustra znam.

— Hipoteza to przypuszczenie, że coœ może, ale nie musi być prawdą — wyjaœnił Sorry. — Można ją obalić, ale nie

zawsze da się do końca udowodnić. Chyba jakoœ tak kolejny

dowód na to, że œwiat jest pokrzywiony. Lepiej przyjrzyjmy się małemu, zanim twoja mama wróci i objedzie cię za przyjmowanie

w piżamie starszych mężczyzn z siódmej klasy.

- Ty to masz mniemanie o sobie! - powiedziała z przekąsem Laura.

- Ktoœ musi — odparł Sorry, wchodząc za nią do pokoju. - Te wiedŸmy

u mnie w domu... Boże drogi, Chant! - zawołał nagle. — Co to za smród?

Laura miała ochotę go uœcisnąć za to, że również poczuł

miętową gumę, ale powstrzymała się i w milczeniu czekała, aż

przyjrzy się Jackowi. - No, no - odezwał się po chwili. - Ty spryciaro! To ty miałaœ rację, a nie ja.

Laura wydała z siebie głosne westchnienie ulgi. Sorry usiadł

na krzeœle obok łóżka Jacka - krzeœle przybranym bielizną Kate.

- No dobra! Opowiadaj — rozkazał, podnosząc najpierw jedną powiekę Jacka, a potem drugą, nawet nie po to, żeby zobaczyć

jego oczy, ale żeby sprawdzić, jak się zamykają. Laura

opowiedziała o wszystkim tak zwięŸle, jak tylko umiała.

- Demon! Duch! Inkubus! — powiedział Sorry. — Coœ mi się zdaje, że ten twój dar, dzięki któremu... no wiesz, dzięki

któremu potrafisz wyczuć niektórych szczególnych osobników kręcących się po œwiecie... Coœ mi zdaje, że ten twój dar ma kłopot

z właœciwym doborem słów. Czy ten Carmody Braque ma... to znaczy, czy miał, powiedzmy, jakieœ słowo wypalone na czole, czy może jakiœ œlad, który mógłby być zatartym słowem?

— Nie, nic z tych rzeczy — odparła z pełnym przekonaniem

Laura. — Był prawie łysy — trochę rzadkich kłaków i to krótko przyciętych. Na pewno bym coœ zauważyła.

Wyglądało na to, że Sorry odrzucił swoją prowizoryczną hipotezę.

Z uwagą popatrzył na Jacka, wziął go za rękę i westchnął, kręcąc głową.

- Słyszałaœ kiedyœ o lemurach? - spytał w końcu.

- Takich małpach? - upewniła się Laura.

- Naczelnych! - z rozpędu poprawił Sorry. - Nie, nie tych. Lemury były złymi duchami zmarłych... lemury albo larwy. Nie sądzę, żeby twój Carmody Braque był inkubusem. Według mnie to zły duch, któremu udało

się ponownie zdobyć jakieœ ciało i czerpie życie z innych, żywi się ich energią. Byłaœ blisko, mówiąc, że to wampir, tylko że jemu nie chodzi o zwykłą krew. Jemu chodzi o samą istotę życia.

Spojrzał na Jacka, jakby chłopiec był jakimœ rzadkim kwiatem, któremu burza wygięła łodygę.

- Prawda jest taka... - powiedział po chwili i umilkł. - Jesteœ dużą i dzielną dziewczynką, prawda, Chant? Prawda jest taka, że według mnie twój brat ma marne widoki.

- To znaczy, że może umrzeć? - krzyknęła Laura, a jej głos w zaciemnionym pokoju zabrzmiał cienko i chropawo.

- Zasklepia się - powiedział Sorry swoim lekkim, beznamiętnym tonem. - Nawet gdybym przyszedł wczoraj wieczorem, raczej nic bym na to nie poradził.

Laurza zrobiło się bardzo zimno, być może również zimno jak Jackowi, który leżał zziębnięty, choć przykrywała go ciepła kołdra.

- Naprawdę myœlicz, że umrze? - spytała ponownie.

- Zasklepia się - powtórzył także Sorry, głosem chłodnym i rozsądnym, jakby stwierdził fakt, który musiała zaakceptować. Nie wyglądał na przejętego. Problem go ciekawił, ale nie wzruszał.

- Myœlę, że to na jakiœ czas pomoże. To jest rodzaj hibernacji, a raczej estywacji...

- Nie potrzebuję wykładu - powiedziała Laura, patrząc na niego z niedowierzaniem, bo zachowywał się jak nauczyciel podczas lekcji. - Naprawdę uważasz, że umrze?

- Pytałaœ już o to przed chwilą. Przykro mi - powiedział Sorry, wzruszając ramionami. - Nie sądzę, żeby zdołał długo wytrzymać takie opętanie. Włoœciwie to on jest nawet nie tyle opętany, co pożerany.

- ChodŸmy do dużego pokoju. Tam jest porządek - powiedziała po chwili Laura. - Mogę cię poczęstować szklanką symbolicznego sherry.

- Kwadrans po dziewiątej rano? - żachnął się Sorry. - I to na pusty żołądek?

Wyszedł za nią z pokoju i usiadł naprzeciwko niej przy stole. Laura spojrzała na niego i patrzyła przez dłuższą chwilę. Jego szare oczy zmętniały i uciekły przed jej spojrzeniem, posrebrzone ukoœnymi

promieniami œwiatła zza okna.

- Martwisz się, Chant? - spytał ostrożnie.

- To mój brat i kocham go, a ty mówisz, że umrze - powiedziała Laura. - To było wspaniałe dziecko, a ty mówisz o jego œmierci, jakby cię to kompletnie nie obchodziło.

- Też miałem braci - odparł Sorry. - Nie wiem, co bym myœlał, gdyby któryœ z nich był umierający, ale jedno wiem na pewno - żaden z nich nie martwiłby się o mnie. Z moimi uczuciami bardzo długo było

wszystko w porządku, ale wiem, że teraz nie jest za dobrze. Myœlę, że ja się też jakiœ czas temu w pewnym sensie - nie tak jak Jacko oczywiœcie - ale zasklepiłem. Ale zrobię, co mogę, żeby mu pomóc, to

znaczy zapytam Winter. Winter wie wszystko. No, głęboki oddech, Chant - gorzej nie będzie, a może być lepiej... a przynajmniej nie jeteœ już z tym sama.

To była prawda. Laura wzięła głęboki oddech i zauważyła, że kiedy to robiła, Sorry nie patrzył na jej twarz, tylko na wznoszenie i opadanie pod jej starą górą od piżamy. Sam również westchnął, po czym

spojrzał jej w oczy, uœmiechając się pojednawczo.

- Sama mnie zaprosiłaœ - zauważył. - Cociarz wiedziałaœ, że to może być ryzykowne.

- Nie zapraszałam ci po to, żebyœ się przyglądał, jak oddycham. - przypomniała Laura.

- Ale też nie stawiałaœ żadnych warunków - Sorry znów umknął przed jej wzrokiem. - Dla czarownicy zaproszenie bardzo wiele znaczy. Lemur tylko dlatego mógł odcisnąć swój znak, że twój braciszek wyciągnął do

niego rękę. Czasem te drobne rytuały mają ogromne znaczenie. Teraz będziesz musiała go zmusić, żeby zdjął swój znak, a obawiam się, że jedyny sposób to odcisnąć na nim znak swojej własnej władzy i w ten

sposób przejąć nad nim kontrolę.

- I ja mogłabym to zrobić? - spytała sceptycznie Laura. Sorry pokręcił głową.

- Nie sądzę - powiedział. - Myœlę, że to musiałaby być czarownica... albo ktoœ w tym rodzaju. Problem polega na tym, że on by żadnej czarownicy nie dopuœcił w pobliże siebie, nie mówiąc już o wyciąganiu do

niej ręki. Ale poczekajmy, może Winter coœ wymyœli.

- No dobra. Pójdę się ubrać - powiedziała Laura. - Pooglądaj sobie książki.

- Jak chcesz, mogę zrobić kawę - zaproponował Sorry. - Tylko nie mów mi, gdzie co jest. Sam zgadnę.

- Nie zgadniesz - powiedziała Laura. - Mama trzyma rzeczy w różnych przedziwnych miejscach.

- Ale ja mam nosa do kawy - upierał się Sorry. - Ktoœ mógłby nawet pomyœleć, że to jakiœ nadprzyrodzony dar.

- Mam tylko rozpuszczalną - powiedziała Laura jak prawdziwa gospodyni.

- Wolę rozpuszczalnę - triumfalnie zawołał Sorry. - Wyglądam na œwiatowca i erudytę, ale e głębi serca jestem tylko mieszczuchem z przedmieœcia.

- Nawet nie bardzo wiem, co to znaczy erudyta - odparła Laura. - A może byœ tak zrobił tę kawę, zamiast tyle gadać o sobie.

- Ależ z ciebie okrutna gospodyni! - zawołał za nią Sorry. - Powinnaœ dbać o ro, żeby goœć dobrze się czuł.

Jednak w jego głosie pobrzmiewała wesoła nuta.

- Tylko uważaj na czajnik — powiedziała Laura. - Nie przejmuj się syczeniem. Trochę przecieka. Nalej do pełna, a jak będzie gwizdać to znaczy, że się gotuje.

Ubrała się jakby trochę bardziej elegancko niż zwykle,

zakładając do niebieskich dżinsów białą bluzkę mamy. Czajnik zawył wœciekle i został uciszony. Szczotkując włosy, usłyszała

głos Kate i kiedy weszła do pokoju, ujrzała ją w towarzystwie Chrisa Holly, zdumiona widokiem nieznajomego, stojącego

w drzwiach jej własnej kuchni i częstującego ją jej własną kawą.

Sorry był miły i uprzejmy i ani troczę nie wyglądł na zmieszanego.

Znalazł tacę i wniósł na niej filiżanki z kawą, a na samym œrodku w puszce po orzeszkach ustawił bukiecik różanych pączków, tak piękny, jakby został przed chwilą zdjęty z wystawy w kwiaciarni. Kate wydała

okrzyk zachwytu, ale Laura wiedziała, że to nie są prawdziwe kwiaty. Dla niej były drugim wyraŸnym dowodem na podwójną naturę Sorry`ego.

- Będę prawie cały dzień w szpitalu — powiedziała zmęczonym głosem Kate. — Chris, co mu może być? — Właœnie po to idziecie do szpitala, żeby się dowiedzieć — odpowiedział Chris.

Laura popatrzyła na niego podejrzliwie, zastanawiając się, co właœciwie tu robi. Okazało się, że obiecał wpaœć i przynieœć

jakąœ książkę, a Kate, wiedząć, że po południu nie będzie jej

w domu, zaszła do niego, żeby się wytłumaczyć. Chris natychmiast zaproponował, że zawiezie ich do szpitala swoim

samochodem, który był większy i działało w nim ogrzewanie,

więc Jacko mógł podróżować w większym komforcie. Laura

pomyœlała, że Chris wygląda na trochę zdezorientowanego całą

sytuacją. Z lekkim ukłuciem niepokoju zrozumiała również, że

Kate poszła do niego, bo był dla niej na tyle ważny, że bała się

go zawieœć. W większoœci przypadków przypomniałaby sobie dopiero po fakcie.

- Słuchaj, córeczko, nie bardzo wiem, jak długo będę... - zaczęła Kate - Proszę pani, moja mama powiedziała, że Laura może do

nas przyjœć i spędzić ten dzień u nas. I wieczór również, jeżeli

będzie trzeba - powiedział Sorry. Laura wiedziała, że zmyœla na poczekaniu. Kate się zawahała.

- To bardzo miłe, ale... - powiedziała bez przekonania.

- Mamy mnóstwo miejsca — ciągnął Sorry. - Nic

nadzwyczajnego, ale byłoby nam bardzo miło ją goœcić — sprytnie utrudnił odmowę, wspominając o skromnych warunkach.

- No cóż. Wiem, że to kłopot — powiedziała Kate. — Ale nasi sąsiedzi... zwykle sobie w takich sytuacjach pomagamy... ale dzisiaj nie ma ich w domu. Bardzo bym była wdzięczna, gdyby... a jesteœ pewien, że

twoi rodzice... to jest, twoja mama, nie będzie miała nic przeciwko temu?

— Można powiedzieć, że rodzice — odparł Sorry. - Winter liczy się za ojca. I to jakiego! Miałyby do mnie żal, gdybym

w tej sytuacji wrócił bez Laury.

Mówił poważnym, odpowiedzialnym tonem, ale zaraz

potem powiedział do Laury:

— Pakuj szczoteczkę do zębów i czarną, atłasową piżamę, Chant — i głos mu się wyraŸnie zmienił.

Kate nie zwróciła na to uwagi, ale Chris Holly zwrócił i

obrzucił najpierw Sorry`ego, a potem samą Laurę szybkim,

zaciekawionym spojrzeniem.

Po dwóch telefonach Chris zaniósł Jacka do swojego dużego

samochodu i umoœcił na tylnim siedzeniu obok Kate. Wœród

pożegnalnych pocałunków i uœcisków, po szczegółowych

instrukcjach dotyczących zamków i bezpieczników, przy wtórze

próœb o wiadomoœci, odjechali w kierunku prywatnego szpitala, który już czekał na małego pacjenta. Kate powiedziała, że mają tam też miejsca dla rodziców dzieci i będzie mogła zostać z Jackiem, jak długo

będzie chciała, nawet w nocy, jeżeli zajdzie potrzeba. Chris, Kate i Jacko wyglądali razem jak prawdziwa rodzina, aż Laura poczuła ukłucie zazdroœci, że to Chris jedzie, a ona zostaje. Oczywiœcie Laura nie

mogła prowadzić samochodu, ale ochota, z jaką Kate przyjmowała pomoc Chrisa, nadal budziła w niej sprzeciw.

- No to teraz mam nad tobą, władzę! — powiedział przyjąŸnie Sorry-. — Pomyœl o tym i zadrżyj.

- Też mi nowina! - odpowiedziała Laura. — Już się przyzwyczaiłam w szkole.

- No cóż - westchnął Sorry. - W takim razie będę chyba musiał wymyœlić coœ nowego,tak?Sprawdzę w domu w którymœ

z moich romansów. W Miłoœci Philippy mogą być jakieœ niezłe

pomysły. Albo w Skradzionych chwilach.

- A niby dlaCzego mam drżeć? — zawołała ze złoœcią

Laura. - To jakieœ seksistowskie przesądy. - Tak, jestem staroœwiecki - przyznał Sorry. - Nie

wziąłem dla ciebie kasku. Pojedziemy wolniutko, ale lepiej

uważajmy na policję. Zaryzykujemy i rzucimy okiem na ten sklep

ze starociami?

Laura ucieszyła się, że będzie miała czym zająć myœli. Jakiœ czas póŸniej jechała vespą, œciskając w ręku reklamówkę z paroma

drobiazgami. Trzymała się Sorry`ego, ale jej myœli, jej najprawdziwsza

uwaga, były zupełnie gdzie indziej - z Jackiem i Kate jechały przez miasto do nieznanego szpitala. Nawet bez pomocy czarów œwiat stawał się trochę nierzeczywisty, jakby jakaœ częœć jej samej była okiem

czytelnika, a większoœć — postacią żyjącą w opowieœci. I to do tego postacią, która właœnie zaczęła podejrzewać, że może nie być do końca prawdziwa, może być zwykłą marionetką albo słowami wydrukowanymi na

papierze.

rozdział siódmy

Trzy czarownice

— Oczywiœcie! Sorensen bardzo dobrze zrobił, że cię

zaprosił — powiedziała młodsza pani Carlisle. — Musiało ci być bardzo ciężko... i twojej biednej mamie. Mam nadzieję, że Sorensen zachowywał się, jak należy.

— Był bardzo uprzejmy... przeważnie — powiedziała Laura. — Ale też trochę dziwny. Zachowywał się tak, jakby coœ złego stało się z samochodem, a nie z bratem. Ale potem

zabrał mnie do centrum handlowego i oglądaliœmy ten sklepik. Był zamknięty na cztery spusty. Sorry powiedział, że zalepili każdą szparkę, nawet na dole przy progu była taœma. Powiedział, że będę musiała

zmusić pana Braque`a, żeby usunął

swój znak z mojego brata, ale nie wiedział, jak to zrobić, bo Braque to stary i ostrożny demon. — No cóż, pomyœlimy, co z tym zrobić. — powiedziała starsza pani Carlisle. — Musisz wiedzieć, że my też coœ

niecoœ

potrafimy... Jesteœmy córkami księżyca. Ale póŸniej o tym porozmawiamy.

Znajdowały się w dużym, jasnym pokoju z dywanikami na

wypolerowanej podłodze i mnóstwem obrazów, które wyglądały

okna do innych œwiatów. Jeden z nich przedstawiał

srebrny płomień. Obok wisiała scenka rodzajowa utrzymana

w œwieżych, czystych odcieniach. Poœród łagodnych pagórków,

drzew i tryskajacych fontann, grały w karty lub zbierały kwiaty

uœmiechnięte stwory. Ogromna twarz w tle, która częœciowo była budynkiem, przyględała się tej scenie z melancholijną

obojętnoœcią. Na samym przodzie obrazu jakiœ człowiek pokryty

krótkimi piórami odwracał swą sowią twarz, żeby wyrzeć

poza ramę, ale czy to był człowiek w masce, czy jakiœ rodzaj człekoptaka, tego Laura nie umiałaby powiedzieć. To

był jeden z wielu niezwykłych przedmiotów, którym chętnie przyjrzałaby się bliżej, ale obecnoœć obu gospodyń zbyt ją onieœmielała, żeby się za bardzo rozglądać.

— Mam nadzieję, że Sorensen był dla ciebie miły — odezwała

się jego matka. — Czasami zdarzają mu się różne błędy, ale powinnaœ wiedzieć, że to nie do końca jego wina. Bardziej moja. Ja sama czasami popełniam podobne błędy.

Miała na sobie gładką, prostą sukienkę, której lekko zmatowiony

róż przypominający zewnętrzną stronę różanego płatka, wyglądał przeœlicznie w zestawieniu z białymi włosami i chłodnymi, błękitnymi oczami. Laura natychmiast pomyœlała z czułoœcią o Kate, która nie

potrafiłaby przez pięć minut mieć na sobie sukienki w takim kolorze i nie poplamić jej

czymœ z przodu.

— Byłoby łatwiej ci wytłumaczyć, gdybyœ znała starą,

farmę — powiedziała starsza pani Carlisle. - To pewnie błąd,

za bardzo przywiązywać się do ziemi. Ale, no wiesz, po prostu

kochaliœmy nasza farmę. Kiedyœ cała ta dolina była nasza i to

było tak, jakby mieć cały œwiat na własnoœć — œwiat z lasem,

rzeką, równiną... Budowaliœmy tamę z kamieni i kąpiliœmy

się nago. Czasami robi mi się smutno, kiedy pomyœlę, że już

nigdy nie będę tak blisko wody — teraz już nie ma takich

prywatnych miejsc. Oczywiœcie została jeszcze magia, ale dawniej

to wszystko było proste i zwyczajne — westchnęła.

— Kiedy się weszło kawałek na wzgórze, widziało się

miasto — powiedziała Miryam. — Było jak... było trochę

jak armia sąsiedniego państwa przeprowadzająca dla rozrywki manewry gdzieœ tam na horyzoncie. Widzisz, moja mama ma rację — chyba rozsądniej jest nie kochać za bardzo swojej ziemi. Ona nigdy tak naprawdę nie

jest do końca twoja. Choćbyœ nie wiem jak się o nią troszczyła i tak nie masz pewnoœci, co z nią będzie. W końcu sama zaczynasz należeć do niej.

— I w końcu armia zaczęła się zbliżać - powiedziała

Winter. — Mój mąż był wyjątkiem w swojej rodzinie,właœciwie

kimœ takim jak my — synem księżyca — chociaż nie żadnym potężnym magiem czy czarownicą. Trochę jak ty był po prostu wrazliwy na magię. Natomiast jego bracia nie mają żadnych takich zdolnoœci. Są ważnymi

biznesmenami w mieœcie. Co nie znaczy, że nie powinnyœmy były z Miryam

być ostrożniejsze.

- Armia zaczęła się zbliżać - odezwała się Miryam, łagodnie przejmując tok opowieœci. - Nagle okazało się, że już

nie musimy wychodzić na wzgórze, żeby ją zobaczyć. Wystarczyło wyjœć za bramę, na naszą wiejską drogę, która wtedy jeszcze tędy biegła. To już było wiele lat temu... - Pewnie ze dwadzieœcia - wtrąciła

Winter. - Byłam wtedy bardzo młoda i okropnie zarozumiała - powiedziała Miryam, uœmiechając się do siebie sprzed lat. - Wydawało mi się, że œwiat zaczyna się i kończy na bramie naszej farmy i nie miałam za

grosz zaufania do czegokolwiek na zewnątrz. W deszczowe noce œwiatła miasta zaczęły zajmować całe niebo. Zamierzałyœmy z mamą za wszelką cenę bronić naszej doliny i postanowiłyœmy...— spojrzała na matkę.

— Postanowiłyœmy wznieœć nad farmą stożek mocy, jak to nazywałyœmy — powiedziała spokojnie Winter. — Miałyœmy nadal być widzialne, ale w pewnym sensie niezauważalne. Miasto miało wiedzieć, że jesteœmy, ale

obejœć nas bokiem. Tylko że coœ takiego trudno jest stworzyć, a jeszcze trudniej utrzymać. Potrzebna nam była trzecia czarownica.

Miryam pochyliła się do przodu, patrząc niemal błagalnie.

- Bo widzisz, działając we trójkę, jesteœmy najskuteczniejsze - wyjaœniła. - Jack trzy aspekty kobiecoœci.

- Ja byłam Starą Kobietą - powiedziała Winter.

- Ja miałam być Matką, a moja córka Panną - dodała Miryam i usiadła z powrotem. - Byłam pewna, że jeżeli będę miała dziecko, to na pewno córeczkę. U nas od pięćdziesiąciu lat rodziły się tylko dziewczynki -

przez cały ten czas ani jednego chłopca. Kiedy byłam w ciąży, mówiłam do dziecka, jak do córki. - obiecywałam jej tę dolinę. Ale jak wiesz, urodził się syn.

- Sorry! - powiedziała Laura. - To znaczy Sorensen.

- To stare rodzinne imię - wujaœniła Winter. - Nie sądziłyœmy, że zostanie członkiem rodziny, ale i tak dałyœmy mu imię, które go z nami wiązało. Zaczęłam coœ podejrzewać, kiedy zauważyłam, że Miryam nie

może wymienić się snami ze swoim nienarodzonym dzieckiem. Miała problemy z tą ciążą. Powiedziano nam, że nie będzie już mogła mieć więcej dzieci i prawdę mówiąc, żadna z nas nie chciała.

- A on by się nie nadał na tę Pannę? - spytała z uœmiecheszkiem Laura. - Jest przecierz czymœ w rodzaju czarownicy, prawda?

Na twarzy Winter na moment pojawiło się zdziwienie. Wstrząsnęła się gniewnie na wspomnienie o bolesnych wypadkach z przeszłoœci.

- Bardzo póŸno zorientowałyœmy się, kim jest - powiedziała. - Być może u mężczyzn znaki pojawiają się póŸniej albo może... no doœć, że nie zauważyłyœmy. Tylko że to nie był jeden błąd, ale kombinacja dwóch.

Nie doceniłyœmy Sorensena i p-rzeceniłyœmy same siebie.

Nagle obie zamilkły. Laura, pełna swych własnych niepokojów i zdezorientowana ich ochoczymi wyznaniami, wiedziała, że właœnie dotarły do sedna całej historii, a dotarłszy tam, zawahały się na moment i

popatrzyły na siebie.

- Ja opowiem... - powiedziała z westchnieniem Mityam. - Ostatecznie to była moja decyzja.

- Kochanie... - Winter odwróciła się do niej i powiedziała łagodnie: - Najpierw była moja.

- Widzisz, Lauro - zaczęła Miryam. - Nie jestem urodzoną matką i kiedy myœlałam sobie o moim synu, czułam się jak w pułapce. Myœl o tym, że muszę patrzeć, jak dorasta tuż obok mnie, a przecież z

koniecznoœci zawsze będzie kimœ obcym (tak wtedy uważałam) i nigdy nie będzie mógł mi pomóc obronić mojego domu przed armią - to znaczy przed miastem maszerującym w naszą stronę, pożerającym po drodze ogrody

i pola... No po prostu nie mogłam tego znieœć. Postanowiłam oddać Sorensena do adopcji. Ale jak tylko podjęłam tę decyzję, uœwiadomiłam sobie, że jednoczeœnie nie chcę całkiem tracić go z oczu. Przyznaję, że

to było z mojej strony okropnie egoistyczne... Nie chciałam się nim zajmować, ale

chciałam wiedzieć, co się z nim dzieje, a nawet mieć nad tym

pewną kontrolę. Wiem, że to było egoistyczne... No, ale jak

się póŸniej okazało. być może nawet dobrze się złożyło, że

było mnie stać na zapewnienie mu tego, co oba œwiaty mają do zaoferowania.

— Znalazłyœmy dla dziecka rodzinę zastępczą - powiedziała Winter. — To był dom zupełnie jak z bajki... Cudowna,

opiekuńcza matka, domowe ciasta na stole, miły ojciec, odpowiedzialny, uczciwy i czterej bracia... Jedna z tych rodzin,

co to w niedzielę rano zawsze chodzi do koœcioła, a potem

wsiada w duży, rodzinny samochód i jedzie na wspólny

piknik. Lubili dzieci, nie chcieli już więcej własnych, więc

zdecycowali się na adopcję.

— Postawiłam pewne warunki — powiedziała Miryam. — I do dzisiaj

nie jestem pewna, czy to było mądre,

czy głupie. Jeżeli ostatecznie wyszło dobrze, to z całą pewnoœcią

z innych powodów, niż na początku myœlałam. Bo widzisz,

zawsze mi się wydawało, ze sztuka i wiedza to jedne z tych rzeczy w życiu, w których możemy znaleŸć największe pocieszenie... — przerwała i zaraz dodała z uœmiechem: - Za młoda jesteœ, żeby zrozumieć, o czym

mówię. W każdym razie powiedziałam rodzicom Sorensena, do której szkoły ma chodzić i prosiłam, żeby go zachęcali do czytania i słuchania muzyki... Obiecałam też, że nigdy nie będę próbowała skontaktować się

z nim bezpoœrednio...

- Równie dobrze mogłaœ zrobić cokolwiek innego, i tak

nic by to zmieniło - powiedziała Winter. - W głębi serca

był czarownicą i nic innego nie miało znaczenia. - Obserwowałyœmy z daleka jego postępy — ciągnęła Miryam. - Wyglądało na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Każdego dnia miałam taki moment, że

zastanawiałam się, czy uczciwie postąpiłam - chociaż w mojej sytuacji nie dało się uczciwie postąpić. Zaraz potem przestawałam o tym myœleć. Miasto nadeszło. Mój ojciec umarł, stryjowie zmusili nas do

sprzedaży farmy (został nam dom i przylegająca działka) i wtedy któregoœ dnia, trzy lata temu,

wyszłam na podjazd i zastałam tam Sorensena. Był tak podobny do mojego ojca, że od razu go poznałam, choć był

w opłakanym stanie - obdarty, brudny, wyczerpany, chory,

słowa nie był w stanie z siebie wydusić. Nie umiał nawet powiedzieć, jak ma na imię. I wtedy po raz pierwszy poczułam, że ten wymizerowany chłopak (miał wtedy piętnaœcie lat) był właœnie tym czego pragnęłam

- dzieckiem obdarzonym

prawdziwą mocą.

Pokręciła głową i obie z Winter popatrzyły na siebie, połączone

wspomnieniem, którego nie dało się opisać.

- skąd wiedział, dokąd przyjœć? — spytała Laura. — Skoro nigdy pani do niego nie pisała i w ogóle.

— NajwyraŸniej (z czego kompletnie nie zdawałyœmy sobie sprawy) cały czas był z nami połączony — powiedziała Miryam. - I kiedy potrzebował schronienia, dotarł do Jauna Caeli jak pająk, który podąża za

niewidzialną nicią swojej pajęczyny. Miał moc, dzięki której potrafił odnależć swoich. I całe szczęœcie, biorąc po uwagę sytuację. Ale równoczeœnie œwiadomoœć, że nigdzie nie możemy się przed nim ukryć, była

trochę przerażająca.

- Stanęłyœmy na głowie, żeby go uratować - ciągnęła Winter. - To znaczy nie jego życie - nie było obawy, że umrze, raczej... - popatrzyła niepewnie na Miryam. - Chyba raczej jego człowieczeństwo. Zdawałyœmy

sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo mu grozi. Bo widzisz, Lauro, jak nietrudno zgadnąć, czarownice bez człowieczeństwa to w dziewięciu przypadkach na dziesięć, czarne czarownice. Woziłyœmy go po lekarzach

i pozbierałyœmy go do kupy. Teraz, kiedy musi, potrafi całkiem nieŸle naœladować prawdziwe życie, ale nie ma się co dziwić, że mówił o twoim braciszku jak o zepsutym samochodzie. Sorensen sam jest trochę jak

zepsuty samochód i nikt nie umie powiedzieć, jak bardzo zepsuty. Nie sprawia wrażenia osoby obdarzonej silnymi uczuciami, choć potrafi być całkiem inteligentny.

- Bystry! - powiedziała Laura. - Bystry i trochę podstępny.

Mimo woli wciągnęła się w tę opowieœć, choć myœl o Jakcu ani na chwilę jej nie opuszczała.

- A co się stało z tą jego drugą rodziną? - spytała

- Długo by opowiadać. Może innym razem - powiedziała Miryam. - Próbowałam ci wytłumaczyć nasze decyzje. Teraz za nie płacimy, bo bardzo pokochałysmy Sorensena i [przez te wszystkie błędy z przeszłoœci nie

czujemy się zbyt pewnie. Nie bardzo wiemy, co tak naprawdę myœli, co czuje - może on sam tego nie wie. Najczęœciej musimy się domyœlać - patrzyła Laurze prosto w oczy, ale w jej głosie zabrzmiało

onieœmielenie. - Byłyœmy bardzo zadowolone, kiedy zaczął o tobie opowiadać, bo wydawało nam się... obie sądziłyœmy... Obie sądziłysmy, że przez sam fakt, że go rozpoznałaœ, uruchomiłaœ w nim jakiœ

mechanizm... że zaczął się zbliżać do... - urwała i wydawało się, jakby czekała, aż laura dokończy zdanie, ale Laura milczała.

- Ale oczywiœcie z twojego punktu widzenia - Winter najwyraŸniej zmieniła temat - w tym może się kryć pewne ryzyko. Nie możemy obiecać, że jego towarzystwo jest do końca bezpieczne.

Laura spojrzała na nie niepewnie. Pod jej ubraniem kryło się ciało, które wciąż jeszcze ją zaskakiwało. Jeszcze nie było całkiem jej własne, a wrażenie, jakie robiło na innych, nie zostało jeszcze do końca

zbadane. To właœnie fakt, że była dziewczyną, narażał ją według nich na niebezpieczeństwo ze strony Sorry`ego. Wiedziała jednak, że nie może ugiąć się przed strachem.

- Poradzę sobie! - prychnęła z godnoœcią. - Byleby tylko Jacko wyzdrowiał.

Babcia Winter poruszyła się nerwowo i powiedziała z nagła energią:

— Pogadamy o tym po obiedzie. Muszę się trochę ruszyć i coœ przyrządzić. Za chwilę będzie gotowe. Mogłabyœ pójœć

do pokoju Sorensena i powiedzieć mu,że za dziesięć minut

będzie obiad? Przypomnij mu, żeby umył ręce.

Laura poznawała geografię domu i szczególne cechy krajobrazu — rzeŸbioną skrzynię tuż za łukowatym wejœciem do dużego pokoju, stół ze smukłymi nogami, jego inkrustowany płatkami koœci słoniowej blat z

aparatem telefonicznym na œrodku. Laura przeszła obok niego, marząc, żeby zadzwonił i żeby to była Kate, mówiąca „już po ciebie jadę", ale telefon

milczał jak grób. Podeszła do drzwi Sorry`ego i zapukała,

ale nie było odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz i po

krutkiej chwili, zebrawszy się na odwagę, nacisnęła klamkę.

Drzwi otworzyły się cicho jak we œnie i weszła do œrodka jak piękna Fatima do komnaty Sinobrodego. Oczywiœcie w pokoju nie wisiały za włosy poprzednie żony z przebitymi sercami i uœmiechami poderżniętych

gardeł, kryjących straszliwą tajemnicę. Na biurku i na podłodze rozłożone były tylko

zeszyty i książki do siódmej klasy. Laura przyjrzała się

matematyce z zaciekawieniem podobnym do tego, jakie wzbudza coœ napisanego w obcym języku, którego dopiero zaczynamy się uczyć. Potem przeniosła wzrok na grzbiety romantycznych powieœci ustawionych rzędem

na najniższej półce regału. Z pewnoœcią była wœród nich Miłoœć Philippy i Skradzione

chwile. Dopiero teraz zobaczyła fotografie ptaków za

drzwiami i półkę, na której leżał aparat fotograficzny Sorry`ego, a obok niego stały kwadratowe butelki z napisami "Wywoływacz" i "Utrwalacz". Więkzoœć tych zdjęć Laura widziała już wczeœniej na Festynie

Naukowym i teraz bardziej zainteresowały ją inne obrazy. Olbrzymie skrzydła wystające wysoko ponad ramionami rzucały cień na jego twarz, ale z czoła wystawały mu liœcie, a spomiędzy liœci rogi lub gałęzie.

Obok obrazu w swobodnej półleżącej pozie odpoczywała kobieta na zdjęciu - naga i gładka jak atłas.

Uœmiechała się do Laury dokładnie tak samo jak do Sorry`ego, ale spojrzenie to znaczyło coœ innego.

Dla Laury był to uœmiech siostry, a nie syreny. W rogu plakatu, nad głową

kobiety przypięte było małe zdjęcie, które tak ją zaintrygowało prawie dwadzieœcia cztery godziny wczeœniej. Szkielet patrzył na nią z niepokojącym uœmiechem, ale nie odwzajemniła jego spojrzenia. Zamiast

tego podeszła do kanapy i stanęła między wyspami książek

i zeszytów, żeby przyjrzeć się zdjęciu. Patrzyła teraz na siebie samą, rozłożoną od nadmiernego zbliżenia na drobne punkciki, jakby fagment wycięty z tła jakiejœ fotografii powiększono do takich rozmiarów,

że obraz nie wytrzymał w wyraŸnych konturach. A jednak to była ona — uchwycona w jakiejœ niezbyt odległej, ale minionej chwili, zwrócona w czyjąœ stronę

i pogrążona w rozmowie z kimœ (być może z Nicky), kogo nie było na zdjęciu, ubrana w szkolny mundurek wstydliwie odsłaniający kolana. Laura przeniosła wzrok z własnego zdjęcia na fotografię nagiej bogini

rozłożonej w leniwej pozie i z westchnieniem pokręciła głową.

Kiedy się odwróciła z zachmurzoną miną, w drzwiach pokoju stał Sorry. Przyglądał jej się badawczo, a jego czarny kot owijał mu się wokół stóp. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz zobaczyła w tym

pokoju, był iakby zwielokrotniony, bardziej intensywny. wyglądał jak któryœ z obrazów na œcianie — mężczyzna o dzikiej

twarzy w ciężkiej ramie drzwi z majaczącym w tle

telefonem.

— Gdybyœ czytała Wybryki serca — powiedział — wiedziałabyœ, co oznacza mój wyraz twarzy. Usiłuję wyglądać żałoœnie,

ponieważ zostałem przyłapany na sentymentalizmie. Laura milczała. — Jak mi idzie? — spytał. — Nie uważam, żebyœ wyglądał sentymentalnie — powiedziała.

Nie uważała również, żeby przypinanie jej zdjęcia do plakatu było szczególnie sentymentalne.

Nagle Sorry zbliżył się do niej i stanął bardzo, bardzo blisko.

Chociaż nię był od niej dużo wyższy, Laura znalazła się w potrzasku między œcianą a kanapą i nie mogła go ominąć. Sorry popatrzył na zdjęcie nad jej głową.

- Niezbyt wyraŸne, co? - powiedział. Udawałem, że

robię to zdjęcia szkolnej bibliotece. Ciągle się ruszałaœ. - Mogłeœ mnie poprosić - zauważyła. - Nie mam nic przeciwko zdjęciom.

- Wstydziłem się - powiedział z szatańskim uœmiechem

i Laura nie była pewna, czy uœmiech dotyczy jego samego, czy też zdania o zawstydzeniu. Tym razem stała nierchomo.

Zastygła jak bohaterka filmu przygodowego, która budzi się w dżungli z jadowitym wężem zawiniętym na piersi i leży bez

ruchu w obawie przed ukąszeniem, oddychając powoli i

patrząc, jak w cudownie kolorowy łuskach mieni się œwiatło.

Sorry wyglądał w tej chwili, jakby bił od niego jakiœ blask. Oddech

miał nieruwny, a oczy prawie płanęły.

"Za chwilę coœ się stanie" - pomyœlała. W powietzru

wisiał pocałunek. Po jednej stronie pocałunku było dzieciństwo, słońce, niewinnoœć, zabawki, a po drugiej ludzie w czułym

uœcisku, ciemnoœć, namiętnoœć i przyjęcie kogoœ, kto choćby

nie wiem jak ukochany, na zawsze musiał pozostać przynajmniej trochę obcy.

