Przemiana
Dla Briog
i innych nocnych gości
Governor's Bay, 1983.
rozdział pierwszy
Ostrzeżenia
Choć na etykietce szamponu widniało słowo Paryż i zdjęcie pięknej
dziewczyny z wieżą Eiffla za nagimi plecami, to napis drobnym
druczkiem, tuż pod obrazkiem bezlitośnie zdradzał prawdę. Made in New
Zealand —
głosił napis — Wisdom Laboratories, Paraparaumu.
Jeszcze przed momentem, w chwili rozmarzenia, Laura wyobrażała sobie,
jak po umyciu głowy wychodzi spod prysznica i odkrywa, że nie tylko
stała się niewiarygodnie piękna, ale jeszcze przeniosła się do
Paryża. Ale czy warto myć głowę jeżeli miałoby się przez to przenieść
tylko do Paraparaumu? Poza tym wiedziała, że włosy nie wyschną przed
wyjściem do szkoły i czeka ją pól dnia ze zmarzniętymi uszami. To
była prawda o życiu, podobnie jak to, że szampon wyprodukowano w
Nowej Zelandii. Same marzenia to za mało, by stać się inną osobą, u progu
innego poranka, a szampon nie mógł nikogo
przenieść do pięknego miasta pełnego artystów pijących wino i raczących
się naleśnikami smażonymi w brandy.
W kuchni wściekle zawył czajnik błagający o zdjęcie z gazu. Laura,
wyrwana z zamyślenia, wyszła spod prysznica i stwierdziła,
że na wieszaku nie ma ręcznika. Słyszała jak Kate — jej matka — krząta
się za ścianą, ratując czajnik z opresji i usiłowała
otrząsnąć się z wody jak pies, chociaż wiedziała, że to
nigdy nie zdaje egzaminu.
— Mamo, ręcznika nie ma! — krzyknęła z pretensją, ale
w tej chwili zobaczyła ręcznik leżący przy drzwiach
i szybko porwała go z podłogi.
— Już mam! W porządku! No , nie! Cały mokry!
— Kto pierwszy, ten ma najsuchszy! — krzyknęła z kuchni Kate.
Lustro wisiało w najbardziej zaparowanym miejscu łazienki i pokazywało
teraz jakiegoś rozmytego ducha. Ale Laurze to
pasowało, bo miała wątpliwości co do swojego odbicia i często wolała, jak
było rozmazane niż wyraźne. Choćby nie wiem jak
próbowała zaskoczyć swoją własną twarz, nigdy do końca jej
się nie udawało i nie miała pewności, jak wygląda, kiedy nie próbuje. Ale
reszta ciała była łatwiejsza w ocenie i napawała ją pewnym nieśmiałym
optymizmem.
— Na odległość zaczyna wyglądać w porządku - powiedziała
kiedyś Nicky, jej koleżanka z klasy. - Gorzej z bliska.
Trochę zbyt pospolite. Namów mamę, żeby ci pozwoliła
zrobić sobie jakąś odlotową fryzurę, jakieś jasne pasemko
z przodu czy coś takiego.
Laura nie chciała jasnego pasemka. W zasadzie odpowiadał
jej ten pospolity wygląd i pospolite życie, w którym najważniejszymi
osobami dla niej była matka i mały braciszek Jacko. Tylko czasami, kiedy
stała przed lustrem, słowa Nicky powracały jak miły komplement,
sugerując, że pewne zmiany byłyby możliwe, gdyby kiedykolwiek ich
chciała.
W salonie po drugiej stronie wąskiego korytarzyka tym razem Kate
postanowiła sobie pomarudzić.
— Przecież nie mogłam przyjechać w jednym! - mówiła. - Zauważyłabym
przy zmianie biegów.
— Buta zgubiła! - poinformował Jacko, kiedy Laura, szczelnie owinięta
ręcznikiem, przemknęła obok niego do swojego pokoju.
Zatrzymała się w drzwiach. Przez krótką chwilę coś ją przeraziło, choć nie
zauważyła ani nie usłyszała absolutnie nic niezwykłego. A jednak, jeszcze
stojąc w drzwiach, poczuła to znowu — coś jakby drganie
jakiejś poruszonej struny.
— Szukałam już wszędzie! - powiedziała Kate, a w jej głos zaczęła
wkradać się znajoma nuta porannej paniki. Laura, odgoniwszy od siebie
owo tajemnicze wewnętrzne drżenie, wzięła się za zakładanie szkolnego
mundurka - wszystko
zgodnie z przepisami,z wyjątkiem majtek, bo noszenie szkolnych majtek
stało w sprzeczności z kodeksem honorowym.
Był to zakaz surowszy niż jakikolwiek przepis, który jakkolwiek
szkoła byłaby w stanie wprowadzić.
To ostrzeżenie! - pomyślała i serce podeszło jej do gardła.
Miewała ostrzeżenia już wcześniej. Niezbyt często, ale
nie dało się ich zapomnieć. Zawsze wydawało jej się potem,
że kiedy już otrzymała ostrzeżenie, powinna móc coś zrobić,
żeby zmienić bieg rzeczy, ale za każdym razem okazywało się,
że ostrzeżenia są całkowicie poza jej kontrolą. Ostrzeżenia
były tylko po to, żeby mogła się na coś przygotować.
- Nadal szuka buta! - poinformował Jacko, stanąwszy
w drzwiach w celu złożenia raportu.
Laura wzięła szczotkę do włosów i spojrzała w swoje własne lustro -
najlepsze w domu, ponieważ światło z okna padało prosto na nie.
Przyjrzała się sobie uważnie.
Wcale nie wyglądam tak dziecinnie - pomyślała, odwracając
swoją uwagę od ostrzeżenia, w nadziei, że da jej spokój
i sobie pójdzie. Ale odbicie w lustrze było zdradliwe.
Wpatrując się w nie, poczuła nie tylko niepokój - poczuła prawdziwe
przerażenie.
Czasami niewielkie zmiany są bardziej niepokojące niż
duże. Gdyby ją zapytano, skąd wie, że to nie jej odbicie,
nie potrafiłaby wskazać ani jednej obcej cechy. Włosy były
jej, ocy były jej - ocienione smoliście czarnymi rzęsami,
z których była szczególnie dumna. A mimo to twarz w lustrze nie była jej
twarzą, bo wiedziała coś, czego ona nie wiedziała.
Twarz patrzyła na nią z jakiegoś tajemniczego miejsca, ożywiona lękami i
radościami, których nie potrafiła do końca rozpoznać. Nie było
wątpliwości - przyszłość nie tylko ja ostrzegała, ale równocześnie
wabiła.
- Przestań! - powiedziała Laura na głos, bo była przerażona,
a kiedy była przerażona, często reagowała gwałtownie. Zmrużyła oczy,
potrząsnęła głową i kiedy znowu spojrzał w lustro, była już tam, z
powrotem, zwyczajna, z brązowymi, wełnistymi włosami, ciemnymi
oczami i
oliwkową cerą — na skutek dziwnego kaprysu genów odziedziczonych po
pradziadku,
polinezyjskim wojowniku, tak różna od swojej jasnowłosej matki i brata.
- Ratunku! - powiedziała i przeleciawszy przez korytarzyk,
wpadła do pokoju mamy i Jacka, w którym na pierwszy rzut oka nikogo
nie było, bo Kate na czworakach grzebała pod łóżkiem, licząc na to, że but
schował się tam w nocy.
- Mamo! - powiedziała. - Posłuchaj! Miałam prawdziwe ostrzeżenie!
- O co ci chodzi? - poirytowany głos Kate przedarł się przez materac. -
Znowu to samo! - powiedziała Laura.
- Wiem, że znowu to samo - burknęła Kate, ale mówiła
o czym innym. - To już drugi dzień z rzędu. Czy ktoś
mi wytłumaczy, jak najzupełniej zwyczajny... Nie, nie zwyczajny....
jak ładny, całkiem drogi but, może sobie po prostu
gdzieś pójść w nocy?
- Przejrzałam się w lustrze i nagle moje odbicie się postarzało -
powiedziała - powiedziała Laura.
- Poczekaj, aż będziesz w moim wieku, a coś takiego
będzie ci się zdarzać codziennie - stwierdziła Kate głosem
nadal stłumionym przez materac. - Niczego poza kurzem
tu nie ma.
Jacko stał e drzwiach, trzymając Pana Kocyka i przeglądając
im się, jakby wystawiały specjalnie dla niego jakiś
cyrkowy numer.
— Coś dziwnego się dzieje — żaliła się Laura. - Nie powinnam dzisiaj
wychodzić. Zostaję w domu, w solidnym, bezpiecznym łóżku. Napiszesz
mi usprawiedliwienie?
— Usprawiedliwienie w czwartek? - zawołała Kate, gramoląc się spod
łóżka i otrzepując dłonie z kurzu. — Oszalałaś? W czwartek bez ciebie nie
dam rady Dzisiaj handlowy wieczór, zapomniałaś? Kto odbierze
Jacka, weźmie go do domu, da mu kolację, poczyta na dobranoc? Nie ma
mowy -
żadnych usprawiedliwień w czwartki!
— To nie ja wybieram dni - powiedziała Laura łamiącym
się głosem - To one mnie wybierają.
- Czwartkowi nie wolno cię wybierać! - ucięła krótko
Kate, jak gdyby mogła kontrolować przeznaczenie, zwyczajnie
nie podejmując z nim dyskusji. - Po prostu uważaj! Miej
oczy szeroko otwarte! Schodź z drogi nauczycielom!
- Ale mamo, to przecież nie o to chodzi! - zaprotestowała
Laura. -To jest ostrzeżenie przed czymś poważnym.
Ty nic nie rozumiesz!
- Potem mi opowiesz - powiedziała Kate, ale Laura wiedziała, że nie
umiałaby opowiedzieć. To był stan, którego nie dało się opisać. Ludzie
musieliby jej uwierzyć, a to najwyraźniej
przekraczało ich możliwości - szczególnie rano, kiedy życie biegło w
trzech różnych kierunkach i tylko jeden z nich był jej.
Kate nagle doznała olśnienia i pokuśtykała do salonu, gdzie znalazła but
na półce nad kominkiem. Zeszłej nocy zostawiła go tam przez
roztargnienie, kiedy przystanęła przed pustym kominkiem, oglądając
rysunek
Jacka - szczęśliwą rodzinkę - jedyne, co umiał rysować. Byli tam wszyscy
troje: Laura, Jacko i Kate — rozwichrzeni, choć geometryczni, z wielkimi
głowami, małymi nóżkami i uśmiechami tak szerokimi, że wyłaziły
poza twarze na otaczający je papier. Pod wpływem tych uśmiechów Kate
odzyskała równowagę i znów zaczęła chodzić prosto. But posłusznie
wrócił na nogę i od razu mu wybaczyła.
Jednak Laurze, która miała ze światem na pieńku, pojednania
nie przychodziły tak łatwo. Spojrzała na lekko zamglone
niebo. Jeszcze parę minut temu było zwyczajne, jasne i piękne,
ale teraz czuła, jakby lato całym ciężarem zwaliło się na dom,' owiewając
ją przy tym gorącym, drapieżnym oddechem. - Gdzie masz koszyk, Jacko?
- spytała Kate i Jacko pognał po koszyk, w którym leżała
koszulka i majtki na zmianę, książki do biblioteki, jego ulubiona
książeczka o tygrysie i Różyczka - różowy, uśmiechnięty pluszowy
krokodyl. Złożył staranie Pana Kocyka i położył na reszcie swoich
skarbów. —No to, moi państwo! — powiedziała Kate. — Komu w drogę,
temu czas! Mam nadzieję, córeczko że jesteś w formie, bo coś mi mówi, że
z samochodem mogą być dzisiaj kłopoty.
— Dla odmiany — mruknęła Laura z uprzejmym sarkazmem w głosie, bo
z samochodem już od wielu tygodni bez przerwy były kłopoty.
- Trzeba naładować akumulator, a niewykluczone, że
w ogóle kupić nowy — powiedziała Kate. — To sporo kosztuje - syknęła
przez zęby z finansowego bólu. — Nie przejmujcie
się, jak ruszy, to już dalej pojedzie. Uważaj na Jacka,
Lolly, żeby nie polazł, gdzie nie trzeba.
Laura podziwiała heroiczny wygląd Kate, kiedy ta całym
ciężarem napierała na przedni słupek samochodu, zmuszając
auto do ruszenia z miejsca. Nawet pchając samochód, potrafiła
wyglądać ładnie i elegancko ze swoim zawziętym uśmiechem
i chmurą jasnych włosów kłębiących się wokół głowy. Ulica opadała
najpierw bardzo łagodnie, a potem już wyraźnie. Sztuka
polegała na tym, żeby wypchnąć samochód, aż sam zacznie się toczyć,
następnie wskoczyć w biegu i zapalić na stromiźnie.
Kate tak właśnie zrobiła, podobnie zresztą jak wiele razy
wcześniej. Po drugiej stronie ulicy Sally, koleżanka Laury, czekała, aż
ojciec wyprowadzi samochód z garażu i zawiezie ją do prywatnej szkoły
na drugim końcu miasta.
- Nie będziemy się tu kisić przez całe życie - powiedziała
kiedyś z pogardą Sally. Ale Laura lubiła dzielnicę Gardendale, bo właśnie
przeżyła tu cudownie szczęśliwy rok i próbowała dalej żyć tak, żeby
zasłużyć na powtórkę z ciekawymi urozmaiceniami.
Sally jeszcze raz pomachała w ich stronę, kiedy po kilkudziesięciu
metrach toczenia się, ich samochód zakaszlał i wreszcie wydobył z siebie
równy, chrapliwy warkot. - No to jazda, chłopie!- zawołała Laura do
Jacka. - Gąski, gąski do domu!