Sorry jej nie pocałował. Zamiast tego wciąż z tym samym uœmiechem, ani przez chwilę nie przestając patrzeć

jej w oczy, położył lewa dłoń na jej piersi. Laura poczuła, jak na jej własnej twarzy pojawia się niedowierzanie. A jednak dotyk był całkiem prawdziwy, a w Sorrym nagle nastąpiła niespodziewana

zmiana. Jeszcze przed chwilą wyglądał groŸnie i promieniował zimnym blaskiem. Teraz jego twarz dziwnie

zmiękła i straciła wyraz natężonego skupienia, jakby to on był bardziej zaniepokojony niż ona.

- Nie rób tego! — powiedziała z nagłym ożywieniem. — Pamiętaj, że musisz mieć zaproszenie!

— N-no t-to mnie z-zaproœ! — zażędał, jąkając się. nerwowo. Jednak w miarę jak w jego głosie ubywało pewnoœci

siebie, nieœmiały dotąd uœcisk stawał się coraz bardziej

natarczywy. W tym momencie zadzwonił telefon i Laura poczuła, jak Sorry opadł w jej stronę, oparł się o nią i sapnął głoœno pod

wpływem zaskoczenia, a może także nagłej ulgi.

— No, Chant, dzwonek cie uratował! - powiedział.

— Nie zaprosiłabym cię — zawołała za nim, kiedy szedł

odebrać telefon. — Tak samo uratował ciebie, jak i mnie.

— Miałem zamiar być dla ciebie bardzo miły. Może by ci

się spodobało — odparł. Odebrał telefon i odwrócił się, podając jej słuchawkę.

— Twoja mama — poinformował. — To niesamowite! Czyżby wiedziała, że masz kłopoty?

- Nie takie znowu wielkie kłopoty — mruknęła Laura, biorąc od niego słuchawkę. — Racja, po prostu nieudane podejœcie do lądowanie — powiedział Sorry. — Lecę kołować.

Zostawił ją sam na sam z głosem Kate dochodzącym z innego

œwiata. Laurze wydawało się, że czuje przez telefon zapach szpitala.

- Jak się masz, córeczko? - spytała Kate.

- Dobrze! - powiedziała Laura. - Są dla mnie bardzo mili. Wszystko jest w porządku. A jak Jacko?

- Jeszcze nie wiedzą - odpowiedziała Kate po chwili milczenia. Starała się panować nad głosem, ale Laura słyszała rozpacz ukrytą między słowami - Jeszcze nie wiedzą - powtórzyła - Powiedz

szczerze, myœlisz, że dla państwa Carlisle`ów to naprawdę nie problem, że u nich jesteœ?

- Myœlę, że nie - Laura musiała powiedzieć szczerze. - Ale

dla mnie to problem. Chciałabym być tam z tobą i Jackiem.

- Ja też bym chciała — powiedziała Kate. - Ale naprawdę

nic by to nie dało. Mogłabyœ tylko tu siedzieć bezczynnie ze mną i Chrisem.

- A co on tam robi? - w głosie Laury zgrzytnęła zazdroœć. - Dlaczego on tam jest, a ja nie?

Kate milczała.

- Mamo? - zawołała Laura.

- Sama nie wiem - odparła w końcu Kate. - Po prostu nie wiem. Nie planowałam tego. Tak się jakoœ stało, nawet nie wiadomo kiedy. I też nie wiem, dlaczego ty jesteœ tam, gdzie jesteœ. Wszystko działo się tak

szybko... ktoœ coœ zaproponował... akurat nie było lepszego pomysłu, to się zgodziłam. Też się nad tym zastanawiałam, siedząc tu, przy lóżku Jacka. Wiesz co, córeczko? Zostanę tu na noc z Jackiem. Jakoœ nie

mogę znieœć myœli o powrocie do pustego domu.

— No, ale przecież ja mogłabym wrócić do domu! - krzyknęła Laura. — Nie jestem w więzieniu. Mogłybyœmy być razem.

— I tak bym nie mogła zasnąć - powiedziała Kate. - Równie

dobrze mogę posiedzieć tutaj.

— Posiedziałabym z tobą — obiecała Laura, ale Kate już

podjęła decyzję. Podjęła ją też w jeszcze jednej sprawie.

— Wiesz co, córeczko? Chyba muszę skontaktować się

z tatą — powiedziała. — Wydaje mi się, że Jacko jest na tyle

chory, że ojciec powinien o tym wiedzieć.

Laura z przerażeniem poczuła ukłucie bólu, który był tak

stary, że już nie powinna go odczuwać. Myœlała, że ma już

za sobą opłakiwanie straconego ojca i była wœciekł, gdy się

okazało, że jednak nadal cierpi. Kiedy tak stała, szaamocząc się

przez chwilę z powracającym bólem, do przedpokoju wrócił Sorry i zza łukowatego wejœcia dawał jakieœ znaki, które pewnie

miały znaczyć, że obiad jest gotowy.

— Może się ucieszy, że jest szansa na zmniejszenie

alimentów — warknęła w końcu Laura.

- Nie bądŸ taka, córeczko! — powiedziała błagalnie

Kate. — To za poważna sprawa na takie gadanie. To, co kochamy w Jacku, częœciowo pochodzi od ojca. Z tobą jest tak

samo. To znaczy, on ma w was swój udział. A poza tym po

prostu przepadał za tobą. Jacka nigdy tak naprawdę nie poznał.

- No dobrze! - powiedziała Laura. - Zrobisz, jak uważasz.

- Tak będzie najlepiej - zdecydowała matka. - Zadzwonię do ciebie jutro z samego rana i powiemci, czy coœ

się zmieniło. A! Jeszcze jedno, córeczko - wiem, że gadam jeszcze bardziej nieskładnie niż zwykle, ale

bardzo cię kocham i myœlę o tobie. Pamiętaj o tym!

Ja też cię kocham! - zawołała Laura. - Ucałuj ode mnie Jacka.

- Złe wieœci ze œwiata? - spytał Sorry, kiedy odłożyła słuchawkę.

- Nie najlepsze - powiedziała. - Nie będzie problemu,

jeœli zostanę u was na noc? Zapomniałam zapakować bluzkę

na zmianę, ale może jutro rano po nią pójdę.

- Ależ sama wiesz, że Winter i Miryam będą zachwycone, jeżeli zostaniesz - powiedział uprzejmie Sorry. - A ja

chyba wystarczająco udowodniłem swój entuzjazm, nie? Gospodarz

ze mnie jak się patrzy.

- Poza swoim pokojem jesteœ inny - zauważyła Laura z nadzieją, że jej głos jest bardziej beztroski niż jej myœli. - Może i racja - odparł Sorry nerwowo. - Tam jestem

potężny i seksowny, ale im bardziej się oddalam od swojego pokoju, tym staje się łagodniejszy. W szkole właœciwie prawie

nie istnieję. Głodna? Z niemałym zdziwieniem Laura stwierdziła, że umiera z głodu. Weszli do dużego pokoju z oknem wychodzącym

na werandę obroœniętą dzikim winem. Teraz jednak, gdy na

dworze gęstniał już mrok, wyglądało jak jakieœ upiorne wężowisko, bardziej nierzeczywiste niż odbity w szybie stół i cztery siedzęce wokół niego osoby. To był prawdziwy obiad z rosołem, sałatką, potrawką z

kurczaka, a nawet z deserem. Laurze aż œlinka ciekła na widok jedzenia, choć miała wyrzuty sumienia, że będzie się obżerać w czasie, kiedy Jacko jest taki chory, a Kate odchodzi od zmysłów.

- Myœlałam trochę o sprawie twojego braciszka - powiedziała Winter Carlisle. —Sorensen, pomóż Laurze usiąœć. - Poradzę sobie! — powiedziała zdumiona Laura. - Sama umiem usiąœć.

Takie wytworne maniery należały do niepokojącego,

obcego rytuału. Niektóre koleżanki z jej klasy miały chłopaków, z którymi sypiały, ale żaden z nich nie odnosił się do tych dziewczyn szczególnie szarmancko. Każdy chłopak, który z własnej woli zachowywał

się uprzejmie w miejscu publicznym,

wystawiał się na poœmiewisko, ponieważ było powszechnie wiadomo (w każdym razie w klasie Laury), że na œwiecie chłopcy walczą, z dziewczynami, więc dobre maniery są albo znakiem uległoœci, albo częœcią

podstępnego planu i wobec tego zasługują wyłącznie na pogardę.

— W takim razie niech Sorensen będzie elegancki, żeby mi zrobić przyjemnoœć — powiedziała jego babcia. - Jesteœmy nie tyle kochającą się, co troskliwą rodzina i dlatego formy są podwójnie ważne. Nie możemy

sobie pozwolić na zrezygnowanie z nich, tak jak to czasem robią kochające się rodziny, które mają zaufanie do wasnych możliwoœci. Ale wracając do tematu, Lauro, być może w bezpoœrednim starciu dałabym radę

temu twojemu panu Braque`owi. Jednak, żeby go zmusić do zdjęcia znaku z twojego brata, musiałabym zdobyć nad nim pewną władzę. Sorensen ma rację, że aby zdobyć tę władzę, powinniœmy odciąć na panu Braque`u

nasz własny znak, a to niestety będzie bardzo trudne. To trochę jak rzucanie run - ciągnęła Winter. - Dawniej wielu czarodziejów rzucało runy. W Australii plemienny czarownik wskazuje kawałkiem koœci w

stronę ofiary, która na skutek tago zaczyna tracić siły i w końcu umiera. Znak, którego użył Carmody Braque, to coœ podobnego. To znak posiadania stanowiący jakby wrota do twojego brata, przez które pan

Braque może do woli wchodzić i wychodzić. Mógłby w ten sposób coœ przekazywać, ale on woli czerpać. Zna swoją moc i rozpoznałby naszą. Nie wyciągnąby ręki do Miryam czy do mnie, ani nawet do Sorensena.

- Moja mama mówi, że z Jackiem jest bardzo Ÿle - powiedziała Laura. Nie musiała dodawać: "Czy nie ma żadnego, absolutnie żadnego sposobu, żeby mu pomóc?".

- Nie byłoby najmniejszego problemu - powiedziała jakby od niechcenia Winter. - Gdybyœ ty sama była czarownicą.

Miryam uœmiechnęła się do Laury. Sorry uniósł swoje srebrzyste

oczy i spojrzał z uwagą na babcię.

— Czyżbyœ rozważała przemianę? - zapytał.

— A czemu nie? —odpowiedziała Winter.

— T-to mogłoby ją zabić - zauważył Sorry.

- Ależ nie! Na pewno nie! - poœpiesznie zaprotestowała Winter. — Przecież i tak jest już w połowie drogi, prawda?

Sam musisz przyznać. Przecież sam to czujesz.

Znów zwróciła się cło Laury.

— Jak wiesz, moja droga, jesteœ, jak to mówimy,

wrażliwa na magię. Stoisz na progu naszego stanu i my możemy

zaprosić cię do œrodka — Sorry, Miryam i ja. Możemy ci

pomóc stać się czarownicą. Sądzimy, że gdyby ci się udało

odcisnąć znak na panu Braque'u, mogłabyœ... jak to mówiłeœ, Sorensen?

— Zniszczyć jego integralnoœć - dokończył Sorry.

— Integralnoœć? —zdziwiła się Laura. - To znaczy jego całoœć - wyjaœnił. - Coœ, co utrzymuje

jego istotę w jednym kawałku. Sądzimy, że gdybyœ odcisnęła na nim swój znak, mógłby zacząć się rozpadać. Wygląda na

to, że jest bardzo stary i jest mu coraz trudniej utrzymać swoje nienaturalne ciało.

- Ale gdybym była czarownicą, mnie chyba również by poznał, prawda? - spytała Laura. - To znaczy Carmody Braque.

Na œrodku stołu stał najzwyklejszy w œwiecie dzbanuszek na mleko. Naczynia przy jej łokciu były najzwyczajniej brudne. Tylko dzięki temu potrafiła rzeczowo rozważać taką nieprawdopodobną ewentualnoœć. Sorry

patrzył na swoją babcię takim wzrokiem, jakby dopiero co zasugerowała, żeby Laura podeszła do pana Braque`a ubrana w swoją najlepszą wyjœciową sukienkę, a przecież Winter proponowała, żeby została

czarownicą.

- Mógłby - powiedziała Winter. - Tylko że, widzisz, on cię już zna. Spotkał cię. Już wie, że nie jasteœ czarownicą. Więc gdybyœ założyła ciemne okulary, żeby nie mógł ci spojrzeć w oczy (bo z oczu można

bardzo dużo wyczytać) i gdyby ktoœ z nas, powiedzmy Sorry, poszedł z tobą i dał się rozpoznać, sądzimy, że prawdopodobnie ciebie by nie podejrzewał. To by zamaskowało twój własny, zmieniony stan. Musiałabyœ

go wtedy namówić, żeby coœ od ciebie wziął albo jakoœ sprytnie sprawić, żeby sam chciał to wziąć - wszystko jedno, byleby wystawił rękę. A kiedy już ci się uda zostawić swój znak, ważne, żeby cię rozpoznał i

miał œwiadomoœć, kim jesteœ i co zamierzasz.

- Czy potem będę mogła się z powrotem przemienić? - spytała Laura.

- Nie! - powiedział Sorry. - Możliwa jest tylko jedna przemiana w życiu.

Laura zmarszczyła czoło.

— Trudno mi to sobie wyobrazić - powiedziała. - Wydajecie się trochę inni, ale zachowujecie się jak każda inna

rodzina. Co właœciwie robią czarownice?

— Jesteœmy jak naukowcy - wyjaœnił Sorry. - Tak jak

oni wpływamy na przyrodę. Zmieniamy ją tak, jak chcemy. Różnica polega na tym, że naukowcy stosują reguły. które

poznali swoim umysłem, a my działamy wyobraŸnią. Chyba głównie o to chodzi.

— I jeszcze dajemy coœ w zamian — powiedziała Miryam. — Naukowiec rozumuje, a następnie, w doœwiadczalnych lub przemysłowych procesach stosuje wyniki

rozumowania. Cena, którą trzeba zapłacić za powstałe w ten sposób

zmiany w przyrodzie, płacona jest często przez kogoœ zupełnie

innego. Natomiast czarownice, kiedy powodują jakąœ zmianę,

wsączają w œwiat odrobinę siebie. PóŸniej to się w nas odbudowuje, ale dopiero po jakimœ czasie — czasami po kilku

sekundach, kiedy indziej kilku godzinach czy dniach... Na

przykład, kiedy zmieniamy pogodę, bardzo długo do siebie

dochodzimy — a i tak, żebyœmy mogły wywołać deszcz, musi

być w pobliżu jakaœ deszczowa chmura. Możemy też trochę

zajrzeć w przyszłoœć, ale tylko na chybił trafił. Czasami to jest

korzystne, a czasami... — kiedy to mówiła, Sorry podniósł rękę

i powietrze nad jego dłonią zawirowało gwałtownie, a już w

następnej chwili na jednym z palców siedział zimorodek. Zupełnie

nie zważając na otoczenie, cichutko postukiwał dziobem.

- Tylko, że żadna z tych rzeczy nie rozwiązuje problemu,

Chant - powiedział Sorry, patrząc ze zdziwieniem na ptaka. - A jeżeli nie będzie chciała się przemienić? - Nie musi się od razu decydować - powiedziała spokojnie Miryam. - Ale powinnaœ, Lauro, podjąć

decyzję w ciągu

dwudziestu czterech godzin.

- Może w szpitalu znajdą lekarstwo — bąknęła Laura

i napotkała wzrok Sorry`ego, a w nim wyraŸnie dostrzegła

udręczenie i skruchę - jakby wstęp do przeprosin za propozycję Winter. Coœ go niepokoiło w tym pomyœle z powoów,

do których sam przed sobą nie chciał się przyznać. Pod wpływem spojrzenia Laury odwrócił wzrok i spojrzał na zimorodka, który po chwili zniknął w równie tajemniczy sposób, w jaki się pojawił.

- On był z przyszłoœci? — spytała Laura i Sorry skinął

głową. - Ale niezbyt odległej — powiedział. — Najwyżej jeden

dzień naprzód. Gdzieœ tam będzie pasował.

— Uważaj, żeby cię głowa nie rozbolała — ostrzegła Winter — Popisuje się — dodała, zwracając się do Laury. — Taka materializacja, nawet w przypadku niewielkich przedmiotów, jest doœć trudna do

przeprowadzenia i bardzo wyczerpująca.

- Był naprawdę piękny — powiedziała Laura. — To tak, jakby dostać mały prezent od jutra.

- Sorensen ma słaboœć do ptaków - odezwała się Miryam

i po raz pierwszy Laura usłyszała w jej głosie nutkę, która

mogłaby œwiadczyć, że jest na swój własny, chłodny sposób dumna z syna. Ale Sorry patrzył w przestrzeń, jakby się trochę spodziewał, że zostanie ukarany za zbyt swobodne zachowanie i już do końca wieczoru

prawie się nie odzywał.

Pokój Laury znajdował się na piętrze i wychodził na dziedziniec zamieszkany przez liœciastą gromadę ptaków i figur

szachowych, wyciętych z ogrodowych krzewów. Zokna było widać lasek, ostatnią pozostałoœć po farmie Winter, a spomiędzy

liœci i gałęzi, jak œliczne lampki choinkowe porozwieszane na topolach i brzozach, połyskiwały pojedyncze œwiatła dzielnicy Gardendale. Chociaż Laura miała œwiadomoœć, że przebywa w pięknym, tajemniczym domu

o niezliczonych pokojach, przez chwilę zatęskniła do hałasu samochodów, do niebezpiecznych ulic, a nawet do kosmicznego hipermarketu. Wszystko to należało do szczęœliwego roku, który teraz rozpadał się na

kawałki i stawał się raczej wspomnieniem niż czasem, w którym żyła.

Przesunęła zasuwkę w drzwiach, zastanawiając się, czy to nie

ze strachu przed Sorrym. Doszła jednak do wniosku, że chciała po prostu zostać sama ze swoimi myœlami — oddzielona od

wszystkich pokus i namów ze strony trzech czarownic.

— Chant! — usłyszała tuż przy uchu naglący głos Sorry`rgo i obudziła się zdziwiona, że w ogóle spała. Ciemnoœć była

gęsta i miękka jak futro.

- Czego chcesz? - krzyknęła, tym razem naprawdę

przerażona - po pierwsze ciemnoœcią i obcym pokojem,

który się za nią czaił, a po drugie głosem Sorry`ego dochodzącym

gdzieœ z bardzo bliska.

- Ciii! - Nie bój się! - szepnął. - Nie przyszedłem,

żeby.... Nic ci nie zrobię. Posłuchaj mnie! Nie daj się w nic

wrobiœ, dobrze? Staruszka Winter to twarda sztuka. Zawsze

przede wszystkim myœli o własnym interesie. Nie daj się namówić

na tę przemianę, dopóki nie będzieszabsolutnie pewna, że to jedyny sposób na ocalenie twojego brata. A nawet wtedy musisz być przekonana, że naprawdę tego chcesz. Nie zgadzaj się, zanim ci nie powie, czy nie

ma jakiejœ alternatywy.

Jeżeli ją spytasz odpowie ci uczciwie. Ale koniecznie musisz spytać.

- A to takie straszne być czarownicą? - spytała Laura, siadając na łóŸku. Wsunęła w ciemnoœć rękę i po chwili dotknęła twarzy Sorry`ego.

- Nie, to nie jest straszne, tylko że odcina cię od œwiata — powiedział.— Nie wiem, czy byłabyœ zachwycona gdybyœ musiała tu tkwić z Miryam, Winter i ze mną.

Słuchając jego głosu w ciemnoœci, Laura usiłowała sobie dokładnie

przypomnieć dotyk jego dłoni w tym œmiałym, a jednoczeœnie

chłodnym geœcie sprzed paru godzin. Ze zdumieniem

stwierdziła, że chciałaby poczuć go jeszcze raz, żeby móc go dokładnie przemyœleć. Jak niewidoma dziewczynka,

dotykała w ciemnoœci jego twarzy, próbując dociec, jaką ma minę.

— Jak tu wszedłeœ? - spytała. - Zamknęłam drzwi na zasuwkę. Poczuła jego uœmiech. — Bardzo rozsądnie - pochwalił. - Ale co to za czarownica, która nie umie przeniknąć przez drzwi?

- Czy ty się aby nie posuwasz zbyt daleko? - spytała

groŸnie Laura. - Mam wrażenie, że twoje zachowanie podpada

pod molestowanie seksualne.

- Naczytałaœ się pism dla kobiet - odparł Sorry. - Nie

przejmuj się - z możliwych molestowań to akurat jest najfajniejsze.

— To nie fair! — syknęła Laura.

— Fair' — prychnął Sorry. — Wiesz, co sobie możesz

zrobić z "fair"! Poza tym, w gruncie rzeczy, nie wydaje mi się, żebyœ się szczególnie opierała.

Pomyœlałem sobie, że moglibyœmy pójœć

trochę na skróty. Chyba nie zamierzasz przerabiać tego numeru z „najpierw musimy się lepiej poznać".

- Sama nie wiem — przyznała Laura. — W ogóle nic o tych sprawach nie wiem. Nigdy nie byłam z chłopakiem. A ty? Znaczy, z dziewczyną, oczywiœcie.

— Potrzebujesz referencji?- spytał Sorry Dłoń Laury nadal dotykała jego twarzy.

- Spałeœ kiedyœ z dziewczyną? - zapytała, ale on nie

odpowiadał. - Spałeœ? - nie dawała za wygraną.

- Tutaj nie - powiedział w końcu.

- I co? Podobało ci się? - spytała. - Było jak w ostatnich pięciu linijkach harlequina?

- Momentami było fajnie - przyznał Sorry. - A swoją drogą, miałem potem przez to cholernie dużo kłopotów. Niewykluczone, że

byłem raczej czarnym charakterem, a nie głównym bohaterem. Sam już nie wiem.

- A jak to jest być czarownicą? - spytała Laura.

- Momentami fajnie - powiedział znowu. - Czasami

obie rzeczy są do siebie całkiem podobne. Czekaj, pokażę ci,

jestem w tym niezły. Pomyœl sobie o jakimœ miejscu — miejscu, z którym wiążą się miłe dla ciebie wspomnienia.

Wspomnienie przyszło, zanim zdążyła je powstrzymać.

- Nie to! — chciała zawołać, ale Sorry powiedział „Mam!" jakby coœ mu podała w ciemnoœciach. W pobliżu okna zaczęło się trochę rozjaœniać.

- Przyroda trochę przypomina hologram — powiedzia Sorry. — Każda częœć zawiera cały obraz.

Przez moment Laura patrzyła przez coœ w rodzaju wizjera

wielkoœci małej monety, a zaraz potem ogarnęło ją przedziwne uczucie, jakby nagle musiała pomieœcić w sobie

wspomnienia o wszystkich miejscach na œwiecie. Gdy tylko przychodziła jej do głowy nazwa, od razu widziała to miejsce.

Gdy tylko widziała jakieœ miejsce, próbowała je nazwać - nie

jeden ocean, ale wszystkie oceany, lodowe pustynie,

barwione wschodem i zachodem i rnigotliwym œwiatłem zorzy, piasek przesypujący się z miejsca w miejsce aż po granice

wzroku. Drżały wnętrznoœci ziemi. Pod czujnym okiem

księżyca przypływ przepychał się z odpływem, tworzyły się

tęcze, wiatr jak wielka miotła zamiatał na niebie chmury, które

zmieniały kształty, topiły się w deszcz lub ciemniały, raniły

się o niewidoczne przeszkody i płynęły dalej, poznaczone

rozwidlonymi rzekami błyskawic wraz z ich białymi, elektrycznymi

dopływami. W tej wszechogarniającej wizji kryło

się nieskończone bogactwo szczegółów, ale Sorry skupił się

na jednym i wokół Laury zaczęła się tworzyć jedna szczególna

plaża spoœród niezliczonych plaż — plaża z ciemnostalowym

piaskiem i muszelkami jak delikatne gwiazdki, ze wspaniałym,

bezkresnym morzem — nie zielonym ani niebieskim,

ale od nadchodzącej nocy sfioletowiałym i poczerniałym aż

po daleki czysty horyzont, morzem zmarszczonym od swych

własnych, słonych zagadek.

Kiedyœ, wiele lat temu, Laura była na tej plaży z Kate i z ojcem.

Teraz czuła dziwny zapach soli zmieszany z organiczną wonią gnijących wodorostów i piasku zamieszkanego przez więcej żywych istot, niż mogłaby próbować zliczyć.

- Kojący widok — odezwał się Sorry. —Œpij dobrze, Chant. Do jutra.

Wyszedł, a Laura jednoczeœnie poruszona i ukołysana, patrzyła na fale załamujące się na pomarszczonym piasku i w końcu zasnęła.

#

Rano obudził ją œpiew wielu, wielu ptaków. Zeszła na dół przez stary dom, jeszcze pusty o tej porze, wypełniony tylko brązowozłotym œwiatłem porannego słońca. Kiedy, zaintrygowana hałasem na zewnątrz, wyszła

kuchennymi drzwiami na dwór, zastała tam Sorry`ego. Klęczał półnagi przy swoim skuterze i wykonywał jakieœ tajemnicze naprawy.

- zaparzyłem przed chwilą kawę - powiedział takim tonem, jakby jej obecnoœć była czymœ zupełnie zwyczajnym. - Chyba starczy dla cieie. Myœlę, że jeszcze nie wystygła.

Laura znalazła kawę i wyszła z nią przed dom. Usiadła na schodku i przyglądała się, jak Sorry pracuje.

- Coœ nie tak z twoim skuterem? - spytała po chwili. - Muszę pojechać do domu po czystą bluskę.

- WeŸ którąœ z moich koszul - powiedział Sorry. - Chociaż nie, chyba będzie trochę za duża. Dobra! Wszystko gra! Daj mi dziesięć minut, to cię zawiozę do domu, a przy okazji przetestuję skuter.

Laura siedziała na schodku, oparta plecami o drzwi i po raz pierwszy poczuła się zupełnie swobodnie w towarzystwie Sorry`ego. PóŸniej, tym razem już z większą wprawą, wdrapała

się na tył skutera i ruszyli z warkotem po żwirowym podjeŸdzie.

Otworzyli bramę, zamknęli ją za sobą i z zaczarowanego

œwiata Janua Caeli wyjechali do dzielnicy Gardendale. Spała

sobie jeszcze niewinnie leniwym snem niedzielnego poranka.

Ulice były prawie zupełnie puste, a skąpane we wczesnym, bursztynowym œwietle domy zaczynały różowieć wzdłuż kalenic dachów i brzegów wąskich kominów. Zdumiona Laura dostrzegła przed furtką ich domu samochód

Chrisa Holly.

— Sorry — powiedziała, zsiadając ze skutera. - To samochód chrisa Holly.

— Tak? — mruknął Sorry bez specjalnego zainteresowania.

— Kate pojechała nim do szpitala — Laura z niepokojem zmarszczyła brwi. — Musiała wrócić. Chyba coœ jest nie tak.

— Coœ jest nie tak z tym skuterem — powiedział

Sorry. — Wiesz co? Wskakuj z powrotem, przejedziemy się

nad zatokę i trochę rozgrzejemy silnik. Wracając, wstąpimy

po twoją bluzkę. Jest jeszcze strasznie wczeœnie. Twoja mama

nie będzie zachwycona, jak ją obudzimy.

— Ty nic nie rozumiesz! — zawołała z oburzeniem

Laura. — Muszę się dowiedzieć, co z Jackiem. — Nie, to ty nic nie rozumiesz! - krzyknął Sorry i w tym samym momencie, jakby na umówiony sygnał ze sceny, Chris

Holly otworzył drzwi i wyszedł przed dom dom po mleko. Przy

furtce rozejrzał się nieœmiało. Miał na sobie niedługi płaszcz

przeciwdeszczowy Kate, spod którego wystawały bose stopy.

Prawie natychmiast zauważył wpatrzonych w niego Laurę i Sorry`ego.

- Cholera! - mruknął Sorry, głównie sam do siebie. - Nie przejmuj się Chant. Przyjmij to na chłodno.

Laura przyjęła to bardziej niż na chłodno. Wdrapała się z powrotem na vespę i powiedziała lodowatym tonem:

- PojedŸmy gdzieœ indziej.

- Nie chcę się wtrącać - powiedział Sorry.- Ale chyba

nie powinnaœ sobie tego brać zbytnio do serca. Nic się przecież nie stało. - Laura! - zawołał niepewnym głosem Chris Holly. Wyglądał na przerażonego.

- Jedziemy! — rozkazała Laura i walnęła pięœcią w plecy Sorry`ego. Skinął głową i zniszczyli poranną ciszę, odjeżdżając w dół Kingsford Drive.

rozdział ósmy

Bez powrotu

- Przecież to nic strasznego - powiedział Sorry trochę znudzonym głosem. - Twoja mama miała nadzieję, że poczuje się trochę lepiej, jeżeli spędzi noc z Chrisem. I co w tym złego? Ja tam popieram wszystko,

co może ludziom w trudnych chwilach poprawić humor.

- Ale teraz? Kiedy Jacko jest taki chory? - powiedziała Laura, chociaż choroba Jacka nie była jedynym powodem jej bólu.

- Jemu to nie zaszkodzi - powiedział Sorry. A kto wie, może mu nawet pomóc.

- Nie masz zielonego pojęcia o tych sprawach! - krzyknęła Laura. - Ty w ogóle nie masz serca!

- Szczęœciaż ze mnie! - odparł Sorry. - Tylko że to wcale nie znaczy, że nie mam racji.

Zapowiadał się upalny dzień. Szli œcieżką wzdłuż zatoki w miejscu, w którym płynąca przez miasto rzeka, po krętej

drodze wœród domów i małych fabryczek, spotykała się z

morzem i poddawała woli księżyca. Po lewej stronie mieli góry,

a po prawej wodę, chociaż teraz, podczas odpływu, więcej

było mułu niż wody. Przed nimi leżały dwa jeziorka stanowiące osadniki oczyszczalni œcieków. Nakrapiane kaczkami,

czarnymi łabędziami i gęsiami, odbijały postrzępione szczyty

równie wyraŸnie jak mniej podejrzane wody.

- Zapomniesz o tym - Sorry jeszcze raz wrócił do tematu. - Najlepiej zrób to od razu.

- Nigdy! - burknęła Laura z ponurą determinacją. - W życiu tego nie zapomnę! - No dobra, może nie tak do końca zapomnisz - Sorry zaczynał tracić cierpliwoœć. - Ale po prostu przestaniesz o tym myœleć.

Wydarzą się inne rzeczy i zaczniesz myœleć o nich, więc równie dobrze możesz od razu przestać. Mówiąc to, zdjął kurtkę, żeby odsłonić przed słońcem

swoje plecy i ramiona. Wyszli zza zakrętu i spojrzeli na

zatokę. Cienka jak papier warstewka wody nad mułem mimo wszystko odbijała poranne srebrzystobiałe œwiatło. Kiedy

jednak zbliżyli się do œwietlistej tafli, podmuch wiatru poruszył

jasne zwierciadło, które nagle poszarzało i znikło. Z na wpół

zatopionej kłody zerwała się spłoszona czapla. Kiedy uspokoiła

lot, skuliła głowę na piersi i przeleciała tuż obok nich,

ciągnąc za sobą nogi. Laura zapragnęła odlecieć razem z nią,

a potem rozpuœcić się w bursztynowym powietrzu jak cukier

mieszany gorącym wiatrem i już nigdy nie musieć czuć.

- Nic z tego! - powiedział idący obok Sorry, w jakiœ,

znany tylko sobie sposób, odczytując jej mysli. - Możemy

tylko zacisnąć zęby i jakoœ to znieœć. Spójrz na ten muł. Widzisz, jaki spokojny? Popatrzmy na niego przez chwilę i spróbujmy sami się uspokoić. — Sam jednak, mówiąc to, patrzył w œlad za czaplą, jakby

częœć jego uwagi odlatywała wraz z nią.

— Ty to bez problemu zniesiesz! — burknęła Laura.

— I dzięki Bogu! — zgodził się Sorry. - Możesz sobie myœleć, że jestem bez serca. Na tym właœnie polega mój triumf! To jest moje zwycięstwo! Po jakiego grzyba mam cierpieć?

— Ja nie cierpię z własnej woli — żachnęła się Laura.

— Ale możesz z własnej woli nie cierpieć - przekonywał Sorry.

Usiedli na ziemi wœród traw i koniczyny. Patrzyli na muł podziurawiony maleńkimi norkami i poorany œladami setek

krabów uparcie pełznących bokiem w poszukiwaniu martwych przysmaków. Otoczył ja ramieniem, ale to nie przyniosło Laurze ukojenia, ani nawet specjalnie jej nie zaniepokoiło, bo Sorry myœlami był gdzie

indziej. Czuła się trochę jak w obęciach drzewa. — Wiem, co mówię — powiedział. — Nie wiem, czy wjesz, ale dopiero od trzech lat znam swoją własną matkę. Oddała mnie mięsiąc po urodzeniu. Pewnie ci o tym

mówiła co? Od czasu do czasu musi komuœ powiedzieć.

- Coœ wspominała - przyznała Laura. - Wyglądało na to, że ma wyrzuty sumienia.

- Tylko nie myœl, że mam do niej żal - ciągnął Sorry. - Moim zdaniem postąpiła właœciwie. To nie jej wina, że się nie udało.

- A co się właœciwie nie udało? - spytała Laura, żeby zająć czymœ myœli.

- Ja się nie udałem - powiedział Sorry. - Umiałem

przejœć na tamtą stronę lustra, a inni nie umieli. To było tak, jakby wszystko dookoła mnie miało doczepioną jakąœ dodatkową częœć, którą ja dostrzegałem i umiałem wykorzystać, a inni nie mieli o niej

pojęcia. Umiałem sprawić, że drzewa kwitły, rosła kapusta... Umiałem odgonić deszczowe chmury... Sprowadzić deszczu jeszcze wtedy nie umiałem (to o wiele trudniejsze), ale potrafiłem znaleŸć każdą zgubioną

rzecz i przeczytać książkę. Tak naprawdę to nie były czary, chociaż właœciwie mogłyby być. Na początku to ich niepokoiło, ale póŸniej wyglądało na to, że sic przyzwyczaili. Najstarsi bracia powychodzili z

domu, a ja sobie dalej w najlepsze tam mieszkałem. Potem ojciec stracił pracę — mówili, że to zwolnienia grupowe,

ale wydaje mi się, że komuœ tam podpadł. Znalazł inną, ale już nie tak dobrą, a poza tym zaczynał się starzeć i chyba kiepsko to znosił... Musiał kogoœ za to obwinić i wybrał mnie.

- Ale jak mógł to zrobić? - spytała zaskoczona Laura.

- Bez najmniejszego problemu - zapewnił Sorry. - To

żadna sztuka obwiniać innych. To się dzieje instynktownie.

W domu zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie.

- Ale przecież nie byłeœ adoptowany - powiedziała Laura. — Mogli cię oddać, skoro im było Ÿle z tobą. - O, nie, nie — powiedział Sorry i rozeœmiał się. Był to cichy œmiech rozbawienia bez odrobiny złoœci,

ale z jakiegoœ powodu Laurę aż ciarki przeszły. — Mieli pewien ważny powód, żeby mnie ani nie oddawać, ani pozbywać się w jakiœ inny sposób. Tylko że jeżeli ci powiem, co to za powód, to uznasz ich za

jakichœ prymitywnych skąpców, a to nieprawda. To nie był prymitywny powód, choć często nam się wmawia, że tak jest. Płaciła za mnie. Miryam dawała im sporą sumkę, żeby się mną zajmowali — dużo więcej niż

koszty utrzymania — jeszcze całkiem przyzwoitą premię za fatygę. I kiedy ich sytuacja się pogorszyła, te pieniądze stały się im niezbędne. Ich poziom życia — dom, samochód i tego typu rzeczy — częœciowo

zależał od tych pieniędzy co pół roku.

— To tak jak z alimentami! — powiedziała Laura ze zrozumieniem.

— Wszystko we mnie zaczęło Tima — mojego przybranego ojca — drażnić i niepokoić. Po pierwsze byłem nieœlubnym dzieckiem (Miryam twierdzi, że nie ma pojęcia, kim był mój ojciec i że specjalnie zrobiła

wszystko, żeby nie wiedzieć). Oprócz tego zawsze byłem leworęczny. A do

tego dochodził jeszcze ten... - no chyba trzeba powiedzieć - nadnaturalny element, chociaż mnie się zawsze

wydaje, że jestem właœnie bardziej częœcią natury niż inni ludzie, a nie poza naturą, czy ponad naturą. Zawsze czuję,

że działam zgodnie z nią, a nie przeciwko niej. No, w każdym razie, co by to nie było, jak tylko zrozumiałem, że mu

to nie odpowiada, szybko nauczyłem się to ukrywać. No to wtedy przyczepił się do mojej leworęcznoœci. Biedny Tim! Jakoœ

w tym czasie zaczął dużo pić. Mniej więcej raz w miesiącu wracał kompletnie pijany, a potem przez trzy następne tygodnie za to pokutował, a my musieliœmy pokutować razem z nim.

Częœcią mojej pokuty było odzwyczajanie się od leworęcznoœci. Twierdził, że to dla mojego dobra. Zawsze się jąkałem - powiedział Sorry -Chyba natura chciała zrównoważyć moją gadatliwoœć, utrudniając mi

mówienie.W każdym razie jąkałem się coraz bardziej i w domu funkcjonowałem jako jednoręki, bełkocząc głupek. Nawet kiedy Tima nie było, przygotowywałem się na chwilę, kiedy będzie. Potem znów stracił pracę

i dużo częœciej bywał w domu. W końcu zacząłem się tak dziwnie zachowywać w szkole, że wysłali człowieka z pomocy społecznej, żeby sprawdził, co się dzieje... i to już... tego już było za wiele - Sorry

zaœmiał się nerwowo —Timowi kompletnie odbiło. Myœlał, że to ja się poskarżyłem, a w każdym razie tak twierdził, ale mi się wydaje, że po prostu potrzebował wymówki, żeby się na kimœ wyżyć. Powiedział, że

krajem rządzą grzesznicy - w pewnym sensie trudno się z tym nie zgodzić - i że pieniądze mają nie ci ludzie, co trzeba. Wspomniał o Miryam, zacytował Apokalipsę œw. Jana i na k-koniec - powiedział Sorry -

sp-puœcił mi t-takie manto, j-jakiego jeszcze w życiu n-nie dostałem. A że b-był kawał chłopa, stłukł mnie ok-kropnie. Kiedy byłem mały, bawił się ze mną w siłowanie i nazywał to zabawą w niedŸwiedzie. To

pobicie było chyba zabawą w niedŸwiedzie w wersji dla dorosłych.

Laura patrzyła na niego zaniepokojona, bo chociaż mówił to wszystko wesołym tonem, narastające jąkanie nie wróżyło niczego dobrego. Uœmiechał się do niej, niby to beztrosko, ale równoczeœnie na wspomnienie

dawnej kary jego twarz zmieniła kolor tak, że nawet letnia opalenizna ustapiła pola. Policzki mu napuchły, oczy pociemniały i Laura nie była pewna, czy Sorry wie, co się z nim dzieje, czy też nie ma pojęcia,

jak pamięć demaskuje jego pozorną obojętnoœć.

- M-m-myœlałem, że g-g-go z-z-z... - zaciął się nagle. Skrzywił się, zamknął oczy i w końcu powiedział z wysiłkiem, ale spokojnie - myœlałem, że go zabiję, ale b-bałem się, a poza tym, nie mogłem przestać

mysleć o nim jako o o-ojcu. O, zobacz! - zwołał z ulgą. - Jest zimorodek, widzisz?

Ptak siedział tuż za nim na występie skarpy brzegowej, która w tym miejscu opadała wielkimi stopniami z gliny i zerodowanej skały, częœciowo zaroœniętymi paprocią, brzegówką i spóŸnionymi naparstnicami.

Zimorodek sfrunął na wyciągniętą dłoń Sorry`ego i Laura jeszcze raz mogła przyjrzeć się gładziutkiej, jasnożółtej piersi ptaszka i jego ciemnozielonemu grzbietowi.

- Do mnie też by przyleciał, gdybym była czarownicą. - spytała

i Sorry przytknął z roztargnieniem. Być może

rozmyœlał o historii, którą opowiedział, żeby pokazać swój

lekki stosunek do życia, a która zamiast tego ukazała brutalny

wpływ wspomnień na obecne zdarzenia.

- I co było potem? - spytała Laura. - Potem? - powiedział szyderczym tonem. - Cóż, p-p-potem była za-a-adyma - ale emocje już opadły i teraz tylko sam natrząsał się z własnej ułomnoœci. - Nie mogłem

następnego dnia pokazać się w szkole i opowiadać ludziom: "No tak, rzeczywiœcie mam parę siniaków. Po prostu bliższe spotkanie z drzwiami". A tak bym zrobił. W pewnym sensie chciałem go chronić, ale on

postanowił nie ryzykować. Zaciągnął mnie do piwnicy izamknął w małej komórce. Mogłem tam tylko siedzieć. O staniu czy chodzeniu nie było mowy. Powiedział, że mam tam zostać tak długo, aż pozbędę się diabła,

który we mnie siedzi. Nie mogłem nawet iœć do łazienki. Nie żebym akurat musiał, dopiero co byłem - zaœrniał się i umilkł. - Po tym, co powiedziałeœ, trudno sobie wyobrazić, że twój ojciec w ogóle mógł być

kiedyœ dobry - powiedziała Laura.

- Myœlę, że po prostu życie stało się dla niego czymœ w rodzaju wojny - Sorry przez chwilę wyglądał, jakby był głęboko poruszony wszystkimi usprawiedliwieniami, które przychodziły mu do głowy. - Sporo na

ten temat myœlałem i roznawiałem. Czytałem książki pisane przez ludzi, którzy dokładnie obserwowali zachowania innych ludzi i doszedłem do jednego wniosku - otóż Tim w pewnych okolicznoœciach radził sobie

całkiem dobrze. W momencie gdy stracił pracę, częœć jego umysłu pogrążyła się w ciągłej rozpaczy, nawet panice, a jak tu

normalnie żyć z czymœ takim? Sądzę, że traktując mnie brutalnie,

usiłował nadać temu wszystkiemu jakiœ sens - to znaczy,

po prostu znaleŸć odpowiedzialnego za ten stan rzeczy. — .Ale to było wstrętne... i strasznie głupie - powiedziała Laura.

— A może nie miał wyboru? ~ odparł Sorry. — Jak już raz zaczął, to nie mógł się wycofać. Musiałby się przyznać do błędu.

- No dobra, ale w końcu jakoœ musiałeœ się wydostać — powiedziała w końcu Laura.

- Jakoœ musiałem — przyznał Sorry. —Ale nic nie pamiętam.

I nie pamiętam niczego jeszcze długo, długo potem.

Następna rzecz, którą pamiętam to płacząca Miryam, ale wtedy byłem w szpitalu. Dopiero potem przewieŸli mnie do Janua Caeli. Podobno po całym dniu Tima trochę ruszyło sumienie. Otwórzył I komórkę... a tu nie

ma Sorensena! Zniknąłem.

Nie mam pojęcia jak. Znalazły mnie ledwie przytomnego na podwórku, wœród tych przystrzyżonych drzewek iwtedy do

Miryam dotarło to, z czego nie zdawała sobie sprawy wczeœniej - że

jestem dokładnie tym, kim chciała, żebym był, z wyjątkiem nałego szczególiku związanego z płcią.

- Nie takiego znowu małego! - powiedziała Laura. - O, dzięki, że masz o mnie takie dobre zdanie - odparł Sorry. - Myœlę, że mniej więcej w granicach normy. - Nie o to mi chodziło! - wœciekle krzyknęła

Laura.—Przecież dobrze wiesz, o czym mówię!

- No dobrze, już dobrze - powiedział. - Oj, tak sobie

powiedziałem dla żartów, sorry*. Widzisz? Tak sie głupio złożyło, że za każdym razem, kiedy za coœ przepraszam, muszę

się przedstawiać.

- Przeszkadza ci, kiedy się do ciebie mówi Sorry? To

tylko zwykłe zdrobnienie — powiedziała Laura. - Przyzwyczaiłem się — odparł Sorry. — Miryam zawiozła mnie do Sydney do lekarki-czarowriicy, prawdziwej czarownicy, ale równoczeœnie psychoterapeutki. To

znaczy, była czarownicą jak Winter, Miryam i ja, a oprócz tego miała dyplom

uniwersytetu i te rzeczy. Była naprawdę œwietna — rzeczywiœcie

używała swojej mocy nie tylko do efektów specjalnych.

Jeżeli kiedykolwiek będę dorosły co nie zawsze wydaje misię takie oczywiste, chciałbym być taki jak ona.

* sorry (ang.) - przepraszam.

- To znaczy być psychoterapeutą? - spytała Laura z powątpieniem.

- Broń Boże! - powiedział Sorry. - Cciałbym pracować

w... niw wiem, biurze konserwatora przyrody czyw straży

leœnej, czy czymœ takim. Mógłbym w taktowny i pożyteczny

sposób używać moich zdolnoœci, żeby pomóc w odnowie

zniszczonego buszu albo ratować zagrożone gatunki ptaków.

W każdym razie, Chant, ta historia ma morał, a jest on taki,

że ze wszystkim można się w końcu pogodzić... Ludzie dawali sobie radę z o wiele gorszymi rzeczami niż takie bzdury.

- Ale ty sobie nie dałeœ - zauważyła Laura brutalnie. - Nie mówmy o tym nikomu! - poœpiesznie powiedział Sorry — Zresztą weŸmy na przykład moje wyniki wszkole. Pomagam w bibliotece, robię z ukrycia zdjęcia

przyróżnym ptaszkom, zrobiłem oszałamiająca, karierę jako prefekt. W większoœci przedmiotów jestem w czołówce klasy, a z angielskiego walczę o pierwszeństwo tylko z Katherine Price. To chyba znaczy że sobie

poradziłem, nie? Nie chcę umierać, ciekawi mnie, co się stanie w przyszłoœci, więc muszę żyć dalej. Dobrze ci

radzę: po prostu życz swojej mamie szczęœcia. Twoje męczeństwo nic tu nie zmieni. Nic a nic. Wyciągnął rękę wpowietrze

i zimorodek odfrunął jak œwietlista strzałka.

— A niech to wszystko...! — powiedział cicho Sorry. - No dobrze, w porządku, to jest nie fair! Nie fair jest też to, że sobie tutaj siedzę z tobą, na słoneczku, podczas gdy biedny stary Tim

wyplata koszyki albo coœ w tym rodzaju, na terapii zajęciowej w warjatkowie. Stanowię żywy przykład na to, co mogą zrobić

pieniądze i wykształcenie. Miryam wiedziała, co robić i miała pieniądze, żeby to robić. Rzuciła wszystko i mnie wywiozła.

Jeżeli dziewiąćdziesiąt procent ludzi uważa, że jestem normalny to znaczy, że

jestem normalny... A, a propos, chciałem cię o coœ zapytać.

Martwa szaroœć zatoki sprawiła, że Laura (jeszcze przed chwilą przepełniona gniewem) poczuła w sobie tę sama martwotę i szaroœć. Próbowała przedrzeć się myœlami przez opowieœć Sorry`ego z powrotem do Chrisa

i Kate. - To że tobie było kiedyœ jeszcze gorzej — powiedziała powoli - nie ma dla mnie żadnego znaczenia... Jednak wszystko to razem wzięte — miejsce, czas i opowieœć zrobiły na niej pewne wrażenie. Jej

złoœć osłabła, właœciwie prawie znikła, ale zamiast niej pojawiło się ponure przygnębienie i Laura zaczęła płakać. Płakała nie z jakiegoœ jednego szczególnego powodu — po prostu dlatego, że jej życie

rozpadło się na kawałki i za nic nie dawało się z powrotem złożyć w jakąœ sensowną, bezpieczną całoœć. Spełniły się ostrzeżenia. Jeszcze tydzień wczeœniej była kompletna i spójna. Miała prawdziwą twarz

zwróconą do œwiata. Teraz całkiem się rozsypała.

- Nie płacz - powiedział Sorry bez specjalnego współczucia. - Przestań! Zaczynam się czuć jak mąż, który musi znosić wszystkie wady małżeństwa, a nie może skorzystać z zalet.

Laura fuknęła wœciekle.

- Z jakich zalet? - krzyknęła. - No, powiedz! - Jakich zalet? Chcesz się ze mną przespać? Dobrze! Załatwmy to szybko i będziesz się mógł wreszcie zamknąć i przestać o tym gadać! Będziemy to mieli raz na

zawsze z głowy!

Sorry spojrzał na nią przestraszony.

- To naprawdę straszne - powiedział w końcu. - To moja wina, tak?

Laura popatrzyła na swoje dłonie splecione tak mocno, że przez chwilę sama nie była pewna, który palec należy do której ręki.

- No wiesz, Chant, przyznaję, że miewam różne myœli na twój temat, kiedy tak się przechadzasz po boisku w szkole - trochę jak czapla - chuda i odrobinę kanciasta, ale elegancka i pełna gracji... i potem,

kiedy mnie rozpoznałaœ, i zacząłem ci się jeszcze bardziej przyglądać i przez ostatni rok wydoroœlałaœ, i po prostu wyglądasz tak, jakbyœ chciała... A najgorsze jest to, że chociaż zgodziłaœ się tylko

dlatego, że jesteœ zdenerwowana i smutna, ja i tak... - zaœmiał się sam do siebie. - No cóż, nie jestem bohaterem - powiedział. - To na pewno. Ale mogę udawać, że jestem. ChodŸ, wracajmy. Zobaczymy, jak się

miewa twój brat.

O dziwo, Laura znowu poczuła tęsknotę za Kate, zupełnie jakby swoją wyzywającą propozycję wobec Sorry`ego dorównała matce i odegrała się na niej. Nagle poczuła się pewniej. Uœmiechmęła się blado i pozwoliła

Sorry`emu wziąć się za rękę i podnieœć z ziemi. Uparty, dręczący gniew zaczął mijać.

- Coœ mi się zdaje, że jestem trochę zazdrosna o Chrisa Holly - powiedziała i samo nazwanie ukrytego demona sprawiło, że poczuła się jeszcze lepiej.

- Ja tam nie bywam zazdrosny - odparł Sorry. - Ale tak naprawdę to nie moja zasługa.

- A gdybym ja miała chłopaka, nie byłbyœ o niego trochę zazdrosny? - spytała Laura.

- Nie! — powiedział Sorry i zaraz zapytał. - A kogo? Masz kogoœ konkretnego na mysli?

- Nie. Chociaż, weŸmy na przykład Barry`ego Hamiltona - podsunęła Laura.

- Barry ego Hamiltona! - zawołał Sorry. - Barry? No coœ ty!

- Jest bardzo przystojny, a poza tym ma samochód - zauważyła Laura.

- Ale on pewnie nawet nie potrafi się podpisać! - zawolał Sorry.

- Potrafi, potrafi. Wcale nie jest głupi! — powiedziała Laura. — Jesteœ tak zajęty wychwalaniem samego siebie, że pewnie nawet nie zauważyłeœ. A poza tym ma samochód — powtórzyła.

- No proszę! - zawołał Sorry zse zdumieniem. - Mam zrwala. I to do tego małolata z piątej klasy.

Popatrzył na nią i przez krótką chwilę na jego codziennej twarzy znów pojawiły się te same, zwielokrotnione, wzmocnione rysy, które dostrzegła zeszłej nocy, gdy byli w jego pokoju. Ze zdumieniem,

przestrachem, ale i nieoczekiwaną przyjemnoœcią poczuła jakby lekkie ukłucie prądu gdzieœ bardziej w brzuchu niż w sercu. Uciekła wzrokiem przed tym spojrzeniem.

- Wiesz co, Chant? - powiedział Sorry, kiedy wrócili do skutera i szukali ukrytych w trawie kasków. - Powtórz jadnak swoją propozycję.

- Nie chciałeœ za pierwszym razem - odparła Laura. - Teraz już przepadło.

- No, w takim razie trzymaj się mocno - poradził Sorry. - Na vespie raczej nie da się za szybko wystartować, ale zrobię, co w mojej mocy.

Samochód Chrisa nadal stał zaparkowany przed domem. Laura weszła do œrodka, a Sorry jak posłuszny pies został na zewnątrz, przy skuterze.

Kate siedziała przy stole w tym samym miejscu, w którym

w szczęœliwszych czasach pracowała nad swoim kursem księgarskim. Siedzący obok Chris Holly, który mówił coœ do niej z przejęciem, urwał, kiedy otworzyły się drzwi i oboje spojrzeli na wchodzącą Laurę. Kate,

choć teraz sprawiała wraŸenie opanowanej, najwyraŸniej przed chwilą płakała. Wyglądała dosyć żałoœnie. Nieuczesane włosy, pozbawione zwykłego blasku, zwisały w bezładnych lokach, a rozmazany pod oczami

wczorajszy tusz przypominał sińce, które pod wpływem bolesnych wspomnień wystąpiły na twarzy Sorry`ego.

- Dobrze, że jesteœ - przywitała Laurę, starając się panować nad głosem. - Nie spodziewałam się ciebie tak wczeœnie.

- To widać - powiedziała Laura i z zadowoleniem stwierdziła, że zabrzmiało to raczej przyjaŸnie niż gniewnie. - Nic nie szkodzi! Byłam trochę zaskoczona, ale już mi przeszło. Jak tam Jacko?

- Okropnie - odpowiedziała Kate ponurym głosem.

- Zrobię wam kawę - powiedział Chris. - Przynajmniej się do czegoœ przydam. Potem pójdę do siebie, wykąpię się, ogarnę, trochę pomedytuję i przyjadę z powrotem.

Gdy tylko zniknął w kuchni, Kate zwróciła w stronę Laury twarz pokrytą sińcami z tuszu.

- Tylko nie myœl sobie, że mnie nie obchodzi Jacko — powiedziała. — Właœnie

wręcz przeciwnie. Było mi tak strasznie smutno, że potrzebowałam jakiegoœ pocieszenia, jakiejœ ucieczki.

- Ja chciałam cię pocieszyć! - zawołała Laura. — Byłabym z tobą. Ja, nie jakiœ obcy człowiek. kate rozejrzała się po pokoju, jak gdyby liczyła, że znajdzie jakąœ radę zapisaną na którejœ ze œcian.

- Wiem, że to fatalny moment... - westchnęła. - Fatalny moment, żeby o tym rozmawiać. Ale innego nie mamy.

Wszystko się dzieje tak szybko. Najpierw poznalam Chrisa, a potem Jacko zachorował i obie sprawy

splotły się w jedną. Muszę ci to powiedzieć, chociaż wiem, że to jest zły moment.

Posłuchaj, córeczko, jesteœ dla mnie pocieszeniem, ale nigdy nie będziesz ucieczką. Po prostu dlatego, że czuję się

za ciebie odpowiedzialna. Muszę cię chronić, muszę tobą opiekować, a w ogóle seks ma to do siebie... - urwała

i zaczęła jeszcze raz. - Dzięki tobie jestem czasami bardziej sobą, niż bym tego chciała - dzięki tobie i Jackowi. A

bywa tak, że ludzie kochają się ze sobą właœnie po to, żeby odpocząć od bycia sobą. Na kilka krótkich chwil

w ogóle przestają być i to przynosi wielką ulgę. Właœnie o to mi chodziło z tą ucieczką. Od bardzo dawna byłam po prostu

sobą - bez chwili wytchnienia. I uwielbiałam to. Uwielbiałam być z tobą i z Jackiem. Nawet

pracę uwielbiałam, choć ciągle marudziłam. Ale potrzebowałam na chwilę

uciec. To nie Chris mnie prosił, to ja go poprosiłam.

— A jak nie ma pod ręką kogoœ takiego jak Chris? — spytała Laura. — Co ludzie wtedy robią?

Przypomniała sobie, jak sama patrzyła na odlatującą czaplę i marzyła

o rozpłynięciu się w nicoœci. Jej głos zabrzmiał

surowo w jej własnych uszach, ale Kate odpowiedziała łagodnie:

- Czekają, aż im przejdzie i mnie też by przeszło.

Uœmiechnęła się i w tym uœmiechu, choć słabym i nieœmiałym, znowu była dawna Kate.

- Ja miałam po prostu szczęœcie. No dobra, córeczko, powiedziałam, co miałam do powiedzenia.

Nie zamierzam cię przepraszać, bo nie jest mi aż tak bardzo wstyd. Przykro mi, że tobie było przykro,

ale nie na tyle, żeby żałować tago, co się stało.

Słychając tej przemowy, Laura coœ sobie przypomniała, a zaraz potem wszedł Chris i powiedział:

- Lauro, czy to nie twój chłopak tam czeka przed furtką?

Nie chcesz go zaprosić do œrodka? Jak on ma na imię? Sorrow*? - Sorry!— powiedziała Laura.— Nie, nie! Coœ mu tylko

krzyknę od drzwi. Stojąc w drzwiach, zawołała w stronę Sorry`ego:

— Zadzwonię do ciebie póŸniej, dobra? Sorry uniósł do góry oba kciuki i z głoœnym terkotem odjechał w dół Kingsford Drive.

— Jest w nim coœ niepokojącego — powiedział Chris, kiedy Laura wróciła do pokoju. — Sam nie wiem co, ale coœ

jest.

- Przestań jej wmawiać takie rzeczy —jęknęła Kate błagalnie. - To tylko Sorensen Carlisle,

mroczny sekret rodziny Carlisle`ów niedawno wydobyty na œwiatło dzienne.

*sorrow (ang.) - smutek.

- Jak na tę dzielnicę, to im się chyba całkiem niexle powodzi - krytycznie ocenił Chris.

- No tak, to rzeczywiœcie doœć zamożna rodzina... rozsiana po całym mieœcie - powiedziała Kate doœć obojętnym tonem. - Co rusz o którymœ piszą, że coœ tam na przykład zrobił ważnego dla przemysłu albo

jakieœ podobne rzeczy. Tu niedaleko mieszkają dwie kobiety i ten chopak. Nie mam pojęcia, czemu tu zostali. Z całą pewnoœcią nie za bardzo pasują do otoczenia.

- Chłopak nie wygląda, jakby miał zbyt wiele trosk w

życiu - mruknął z przekąsem Chris. - Sądząc po tej jego fryzurce, za

tyle, ile zostawia u fryzjera, dałoby się pewnie przez

tydzień wyżywić całą rodzinę uchodŸców.

Laura poczuła, że musi stanąć w obronie Sorry`ego.

- Przynajmniej nie łysieje - powiedziała i z przykroœcią musiała poczuć do Chrisa sympatię, bo ten rozeœmiał się i

podał jej kawę, zupełnie jakby wręczał jej nagrodę.

- Chris nie może sobie wybaczyć, że sam jest zamożnym

przedstawicielem klasy œredniej, a nie uchodŸcą - powiedziała

prawie wesoło Kate. - Czuje się w obowiązku karać innych za swoją własną, uprzywilejowaną pozycję.

- Sorry chce zostać strażnikiem przyrody - powiedziała

Laura. - I leczyć chore lasy. Albo pracować z rzadkimi ptakami.

- A, czyli interesuje się ochroną przyrody, tak? - powiedział

Chris. - No cóż, to chyba nie najgorzej.

Parę minut póŸniej Chris odjechał samochodem Kate. Nie miał najmniejszych

kłopotów z zapaleniem, bo wczeœniej, kiedy Kate była w szpitalu, zawiózł go do warsztatu i naładował akumulator.

- Ale tak naprawdę powinnaœ kupić nowy - powiedział

wychodząc. - Przyjadę po ciebie za trzy kwadranse.

Kiedy zostały same, Kate i Laura popatrzyły na siebie jak

dwoje ludzi, którzy na nowo się poznają po długiej i

brzemiennej w wydarzenia rozłące. - Powiedzmy, że faktycznie zrobiłaœ to, bo potrzebowałaœ - powiedziała

po chwili Laura. - Ale czy seks.....To znaczy, myœlałam, że do tego potrzebny jest jakiœ

entuzjazm, nie? - No i zrobiłam to z entuzjazmem — powiedziała Kate,

wstając z krzesła. — Tylko że z entuzjazmem już sobie poradziłam.

W ogóle z entuzjazmem jakoœ sobie radzę. Natomiast

ze smutkiem nie za bardzo. Wiesz co, córeczko? Oni myœlą, że Jacko umrze. Wiem, że tak myœlą. Nie potrafili nic zrobić, żeby mu pomóc. Jest coraz gorzej, gorzej i gorzej. Już dwa razy dzisiaj dzwoniłam i

mówią, że nic się nie zmieniło, poza tym, że jest jeszcze słabszy. Nie mam się co oszukiwać, to może znaczyć tylko jedno. Wiesz, nie chciałam drugiego dziecka. Urodziłam Jacka, bo bałam się, że tata może

odejœć Już wtedy miał romans z Julią iwdziałam, że tym razem to coœ poważnego, wiec urodziłam Jacka! Raczej marny powód, żeby urodzić dziecko, co? Tylko po to, żeby kogoœ uwiązać.

- Jacka to nie obchodziło - zauważyła Laura. - Zawsze

zachowywał się tak, jakby uważał, że życie jest cudowne.

- To prawda. To jest coœ pięknego - powiedziała

Kate. - Małym dzieciom wystarczy odrobina miłoœci, a już są przekonane, że bez nich œwiat nie mógłby istnieć.

Dobrze wiedzą, że są fantastyczne. Kiedy przestałam już tak bardzo

tęsknić za waszym tatą... Naprawdę było mi cudownie z tobą

i z Jackiem, a teraz wugląda na to, że... Nie wierzę, że to moja

wina, a jednak w dziwny, przesądny sposób wydaje mi się, że

to jakaœ kara za błędy przyszłoœci.

- Kompletne bzdura! - krzyknęła Laura. - Wiem

o chorobie Jacka dużo więcej niż ty. Tylko że nie chcesz mi

uwierzyć! Mogę z tobą pojechać? Mogę go zobaczyć?

- Może by tak trochę grzeczniej? - upomniała ją

Kate. - Tak, myœlę, że możesz, chociaż nie wiem, czy nie

byłoby dla ciebie lepiej, gdybyœ go zapamiętała takim, jaki

był - bystrego, wesołego dzieciaka, patrzącego co by tu

zbroić. Ale oczywiœcie możesz iœć ze mną. Mają tam taki

pokój - taką jakby poczekalnię z telewizorem, w któej Chris

wczoraj spędził większoœć dnia. Ja mogę w każdej chwili wejœć

do sali Jacka. Powiedzieli, że mogą dla mnie wstawić łóżko,

gdybym chciała tam z nim zostać na noc i pewnie dzisiaj tak zrobię. No dobra, musimy się zbierać. Pierwsza zamawiam wannę.

Chwilę póŸniej zawołała z łazienki:

- Wiesz co, córeczko? Powinnaœ się cieszyć, że mam

kagoœ takiego jak Chris. Przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz

chciała się ode mnie uwolnić, a będzie ci o wiele łatwiej,

jeżeli ja... Jeżeli nie będziesz mnie musiała zawsze zostawiać samej.

Ale Laura stała wpatrzona w lustro, zastanawiając się, jaką twarz zobaczył Sorry, kiedy przyglądał jej się z drugiego końca

boiska i co sama myœlałaby o swojej twarzy gdyby nie znała

jej na co dzień.

Postanowiła włożyć swój najlepszy strój, na wypadek gdyby

miała się póŸniej spotkać z Sorrym. Pomyœlała, że nie zawadzi

pokazać się w swojej jedynej porządnej sukience, nawet

jeżeli była to tylko prosta letnia kiecka, którą dostała od Sally, bo na nią była za mała. Szczotkowała włosy tak długo, aż nabrały

lekkiego połysku, choć prawdę mówiąc, ich wełnista powierzchnia nie dawała œwiatłu zbyt dużych szans. Włożyła

swoje najlepsze sandałki i zapytała, czy może się troszkę umalować.

— WeŸ trochę szminki, jak już musisz — powiedziała Kate, ale Laura nie mogła się powstrzymać, żeby nie sięgnąć po kredkę i tusz, a potem pomyœlała, że wygląda jak bohaterka jakiegoœ zagranicznego filmu.

PóŸniej, w szpitalu, kiedy patrzyła na Jacka, wszystko to wydało jej się strasznie dziecinne. Jacko stał się częœcią szpitalnej aparatury. Do ręki kapał mu jakiœ płyn, a do nosa plastrem przyklejona była

plastikowa rurka. Leżał w szpitalnej poœcieli, bardziej związany niż przykryty i wyglądał jak pokurczona lalka. A jednak to wciąż był Jacko, wciąż jej braciszek. Wszystkie szalone wydarzenia ostatniej doby i

wszyscy nowi ludzie, którzy, jak Chris Holly i trzy czarownice, wtargnęli w jej życie, nagle wyblakli jak wspomnienia z wczeœniejszego, mniej ważnego życia. Laura miała straszną ochotę podnieœć Jacka,

przytulić go i jakoœ mu przypomnieć - nawet w œpiączce - że ma siostrę, która go kocha i zrobi wszystko, żeby rozproszyć gęstniejący nad nim mrok. Mogła jednak tylko na niego patrzeć i z głuchym uporem

powtarzać jego imię.

- Córeczko - powiedziała Kate. - kochanie... - chciała coœ dodać, ale nie potrafiła dokończyć. - Płacz, jeœli chcesz - powiedziała w końcu. - Ja też sobie czasem popłakuję.

Jeszcze parę godzin wczeœniej Laura nienawidziła Kate za tę noc spędzoną na poszukiwaniu pocieszenia u Chrisa Holly. Teraz już miała wrażenie, jakby to była reakcja nic nierozumiejącego dziecka. Straszliwy

spokój Jacka i nikły płomyczek nadziei walczący w kate na œmierć i życie z rozpaczą sprawiły, że wszystkie wczeœniejsze pretensje straciły jakiekolwiek znaczenie. A jednak Laura nie płakała. Chętnie

rozpuœciłaby we łzach niejedno uczucie, ale były one częœcią mocy, która mogła jeszcze ocalić Jacka i trzeba je było gromadzić i oszczędzać, a nie trwonić bez celu.

Kiedy Kate i Laura patrzyły na Jacka, jakby oglądały jakieœ tajemnicze, tragiczne dzieło sztuki, wszedł lekarz, żeby go zbadać i w tym momencie do Laury dotarł jedyny w swoim rodzaju zapach rozkładu i

przeżutej mięty. Poczuła nagły, gwałtowny skurcz w gardle i klatce piersiowej, aż Kate popatrzyła na nią zaniepokojona.

- Nic mi nie jest - powiedziała Laura. - Po prostu zaraz będzie miał atak.

Kiedy to mówiła, Jacko zaczął się wyginać, ale tym razem bardzo, bardzo słabo. Jego oczami spojrzał na Laurę Carmody Braque. Wykrzywił usta w uœmieszku i zniknął, ale najwyraŸniej poza Laurą nikt tego nie

zauważył.

- Nie widzisz tego? - Laura z rozpaczą krzyknęła do Kate. - Nie widzisz? Nie czujesz go?

- Skąd wiedziałaœ, że tak się stanie? - spytał lekarz.

- Po zapachu - odparła. Zaczyna wtedy pachnieć miętą.

- Moja córka uważa, że on jest opętany - wyjaœniła lekceważącym tonem Kate.

- To nie jest opętanie. To go pożera - powiedziała Laura, powtarzając diagnozę Sorry`ego Carlisle`a. - Pachnie miętowym syropem i gniciem.

- To dziwne - powiedział lekarz do Kate. - Casami też mi się wydaje, że czuję zapach mięty. Pielęgniarka twierdzi, że nic nie czuje i doktor Roper też nie. Proszę pani, oczywiœcie nie mogę przyjąć tej

diagnozy, ale prawda jest taka, że chłopcu absolutnie nic nie pomaga. Jego serce jest czymœ bardzo

ciązone - niewątpliwie jakąœ chorobą, ale nie potrafimy jej

zdjagnozować ani znaleŸć na nią lekarstwa. Glukoza i proteiny,

które podajemy w kroplówce prawdopodobnie trochę go

podtrzymują, ale więcej nie udało nam się zrobić. Skoro wszystkie

inne hipotezy się nie sprawdziły, to może trzeba przyjąć, że ta

ostatnia, która została, jest jedyną możliwą.

— Czy mogę zatelefonować? - spytała Laura. - Tam

chyba w tej poczekalni jest telefon, prawda? Po lekko chrapliwym głosie, który odezwał się w słuchawce,

kiedy wreszcie udało jej się dodzwonić, poznała, że rozmawia

z Winter Carlisle.

— Winter... — zaczęła i zabrzmiało to raczej bezpoœrednio, ale to był jedyni sposób, żeby zdobyć jakąœ przewagę nad tą starszą panią, która złożyła jej tak dziwna, propozycję. — Mówi Laura

Chant. Z moim bratem jest bardzo Ÿle. — Pamiętaj, że jest wyjœcie - odezwał się głos Winter.

— Muszę panią o coœ spytać - powiedziała Laura. - I proszę mi szczerze odpowiedzieć. Sorry mówił, że pani odpowie.

Czy naprawdę nie przychodzi pani do głowy żaden inny sposób, żeby go uratować niż ten, o którym pani wczoraj wspomniała?

— Przysięgsm na kielich, szpadę, monetę i różdżkę — powiedziała

Winter Carlisle swoim chrapliwym głosem, powierzając nowoczesnym przywodom starożytne symbole, które przez

ucho Laury dotarło do jej umysłu. Podobnie jak jej brat, Laura

stała się na chwilę częœcią skomplikowanej maszyny.

- Czy to jest trudne? - spytała.

- Bardzo trudne, ale nie za trudne - odparła pani

Carlisle. - To cię bezpowrotnie odmieni, ale przecież i bez tego

zmieniasz się bezpowrotnie.

- Czy to jest zmiana na gorsze? - spytała Laura.

- Może być, jeżeli się ją wykorzysta do złego. Ale to samo

można powiedzieć o wszystkich ludzkich zmianach - powiedziała Winter.

- Pani na tym zależy jeszcze z jakichœ innych powodów,

które nie mają nic wspólnego z Jackiem, prawda? - zapytała Laura.

- To prawda - przyznała Winter. - Ale nie proponowałabym

ci tego, gdyby to nie było konieczne również z twojego

punktu widzenia.

- Czy można to zrobić teraz? - Laura zadała ostatnie

pytanie. - Od razu?

Zapadła cisza, a potem stary głos powiedział: - Myœlę, że tak. Dziœ w nocy. Ale nie wolno ci nic jeœć

przez cały dzień. Powiedz mi, Lauro... czy jesteœ dziewicą?

- Tak — powiedziała Laura. - A to ma jakieœ znaczenie?

— Pewne ma - stwierdziła Winter. - Latwiej dokonać przemiany, jeżeli nie jest się za bardzo związanym ze swoim obecnym stanem. My troje możemy ci pomóc, ale to ty sama musisz przejœć tę drogę. Nic nie jedz.

Jedzenie będzie przeszkadzać.

- I tak nie jestem gładna - powiedziała Laura. A czy jest Sorry?

- Stoi w drzwiach swojego pokoju i pilnuje mnie - odparła Winter. - Dać ci go?

- Nie. Spotkamy się wieczorem - powiedziała Laura. - Proszę mu ode mnie pomachać.

Odłożyła słuchawkę i z zadowoleniem stwierdziła, że się nie trzęsie, ani w ogóle nie jest w żaden widoczny sposób zdenerwowana. Kiedy się odwróciła, napotkała zaciekawione spojrzenie Chrisa Holly. Siedział w

poczekalni na jednym z krzeseł z książką Grahama Greene`a w ręce i przyglądał się Laurze.

- Co ty kombinujesz? - zapytał. - Jakaœ czarna msza, czy co?

- Nie, nic z tych rzeczy - powiedziała Laura, choć podejrzewała, że to może być coœ w tym rodzaju.

W tym momencie ktoœ stanął w drzwiach i jakiœ głos powiedział:

- Czyżby to była moja mała puchata owieczka-córeczka? Aleœ ty wyrosła, córeczko!

Laura odwróciła się i zobaczyła mężczyznę, którego skądœ znała. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że to ktoœ bardzo dobrze jej znany, ale nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go spotkała, ani jak się

nazywał. Potem dotarło do niej, że ten œniady, dobrze zbudowany mężczyzna to jej ojciec. Parzytył sporo od czasu, kiedy go ostatnio widziała. Miał na sobie ubranie, jakiego nigdy przedtem nie nosił, a jego

druga żona, œliczna Julia, wyraŸnie zaokrąglona ciążą, stała dyskretnie z tyłu i patrzyła na niego z czułoœcią.

rozdział dziewiąty

Przemiana

Zanim Laura wróciła wieczorem do domu Carlisle`ów, pozwolono jej jeszcze raz wejœć do Jacka.

— Rozmawiaj z nim! — zachęcił ją lekarz, zanim weszła. — Możesz mówić, ile chcesz. Pochyliła się więc nad łóżkiem i szeptała: — Jacko!' Posłuchaj! Jacko! To ja, Lolly! Teraz muszę iœć, ale niedługo wrócę.

Wytrzymaj jeszcze trochę, uratuję cię. BądŸ dzielny, wytrzymaj!

Patrzyła na niego z takim natężeniem, jakby chciała wyryć w pamięci jego obraz, żeby zawsze, nawet kiedy będzie daleko,

mieć go tuż przed sobą. Kiedy wyszła, miała spokojną twarz, ale Kate nie dała się oszukać.

— Córeczko, nie bądŸ taka strasznie smutna! — zawołała żałoœnie.

- Daj spokój!— odparła Laura. - Sama cierpisz, a mnie każesz przestać.

- Gdybym tylko mogła, cierpiałabym za ciebie - zawołała Kate - bo

wiem, że potrafię wszystko znieœć, a tobie

chciałabym tego oszczędzić.

- I dlatego mi nie powiedziałaœ, że przyjedzie tata? - spytała Laura.

Kate milczała przez chwilę.

- Nie byłam pewna, czy przyjdzie - powiedziała

wreszcie. - Nie chciałam, żebyœ była rozczarowana.

- Rozczarowana? - prychnęła Laura. - Co on tu

w ogóle robi? Przecież ledwie zna Jacka. Ostatnio nawet

zapomniał o jego urodzinach.

- Ciii! Córeczko - powiedziała Kate. - Musiałby nie

mieć serca, żeby się nie przejąć, kiedy jego synek jest taki chory. Zawsze był bardzo uczuciowy, jeżeli tylko dało mu się

szansę. Po prostu miał pecha, że mnie nie wystarczała uczuciowoœć.