- Boimy się wilka złego! - krzyknął Jacko i chwycił
Pana Kocyka, żeby schować, na wypadek, gdyby zjawił
się wilk.
- Szkoda, że ja nie mam Pana Kocyka - powiedziała
Laura. - Dzisiaj mi by się bardziej przydał.
Pobiegli za samochodem i po chwili już gramolili się do
środka - brat, siostra, koszyk, różowy krokodyl, szkolny
plecak i cała reszta. Samochód zatrząsł się na powitanie.
- Spokojna głowa?—powiedziała Kate do Laury - Nie pierwszy raz to
robię.
- Ale jeszcze nigdy w dniu z ostrzeżeniem!— mruknęła
Laura. — Przez chwilę bałam się, że wpadniesz pod koła i
zostanie z ciebie miazga.
— Ty i te twoje ostrzeżenia! — powiedziała czule Kate, prawie tak. jakby
mówiła do Jacka, a nie Laury, która miała czternaście lat i zasługiwała już
na inny ton.
— Dobra, nie wierz, jak nie chcesz! — powiedziała Laura. — Nie mam
do ciebie żalu. Tylko po prostu to jest prawda i już. Wszystko nagle się
zapala, jakbym grała w Zdobywców
Kosmosu i słychać: „Uwaga! Uwaga! Uwaga!".
— Znowu tam byłaś? — powiedziała Kate, zadowolona, że może zmienić
temat na coś zwyczajnego, bez żadnych przesądów. — Wolałabym, żebyś
się trzymała od tego miejsca
z daleka. Mnóstwo tam różnych podejrzanych typów i nie chciałabym,
żebyś się wpakowała w jakieś kłopoty.
Mówiła o Salonie Gier w Gardendale, gdzie maszyny ze Zdobywcami
Kosmosu przez okrągły dzień piszczały i grały swoją muzyczkę. Zawsze
pełno tam było wagarujących dzieciaków
i młodych ludzi, którzy nie mogli znaleźć pracy, więc musieli jakoś zabić
czas.
— Ostrzeżenie! — Laura nie dała się zagadać. — Najpierw
wszystko zaczyna inaczej wyglądać... Rzeczy przestają się ze sobą
mieszać, tylko stoją oddzielnie i wyglądają trochę głupawo, ale też
strasznie. Wszystko staje się przypadkowe.
To tak, jakby się miało dom, który do tej pory stał prosto, a tu
nagle okazuje się, że jednak nic się z niczym nie styka - zwolniła
nieco potok słów. - W ten weekend, kiedy tata odszedł
ze swoją dziewczyną, też miałam ostrzeżenia. To dlatego nie byłam tak
strasznie smutna. Powiedziałaś, że jestem bardzo
dzielna, ale ja po prostu bałam się, że to może być coś jeszcze
gorszego. Myślałam, że może któreś z was umrze, czy
coś w tym rodzaju.
- Julia jest teraz jego żoną, nie dziewczyną - powiedziała Kate, chwytając
się najmniej ważnej sprawy. - Mogłabyś się wreszcie nauczyć używać jej
imienia. Jest im lepie, ze sobą, niż nam było kiedykolwiek.
Ale tak naprawdę Kate chodziło o to, że to jemu jest lepiej, niż
kiedykolwiek było mu z nią. Z Laurą, która wyglądała dokładnie tak jak
on, zawsze było mu dobrze. Laura nie dała się zbić z tropu
starymi, smutnymi rodzinnymi wspominkami.
— A następnym razem... to znaczy wciągu ostatnich paru lat — ciągnęła
— to się odezwało, kiedy Sorry Carlisle przyszedł do szkoły.
— Sorensen Carlisle! — Kate parsknęła śmiechem. Wyglądała na szczerze
rozbawioną. — A niby co w nim jest takiego
do ostrzegania? To tak, jakby coś cię ostrzegało przed Czerwonym
Kapturkiem zamiast przed wilkiem. Przecież to wzorowy uczeń - czysty,
cichy, pracowity, chodzi wszędzie
z drogim aparatem i podgląda - ptaszki naturalnie. Raczej
nudnawy typ.
Kate była trochę niesprawiedliwa, ale nie całkiem z własnej
winy. Miała do dyspozycji tylko opis Laury.
Sorensen Carlisle pojawił się w gimnazjum w Gardendale
półtora roku temu, chociaż jego matka od dziecka
mieszkała w okolicy. Zajmowała ważne miejsce w lokalnej historii.
Należała do niej wcześniej, nim nazwa Gardendale pojawiła się na planach
miasta, zanim jeszcze miasto rozciągnęło się i wpełzło miedzy wypustki
głównego łańcucha gór, tworząc to nagłe przedmieście -
niespodziewaną wieś w granicach
miasta. Znajomi rodziny twierdzili, że Miryam Carlisle nigdy
nie wyszła za mąż, a Sorensena wyjaśniała po prostu w ten
sposób, że był jej synem, miał szesnaście lat, podobno pilnie się uczył i
strasznie się jąkał, chociaż w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy
nastąpiła wyraźna poprawa i teraz ledwie się to zauważało. Robił
wszystko, co normalnie robią chłopcy w jego wieku — latem grał w
krykieta, zimą w rugby a oprócz tego zdobył specjalną nagrodę za
fotografie nadrzecznych ptaków w ramach Przeglądu Naukowego Szkół
Średnich, wygrywając dla szkolnej biblioteki album o ptakach Nowej
Zelandii.
W szkole szło mu dobrze, ale nie na tyle dobrze, żeby to mogło
przeszkadzać jemu samemu i innym. Z punktu widzenia nauczycieli jego
wadą było to, że zwykle nie umiał się powstrzymać przed jakąś dowcipną
odzywką, ale laurze to
nie przeszkadzało, jako że zmieniła z nim raptem parę słów
na krzyż. Przy tych rzadkich okazjach mówił cichym, trochę
niepewnym - typowy prefekt* udzielający wskazówek
młodszemu uczniowi. Znacznie bardziej niezwykły był natomiast
uśmiech towarzyszący tym wskazówkom - uśmiech
adresowany wyłącznie do niej. Laura nigdy nie mówiła Kate
o tym uśmiechu ani o jego powodach.
Nawet teraz się zawahała i Kate, korzystając z okazji, powiedziała:
- Jeżeli te twoje ostrzeżenia zawsze dotyczą rzeczy równie
groźnych jak Sorensen Carlisle, to nie masz się czego
obawiać.
Na zewnątrz ulica Kingsford Drive ciągnęła się daleko i prosto
jak taśma geodety, który wytyczył ją. zaledwie parę lat wcześniej.
Jednak drogowcy już zmagali się z czymś podziemnym, tak że Laura,
Kate i Jacko posuwali się zygzakiem, jadąc pomiędzy olbrzymimi,
prehistorycznymi potworami koparek, tworzącymi sylurską wyspę w
środku
dwudziestowiecznego miasta. Za oknami przepływała dzielnica
Gardendale, a wszystkie mijane domy, chociaż niedokładnie takie same,
musiały
być co najmniej kuzynami lub członkami tej samej drużyny.
Laura i Kate zbliżały się do furtki szkoły w Gardendale i na
*Prefekt - w niektórych szkołach w Wielkiej Brytanii i byłych brytyjskich
koloniach wyróżniony uczeń z najstarszej klasy, pełniący pewne funkcje
porządkowe.
chodnikach roiło się już od szkolnych mundurków, zmierzających
w tym samym kierunku. Dalej wznosiło się wyższe niż
cokolwiek innego w tej rozpłaszczonej dzielnicy płaskiego
miasta Centrum handlowego Gardendale - skrzyżowanie
gigantycznego, kosmicznego supermarketu z wystawą przemysłową.
W zamierzeniach miało wyglądać wesoło i na swój
sposób rzeczywiście trochę tak wyglądało. ,,Kiwi - Salon
Samochodowy" oznajmiał natarczywy szyld i właściciel salonu już
krzątał się po parkingu, wycierając nocny kurz x najniższych
partii błotników. Laura wiedziała, że wielu ludzi kręci nosem na
dzielnicę Gardendale, ale ona ją lubił. Czasem nawet kochała
ją za to wszystko, za co inni ją krytykowali - za to, że była
nowa, surowa i dzika, pełna wandali, którzy wypisywali sprayami
dziwne rzeczy na ścianach. Nocami na ulicach robiło się
niebezpiecznie, ale często lubiła ten dreszczyk emocji, kiedy
stała przed ich przytulnym rodzinnym domem. Wszystkie te
myśli w ciągu jednej sekundy przeleciały Laurze przez głowę,
kiedy przygotowywała się, żeby powiedzieć mamie coś, o czym
wiedziała od dawna, ale jeszcze nigdy nikomu nie mówiła.
— Sorry Carlisle jest czarownicą! — wypaliła. — Nikt
poza mną o tym nie wie.
Kate nie roześmiała się, ani nie powiedziała, żeby Laura
przestała się wygłupiać. Wiedziała, kiedy dzieją się rzeczy poważne, nawet
jeżeli jednocześnie musiała lawirować między
pustymi beczkami po ropie, ustawionymi na środku ulicy.
- Lolly, choćbyś nawet przez cały dzień myślała, nie wiem,
czy udałoby ci się wpaść na mniej prawdopodobną czarownicę
niż biedny Sorry Carlisle - powiedziała w końcu. - Po
pierwsze. to nie ta płeć, choć w czasach równouprawnienia
to nie powinno mieć większego znaczenia. Ale z tego co
wiem, to jest chyba najgrzeczniejszy chłopiec w całe, szkole.
Zawsze się z tego powodu z niego natrząsasz. Może byś się
wreszcie zdecydowała! No - ciągnęła, starając się, żeby to zabrzmiało
entuzjastycznie - jeszcze gdyby chodziło o jego babcię, Winter, albo nawet
o mamę! To co innego - czarownice jak się patrzy! Mają w sobie
coś zwariowanego i to im dodaje klasy!
— Prawdę mówiąc - powiedziała, zanim Laura zdążyła się odezwać - nie
potrafię sobie wyobrazić, jak wychowują siedemnasto- czy
osiemnastoletniego chłopaka. Stara Winter z dnia na dzień robi się coraz
bardziej
zwariowana, a Miryam chodzi po świecie wpatrzona w przestrzeń, jakby
nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Ale chłopak wygląda równie
normalnie jak wy wszyscy - no, może jest tylko trochę lepiej wychowany.
- Skończyłaś? - spytała Laura. - To posłuchaj. Wiem wszystko o Sorrym
Carlisle`u! Nikt poza mną tego nie zauważył. Mamo, czy ty nie widzisz, że
on
jest jak reklama e telewizji? Dopasowany do ludzkich oczekiwań, a nie
prawdziwego życia. Nawet kiedy robi coś złego, ma się poczucie, jakby
odfajkowywał zadanie z rozkładu dnia. ,,20 listopada - ważne:
koniecznie zrób coś złego!". I nikt poza mną tego nie zauważa.
On wie, że ja wiem.
— Nigdy przedtem mi o tym nie mówiłaś - powiedziała Kate. — Nie dziw
się, że mam wątpliwości.
— Zawsze wiedziałam! — powiedziała Laura. - Ale wiem, że on nie chce
nikogo skrzywdzić. Ukrywa się. Chce, żeby go zostawić w spokoju. Nigdy
nie zrobił nic naprawdę czarodziejskiego. Po prostu chce mieć
święty spokój. Po prostu jest, ale nic nie robi.
Kate nigdy nie dawała się zbić z tropu takimi stwierdzeniami. Sama
czasem wyskakiwała z podobnymi.
— Pamiętam, jak któregoś dnia oglądał w księgarni dwa ckliwe
romansidła — powiedziała w zamyśleniu. —Z bardzo zaintrygowaną miną
przeczytał w sklepie zakończenia, a potem kupił obie książki.
— Tak, on czyta takie rzeczy — pogardliwie potwierdziła Laura. —
Widziałam go kiedyś w kawiarni w centrum handlowym.
Nie zachowuje się jak czarownica, ale wiem, że nią jest.
Było jeszcze wiele rzeczy dotyczących Sorensena Carlisle`a,
o których nie wspomniała, bo były zbyt nieuchwytne,
żeby je opisać, jak na przykład to, że czasami, wiedząc, że
został rozpoznany, pokazywał jej inną twarz —- nie łagodną,
zwyczajną, szkolną, ale zmienioną, fascynująco groźną.
- A poza tym, o ile wiem, jeździ na skuterze, a nie na miotle - zauważyła
Kate, wykrzywiając z przekąsem usta
- Na vespie! - westchnęła Laura. - Wiedziałam, że mi nie uwierzysz.
- No, ale Lolly, jak mam ci uwierzyć? - spytała Kate,
zatrzymując się przed szkołą. -Nigdy nie rozumiałam tych twoich
ostrzeżeń i musisz przyznać, że zawsze mówiłaś, mi o nich po fakcie -
nigdy przed. Natomiast wiem, ze muszę już jechać, bo się spóźnię do
pracy. Co będzie, jak przyjadę i zastanę na wycieraczce pana Bradley`a,
wściekłego, że nie otworzyłam na czas sklepu? Ale uważaj na siebie, a
potem na Jacka... tak na wszelki wypadek.
I zakończyła pośpiesznym, ciepłym cmoknięciem w policzek.
— Tygrysy się całują! — skomentował Jacko z tylnego siedzenia,
zamieniając je w zwierzęta po prostu dla zabawy, bo tygrysy darzył
szczególną sympatią. Laura niechętnie odpięła pas i pomaszerowała do
szkoły, gdy tymczasem Kate i Jacko ruszyli dalej do opiekunki Jacka i
pracy Kate.