— W porządku. On sam mi nie przeszkadza - stwierdziła

Laura. - Wkurza mnie tylko, że Julia przyszła. Spodziewa się dziecka i to trochę nie w porządku, kiedy z Jackiem jest tak kiepsko. To tak, jakby jeszcze za życia szykować mu następcę.

— I dlatego nie chciałaœ do nich jechać? — zawołała Kate

— Między innymi — odparła Laura. Nie mogła powiedzieć

Kate o trzech czarownicach i o czekającej ją przemianie,

której perspektywa unosiła się w powietrzu jak gęsta, czarna mgła, zakrywająca cały wieczór.

Ojciec uparł się, żeby ją odwieœć do Gardendale i jego samochód, pomrukując jak posłuszny zwierzak, przemierzał znajome ulice, które nagle wydawały się Laurze obce, jakby oglądała je oczami współpasażerów.

- A cóż to za koszmarek! - zawołała Julia, kiedy mijali Centrum Handlowe Gardendale - Boże! Przecież to zanieczyszcza œrodowisko. Pewnie jeszcze puszczają muzykę z głoœników!

- Tylko w hipermarkecie - powiedziała Laura, według której to, co właœnie leciało z odtwarzacza w samochodzie, nie różniło się specjalnie od muzyki w sklepie. - Nie jest tak tragicznie.

- Dla mnie to makabra! - powiedziała Julia. - To tam pracuje Kate? Współczuję.

Samochód jechał dalej i kilka minut póŸniej zatrzymał się przed bramą Carlisle`ów.

- To się nazywa wyczucie - powiedział Stephen, bo Sorry, wiedziony jakimœ sobie tylko znanym instynktem, wyszedł im naprzeciw i właœnie otwierał bramę.

- Tutaj wysiądę - powiedziała poœpiesznie Laura. - Nie ma sensu, żebyœcie wjeżdżali do œrodka.

wiedziała, że Julia i ojciec byliby pod wrażeniem posiadłoœci, ale nie chciała ich wprowadzać w magiczny krą cieni i drzew.

- A co to za chłopiec? - spytała Julia z przebiegłym uœmieszkiem.

- Sorensen Carlisle - powiedziała wynioœle Laura i Julia z ojcem wybuchnęli œmiechem, jakby właœnie zrozumieli coœ, czego wczeœniej nie rozumieli i to zrozumienie nie tylko ich rozbawiło, ale także

uspokoiło.

- To nie jest mój chłopak. To prefekt - wybełkotała Laura.

- Coœ mi mówiło, że musisz mieć jakiœ powód, żeby u nas nie nocować - powiedział Stephen. - Myœlałem, że to może przeze mnie. No cóż, owieczko-córeczko, doroœlejemy.

- Dzięki za podwiezienie - odparła Laura.

- A nie dostanę całusa? - spytał z takim smutkiem, że Laura, ku jego zaskoczeniu (i swojemu własnemu również) pocałowała go mocno i przytuliła się do niego. Kiedy to zrobiła, poczuła jego zapach, który tak

œwietnie przechował się w jej pamięci - zapach tytoniu i płynu po goleniu.

Julia pomachała przyjaŸnie, Laura w odpowiedzi pomachała niepewnie i chwilę potem samochód odjechał. Laura Patrzyła, jak Sorry zamyka bramę, a potem poszła z nim długą, ciemną alejką, czując najpierw w nim,

potem w powietrzu i przede wszystkim w starym domu jakiœ niepokój przed tym, co ma nastąpić — pełne napięcia wyczekiwanie na tajemniczą i nienazwaną próbę.

— Jak tam brat? — spytał Sorry. — I jak mama sobie radzi?

Laura opowiedziała mu wszystko, co pamiętała. W tej ciemnoœci, pod drzewami,

sam na sam z nim nie czuła się zbyt pewnie, zwłaszcza, że był w takim czarodziejskim nastroju.

On jednak prawie się nie odzywał i tak doszli do oœwietlonego ganku przed frontowymi drzwiami.

- WejdŸmy do œrodka - powiedział. Tam jest jasno, poczujesz się bezpieczniej.

- Najgorsze ciemnoœci mam we własnej głowie - powiedziała

Laura i nadal je miała, kiedy weszli do kuchni.

- Jesteœ pewnie trochę osłabiona z głodu - powiedział

Sorry. - Ale tak właœnie ma być. Nie mogę cię poczęstować,

choć prawdę mówiąc, sam nie pogardziłbym kawałkiem ciasta.

Ładna sukienka, Chant. Mówiłem ci to?

- Stara już - powiedziała Laura. - Ale ciągle ją lubię.

Już długo jej nie ponoszę. Robi się za mała.

- Odwrotnie! — poprawił ją Sorry. - To ty się zmieniasz, a nie sukienka. Ty się robisz za duża. — Niewielka w tym moja zasługa - odparła Laura z

powagą. — Tak się po prostu samo dzieje.

— Posłuchaj, Chant! — krzyknął nieoczekiwanie

Sorry. — Uciekaj stąd, póki możesz! Zapomnij o bracie! Pobiegnij alejką, otwórz sobie bramę i wróć do prawdziwego œwiata. ZnajdŸ sobie jakiegoœ miłego chłopaka z prawdziwym

sercem, zakochaj się, miej dzieci, zestarzej się i umrzyj jak prawdziwy człowiek, a nie wytwór wyobraŸni.

Ale kiedy tak stali, wpatrzeni w siebie, po przeciwnych stronach stołu, w drzwiach kuchni pojawiła się jego matka.

- Nie przejmuj się nim, Lauro - powiedziała. - Czasem

wydaje mi się, że wszystkie kobiety są wytworami

wyobraŸni, jak Sorry 'raczył to okreœlić. Nie chodzi mu o to, że

istniejemy w czyjejœ wyobraŸni, ale że nasza moc płynie z wyobraŸni i to czyni nas wszystkie czarodziejkami. Czarownice po prostu używają jej z takim silnym przekonaniem, że ich

marzenia stają się rzeczywistoœcią. ChodŸ ze mną.

Sorry westchnął głoœno, a Laura podeszła do Miryam, która łagodnym, ale władczym gestem położyła swą blada, dłoń na

jej odkrytym ramieniu.

— Żegnaj, Chant! - powiedział Sorry, jakby miał się z nią długo nie zobaczyć. - Czasami myœlałem sobie, że ja też

mógłbym przejœć przemianę - w przeciwną stronę. Myœlałem, że mogłabyœ być moim mostem, po którym mógłbym

wrócić do...

— Nie zapominaj, Sorensen, że już tego próbowałeœ i nie wyszło - powiedziała jego matka. - Po prostu nie masz wyboru.

- W takim razie żegnam się z tym pomysłem - odparł Sorry. - Do zobaczenia po drugiej stronie. Chant. A właœciwie chwilę wczeœniej. Też będę miał w tym pewien udział. Idę, muszę się psychicznie przygotować.

- W Sorensenie jest tyle brakujących kawałków - mruknęła Miryam, prowadząc Laurę po schodach i zabrzmiało to tak, jakby Sorry był jakąœ układanką. - Nie tracimy nadziei, że to się kiedyœ zmieni, ale na

razie zajmiemy się tylko tobą... tobą i twoją przemianą. Pierwsza częœć jest łatwa, a nawet przyjemna. Postaramy się wygonić z ciebie tyle œwiata, ile tylko się da.

Laura wzięła kąpiel. Leżała w wannie oœwietlonej œwiecami gruboœci ręki. W jednym rogu na żelaznej podstawce stało niewielkie żeliwne naczynie w kształcie kota wypełnione rozżarzonymi węglami. Z oczu kota

bił czerwony blask, a leniwy dym unoszący się z otwartego pyska miał mocny ziołowy zapach przypominający trochę œwieżo skoszone siano, tylko że bogatrzy i jakbylekko oszałamiający. W bladym, chybotliwym

œwietle, wanna wyglądała czasami jak sadzawka, otoczona smukłymi drzewami o płomiennych liœciach. œciany łazienki to przybliżały się, to oddalały. Czasem lœniły gdzieœ bardzo blisko, zwilgotniałe od pary,

czasem całkowicie znikały. Wtedy na ich miejsce pojawiały się zupełnie niespodziewane widoki trawiastych równin, na których pasły się dzikie konie, żółtych piasków ze sterczącymi, czerwonymi wulkanicznymi

skałami, po których skradały się ziewające lwy lub gęstych zielonych dżungli zamieszkałych przez rajskie ptaki i jaguary. W pewnym momencie Laura ujrzała długą, zakrzywioną plażę. Płonęły na niej ogniska, a

mężczyŸni o pomalowanych ciałach siłowali się na piasku. Kiedy indziej wydało jj się, że z jakiejœ ogromnej wysokoœci leniwie patrzy na granatową pręgę szosy rozcinającą połać zieleni i rojącą się od

samochodów, które wyglądały jek kolorowe muszki.

#

Miryam pomogła jej wyjœć z wanny. Wytrząsnęła kilka kropel z przysadzistej buteleczki z grubego zielonego szkła i wtarła je Laurze we włosy. Œwiece zadymiły i buchnęły jaœniejszym płomieniem.

- Czy œwiat pełzał wokół ciebie? Pojawiał się i znikał? - spytała w napięciu.

- Wszysto się zmieniało - powiedziała Laura, patrząc na dywanik pod swoimi stopami i poczuła, jak Miryam od razu się uspokoiła.

- Dziœ w nocy, w tym miejscu spotkają się niezliczone linie przestrzeni i czasu - mruczała Miryam. - W każdym z nas ciągle się przecinają, ale tylko czarownice i im podobni potrafią w tę sieć łowić ryby -

czasami bardzo dziwne ryby. Na dworze wschodzi księżyc - księżyc w pełni/ - Nie mogłaœ sobie wybrać lepszej nocy. Ja jestem Mistrzem Przygotowania - ciągnęła Miryam, teraz już bardziej oficjalnym tonem. -

Sorensen jest Strażnikiem Bramy. Winter będzie Mistrzem Zakończenia.

Zawiesiła Laurze na szyi srebrne łańcuchy i opuœciła na jej mokrą głowę luŸną, białą, jedwabną tunikę z koronkowym stanem, spod którego widać było łańcuchy. Laura spojrzała pod nogi i wydało jej się, że stoi

na trawie, a zaraz potem na piasku. na piasku do góry nogami były jakies litery i Laura przekręciła głowę, żeby je przeczytać. AKNEIZAŁ, odczytała napis pod stopami. W miarę jak jej wola poddawała się

zapachom, gorącej parze i zmieniającym się proporcjom, coraz bardziej kręciło jej się w głowie. Miryam przyniosła puchar, który na pierwszy rzut oka wyglądał, jakby z czarnegoszkła, ale jego wnętrze

połyskiwało szkarłatem i szmaragdową zielenią, więc Laurze przeszło przez myœl, że być może zrobiony jest z czrnego opalu albo jekiegoœ innego półszlachetnego kamienia. Był pusty, ale Miryam nalała coœ do

niego z wysokiego dzbanka.

- Co to jest? - spytała Laura, bo napój był gorący i miał kilka znajomych zapachów jednoczeœnie.

- Grzane wino - powiedziała Miryam. - Od podgrzewania alkohol się ulatnia. Nie upijesz się. Wierz mi, będziesz potrzebowała sprawnego umysłu i silnej woli. - Odstawiła naczynie na stojący obok stolik.

- Daj mi rękę - powiedziała i Laura posłusznie wyciągnęła dłoń, a potem próbowała ją cofnąć, ale Miryam szybko i sprawnie, jak doœwiadczona pielęgniarka, nakłuła jej srebrną igłą koniuszek palca i

przytrzymała go nad kielichem, aż ciemna kropla spadła i znikła w ciemnym winie.

- Aua! - krzyknęła gniewnie Laura. - Czemu mnie pani nie ostrzegła?

- Chyba lepiej nie wiedzieć - powiedziała z uœmiechem

Miryam, patrząc, jak Laura ssie skaleczony palec. - Myslisz,

że Œpiąca Królewna miała czas possać palec,kiedy się

ukłuła? A co jej się œniło z tego powodu? Nigdy wczeœniej się

nie skaleczyła, więc może po raz pierwszy skosztowała swojej

własnej krwi. Ty natomiast, Lauro, musisz teraz powrócić do siebie. Nie bój się! To tylko odrobina magii natury... szczypta cynamonu, pomarańcza z goŸdzikami, krew winogron, sok dziewczyny... to ci pomoże

wyruszyć w podróż. Wypij to powoli i przemień się w córkę księżyca. Laura wypiła wino, ale to słowa Miryam napełniły jej głowę po brzegi refleksami szkarłatu i szmaragdowej zieleni. Pomyœlała, że kropla

jej krwi próbuje wrócić tam, skąd przyszła

i że trzeba za nią iœć. Jednoczeœnie poczułaq łagodny wstrząs

w głowie, jakby tuż za jej oczami wolno, ale mocno zacisneły się czyjeœ dłonie. Potem coœ na kształt natarczywego wiatru rozwiało jedwabne zasłony jej myœli i uczuć, wleciało przez nie do œrodka i pozwoliło

im opaœć za sobą. Choć nie potrafiła tego nazwać, to coœ miało swoją nazwę i być może nawet by to rozpoznała, gdyby nie była zaskoczona. - Jest pani pewna, że to tylko grzane wino i kropla

krwi? — spytała zaniepokojona.

- Poczułaœ to? - upewniła się Miryam, patrząc jej w oczy.

Wciąż się usmiechała, ale była bardzo skupiona. - To dlatego,

że zawsze byłaœ wpół drogi. To nie wino tak działa, tylko coœ w tobie rozpoznaje znaki, które dajemy i odpowiada nam. Spójrz na siebie. Już prawie byœ mogła być jedną z nas.

Odwróciła ją powoli, żeby mogła się przejrzeć w gładkiej toni lustra. Laura spojrzała na samą siebie - spowitą w cień i delikatną. Ujrzała swoje kostki i nadgarstki. Były tak szczupłe, jakby składała się z

pustych w œrodku ptasich koœci i potrafiła unosić się w powietrzu. Widziała swoje wełniste włosy ułożone w ciemną aureolę, połyskujące jakby były obsypane złotym pyłem i swoje oczy jak czarne dziury wypalone

w gładkiej oliwkowej twarzy. Oblizała wargi i nie zdziwiłaby się, gdyby ujrzała między nimi ruchliwy języczek węża. Ale to był, o dziwo, jej własny język, co œwiadczyło o tym, że przez cały czas była osobą z

krwi i koœci, a nie po prostu zjawą stworzoną przez Miryam na spółkę z nocą.

- To nie będzie dla ciebie łatwe - ciągnęła Miryam. - Ale na razie popatrz. To cudowna i tajemnicza rzecz - być dziewczyną.

Przyglądając się swemu odbiciu, Laura pomyœlała, że to może być prawda.

- Nie uczą nas tego na wiedzy o społeczeństwie - powiedziała, uœmiechając się krzywo do swojego odbicia, które posłusznie odpowiedziało takim samym uœmiechem.

- czarownice pojawiły się wczeœniej niż najprymitywniejsze społeczeństwo. - odparła Miryam. - W czasach, kiedy ludzie spali na dworze pod księżycem. Księżyc wœliznął

się w ich senne myœli i naładował ich marzenia. Ty jeszcze nie

jesteœ czarownicą - na razie kimœ poœrednim, ale juz teraz

to miejsce może spełnić twoje życzenie.

Przez przestrzeń miasta i wstecz w czasie - do rana powedrowało

życzenie Laury i pokazało jej Jacka. Pływał zanurzony

w miękkiej, rozmytej plamie, podłączony systemem

przewodów i rurek z organizmemszpitala. Jednak z miejsca, w którym była, Laura widziała, jak po całym jego ciele niczym wstrętna zaraza rozpełza się obecnoœć Carmody`ego

Braque`a. Wyglądało to tak, jekby oplatała Jacka pajęczyna

sińców i ran, pod którą gasł naturalny kolor jego skóry. Widziała i rozumiała, jak szybko i jak doszczętnie może zostać

pożarty przez czerń. Laura patrzyła na Jacka z nieopanowaną

miłoœcią, a jednoczeœnie na myœl o Carmodym Braque`u

wœciekle zacisnęła zęby.

- Dosyć! - stanowczo powiedziała Miryam i wykonała ruch, od którego połączenie się zerwało. - Gdyby przypadkiem

akurat teraz Carmody Braque postanowił odwiedzić twojego brata, mógłby wyczuć twoją obecnoœć i zorientować się, co zamierzasz zrobić. Już czas na ciebie. Pora zaczynać. Jeżeli nam się uda, spróbujemy

połączyć cię z pewną uœpioną

cząstką ciebie i będziesz musiała ją obudzić. Odbędziesz podróż do wnętrza, choć będzie ci się wydawać, że jest odwrotnie. WeŸ to — mówimy na to monety.

Krążki, które włożyła Laurze do ręki nie były z metalu, ale z wygładzonego, cienkiego kamienia. Wyryte na nich były jakieœ słowa, których Laura nie umiała odczytać.

Miryam poprowadziła ja do drzwi.

- Czy tam jest Sorry? - spytała Laura, kiedy drzwi otworzyły się w ciemnoœć. Chciała móc myœleć, że gdzieœ tam czeka na nią przyjazna dusza. - To tam, w tej ciemnoœci jest Strażnikiem Bramy?

- Tak jest odparła Miryam i Laura poczuła raczej niż dostrzegła jej dziwny uœmiech. - Ale on nie jest tam. Jest w twojej głowie. Nie czułaœ, jak się tam ruszał? Nie czujesz go teraz, jak czeka na ciebie?

Musisz być odważna, Lauro i nie oglądać się za siebie.

- A jeżeli nie dam rady? Jeżeli się nie uda? - spytała Laura.

- Nigdy nie zadawaj tego pytania - odpowiedziała jej Miryam cicho, ale œmiertelnie poważnie.

- Ja się nie boję. Po prostu jestem ciekawa - nalegała Laura.

- No cóż, Lauro, ujmę to w ten sposób - powiedziała Miryam. - Kiedy już przejdziesz przez bramę, którą wskaże ci Sorensen, musi ci się udać. Tu chodzi o twoje życie.

- I dobrze! - zapalczywie odparła Laura. - Nie zamierzam się wycofywać. Musi się udać i już!

- Winter uważa, że na pewno ci się uda - powiedziała Miryam.

- Czy to będzie bolało? - spytała Laura. - Wolę wiedzieć wczeœniej.

- Będzie ci się wydawało, że boli - odpowiedziała Miryam niezbyt pocieszająco. - Po prostu postępuj według wskazówek. Nie mogę cię przestrzec. Nie ma dwóch jednakowych przemian. Każdy przeżywa wyjątkową.

- Strasznie tu ciemno - powiedziała Laura, robiąc niepewnie krok do przodu. - Gzie jesteœmy? Nie pamiętam. Czy to są schody? - nie było odpowiedzi. - Nie pamiętam - powtórzyła i wyciągnęła rękę do tyłu w

kierunku drzwi, ale one zniknęły. Ani za nią, ani przed nią nie było nic.

W końcu zrozumiała, że jest sama w całkowitej ciemnoœci. Nawet gdyby była egipską mumią, przebudzoną w bandażach, w potrójnym sarkofagu, pod tonami starożytnych kamieni, nie byłaby bardziej œlepa i zanurzona

w czarniejszej czerni.

Stała tam długo, niepewna, czy jest sama, czy ktoœ jej towarzyszy. Momentami jej samotnoœć zdawała się być tak wielka, że zastanawiała się, czy przypadkiem nie została przeniesiona w samo serce jekiejœ

czarnej dziury. Były też jednak chwile, w których ciemnoœć, choć wciąż nieprzeniknioną, zaludniały duchy ludzi i zdarzeń. Zdawało jej się, że czuje zapach kwiatów, a potem jakichœ ostrych przypraw. Coœ

dyszało tuż przy jej uchu. Jakiœ palec, miękki jak puch ostu i zimny jak lód dotknął jej ust i natychmiast poczuła smak tortu, który Kate upiekła na jej dziewiąte urodziny. Przypomniiała sobie słodką, gładką

powerzchnię kandyzowanej wiœni, która, nieposiekana,

wkradła się do ciasta i lœniła jak klejnot w ciemnym, wilgotnym

kawałku na jej talerzyku. Jakaœ bezcielestna ręka ważąca

tyle co promień słońca dotknęła piersi Laury. Czyżby to była

ręka Sorry`ego? Zastanawiała się, czy Sorry nie stał się w jej

głowie jakimœ demonem-kochankiem, który ma ja w swej

władzy i wypełnia wspomnieniami o czymœ, co nigdy się nie

zdarzyło. Po chwili jednak wszystkie te wrazenia i mysli przeminęły jak sny.

Była wełnistowłosą Laurą Chant siedzącą w ciemnoœciach i szykującą się do ostatniej rozprawy z lemurem, złym duchem, niegodziwym Carmodym Braquem, który postanowił przedłuzyć swoje nienaturalne życie kosztam

jej małego braciszka.

— Lolly! — szepnął głos Kate.

- Lauro! — powiedział Chris Holly.

- Owieczko-córeczko! - powiedział jej ojciec.

- Lauro Chant! - powiedziała stara Winter. - Chant! - powiedział Sorry swoim wyniosłym głosem

prefekta, jak zwykle z nutka autoironii. Jacko nie zawołał. Unosił się nieważko jak w wodach płodowych, połączony z życiem przewodami i rurkami, pożerany od œrodka przez żarłocznego lemura.

Laura nie była pewna, czy siedzi tam od paru minut, godzin czy dni, bo czas rozpuszczał się w czerni, tworząc bezładną zawiesinę sekund. Potem jednak ujrzała szczelinę niebieskawego œwiatła. Ciemnoœć

rozstępowała się tuż przed jej okiem, a może to jej własna żrenica pękła bez bólu. Ciemnoœć ją zwiodła - w rzeczywistoœci œwiatło było całkiem daleko. Otwierały się jakieœ drzwi albo brama.

- Postępuj według wskazówek - odezwał się głos Miryam i Laura ruszyła w stronę drzwi. Przestąpiła przez próg i znalazła się w niewyraŸnym półœwiecie, gdzie wszystko, co zobaczyła, drgało, jakby patrzyła

przez łzy. Szła dalej i drgająca szaroœć powoli się klarowała, aż Laura zaczęła rozpoznawać to miejsce pod dziwnym, ciemnym niebem, zasnutym chmurami, które były tak ciężkie i wisiały tak nisko, że gdyby

podniosła rękę, pewnie by ich dotknęła. Co jekiœ czas, przez ułamek sekundy błyskawica wypisywała na nich swoje potężne zaklęcie, ale Laura nie zwracała specjalnej uwagi na to elektryczne graffiti.

Znów była na Kingsford Drive i szła w stronę szkoły. Inni uczniowie, wszyscy ubrani w szkolne mundurki, pędzili w tym samym kierunku, ale nie umiała nikogo rozpoznać - znikali, zanim zdążyła sobie

przypomnieć ich imiona. Widać było bramę szkoły, a wokół jak na dłoni rozciągała się dzielnica Gardendale - znajoma, choć trochę upiorna w trupim œwietle lejącym się z nieba. Rozległ się pierwszy dzwonek -

znów była spóŸniona. Rzuciła się biegiem. Wokół niej z hukiem przelatywały ogromne ciężarówki, a nad jej

głową olbrzymie koparki rzucały się na siebie z obnażonymi zębami. Tłum mundurków wlał się na teren szkoły. Dyżur przy bramie pełnił prefekt, Sorry Carlisle. Siedział sobie nie „w" - ale „na" szkolnej

ławce, pogwizdując i przyglądając

się swoim palcom, na których połyskiwały pierœcienie, tak jak

wtedy, kiedy zobaczyła go pierwszy raz w jego pokoju. Miał

na sobie swój czarny, przewiązany sznurem kafta i nie

mogła się zdecydowac, czy to bohater, czy łotr, bo był grożny i dziki, a jednoczeœnie jego widok działał kojąco. W jednej twarzy splotły się dwie całkiem różne twarze i obie uœmiechały

się tymi samymi rysami, jakby proponował jej jednoczeœnie

ocalenie i zgubę, a obu rzeczy chciał dokonać gestem

tej samej ręki, którą teraz wyciągał w jej stronę. To był ten chłopak, który ją dotknął i przestrzegł, a ona dwukrotnie go zaprosiła. Zastanawiała się, czy aby teraz nie postanowił jej pożreć. Jednak

musiała być dzielna i postępować według wskazówek. Podeszła do niego, popatrzyła mu w oczy i ujrzała

w nich swoje maleńkie, lœniące odbicie.

— Już po pierwszym dzwonku, Chant — powiedział Sorry. — A w ogóle, to gdzie twój mundurek?

— A twój? — odparowała niespeszona jego natarczywym spojrzeniem.

— Brawo, Chant! — powiedział. — Masz jakieœ pieniądze?

Zrobiłbym to dla ciebie za darmo, ale sama wiesz... za prom przez Styks też trzeba zapłacić.

- A gdzie to jest? - spytała Laura, wyciągając swoje kamienne

monety. - Nie mogą zbudować mostu?

- Nie za bardzo - powiedział Sorry. - Zysk i Styks.

Zysk i Styks - powtórzył z nowym, złowrogim naciskiem,

biorąc jedną z monet. - Teraz mam ci dać szpadę. To ty wyznaczasz

teren, ale my dodajemy niektóre z naszych własnych symboli.

- Kiedy mam jej użyć? - spytała Laura, kiedy przypinał jej szpadę.

- Zawsze, ilekroć coœ będzie próbowało cię zatrzymać - powiedział. - Wskażę

ci szlak i masz z niego nie zbaczać i nie oglądać się za siebie.

Laurze wydało się, że Sorry próbuje zajrzeć za dekolt jej sukienki

i szybko położyła rękę na piersi.

- A teraz mnie pocałuj - dodał.

- Muszę? - spytała, ale innym tonem, niżby to zrobiła

jeszcze wczoraj rano.

- Nie mogę cię okłamywać - powiedział Sorry. - Ten

kawałek zmysliłem. Po prostu pomyœlałem, że byłoby miło.

Czarne chmury za jego głową zapłonęły, jakby z jakiegoœ

niewidzialnego naczynia wylało się na nie czerwonawe œwiatło.

- Gdzie my jesteœmy? — sptała nagle, rozglądając się

z zaniepokojeniem. Wtedy poczuła lekki wstrząs, jak gdyby pod

dzielnicą Gardendale zadrżała ziemia - jakby ten gwałtowny niepokój był niepokojem całego œwiata.

— Nie wolno ci o to pytać! - zawołał Sorry z nagłym

gniewem. Chwycił ją za ramiona tak mocno, że aż zabolało,

ale zrozumiała, że nagle go przestraszyła, bo jego górna warga

i czoło pokryły się lœniącą, wilgotną mgiełką. Po chwili jednak opanował się i zaœmiał nie całkiem szczerze.

- Od tego jest filozofia — oœwiadczył. - My musimy

zdać się na instynkt, a on nie znosi wątpliwoœci. Zabijesz się, zadając pytania, a mnie przy okazji, skoro tkwię tu z tobą.

— Pocałuję cię, ale dlatego, że ja tego chcę — powiedziała Laura. — A nie dlatego, że ty.

— Niech będzie — zgodził się Sorry. — Ale bądŸ delikatna.

Jednak sam nie był delikatny i Laura też nie. Gdzieœ za krawędzią chmurnego nieba mruknął grzmot. Sorry popatrzył w górę i uœmiechnął się.

— Uwielbiam twoje efekty dŸwiękowe — powiedział. Tuż obok głównej bramy do szkoły wciœnięta była mała

furtka, której Laura nigdy wczeœniej nie zauważyła. Odchodziła

od niej œcieżka, wyłożona nierówną, żółtą kostką. Sorry otworzył furtkę.

— Trzymaj się żółtej kostki i pamiętaj, nie oglądaj się za siebie. Po prostu idŸ. Jeœli natrafisz na rozwidlenie, szukaj

znaku. Œcinaj wszystko, co przegrodzi ci drogę. Ruszaj, Chant, i dzięki za pocałunek — moim zdaniem masz talent.

- To nie było zbyt trudne - powiedziała Laura i zostwiła go za sobą.

Znalazła się w lesie, który był wszystkimi lasami - lasem z samego serce

baœni, lasem w lustrze, gdzie ginęły nazwy, lasem

nocy, w którym Carmody Braque Pożerał tygrysie kocięta,

zagajnikiem wokół Janua Caeli, zamieszkałym przez innego tygrysa,

który być może miał ludzką twarz pod maską i własnym

lasem Laury, lasem bez drzew, osiedlem, miastem.

Wœród prostych pni brzóz, niczym mroczne, obojętne

bestie, pełzały buldożery, a widoczny w dali parking hipermarketu

wyglądał jak pustynia samochodów. Spomiędzy paproci wyszła

pani Vampire z włosami prosto od fryzjera i zawołała:

- Lauro, trzymaj się z saleka od niebezpiecznych miejsc!

Pilnuj się!

Ale było za póŸno na przestrogi. Przez szerokie, zielone

liœcie widać było sklep dla puszystych z wystawą, na której nie

było sukienek, ale pełno tłustych zer, brzuchatych, beznogich

szóstek, piersiastych ósemek i trójek, przypominających pierwotne boginie.

W herbaciarni ustawiono krzesła na stolikach

i las nóg zaczynał rosnąć, wypuszczając pióropusze kolorowych

liœci. W tym lesie siedział Jacko. Skulony i zmizerniały,

patrzył na Laurę twarzą małego staruszka, a przed nim stała

otwarta puszka soczku.

- Nie martw się, Jacko. Załatwię drania - obiecała Laura

i poszła dalej.

Księgarnię wypełniały liœcie i na każdym było coœ napisane.

Powieœci zajmowały całe drzewo, a wiersze były tanie. Kate

sprzedawała Chrisowi jakiœ wiersz ze zbyt dużą zniżką. Laura

już miała podejœć i powiedzieć jej o tym, ale grzmot

warknął na nią... tygrys warknął na nią i uniósł pręgowany pysk

z trawy obok œcieżki. Jego pasy były tak gęste, że pysk

bardziej czernił się w trawie niż złocił. Z nadejœciem tygrysa las

się odmienił — postarzał się i pociemniał. Z konarów drzew zwieszały się mchy, a jedynym odgłosem był cichy, odległy plusk i szum wody. Laura poczuła ból w karku i w ramionach, jakby musiała z trudem

pokonywać jakiœ nieuchwytny opór. Gdzieœ po drugiej stronie być może była przeszłoœć lub rzeczywistoœć, bo obok niej zaczął przesuwać się strumień niewyraŸnych postaci, które zmierzały w przeciwnym kierunku

niż ona i przeœłizgujacy się między drzewami tygrys. Ujrzała skrzaty, zabłąkane księżniczki, piękne dziewczyny, które œlubowały milczenie, aby ocalić swych braci zmienionych

w łabędzie lub kruki, młodych mężczyzn w œwietle dnia, pełnych życia, a więdnących o zmroku, okaleczone panny, opłakujące swoje własne ręce ze srebra, a potem skromniejsze

postacie — trzy niedŸwiadki, dziewczynkę w czerwonym kapturku, zagubione dzieci, które odnalazły drogę do domu, zagubione dzieci, które jej nie odnalazły i ptaszki okryły liœćmi ich ciała. Raz œcieżka się

rozwidliła, ale właœciwą drogę wskazywała

kropelka jej krwi, więc posłusznie poszła za znakiem.

Po rawej stronie przyklęknął jednorożec, żeby zanurzyć róg

w leœnym stawie, a przyglądały się temu jasne, œwietiste oczy

pierwiosnków. Po lewej stronie gniły wœród barwnych kwiatów

ciała trzech wisielców, a piękne motyle żywiły się ich rozkładem

równie chętnie jak nektarem kapryfolimu i dzikiej róży.

Po drodze wołały do niej drzewa - jedne uwodzicielsko,

inne głosami pełnymi cierpienia i Laura sama poczuła tępy, pulsujący ból w plecach i w piersiach. Kolczaste pędy kładły

się na drodze i Laura brnęła przez nie, kalecząc sobie nogi, aż znów popłynęła krew. Szlak był jednak doœć wyraŸny, więc Laura parła uparcie naprzód. Szła teraz przez las potwornoœci. Rosło tam drzewo z

wężowymi gałęziami i drzewo rodzące rumiane jabłka, które, widziane z bliska, okazywały się sercami

złożonych w ofierze azteckich młodzieńców. Krzew, którego

gałęzie zakończone były podniesionymi do góry rękami (jakby mierzyła do niego z pistoletu), na końcu każdego palca miał maleńkie oczko i przyglądał się Laurze, kiedy przechodziła

obok. Na kamiennej drodze pojawiły się teraz cieniutkie stróżki wody. W szczelinach pokazał się mech, potem zielona maŸ, a w końcu zabulgotała woda, aż rozchwiały się kamienie pod nogami i zabarwiły bąbelki

na żółto. Kolczaste pnącza zgęstniały, więc Laura w końcu sięgnęła po szpadę i zaczęła wycinać sobie wœród nich przejœcie. To jednak, choć z jednej strony pomogło, z drugiej przysporzyło dodatkowych

kłopotów.

Szpada z łatwoœcią, przecinała zdrewniałe łodygi i pnącza

natychmiast cofały się z drogi, wijąc się przy tym z bólu i

wyjąc głosem, w którym Laura rozpoznała swój własny głos. Za każdym cięciem, jakby to na jej głowę padały ciosy, czuła

przeszywający ból, a zaraz potem wstrętne mdłoœci.

Wiedziała jednak że musi trzymał się drogi. Cięła więc wœciekle

na prawo i lewo, a woda płynęła coraz większym strumieniem.

Musiała teraz stopami wyczuwać po omacku kamienie drogi. Choć trzęsła się cała i raz po raz zbierało jej się na wymioty, brnęła naprzód przez rozdygotane, wyjące z bólu pnącza, które zaczęły krwawić jej

własną krwią, barwiąc wodę sięgającą jej teraz do pasa.

„Daleko jeszcze?" — myœlała. — ,,Jak daleko już zaszłam?". Odwróciła głowę i spojrzała za siebie, choć kiedy to robiła, jakiœ głos z jej pamięci ostrzegł: „Nigdy nie patrz wstecz!''. Droga za jej plecami

miała tysiące rozwidleń. Kate i Stephen stali razem w koœciele i brali œlub. Widziała swoje własne narodziny,

swój pierwszy dzień w szkole, widziała Winter Carlisle jak, o wiele młodsza i łagodniejsza, karmi kury na podwórku. Widziała panią Vampire, jak z rozkoszą przygląda się swoim daliom. Widziała wstrząœniętą

Miryam, trzymającą niemowlę, którym zapewne był Sorry i samego Sorry'ego kulącego się pod gradem ciosów, choć nie mogła dostrzec twarzy bijącego. Widziała Chrisa, jak gdzieœ, wjakimœ innym kraju, trzyma w

ręce list i boi się go wysłać. Widziała siebie, wpatrzoną w lustro. Widziała wszystkie szanse i możliwoœci - swoje własne i innych

ludzi, które doprowadziły ją tam, gdzie była. W tym samym

momencie poczuła jeszcze jeden wstrząs - podobnie jak

wtedy, gdy spytała: ''Gdzie my jesteœmy?" - i wielki kawał

lasu zniknął bez œladu. Tam, gdzie przed chwilą stał, nie było

ani dymu, ani gorącej pary. Wszystko dookoła zacząło delikatnie

drżeć, a wysoko na niebie pojawiło się wypisane wielkimi na

setki mil literami słowo AKNEIZAŁ - z poczatku zamazane,

alez każdą sekundą bardziej wyraŸne. Laura zrozumiała, co się

stało i natychmiast zanurkowała pod wodę. Na początku czuła się, jakby była we mgle. Mogła bez trudu oddychać. — Topię się, topię się — powiedziała do siebie, przywołując

sytuację do rzeczywistoœci i nagle zimna woda napełniła jej płuca. Zakrztusiła się i rozkaszlała, ale wody było coraz więcej, więc zaczęła rozpaczliwie szukać powierzchni, zupełnie

nie wiedząc, w którą stronę płynąć. Nagle nacisk wody zaczął się zmniejszać. Wyciągnęła rękę, która przebiła gdzieœ powierzchnię i jeszcze zanim głowa zdążyła się wynurzyć, napotkała inną rękę, zimną od

złota i srebra. Rozpryskując chmurę drobnych kropelek, Sorry pomógł jej się wydostać. Był blady jak papier, ale œlad tygrysich pasów pozostał mu na twarzy. Podobnie jak Laura, dyszał ciężko i ociekał wodą.

- Myœlałem, że wszystko schrzaniłaœ — powiedział. - Ale

przekułaœ klęskę w zwycięstwo. Poszłaœ na skróty. Patrz!

Wyciągnął rękę i Laura ujrzała Miryam i Winter, które przyglądały im się z brzegu.

- Oddaj mi szpadę - powiedział. - No już! Szybko! Zamiast tego dam ci różdżkę. Tylko tyle mogę teraz dla ciebie zrobić.

- Nie będę się już więcej oglądać - obiecała Laura i zadrżała. Sorry wyjął szpadę z przypasanej do jej boku pochwy i dał jej w zamian długi pręt ze srebrnym okuciem.

- Teraz to już nie ma znaczenia - powiedział. - Za daleko zaszłaœ. Teraz już nie ma powrotu.

Laura podeszła do Winter i popatrzyła na nią hardo.

- Pani też ryzykowała - powiedziała. - Po co pani to robi?