Laura została sama z dniem. Dyszał jej w twarz nieświeżym, słodkawym
oddechem - niewyraźnym zapachem przeżutej
miętowej gumy, od którego chciało jej się wymiotować, ale
zacisnęła z całej siły usta i szła dalej.
- Pośpiesz się, Chant - powiedział prefekt przy bramie.
To był sam Sorry Carlisle, który pilnował, żeby rowerzyści
zachowywali się rozsądnie, bez żadnych sztuczek na jednym
kole i jeżdżenia po chodniku. - Już był pierwszy dzwonek! Miał szare
oczy, które posiadały tę ciekawą właściwość, że
robiły się srebrne, kiedy się na nie patrzyło z boku. W niektórych
wzbudzały zaufanie, ale według Laury nie było w nich
nic bezpiecznego. To były przebiegłe zwierciadlane oczy,
które z wierzchu wyglądały jak rtęć, ale kryły pod sobą tunele,
schody i labirynty, a żaden z nich nie prowadził w jakiekolwiek znane
miejsce.
Laura i Sorensen spojrzeli teraz na siebie z uśmiechem, ale bez przyjaźni.
Uśmiechali się przebiegle i między ich oczami
przeskoczyła iskierka wspólnego sekretu. Laura minęła go
w szkolnej furtce i śmiało ruszyła prosto w paszczę dnia, prosto w
rozwarte szczęki, w które musiała wejść pomimo wszystkich ostrzeżeń.
Poczuła, jak szczęki zamknęły się za nią i wiedziała, że została
połknięta. Z rezygnacją czekała na to, co przyniesie jej ten przedziwny
dzień, a przerażenie strzęp po strzępie ulatywało w powietrze. Świat znów
odzyskał swój normalny puls, a ostrzeżenie stało się zwykłym
wspomnieniem, którego i tak nie warto było przechowywać. Otrzymała
ostrzeżenie. Zignorowała je. Takie były fakty i nie było sensu dalej ich
roztrząsać.
Rozdział drugi
Diabeł z pudełka
Co wieczór Kate pytała Laurę: „No i co tam było dzisiaj w szkole?"', a
Laura zwykle odpowiadała: „Nic", co znaczyło, że nie zdarzyło się nic
godnego opowiadania. Były, owszem, lekcje, które jakoś dziwnie
ciekawym rzeczom odbierały to, co było w nich ciekawe i była Nicky —
koleżanka z klasy, która aktualnie zajęta była chodzeniem z chłopakiem.
Szukała
również chłopaka dla Laury, żeby mogli wszyscy razem wychodzić i żeby
mogła powiedzieć mamie, że idzie z Laurą i nie musieć przy tym tak do
końca kłamać.
— Coś ty dzisiaj taka smętna? — powiedziała Nicky na przerwie. — Rusz
się trochę! Pracuję nad twoim przyszłym szczęściem.
- Dzisiaj jest czwartek, rozumiesz? Czwartek! Centrum handlowe pracuje
do nocy — powiedziała Laura.—Dzisiaj jest dzień na domowe obowiązki,
a nie na przyszłe szczęście.
- A nie mogłabyś mieć domowych obowiązków wobec
Barry`ego Hamiltona? - drążyła Nicky z triumfalnym uśmiechem. - On cię
lubi.
- A, tam! Zmyślasz - odpowiedziała Laura, ale była mile
połechtana, bo Barry był całkiem przystojny, a do tego czasami
mama pozwalała mu przyjeżdżać do szkoły samochodem.
- Wcale nie - powiedziała Nicky. - Prosił mojego
brata, żeby mnie zapytał, czy ty go lubisz i ja powiedziałam, że tak.
- Fakt, nawet go lubię - powiedziała Laura, rozglądając
się po szkolnym boisku, czy aby nie ma tam gdzieś Barry`ego
i wyobrażając sobie, jak by to było z nim chodzić. - To znaczy, nie
jest jakiś nadzwyczajny, ale ujdzie.
- Ty to masz wymagania! - powiedziała trochę urażona Nicky, przekonana,
że podaje Laurze na tacy prawdziwy klejnot. - Skoro ty go nie chcesz, to
może ja
go sobie mogę wziąć, co?
- Ale przecież ty lubisz Simona - zdziwiła się Laura, a Nicky uśmiechnęła
się przebiegle.
- Od przybytku głowa nie boli - powiedziała. - Mam dwie najlepsze
sukienki. To co, mam kazać Jasonowi, żeby powiedział Barry`emu, żeby
do ciebie zadzwonił?
- Nie mamy telefonu - powiedziała Laura z żalem, ale jednocześnie z ulgą.
Perspektywa chodzenia z Barrym Hamiltonem była, owszem, przyjemna,
ale Laura nie miała pewności, czy samo chodzenie byłoby równie
miłe. Poza tym wiedziała, że Kate i tak by jej nie pozwoliła. Skończyło się
więc na tym, że po szkole pomaszerowała odebrać Jacka od opiekunki.
Szła ostrożnie, rozglądając się wokół, gotowa w każdej chwili
uskoczyć przed samochodem, który mógłby wymknąć się spod kontroli
kierowcy i wskoczyć na chodnik w pogoni za bezradnymi przechodniami.
Laura lubiła kolekcjonować nazwiska, które kompletnie nie pasowały do
swoich właścicieli. Pierwszym okazem w kolekcji było jej własne
nazwisko, Chant, które oznaczało rodzaj skomplikowanej pieśni
kościelnej,
mimo że ona nie miała za grosz słuchu. Jednak perłą kolekcji była jak
dotąd opiekunka Jacka, pani Vampire, która, sądząc z nazwiska, powinna
popijać krew zamiast herbaty i spać w trumnie, a nie w swoim
luksusowym królewskim łożu z kwiecistą pościelą i poduszkami. Była
malutką, chudziutką kobietką z pięknymi brązowymi włosami, którymi się
chlubiła i które raz na tydzień układała w salonie fryzjerskim
,,Diana" w Centrum Handlowym Gardendale. Laura nigdy nie widziała jej
bez szminki. Nigdy nie widziała jej nagiego uśmiechu.
,,Już od dziesięciu lat jestem mężatką i nigdy nie pozwoliłam sobie na
żadne wyskoki" - Laura usłyszała kiedyś taką rozmowę pani Vampire z
jakąś znajomą i pomyślała wtedy, że nawet gdyby opiekunka Jacka
pozwoliła sobie na jakiś wyskok, to z całą pewnością nie byłby to wyskok
zbyt daleki. Broniła się szminką, swoim ogrodem, filiżanką z herbatą i
zbyt lubiła te swoje zabezpieczenia, żeby mogła je kiedykolwiek zostawić.
Tym razem zajęta była katowaniem krawędzi trawnika przy pomocy
jakiegoś narzędzia ogrodniczych tortur. Frontowe schodki wyłożone
nożycami, szczypcami, długaśnymi sekatorami o ostrzach
przypominających dziób
papugi, grabkami i łopatkami z nierdzewnej stali wyglądały jak stół
operacyjny. Jacko siedział obok tej makabrycznej wystawy z Różyczką
owiniętą w Pana Kocyka. Na widok Laury nawet nie pobiegł, ale
pogalopował w jej stronę w małych podskokach, jakby był zrobiony z
gumy i ktoś rzucił go dla zabawy w jej kierunku. Najpierw przytulił się do
niej, a potem udawał, że warczy i gryzie. Kiedy podniósł głowę i
spojrzał jej w twarz. Laura poczuła, że coś ją ściska w gardle i wierci w
nosie, gdzieś wysoko między oczami, tak że musiała je zamknąć, żeby
uniknąć łez w miejscu publicznym. To był atak miłości wiedziała,
jak sobie z nim poradzić - po prostu zamknąć szczelnie w środku siebie i
poczekać, aż Jacko nie jest jej bratem tylko własnym dzieckiem -
dzieckiem, które kiedyś miała mieć - zarówna już urodzonym, jak i
jeszcze nienarodzonym.
- Mieliśmy dzisiaj bardzo udany dzień - powiedziała pani Vampire. -
Muszę powiedzieć, że zajmowanie się nim to sama przyjemność. Potrafi
sobie pobrykać, ale żadnych złośliwości czy humorków. Twoja mama
przyjedzie jutro, prawda? I...
Wypowiadała to zdanie co czwartek i nigdy go nie kończyła, bo lubiła
udawać, że zajmuje się Jackiem z dobrego serca, choć była zadowolona, że
może co nieco zarobić, nie ruszając się poza swój żywopłot.
- Musi wam obojgu być cięzko - powiedziała. - Kiedy mama tak późno
wraca w czwartki. To znaczy, ja uważam, że te handlowe wieczory w
czwartki są potrzebne. przyjeżdża mnóstwo osób, które w piątki pracują do
późna w mieście, i dzięki temu mamy tu więcej miejsc pracy. Ale przecież
chyba musicie być już strasznie głodni, kiedy mama wraca.
Wiedziała, że Laura nie lubi, kiedy się w jakikolwiek sposób krytykuje
Kate, więc nauczyła się serwować krytykę w postaci niechcianego
współczucia.
- Biorę Jacka do domu i daję mu kolację, a mama później przynosi rybę z
frytkami - powiedziała Laura. - Naprawdę jest fajnie.
Wciąż wpatrywała się w Jacka, zupełnie urzeczona jego widokiem, choć
przecież dobrze go znała. Włosy miał równie kręcone jak ona, tylko że
miększe i jaśniejsze i wydawało się że świecą, jakby były lampą - każdy
jaśniutki zakręcony włosek jak cieniutkie włókienko błyszczące w słońcu.
- Pryszcze ci wyskoczą, jak będziesz jeść za dużo tłustych rzeczy -
ostrzegła pani Vampire. - Musisz uważać, Lauro! Jesteś właśnie w tym
wieku.
Laura kiwnęła głową, a Jacko przyniósł koszyk i wziął ją zarękę.
- Przez resztę tygodnia jemy sałatę — powiedziała. - Do widzenia za
tydzień! — i ruszyła z bratem w kierunku Centrum Handlowego
Gardendale.
Ulica Kingsford Drive wbijała się jak sztylet w grupę biurowców i
sklepów tworzących centrum handlowe. Wciąż wyglądało jak nowe. Nie
zdążyło się jeszcze zadomowić, jakby dopiero co powstało i w każdej
chwili mogło zostać rozebrane i przeniesione w inne miejsce, żeby
inwestor, budując kolejne osiedle, mógł je reklamować jako „położone w
pobliżu nowego centrum handlowo-usługowego" Przyklejone prosto na
skórze miasta, nie miało jeszcze
czasu, żeby wrosnąć w głąb i stać się prawdziwym elementem krajobrazu.
Dla Laury i Jacka pierwszym przystankiem była biblioteka i kiedy się tam
znaleźli, Laura zapomniała o ostrożności,
ponieważ uważała, że w bibliotekach, zawsze jest bezpiecznie.
Po prostu skupia się na wybieraniu nowej książki dla siebie i trzech dla
Jacka. Zawsze chciał wypożyczać książkę, którą już kiedyś miał. Sądził, że
będzie to ta sama, która mu się podoba, a jednak w jakiś
cudowny sposób trochę zmieniona. Laura zajrzała do pudła ze starymi
książkami, które biblioteka wycofała z księgozbioru i teraz sprzedawała po
dwadzieścia centów za sztukę. Czasami można było tam znaleźć
prawdziwe skarby (ukochana książeczka Jacka o tygrysie była jednym z
nich). Ale tego dnia jakoś nie było nic ciekawego i Laura nawet się
ucieszyła, ponieważ to był akurat ten tydzień, w którym
Kate nie dostawała pensji, a więc tydzień domowej biedy.
Laura podała swoje książki do ostemplowania przy głównym
stanowisku, a Jacko poszedł do stolika dla dzieci i tam stanął
na specjalnym czerwonym stołeczku, żeby widzieć, jak jego książki są
stęplowane i lądują bezpiecznie w koszyku.
- Proszę stempelek! - wrzasnął i pani Thompson
przystawiła mu na wierzchu dłoni pieczątkę z Myszką Miki.
- Na drugiej też, proszę! - błagał Jacko, który dobrze wiedział, że
za łokciem bibliotekarki kryje się stempelek z Kaczorem Donaldem.
Jednak podeszła jakaś inna rodzina i powstała niewielka kolejka.
— Następnym razem dostaniesz dwa stempelki — zaproponowała pani
Thompson.
- Następnym razem dwa! — oznajmił Jacko Laurze, niechętnie
zwalniając miejsce przy stoliku i ruszając w stronę wyjścia. Obie rączki
trzymał wyciągnięte przed siebie jak łapki pieska żebrzącego o jedzenie.
— Tej rączce jest smutno bez stempelka — oświadczył, podnosząc lewą
rękę. — Tęskni za stempelkiem ta rączka.
— Następnym razem — powiedziała Laura, z niepokojem
przeprowadzając brata przez ulicę, chociaż akurat prawie nie było ruchu.
Byli teraz na rogu starego centrum handlowego,
które dawniej nazywało się „Krainą Zakupów". Stali pod daszkiem sklepu
rybnego. Obok był dawny budynek kina, teraz przekształcony w centrum
gier komputerowych rozbrzmiewające elektronicznymi dźwiękami. Tam,
przyklejony na końcu, jak gdyby budowniczym zostało parę zbędnych
metrów do wykorzystania, przycupnął najmniejszy sklepik na świecie. Był
niewiele większy niż spora szafa. Miał pochyłą witrynę i maleńką ladę, a
wszystko razem było jakby sprasowane. Dawniej sprzedawano tam
gazety, informatory o wyścigach, papierosy i losy na loterię, ale przez
ostatni rok budka była zamknięta. Jacko bardzo ją lubił i zawsze zaglądał
do środka przez puste okno.
,,Mój sklep"- mówił i rzeczywiście nietrudno było sobie
wyobrazić, że sklepik prowadzi dziecko dla innych dzieci.
Tym razem budka wyglądała inaczej. Okno wystawowe rozkwitło w
prawdziwy ogród pełen maleńkich, ładniutkich przedmiotów. Były laleczki
i mebelki z klamerek do bielizny,
zabawki z pudełek od zapałek, przezroczyste szklane
kulki z zatopionymi zwojami koloru, obrazki wielkości znaczków
pocztowych w ramach wyrzeźbionych z zapałek, siedem
sów wykonanych z łupinek orzechów włoskich, kalejdoskop
w kształcie jajka i pudełko w kształcie książki, pełne maleńkich
guziczków i szklanych koralików, niewiele większych niż
pomalowane ziarenka cukru.
- Chodźmy do środka! - zaproponował zachwycony
Jacko i oczywiście weszli do środka.
"W czwartek wieczorem otwarte" - głosiła kartka na wystawie -
"Skup i sprzedaż białych słoni" - i można było
pomyśleć że w środku znajdzie ogromną liczbę słoni, małych jak koniki
polne, białych jak mleko, kłębiących się w pudle na ladzie, podwijających
trąby i trąbiących do siebie cienkimi,
zaczepnymi głosikami.
A jednak Laura, kiedy tylko weszła do tego przedziwnego sklepiku,
natychmiast zapragnęła znaleźć się na zewnątrz, bo wypełniał go ten sam
nieświeży, słodkawy zapach z nutą miętowej
gumy do żucia, który owionął ją rano — zapachi czegoś
bardzo złego, co nie potrafiło ukryć swojego zła. Chwila, na którą ranek
próbował ją przygotować, przyszła. Teraz... teraz zacznie się rozpadać.
Teraz między jej oczami zacznie się pojawiać pierwsze
pęknięcie, choć nikt poza nią samą nie będzie o nim wiedział.
— Chodźmy stąd! — krzyknęła do Jacka. — Tu nikogo nie ma.
Ale w tym samym momencie, jakby jej głos złamał pieczęć milczenia,
spod lady nagle wyłonił się jakiś człowiek, który prawdopodobnie do tej
pory coś tam układał. Uśmiechnął się szeroko i wyglądało to tak,
jakby jego zbyt duże zęby nie mieściły się pod cienkimi, gumowatymi
wargami. W ogóle wydawało
się, że cała jego twarz jest od tego uśmiechu jak gdyby
ściągnięta do tyłu, tak jakby za ladą stała wyszczerzona kukła.
Był prawie zupełnie łysy, a reszta włosów ledwie sterczała znad
skóry. Na szyi i policzkach miał dziwne ciemne plamy wyglądające
prawie, ale nie do końca jak sińce.
— O! — zawołaj na widok Jacka. — Dzidziuś! Pierwsza część słowa
wypowiedział z bardzo wyraźnym beczącym naciskiem.
— Dziiiiii-dziuś! — zawołał jeszcze raz piskliwym głosikiem,
wydychając w czasie beczenia powietrze, od którego sklepik wypełnił się
nieświeżym miętowym zapachem i kończąc
wdechem, który ostatecznie wessał całe słowo z powrotem.
— On ma trzy lata — powiedziała Laura. — Już nie jest dzidziusiem.
— Oj, dla mnie to dzidziuś — zawołał mężczyzna izarechotał. — Jeżeli o
to chodzi, to dla mnie wy wszyscy jesteście dzidziusiami. Jestem strasznie
stary, mam wiele tysięcy lat. Nie widać? — zapytał i Laura pomyślała, że
widać.
- Niegrzeczna dziewczynka! — zawołał karcąco. Wyciągnął rękę i
dotknął jej włosów, jakby chciał sprawdzić, jakie są w dotyku.
- Nie powinnaś pokazywać, że się ze mną zgadzasz. Ale cóż to za milutkie
dzieciątko, ten twój mały przyjaciel—braciszek,
tak? Tyle w nim życia, prawda? Prawdziwy rarytas w moim wieku —
tempus fugit* i tak dalej — ale on wygląda, jakby miał w sobie życia za
dwóch. Pewnie widzi kolory, których reszta z nas nie widzi albo słyszy
dowcipy, których my nie słyszymy.
*Tempus fugit (łac.) - czas ucieka.
Laura lubiła słuchać, jak ludzie chwalili Jacka, ale człowieczek,
mówiąc to, pochylił się do przodu i jego wstrętny zapach uderzył ją jak
cios — zapach, który przywodził na myśl pleśń, zawilgłe materace,
niewietrzone pokoje, stary pot, ponure księgi, pełne wilgotnych kartek i
żałosnych kłamstw, zapach — o tak, to było to — zapach gnijącego czasu!
To musiał być zapach tego człowieka, bo choć zewsząd otaczały ich
fragmenty przeszłości, nie było tam niczego innego, co mogło tak
pachnieć.
- Chyba niezbyt przypadłem mu do gustu, co? — zapytał
mężczyzna, wychodząc zza lady, a słowa przeszły w chichot. —
Najwyraźniej
wcale, ale to wcale mnie nie lubi. Ale to niesprawiedliwe, bo ja uważam,
że jest absolutnie słodziutki. Jak ma na imię? — Człowieczek, mimo
straszliwego zapach był nienagannie ubrany w bladoróżową koszulę i
bardzo elegancki śliwkowy garnitur.
— Jacko!—odpowiedziała Laura i natychmiast pomyślała: „Po co ja mu to
mówię? Nie muszę mu odpowiadać na każde pytanie".
Mężczyzna wyciągnął rękę w kierunku Jacka i pod czystym,
zaprasowanym mankietem Laura zobaczyła jeszcze jedną
niezdrową plamę, jakby ciało zaczynało się psuć. - Właśnie
wychodziliśmy - powiedziała. - Nie mamy pieniędzy.
- Nazywam się Carmody Braque - przedstawił się człowiek,
jak gdyby nic nie powiedziała. - Dość znane nazwisko
w świecie antyków i rzadkich przedmiotów, a mój sklepik będzie się
nazywał ,,Nic Tu Nie Braque". Ach, wiem, co chcesz powiedzieć —
zawołał, chociaż Laura nic nie chciała powiedzieć. - Trochę
banalne, tak? Ale nie mogłem się oprzeć.
Wiesz, to nie jest poważny sklep — takie po prostu miejsce
z różnymi śmiesznostkami.
- Musimy iść - powiedziała Laura, zastanawiając się
czemu tak trudno jest odejść od kogoś, kto do ciebie mówi,
nawet jeżeli wcale nie chcesz słuchać tego, co mówi. -
Chcieliśmy się tylko rozejrzeć.
- Ależ bardzo słusznie! - zawołał Carmody Braque
z niepokojącą gościnnością. - I w nagrodę mam coś dla twojego małego
braciszka, misiaczka słodziutkiego. Czyżbym
widział jakiś stempelek na prawej łapce? A co z tą drugą, lewą
rączką? Wystaw rączkę, tygrysku!
Jacko stał wcisnięty w Laurę, niezwykle jak na siebie onieśmielony,
ale obietnica stempelka była tak kusząca, że lekko
wysunął rączkę.
- Śmiało, wystaw łapkę porządnie. Podaj mi ją, bo nie
będę mógł równo przystawić stempelka - polecił pan Braque.
Jacko wystawił rączkę. Laura próbowała wyciągnąć swoją,
żeby go powstrzymać, ale Pan Braque rzucił się zwinnie jak
nieco podstarzała modliszka na bezbronną muchę. To nie
do wiary, ale miał w ręku stempelek, który porwał z lady albo nawet gdzieś
z powietrza i przystawił go na wierzchu dłoni
chłopca z takim triumfem w oczach, jakby już od dawna szykował
się na tę chwilę.
- Patrz, jaki ładny obrazek! - zarechotał pan Braque,
ale Jacko krzyknął, jakby się oparzył i pan Braque odskoczył,
nie przestając rechotać. - Ojojojoj! - zawołał. -Coś mi dzisiaj nie idzie,
co? Mam nadzieję, że nie działam w ten sposób na wszystkich
klientów. Laura, zaniepokojona krzykiem brata, porwała Jacka na
ręce. - Dzieci zwykle lubią stempelki — pow iedział z uśmiechem pan
Braque.
Laura, patrząc mu w oczy znad roztrzęsionych ramion Jacka, napotkała
wzrok czegoś bardzo starego — czegoś triumfującego
i bezwzględnego. Te oczy, okrągłe jak u ptaka, tylko że zamglone i lekko
zaczerwienione, natychmiast umknęły przed jej spojrzeniem.
— Chyba musimy się na razie pożegnać, hmmm?— powiedział, wskazując
drzwi. W następnej chwili Laura, wciąż z Jackiem na rękach, zdumiona
swoją własną bezradnością, stała na chodniku. Czuła się tak, jakby
nieświeży miętowy zapach zalepił jej umysł. Zdawało jej się, że całe jej
ubranie przesiąkło tym smrodem. Zostali oboje z Jackiem zwabieni
ładnymi rzeczami, oszołomieni, a potem bezceremonialnie
wyrzuceni, kiedy już ich wykorzystano do jakichś nieznanych celów.
Laura była zadowolona, że znalazła się poza sklepikiem, ale żałowała, że
nie zdobyła się na żaden wielki akt odwagi i spektakularną ucieczkę.
— Zabierz to! — mówił Jacko, trąc się po dłoni. - Zabierz to! Rączka tego
nie lubi!
Stojąc w samym środku Centrum Handlowego Gardendale, Laura
przetrząsnęła kieszenie i rekawy swetra w poszukiwaniu ukrytych
chusteczek. Stojąc wśród najzwyklejszych ulic Gardendale,
zaczęła trzeć wierzch dłoni Jacka. Z rączki patrzyła na nią dokładnie
odciśnięta, nawet zacieniowana, uśmiechnięta twarz Carmody`ego
Braque'a. Wyraźnie widać było długie zęby, okrągłe oczy i gumowate,
rozciągnięte wargi. Stempelek najwyraźniej nie miał najmniejszego
zamiaru zejść. Wyglądał,
jakby był pod skórą, a nie na wierzchu i tylko śmiał się i śmiał, wiedząc,
ze zwykła chusteczka i ludzka ślina nie mogą mu nic zrobić. Laura nigdy
wcześniej nie widziała tak szczegółowego stempelka.
Wyglądał zupełnie jak prawdziwa, trójwymiarowa twarz człowieka,
patrząc a przez okienko z ludzkiej skóry.
— Nie lubię tego, Lolly — powiedział Jacko, pociągając noskiem i tuląc
się do niej.
— Cholera jasna, niech sam to teraz ściera! — oświadczyła Laura. Nagle
naprawdę się przeraziła. Ale kiedy się obejrzała, maleńki sklepik był
zamknięty. Pan Carmody Braque wymknął się w czasie, gdy byli
zajęci stempelkiem i zawiesił na klamce
karteczkę: ,,Wracam za dziesięć minut".
- Wstrętny typ! - powiedziała Laura. - Zmyjemy to mydłem, Jacko.
Mydłem i ciepłą wodą.
Jacko szybko się rozchmurzył, choć kiedy szli sobie chodnikiem
przez centrum handlowe, nie był już taki pogodny jak
zawsze. Laura też była jakaś milcząca.W głębi serca bała się,
że mydło i ciepła woda mogą nie wystarczyć do usunięcia
uśmiechu Carmody'ego Braque'a z raczki jej małego braciszka.
rozdział trzeci
Gość na kolacji
Kiedy ojciec Laury ich zostawił, Kate znalazła pracę w księgarni,
a kiedy otwarto nową placówkę w Gardendale, awansowała
na kierowniczkę sklepu, choć mimo dumnie brzmiącego tytułu, miała
nadal tę sama pensję.
— Na razie popróbujemy i zobaczymy, jak ci będzie szło — powiedział
jej szef, pan Bradley i już od roku próbowali
i patrzyli, jak jej idzie.
— Spokojnie — powtarzała Kate. — Poczekajcie, aż skończę
ten kurs księgarski. Wtedy będzie musiał mi dać podwyżkę,
bo inaczej tak mu nagadam, że się nie pozbiera.
Kate siadywała nad swoim kursem po jednej stronie stołu,
a po drugiej stronie Laura wytężała szare komórki nad lekcjami.
Kate uzywała kalkulatora do wyliczania swoich tajemniczych
rabatów i czasem pozwalała Laurze z niego skorzystać,
choć Laura była dobra z matematyki i potrafiła dojść z liczbami
do ładu i wydusić z nich ukryte tajemnice. Miło było
mieć towarzystwo przy pracy i pobyć trochę z Kate sam na
sam, kiedy Jacko, umyty, "poczytany"i utulony do snu leżał
w swoim łużeczku. Czasami późno w nocy po Kate widać było
zmęczenie i wyglądała starzej niż zwykle. Ale nawet z tym było
jej do twarzy, a Laurze na widok jej jasnych, lśniących włosów
i szerokich ust wygiętych w uśmiechu nie mieściło się w
głowie, jak ojciec mógł wybrać życie z kimś innym - kobietą
wprawdzie młodszą, nawet dość miła, ale choćby w połowie
nie tak miła jak Kate.
- To miłe, co mówisz — powiedziała Kate, kiedy Laura o tym wspomniała.
— Ale tak jak jest, jest najlepiej. Za bardzo Się różniliśmy. Ja chciałam go
przerobić na swoje kopyto, a on mnie na swoje. Cóż, przez
całe tata jedno nad drugim pracowało i w końcu utknęliśmy gdzieś w
połowie drogi. Owszem, brakuje mi go teraz, ale kiedy byliśmy razem,
bardzo często chciałam, żeby mnie zostawił w spokoju.