- Liczę na to, że uda mi się dobrze zrobić coœ, co kiedyœ bardzo dawno zrobiłam Ÿle. - powiedziałaWinter. - Każde z nas ma w twojej przemianie jakiœ ukryty interes. Rozejrzyj się.

Znajdowali sie wysoko na górskiej grani - tak nagiej, jakby na kamieniach rozciągniąto żylastą, brązową skórę. Nie było żadnej trawy, żadnych kwiatów, motyli ani drzew, tylko wyschnięta ziemia, czerwone

skały i szare rumowisko na zboczach. Jedynym dŸwiękiem był chlupot wody płynacej po gołym stoku. Daleko w dole leżała równina z zamaszystymi, bezkształtnymi mazami zielonego lasu, który zaczynał się u

podnuża gór i znikał w mgłach i burzach znaczących poczatek jej podróży przez czas i senne marzenia, aż do tego miejsca, potężnego w swojej prostocie. Pod stopami Laury pluskała woda, która wpadała do

szerokiego, wyłożonego kamieniami zbiornika. Z niego, umocowana na ruchomum sworzniu zastawka kierowała ja do kamiennego kanału. Inny, zupełnie pusty kanał biegł od stawu w kierunku lasu znajdującego się

obok pierwszego kanału. Las wyglądał na martwy. Choć oddalony był o wiele mil, Laura widziała szkielety drzew, tworzące skomplikowaną, ale symetryczną koronkę wzdłuż zielonego skraju lasu, przez który

przeszła. Za nim była zatoka i długie, proste linie białych fal napływających z morza. Laura spojrzała za siebie i zobaczyła nagi, cichy ląd, pomarszczony górami i opadający aż do drugiego oceanu, którego

nigdy wczeœniej nie widziała i rozpoznała go w jakiœ tajemniczy, sobie tylko znany sposób.

- Ale byłam to już wczeœniej - powiedziała w odpowiedzi na niezadane pytanie. - Była tu jeszcze, zanim zaczęłam pamiętać. To jest kraina początku.

Nikt się nie odezwał.

- Jest naga, ale czyż nie piękna? - zawołała. - Czy wszyscy mamy to w sobie?

- To, co teraz widzimy, jest po częœci wspomnieniem przestrzeni - powiedziała Winter. - A po częœci wspomnieniem wszystkich żywych istot. Ale lasy są twoje własne. Nagi las oznacza ten, który zrządzeniem

losu w Miryam, Sorensenie i we mnie jest zielony. Nie muszę ci chyba mówić co masz zrobić. Tylko ty możesz to zrobić.

Mówiąz to, dotknęła dŸwigni zastawki, a jej ręka przelała

się przez nią, jakby była zrobiona z wody.

- Nie musi pani - powiedziała Laura i naparła za zastawkę,

aż przekręciła ją do połowy i woda ze zbiornika popłynęła w dwóch kierunkach. W sadzawce zatańczyły dwa spiralne wiry, ale wody wcale nie ubywało. Równoczeœnie Laura poczuła, że coœ całkiem bezboleœnie

przestawiło jej

się w głowie, a właœciwie wszędzie - w każdej najmniejszej cząstce jej ciała.

— Teraz musisz sama odnaleŸć drogę powrotną - powiedziała

Winter. — Ja jestem Mistrzem Zakończenia. Musisz zapłacić, żeby mnie minąć. Daj mi monetę. Laura zawahała się.

— Masz ją, prawda? — krzyknęła Winter, zdjęta nagłym przerażeniem.

— Chyba tak — powiedział Laura i ze skrzypieniem rozwarła

zaciœniętą lewą dłoń. Leżał na niej kamienny krążek. Œciskała go tak mocno, że skóra dłoni wokół niego była spuchnięta

i poraniona. Wzięła monetę w druga dłoń i podała Winter,

która przyjęła ją z najwyższą powagą, po czym popatrzyła badawczo na Laurę.

— Będziesz potężną czarownicą, Lauro — powiedziała z namysłem. — Ale nie możesz wrócić tą samą drogą, którą przyszłaœ. IdŸ za wodą, aż do jej Ÿródła. Na początek możesz użyć różdżki.

- Laura spojrzała na Sorry`ego.

- Ja już nie mogę dalej iœć - powiedziała żałoœnie. - Po prostu nie dam rady.

Skórę miała porżniętą cienkimi, czerwonymi bruzdami - œladami po kolczstych pnączach i swojej własnej szpadzie, którą siekła ostre gałęzie.

- To czołgaj się, chant, czołgaj się! - powiedział.

Uœmiechnął się przy tym i jeszcze bardziej pobladł. - przeszedłbym z tobą tę drogę, lecz uwierz mi, Chant, nie mogę.

- Na miejsce w szkolnej antologii poezji raczej nie masz co liczyć - powiedziała Laura i ruszyła na czworaka. Kolana miała jak z waty i z gumy, z tą tylko różnicą, że wata i guma nie krwawią. Na początku

skały rozstepowały się przed różdżką, ale w miarę upływu czasu przejœcie było coraz węższe, aż wreszcie musiała się przeciskać przez szczeliny

niewiele szersze niż szpary pod drzwiami. W pewnym momencie wydawało jej się, że idzie pod górę wilgotną, œlimakowatą œcieżką, ale nagła zmiana perspektywy uœwiadomiła jej, że w rzeczywistoœci schodzi na

dół. Przejœcie stało się tak wąskie, że zaczęła tracić nadzieję, bo choć jak różdżkarz wykrywała puste miejsca w skale, nie była pewna, czy uda jej się w nie wejœć. Podobnie jak Alicja wątpiła, czy

kiedykolwiek stanie się wystarczająco mała, żeby wejœć do pięknego ogrodu.

— Nawet jeżeli głowa się zmieœci - szepnęła i szept

powróćił do niej echem odbitym od najbliższej skały - to co z tego, skoro ramiona nie przejdą?

Nagle zrozumiała, że właœnie po raz drugi się rodi i gdy

tylko ta myœl zaœwitała jej w głowie, œlimakowaty korytarz pochwycił ją, jakby ożył. Coœ ją trzymało, wypychało, miażdżyło i wydawało jej się, że jej uparta głowa, pełna myœli, marzeń

i wspomnień w końcu pęknie i wtedy nagle wypadła na

zewnątrz w kompletne ciemnoœci. Na twarz kapała jej ożywcza

woda. W końcu otworzyła oczy i ujrzała swoją dłoń, która leżała

jak biała muszelka, ale nie na piasku, tylko na kawałku tkaniny.

W materiał wplecione były małe, wyraŸne i zupełnie nieważne

litery: AKNEIZAŁ. Zanjdowała się w łazience w Janua Caeli,

w zagajniku œwiec, pod okiem kota, w którego brzuchu płonął ogień i czarnego kota Sorensena, który miał w œlepiach swój własny zielony żar. Leżała jak bohaterka romansu w ramionach swego wybawcy, z głowa na

ramieniu Sorry1ego Carlisle`a.

- O rany, Chant! — powiedział. — Wiesz, że czułem, jak ci się ruszają koœci w głowie? - patrzył na nią z podziwem i lękiem.— Myœlałem, że umrzesz.

Laura patrzyła na niego w milczeniu. Powoli jego twarz zaczęła przybierać znajomy wyraz. Pocałował ją szybko i powiedział:

- Œpiąca Królewna zawsze zakochuje się w księciu, który ją budzi. Przykro mi, Chant, wpadłaœ.

- Sama się obudziłam - powiedziała Laura. Usiadła i poczuła ból w każdym najmniejszym stawie, jakby rzeczywiœcie spotkały ją te wszystkie rzeczy. które przeżyła we œnie. Jej biała sukienka od dołu aż do

pasa, Poplamiona była jasnym, czystym szkarłatem.

- Widzisz? Częœciowo to była prawda. To bardzo podnosi ciœnienie - jak nurkowanie głębinowe. Miałaœ krwotok z nosa - powiedział sorry. - Mnie to się ciągle przytrafia w czasie meczu.

Wyglądał inaczej niż ktokolwiek, kogo magłaby sobie wyobrazić. Miał wygląd jednoczesnie zwyczajny i niezwykły. Rozdwojona twarz, którą pokazał jej wczeœniej, była teraz całkiem odmieniona. Być może zaczęła

się zrastać pod naciskiem czegoœ, co było w nim nowe i nieznane. Zupełnie, jakby jej przeżycia były również jego przeżyciami j jakby wciąż był pod ich wpływem.

- Udało się? - zapytała.

- Sama się przekonaj! - odparła Winter. To ona wyciskała wodę ze œciereczki na twarzy Laury. Laura wspięła się po Sorrym, jak schorowana fasola pełząca po tyczce. Sorry delikatnie odwrócił ją w stronę

lustra i w œwietle œwiec wyraŸnie zobaczyła, że została odmieniona - obudziła do życia jakąœ uœpioną częœć siebie, rozszerzyła las w swojej głowie.

nie była już tyko dzieckiem skłóconych Kate i Stephena. Mocą skoncentrowanej wyobraŸni - własnej i cudzej - odmieniła

— Przepraszam — powiedział i nagle wybuchnął œmiechem.

Laura też na nie spojrzała i na ich spokojnych twarzach ujrzała coœ, co przypominało wiosenną odwilż, zapowiedŸ ulgi — jeszcze nie w pełni zrealizowane, ale już w fazie testów.

— Spójrz! — powiedziała Winter, stając obok niej z wyciągniętą ręką. Laura patrzyła, jak długie palce starszej pani rozchylają się i odsłaniają mały, tani, beztuszowy stempelek z obrazkiem uœmiechniętej,

okrągłej buzi. Taki sam można było kupić nawet w księgarni u Kate. Laura na chwilę zmarszczyła brwi,

ale zaraz zmieniła minę i popatrzyła na Winter, która z powagą pokiwała głową. Po przerażającej podróży, którą Laura przebyła, stempelek wydawał się trywialnym

drobiazgiem, ale leżąc na dłoni Winter, nabrał własnego, złowrogiego znaczenia.

- Musisz nadać mu imię i wydać polecenie - powiedziała Miryam, biorąc stempelek z dłoni Winter i

wręczając go Laurze. - Musisz to zrobić teraz. Wiem, że jesteœ zmęczona, ale mamy bardzo mało czasu.

- Nie wiem, co mam mówić - wybąkała Laura. Ciągle buczało jej w głowie, a nogi trzęsły się i gięły, tak że prawie wisiała na Sorrym, który wziął jej lewą rękę i

zarzucił sobie na szyję.

- Ależ wiesz, co chcesz, żeby dla ciebie zrobił - powiedział. - Powiedz to własnymi słowami! WeŸ go w palce i popatrz w swoje oczy w lustrze.

- Powiedz to, co tam zobaczysz - poparła go Miryam. - To jesteœ ty, tylko że na odwrót...

- ...GroŸniejsza - powiedział Sorry i zaœmiał się tuż nad lewym uchem Laury. - Tylko pamiętaj, że musis tego naprawdę chcieć!

- Chcę i to bardzo! - powiedziała zapalczywie, mocno œciskając w palcach stempelek. Jej odbicie przepłynęło po szkle. Obok własnej twarzy widziała twarze trzech

czarownic. Była tam pomarszczona ze staroœci Winter, Miryam, której wykrzywiony uœmiech naigrywał się z całego swiata, nie wyłączając

jej samej, i sorry wpatrzony w usta Laury, jakby zamierzał włożyć w nie słowa, gdyby jej ich zabrakło. Jej własne

oczy pomimo zmęczenia były okrągłe i lœniące i miały w sobie coœ, na widok czego

poczułam mimowolny lęk. Nie zawahała się jednak i stanowczym głosem przemówiła do trzymanego w dłoni stempelka:

- Na imię będziesz miał Laura. Użyczam ci swojego imienia. Wkładam w ciebie swą mic i musisz wykonać

to, co ci każę. Nie słuchaj nikogo poza mną - Zamysliła się przez chwilę, która wydała jej się bardzo długa, ale naprawdę trwała nie więcej

niż sekundę. Nie wiedzieć czemu, przyszedł jej na myœl stary czajnik z gwizdkiem, który mieli w domu. - Będziesz znakiem

mojej władzy odcisniętym na moim wrogu. Uczynisz w nim otwór, przez który wysączy się jego życie. Kiedy

wycieknie z niego ciemnoœć, uœmiechniemy się do siebie - ja z zewnątrz, ty od wewnątrz. Wtedy... (zdała sobie sprawę, że mówi coraz wyzszym głosem,. który zaczyna brzmieć nieco

histerycznie). Wtedy rozgnieciemy go między naszymi uœmiechami. - Popatrzyła na czarownice w lustrze i zapytała nerwowo:

- Wystarczy?

- Całkowicie - powiedziała Winter i za delikatną koronką jej staroœci Laura ujrzała odbicie ostrożnej twarzy Sorry`ego.

- Super! - zawołał Sorry. - Chant, mogę być w twojej drużynie? Nie chciałbym być twoim wrogiem.

Popatrzył na Winter z triumfem, którego Laura nie rozumiała.

- I co? - powiedział. - Teraz już możesz zacząć się martwiŸ nie tylko o mnie. Wyciągnął w stronę Laury rękę, w której trzymał chusteczkę

ze szkarłatną plamką. - Należy do Winter - powiedział. - Czysty jedwab,ale

krew jest twoja. Sam wytarłem kropelkę. Zawiń swój znak. Laura popatrzyła na stempelek i znów zmarszczyła brwi. Obrazek był teraz inny ale nie umiała do końca okreœlić różnicy. - Może go wypróbuję —

zaproponowała.

— Nie warto! — westchnął Sorry. — Na mnie już odcisnęłaœ swój znak, Chant. Zawiń go w jedwab! Trzymaj pod poduszką! Mów po imieniu! Przytulaj do serca!

Laura zawahała się, kiedy wyciągnął rękę po stempelek, ale Sorry tylko owinął go chusteczką i oddał z powrotem.

— No to witamy w domu! — powiedziała Winter ze swoim rzadkim uœmiechem i pocałowała Laurę w lewy policzek.

- Witam! — powiedziała Miryam, całując ja w prawy. Sorry i Laura popatrzyli na siebie.

- No dobra, Chant, czemu nie! — powiedział Sorry. —Tym razem zróbmy to dlatego, że ja tego chcę. — I bardzo delikatnie

ją pocałował. Laurze przypomniały się mięciutkie, gorące całusy, które rozdawał Jacko, kiedy dopiero uczył się całować i poczuła się nieswojo, bo wyglądało to tak, jakby pocałunek, który przed chwilą

otrzymała był pocałunkiem Jacka

z przeszłoœci, Sorry'ego z teraŸniejszoœci i jakiegoœ innego nieznanego dziecka z przyszłoœci. Sorry również wyglądał na zaskoczonego, jakby on także odkrył, że to nie był zwyczajny pocałunek.

- Ale najpierw Jacko! — powiedziała Laura, zupełnie jakby właœnie jej się oœwiadczył, ale œlub trzeba było odrobinę przełożyć.

— Jasne, najpierw Jacko! — zgodził się Sorry. — Coœ mi się zdaje, że jutro zrobimy sobie wagary. A teraz myœlę, że nie zawadzi się trochę przespać.

— Dzielna dziewczvna! — powiedziała Winter, jakby wciąż nie mogła wyjœć z podziwu. — Oj, tak! Sen to ci się teraz przyda.

— Zaniósłbym cię na górę — stwierdził Sorry. —Ale jesteœ cholernie ciężka.

— Prawdziwy bohater by czegoœ takiego nie powiedział — burknęła Laura. — .Ale trudno, sama sobie poradzę.

rozdział dziesiąty

Carmody Braque na kolanach

- Tu jesteœ, bratku! - powiedział czule Sorry, trzymając lornetkę przy oczach. Uœmiechał się jak mysliwy, który właœnie wytropił

cenną zdobycz. - Chant, on... on zwyczajnie przycina róże!

- Co za kretyn! - syknęła Laura, biorąc od niego lornetkę. Usmiech Sorry`ego przeszedł teraz na jej twarz i nie był ani

trochę łagodniejszy i mniej pewny siebie.

- Oj, nie wiem - powiedział Sorry. - To niezły kamuflaż. Wygląda tak niewinnie,

tak... arkadyjsko - chyba jakoœ tak się mówi.

- Tak, tylko że to nie ta pora roku - powiedziała Laura. Mamy krzak róży za domem i przycina się go w lipcu

albo w sierpniu.

Znalezienie Carmody`ego Braque`a nie było zbyt trudne. Wystarczyło poszukać w książce telefonicznej. Wyróżniał

się na stronie czarnym pogrubionym drukiem. ''CARMODY BRAQUE - antyki'' i trzy adresy. - W antykach to on ma doœwiadczenie - powiedział Sorry.

Wyjeżdżając rano skuterem, czuli się trochę nieswojo - poza szkołą w szkolny dzień i to w dodatku bez mundurków. Wyszli z domu doœć wczeœnie, żeby zdążyć przejechać przed porą, kiedy większoœć uczniów szła

do szkoły i ktoœ mógłby ich przyłapać na wagarowaniu.

Domowy adres z książki telefonicznej doprowadził ich do eleganckiej dzielnicy na wzgórzach, w której każdy dom miał swojego architekta, a każdy ogród został fachowo zaprojektowany. „Droga prywatna" — głosił

znak.

To była przyjemna przejażdżka. W ładnych ogrodach po obu stronach stromej ulicy rosły wysokie drzewa. Laura wdychała ich zapach, słyszała szelest wiatru wœród liœci, a nawet — zupełnie jak gdyby minionej

nocy otworzył się w niej jakiœ nowy zmysł — dosłownie

czuła ich życiową siłę, jak puls zieleni na skórze, jak delikatną

pieszczotę przyrody podobną do wiatru albo słonecznego ciepła, a jednak będącą czymœ więcej. Wysoko nad głową krzyczały

mewy, którym widok zatoki zwiastował obfity posiłek.

— Kiedyœ pofrunę! — zawołała Laura, rozpoœcierając szeroko ramiona.

— Szybciej niż ci się wydaje, jeżeli się nie będziesz trzymać — odkrzyknął Sorry. - Nie wygłupiaj się, Chant!

Prywatna droga układała się w podkowę wyjątkowo eleganckich domów. ''Domy bogatych ludzi" — pomyœlała Laura, patrząc z zazdroœcią na ich

ogrody i garaże. Sorry zatrzymał skuter, wystawił

nogę i stali przez chwilę podparci w ten sposób. - To tu — powiedział. — Niezła okolica! Patrz, ta uliczka kończy się tam, przy tym parczku. ChodŸmy się trochę roejrzeć.

Jeżeli podejdziemy tam wyżej, to przez lornetkę powinno być widać wszystkie ogrody za domami.

— Ornitolog od siedmiu boleœci! — powiedziała Laura. — Przyznaj się, że to tylko taka œcierna. Założę się, że ta lornetka służy głównie do podglądania dziewczyn w prywatnych ogródkach.

— Próbowało się tego i owego — przyznał Sorry.

Po wspólnych poszukiwaniach znaleŸli miejsce, z którego widać było ogród Carmody'ego Braque'a. Przez chwilę obserwowali,

jak wiesza na sznurku œnieżnobiałą bieliznę i koszule, a teraz

widzieli go znowu, zajętego pracami ogrodniczymi.

- Palec mnie œwierzbi, to dowodzi...* — powiedział

Sorry. — To on, prawda? Coœ nie jesteœ przekonana?

- Nie, to on — odparła Laura. — Tylko że strasznie się

zmienił.

* Cyt. za: W. Szekspir, Makbet(w:) Dzieła dramatyczne, t. 5, tłum. J. Paszkowski, PIW

1964, s. 880: ''Palec mnie œwierzbi, to dowodzi, że jakiœ potwór tu nadchodzi!".

— Wyssał prawie wszystko z twojego brata - powiedział Sorry i jego połuœrnieszek przeszedł w groŸny grymas. Zaœmiał się cicho do siebie i mruknął:

— To właœnie tacy jak on psują reputację wszystkim czarownicom.

Lornetka œciągnęła Carmody`ego Braque'a tuż przed oczy Laury. Jego twarz była teraz dużo pełniejsza i bardziej mięsista niż w ostatni czwartek. Skórę miał gładką i różową. Ciemne plamy zniknęły, a na

policzku pojawiły się nawet rumieńce. Laura pomyœlała, że ma przed sobą przedziwną krzyżówkę hrabiego Drakuli z panem Pickwickiem. Widziała nawet, że jego łysą czaszkę pokrywał delikatny meszek nowo

wyrosłych

włosów, ledwie widoczny, jak puszek na parodniowym króliku — niewiele więcej niż mgiełka na nagim płaskowyżu. Meszek był tego samego koloru, co włoski Jacka i to z jakiegoœ

powodu wydało się Laurze najbardziej przygnębiające. Pan Braque nagle przerwał swoje chybione zabiegi przy różach i rozejrzał się dookoła.

— Dobra! — powiedział Sorry. — Starczy! Za chwilę się zorientuje, że go obserwujemy. ChodŸmy!

Był piękny poranek, choć chłodny jak na lato, bo wgłębi lądu zmieniła się pogoda. W dalekich górach spadł œnieg i teraz

wiał chłodny wiatr. Sorry, szczelnie opatulony i Laura, w swojej starej kurtce, z powrotem włożyli kaski, mimo że mieli do przejechania raptem kilkaset metrów. Laura zatrzęsła się, kiedy wjechali w prywatną

uliczkę.

- skusimy go urozmaiceniem - powiedział Sorry. - Perspektywą dobrowolnej ofiary. Dasz radę wyglądać atrakcyjnie

i jednoczeœnie zachowywać się tak, jakbyœ się wzdrygała na

samą myœl o nim? - Mam próbować wyglądać ponętnie? - spytała Laura.

- Ty? Ponętnie? Nie żartuj! — prychnął Sorry. — Nie ma powodu, żebyœ robiła z siebie kretynkę. Za młoda jesteœ na "ponętnie". BądŸ po prostu młoda! Młoda i... nieforemna..., no wiesz, jak Ÿrebak! Chociaż ty

jesteœ tak trochę i to, i to, i właœnie na to może się złapać. W każdym razie Winter tak

uważa, a ona wie, co mówi,

— Bardzo cię przepraszam, co to znaczy, że jestem „i to,

i to"? — spytała Laura, stając w miejscu. Sorry popatrzył na nią przez ramię.

— No wiesz — powiedział. — Na pierwszy rzut oka wyglądasz

na chudzielca, ale na swój sposób jesteœ całkiem zmysłowa. To znaczy oczywiœcie, jeżeli ktoœ się nad tym zastanawia.

— Zmysłowa?! — krzyknęła Laura. - Ciii! Potem ci wytłumaczę — powiedział Sorry. — Nie

zaczynaj kłótni, bo nie mamy na to czasu.

- Wiem, co to znaczy zmysłowa! - oœwiadczyła z godnoœcią Laura i ruszyła za nim.

- Boisz się? - spytał Sorry, ale bez specjalnego zainteresowania.

- Boję - przyznała Laura. - A co będzie, jak nam się nie uda?

sorry odwrócił się do niej gwałtownie.

- Spraw, żeby się udało! — powiedział cichym, przejętym głosem. Na jej oczach jego twarz stężała i znów przemknął po

niej ledwie zauwazalny cień podziwu, a może nawet lęku. - Jesteœ

równie przerażająca jak on. W każdym razie wczoraj w nocy

byłaœ. Posłuchaj, coœ się w tobie przesunęło, wiesz o tym? Nigdy

tego nie zapomnę! Czułem, jak coœ w twojej głowie się rusza - koœci czaszki! Trzymałem się, a ty się przemiieniłaœ!

- Ale nie sama - powiedziała Laura, zdurniona gwałtownoœcią jego słów.

- Ludzie przy tym umierali, rozumiesz? - powiedział

Sorry. - W kronikach jest wiele takich przypadków. Gdyby

Winter się pomyliła... ale ona raczej się nie myli. Co do mnie,

może, ale nie co do ciebie. Tym razem eż będzie miała rację.

Ona uważa, że zwyciężysz.

- Będę myœlała o Jacku - powiedziała Laura i zajrzała do

pamięci, w której obraz Jacka zapisany był w najmniejszych sczzegółach.

— Masz znak? — spytał Sorry.

- Mam. W kieszeni — odparła i mówiąc to, wepchnęła obie ręce do kieszeni.

- No, to mniej go w pogotowiu - polecił.—Będziesz miała tylko jedną szansę.

Nad ozdobioną w wiejskim stylu furtką wznosił się łuk obroœnięty pnącą różą.

- Jest dzwonek na górze - powiedziała Laura, przytrzymując ręką metalowe serce. Sorry tymczasem otworzył furtkę.

Nad wejœciem wisiała tabliczka z nazwą.

- Willa "Radoœć" - przeczytała Laura. - Kogo on chce oszukać?

- Pewnie wszystkich - mruknął Sorry. - Musi udawać zwykłego człowieka.

Carmody Braque spojrzał na nich znad swoich róż z uœmiechem, który jednak wcale nie był goœcinny.

— Dziękuję, jestem anglikaninem! — krzyknął ostrzegawczo, ale po chwili rozpoznał Laurę i wyraz jego odnowionej twarzy nagle się zmienił. Przez jakiœ czas przyglądał się obojgu badawczo, aż wreszcie

zawołał:

— Ojej! Wziąłem was za œwiadków Jehowy! Wybaczcie,

proszę!

- Oczywiœcie — powiedziała cicho Laura. — To znaczy,

ja przepraszam. Nie chciałabym panu zawracać głowy.

- Ależ naturalnie! — zawołał serdecznie. — Gdzież bym œmiał wątpię w twoją szczeroœć! Zastanawiam się tylko, co chcesz osiągnąć, nachodząc mnie o takiej porze ze swoim

młodym towarzyszem.

Mrużąc oczy, spojrzał badawczo na Sorry`ego.

- Aha! - wykrzyknął i triumfalnie ciachnął w powietrzu ogrodowym sekatorem. - No tak, już

rozumiem. Bardzo sprytnie, kochanie, ale niestety za póŸno. A poza tym żadna czarownica, stara czy młoda, nie da rady odwrócić tego, co robię — właœciwie tego, co już zrobiłem. ale jestem

ci wdzięczny, że go przyprowadziłaœ. To niezywykle interesujące znowu zobaczyć młodą czarownicę płci męskiej... Już od lat żadnej nie widziałem, a ostatnia, czy może raczej ostatni, nie był za młody i miał,

biedaczysko, zajęczą wargę.

A więc, młodzieńcze... bo chyba mogę do ciebie mówić młodzieńcze?

— Zdaje się, że rzeczywiœcie jestem genetycznym dziwadłem, trochę jak kocur szylkretowy — wyjaœnij uprzejmie Sorry — Ale nie przyszedłem tu po to, żeby pana do czegoœ zmuszać. Znam swoje miejsce w szeregu.

— Ależ to w obecnych czasach niezwykle rzadka cecha! — pochwalił Carmody Braque, przechylając głowę,

pokrytą delikatnym, jedwabistym puszkiem.

— Właœciwie to jestem tu tylko jako poœrednik — powiedział Sorry. — Ta dziewczyna ma dla pana pewną propozycję, a ja jestem tu po to, żeby nad nią czuwać i żeby w jej imieniu prowadzić negocjacje.

— Rozumiem! Zamieniam się w słuch. Naturaaaaaalnie! — powiedział Carmody Braque, przenosząc na Laurę swoje badawcze spojrzenie. - Słucham cię, kwiatuszku.

Róże wokół furtki, willa "Radoœć" i cały zaduch jego prawdziwej natury nagle zamroczyły Laurę jak potężny cios. Plamy postępującego rozkładu znikły wprawdzie, ale były to tylko zewnętrzne znaki wewnętrznego

gnicia, które każda czarownica, a nawet ktoœ po prostu wrażliwy na magię, wyczuwał bez najmniejszego trudu. Laura bała się, że zaraz zwymiotuje pod rosnący obok krzew łososiowej róży. Zamiast tego spojrzała

prosto w oczy Carmody`ego Braque`a ale nie zobaczyła w nich zaciekawionego wilka czy tygrysa, jakiego czasem przypominał Sorry, tylko coœ tak straszliwie żarłocznego, że gdy tylko to zrozumiała, słońce

pobladło, a róże, przycięty trawnik i drogi dom przestały być tym, czym były. Na moment stały się po prostu zwykłym, malowanym parawanem, zakrywającym tryby przerażającej maszynerii. Ale to jeszcze nie

wszystko - zdała sobie sprawę, że ten sam mechanizm funkcjonuje powszechnie w całym œwiecie jako element innych mechanizmów - często niekompletny, prawie nieszkodliwy, czasem tragicznie spleciony ze swym

przeciwieństwem. Tym razem dane jej było ujrzeć go niemal w czystej postaci. Krył się w tych okrągłych, ptasich oczach i przekrzywieniu głowy, naœladującym bardziej niewinną, ale również starszą pozę

jastrzębia, który ma za chwilę rozerwać na strzępy żywą mysz. Musiała stawić temu czoło, a jej jedyną bronią był stary rytuał opętania, którym mogła się posłużyć, dzięki swojej nowej, zrodzonej w bólach

naturze. Wiedziała jednak, że nie wolno

jej nawet o tym myœleć i zamiast tego z całych sił spróbowała skupić uwagę na Jacku.

- Bardzo pana proszę - powiedziała pokornie. - Niech pan wypuœci mojego braciszka. Niech pan teraz weŸmie sobie kogoœ innego.

- Ależ, moja droga... - odparł pan Braque. - Tak mi przykro. Chętnie bym spełnił twoją proœbę, gdybym tylko mógł.

Ale jak twój uroczy młody przyjaciel zapewne potwierdzi, jestem starożytnym duchem. Czerpałem życie z wielu,

wielu ludzi i muszę się przyznać, że nie idzie mi to już tak łatwo jak kiedyœ. Już nie wystarcza

mi byle kto. Poza tym ostatnimi laty stałem się, można by rzec, smakoszem i właœciwie czemu nie, skoro

mogę sobie na to pozwolić. Szukam - jestem zmuszony szukać odpowiednich osób i tym razem padło na twojego braciszka. Już od tygodni go tropiłem.

Znałem każdy wasz krok i prawdę mówiąc, kiedy go dopadłem, było już ze mną kruch. Zdążyłem dosłownie w ostatniej chwili.

Patrzył na Laurę i kiwał smutno głową. Dusił się w ukryciu, więc kiedy wreszcie mógł się zdekonspirować, skwapliwie korzystał

z okazji i chełpił się z nostalgiczną rozkoszą.

- Już tyloma się w życiu żywiłem, że zrobiłem się bardzo, ale to bardzo wybredny. Dziewczęta takie jak ty - no może

trochę żywsze i odrobinę zgrabniejsze, a najlepiej jeszcze młodsze... oœmioletnie bardzo mi odpowiadają... dziesięć lat to już nawet trochę za dużo... Ale

nie powinno się sobie

narzucać jakichœ sztywnych reguł. Lubię na przykład, jak mały, niewinny niemowlaczek więdnie

przy matczynej piersi. Rewelacja! Nikt nie ma pojęcia, co się dzieje! Jak

mało jednak wie medycyna, mimo tych wszystkich wspaniałych zdobyczy! Albo dopadam same matki — najchętniej wtedy, kiedy są najbardziej szczęœliwe. Albo tych poczciwych starszych panów, którzy nigdy nie tracą

apetytu na życie i na emeryturze przeżywają drugą młodoœć przy golfie czy w ogrodzie. Albo kobiety, które już odchowały dzieci i otwierają się jak kwiaty na to, co œwiat ma do zaoferowania, czyli na przykład

na mnie — zawołał, chichocząc pan Braque. — Chcę ludzi, którzy radoœnie patrzą w przyszłoœć, biorą œwiat w ramiona... — objął sam siebie rękami. — Ach, jakąż rozkoszną ucztą możliwoœci są ludzie!

Pan Braque wyrzucił w górę ramiona, a jego palce zatrzepotały

jak obrzydliwe motyle, jego zarozumialstwo było dziecinne,

ale to w jakiœ sposób czyniło je jeszcze bardziej przerażającym.

- Dziewczyna ma propozycję — obcesowo wtrącił się Sorry, siadając na białym, żeliwnym krzesełku. Laura czuła, że coœ go osobiœcie dotknęło, ale nie mogła zapytać, a on nie

mógł odpowiedzieć.

- Słucham — powiedział pan Braque z oœlizłą uprzejmoœcią.

- Pomyœlałam sobie... — zaczęła Laura. — Pomyœlałam...

Nie musiała grać ani udawać. Drżała ze strachu i trochę

się spociła, aż ciemne okulary zaczęty jej zjeżdżać po nosie. Wepchnęła je desperackim ruchem z powrotem.

— Pomyœlałam... gdyby pan... to znaczy. — Przestań już jęczeć, moja droga — powiedział Carmody

Braque, dłubiąc w zębach paznokciem małego palca lewej ręki. — Przyjemnie się z tobą rozmawiało. Twój przyjaciel na pewno potwierdzi, że nieczęsto można spotkać kogoœ, kto

rozumie, o co chodzi. Ale musisz wiedzieć, kochanie, że od

tej rozmowy jakoœ zaczynam być głodny.

Laura wiedziała jednak, że Carmody Braque doskonale się

bawi, jak właœciciel trzymanego w ukryciu skarbu, który może

wreszcie się nim pochwalić przed kimœ, kto nigdy nikomu nie

powie. W tym zadufaniu mógł wyciągnąć do niej rękę, mógł ją

zaprosić. Czekała więc w napięciu, pełna nadziei i lęku, a on,

jakby odgadując jej myœli, prawie natychmiast dodał:

— To była dla mnie wielka radoœć, że mogłem przez chwilę być zupełnie sobą. Dlatego w nagrodę pozwolę ci wybrać.

— Wybrać? — spytała Laura i jej krew aż zasyczała od musującego niepokoju.

— Czy mam od razu wykończyć twojego brata, czy jeszcze go przetrzymać przez dzień czy dwa. Póki tli się życie, zawsze jest nadzieja (tak mówię, choć ja bym za bardzo na to nie liczył). Niektórzy też

twierdzą, że nawet w ostatniej z ostatnich chwil, mimo bólu i cierpienia, możemy jeszcze

osiągnąć duchową doskonałoœć. Ale moim zdaniem dalsze

tkwienie w tej œpiączce, w całkowitej ciemnoœci, sam na sam ze mną, to będzie dla niego przerażające ostatnie przeżycie. Dlatego

pozwolę, żebyœ ty podjęła za niego decyzję... niech to będzie rodzaj rabatu.

- A może chciałby pan w zamian mnie? - wybełkotała Laura. - Wypuœciłby pan Jacka, a wziął sobie mnie.

Pan Braque popatrzył zdumiony i pokręcił głową.

- Oj, nie! Ty nie masz w sobie tej żywotnoœci i chociaż ten element ofiary jest nawet interesujący, o dziwo, w mojej dziedzinie

wcale nie stanowi aż takiej rzadkoœci.

Mimo to jednak nadal przyglądał jej się z uwagą. Jego okrągłe oczy poszerzyły się nieco, a język pieœcił zęby.

- Niech pan się zastanowi, zrobiłabym to dobrowolnie - wyszeptała Laura. - A poza tym wiedziałabym o panu.

Przez cały czas byłabym œwiadoma, z kim mam do czynienia.

- Myœlałem, że to mogłoby pana zainteresować - powiedział Sorry. - Pan ją przeraża, a mimo to gotowa jest dobrowolnie się panu poddać. Czyż

to nie smakowite?

Carmody Braque się rozeœmiał.

- Bystry z ciebie młodzieniec - powiedział. - Ale, moi kochani... jak w ogóle œmiecie mi coœ takiego proponować?

Gdybym chciał, mógłbym mieć oboje - i małego braciszka i starszą siostrę. Co nie znaczy, że tak będzie. Jak już mówiłem,

ostatnio muszę być bardzo wybredny. Nie wszystko już działa

tak dobrze jak kiedyœ...

No, ale pokaż się, moja droga! Nie możesz składać takiej propozycji zawinięta jak jakiœ szpieg z komiksu. W końcu jesteœ

towarem luksusowym. No dalej, œciągnij tę kurtkę i okulary, niech sobie przypomnę, co takiego masz do zaoferowania.

— Tylko jeżeli pan obieca, że puœci Jacka! — powiedziała

z uporem Laura.

Carmody Braque, puœciwszy jej słowa mimo uszu, dalej szczerzył zęby w uœmiechu i powtarzał:

— No, pokaż się! — ale Laura nie wykonała żadnego ruchu.

— Tylko za Jacka! — powtórzyła.

Wepchnęła ręce do kieszeni i uniosła ramiona, jakby próbowała się skurczyć i utrudnić jego œwidrującemu wzrokowi drogę do celu.

— Nie możesz się targować! — powiedział Carmody Braque, przyglądając się czujnie Sorry'emu. — Stój tam, gdzie jesteœ, czarownico! — krzyknął w jego stronę. — Nie zbliżaj się! Poza tym przesyłasz jej swoją

moc. W ogóle jej nie rozpoznaję. Mogłaby być twoją siostrą!

Następnie zwrócił się do Laury takim tonem, jakby przemawiał do głupiutkiego dziecka:

- Muszę wiedzieć, jak wiele oczekujesz po swoim życiu? Czy jesteœ obiecująca? Czy na przykłed spodziewasz się

jekiejœ wielkiej miłoœci albo może w ogóle już...?

Przeniósł wzrok na Sorry`ego, a potem z nagłym ożywieniem z powrotem na nią. Laura patrzyła na niego z natężeniem

spod ciemnej zasłony okularów. Carmody Braque niecierpliwie mlasnął językiem.