Laura wiedziała, że to tylko część prawdy, a całość wcale nie jest tak
prosta, jak Kate próbuje to przedstawić. Kawałki tej całej, rozwichrzonej
prawdy tkwiły w Laurze i Kate jak rdzewiejące
opiłki żelaza. Miękka tkanka uczuć obrosła ostre krawędzie,
które już nie raniły, ale wciąż zalegały między splątanymi warstwami
pamięci jak skamieniałe okazy dawnego bólu.
- Zajmował się domem lepiej niż ja — powiedziała kiedyś Kate, posyłając
Laurze uśmiech na drugi koniec stołu. - To było wredne z jego strony. Co
wieczór pastował ci buty — wtedy zawsze chodziłaś w
wypastowanych
butach - i zawsze sam z własnej woli pomagał w sprzątaniu. Tylko że
kiedy jeździł odkurzaczem po salonie, wyglądał jak cierpiący w cichości
męczennik. Strasznie mi to działało na nerwy. I pomyśleć, że
piętnaście lat małżeństwa... — bo piętnaście lat byliśmy z ojcem razem —
że to się wszystko rozsypało dlatego, że twój tata odkurzał dywan z miną
świętego
Piotra wieszanego na krzyżu do góry nogami. Oczywiście nie
tylko o to chodziło, ale w ogóle o tego typu rzeczy. Ale muszę przyznać, że
zawsze bardzo cię kochał, Lolly. Napisz do niego albo pomieszkaj u niego
trochę w czasie wakacji. Będę trochę tęskniła, ale to
nieważne.
— Zawsze jak o tym mówisz, wszystko jest takie proste
i poukładane, jak książeczki dla dzieci na temat rozwodów — skarżyła się
Laura.
Znała takie książki i nie znosiła ich, bo zawsze usiłowały
być taktowne i rozsądne, a według Laury równie dobrze można by być
taktownym i rozsądnym w stosunku do składanego w ofierze Azteka,
którego bijące, skrwawione serce wznoszono przed zebranym tłumem.
W księgami, w swoich okrągłych okularach (intelektualnych — jak je
nazywała) Kate prezentowała się bardzo
atrakcyjnie, choć jej ubrania nie były najnowsze i najmodniejsze. Zdarzało
się, że klienci byli bardzo zaskoczeni jej przenikliwością i oczytaniem.
Zupełnie jakby czytanie było hobby zarezerwowanym
wyłącznie dla osób, którym natura poskąpiła urody. Kate z przyjemnością
opowiadała o książkach każdemu,
kto o nie pytał i uważnie słuchała, kiedy inni opisywali
lektury, które przypadły im do gustu. Co wieczór Laura
pytała o dzienny utarg i zaraz porównywala go z tym samym
dniem w poprzenim tygodniu lub miesiącu. Wzrost sprzedaży
wprawił Kate w doskonały nastrój, ale najmniejszy nawet
spadek sprawiał, że zaczynała się martwić i zastanawiać,
czy aby nie trzeba zmienić wystawy albo dać paru ogłoszeń
do lokalnej gazety.
Księgarnia znajdowała się miedzy witryną pełną torebek i walizek dla osób
lubiących podróżować z fasonem, a sklepem z
ubraniami dla "puszystych pań", który w tym tygodniu polecał obszerne,
taktowne sukienki w kolorze czerwonego wina lub w różnychi odcieniach
szarości. Laura i Jacko minęli
je szybko i prawie wbiegli do księgarni, a Jacko już od progu wyciągnął w
dramatycznym geście rączkę i krzyczał coś do Kate wystraszonym głosem.
W sklepie był tylko jeden
klient, wysoki mężczyzna, który niedostatki owłosienia z przodu nadrabiał
przydługimi włosami opadającymi na kark. Czytał wprawdzie jakąś
książkę, ale jego ponura mina raczej nie obiecywała zakupu.
- Mamo, zobacz! — zawołała z przejęciem Laura pokazując Kate rączkę
Jacka, jakby to był niezmiernie ważny dowód w jakiejś tajemniczej
sprawie. - Znowu otworzyli ten mały sklepik kołowypożyczalni kaset.
Siedzi tam taki okropny fecet który wystraszył Jacka.
Mówiąc to, wiedziała, że jej słowa brzmią jak dziecinna skarga i zupełnie
nie oddają powagi sytuacji. - Raczka chce się umyć — żalił się Jacko. -
Rączka
tego nie lubi. Jacko i Laura zaczęli mówić jedno przez drugie, a ich słowa
splotły się w nerwowym dwugłosie żalu i wyjaśnień.
- O rany! — powiedziała Kate niespokojnym głosem,
w którym pobrzmiewały matczyne nuty. — Sprytne, co? Czegóż
to ludzie nie wymyślą! Rozumiem, kochanie, że się tym martwisz, ale w tej
chwili nic nie mogę poradzić. Potem potraktujemy
to szczotką — to znaczy Lolly to zrobi — i rachu ciachu! — raczka znów
będzie różowa i czyściutka.
Kate zawsze miała opory przed okazywaniem macierzyńskich
uczuć w godzinach pracy, jakby czułość wobec własnych dzieci była
niezgodna z regulaminem. Nawet teraz, kiedy w sklepie był tylko jeden
klient, który i tak pewnie nie zamierzał nic kupić, Kate wiedziała, że
aż do wpół do dziewiątej jest własnością księgarni i nie może sobie
pozwolić na ścieranie podejrzanych pieczątek z rączki Jacka.
- Macie pieniądze na autobus? — spytała. - A możemy choć raz zagrać w
Zdobywców Kosmosu? - Laura
odpowiedziała pytaniem na pytanie, klepiąc się jednocześnie po kieszeni,
w której zabrzęczały pieniądze.
Już kiedyś napytała sobie biedy,kiedy pieniądze przeznaczone
na autobus wydała w salonie gier i musiała wracać do domu
piechotą. - Może to by poprawiło Jackowi humor.
- Wiesz przecież, że nie lubię, kiedy tam chodzisz - powiedziała
Kate. - A już szczególnie z Jackiem. Tam jest
zawsze tak nakopcone papierochami, a może nie tylko nimi, że że aż wejść
się nie da. Nie, wracajcie do domu, a ja też się postaram jak najszybciej
przyjść. Ajak było u pani Vampire? - Wampirystycznie! —
powiedziała Laura. — Jacko jak zwykle cudowny i słodziutki, a ja będę
mieć pryszcze od ryby
z frytkami.
— Ona w gruncie rzeczy jest całkiem poczciwa — powiedziała
Kate, rozglądają się, jakby w obawie, że jakiś znajomy pani Vampire
mógłby wejść do księgarni.
— To po co się z tym kryje? — spytała Laura.— Przecież to
żaden wstyd. Nie zdaje sobie z tego sprawy? Powinna sobie na ścierkach
kuchennych powyszywać: „Będę miła!", a potem pójść na jakiś
zaawansowany kurs w tej dziedzinie i wreszcie mnie polubić.
— Już może nie wymagajmy za wiele! — uśmiechnęła się Kate, a Laura
odpowiedziała takim samym uśmiechem. Obecność Kate wyraźnie ją
uspokoiła, mimo że w tej chwili była bardziej kierowniczką księgarni niż
matka.
- No dobra! Spadamy - powiedziała Laura. - tylko
nie zapomnij o rybie i frytkach.
— Jak mogłabym zapomnieć o rybie i frytkach?! - odparła
Kate.— Wieczór bez zmywania naczyń wart jest tych paru pryszczy.
Rybę i frytki kupowało się zawsze w sklepie rybnym Sopera
i czasami były przepyszne, a czsami poniżej oczekiwań, ale niepewność,
jakie będą tym razem miała smak prawdziwej
przygody, a potencjalna przepyszność przyprawiała o przyjemny
dreszczyk. Czekając na autobus, Laura wciągała nosem zapach smażonej
ryby i głaskała Jacka, który jak zmęczony psiak przylgnął do jej nogi. Była
zadowolona, że jest lato i że
kiedy będą wysiadać zautobusu, będzie jeszcze zupełnie jasno.
Choć przystanek był tuż za budką telefoniczną stojącą przed ich furtką, te
kilka chwil między przystankiem a domem wystarczało,
żeby poczuć się nieswojo, a tego wieczora ostatnią rzeczą,
jakiej potrzebowała, był kolejny powód do niepokoju.
— Nic na to nie mogłam poradzić — powiedziała do Jacka, który znów
przyglądał się stempelkowi na rączce i tarł go nerwowo.
Udawała, że mówi do niego, ale tak naprawdę rozmawiała sama ze sobą.
— Wprawdzie dostałam ostrzeżenie — przyznała na głos. — Ale na
niewiele się to zdało. Po prostu stałam tam i pozwoliłam, żeby to się stało.
Już rano, kiedy wchodziłam do szkoły, wiedziałam, że coś takiego
musi się wydarzyć.
Laura zwykle lubiła tę popołudniowa jazdę do domu. Była
o wiele wolniejsza i spokojniejsza niż nerwowy poranny
wyścig z czasem. Często wyobrażała sobie, że jakaś jej cząstka,
jak plama jasnej farby rzucona na mokry papier, przelewa
się w domy i słupy mijane po drodze i rozpełza na wszystkie
strony, zostawiając na świecie delikatne ślady własnego
koloru, jednocześnie pochłaniając kolory świata. A więc to
tak jest być w takim kształcie! A więc to tak jest być takiej
wielkości! A więc to tak jest być zielonym! Każdy słup stał
na swojej jedynej nodze, dźwigając zwoje kabli na małych,
niewyrośniętych ramionach i Laura wyobrażała sobie, że jest
takim słupem albo dachem pnącym się aż po kalenicę i opadającym
na drugą stronę. Kościół baptystów prężył muskuły,
dźwigając na zgiętym grzbiecie ogromny ciężar białych kamiennych
bloków, - Nie trzyj, bo będzie bolało! - powiedziała do
Jacka. - Zmyjemy to wodą i mydłem.
Ale Jacko nadal tarł wierzch dłoni, jakby chciał zdrapać pieczątkę razem
ze skórą.
— Udawaj, że to ugryzienie komara i nie zwracaj na to uwagi.
Wstrętny ślad tkwił teraz chyba jeszcze głębiej niż wcześniej,
jakby powoli zanurzał się w ciało - ciągle widoczny, ale coraz mniej
wyraźny, jak moneta wrzucona do głębokiej wody, od której, zanim na
zawsze zniknie w toni, odbijają się jeszcze promienie słońca. Jacko
westchnął ciężko i oparł główkę na
ramieniu siostry. Przez ciało Laury przeszła nagła fala gorąca, gwałtowny
przypływ niemal panicznego lęku, gdyż wydawało jej się, że poczuła
ledwie wyczuwalny, nieświeży zapach miętowej gumy do żucia, jakby
z ust Jacka w jakiś niepojęty sposób wydobywał się oddech Carmody`ego
Braque`a.
- Patrz, tam jest Brown! - powiedziała z ulgą, nie wiadomo czy bardziej po
to, żeby zająć czymś uwagę Jacka czy swoją. Wskazała ręką na ich
dobrego znajomego, zamyślonego brązowego kundelka, który ze
skwaszoną miną dreptał wzdłuż ulicy, wyraźnie rozczarowany zawartością
rynsztoka pełnego papierków po lodach i aluminiowych puszek. Jacko
przez chwilę patrzył na Browna, ale zaraz odwrócił głowę.
- On nie był miły - powiedział. - Ten pan nie był miły, prawda?
- Nie myśl o nim! - odparła Laura, choć sama nie mogła przestać o
Carmodym Braque`u.
Do domu dotarli w nienajgorszych humorach. Laura usmażyła Jackowi
jajecznicę, a potem nawet podzieliła mu na kawałeczki obraną pomarańczę
i pokroiła kanapkę na cztery trójkąciki jak w barze kanapkowym
niedaleko księgarni Kate. Po jajecznicy i kanapce Jacko chętnie poszedł do
łużka, co trochę zdziwiło Laurę, bo zwykle trudno yło go do tego
namówić. Zwykle chciał czekać, aż Kate wróci z pracy, a w tym
czasie oddawał się różnym żywiołowym zajęciom w rodzaju iegania po
domu i chowania się pod łóżkiem, spod którego trzeba go było wyciągać
za nogę z imponującym zbiorem kurzu lubiącego te same kryjówki co on.
Miejsca pod łóżkami zawsze były pełne kurzu i lubiły pożerać przeróżne
kubki, talerze i książki. Jednak dzisiaj Jacko powędrował do łóżeczka bez
najmniejszychprotestów. Kiedy Laura czytała mu jego ulubioną
książeczkę o tygrysie i historyjkę z nowej książeczki z biblioteki, patrzył
na nią ufnie z ostemplowaną rączką schowaną pod poduszką. Laura
oczywiście próbowała zmyć pieczątkę, ale stempelek był już teraz
częścią Jacka - nawet czymś więcej niż tatuaż. Był czymś w rodzaju
pasożyta, który wżerał się coraz głębiej i głębiej w poszukiwaniu
pożywienia.
- Brrr! Też pomysł! - mruknęła do siebie Laura, wzdrygając siuę ze
zgrozą. - Wydoroślej, dziewczyno! Nie bądź dzieckiem!
O wpół do dziewiątej usłyszała kroki na ścieżce przed domem. Wcześnie
dzisiaj - pomyślała z ulgą, ale i ze zdziwieniem. Kate nigdy nie zamykała
choćby pięć minut przed czasem, nawet jeżeli w centrum
handlowym już prawie nikogo nie było. Bała się, że pan Bradley może się
zjawić i jej nie zastać. Ale to nie była Kate. To była Sally. Trochę
niezadowolona, że przerwano jej oglądanie telewizji, przynosiła
wiadomość, że Kate będzie w domu trochę później niż zwykle. Kiedy
misja została wykonana, Sally zaproponowała wspólne oglądanie telewizji
u siebie w domu, przekonując, że gdyby Jacko się obudził i zaczął
płakać, prawdopodobnie usłyszałyby go z sąsiedniego domu. Laura
jednak nie miała na to najmniejszej ochoty. Była zaniepokojona i chyba
trochę urażona przedłużającą się nieobecnością Kate. Może coś się stało
z samochodem — pomyślała.
Kate wróciła czterdzieści pięć minut później niż zwykle i to w dodatku nie
sama. Był z nią ten długowłosy mężczyzna, samotny klient, który stał
wtedy w księgarni i tylko czytał zamiast kupować.
— .Mamy gościa — zupełnie niepotrzebnie powiedziała Kate. Laura
popatrzyła uważnie, bo Kate miała w oczach figlarne
ogniki. W ogóle była weselsza i dużo bardziej ożywiona niż to zwykle
bywało w czwartkowe wieczory. Nie pozbyła się butów niedbałym
wykopem, nie klapnęła ciężko na krzesło i nie podpierała się łokciami,
jedząc rybę z frytkami. Odwinęła gazetę, w którą zapakowane było
jedzenie. Zrobiła to teatralnym gestem kelnera uroczyście odsłaniającego
specjalność zakładu.
— Francja elegancja! — zawołała. — No, Laura, coś czuję, ze dzisiaj
będzie przepyszne.
Mężczyzna nazywał się Chris Holly.
— To skrót od Christmas*? — spytała Laura, ale okazało się że naprawdę
miał na imię Christopher. Mówił zamerykańskim
akcentem, który brzmiał trochę dziwnie w ich nowozelandzkim salonie.
*Christmas (ang.)- Boże Narodzenie,
- To niesamowite - powiedział. - To po prostu pokazuje,
że w każdej chwili, w najmniej spodziewanym momencie
może nas spotkać coś niezwykłego. Czułem się kompletnie obco,
myślami byłem zupełnie gdzie indziej, kiedy nagle usłyszałem
to nazwisko. Myślałem, że się przesłyszałem.
- Jakie nazwisko? - Laura spytała mamę.
- Vampire! - odparła Kate. - Chris spytał mnie, czy na pewno dobrze
usłyszał i musiałam się przyznać, że rzeczywiście mamy opiekunkę o
nazwisku Vampire.
- To jest jak nic jakaś ciotka Drakuli - powiedział
chris -Jeżeli w ogóle nie siostra.
- Moim zdaniem Drakula był jedynakiem - powiedziała
Laura. - Jakoś mi się nie wydaje, żeby mógł mieć rodzeństwo. Pewnie
właśnie dlatego pił krew - bo mu się ubzdurało, że cały świat należy do
niego.
— Ale jak mogłaś zostawić dziecko z opiekunką o nazwisku Vampire? —
spytał Chris.
— Miałam nóż na gardle — przyznała Kate. - Ale tak naprawdę to ona
jest bardzo miła.
- Znęca się nad ogrodem - mruknęła ponuro Laura. - Zużywa na to całą
energię. I gdzieś też jest jakiś mąż Vampire, który nosi to nazwisko
jeszcze dłużej niż ona. Tylko że jakoś nigdy go nie widzieliśmy.
Być może trzyma jego
szkielet w szafie na wieszaku w w jednym z tych plastikowych
pokrowców na aksamitne peleryny.
— Zagadka pana Vampire! - powiedział Chris — No, w każdym razie,
Lauro, zaczęliśmy z twoją mamą rozmawiać o ksiażkach i pod tym
pretekstem udało mi się ją wyciągnąć na kawę. A ponieważ nie zdołałem
jej
namówić, żeby zjadła ze mną kolację, użyłem całego mojego sprytu, żeby
się wkręcić na kolację u was. Wyznałem jej moją odwieczną miłość do
ryby z frytkami i muszę przyznać, że dzisiejsza ryba z frytkami
zapowiada się przepysznie.
— Ale nie zawsze jest taka dobra — powiedziała Kate — Mamy dzisiaj
szczęście.
— No, ja w każdym razie na pewno mam — powiedział Chris Holly. —
Mam nadzieję, Lauro, że nie masz nic przeciwko gościowi na kolacji.
— Nie! — powiedziała Laura, choć tak naprawdę była wściekła z tego
powodu. Zaraz po rozstaniu z ojcem Laury
Kate od czasu do czasu umawiała się z jakimiś mężczyznami, ale ostatni
rok był między innymi dlatego taki szczęśliwy, że przestała to robić i
wyglądało na to, że życie we trójkę zupełnie jej odpowiada. Na
myśl o tym, że ma dzielić rybno-frytkowy wieczór (i to w dodatku
kulinarnie udany) z jakimś obcym facetem, Laura czuła niepokój i złość.
Zwłaszcza że facet najwyraźniej
wyłaził ze skóry, żeby być dla niej miły i to wcale nie przez
zainteresowanie jej osobą, ale dlatego, ze wpadła mu w oko jej matka.
Przymilność Chrisa była całkiem zrozumiała, ale Laura nie umiała się
wyzbyć podejrzliwości.
- Jak tam Jacko? - spytała nagle Kate. - Wiedziałam,
że miałam cię o coś zapytać.
- Śpi - powiedziała Laura. - Ale wiesz co, mamo? Coś
z nim nie tak. Cyba jest chory.
- My nie chorujemy - stanowczo zaprotestowała
Kate. - Zadne z nas nie może sobie na to pozwolić. Jacko to
twardy zawodnik.
Spojrzała hardo na Laurę, ale w jej spojrzeniu jednocześnie
kryło się coś na kształt prośby o jakąś przysługę, choć Laura nie miała
pojęcia, o jaką przysługę mogłoby chodzić. Siedziała i słuchała, jak Chris i
jej matka grają w ulubioną grę zapalonych czytelników,
polegającą na wynajdywaniu wśród wszystkiech książek na świecie tych,
które oboje znali i lubili. W wielu przypadkach mieli podobne zdanie, co
nie wróżyło niczego dobrego, a kiedy się nie zgadzali, spierali
się jak starzy znajomi, krytykując nawzajem swoje literackie gusta z
całkowitą swobodą i pewnością siebie. Laura pomyślała, że chętnie by
teraz dorwała panią Vampire
w swoje ręce. Po chwili wstała, wetknęła pod pachę swoją własną książkę
z biblioteki i oznajmiła, że idzie do łóżka.
— Daj buziaka! — zażądała Kate.
— Nie chciałabym dawać złego przykładu — odparła Laura, obracając w
żart poważne obawy.
— Patrzcie, jakie to pyskate! — zawołała Kate, ale bez specjalnego
oburzenia.
— I złośliwe — dodał Chris.
- Jutro dostaniesz dwa - powiedziała Laura z uprzejmą godnością. Cuła, że
oboje śmieją się z niej i z radością wracają do świata dorosłych, w którym
nie umiała jeszcze całkiem dotrzymać im kroku, nawet mimo
tego, że była już dziewczyną mogącą się z daleka podobać komuś takiemu
jak Barry Hamilton. Uśmiechnęła się więcuprzejmie z całą szczerością, na
jaką było ją stać i poszła do łużka. W końcu naprawdę nie była
im teraz do niczego potrzebna.
rozdział czwarty
Uśmiech na twarzy Jacka
Ranek zaczął się od dobrodusznego marudzenia Kate,
że jeszcze by sobie pospała. Laura obudziła się z uczuciem niepokoju, bo
Jacko miał za sobą ciężką noc - noc pełną
sennych koszmarów, tymczasem Kate, o dziwo, tryskała
humorem, zupełnie jakby to był jakiś specjalny, od dawna wyczekiwany
dzień, w którym miało się zdarzyć coś szczególnie
przyjemnego. Przeglądając i układając w myślach przeróżne
strzępki niepokojących sygnałów z dnia poprzedniego, Laura
zmyła z siebie resztki snu. Na stole czekało na nią wyjątkowo
uporządkowane śniadanie — sok jabłkowy, mus jabłkowy
z płatkami kukurydzianymi, grzanki i herbata. W pierwszej
chwili była zaskoczona, ale szybko pozbyła się złudzeń, bo
coś jej powiedziało, że za cały ten sukces organizacyjny Kate
odpowiada ostatnia dawka optymizmu - optymizmu, który
bynajmniej nie miał nic wspólnego z dziećmi.
- Podoba ci się, tak? - spytała matkę oskarżycielskim tonem.
- A podoba - natychmiast odpowiedziała Kate, nie pytając nawet, o kogo
chodzi, a zarazem potam dodała prawie błagalnie:
- A ty nie uważasz, że jest miły?
- Ujdzie - burknęła Laura. Ujdzie, ale jest niepotrzebny - chciała
powiedzieć, ale zachowała te słowa w myślach.
— Troche łysieje — to była jedyna krytyczna uwaga, na
którą sobie pozwoliła.
— No, to prawda, ale za to ładnie się śmieje. A ładny śmiech to podstawa.
Ma taki szelmowski dystans do różnych poważnych spraw. Nie takich
ważnych poważnych spraw jak polityka, bo z tego każdy potrafi się
naśmiewać, ale takich drobnych jak... no nie wiem — rachunki
telefoniczne.
Mieli kiedyś w domu telefon, ale Kate nie była w stanie płacić rachunków,
więc został odłączony i potem wisiał na ścianie jak zahibenowany owad,
czekający na finansowe ocieplenie, aż w końcu przyszli ludzie
z poczty i go zabrali.
— A poza tym — powiedziała Kate — ja mu się taż podobam, a to z
mojego punktu widzenia świadczy o jego dobrym guście. A ta cała historia
z panią Vampire! Gadka
szmatka! Po prostu szukał pretekstu, żeby do mnie zagadać.
Choć muszę przyznać, że sprytnie wybrał, bo mogliśmy
sobie razem pożartować, a to droga na skróty do bliższej znajomości.
Kiedy ludzie pasują do siebie poczuciem humoru,
to jest tak jak w "Alicji po drugiej stronie lustra". Szybko przejeżdżasz
pociągiem przez trzecie pole i od razu znajdujesz
się na czwartym.
- Mógł kupić jakąś książkę - mruknęła Laura. - To
jest zawsze mile widziane u klienta.
Zabrała śniadanie do pokoju Kate, w którym Jacko w łóżku
mamy dochodził do siebie po nocnych koszmarach. Jeszcze
nigdy nie widziała go w takim stanie. Był przygaszony, milczący
i szary, a gdy tylko się zbliżyła, natychmiast wyciągnął
w jej stronę obie raczki z dłońmi odwróconymi wierzchem
do gói — Jak ci się udało zmyć ten stempelek? - zawołała Laura.
Jednak Kate, ubierając się, rozpoczynała właśnie swoją
codzienną nerwową litanię, którą dopingowała samą siebie
i Laurę do szybkiego i w miarę sprawnego przebrnięcia przez
skomplikowaną procedurę poranka. Nawet nie podejrzewała,
że ten poranek nie będzie taki jak wszystkie, a sprawy przybiorą
zupełnie inny, niepokojący obrót.
- Szybko, szybko, Lolly, kończ śniadanie! Jacko, kochanie,
zwlecz z łóżeczka swoje szanowne ciało. Dzisiaj jeszcze
nie sobota. Zaraz wychodzimy, Jaki stempelek? - dodała
na końcu, jakby poruszała się w innym czasie niż Laura i jej pytanie
dopiero teraz dotarło do jej uszu.
— Miał na rączce pieczątkę, która nie chciała zejść - powiedziała
Laura, a Kate z rozmachem pacnąła się w czoło,
dopiero teraz przypomniawszy sobie wczorajsz dzień.
— To pewnie stąd te wszystkie koszmary - zawołała. - Mówił, że coś jest
nie tak z jego rączką... Myślałam,
że ma jakiś bąbel od komara. Biedny Jacko! Ale już dobrze! Już
po wszystkim! Już sobie poszedł zły sen! Już mamy nowy śliczny
dzień! Widzisz? Wstrętny stempelek wytarł się przez noc.
— Nic z tego!—stanowczo stwierdziła Laura, przyglądając
się badawczo rączkom Jacka — prawej, z której straszył ledwie widoczny,
fioletowy duch Myszki Miki i lewej, może odrobinę zaczerwienionej, ale
bez najmniejszego śladu jakiegokolwiek stempelka.
- Posłuchaj! Ja ci powiem, co się stało!
- No, skoro musisz, to powiedz, ale streszczaj się! - zgodziła się Kate.
Jednak to wcale nie było takie łatwe do opowiedzenia. Laura zaczęła. ale
cała historia, która w jej głowie aż kipiała energią i oburzeniem, w ustach
straciła cały impet i wykuśtykała z ust
blada i zawstydzona.
- Wiem, że to brzmi idiotycznie! - krzyknęła rozpaczliwie, waląc pięścią w
kołdrę, -Wiem, że mi nie wierzysz!
Kate uratowała życie prawie pustej filiżance3 i zdumiona patrzyła na
córkę.
- Jestem pewna, że częściowo masz rację - powiedziała. - Naprawdę,
córeczko, nie mam wątpliwości, że wszystko się zdarzyło tak, jak mówisz.
Chodzi tylko o to,że nie mogę przyjąć twojej interpretacji tego,
co się wydarzyło. No, daj spokój, córeczko! Jednego dnia jakieś
ostrzeżenia, następnego magiczne znaki! Nigdy nie byłaś przesadna.
Rzeczywiście, ten stempelek wyglądał strasznie. Pomyślałam, że to jakaś
nieudana sztuczka reklamowa. Ale jeżeli po prostu się nie starł, to gdzie
według ciebie jest?
- Nie wiem - odparła ponuro Laura. --Pewnie się roZpuścił. We krwi Jacka
się rozpuścił.