- No, chodŸ! - powiedział i wystawił rękę, żeby ją przeprowadzić przez przestrzeń, która ich oddzielała, a potem zatrzymać albo odrzucić.

Laura usłyszała ciche syknięcie Sorry`ego, ale i bez tego wiedziała, co robić. Jej ręka jakby nagle ożyła i błyskawicznie

wyskoczyła z kieszeni. Na wyciągniętej dłoni Carmody`ego Braque`a, gestem tak zdecydowanym i delikatnym, jakby wręczała

mu kwiatek, Laura odcisnęła swój znak.

- Zaprosiłeœ mnie - powiedziała.

Popatrzył w dół z niedowierzaniem i ujrzał jej uœmiechniętą twarz patrzącą na niego z powierzchni jego własnej skóry.

Sorry szybko jak jego czarny kot podszedł do Laury, sięgnął jej przez ramię i zdją jej z oczu ciemne okulary.

- Powiedz mu! - zawołał, a Carmody Braque znów spojrzał na Laurę. Krzykliwa pewnoœć siebie powoli spływała mu z twarzy.

- Coœ ty zrobiła? - krzyknął.

W jego odmienionym głosie Laura usłyszała pierwszy jęk

umierania. Ich oczy się spotkały. Od razu poznała, że otworzyła się przed nią jakieœ drzwi. Teraz

już nie mógł jej ucieć. Jego palce, rozpaczliwie trące odbity obrazek nie były już w stanie

jej powstrzymać. W œlad za elektrycznym impulsem przemierzającym

jego układ nerwowy wnikała w niego cała, żeby

eksplodować mu w głowie i przejąć nad nim władzę. Był teraz

jak robot, ktorym mogła zdalnie sterować. Gdzie by się przed

nią nie ukrył, mogła go albo zasilać, albo czerpać z niego. To było dziecinnie proste i aż nie chciało się wierzyć, że nie

posiadała tej mocy od zawsze. Mimo to poczuła ciarki na plecach

i skurcz przerażenia w brzuchu. Nie znajdowała w sobie ani

odrobiny miłosierdxzia. Sorry po prostu się œmiał.

— Co to jest? — znów spytał Carmody Braque, wpatrując się w swoją dłoń z miną człowieka, którzy właœnie dostrzegł

we własnym ciele objawy straszliwej choroby. - Co to za żarty?

— Dobrze wiesz! - powiedziała bardzo cicho Laura. — To

mój znak. Mój znak — szepnęła złowieszczo, a na więcej zabrakło jej siły i tchu.

— Ale przecież ty nie jesteœ... Nie byłaœ.... - w jego głosie

strach zajął miejsce zadufanej afektacji. - Nie mogłem

się pomylić!

— Przeprowadziliœmy przemianę — powiedział Sorry i palcem wskazującym wypisał Laurze na karku swoje inicjały,

jakby wszystko inne poza nią przestało go obchodzić. Tymczasem dla samej Laury œwiat nagle się zmienił - rozjaœnił

się i nabrał blasku. Poczuła potężną i słodką jak miód energię wypełniającą ją po brzegi. Carmody Braque upadł na kolana, tak jak

kiedyœ ona sama przy łóżku Jacka, gdy na twarzy braciszka ujrzała wstrętny uœmiech tego właœnie człowieka. Teraz ze zgrozą i triumfem

dostrzegła swój cień spoglądający na nią prosto z oczu przerażonej ofiary.

- Proszę! - zawołał. - Moja droga, œliczna panienko... Błagam cię! O co ci chodziło? Oczywiœcie, wypuszczę twojego braciszka. Znajdę sobie kogoœ

innego. Zaszło nieporozumienie. Swoich nigdy nie tykam... - Szlochał i wił się coraz bliżej jej stóp, jakby miał zamiar ich dotknąć. - Nigdy

wczeœniej mi się taka pomyłka nie zdarzyła. Na pewno uda nam się jakoœ dogadać. - Słowa wylewały się z niego, a wraz z nimi kapało przerażenie i rozpacz. - Błagam...

- Nie! - powiedziała Laura, odwracając się i odchodząc. Carmody Braque ruszył za nią na kolanach jak oszalały,

skarlały goblin z wyciągniętymi, zaciœniętymi dłońmi. Przez chwilę wyglądał bardziej jak przestraszony krab niż jakikolwiek człowiek.

- Proszę, błagam, porozmawiajmy! - krzyczał. - Dogadajmy się jak rozsądni ludzie. My inni musimy się trzymać razem. Czego byœ chciała? Pieniędzy? Może

chciałabyœ zabrać swojego braciszka - i chłopaka też - na jakieœ wakacje? Złote Wybrzeże! Albo nawet Wyspy Greckie! Wyspy Greckie, gdzie płomienna Safo kochała i œpiewała, ajk powiada Shelley.

- To niezły pomysł, Chant - powiedział Sorry.

Laura zmroziła go wzrokiem, a on zaœmiał się z jej oburzenia.

- Tylko że to chyba nie Shelley powiedział. Nie pamiętam kto, ale...

- Wszystko jedno, kto to powiedział i tak nie pojedziemy - oœwiadczyła Laura.

Zdecydowanym krokiem przeszła obok domu, a Sorry szedł u jej boku. Pan Braque pełzł za nimi z bełkotem, w którym groŸby przeplatały się z błaganiem o litoœć.

- Proszę... - tyko tyle można było zrozumieć.

- Willa "Radoœć" - prychnęła Laura przez ramię i pchnęła furtkę z takim rozmachem, że dzwonek rozdzwonił się radoœnie, nie bacząc na cierpienie swojego właœciciela. Kiedy znaleŸli się na uliczce, Luara

rzuciła się biegiem, a Sorry popędził za nią aż do zaparkowanej vespy. Nawet bez oglądania się za siebie Laura wiedziała, że pan Braque zatrzymał się przy furtce i dalej za nimi nie pójdzie.

- Brawo, Chant! - powiedział Sorry. - Czyżby ci się ręce trzęsły? Mam ci założyć kask? Gotowa? Uwaga, startujemy! Kierunek planeta Ziemia! Czy ona w ogóle istnieje? Raczej nie, ale nie możemy sobie pozwolić

na zupełne zlekceważenie tej legendy. Spokojnie, Chant! Już po nim. Byłaœ œwietna.

- Jest jeszcze Jacko - przypomniała. - Jeszcze nie koniec. Co teraz robimy?

- Może coœ zjemy - zaproponował Sorry. - Ze strachu zawsze głodnieję - ale Laura nie mogła myœleć o jedzeniu. Miała wrażenie, że już chyba nigdy w życiu nic nie zje.

- Nie, najpierw szpital - powiedziała. - Muszę tam pojechać.

- Nie ma sprawy - zgodził się Sorry, zapinając pasek przy kasku. - Pomyœl tylko... już niedługo będziesz mogła zapomnieć o tym wszystkim i skupić się tylko na tym, co naprawdę ważne.

- czyli pewnie na tobie? - spytała Laura kpiąco, sadowiąc się za nim na siodełku skutera.

- Brawo! I to jest prawidłowa odpowiedŸ! - powiedział Sorry. - Trzymasz się mocno?

Laura nagle poczuła, że bardzo, bardzo lubi Sorry`ego, który sprawił, że bliskoœć była taka łatwa. Przycisnęła się do niego z nową ufnoœcią. Pomimo lekkiego tanu cały drżał i to nie tylko pod wpływem

wibracji silnika. Nagle zrozumiała, żę przez cały czas był œmiertelnie przerażony. Silnik zawył energicznie i pomknęli w dół prywatną uliczką, w stronę radosnej krzątaniny miasta.

rozdział jedenasty

Punkt zwrotny

Szpital wyglądał jak betonowa wyspa, której wysokie klify i groty spoglądały na główną ulicę ponad zielonym półksiężycem trawnika. Choć Laura była tu wczeœniej tylko raz, czuła się jak u siebie, jakby to

miejsce miało na zawsze pozostać cząstką jej życia. Stojąc na parkingu, po szybkiej podróży przez miasto, przeczesała wolna ręką przyklepane włosy i nawet bez patrzenia czułą, że ten niewinny gest poruszył w

Sorrym coœ, czego nie potrafiła okreœlić.

— .Muszę ci się przyznać, że byłem przerażony — powiedział znienacka. — A ty?

Spojrzała na niego zdumiona, bo swój własny strach zostawiła daleko za sobą. Myœlała już tylko o Jacku, podczas gdy Sorry wciąż miał przed oczami Carmody`ego Braque'a.

— Nie chciałbym się doprowadzić do takiego stanu — powiedział, wpatrując się w przestrzeń. - To znaczy, być człowiekiem

to może nie jest zbyt wielkie osiągnięcie, ale stanowczo chciałbym nie być człowiekiem.

- Przecież nie musisz - powiedziała Laura zdziwiona.

Sorry wziął ją za rękę tuż nad łokciem i razem ruszyli przez parking.

- Nie chcę za dużo czuć!- powiędział żałoœnie, bardziej do siebie niż do niej, ale zaraz umilkł, jakby oczekiwał odpowiedzi.

- Nie można sobie wybrać uczuć - stwierdzała Laura,

cały czas myœląc o Jacku.

— Ale ja nie jestem taki jak ty - odparł Sorry.— Ty masz prawdziwą rodzinę i chyba po prostu musisz ją kochać. To

znaczy, kochasz ją i już. Ale ja muszę wybierać. Najzwyczajniej w œwiecie, w obronie własnej.

— I?

— I okazuje się, że nie czuć jest dużo bardziej niebezpiecznie, niż sądziłem. Zostaje wtedy chyba groŸna luka. Przyroda nie znosi próżni.

- Ty byœ nie mógł się stać czymœ takim jak on — prychnęła Laura z obrzydzeniem.

- On też od czegoœ zaczynał — odparł Sorry. — Nie zawsze był taki. Kiedyœ był małym dzieckiem, chłopakiem, mężczyzną i na początku pewnie niespecjalnie się różnił od zwykłych ludzi. Gdzieœ po drodze podjął

złą decyzję — tak musiało być.

- Założę się, że był okropnym bachorem - powiedziała

Laura, kiedy przechodzili między ogrodzonymi klombami

w stronę drzwi szpitala. Œwieciło słońce, pod stopami sprężynowała murawa i Laura z lekkim zdziwieniem stwierdziła,

że życie wypełnia ją całą. Każdy paznokieć, każdy włos na

jej głowie zdawał się cieszyć z jakiegoœ własnego powodu, a nie tylko jako cząstka Laury, bez własnej egzystencji.

Uœmiechnęła się do swoich myœli, a Sorry ze zdziwieniem zauważył:

- Do twarzy ci z tym. Wyglądasz super. Chyba ci to wszystko służy, co?

Laura z uœmiechem pokręciła głową, stając na pierwszym schodku przed wejœciem do szpitala, o stopień wyżej niż Sorry.

Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy, które teraz były dokładnie na tym samym poziomie co jej.

- Nie wiem - powiedziała. - Ale wiesz co? Możesz zdjąć ten plakat w swoim pokoju. Moje zdjęcie możesz zostawić, to mi nie przeszkadza, byle nie przypięte do plakatu.

Ludzie wchodzili i wychodzili, a on patrzył na nią ciekawie i trochę niepewnie.

- Chcesz mi o czymœ przypomnieć? - powiedział po chwili. - Lepiej zaczekam i zobaczę, co będzie. A nuż, kiedy to wszystko się skończy, gdzieœ mi się rozpłyniesz w mglistym tumanie czwartej klasy.

- Sam jesteœ tuman - burknęła naburmuszona. - A jak byœ się czuł, gdybym ja miała plakat z gołym facetem i bym do niego przypięła twoje zdjęcie?

Sorry uœmiechnął się rozbawiony i zrobił lekko bezczelną minę.

- Proszę bardzo, jeżeli masz ochotę - powiedział. - Mogę ci nawet dać moje zdjęcie.

- Jakoœ chyba nie muszę — odparła Laura z godnoœcią. - Zresztą moja mama by się nie powstrzymała od złoœliwych komentarzy. Aż tak bardzo mi nie zależy.

Laura już bardzo chciała iœć, ale jeszcze zanim to zrobiła, zarzuciła Sorry`emu ręce na szyję i powiedziała:

— Dzięki za pomoc.

Mówiąc te słowa, pomyœlała, że nie oddają wszystkiego,

co czuje.

— To miłe — powiedział Sorry — Ale już się nie denerwuj. Wszystko będzie dobrze — i z tobą, i z Jackiem.

— Skąd wiesz? — spytała prawie szeptem.

— Przecież ty sprawisz, że będzie — odpowiedział Sorry cichym, uroczystym głosem. — Z-z-zarazi się od ciebie niezniszczalnoœcią. Bo wiesz co, Chant? Ty jesteœ absolutnie

ni-ni-niezniszczalna — zaciął się przy ostatnim słowie, jakby mówił obcym językiem, ale w rzeczywistoœci, to nie ze słowem, ale z nagłym przypływem uczucia nie potrafił sobie poradzić.

- Ty też! - powiedziała Laura, uwalniając go z uœcisku i wstępując na kolejne schodki.

- Œwięta prawda! - odparł z uœmiechem Sorry, przedrzeŸniając swój własny, podniosły ton, po czym odwrócił się i ruszył w stronę parkingu.

- Zadzwoń! - zawołał na odchodnym.

Laura nie patrzyła, jak odchodzi, ale kiedy weszła do szpitala i podała w recepcji swoje nazwisko, przez chwilę pomyœlała ze zdziwieniem,

jak mogła z taką łatwoœcią przytulać się do prefekta i jakie to będzie uczucie, patrzeć na niego w szkole w czasie odczytywania ogłoszeń na apelu.

W końcu po minięciu kilku szklanych drzwi i tabliczki wzywającej do zachowania ciszy, znalazła się wreszcie na oddziale, w pokoiku

dla odwiedzających. W sali za œcianą leżał Jacko. Choć wciąż najdroższy i niezastąpiony, nie był już zwyczajnym dzieckiem. Był medyczną zagadką,

nierównym tętnem, słabym oddechem, nieregularnym wykresem na małym monitorze. Ale skoro ona, Laura, potrafiła rzucić na kolana

Carmody`ego Braque`a, na pewno mogła też coœ wymyœlić, żeby odwrócić kierunek, w jakim życie przepływało między nim a Jackiem.

Poczekalnia nie była pusta. Ojciec i Kate rozmawiali z lekarzem. Na krzesłach pod œcianą leżały kolorowe poduszki i w ogóle

dołożono wszelkich starań, żeby ten pokoik wyglądał wesoło, chociaż tych, którzy w nim czekali najczęœciej czekała rozpacz.

- Tracimy go - mówił lekarz. - Ale tętno wróciło.

To niezwykłe, ile to dziecko potrafi wytrzymać. Nie mogę powiedzieć,

że jest lepiej, ale w każdym razie jego stan przestał się pogorszać, a to już jest postęp.

Kate zauważyła, jak Laura weszła do pokoju, ale dopiero po odejœciu lekarza zawołała ja po imieniu.Na jej twarzy malowało

się zdziwienie i ulga.

- Dzwoniliœmy do ciebie i dowiedzieliœmy się, że pojechałaœ gdzieœ na skuterze z Sorrym Carlislem - w głosie Kate słychać było żal i zdumienie, ale Laura nie mogła jej tego wyjaœnić. Wymieniły zmartwione

spojrzenia, w których każda dostrzegła coœ nowego. Obie wiedziały, że nie czas na pytania.

— Czeœć, córeczko-owieczko! — powiedział Stephen ciepłym, zmęczonym głosem. — Za każdym razem, kiedy cię widzę, wydajesz mi się większa, doroœlejsza i ładniejsza niż

poprzednio.

— Bo za każdym razem, kiedy mnie widzisz, tak jest — powiedziała Laura, starając się zachować ostrożnoœć. Nie chciała go kochać tak bardzo, jak kiedyœ, a w jego twarzy kryła się proœba o dawną miłoœć. Laura

najpierw przytuliła się do Kate.

— Jak tam Jacko? — spytała i poczuła, że jej nowa siła chwieje się przy Kate, która nie była ani zapłakana, ani zrozpaczona, ale jakby pozbawiona nadziei.

— Córeczko, kochanie, pan doktor uważa, że Jacko nie

dożyje do wieczora — powiedziała. - Dziœ rano miał okropny atak.

Chris wziął parę dni zaległego urlopu i pan Bradley wprowadza go w sprawy księgarni. Zaproponował, że mnie zastapi

i dzięki temu mogę zostać z Jackiem aż do... Jak długo będzie trzeba.

— Ja myœlę, że on nie umrze — powiedziała Laura, ale

natychmiast ogarnęły ją wątpliwoœci. Zwycięstwo sprzed

godziny wydało jej się nagle zwykłą bajką, wymyœloną po to,

żeby odwlec moment, w którym będzie musiała pogodzić

się ze straszną prawdą. Ale przecież Sorry powiedział, że jest

niezniszczalna.

— Po prostu w to nie wierzę — powiedziała. — Uważam,

że mu się poprawi.

Kate zamknęła oczy, jakby walczyła z ostrym, wewnętrznym bólem.

— Ty nie rozumiesz, córeczko — powiedziała. — Jest zbyt słaby, żeby dłużej wytrzymać te drgawki. Ja chylba od początku — odkąd miał pierwszy atak — wiedziałam, że

umrze.

Była spokojna, blada i bardzo zmęczona. Laura miała wyrzuty sumienia z powodu tego cudownego złotego

strumienia, który huczał jej w żyłach. Jej zdaniem Kate, mimo oczu zaczerwienionych od niewyspania i starych łez, mimo œladów

po trzydziestu pięciu lepszych i gorszych latach, wyglądała piękniej, niż ona sama kiedykolwiek będzie wyglądać. Mimo znużenia i smutku było w Kate coœ szlachetnego i Laura, która czesto zazdroœciła matce

urody, pomyœlała, że chciałaby mieć choć odrobinę tej szlachetnoœci w sobie. Zdawała sobie również sprawę, że Kate poczuła się dotknięta jej własnym promiennym wyglądem, ale to nieporozumienie tylko czas

mógł wyjaœnić. Nie mogła teraz wyjawić, że pragnęła tego blasku mocy z powodu Jacka, a nie mimo Jacka.

- Będę mogła przy nim posiedzieć? - spytała.

- Obie posiedzimy - powiedziała Kate.

- Wszyscy posiedzimy - stwierdził Stephen, ale jak się wkrótce okazało, nie usiedział zbyt długo.

Jacko w swoim szpitalnym kokonie już wyględał jak martwy. Kate usiadła przy nim spokojnie, pogrążona we własnych myœlach, ale po chwili Stephen - głosem zaskakująco pokornym jak na tak twardego mężczyznę -

oœwiadczył, że on tego nie wytrzyma. Laura, jakby wygarniając mu myœli z głowy, zrozumiała że bał się nie tylko o Hacku, ale również o swoje nowe dziecko, zmierzajace ku œwiatu w którym podłoœć lub œlepy

los potrafią bez najmniejszego powodu pozbawić człowieka tego, co najbardziej kocha.

- Wrócę jeszcze - powiedział. - Naprawdę.

Kate uœmiechnęła się i skinęła głową. Laura siedziała bez ruchu i z cierpliwoscią kartografa, badającego po ciemku archipelag małych, stłoczonych wysepek, rozpoczęła poszukiwania braciszka.

Na początku patrzyła na szpitalną salę, ale jej najprawdziwsze

spojrzenie powędrowało wstecz do wnętrza jej głowy - nie do lasów, gór i jaskiń poprzedniej nocy, ale w najzwyklejszą ciemnoœć. Nic się nie działo. Wytężyła œwiadomoœć i wrażliwoœć na bodŸce do granic

możliwoœci i tak długo przesiewała ciemnoœć, aż w końcu coœ się poruszyło. Nagle pojawił się sam Carmody Braque. Krzyczał, że uchodzi z niego życie i bombardował ją proœbami, obietnicami i wyzwiskami. Jego

skargi miotały się wokół niej jak wstrętne, chore ptaszyska, wyjąc i żądając wysłuchania z taką wœciekłoœcią, że przez chwilę poczuła sie ogłuszona. Wtedy gdzieœ w ciemnoœci zabłysła maleńka, spokojna

plamka œwiatła i Laura mogła teraz skupić myœli na czymœ innym, bo miała nieœwiadome wsparcie i towarzystwo Kate. Gdyby otworzyła oczy, zobaczyłaby mamę siedząca po drugiej stronie łóżka — spokojną i

zamyœloną, wspominającą chwilę, kiedy po raz pierwszy wzięła Jacka na ręce i karmiła go, a jego nosek rozpłaszczył się na jej piersi. Maleńkie, dopiero co uwolnione, pomarszczone rączki œmiesznie

poruszały się w powietrzu, jakby w jakimœ zupełnie nowym tańcu. Mysli matki i córki splotły się ciasno, aż Laurze wydało się, że to jej własne wspomnienie. Wtedy gdzieœ w rogu ciemnoœci, w drgającej barwnej

plamie przesunął się Sorry. Laura poczuła cień pocałunku z zeszłej nocy, nie tego wprawnego, dorosłego, z przejœciowej krainy, ale tego miękkiego, ciężkiego, nieumiejętnego, którym obdarzył ją na oczach

swojej matki i babki. Wtedy przypomniał jej o Jacku i teraz przez skojarzenie wreszcie dotarła do samego Jacka. Na razie ledwie go widziała, ale to na pewno był on - cieniutka smuga bladego œwiatła. Poczuła,

jak bardzo zamknął się w sobie - zasklepił, jakby powiedział Sorry - w obronie przez brutalną ingerencją pana Braque`a. Już prawie nic w nim nie zostało.

- Jacko! - powiedziała przyjaznym, rozsądnym głosem, zwracając sie do niego, jakby zamknął się w domowej łazience i teraz trzeba go było namówić, żeby przekręcił zasuwkę i otworzył drzwi. - Jacko, to ja,

Lolly. - Nie było żadnej reakcji. - Mnie możesz wpuœcić. Już jest dobrze. Już po wszystkim!

Carmody Braque szamotał się wœciekle, rozpaczliwie próbując uszczknąć odrobinę życiodajnej siły, którą zaczęła sączyć w braciszka, ale Laurze udało się go odpedzic i blade œwiatło Jacka trochę pojasniało.

Kiedy Jacko karmił się jej miłoœcią i energią, Laura otworzyła oczy. Popatrzyła na Kate i uœmiechnęła się słabo, ale Kate nie odpowiedziała uœmiechem. Jak Jacko zasklepiła się w potężnej ciszy i siedziała

wpatrzona w synka, jakby chciała go z powrotem zawrzeć w sobie i tam bezpiecznie przechować. Laura znowu zamknęła oczy i kiedy wszystko inne zostało na zewnątrz, ponownie przemówiła do brata:

- Jacko, to je, Lolly. Posłuchaj, Jacko, byłeœ bardzo grzeczny i dzielny, ale teraz możesz juz wyjœć. Już jest bezpiecznie. Wilk

sobie poszedł i œwinka może już wyjœć z kamiennego domku żeby się pobawić.

— A co ze mną? — darł się Carmody Braque gdzieœ

na skraju jej uwagi. — Chyba nie zamierzasz... Chyba nie chcesz, żebym... — Laura zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.— Wredna suka! — wrzeszczał jego gasnący głos. - Posłuchaj mnie... posłuchaj... — i zniknął

z jej œwiadomoœci. — Jacko! — powiedziała. - Chcesz Pana Kocyka? Coœ jakby odrobinę drgnęło i pojaœniało w odpowiedzi. — Posłuchaj uważnie. Tu jesteœ bezpieczny. Leżysz w szpitalu, co znaczy, że jesteœ

bardzo, bardzo ważny. Masz własną szafkę, a na niej stoi dzbanek z sokiem pomarańczowym. Mama siedzi po jednej stronie twojego łóżeczka, ja po drugiej, a Pan Kocyk leży w szafce i czeka, aż się obudzisz.

Różyczka chyba też tam jest. Smutno im bez ciebie, więc wracaj szybko. Stęsknili się za tobą. Wszyscy się stęskniliœmy. Spróbuj, może uda ci się trochę bardziej wrócić.

Coœ znowu drgnęło — tym razem nerwowo, ale wyraŸnie.

- Lolly? — zabrzmiało coœ, co było bardziej echem niż prawdziwym głosem.

- Tak, to ja, Lolly. Naprawdę to ja - powiedziała. — ChodŸ

do mnie, Jacko.

Sięgnęła w jego stronę swoją dziwną mocą i poczuła, jak Jacko odwraca się do niej, jakby była Ÿródłem œwiatła w

ciemnoœci. Ale wtedy znów pojawił się Carmody Braque. Tym razem nie dobijał się gdzieœ z zewnątrz, ale prosto na nią przez Jacka.

Laurę opanowało uczucie, które nie miało nazwy, ale składało się z wœciekłoœci i triumfu utartych w jednolitą masę. Starła sie ze swym wrogiem w warowni, którą był jej brat i wróg

musiał ustapić. Zakryła i zmazała iego znak. Pokrzepiła Jacka obitnicami bajek, rodzinnych obiadków ze smażalni i wszystkich tych solidnych, szczęœliwych, codziennych czynnoœci. Kiedy to wszystko zrobiła,

poczuła, że fizyczne cierpienie, którego znak był symbolem, ustaje i że Carmody Braque już nigdy węcej nic Jackowi nie zrobi. Gdy tylko nabrała tej pewnoœci, poczuła, że i w Jacku nastąpiła zmiana. Coœ się w

nim rozluŸniło, jakby nagle ustąpił jakiœ uporczywy ból. Ogarnięta dziką radoœcią Laura wyobraziła sobie, że jest strumieniem wrzącego złota i wlała się w Jacka z impetem, żeby mu oddać tyle siebie, ile

tylko zdoła.

- No dalej, Jacko — wabiła go z powrotem do œwiata. — Wszystko już gotowe. Wszyscy czekają na najważniejszego goœcia. Ktoœ coœ powiedział i dopiero po chwili dotarło do Laury,

że głos dochodził spoza jej głowy.

— Laura, obudŸ się! — mówiła Kate. — Córeczko, coœ się dzieje!

W głosie Kate brzmiało raczej przerażenie niż nadzieja. Oddychała ciężko, jakby przed chwilą biegła i Laura nie wiedziała, jak ją uspokoić. A jednak coœ rzeczywiœcie się działo. Oczy Jacka rozchyliły się i

patrzyły w przestrzeń tym samym, poważnym, rozbieganym spojrzeniem noworodka, które Kate zapamietała z jego pierwszych godzin.

- Wszystko dobrze! - zapewniła Laura. - Mamo, przysięgam, że wszystko jest w pożądku. Po prostu dochodzi do siebie.

- Lec po doktora Haydena! - rozkazała Kate. - Nie wiem, gdzie on jest, ale ktoœ ci powie. On jest najsympatyczniejszy. Albo zawołaj pielęgniarkę. Nie chcę zostawiać Jacka.

N dŸwięk głosu Kate oczy Jacka poruszyły się i w końcu ją znalazły. Z poczatku trudno było stwierdzić, czy ją zauwazył. Potem lekko drgnęły mu usta. Próbował sie uœmiechnąć.

- Jacko! Jacko, kochanie! - powiedziała kate łamiącym się głosem.

Laura wyszła z sali, żeby poszukać lekarza.

- A co ze mną? - wył Carmody Braque, szamoczac sie rozpaczliwie na skraju jej swiadomoœci. Laura staneła i uœmiechneła się. Wargi miała zaciœnięte, a oczy zwężone.

- Masz problem! - odpowiedziała na głos pustemu korytarzowi. Jej głos popełzł jak wąż po lœniącej podłodze wzdłuż nieskazitelnie białych œcian. - Teraz twój ruch! Twój ruch, panie Carmody Braque!

Zza rogu wyszła wysoka, biała postać pielęgniarki, która jak się okazało właœnie szła do Jacka, sprawdzić, w jakim jest stanie.

Kiedy Laura wraz z pielęgniarką wróciła do sali, Jacko patrzył na matkę i trzymał w rękach Pana Kocyka, którego Kate wyciągnęła ze szpitalnej szafki.

- Prosił o niego - Kate była kompletnie zdezoriewntowana. - Próbuje ssać palec, ale mu nie pozwoliłam z tymi wszystkimi rurkami.

- Niedługo potem Jackowi zamknęły się oczy, ale po prostu dlatego, że zasnął. Woskowa martwota znikła z jego twarzy. Był blady i wycieńczony, ale z całą pewnoœcią żywy.

- Och, córeczko! - powiedziała jakis czas póŸniej Kate. - Zeby tylko Jacko wyzdrowiał!

- Oczywiœcie, że wyzdrowieje - powiedziała Laura. - Patrzył na ciebie, uœmiechał się. Już od bardzo dawna nie był w stanie tego zrobić.

- Od piątku - przypomniała sobie Kate. - Aż trudno to sonie wyobrazić - Jacko od piątku bez ani jednego usmiechu! To jak całe wieki! A ty też się jakoœ zmieniłaœ. Co ty ze sobą zrobiłaœ? Już wczeœniej

zauważyłam, ale zupełnie nie miałam głowy, żeby się nad tym zastanowić. Chodzi o tego chłopaka? Też sobie znalazłaœ moment na chłopaków!

Laura już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Kate była szybsza.

- Tak, wiem. Nie ty wybrałaœ moment, tylko moment wybrał ciebie. Ale Sorry Carlisle? To dosyć ambitne. Jak to sie w ogóle zaczęło?

- Kiedy indziej ci opowiem - odparła Laura. - Za długo by gadać.

Jakiœ czas póŸniej lekarz rozmawiał ze Stephenem i Kate.

— Jeszcze za wczeœnie, żeby oceniać, jak bardzo jego stan się poprawił — powiedział. — Ale muszę przyznać, że

nastąpiła ogromna zmiana, a najdziwniejsze jest to, że nadal nie mam pojęcia, co ją spowodowało. Bardzo bym chciał móc

powiedzieć, że to jakieœ nasze działania, ale nie mogę a nawet gdyby tak było, to zupełnie nie wiemy, jakie działania. Najważniejsze, że serce się wzmocniło. Nadal jest jeszcz odwodniony, mimo wszystkich

naszych wysiłków, ale nie jest bardzo Ÿle. Po prostu musimy dalej czekać. Ale w tej chwili wygląda to doœć obiecująco. Laura nagle poczuła takie zmęczenie, że wszystko dookoła zaczęło falować. PomyœJała, że

mogłaby zasnąć na stojąco. — Laura — powiedziała Kate. — Wyglądasz na wykończoną. Bardziej niż ja. JedŸ ze Stephenem do motelu. Zjedz coœ porządnego i wyœpij się. .Mną się nie przejmuj. Jak tylko będę mogła,

zadzwonię po Chrisa, żeby przyjechał i ze mną posiedział.

Choć z takim spokojem organizowała teraz życie córki, znów przypominała dawną, rozwichrzoną Kate. Laura wyczuła u niej mrowienie nagle rozbudzonej nadziei, równie niezbędne i równie bolesne jak ponowny

napływ krwi do zdrętwiałej nogi. Objęła Kate takim gestem jakby to ona, a nie

matka była tą dorosłą. Potem pozwoliła ojcu zaprowadzić się do samochodu. Widać było, że na wieœć o poprawie stanu Jacka Stephenowi kamień spadł z serca i teraz nie posiadał

się wprost ze szczęœcia. Patrząc na niego, Laurapoczuła, że zaczyna mu wybaczać ten dzień pełen ostrzeżeń, kiedy wróciła do domu i nie znalazła jego ulubionych przedmiotów, a on sam zniknął, jakby wyniósł

się z jej życia i cząstkę jej samej zabrał ze sobą. Nagle przestało mieć znaczenie, że kochał kogos bardziej niż Kate

czy ją i w pewien sposób poczuła, że tak jak Jacko zaczęła dochodzić do siebie po tajemniczej

chorobie, której nikt nigdy do końca nie rozpoznał i nie umiał wyleczyć.

rozdział dwunasty

Buty pełne liœci

Kate została w szpitalu. Laura pojechała z ojcem i Julią do motelu i ku swojemu zdziwieniu miło spędziła czas. Czuła się całkiem dobrze nawet w obecnoœci Julii, która niezwykle się starała, żeby się z nią

zaprzyjaŸnić. Poza tym Julia była wniebowzięta z powodu wiadomoœci o Jacku, częœciowo dlatego, że każdy się cieszy, kiedy chore dziecko powraca do zdrowia, a częœciowo dlatego, że to uwalniało Stephena od

poprzedniej rodziny i Julia miała nadzieję odzyskać go na własnoœć. W jakiœ tajemniczy sposób Laura — może nawet lepiej niż sama Julia — wiedziała o pewnej wizji, która od czasu do czasu nawiedzała myœli

Julii. W wizji tej Jacko umierał, a jej nowo narodzone dziecko okazywało się być chłopcem, co czyniło ją jeszcze ważniejszą dla Stephena, ponieważ to ona była matką jego syna. Teraz jednak bez żalu pozbyła

się tego sekretnego marzenia i nawet nie do końca zdawała sobie sprawę, że w ogóle kiedykolwiek je miała. Laura zadziwiła samą siebie łatwoœcią, z jaką odkryła sekretne myœli Julii, ale jeszcze bardziej

zdumiało ją to, że nie miała o nie większego żalu. NajwyraŸniej Julia bała się, że Stephen nie kocha jej wystarczająco mocno i może to odkrycie tak bardzo Laurę zaintrygowało, że nie starczyło jej energii na

pretensje. Laura pomyslała, że nigdy już nie poczuje złoœci do nikogo, z wyjątkiem jednej osoby. Za to przeciwko tej osobie zamierzała skierować wszystkie zapasy wsciekłoœci, jakie nagromadziły się w niej

przez całe życie.

Rano zadzwoniła Kate, żeby powiedzieć, że jacko czuje się coraz lepiej. Laura jechała do szkoły, napawając się wspaniałoscią ojcowskiego samochodu i uczuciem szczęœcia, które zdawało sie płynać wraz krwia od

serca aż do najdalszych zakątków jej ciała.

- Cos tam się dzieje - powiedział Stephen, patrzac przez przednią szybę na mały tłumek, który zebrał się przed wejœciem do szkoły. - Nie rozumiem, jak Kate może cię posyłać do takiej szkoły. Jestem pewien,

że taką bystrą dziewczynę na pewno przyjęliby w jakieœ lepszej dzielnicy.

Laurze nie chciało się przypominać ojcu o takich drobiazgach jak pieniądze i problemy z dojazdem. W stojacym przy bramie prefekcie, zajętym ostrą wymianą zdań z jakimœ krnąbrnym uczniem rozpoznała Sorry1ego.

Poczuła w œrodku ten sam skurcz, którego po raz pierwszy doœwiadczyła tego

niedzielnego poranka nad zatoką i potem jeszcze raz owej

nocy, kiedy pocałowali się na oczach Winter i Miryam.

Podekscytowana i pełna cudownego niepokoju, patrzyła na niego

przez dłuższą chwile i dopiero wtedy zorientowała się, że

osobą, z którą Sorry się kłuci, wcale nie jest uczeń tylko Carmody Braque. - WysadŸ mnie tutaj! - powiedziała do Stephena. - Nie ma co wjeżdżać w ten tłum. Czasami chłopaki próbują bębnić

w dachy podjeżdżających samochodów.

Stephen zdecydowanie nie chciał, żeby bebniono w jego samochód. Zatrzymał się więc na skraju ulicy. - Miłego dnia — powiedział.— A, posłuchaj córeczko!

Korzystając z tego, że jesteœmy sami - kiedy już będzie po

wszystkim i zakładając, że z Jackiem będzie wszystko w porzadku, może byœ przyjechała do nas na œwięta. Byłoby nam bardzo miło.

- A nie lepiej z tym zaczekać, aż dziecko się urodzi? - powiedziała Laura. - To będzie moja siostra albo brat i chyba powinnam je poznać.

Kiedy zaczynała to mówić, chciała po prostu być miła dla ojca, ale kończąc zdanie, zdała sobie sprawę, że rzeczywiœcie jest tak, jak powiedziała. Teraz, gdy jej gniew na ojca ostygł,

a Jacko miał sie coraz lepiej, gotowa była na nową siostrę lub

brata — oprócz Jacka, a nie — zamiast niego. Trochę nawet

współczuła przyszłemu maluchowi. Czekały go wprawdzie pewne udogodnienia, takie jak duży samochód, który zapala

bez pchania, ale nie miał co liczyć na pełne przygód życie

w Dzielnicy Gardendale. Wysiadajac z samochodu i machając Stephenowi na pożegnanie, czuła się jak dobra czarownica, ale gdy tylko odwróciła

sie w strone wejœcia do szkoły, zmienił się wyraz jej twarzy,

a Wraz z nim zdanie o tym, kim jest i jakie ma zamiary.

— Złożę skargę u dyrektora! - wrzeszczał Carmody Braque. — Poinformuję go o twoim nieprzyjemnym zachowaniu!

— Jego gabinet jest w tym dużym budynku - odparł

Sorry, wskazując ręką. - Jeœli się pospieszysz, zdążysz przed apelem. No dalej, dzieciaki, ruszać się! - zawołał w stronę grupki trzecioklasistów, stojących przy swoich rowerach i przyglądających się

ciekawie całej scenie. - To jakiœ biedny, stary wariat, któremu coœ się uroiło.

Niektórzy z gapiów niechętnie odeszli w stronę szkoły, ale pozostali nie chcieli tracić takiego widowiska.

- Wiem wszystko o tobie! — wrzeszczal do Sorry`ego pan Braque. — O tobie i tej dziewczynie! Możesz być pewien, że poinformuję o tym kogo trzeba.

Laura była już teraz doœć Misko. Sorry zerknął w stronę grupki dzieciaków gapiących sie z pewnej odległoœci.

— Tylko mi nie wygrażaj palcem — powiedział cicho. - Bo może ci w każdej chwili odpaœć.

Mówiąc to, nagle poczuł obecnoœć Laury i spojrzał w jej

kierunku. Pan Braque również na nią spojrzał, po czym obrócił

się w jej stronę i stanął z ręką wyciągniętą w geœcie żebraka

proszącego o pieniądze. Dłoń była czarna, jakby cała zaczęła gnić. W innych miejscach na skórze widać było ciemne plamy, które jak pleœń rozpełzały się po ciele. Twarz z powrotem zapadła się wokół zębów,

które teraz szczerzył w makabrycznym grymasie.

— Moja droga — zaczął. — BądŸmy rozsądni... — jego głos był chropawy i stłumiony, przyduszony ciemnoœcią i czasem. Carmody Braque gasł szybciej niż Jacko. Œwiadomoœć tego faktu i ciężar wieków mających lada

chwila zwalić mu się na głowę wprawiały go w przerażenie. Przez te wszystkie lata — myœlała Laura — szedł od jednego, cichego, wstrętnego zwycięstwa do drugiego, nie napotykając żadnego oporu. Nie

wykształcił w sobie żadnych mechanizmów obronnych na wypadek niepomyœlnego obrotu spraw. Teraz miała go przed sobą. Znów prawie klęczał i w niezmienianym od wczoraj ubraniu po raz pierwszy nie wyglądał

nieskazitelnie elegancko.

Widok jego rozpaczy i poniżenia sprawiał Laurze przyjemnoœć.

Poczuła się potężna i nagle zdała sobie w pełni sprawę

z ogromu władzy, jaką nad nim miała. Mogła od razu powalić

go na ziemię albo jeszcze przez długie dni, tygodnie i miesiące

trzymać go przy życiu. Nikt by jej o nic nie podejrzewał, bo wszyscy w szkole wiedzieli, jaka jest zwyczajna i zza zasłony tej zwyczajnoœci mogła swobodnie dokonać ostatecznej zemsty na kimœ, kto na tę

zemstę zasłużył. Nieraz się zdarzało, że ktoœ, kogo kochała, bolesnie ją zranił. Wiedziała jednak, że trzeba mu wybaczyć, bo sama też miała nadzieję na wybawienie. To była częœć międzyludzkiej umowy. Ale

Carmody Braque nie był człowiekiem i można go było ukarac za jego niegodziwoœć. Mogła mu nakazać myœlą, żeby wył jak pies, rzucił się pod koparkę, odgryzł kawałek swojego ciała albo porwał na sobie ubranie i

tańczył nago przed wejœciem do szkoły. Ludzie pomyœleliby tylko, że po prostu oszalał. Ale nawet w szpitalu, pod okiem lekarzy, nie uniknąłby jej zemsty. Laura miała niepowtarzalną szansę zrzucic z siebie

ciezar ludzkiego bólu i uderzyc e siły ciemnoœci, a nikt i tak by o tym nie wiedział. Posłała więc krótką, ostra komendę i Carmody Braque runął przed nią na ziemię, jakby nadepnął na napietą znienacka linę.

Nad boiskiem jak wielki budzik rozdzwonił się pierwszy dzwonek.

- O co chodzi? - spytała głoœno, przenosząc wzrok z powalonego wroga na twarz Sorry`ego Carlisle`a, który przypatrywał jej się sprzed szkolnej furtki.

- Cos goœciowi odbiło! - krzyknął jakiœ chłopiec.

- Właœnie. Przyczepił sie do Carlisle`a, żeby mu powiedział gdzie mieszkasz - dodał inny.

Sorry milczał i tylko przyglądał jej się ciekawie - trochę z uœmiechem, a trochę z niepokojem.

- Ja? - zawołała Laura, przestepując nad lezacym panem Braquem. — Dlaczego ja?

Odwróciła się i patrzyła, jak wstaje z ziemi i cięzko dyszac, wlecze się w stronę swojego samochodu. - Marsz do szkoły! Nie słyszeliœcie dz-dzwonka? - powiedział Sorry z ledwie zauważalnym zająknięciem. On

sam i Laura ruszyli do wejœcia wąską betonową œcieżką omijajacą boisko do rugby.

- Ostro, Chant! - jego beztroski głos zzabrzmiał tuż nad jej uchem. - Czyżbyœ się bawiła ze swoją myszką? - Chcę, żeby cierpiał- powiedziała Laura. - Jacko cierpiał, Kate cierpiała, ja cierpiałam. Zresztą

on i tak się rozpada, nie? - Sprawia ci to przyjemnoœc, co? - powiedział Sorry bez przygany ani goryczy wgłosie.- To pewnie skutki uboczne

posiadania serca. Może to przeczuwałem, kiedy rezygnowałem ze swojego.

Szli teraz przez wybetonowany placyk przed szkołą w kierunku głównych drzwi.

- Chyba nie da się być okrutnym wobec czegoœ takiego jak on - Powiedziała niepewnie Laura i ze zdziwieniem stwierdziła, że idący obok niej mundurek z marynarką siódmoklasisty i plakietką prefekta trochę ją

onieœmiela. Gdzieœ pod nim kryło się ciało, które wczoraj było tak blisko jej ciała i witało tę bliskoœć może nawet z większą gorliwoœcią, niż jego właœciciel sobie tego życzył. Przez chwilę twarz Sorry`ego

wygladała, jakby rzeczywiscie miał na imię Sorrow, tak jak go kiedyœ przez pomyłkę nazwał Chris.

- Sam nie wiem, co myœleć o swojej mocy - odezwał sie w końcu. - Najczęœciej chcę po prostu nie rzucać się w oczy. Oczywiœcie w domu, w moim własnym pokoju, to co innego. Na zewnątrz - no cóż, wolę

naprawiać, niż niszczyć. Prawdę mówiąc, Chant. znajomoœć z tobą trochę mnie peszy, bo przez ciebie muszę sam przed sobą przyznać, że bardziej się przejmuję ideałami, niżbym chciał.

- Ale on nie jest prawdziwym człowiekiem - powiedziała Laura, kiedy mieli już iœc - każde w swoja stronę. - Jest obrzydliwą ideą, która sprawiła sobie ciało, chociaż nie powinna go mieć.

-Ale ty jesteœ prawdziwa - odparł Sorry. - Wcale nie myœlę o nim. Chidzi o ciebie. Wiem, co ci chodzi po głowie, bo sam czasem miewałem takie myœli - żeby być bezwzględnym, okrutnym. Ale... - jego głos

zaczął się oddalać. - Muszę iœć.

- Ale co? - spytała Laura.

- Wiesz co! - powiedział Sorry, idąc przez chwilę tyłem. - Do okrucieństwa trzeba dwojga, nie uważasz? Ktoœ musi zadawać ból i ktoœ musi cierpieć. I co z tego, że zlikwidujesz... nazwijmy to - zło - w

œwiecie na zewnątrz, skoro jednoczeœnie wpuszczasz je z powrotem do siebie.

— To jest sprawiedliwoœć, a nie okrucieństwo! - krzyknęła Laura. — Sprawiedliwoœć! Nie chcę już o tym rozmawiać! IdŸ sobie!

— A jak tam Jacko? — odwracając się, rzucił przez ramie Sorry.

— Lepiej!— krzyknęła, ruszają w swoja stronę.

— Hej! Nie wiedziałam, że to on ci się podoba - powiedziała Nicky, która raptem wyrosła tuż obok.

— Wcale nie! — burknęła Laura.

— Aha, akurat! — powiedziała Nicky. — Bujać to my, ale nie na

Siedząc w klasie, Laura rozmyœlała o panu Braque`u i o tym, co powiedział Sorry. Zastanawiała się, czy to prawda, że okrucieństwo

jest efektem ubocznym kochającego serca. Myœlała

o łzach Kate, o swojej rozpaczy i o Jacku, usychajacym w swoim własnym łóżeczku. Myœlała o tym, co mówił Sorry, że do okrucieństwa potrzebny jest ten cierpiący, i ten zadający

ból, jakby chodziło o jakąœ przestępczą zmowę. Kate

miała znajomą, która, kiedy urodziło jej się drugie dziecko, podarowała starszemu synkowi wielką, szmacianą lalę, mówiąc

mu, że jeżeli będzie zazdrosny o młodszą siostrzyczkę, może swój gniew wyładować na lalce, bo lalka nic nie czuje. Kiedy ostatnio były u nich z wizytą, Laura z zakłopotaniem patrzyła, jak chłopiec znęca się

nad lalką.

- Mama mi pozwoliła - mówił i Laura podejrzewała, że tłukł ją wcale nie z zazdroœci o małą siostrzyczkę, ale dlatego, że miał okazję do nieograniczonego okrucieństwa wobec czegoœ całkowicie bezbronnego.

Laurze zdawało się wtedy, że ta szmaciana lala z zoczami z guzików jest czującą istotą - przynajmniej twarz sprawiała wrażenie, jakby malowały się na niej uczucia. Zastanawiała się, czy Sorry myœlał o niej

to samo, co ona wtedy myœlała o tym chłopcu. Czy jeżeli mamy okazję do okrucieństwa i korzystamy z niej, czerpiemy okrucieństwo z nas samych, czy raczej zapraszamy je z zewnątrz?

W szkole wszyscy wiedzieli, że tego dnia należy ją traktować szczególnie, bo jej braciszek był ciężko chory. Pozwolono jej zadzwonić z sekretariatu, żeby się dopytać o zdrowie Jacka. Jego stan nadal się

poprawiał.

- Są kompletnie zdezorientowani - racjonowała póŸniej, kiedy spacerowały z Nicky po boisku.

- Dobrze im tak - powiedziała Nicky. - Moja mama mówi, że lekarze na niczym się nie znaja.

- Ten nasz był całkiem miły - stwierdziała Laura, zerkając na przeciwległą stronę boiska, gdzie Sorry znowu rozmawiał z Carol Bright. "Wszystkie złe strony małżeństwa i zadnych dobrych" - pomyœlała. Mogła

być zazdrosna, ale jakoœ nie za bardzo mogła - przynajmniej w szkole - podejœc i usiąœć przy nim tak, jak to zrobiła Carol. Tylko że Laura miała nad nim władzę. Wbiła w niego wzrok i już po

chwili jego srebrne oczy niespokojnie zwróciły się w jej

kierunku, chociaż nadal rozmawiał z Carol. Wydawał jej się

jakby pomniejszony i pozbawiony blasku — mniej ważny

niż wtedy u siebie w domu i bardziej zwyczajny niż jeszcze

w zeszłym tygodniu w szkole. Laura przejrzała notatki Nicky

z poprzedniego dnia, które musiała przepisać. Przed brama szkoły zauważyła zaparkowany czarny samochód pana Braque'a, czekający na koniec lekcji. Po pierwszym dzwonku, oznajmiającym zakończenie przerwy

obiadowej, pobiegła do pokoju prefektów i oœwiadczyła, że chce rozmawiać z Sorrym, co spotkało się z kilkoma kpiącymi i

niezbyt wybrednymi komentarzami.

- O co chodzi, Chant? — powiedział Sorry. - Naprawdę uważasz, że jestem okrutna? — spytała prosto z mostu. — I nie wydaje ci się, że na to zasłużył? - Chyba nie w tym problem — powiedział Sorry. Rozejrzał

się ukradkiem, ale w pobliżu nie było nikogo. Stali sami w łączniku między budynkami, otoczeni mdłym zapachem œrodków dezynfekujących i pasty do podłogi, dolatujących z magazynku.

- On pewnie kiedyœ był prawdziwym człowiekiem, tylko

w coœ się wpakował i może właœnie w którymœ momencie stał przed podobnym wyborem jak twój. Nie wiem, ale ta myœl mnie przeraża, bo w końcu ja też się wpakowałem, kiedy postanowiłem nic nie czuć.

- Mógłbyœ mu przekazać wiadomoœć ode mnie? - spytała Laura. - Ciągle tam jest przed szkołą. Powiedz mu,że będę na niego czekała przed głównym wejœciem do parku.

Poszłabym sama, ale nie mam ochoty z nim rozmawiać.

- Dobrze - powiedział Sorry po krótkim wahaniu. - A może potrzebujesz wsparcia? Moralnego albo każdego innego? - Tę sprawę załatwię sama — powiedziała Laura. — Ale

bardzo dziękuję za propozycję — dodała oficjalnym tonem.

- Ależ nie ma za co — odparł. — Daj mi znać, jak ci

poszło.

- Ale co mam zrobić? — spytała Laura.

Sorry zawrócił i podszedł do niej.

— Musisz z nim skończyć, odciąć go, prawda? Moim zdaniem nie masz do czynienia z żadną konkretną osobą, tylko — no nie wiem — ze zbiorem... powiedzmy, zachcianek, którym udało się przetrwać w oderwaniu od

czasu i miejsca. Jakby z wirusem potrafiącym przybrać okreœloną postać.

- Może jeżeli mu bardzo stanowczo powiem... — zawahała się Laura.

- Spróbuj! — zgodził się Sorry. — Powiedz mu, że już

nie żyje. Powiedz mu to z absolutnym przekonaniem. Sama

wiesz jak. Kiedy chcesz, potrafisz być naprawdę bezwzględna.

Tylko zrób to szybko, żeby się nie wywinął.

- Nie może. Mam go w garœci! - krzyknęła Laura.

- On też myœlał, że ma Jacka — przypomniał Sorry.

— No dobrze, w takim razie spróbuję - powiedziała

Laura i poszła.

— Chant! — zawołał za nią Sorry - Zdjąłem ten plakat za œciany. Zawahała się na moment, ale już się nie odwróciła.

Po szkole Laura nie poszła zwykłą drogą do domu. Nie

było powodu. Dom pani Vampire nie miał w sobie Jacka.

Sama pani Vampire posłała do szpitala winogrona (i to bardzo drogie) i dzwoniła, żeby się dowiedzieć, co z Jackiem. Kate i Laura zjadły jej winogrona i teraz Laura czuła, że nie ma już prawa więcej się z

niej nabijać. Księgarnia w centrum handlowym nadal była otwarta, ale za ladą stał Chris Holly, którego od œrody miał zastąpić kuzyn pana Bradley'a. Laura pomyœlała, że gdyby ona i Kate nagle z jakiegoœ

powodu zniknęły,

Centrum Handlowe Gardendale nie przejęłoby się zbytnio ich brakiem. Zamiast skręcić ku znanym sobie terenom, które czasami wydawały jej się zwykłym przedłużeniem ich własnego ogródka na Kingsford Drive,

skierowała się w stronę miejskiego parku.

Nie myœlała na razie o panu Braque'u, ale o Stephenie i Julii, Kate i Chrisie i pozwalała im wirować w swojej głowie, jakby patrzyła na nich przez okrągłe, szklane drzwiczki pralki. Myœlała o tym, jak bardzo

œwiat lubi tworzyć pary, a potem potrząsać nimi jak koœćmi i patrzeć, jak układają, się w inne

konfiguracje. Myœlała o miłoœci i seksie, zastanawiając sie, co było pierwsze i czy na dłuzszą metę jest między nimi jakaœ

wyrażna różnica. Czy były czymœ oddzielnym, występującym wymiennie, czy tez może łączyły się w jedno? Wiele osób

mówiło o seksie, jakby to była przykrosc, której niestety nie da się uniknąć. Niektórzy ludzie, tacy jak pani Vampire, która

przecież miała męża i dzieci, w ogóle nie wspomina o seksie, vhoć bez oporów opowiadali o swoim trawieniu, co było

przecież sprawą co najmniej równie prywatną. Kate wierzyła w prawdziwą miłoœć, na Laura powinna czekać, chociaż prawdziwa miłoœć przyniosła Kate tylko cierpienie, a ona sama szukała pocieszenia i zapomnienia

u mężczyzny, którego znała raptem od paru dni. Gdzieœ chyba — myœlała Laura — musiała istnieć jakaœ jedna ogólna zasada, która by nadała sens tej przedziwnej różnorodnoœci. Może by też wyjaœniła, dlaczego

widok Sorry'ego przed szkolną bramą przeszył ją dzisiaj rano delikatnym, ekscytującym, ale nie do końca przyjemnym, elektrycznym dreszczem. Laura szła z rękami splecionymi na piersiach, ale czy w ten sposób

chciała się osłonić, ćwiczyła przytulanie, czy też próbowała zatrzymać jakieœ ważne dla siebie wspomnienie — tego nie umiałaby powiedzieć. Chcąc nie chcąc, musiała teraz pomyœleć o panu Braque`u, którego

samochód czekał zaparkowany przed wejœciem do parku.

Pan Braque wysiadł z niego, zanim zdążyła podejœć i stał przy nim z wyciągniętą ręką. Szczerzył zęby we wœciekłym

grymasie jak kot na widok dziwacznego psa. Jednak w jego głosie zabrzmiało błaganie.

— Proszę... - powiedział. — Proszę...

Laura, która zaczęła ten dzień w euforycznym nastroju, teraz stwierdziła, że prawie nic nie czuje, zupełnie jakby ze wszystkich jej uczuć uszło powietrze. Myœl o tym, żeby popastwic się nad Carmodym Braquem

jeszcze rano wydawała jej się na swój sposób podniecająca. Teraz jednak w jej sercu nie było nic poza niewyraŸnymi wspomnieniami przerażenia, nadziei, miłoœci i nienawiœci, które były zbyt słabe, żeby

popchnąć ją do działania. Patrząc na pana Braque'a, wiedziała, że jest straszny, ale jakoœ nie potrafiła znaleŸć w sobie strachu. Jego wiekowe ciało pękało w szwach i nie umiał się sam wyleczyć. Zdjęty

wœciekłoœcią i przerażeniem, powoli, lecz nieuchronnie zsuwał się ku zagładzie, a jedynym uczuciem, które Laura potrafiła z siebie wykrzesać był znużony, rozmyty niesmak. W niczym nie przypominał

chwytającego za gardło przerażenia, jakie wzbudzał w niej wczeœniejszy, mniej rozpaczliwy wygląd tego człowieka. Carmody Braque nie potrafił zasklepić się tak jak Jacko. Jedna z ciemnych plam na jego twarzy

zakwitła bąblami wrzodów.

Ubranie, które pewnie kupował z przyjemnym dreszczykiem oczekiwania na dalsze aktywne życie, wisiało na nim teraz pomięte i brudne, a zęby zmieniły się w zaniedbane cmentarzysko. Pod wpływem wzroku Laury

uœmieszek pana Braque`a rozciągnął się ze strachu. Za jego plecami park Gardendale

niestrudzenie zachecał do reakcji. Teren ten wydzielono

na samym poczatku postawienia osiedla i po splantowaniu

wybudowano na nim korty tenisowe oraz boiska do netballu,

krykieta, rugby i piłki noznej. Naokoło poprowadzono bieżnię,

z której korzystali amatorzy joggingu. Alee zaraz spod bramy

krótki, wyłożony płytkami chodnik prowadził do obelisku na

czeœć pewnego radnego-społecznika, który zginął w trakcie

planowania parku. Własnie w stronę tego obelisku skierowała

się Laura. Pan Braque podreptał za nią, to rozpaczliwie

doskakując i próbując dotrzymać jej kroku, to zostając w tyle,

przez cały czas przeplatając wyzwiska pokornymi proœbami. W oddali jakiœ mężczyzna kosił trawę i na swoim traktorku przypominającym mechaniczny rydwan wyglądał dziwnie archaicznie. Drużyna małych dziewczynek

trenujących do

jakiejœ parady ustawiła się w doœć równych szeregach i ćwiczyła w rytm gwizdków instruktora. W końcu Laura zatrzymała się i odwróciła do Carmody'ego Braque`a.

- OdejdŸ! — powiedziała ostro.

— Odejœć? — zawołał. — Mam odejœć? Wlekłaœ mnie za sobą taki kawał, a teraz każesz mi...?

- Posłuchaj mnie! — powiedziała Laura. — Ty już nie

żyjesz. Przyznaj to! Zostały już z ciebie same resztki i to w nie najlepszym stanie. — Pilnowała, żeby jej głos brzmiał tak bezwzględnie, jak to tylko możliwe. — Przesłań udawać człowieka! BądŸ tym, czym

naprawdę jesteœ!

- O nie! - zapiszczał pan Braque. - Nie... Zostałem zaproszony... Drzwi były otwarte...

- Więc ja cię wypraszam - powiedziała Laura. - Nie

jesteœ już mile widziany, jasne? Miałam zamiar pozwolić ci prochę pocierpieć, ale Sorry Carlisle uważa, że to mogłoby mi zaszkodzić. A więc po prostu odejdŸ i miejmy to z głowy.

Pod wpływem jej słów jakby niszcząca fala przebiegła przez tę trak już nadwątloną postać, zużytą przez długie lata podstępnej niesmiertelnoœci i coœ strasznego zaczęło się dziać z Carmodym Braquem. Z jego

gardła wyrwał się przeraŸliwy, żałosny lament:

- Błagam, nie każ mi... gdybyœ tylko wiedziała... gdybyœ tylko wiedziała... Tak bardzo kochałem odczuwać po ludzku! Nie mogłem, po prostu nie mogłem z tego zrezygnować! nawet niw umiesz sobie tego

wyobrazić, dla ciebie to normalne... Urodziłaœ się z tym i nawet się nie zastanowiasz, jaka to przyjemnoœć dotykać i smakować. Już sama skóra - już ona sama dostarcza tyle... rozkoszy! - krzyczał pan Braque,

rozpaczliwie wyciągając ręce w stronę Laury. Tym, co zostało z jego twarzy wstrząsnął gwałtowny, jakby œmiertelny spazm.

- Zjeœć brzoskwinię zerwaną prosto z drzewa i ogrzaną jesiennym słońcem! Wbić zęby w twarde jabłko - ten pierwszy sok - cudowne! Albo czuć słońce na nagiej skórze! Sól! Sól! - wrzeszczał, wijac się, pan

Braque. - Sól na œwieżutkim jajeczku gotowanym przez cztery minuty albo ludzki pot!

Jego twarz rozłaziła się na kawałki - prawa strona szybciej niż lewa. Głos mu zadrżał, jakby został puszczony z taœmy, ale z niewłaœciwą prędkoœcią.

- OdejdŸ - wyszeptała Laura, próbując nie patrzeć w jego stronę. - Już nigdy nikomu nie zrobisz tego, co zrobiłeœ Jackowi. Nigdy!

Nie mogła jednak oderwać oczu od swojej ofiary. Zmusiła swoje spojrzenie do bezwzględnoœci, żeby jak dŸgnięciem zaostrzonego kija zdusić tę żałosną litanię zmysłowych przyjemnoœci i pognać pana Braque`a tam,

skąd przyszedł. Jego twarz zmieniała się i zmieniała, i raz po raz wyglądały z niej kawałki innych twarzy - mężczyzn, kobiet i małych dzieci, z których każde na swój sposób cieszyło się życiem i padło ofiara

żarłocznego demona, korzącego się w tej chwili u jej stóp.

- Pozwój mi czuc, ja chcę dalej czuć... - błagał pan Braque. Głos zaczynał mu dziwnie bulgotać. - Pozwól... - powiedział i zaczął się dusić. Jego wystawiony język był teraz zupełnie czarn i zaokrąglony.

Wyglądał jak język papugi w ustach człowieka. Usta te nie były już w stanie z powrotem się zamknąć, jakby szczęka zaczęła wychodzić ze stawów i w końcu słychać już było tylko coraz mniej zrozumiały skowyt.

- Czuć... czuuuuuuć...

Ale Laura miała niezbywalne ludzkie prawo do posiadania własnych uczuć i nie musiała kraœć cudzych.

— Czuć... — powiedział wstrętny, rzężący głos i Laura zrozumiała go tylko dlatego, że od dawna powtarzał to samo.

Jego właœciciel nadal się zmieniał, cofając się przez stulecia

skradzionego życia, aż w końcu jego ubranie opadło lużno na coœ, co z początku wyglądało jak wstrętna, gnijąca, nareszcie

nieruchoma masa, ale okazało się zwykłą kupką suchych liœci.

Ubrania pana Braque'a, które na nim sprawiały wrażenie

brudnych i obwisłych, teraz, wœród liœci, ułożone mniej więcej

w kształt ludzkiego ciała, znow wyglądały schludnie.

Odrobinę wilgotne, pachniały melancholią, ale z całą pewnoœcią nie było w nich nic strasznego. Laura usiadła obok. Spojrzała

w niebo, które nie miało jej nic do pow iedzenia — po prostu „niebieszczało" zawzięcie.

Czuła, że już nigdy w życiu nie wykona żadnego ruchu, że będzie tam siedzieć tak długo, aż skamienieje i stanie się częœcią obelisku. Jacko był uratowany, jej wróg poniósł klęskę. Nareszcie mogła się

zatrzymać. Była cała mokra.

Zdziwiona podniosła głowę, chociaż dobrze wiedziała, że na niebie nie ma ani jednej chmurki i na pewno nie pada. Była zlana potem, a w głowie czuła chłód. Po chwiłi zrozumiała, że chłód tak naprawdę był

chłodem kamienia, o który oparła głowę. Z wdzięcznoœcią przyjęła niewygodę, która

przywróciła ją do życia. W jej polu widzenia pojawił się czyjœ

szkolny but.

- Już dobrze - odezwał sie głos Sorry`ego - Nie mogłem

cię zostawić samej. Nie myœl już o nim i chodŸ ze mną.

Widzisz, to już nic strasznego. Kupka liœci i tyle.

Mówiąc to, grzebał ukradkiem w kieszeni leżącej na ziemi marynarki.

- Czego szukasz? - spytała Laura.

- Kluczyków do samochodu! - powiedział. - Jeżeli zostawię kluczyki w stacyjce, jest duża szansa, że ktoœ go ukradnie i odjedzie. To całkiem prawdopodobne, a im bardziej się wszystko zamota, tym lepiej dla

nas. Dlaczego wybrałaœ akurat to miejsce? Przecież to jest zupełnie na widoku. — Ale to najbardziej samotne miejsce, jakie znam - powiedziała po krótkim namyœle Laura. - W dni powszednie mało kto tu

przychodzi, a poza tym wszędzie naokoło mnóstwo pustej przestrzeni i nie ma obawy, że ktoœ się zakradnie

od tyłu.

W oddali paradujące' dziewczynki ustawiły się czwórkami i salutowały jakiemuœ wyimaginowanemu dygnitarzowi . Kosiarka-traktorek warczała jak szalona.

— Faktycznie. Miejsce jest surrealistyczne — powiedział Sorry, ruszając z powrotem w stronę ulicy.

— Tylko uważaj, żeby cię nikt nie zobaczył przy samochodzie - ostrzegła go Laura.

— Prefekt aresztowany za kradzież samochodu! - westchnął Sorry, cytując przyszły nagłówek w gazecie.

Poszedł przez trawnik w stronę krzaków i drzew okalających park. Laura patrzyła w œlad za nim i dopiero kiedy zniknął,

mrugnęła oczami. Pięć minut póŸniej Sorry wrócił w znakomitym humorze. - Dziewczynki pewnie myœlały, że idę w krzaki za potrzebą - powiedział. - Spotkałem tam strasznego goœcia

z flaszką, a właœciwie z dwiema. Kiedy wracałem, powiedział do

jednej z butelek: "Nie bój się, Dorotko! To tylko Dobra Czarownica z Północy". I pomyœle, że ktoœ, kto czytał czarnoksiężnika z krainy Oz może

skończyć jako pijaczek w parku Gardendale!

- Może film oglądał - podsunęła Laura, a Sorry się rozeœmiał.

- Już po wszystkim, Chant! - powiedział.

Laura skinęła głową, ale nie poruszyła się. Sorry ukucnął przed nią.

— Chant! — powiedział. - Czy mama ci nie mówiła, że od siedzenia na betonie dstaje się hemoroidów? Nie pękaj!

Wstawaj! BądŸ mężczyzną!

— Dziękuję, nie skorzystam — mruknęła Laura, ale rada była, że otrzymała rozkaz do wykonania. Podniosła sie z ziemi

i stanęła obok niego.

— Już po wszystkim - powtórzył Sorry. - Raz na zawsze!

Patrzył przy tym na buty, które kiedyœ pasowały na konkretne stopy i do konkretnego sposobu chodzenia, a teraz pełne były martwych liœci. Już po raz drugi tego dnia wygladał, jakby jego prawdziwe imię

brzmiało Sorrow. Potem rozeœmiał się, wziął Laurę pod ramię i poprowadził ją wąskim chodniczkiem w kierunku ulicy. - Wróćmy do mnie - kusił. - Pokażę ci to puste miejsce na œcianie i zrobię ci... No nie

wiem... - rozejrzał się z roztargnieniem. - Może na przykład kakao. To brzmi tak domowo i kojąco. Nie rób takiej ponurej miny. Wygrałaœ. Z Jackiem jest coraz lepiej, demony odleciały, a ja uważam, że masz

bardzo ładne nogi. Czegóż więcej można chcieć?

Laura wybuchnęła płaczem. Zdumiały ją jej własne łzy, bo nie czuła się nieszczęœliwa. Wyglądało na to, że zbierała je w sobie od tak dawna, że kiedyœ w końcu musiała się ich pozbyć. Raz wypuszczone, nie

chciały przestać płynąć. Trzęsła się cała, jakby była przemarznięta albo rozpalona gorączką. Łzy kapały i kapały jak ciepły deszcz. Sorry patrzył na nią zdumiony.

- Hej! Nie płacz! - powiedział. - Nie znoszę płaczu.

- Wiem - wyszlochała Laura. - Wszystkie wady małżeństwa, a...

Ale Sorry przerwał jej ostro.

- Przymknij się, dobrze? - krzyknął. - Czasami gadam głupot, ale nie musisz ich od razu zapamiętywać! Chodzi mi tylko o to, że łzy są zaraŸliwe.

Byli już prawie przy samej ulicy. Przecinali waski pas krzewów i drzew rosnących na obrzeżach parku.

— ChodŸ na chwilę! - powiedział Sorry. - Nie tam, tam jest ten pijaczek.

W cieniu letnich drzew zaczął całować najpierw jej wilgotne

policzki, a potem usta, tak że poczuła na jego wargach swoje

własne, słone łzy.

— Przytul się do mnie mocno — powiedział — O tak, dobrze. Zapomnij o panu Braque`u, nawet o Jacku zapomnij. Myœl tylko o tym, Lauro... Lauro...

— Nie wiedziałam, że w ogóle znasz moje imię - powiedziała w końcu Laura.

— Trzymam je na uroczyste okazje — wyjaœnił, rozglądając się ostrożnie po ciasnym, zielonym pokoiku z liœci, w którym

stali. — Ale lepiej już chodŸmy. Nie zrozum mnie Ÿle, ale myœlę, że powinnaœ trochę odpocząć i odespać to wszystko.

— Już mi lepiej — powiedziała Laura. Chyba chciała, żeby dalej ją całował.

PóŸnym popołudniem Laura obudziła się na starej kanapie w pokoju Sorry'ego. Leżała okryta kocem,

a pod policzkiem miała patchworkowa poduszkę. Sorry nie siedział przy biurku, ale tuż przy niej, zajęty jakąœ bliżej nieokreœloną pracą domową. Laura patrzyła, jak jego ręka przesuwa się po papierze. Była

brązowa, trochę kanciasta i miała na wierzchu plamę smaru ze skutera.

Sorry nie przerywał pisania, ale nagle, nie patrząc nawet na Laurę, powiedział:

- Czeœć, Chant! Dzwoniłem do twojej mamy i zaraz albo

ona, albo twój tata, przyjedzie po ciebie. Muszę przyznać, że

głos miała doœć podejrzliwy. Chyba lepiej już zacznij wstawać

i zakładać buty. Głupio by było wzorowo się prowadzić, a potem jeszcz niesłusznie oberwać, nie? - Już jest ciemno? - spytała Laura.

- Sciemnia się dopiero - powiedział Sorry. - Letni zmierzch, a ja tkwię po uszy w parlamentaliŸmie epoki

Stuartów. Niedługo egzaminy. Egzaminy i koniec szkoły. Dziwne uczucie!

Tymczasem w parku wiatr owiał obelisk radnego Carrolla, wzbijając w powietrze kilka suchych liœci. Staruszek,

którego wczeœniej widział Sorry, wypił całe wino, a kiedy częœciowo odespał efekty jego

działania, podniósł się z ziemi i ruszył e stronę domu. Zdziwił się na widok zupełnie niezniszczonego ubrania

leżącego na skraju wybetonowanego placyku wokół obelisku. Nie zastanawiał się specjalnie, czemu koszula była wewnątrz marynarki, a buty wypchane liœćmi Wziął ubrania pod pachę i ruszył dalej w swoją stronę.

Nagły podmuch z bezsilną złoœcią powiał mu w twarz, ale staruszek nie zwrócił na to uwagi i przy wtórze smutnego zawodzenia wiatru poczłapał przez park

zostawiają za sobą nietrwały œlad sypiących się liœci.

rozdział trzynasty

Pudding agrestowy

— Lolly idzie! — zawołał Jacko na widok Laury idącej przez trawnik. Dzikim pędem rzucił się jej na spotkanie i Laura przyklękła, żeby go złapać, bo był jak wielki, radosny szczeniak, proszący o czułe

pieszczoty.

— Jak się miewa mama? — spytała wyrozumiale pani Vampire. Niosła koszyczek Jacka z Panem Kocykiem starannie

złożonym na dnie i krokodylkiem Różyczką szczerzącym zęby w uœmiechu. — Układa jej się z tym nowym przyjacielem? Byłam u was któregoœ dnia i właœnie gotował obiad. Pomyœlałam, że to całkiem miłe. Taki

krzepiący domowy widok.

- Gotuje rewelacyjnie! — powiedziała Laura, przesadzając odrobinę, na złoœć pani Vampire. — Ale w czwartki nadal jemy rybę z frytkami. Gotowy, Jacko?

— Gotowy i Różyczka też - oœwiadczył Jacko. — Jedziemy z Sorrym.

- Widzę, że chłopak Carlisle`ów na samochód - mruknęła pani Vampire, kierując przenikliwe spojrzenie w stronę żywopłotu, znad którego wystawał garbaty dach volswagena, zaparkowanego na uliczce przed domem.

- Niektórym to się powodzi, co? - ale jej głos, choć krytyczny, nie brzmiał niemiło.

- To jego mamy - wyjaœniła Laura. - Już zdał egzaminy i nie chodzi do szkoły jak my wszyscy. Pracuje jako wolontariusz w ramach takiego szkolnego programu. Pieli starszym ludziom ogródki i takie tam rzeczy.

Wzięła Jacka na ręce, choć z powodzeniem mógł iœć sam.

- Ty niesiesz mnie, a ja niosę Różyczkę - powiedział Jacko. - Tak jest sprawiedliwie, prawda?

Pożegnali się z panią Vampire i poszli do samochodu. Sorry czytał popołudniową gazetę. Laura postawiła koszyk na tylnym siedzeniu, obok swojego szkolnego plecaka.

- Jedziemy! - zawołał Jacko, bo samochód Miryam stał się już jakby drugim rodzinnym samochodem, w którym wolno mu było wydawać rozkazy.

- Zapiąć pasy! - powiedział Sorry i z umiarkowaną pompą ruszyli ulicami dzielnicy Gardendale.

- Nic ostatnio nie piszą o naszym zaginionym przyjacielu - powiedział Sorry. - Zapadł się pod ziemię. Naesamowita historia!

Kilka minut póŸniej zatrzymał się przed domem Laury. — No to jesteœmy. Niezbyt daleko, co? - Wystarczająco daleko, kiedy się idzie z Jackiem i trzeba dŸwigać jego bagaże — odpada Laura. — Wejdziesz? -

spytała

z powątpiewaniem.

Sorry w swojej starej, czerwonej koszuli i niebieskich dżinsach

był wyjątkowo kolorowy. Ostatnio nagle zaczął wyglądać jak mężczyzna, a nie chłopiec i miał już tylko raz w życiu wyglądać jak chłopiec, w czasie zakończenia roku, na które musiał pójœć w mundurku. Pod

pewnymi względami wydawał się być całkiem inną osobą niż wtedy, zaledwie szeœć tygodni wczeœniej, kiedy przycisnął ją do œciany w swoim pokoju, dotknął jej i domagał się zaproszenia. Jednak wspomnienia tej

chwili, a także innych, mniej aroganckich uœcisków cały czas unosiły się między nimi.

Było coœ w kolorze popołudniowego œwiatła na jego skórze, co kazało Laurze zapytać:

— Ty się golisz?

Sorry, wyjmując koszyk Jacka z tylnego siedzenia, spojrzał na nią z rozbawionym zdziwieniem i powiedział:

— A co myœlałaœ? Nie zapominaj, ze skończyłem siódmą klasę i to z niejakim opóŸnieniem. A poza tym, skąd według ciebie wzięłaby się ta atłasowa gładkoœć?

— Po prostu to mi się wydało takie dziwne — wyjaœniła Laura.

- Bo to jest dziwne - przyznał Sorry. - Ale Winter i Miryam zapominają o jednej rzeczy, kiedy mówią o tajemnicy kobiecoœci — a mianowicie, że bycie mężczyzną też jest

tajemnicze i golenie się jest chyba częœcią tej tajemnicy.