- No wiesz co! Opowiadać takie rzeczy przy dziecku, które miało nocne
koszmary! — skarciła ją Kate. — Chyba cię trochę poniosło. Chociaż teraz
by się przydało, żeby nas wszystkich poniosło. Mamy siedem minut
poślizgu. Przez siedem minut poślizgu powstawały i upadały imperia.
Niecałą godzinę później Laura stała pod szkołą i patrzyła, jak Kale i Jacko
odjeżdżają sprzed bramy. Z westchnieniem przeszła przez furtkę. Miała
teraz ochotę na wesołe, plotkarskie
towarzystwo Nicky. Jedynym, czego mogła być pewna, było to, że tego
dnia już nic straszniejszego niż wczoraj nie mogło jej się przytrafić. Nie
było żadnej groźnej paszczy, a dzień nie zapowiadał niczego
poza zwyczajną (a przez to
upragnioną) nudą. Niespokojne myśli wlekły ssię za nią i nic już nie
wydawało jej się proste i godne zaufania. Przy maszcie
flagowym stał Sorry Carlisle i rozmawiał z jakąś dziewczyną. Była to
Carol Bright z szóstej klasy, osoba, z którą oczywiście
miał pełne prawo rozmawiać, ale Laurze wydało się, że na jego łagodnej
twarzy dostrzegła ślad czegoś, co wykraczało poza zwykłe
zainteresowanie rozmową. Przyjrzała mu się bardzo uważnie, żeby
potwierdzić
swoje podejrzenia i pomyślała (nie po raz pierwszy zresztą), że jest prawie
przystojny i że to
całkiem niepojęte, jak ktoś. kto ma oczy pełne dziwnych refleksów i
ciemnych klatek schodowych, może zwracać uwagę na Carol. Pomijając
oczywiście jej piękne, gładkie, długie, czarne włosy, które czesała na
wiele różnych sposobów. Dzisiaj akurat miała koński ogon — ogon
cyrkowego konika, kaskadę czarnego jedwabiu, przewiązanego szkolną
wstążką, który aż prosił, żeby zanurzyć w nim dłonie. Laura, która miała
do
wyboru tylko dwie fiyzury - włosy długie i wełniste albo krótkie i wełniste
—stwierdziła, że właściwie to mogłaby być zazdrosna o Carol Bright.
Zdała sobie sprawę, że chociażdo tej pory rozmawiała z
Sorensenem Carlislem wyłącznie tak, jak czwartoklasista może rozmawiać
z siódmoklasistą* , a do tego prefektem, w pewnym sensie uważała, że
należy do niej, ponieważ wiedziała, kim on naprawdę jest, a nikt
inny tego
nie wiedział. Jakby na potwierdzenie, kiedy go mijała, Sorry podniósł
wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. W jego spojrzęniu
kryło się rozbawienie, ostrzeżenie i coś jeszcze - coś,
*Chodzi o siedmioklasową szkołę ponadpodstawową.
co stało się z tyłu nieuchwytnych elementów, że przez tę
krótką chwilę nie byoa w stanie ich wszystkich rozszyfrować.
Pomyślała jednak, że Kate pewnie nazwałaby to spojrzenie ironicznym.
Odkąd handlowy wieczór przeniesiono na czwartek, w piątki Laura zwykle
nie odbierała Jacka, Gdyż pani Vampire nie miała nic przeciwko temu,
żeby u niej zostawał do za dwadzieścia szósta. Tym razemjednak,
ponieważ Jako był w nie najlepszej formie, Kate poleciła jej zrobić
wyjątek. I tak po krótkich
pogawędkach ze znajomymi i partyjce tenisa z Nicky, która mieszkała tuż
obok szkoły, Laura zameldowała się u pani Vampire. Opiekunka
przywitała ją z niezwykłym entuzjazmem, bo Jacko miał zły dzień i z
radością się go pozbywała.
— Zupełniejak nie on - powiedziała niepewnie. — Biedaczek. Chyba coś
go bierze. Jak sobie twoja mama poradzi, jeżeli to coś poważnego? Będzie
musiała wziąć zwolnienie, a jej szef raczej nie będzie
zachwycony, prawda? No bo przecież to nie jest wielki sklep, w którym
zawsze się ktoś znajdzi na zastępstwo.
Jacko siedział na stołeczku z Różyczką wystawiającą swój uśmiechnięty
różowy pyszczek z Pana Kocyka i patrzył na Laurę, jakby ledwie mógł
sobie przypomnieć, kto to taki. Potem wstał i podszedł do niej,
krocząc na sztywnych nóżkach jak nakręcona zabawka. Upuścił Różyczkę
i wyciągnął rączki, prosząc, żeby go podnieść i przytulić. Chciał być z
powrotem
malutkim niemowlaczkiem. Laurę aż oczy zapiekły od
przypływu miłości, ale na niewiele to się zdało, bo Jacko był za ciężki
żeby go nieść przez cały czas i droga do centrun
handlowego, zwykle przyjemna i wesoła, tym razem ciągnęła się
bez końca. Laura musiała od czasu do czasu stawiać go na
ziemi i kazać mu iść na własnych nóżkach. Jacko buczał
rozpaczliwie, a jego Różyczka co krok lądowała na ziemi i trzeba
było ją podnosić. Na plecach, w tornistrze ciążyła Laurze historia,
matematyka i przyroda, w prawej ręce Jacko, a w lewej koszyk Jacka. W
końcu zmęczona tym zmaganiem, w chwili bezsilnej złości na świat, w
którym tak trudno było przenosić rzeczy z miejsca na miejsce, dała
Jackowi klapsa w pupę. Chłopiec nawet nie zapłakał, tylko wtulił w nią
małą główkę.
— Biedny Jacko — powiedział smutnym, chrapliwym głosem. — Biedny
Jacko!
Laura, żeby uniknąć wracania do wczorajszych koszmarów, chciała jak
najszybciej przemknąć obok małego złowrogiego sklepiku z
miniaturowymi przedmiotami na wystawie przypominającej
wiejski ogródek, ale na chodniku stał pan Braque i bardzo umiejętnie
malował na szybie słowa „Nic Tu Nie Braque". Laura przeszła na drugą
stronę ulicy, ale obecności pana Braquea po prostu nie dało się
zignorować. Chociaż z całych sił próbowała nie patrzeć w tamtą stronę,
jego postać wdarła się w jej świadomość jak najeźdźca z zewnętrznego
świata nawet, kiedy odwróciła głowę, i tak go widziała. Oko
pochwyciło jego obraz, .mózg nie pozwalał mu odejść i Laura
poczuła, że znów patrzy w te stare krokodyle oczy połączone
z krokodylim umysłem i widzi coś, co potrafi poruszać ludzkim
ciałem i kontrolować je w taki sam sposób, w jaki aktor
lalkarz kontroluje swoją pacynkę. Zdjęta nagłym... ("Czym właściwie?" -
pomyślała, bo nawet nie zdążyła zdefiniować
tego impulsu) poczuła, jak tajemniczy, ukryty komputer podłączony do jej
umysłu (ten sam, który poinformował, że jej ojciec zamierza odejść,
ostrzegł ją przed Sorrym Carlislem i nie dalej jak wczoraj —
przed panem Braquem) teraz znów usiłował ią ostrzec. „Upiór" — mówił
— „inkubus, demon!" Bez patrzenia wiedziała, że pan Braque się odwrócił
i przygląda
jej się z drugiej strony ulicy. Wiedziała, że jego skóra jest trochę mniej
pomarszczona, a uśmiech jakby odrobinę mniej trupi. Coś go odmieniało i
nie miała odwagi domyślać się, co to mogło być.
Było już późne popołudnie, ale w księgarni panował spory ruch i Kate
właśnie sprzedawała komuś książkę — jakiś kryminał.
- Całkiem interesująca, chociaż pierwsza mi się bardziej podobała -
mówiła, ale książka była już sprzedana i zapakowana
w specjalną papierową torbę z nadrukowaną nazwą księgarni,
więc teraz można już było bezpiecznie wyjawić swoią
opinię. Na widok wchodzącej do sklepu Laury, twarz Kate pojaśniała, a od
tego powitalnego uśmiechu Laurze zrobiło się lżej na sercu. Okazało się
jednak, że Kate miała bardzo praktyczny powód, żeby się
ucieszyć na widok córki i to powód, który bynajmniej nie zachwycił Laury.
— Lolly!—zawołała z radosnym błyskiem w swoich błękitnych oczach.
—Chciałabym wyjść dziś wieczorem. Nie masz nic przeciwko temu?
— Byłaś u fryzjera! — krzyknęła oburzona Laura. - Myślałam,
że w tym tygodniu jesteśmy bez kasy.
— Wzięłam parę groszy awansem z przyszłego tygodnia — odparła
Kate. Nie wyglądała teraz jak matka z prawdziwego życia,
tylko jak telewizyjna matka, która dba o siebie
ze względu na męża i dzieci, a odkrycie nowego proszku do prania
wprawia ją w ekstazę. — Poprosiłam mamę Sally, żeby się wami zajęła.
Kate nigdy nie miała się dowiedzieć, jak bardzo Laura pragnęła dotrzeć
wreszcie do księgarni i podzielić się z kimś odpowiedzialnością za Jacka, i
jaki wstrząs przeżyła, widząc, że uwagę matki zaprzątają
zupełnie inne rzeczy.
— Pewnie znów ten Amerykanin, tak? — burknęła.
— Chris Holly, tak! — powiedziała Kate. — Chciał się ze mną umowić.
Mówiła przepraszającym, pokornym tonem, jakby broniła się przed
gwałtowną napaścią.
- Nie złość się na mnie, córeczko. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio z kimś
wychodziłam. Po prostu mam ochotę pójść na jakiś fajny koncert i
odpocząć sobie przy cudownej
muzyce.
- Ale popatrz na Jacka! — Laura wypchnęła brata
przed siebie i sama była trochę zaskoczona triumfalną nutą
brzmiącą w jej własnych słowach. Zamierała jednak z pełną
satysfakcją wykorzystać cierpienie braciszka w skomplikowanej
domowej rozgrywce o nie do końca zrozumiałych
regułach. Kate spojrzała na Jacka.
- Boże drogi! — powiedziała. — Co mu może byc?
Zerknęła na zegarek, prezent urodzinowy od ojca
Laury — ciągle sprawny, choć ich małżeństwo zepsuło się
już trzy lata temu.
— Nie mogę teraz rozmawiać. Zabierz go do tej kawiarenki
w centrum handlowym i kup mu soczek jabłkowy.
I może jakieś ciastko, jeżeli jeszcze coś zostało o tej porze. Zwykle o
czwartej zaczynają sprzedawać na wynos.
— Szastasz pieniędzmi na prawo i lewo! — powiedziała zgryźliwie
Laura. — Ale czego człowiek nie robi, żeby raz na jakiś czas posłuchać
muzyki klasycznej.
Nie miała zamiaru być miła, ale Kate uśmiechnęła się serdecznie,
jakby w uznaniu sympatycznego żartu przyjęła jec|ynie
słowa, a zignorowała ton.
— Oj tak, kochanie, żebyś wiedziała! - odparła. — Na szczęście już
niedługo kończę.
Jackowi smakował soczek, więc Laura kupiła mu za własne
pieniądze drugi, a sama zjadła jego ciastko. Myślała przy tym, jak głupio
zorganizowany jest czas - albo jest go za mało, albo piętrzą się przed
człowiekiem ogromne zwały bezużytecznych
minut i sekund, których nie da się sensownie wykorzystać
i jakoś trzeba przez nie przebrnąć.
Kate przyszła po nich do kawiarni. Byli jedynymi klientami. Siedzieli
zagubieni w gąszczu drewnianych nóg, ponieważ
kelnerka Jill poustawiała krzesła na stolikach, żeby
pozamiatać podłogę przed pójściem do domu. W samochodzie
Kate cierpiała prawdziwe męki niezdecydowania. Chciała
iść na koncert i chciała pójść z Jackiem do lekarza. Chciała
zostać w domu i zająć się nim, ale z drugiej strony umówiła się Chrisem,
chociaż tego dnia jedli już razem lunch. Debatując zawzięcie nad tym
dylematem, Laura i Kate dotarły do przychodni w Gardendale i
nawet udało im się dostać do lekarza. Nie był to ich stały lekarz, ale jakiś
inny doktor, który na początku nie krył swojego niezadowolenia,
bo przyszły w ostatniej chwili, kiedy już bardzo poważnie
myślał o kolacji.
Jednak w miarę jak badał Jacka, był coraz bardziej zztroskany. Najpierw
zmarszczył czoło, a w końcu powiedział niepewnym głosem:
- No cóż. Z całą pewnością coś mu jest, ale nie widzę typowych objawów
żadnej znanej mi choroby. Nie przewrócił się ostatnio? Nie przeżył
jakiegoś szczególnego wstrząsu
czy nieszczęścia?
- Nie,nic się nie dzi ało - powiedziała Kate. - Tylko
wczoraj ktoś sobie z niego zażartował i Jacko bardzo to
przeżył. Źle potem spał, miał koszmary. To coś poważnego?
Niewykluczone, że będę musiała dzisiaj wieczorem wyjść, ale
córka z nim zostanie.
- Nie sądzę, żeby to było coś bardzo niepokojącego - powiedział
lekarz. - Może po prostu mu przejdzie, jak się porządnie wyśpi. Ma
bardzo spowolnione reakcje. Nie dawała mu pani przypadkiem jakichś
leków? - Ależskad! - powiedziała Kate. - Nawet mi nie przyszło
rano do głowy, że może tego potrzebować. Lekarz miał poważną minę, ale
nie wyglądał na zaniepokojonego.