— Też będę się golić, jak dorosnę — pochwalił się Jacko i bzycząc głoœno, przejechał ręką po całej buzi. Ostatnio mieli w domu nowy poranny dŸwięk — bzyczenie elektrycznej golarki Chrisa i Jacko był tym

bardzo podniecony. Na myœl o golącym się Jacku, Laurę ogarnęła nagła melancholia.

— A nie byłoby fajnie do końca życia mieć trzy latka ? — spytała sentymentalnym tonem.

— Jackowi niewiele brakowało — złowrogo mruknął Sorry. — Daj spokój, Chant! Otrząœnij się już. Daj, wezmę

twój plecak.

- Poradzę sobie — oœwiadczyła Laura.

- Wiem, że sobie poradzisz — powiedział Sorry. — Ale czemu masz ze mnie nie skorzystać, skoro jestem w pobliżu. A nie zawszę będę. Właœnie chciałem z tobą o tym pogadać.

— Po prostu chcesz mnie naciągnąć na herbatę i paczkę bułeczek — burknęła Laura i razem z Jackiem poszła w stronę

drzwi.

— I kawałek keksa — krzyknął za nią Sorry. — Powinniœmy pielęgnować stare, tradycyjne wartoœci, dopóki mamy okazję.

Laura rzeczywiœci zaparzyła herbatę i zrobiła kanapki z serem. Stary, cieknący czajnik z gwizdkiem zniknął z kuchni. Chris kupił Kate lœniący nowoœcią czajnik elektryczny, który uczynił zycie łatwiejszym,

choć Laurze trochę brakowało wsciekłego pisku poprzedniego. Kiedy weszła do dużego pokoju, Sorry i Jacko siedzieli na podłodze, zajeci jakąœ zabawą. Laura postawiła kubki na stole, przyglądając się przy tym

miękkim, połyskującym, lœniącym lokom Jacka i grubszym, bardziej matowym włosom Sorry`ego, wypłowiałym od letniego słońca. Wieczorem, w swoim pokoju znów miał włożyć czarny kaftan i cięzkie pierœcienie. Miał

stać się kimœ innym - postacią z wyobraŸni, czarnoksięznikiem z ciemnej wieży. Jednak zwyczajny, czy niezwykły, wprowadzał zamęt w jej życie - czasem przynaglał, kiedy chciała działać powoli, kiedy indziej

znów wstrzymywał, gdy była zniecierpliwiona tajemnicą i chciała, żeby wszystko stało się jasne.

Teraz z radoœcią, ale i lekkim niepokojem zauważyła, że Sorry stworzył na dywanie małą farmę dla Jacka. Jego ręce kreœliły w powietrzu delikatne łuki, pod którymi wyrastały trawiaste pagórki, prężące

grzbiety jak małe kociaki powoływane do życia głskaniem. Na farmie były małe krówki i owieczki, a także różowe i czarne œwinki. Był też dom z rabatami kwiatów od frontu, a za nim ogród warzywny, w którym

rosły kapustki wielkoœci łebków od szpilki.

- Wytłumacz mu, że to nie są zabawki — powiedziała nerwowo Laura. - To tylko taka sztuczka. To wszystko się

roztopi jak lód.

Ale sama uklękła obok Sorry`ego i patrzyła mu przez ramię, jak kreœli palcem rzeczkę płynącą od jednego przetartego miejsca na dywanie do drugiego, gdzie wsiąkała w osnowę i nikła.

- Zapomniałeœ o czymœ — powiedziała i opierając się o jego plecy, wyciągnęła rękę w kierunku rzeczki. W jej głowie uformował się obraz, któremu pozwoliła przepłynąć przez siebie i zmaterializować się na

farmie. — Różowo krokodyle.

Na brzegu rzeczki wygrzewało się teraz pięć czy szeœć różowych

krokodylków wielkoœci igły do cerowania. Jacko złapał się za głowę z zachwytu, ale Laura i Sorry nagle znieruchomieli,

jakby pod wpływem jakiegoœ zaklęcia. Laura przez swoją sukienkę i czerwoną koszulę Sorry`ego poczuła ciepło

jego skóry.

- No, Chant - powiedział w końcu Sorry — To moja matka powinna się raczej niepokoić, a nie twoja. Ja się bardzo staram, ale ty mi nie ułatwiasz.

Jacko poszedł po Różyczkę, żeby jej pokazać nowe krokodylki,

a Sorry i Laura pocałowali się za jego plecami.

- To zrobiłaœ w końcu tę herbatę? - spytał Sorry i Laura podała mu kubek, po czym postawiła między nimi na podłodze talerz z kanapkami.

— Piknik! — zawołał Jacko i rzeczywiœcie mieli piknik przy małej farmie na dywanie.

— Miryam i Winter trochę cię nabrały — powiedział Sorry. — Tak naprawdę, to odkąd się pojawiłaœ, bardzo się

uspokoiły. Jeszcze parę tygodni temu Miryam gryzła się, że mnie oddała, a Winter gryzła się, że pozwoliła Miryam urodzić dziecko dla ratowania starej farmy... — pokazał ręką farmę na podłodze pomiędzy nimi.

— A teraz już się nie gryzą? — spytała Laura.

— No cóż, uważają, że ze mną jest lepiej - powiedział. — Chyba sądzą, że jest dla mnie jakaœ nadzieja i to im poprawia samopoczucie. Dziœ rano zauważyłem, że kiedy

Miryam mi się przyglądała, to nie patrzyła na mnie, jakbym był groŸnym zwierzęciem na sparciałej smyczy, ale nawet wyglądała na prawie zadowoloną. — Uœmiechnął się do siebie. — Chyba

czasami specjalnie próbowałem je martwić, żeby się na nich odegrać, ale teraz już mi się odechciało. Teraz już to jest jak sen z dzieciństwa. Ale jeszcze parę tygodni temu byłem absolutnie pewien, że nie

chcę już nic nigdy do nikogo czuć.

— A ja nie chciałam mieć nic wspólnego z moim ojcem — powiedziała Laura. — Ale już teraz jest w porządku.

— Pamiętasz, jak ci opowiadałem o tej psychoterapeutce z Sydney? — zapytał Sorry. — Powiedziała im, że jestem wykorzeniony. To teraz, chnt, ja jestem wykorzeniony, a ty wykorzystana. Traktowały mnie jak coœ

w rodzaju... no, powiedzmy, swobodnego ładunku elektrycznego, a ty miałaœ mnie uziemić.

- Po co mi to mówisz? - powiedziała Laura po chwili milczenia. - Przecież już to wiem.

- Bo wyjeżdżam - wyjaœnił Sorry. - Jeszcze nie od razu, ale całkiem niedługo, na poczatku stycznia. Dostałem sie do straży w Dyrekcji Parków Narodowych. Miałem szczęœcie, bo przyjmują tylko pięć osób, raz

na dwa lata. Poszedłem na rozmowę z moimi zdjęciami ptaków i ... no, po prostu sporo wiem o ptakach, a do tego trochę się włóczyłem w terenie... No, w każdym razie mnie przyjęli.

Laura patrzyła na niego w osłupieniu.

- Zostawiasz mnie samą? - zawołała z niedowierzaniem.

- Samą! - prychnął Sorry. - No rzeczywiœcie, zupełnie samą! Z wyjątkiem twojej mamy, przyjaciela mamy, twojego brata, mojej mamy, mojej babci, twojej przyjaciólki8 Sally, twojej przyjaciółki Nicky, nie

wspominając już o cholernym Barrym Hamiltonie i Bóg wie, kim jeszcze.

- Przecież wiesz, o czym mówię - powiedziała Laura.

Sorry, który wczeœniej przyglądał się Jackowi pochylonemu nad różowymi krokodylami, teraz z uœmiechem popatrzył na Laurę.

— Moim zdaniem tak będzie dla ciebie lepiej, nie sądzisz? - powiedział. - Przecież ciągle próbuję zaciągnąć

cię do łóżka. Na początku to mi się wydawało proste. Wiedziałem, że umiem sprawić, żebyœ też tego chciała. Ale to wcale nie jest proste.

Jacko zaczynał się już trochę nudzić.

— Różyczka lubi te krokodyilki — powiedział. - A tygrysy też tu są?

— Tygrysy pozjadałyby œwinki — wyjaœnił Sorry.

— Jeden tygrys — powiedział Jacko, podnosząc do góry

palec wskazujący. — On może jeœć kapustę.

— Przynieœ swoją książeczkę o tygrysku — zaproponowała

Laura, bo wiedziała, że znalezienie książeczki zajmie mu trochę czasu. — Możemy poczytać o tygrysie.

Jacko, podskakując radoœnie, pobiegł w stronę swojego pokoju.

— A niby skąd ta pewnoœć, że umiałbyœ sprawić, żebym chciała? — spytała Laura kpiąco, ale jednoczeœnie z zaciekawieniem.

— A ty skąd wiedziałaœ, że jestem czarownicą? — Sorry wzruszył ramionami. — Poznałaœ tak intymny szczegół z mojego życia, że czułem się, jakbyœmy już byli kochankami.

Czułem się tak, jakbyœ widziała mnie nago. Winter i Miryam były zachwycone, kiedy się dowiedziały, że zostałem rozpoznany

przez dziewczynę, ale kazały mi zaczekać, aż będziesz starsza

i tak też by sie stało, gdybyœ to ty do mnie nie przyszła. Słowo daję, Chant, kompletnie mnie zatkało, kiedy zobaczyłem cię w drzwiach. „No to przyszła po mnie"- pomyœlałem. „Moja

godzina wybiła".

- Nie było wyjœcia - przytaknęła Laura.

— I tak, i nie - niechętnie mruknął Sorry. Naprawdę jesteœ za młoda. Na to są nawet paragrafy, choć tym akurat tak bardzo bym się nie przejmował. Nie chciałbym tylko, żeby z mojego powodu ucierpiały twoje

stosunki z Kate. W szkole zawsze wydawałaœ mi się starsza niż te czternaœcie lat, ale kiedy zasnęłaœ u mnie na kanapie, wyglądałaœ dużo młodziej. Chciałem cię chronić, ale wtedy potrzebowałaœ ochrony już

tylko przede mną.

— Czyli tak sobie po prostu ze wszystkiego rezygnujesz?! — pogardliwie zawołała Laura.

— Nie rezygnuję — powiedział Sorry. — Po prostu są jeszcze inne rzeczy, na których mi zależy, Masz przed sobą co najmniej trzy lala szkoły, a ja cztery lata stażu. Jakoœ potem moglibyœmy... o rany! — nagle

jakby się zdenerwował. — No, nie wiem, pobrać się może! Jakoœ razem zamieszkać...

— E tam! Na pewno poznasz jakąœ inną dziewczynę. Starszą — burknęła Laura.

— Przestań, Chant! — powiedział Sorry. — Jesteœmy po tej samej stronie, zapomniałaœ już? A poza tym, równie dobrze to ty możesz kogoœ innego spotkać.

— I miałbyœ za swoje! — krzyknęła Laura.

— A żebyœ wiedziała! — niespodziewanie zgodził się

Sorry, waląc się pięœcią w kolano. — Czasem myœlę, że jestem kompletnym idiotą. Nie wiem, co się ze mną dzieje.

Nie chcę być taki.

— Lolly, nie mogę znaleŸć! — zawołał Jacko. Laura już miała wstać i pomóc mu szukać, kiedy Sorry złapał ją za rękę i powiedział:

— Zaczekaj, Chant! — i znów ją pocałował. — Zapadam na jakieœ œwiństwo — poskarżył się. — Czy ja wiem, na dojrzałoœć albo może jakąœ inną społeczną chorobę...

Laura poczuła jego lewą dłoń pomiędzy swoją sukienka, a skórą. — Nie sądzę, żeby ci groził poważny atak — powiedziała zaniepokojona i urzeczona. — Nie umrzesz od tego.

— ChodŸmy do twojego pokoju — zaproponował.

— ChodŸmy, Chant. Zaproœ mnie. Jeżeli uważasz, że robię coœ złego, powiedz mi, czego chcesz i zrobię, co każesz.

— Jest Jacko — powiedziała Laura. — A zaraz wróci Kate.

Nie widziała twarzy Sorry`ego, wtulonej w jej szyję i ramię, ale czuła jego uœmiech.

— Udajesz bardziej opanowaną niż jesteœ — powiedział przytłumionym głosom. — Bardziej cię interesują romantyczne uczucia niż seks i właœciwie - czemu nie?

- Lolly! - zawołał z pretensją Jacko, ale Sorry wciąż jej nie puszczał.

- Problem w tym, że ja jestem nieobliczalny - powiedział.

- Kochasz mnie? - spytała Laura.

W ostatnich dniach często zadawała sobie to pytanie.

- Skąd miałbym coœ takiego wiedzieć? - zapytał

nerwowo. - A może to tylko wstrętna żądza? Może jestem łotrem, a nie bohaterem?

- No bo mnie się wydaje, że cię kocham - powiedziała

Laura - Może to o czymœ œwiadczy. - Lolly! - znowu zawołał Jacko i sądząc po odgłosach, zbliżał się do dużego pokoju, więc Laura wyrwała się Sorry`emu i natychmiast znalazła książeczkę o tygrysku, ponieważ wiedziała, że nie należy jej szukać obok innych książek Jacka, tylko w jego łóżeczku,

pod poduszką.

Kiedy oboje wrócili do salonu, Sorry był w kuchni i podœpiewując pod nosem, energicznie skrobał ziemniaki, które Laura obiecała obrać i ugotować.

- Najpierw pojadę do Wellington - zawołał. - A potem, nie wiem - może do Southern Lakes albo gdzieœ w okolice Rotorua-Taupo. Będę też przez jakiœ czas w rezerwacie Mount Bruce. Naprawdę się z tego cieszę, bo uwielbiam

ptaki. Nie jestem jeszcze pewien swoich uczuć do ryb, ale

też je na pewno pokocham, kiedy się lepiej poznamy. Będę oczywiœcie dostawał urlop... W weekendy pewnie raczej

będę zajęty, ale za to inne dni będę miał wolne. Powinno być œwietnie.

Laura również poczuła początki niespodziewanej ulgi.

Życie znów się uspokoi i będzie mogła jeszcze przez parę lat

pobyć córeczką Kate i siostrą Jacka. Słowa Sorry`ego przypomniały

jej o pewnej nierozwiązanej zagadce, która od dawna ją nurtowała.

— Sorry! — zawołała.

— Jestem! — odkrzyknął.

— Chciałabym cię o coœ zapytać!

— Wal!

— Chcę cię widzieć, kiedy będę pytać!

Zapadła cisza i po c hwili Sorry stanął w drzwiach kuchni.

- Czyń swą powinnoœć! — powiedział. —Ma moc to moc

dziesięciu ciał, bo serce, niestety, czvste mam.

- Jak możesz mnie oskarżać o skłonnoœć do romansów? — powiedziała

surowo. — Przecież to ty czytujesz romanse.

- I chciałabyœ wiedzieć dlaczego — domyœlił się Sorry.

— No właœnie - przyznała Laura. Sorry westchnął ciężko.

- To delikatne pytanie — stwierdził. —Ale dobrze, powiem ci. Moja matka je czytała. Jeden, a czasami nawet dwa

*Cyt. za: A Tennyson, Sir Galahad, tłum. R Beręsewicz, niepublikowany.

na tydzień. Supermarketowe romansidła dołączone do proszków do prania.

- Miryam? — zawołała zdumiona Laura, prawie parskając œmiechem.

Sorry trzymał w ręce oskrobanego ziemniaka. Podrzucił go

do góry i złapał z powrotem. W końcu pokręcił głową.

- Moja druga matka. - powiedział. Długo za nią tęskniłem.Nadal mi jej brakuje. Nieraz myœlałem, że bardzo chciałbym

ją znowu zobaczyć. Ale, sama rozumiesz, ona uwielbiała małe dzieci, a nie dorosłych,

golących się facetów. A poza tym wszystko się tak okropnie poukładało. Nie mam

wątpliwoœci, że jeżeli w ogóle o mnie myœli, to tylko jako o czymœ, co jej

się w życiu nie udało i przysporzyło samych kłopotów. Więc romanse zacząłem chyba czytać

po to, żeby zachować z nią jakiœ kontakt. A poza tym one są na swój sposób interesujące. Wiem, że są okropne,

ale cieszą się taką popularnoœcią, że musi w nich być coœ, czemu kobiety nie mogą się oprzeć. Działają jak kocimiętka na koty. Gdyby mi się udało odkryć, co to jest i wyizolować to, mnie również nie można by się było oprzeć.

- Chyba będziesz musiał zrezygnować z tych książek - groŸnie mruknęła Laura.

- No tak! Plakat już mi odebrałaœ, a teraz przymierzasz się do moich romansów - powiedział Sorry po chwili milczenia. - Lepiej,

żebyœ miała coœ niezłego do zaoferowania w zamian, Chant.

Wrócił do kuchni, a Laura przeczytała Jackowi parę stron z książeczki o tygrysku. Mała farma na dywanie rozpłynęła się w powietrzu. Z zewnątrz dobiegł odgłos kroków i zatrzaskiwanych

drzwi samochodu. Jacko w jednej chwili zapomniał o książeczce i skoczył na równe nogi.

— To mamusia — powiedział. — Mamusia wróciła.

— Daj mi buzi — powiedziała Laura. Miała w sobie w tej chwili tyle czułoœci dla œwiata, że musiała ją jakoœ spożytkować.

— Chant! — syknał Sorry, stając w drzwiach kuchni. — Masz krzywo zapiętą sukienkę. Nikt nie nosi w ten sposób mundurka.

Zaczął rozpinać jej sukienkę i zaraz zapinać ją z powrotem.

— To jedno z moich ostatnich zadań jako prefekta. Jacko podskakiwał pod drzwiami, a kiedy poruszyła się

klamka, Laura objęła Sorry`ego ramieniem.

— Chcesz, żeby mnie zastrzelili? — syknął Sorry.

— Muszą się przyzwyczajać — powiedziała Laura, a w tym samym momencie drzwi się otworzyły i weszła Kate zChrisem

Holly. Kate wzięła Jacka w ramiona i tak długo œciskała, aż zakwiczał w proteœcie przemieszanym z chichotem. Tuląc

Jacka, Kate dostrzegła Laurę z Sorrym i jej uœmiech wyraŸnie

się zawahał. — Mam nadzieję, Lauro, że obrałaœ ziemniaki - powiedziała. - Zostaniesz na kolacji, Sorry?

- Nie, muszę lecieć - powiedział Sorry. - Moja mama

niepokoi się o swój samochód. A poza tym dziœ jest u nas mój

ulubiony deser - pudding agerstowy.

- To przyjdŸ jutro na rybkę z frytkami - zaproponowała

Laura, a Sorry, patrząc pytająco na Kate, powiedział, że chętnie, jeżeli to nie będzie problem.

- Oczywiœcie, że nie - powiedziała Laura i Kate przytaknęła

uprzejmie, choć bez nadmiernego entuzjazmu, a zaraz

potem, jakby zdając sobie sprawę z własnego chłodu, dodała:

- Częœciej chyba teraz widujesz Laurę niż ja.

- Sorry kątem oka zerknął na Laurę, a ona jakby we własnej

głowie poczuła rozmaite odpowiedzi, gorączkowo

przelatujące przez jego głowę.

- No cóż, proszę się nie martwić, że traci pani czwartoklasistkę,

proszę się raczej cieszyć, ze zyskuje pani prefekta.

- Albo strażnika przyrody - dodała Laura, otwierając przed Sorrym drzwi.

- Na razie, Chant - powiedział, wychodząc. - Uważaj na siebie.

Chwilę póŸniej rozległ się odgłos zapalanego silnika i odjeżdżającego samochodu. Nie pomylałaby tego dŸwięku z żadnym innym.

- Chyba trochę przesadził - powiedziała Kate, marszcząc czoło. - Co ci strzeliło do głowy, córeczko, żeby go

zapraszać na jutro? Przecież czwartek to nasz specjalny, rodzinny wieczór.

- Chris przychodzi - zauważyła Laura i dokładnie w tym samym momencie Chris powiedział:

— Oprzytomniej, Kate. To chyba oczywiste, dlaczego Laura go zaprosiła.

Mówiąc to, położył rękę na ramieniu Kate i lekko nią potrząsną.

Kate jeszcze raz przytuliła Jacka i postawiła go na ziemi.

- Właœnie słuchał książeczki o tygrysku — powiedziała Laura. - Ale się rozproszył, kiedy usłyszał, że idziecie. Może Chris mógłby mu poczytać? Ja już to znam na pamięć.

- Ja gotuję kolację - powiedział Chris. — Jacko, jak chce, może przyjœć i mi pomóc. Albo sam może mi przeczytać książeczkę o tygrysku w kuchni.

- Nie możesz porównywać Sorensena Carlisle`a z Chrisem

powiedziała urażona Kate, wciąż myœląc o Sorrym, rybie z frytkami i czwartkowym wieczorze.

- Kate! - powiedział Chris. - Ty i Laura nie jesteœcie do siebie zbyt podobne, ale zauważyłem, że patrzyłaœ na tego młodego Carlisle`a dokładnie takim samym wzrokiem, jakim Laura patrzyła na mnie, kiedy tu

pierwszy raz przyszedłem - o ile

sobie przypominam, również w czwartek.

Laura słyszała ich głosy, kiedy szła się przebrać do swojego pokoju. Włożyła dżinsy i koszulkę, spojrzała w lustro, żeby

poprawić włosy i nagle ujrzała tę samą twarz, której obietnicę

otrzymała wiele tygodni wczeœniej - owego dnia z ostrzeżeniami.

Czy można było kochać kogoœ, kto usiłował nie mieć

prawdziwego serca? I czy on mądrze robił, rozważając powrót

do œwiata uczuć, skoro uczucia potrafiły rozrywać ludzi na strzępy? Może słusznie wybrał wyobcowanie? Może powinien

taki pozostać, mimo że w samej sobie widziała dla niego

pocieszenie i ucieczkę?

- Laura! - zawołała Kate. - Przepraszam, córeczko,

że tak na ciebie napadłam od progu. ChodŸ tu do mnie. Porozmawiajmy.

Laura poczekała jeszcze chwilę i kiedy uznała, że już może wyjœć do ludzi, wróciła do dużego pokoju. Kate

siedziała na brzegu stołu i liczyła pieniądze.

- Czterdzieœci dwa centy! - powiedziała. - To cała gotówka, którą mamy. Jutro będę musiała pójœć do banku.

Akurat mam czek do zrealizowania. Stephen zapłacił za szpital i coœ tam jeszcze dołożył.

- Ale gest! - mruknęła Laura, choć jednoczeœnie się uœmiechnęła. - Nie sądzę, żeby starczyło na długo.

- Raczej nie - powiedziała Kate. - Ale na razie cieszmy się tym, co mamy. Ja go nawet rozumiem, że spóŸnia się z płaceniem. Bo tak naprawdę, mężczyzny, za którego wyszłam, właœciwie już nie ma. Ja dla niego pewnie też jestem jak zapomniana bajka z dawnych czasów. A pieniądze w kieszeni zawsze są prawdziwe. Musi się czuć trochę tak, jakby spłacał

jakieœ duchy.

— Ty byłaœ doœć młoda, kiedy wyszłaœ za mąż,

prawda? — spytała, jakby od niechcenia, Laura.

Kate popatrzyła na nią z ukosa.

— Jak doskonale wiesz, miałam osiemnaœcie lat -

powiedziała. — Tylko ty mi tu nic nie kombinuj! Nigdy ci nie

pozwolę popełnić tego błędu.

— A co, mam popełniać swoje własne, tak? — odparła Laura.

— No proszę, proszę, jaka mądrala! - zawołała Kate. — Ciekawe, od kogo się tego nauczyłaœ.

— Zawsze miałam swój rozum — powiedziała Laura.— Ale wiesz co, mamo? Ten twój œlub w wieku osiemnastu lat nie był tak zupełnie bez sensu. Dzięki temu masz Jacka i mnie.

— Wiem — zgodziła się Kate. — Ciągle o tym myœlę. Mój najgorszy błąd i najbardziej ukochane osoby. I jak tu oceniać i podejmować decyzje, skoro wszystko jest takie pogmatwane? A jednak musimy to robić.

Laurze wydawało się, że Kate mówi dokładnie to samo, co chwilę wczeœniej powiedział Sorry.

— Przyznaję — ciągnęła Kate z namysłem — że ta twoja znajomoœć z Sorrym Carlislem trochę mnie niepokoi. On jest zbyt wyrobiony, zbyt... poważny. Powinien mieć dziewczynę,

która jest w wieku... i jest czyjąœ inną córką — dodała,

uœmiechając się z zakłopotaniem. - Naprawdę bym się nie czepiała. Tak to z dziewczynami bywa - powiedziałabym.

Ale, córeczko, zrozum, nie mogę machnąć ręka, kiedy chodzi

o ciebie. a ty po prostu jesteœ za młoda.

- Dokładnie to samo powiedział Sorry - potwierdziła

Laura, ale tego, że przyznał się również, że jest nieobliczalny, już nie dodała.

- Tak powiedział? - spytała Kate, machając nogami,

jakby sama miała czternaœcie lat i przekładając z ręki do ręki

rodzinną fortunę. - Po prostu uważaj na niego i tyle. To mi

brzmi trochę podejrzanie. Uważaj na niego! A skoro już

jesteœmy przy tym temacie, to czy nie miałabyœ nic przeciwko

temu, córeczko... czy to nie byłby dla ciebie jakiœ straszny problem... chociaż oczywiœcie nie bardzo wiem, dlaczego miałby być, ale czy nie miałabyœ nic przeciwko temu, żebyœmy kiedyœ... może za jakiœ czas pomyœleli z Chrisem o małżeństwie?

- Pomyœleć zawsze można - odparła Laura w stylu samego Sorry`ego. - A macie takie plany?

- Jakoœ tak raz i drugi krążyliœmy wokół tego tematu — powiedziała Kate. - Już

mu to prawie zaproponowałam w zeszłym tygodniu, ale w końcu pomyœlałam, że to trochę nierówny

układ - nasza trójka na niego samego. Ale właœnie

jakieœ dziesięć minut temu sam mnie poprosił. Powiedział, że przyda nam się w rodzinie ktoœ rozsądny i trzeŸwo myœlący.

Powiedział, że nie możemy sobie zawłaszczyć siebie nawzajem - to znaczy ty i ja - i prawdopodobnie jest w tym trochę racji.

Mówiąc to, Kat zaœmiała się i wyrzuciła do góry ręce, z których wyfrunęły jej czterdzieœci dwa centy.

Laura była zachwycona.

- Nie podnoœ ich! - zawołała. - Niech leżą! Nasza fortuna niesiona wiatrem!

Do pokoju wszedł Chris w fartuszku, którego Kate nigdy nie chciało się zakładać. Jak tacę niósł przed sobą książeczkę o tygrysku, a na niej cztery szklanki i karton soku jabłkowego. Za nim dumnie kroczył Jacko, dŸwigając zieloną butlę ze złotym korkiem.

- Szampan. Albo prawie! - oœwiadczył Chris.

- Pokaż! - zażądała Kate, biorąc butelkę i przyglądając się etykietce. - O tak, œwietny bąbelkowy rocznik! Na taką okazję bąbelki są ważniejsze niż samo wino.

- I muzyka! - przytaknął Chris. - Gdzie nasz kwartet smyczkowy?

Przez chwilę siłował się z butelką, ale w końcu korek wyskoczył z głoœnym pyknięciem i uwolnił jasną, syczącą fontannę

wina, które podskoczyło radoœnie, chlapiąc na całą czwórkę. Jacko zapiszczał z podniecenia, uginając nogi, jakby zamierzał

wyskoczyć bardzo wysoko w powietrze, ale kiedy w końcu wyskoczył, uniósł się zaledwie parę centymetrów nad ziemię.

- Za nas! - powiedział Chris, nalweając resztę wina do wysokich szklanek, które kiedyœ goœciły masło orzechowe.

- O rany! - powiedziała Kate do Laury. - Nagle czuję się taka szczęœliwa, że nie mogę wytrzymać! I to wcale nie wydaje się

jakieœ niezwykłe. Mam wrażenie, jakby to był naturalny stan ducha.

Chris włączył radio i szukał właœciwej muzyki.

- Zapraszam na parkiet - powiedział. - Weselmy się!

Pokój utonął w muzyce. Chris zwrócił się do Laury:

- Czy zechcesz ze mną zatańczyć, o piękna pani?

- Z przyjemnoœcią, ale póŸniej - powiedziała Laura. - Najpierw zatańczę z Jackie. Ty zatańcz z Kate.

Chris nie protestował. On i Kate zaczęli tańczyć - Kate ze szklanką wina w ręce, a Chris nadal w kuchennym fartuszku.

Zupełnie niespodziewanie Laura uœwiadomiła sobie, że prawdąbyło to, co kiedyœ powiedział Sorry. Jak w hologramie

każda cząstka œwiata zawierała w sobie cały œwiat, jeżeli tylko patrzyło się na nią pod odpowiednim kątem. Całkiem

wyraŸnie zobaczyła w pokoju siebie i Sorry`ego spacerujących wzdłuż zatoki, lecącą szarą czaplę, kłapiącego dziobkiem zimorodka i zabiegane

kraby, przekazujące sobie na migi sygnały przyjaŸni lub groŸby. Podniosła głowę i zobaczyła sufit z pajęczynami i wszystkim, co potrzeba, ale również zmartwiony księżyc, chłostany pędzącymi chmurami. A kiedy z powrotem popatrzyła na pokój, widziała œcianę, a jakby przez œcianę - ulicę i biegnącą postać, która była nią samą wysłaną w przeszłoœć i w wieczną podróż do

Janua Caeli, co jak wyjaœnił Sorry, znaczyło "Bramy Niebios".

Ze zdziwieniem stwierdziła, że słyszy głos Sorry`ego tak

wyraŸnie, jakby dobiegał z bardzo bliska.

— Chant, czy możesz mi wyjaœnić, co robisz w mojej głowie? BądŸ tak miła i zostań w swojej.

— Myœlałam o zatoce — powiedziała.

— No właœnie — odparł. — Ja też. Wiesz, co to oznacza?

— Wiem — powiedziała Laura. — Będziesz mógł mi podpowiadać na egzaminie w przyszłym roku.

Dostanę maksymalną liczbę punktów i będę najlepsza w Nowej Zelandii.

Jacko podszedł do Laury i oparł się o nią.

— Sorry zrobił małą farmę — wyszeptał.

— Tak — potwierdziła Laura.

— Z małymi œwinkami i krokodylkami! — powiedział Jacko.

Trzymał w rączce Różyczkę, a teraz wsadził do buzi palec.

— Krokodylki to ja zrobiłam — sprostowała Laura i posadziła

go sobie na kolanach. Czuła w jego włosach zapach rodzinnego szamponu i widziała, jak jego buzia po obu stronach palucha rozciąga się w uœmiechu.

- O mnie myœlisz, Chant? - powiedział Sorry. - Wyczuwam rozrzewnienie.

- Przytulam Jacka - odpowiedziała Laura. - W tobie też wyczuwam rozrzewnienie. Myœlisz o mnie?

- Akurat myœlałem o dzisiejszym deserze - powiedział. - O puddingu agrestowym! Chodziasz właœciwie to niewielka różnica.

- Porównujesz mnie do puddingu? - wykrzyknęła urażona Laura.

- To mój ulubiony pudding! - zapewnił ją Sorry. - Jest

jednoczeœnie delikatny i ostry. Wiesz co, Chant? Cztery lata czekania

to straszna kupa czasu, co? Nawet trzy lata. - Pierwsza godzina już minęła - odpowiedziała Laura. Kate i Chris tańczyli prawie do rytmu. Jacko oparł główkę o Laurę i przyglądał im się rozanielonym wzrokiem. Nagle coœ mu przyszło do głowy, bo wyprostował się i spojrzał na siostrę.

- Wytrzymaj jeszcze trochę! — powiedział, przypomniawszy

sobie coœ dziwnego. Patrzył na Laurę takim wzrokiem,

jakby zobaczył ją po raz pierwszy. - Tak do mnie powiedziałaœ, Lolly, prawda? "Wytrzymaj!" - powiedziałaœ i ja próbowałem wytrzymać. O tak, próbowałem...

Mówiąc to, zacisnął pięœci i wykrzywił twarz.

- Ja wytrzymałem, a ty przyszłaœ i mnie wyciagnęłaœ. - Skąd przyszłam? - wyszeptała Laura.

- Z ciemnoœci — odpowiedział niepewnie. — Tam nie

było ładnie, Lolly. Ale wytrzymałem, prawda?

— Wspaniale wytrzymałeœ — powiedziała Laura, a Jacko,

kiwając do siebie główką, oparł się z powrotem o siostrę i znów

wsadził palec do buzi. W pokoju pełnym wina, muzyki j tańca

Laura pochyliła głowę i popłakała sobie przez chwilę, ale Jacko

zbyt był pochłonięty ssaniem, żeby zwrócić na to uwagę.

W ciemni na końcu garażu Sorry wywoływał zdjęcia. Gwizdnął cichutko w ciemnoœci, po czym zapalił czerwone œwiatło żeby popatrzeć, jak wybrane przez niego obrazy w magiczny sposób powracają z przeszłoœci i

ciemnieją na œwiatłoczułym papierze. Czerwona lampa rzucała demoniczny blask na jego twarz, która wyglądała jednak nieoczekiwanie łagodnie. Laura powoli wpływała na papier. Œmiała się, coœ czytała, gdzieœ

szła Sorry wypłukał zdjęcia.

— Pięknie wychodzisz, choć wolę, gdy zostajesz, Chant — powiedział do niej przez całe Gardendale.

— Wywołujesz te zdjęcia? — spytała Laura, a on jęknął i odparł:

— I jak ma być romantycznie, skoro czytasz we mnie jak w książce? Ale poczekaj, zaraz cię urządzę i to na trwałe!

Mówiąc to, zanurzył zdjęcia w utrwalaczu.

— Wiem coœ, czego ty nie wiesz — powiedziała Laura z nieoczekiwanym triumfem, bo nagła, olœniewająca pewnoœć spadła na nią jak morska fala. — To ty się urządziłeœ, biedaku, i to na trwałe. Nie możesz się wykręcić od miłoœci, chociaż boisz się jej jak ognia. Widzisz? Ja też co nieco wiem. - Znak, wzniesiony w-w-wiecznie nad bałwany - powiedział

niepewnie Sorry — bez drżeniu w twarz p-patrzący sztormom* i tak dalej? M-m-może masz rację, ale d-dopiero czas pokaże. Czas w-w-wszystko pokazuje, jeżeli tylko ma czas.

W mieœcie œwiatła na skrzyżowaniach zmieniały kolory, rzucając krótkie zaklęcia i zaraz je cofając. Samochody nieruchomiały i po chwili znów ruszały zaaferowane przez gąszcz dzielnicy Gardendale. BądŸ co

bądŸ, był to labirynt, w którym można znaleŸć pióro feniksa, szklany pantofelek lub œlady minotaura i to równie łatwo jak w bajkach lub na rozwidlających się w nieskończonoœć œcieżkach po drugiej stronie lustra. Kate i Chris tańczyli. Ziemniaki rozgotowywały się cichutko. Sorry starannie wieszał zdjęcia do suszenia, obserwowany przez kota, który mruczał bez powodu. Laura marzyła o tym i owym, natomiast Jacko, uszczęœliwiony i zadziwiony życiem innych ludzi, usnął na jej kolanach, a wełniane frędzelki na brzegach Pana Kocyka miarowo wznosiły się i opadały w rytm słabiutkich przypływów i odpływów jego dziecięcego oddechu.

* Cyt. za: W Szekspir, Sonet 116, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo A5, 2003:

"To znak wzniesiony wiecznie nad bałwany, bez drżenia w twarz patrzący sztormom

i cyklonom".

Spis treœci

Rozdział pierwszy

Ostrzeżenia 7

Rozdział drugi

Diabeł z pudełka 25

Rozdział trzeci

Goœć na kolacji 40

Rozdział czwarty

Uœmiech na twarzy Jacka 55

Rozdział piąty

Janua Caeli 84

Rozdział szósty

W różne strony 111

Rozdział siódmy

Trzy czarownice 130

Rozdział ósmy

Bez powrotu 162

Rozdział dziewiąty

Przemiana 190

Rozdział dziesiąty

Carmody Braque na kolanach 225

Rozdział jedenasty

Punkt zwrotny 244

Rozdział dwunasty

Buty pełne liœci 260

Rozdział trzynasty

Pudding agrestowy 284



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mahy Margaret Przemiana
Mitchell Margaret Przeminęło z wiatrem tom 1
Zagrozenia zwiazane z przemieszczaniem sie ludzi
3 Przemiany fazowe w stopach ĹĽelazaPrzemiana martenzytycznaSem2010
przemiennik 1
Przemienienie Jezusa
Przemiany aminokwasĂłw w biologicznie waĹĽne, wyspecjalizowane produkty
lato wedlug pieciu przemian fr
Czujniki przemieszczeń kątowych
PrzemianyPolityczne Sprawdzian TylkoGeografia
ćw 2 Pomiary przemieszczeń liniowych i grubości
Boże Narodzenie według Pięciu Przemian przepisy kulinarne
całość materiału test przemiany demograficzne
Margaryna
1. kulturalne przemiany po 89, Literaturoznawstwo, ĹĽycie literackie po '89
WyĹĽarzanie bez przemiany, I Semestr - Materialoznawstwo - sprawozdania

więcej podobnych podstron