- Jeżeli mu się do jutra nie poprawi, proszę przyjść jeszcze
raz. Do którego doktora są państwo zapisani? Na razie nic
bym mu nie dawał. Zobaczymy, co będzie dalej. Zostawię kartkę dla
doktora Bligha przyczepioną do karty Jonathana. Laura czasem w ogóle
zapominała, że Jacko tak naprawdę ma na imię Jonathan. Przypominała
sobie o tym tylko wtedy, kiedy zmuszały ją do tego takie miejsca jak
przychodnia, które były zbyt poważne na śmieszne zdrobnienia, - Musisz
iść z tym Amerykaninem? - spytała Laura,
kiedy zasiedli do pośpieszne zorganizowanego i trochę dziwacznego
obiadu złożonego z zupy z puszki i tostów.
- On jest Kanadyjczykiem - pośpiesznie uściśliła Kate, jakby bycie
Amerykaninem było czymś trochę wstydliwym.
- A co za różnica? - prychnęła Laura. - Kanadyjczycy to Amerykanie bez
Disneylandu.
- Jest óznica - powiediała spokojnie Kate. - A poza tym chris interesuje
mnie jako osoba, a nie jako narodowość. A na dodatek nie ma telefonu,
więc nie mogę do niego zadzwonić.
- Powiedz po prostu, że chcasz z nim iść! - warknęła oskarżycielsko
Laura.
- Po prostu chcę z nim iść - powiedziała Kate i udało jej się uśmiechnąć,
choć ton Laury wcale nie był przyjazny. - Oj, córeczko, nie bądź na mnie
zła! Już chyba z rok nie umawiałam się z nikim, kto byłby
choć umiarkowanie romantyczny, a wizyta u fryzjera też mi dobrze zrobiła.
Peggy zastąpiła mnie w sklepie, a poza tym nie było mnie raptem parę
minut. Lokówką poszło naprawdę błyskawicznie. - Ciekawe, co by
było, gdyby pan Bradley przyszedł! - burknęła Laura.
- Całe szczęście, nie pzryszedł! - powiedziała Kate.
- Dla mnie albo dla Jacka byś tego nie zrobiła! - wycedziła Laura przez
zęby. - Ale dobrze! Idź sobie! Na pewno będzie tak świetnie, że bez
problemu uda ci się zapomnieć o Jacku!
Kate spojrzała na nią lodowato zza rodzinnego stołu.
- Laura, nie będziesz się do mnie w ten sposób odzywać! - powiedziała. -
Cyba nie myślisz, że bym się umówiła, gdybym wieziała, że Jacko będzie
chory. Lekarz powiedział, że to nic poważnego, a poza tym ty
będziesz w domu, a mama Sally też jest pod ręką. Zostawię ci numer do
ratusza - jest też w książce telefonicznej - i jeżeli Chris zarezerwował
bilety, zostawię ci również numery miejsc. Gdyby coś się działo,
mogę być z powrotem w dwadzieścia minut. Nie ma powodu do niepokoju
i nie ma co się obrażać, że raz chcę sobie wieczorem wyjść.
Zabrzmiało to stanowczo i w sumie - Laura musiała to przyznać - raczej
rozsądnie. Cuła się zakłopotana własną złością i miała wyrzuty sumienia,
więc spojrzała przepraszająco, a potem, kiedy Kate założyła
swoją najlepszą sukienkę i nowe pończochy, z całą serdecznością, na jaką
umiała się zdobyć, powiedziała jej, że ładnie wygląda. Ku jej wielkiemu
zdumieniu i wbrew najlepszym intencjom, jej głos zabrzmiał
niemal wrogo, jakby był posłuszny jakimś ukrytym myślom.
Jednak Laura zdumiała się jeszcze bardziej, kiedy chwilę póżniej Kate
oświadczyła Chrisowi, który przyszedł zdecydowanie przed czasem, że
jednak nie może z nim pójść, bo Jacko jest chory. Powiedziała, że i
tak nie mogłaby się dobrze bawić, bo ciągle by się o niego martwiła.
Zmarnowaliby tylko bilety, stwierdziła, bo chrisowi też pewnie popsułaby
zabawę. Przemyślała protesty Laury i jeszcze raz zmieniła zdanie.
Chris, który przyszedł w szampańskim nastroju, nie mógł się zdecydować,
czy mężnie ukryć rozczarowanie, czy raczej szczerze je okazać i odegrać
się za przykrą niespodziankę. - No to jestem zdruzgotany! -
powiedział łagodnie, ale nie dodał - Nic nie szkodzi, Kate. Oczywiście,
Jacko jest najważniejszy.
- Jest w sporo gorszym stanie, niż myślałam - zawołała przepraszająco
Kate. - Byłam u niego przed chwilą i wygląda... no... wygląda fatalnie.
Kupiłeś już bilety, czy zamierzałeś improwizować?
- Po raz pierwszy w życiu postanowiłem nie improwizować - odparł Chris,
uśmiechając się do siebie, jakby kpił z własnej dobrej organizacji. - Traktuj
to jako objaw mojego niezawodnego zapału. No trudno! Jak
się pośpieszę, to może jeszcze zdążę oddać je w kasie przed koncertem i
odzyskać pieniądze. Chociaż właściwie to może powinienem rozejrzeć się
za kimś, kto byłby rotów wszystko rzucić, żeby ze mną pójść.
- Przykro mi - powiedziała Kate. - Zaproponowałabym ci, że zwrócę
pieniądze za bilety, tylko że już prawie zastawiłam dom, żeby sobie zrobić
fryzurę. Jestem kompletnie spłukana. Laura może potwierdzić.
Kiedy się okazało, w jakim Jacko jest stanie, sama nie wiedziałam, co mam
robić. Do ostatniej chwili miałam zamiar iść. Widzisz? Nawet założyłam
najlepszą sukienkę.
- I całkiem nieźle w niej wyglądasz - stwierdził Chris, co byłoby uwagą
bardzo pochlebną, gdyby nie to, że powiedział to raczej ponuro.
- Jest jeszcze wcześnie... - zaczęła Kate. - Mogę ci zaproponować
wątpliwą rekomendację i poczęstować cię naprawdę paskudnym sherry. Co
ty na to?
- Oj, chyba nie zdążę - odparł Chris, nie patrząc na zegarek. Potem
wzruszył ramionami i powiedział z dość mdłym uśmiechem: - No, może
jedno naprawdę paskudne sherry.
- A może byś potem wrócił na kawę - to znaczy, jeżeli nie znajdziesz
nikogo, kto by z tobą poszedł - zaproponowaqła Kate. - Chciałabym jakoś
naprawić ten nieudany wieczór.
- Oj, na pewno kogoś znajdę - odpowiedział Chris. - Mam całe zastępy
znajomych i niemożliwe, żeby wszyscy byli zajęci albo na przykład mieli
chorych krewnych.
- Idź, mamo - powiedziała Laura, nagle zmieniając zdanie. - Przypilnuję
Jacka, a poza tym mama Sally jest pod ręką. I możesz mi zostawić numer,
tak jak mówiłaś. Damy sobie radę.
- Nie! - powiedziała z uporem Kate. - Nie ma mowy. A poza tym teraz to
już i tak zepsułam Chrisowi cały wieczór. Już wie, że jestem
niezdecydowana.
- Wiesz co? Nie będę się plątał po domu dotkniętym
zarazą - powiedział Chris trochę znudzonym, a trochę
zakłopotanym tonem. - Może wpadnę, kiedy mały będzie już
miał to coś za sobą.
Kate pokiwała głowa.
- Pójdę zmienić sukienkę - powiedziała. — Jeżeli tego
nie zrobię, na pewno wyleję na nią paskudne sherry, a obawiam
się, że to mogłoby wypalić w niej dziurę albo wytrawić kolor.
Poszła do swojego pokoju, a Laura z Chrisem, speszeni
i niezbyt zachwyceni tym faktem, zostali sami, skazani na
własne towarzystwo.
— Tylko się nie wtrącaj! — powiedziała do siebie Laura, patrząc na Chrisa
siedzącego nad paskudnym sherry w ich skompromitowanym salonie,
pociemniałym od choroby i złamanych
obietnic. Chris odstawił kieliszek i wstał z miną człowieka,
który musi już iść. „Żegnam i życzę szczęścia" — mówił każdy jego gest.
„I bardzo dobrze, niech spada!" — pomyślała Laura i zaraz zupełnie
wbrew sobie powiedziała: — Przecież to nie jej wina.
- Nie rozumiem — bąknął zaskoczony Chris, odwracając się jej kierunku,
jakby nagle przypomniał sobie o jej obecności.
- Ma nas na głowie — przypomniała Laura. — Nic na to nie poradzi. Nie
jesteśmy książkami, które można odłożyć nawet w jakimś pasjonującym
mamencie, a potem wziąć
z powrotem, kiedy się chce. Przecież Jacko nie rozchorował
się spwcjalnie.
Chris milczał.
- Nawet ja bym tego nie zrobiła — dodała. — A to ja
się janbardziej wściekam, kiedy Kate umawia się z obcymi facetami.
Skoro już raz zaczęła, zamierzała mu porządnie wygarnąć.
Po pierwsze uważała, że to już i tak bardziej nie zaszkodzi
Kate , a po drugie poczuła palącą nienawiść, bo jakieś nagłe,
niejasne przeczucie dotyczące jego znajomości z Kate szeptało
do niej: „Szczęśliwy rok życia we trójkę dobiega końca
i już nigdy nie wróci".
Tymczasem Chris, zamiast obrazić się za „obcego faceta", spojrzał na nią
uważnie i z powrotem usiadł.
— Czy zachowałem się tak, jakbym miał do ciebie pretensję? — spytał.
— Albo miał pretensję do Kate?
— Właśnie tak! To znaczy sprawia pan wrażenie, jakby chciał ją pan
ukarać za coś, co nie jest jej winą — wymamrotała Laura.
Choć równie dobrze mógł się poczuć dotknięty, Chris przyglądał się
Laurze z rosnącym zainteresowaniem, jakby dopiero teraz uznał, że jest
oddzielną osobą, a nie tylko kłopotliwym dodatkiem do Kate.
- To niezbyt ładnie z mojej strony, jeżeli tak rzeczywiście,
jest — powiedział w końcu łagodnie i Laura, chcąc nie chcąc, też musiała
trochę złagodnieć.
— Jest, jest — powiedziała. — I mama się z tym paskudnie czuje.
Najpierw ja jej robię scenę, bo wychodzi, a potem
pan jeszcze gorszą, bo nie wychodzi.
Złość zaczynała z niej ulatywać i w głosie zabrzmiała
skrucha mimo wysiłków, by nadać mu chłodne i opanowane brzmienie. —
Naprawdę chciała z panem pójść. Szczerze mówiąc, to
nawet uważałam, że za bardzo jej na tym zależy... - urwała.
Po początkowej agresji nie było już śladu.
To, co zaczęło się jako wyrzut, zaczynało brzmieć jak wyznanie i Laura
pomyślała, że za chwilę zacznie go przepraszać.
— Oczywiście, że nie mam do niej pretensji — powiedział w końcu Chris.
— Faktem jest, że bardzo się cieszyłem na ten wieczór z twoją mamą,
rozumiesz? A tu nagle trach! — chore dziecko. To mogło oznaczać Bóg
wie co. Rzeczywiście przyszło
mi do głowy, że na przykład chce mnie spławić. Nie mam wcale zbyt
wysokiego mniemania o własnej atrakcyjności. Zdziwiłabyś się — to
znaczy mam nadzieję, że byś się zdziwiła — jak
wiele osób, bez szczególnych problemów potrafiło mi się oprzeć... —
przerwał na chwilę, ale Laura milczała, mysląc o tym, co powiedział.
- Kate mówiła, że twój ojciec od was odszedł parę lat
temu, a ja jej powiedziałem, że moja żona odeszła ode mnie. Oczywiście
uważam, że popełniła błąd - uśmiechnął się
szelmowsko na znak, żejego ostatnia uwaga miała być zabawna. - Ale
od tego czasu, kiedy tylko widzę z drugiej
strony jakieś wahanie, zaczynam myśleć, że to może ze mną jest coś nie w
porządku. Rozumiesz?
aura z zakłopotaniem poczuła, że udało mu się sprytnie
i wbrew jej woli zmusić ją do spojrzenia na sprawę z jego punktu
widzenia. - W jednym całkowicie się zgadzam z Kate — dodał, zupełnie
nie zmieniając tonu, za to znienacka zmieniając
temat. - To rzeczywiście jest paskudne sherry.
— Za to bardzo tanie — powiedziała Lama. — Jesteśmy dobre w
wynajdywaniu okazji.
— Takie sherry raczej trudno nazwać okazją — zaprotestował Chris.
Laura poczuła się w obowiązku złożyć dalsze wyjaśnienia.
— To nie to, że jesteśmy biedni — bez przekonania rozejrzała
się po pokoju. — Nie tak całkiem biedni. Mamy na przykład ten dom, a
wiele osób nie ma własnego domu. Ale zwykle musimy oszczędzać. Mama
nie zarabia zbyt wiele w księgarni, a ojciec często spóźnia się z
alimentami. Adwokat mamy musi go ciągle popędzać. Jacko i ja sporo
kosztujemy.
Nie stać nas na zbyt wiele dobrodziejstw cywilizacji - chcąc nie chcąc,
mówiła do Chrisa, jakby był członkiem rodziny. W tym momencie wróciła
Kate, ubrana w starą spódnicę i bluzkę.
- Nie dość, że wystawiłaś mnie do wiatru, to jeszcze próbujesz
mnie otruć — powiedział do niej Chris Holly i coś w jego głosie sprawiło,
że z twarzy Kate zeszło napięcie, a wjego miejsce
pojawił się uśmiech ulgi. — Jak tam mały?
— Na szczęście śpi — odparła Kate. — Nie pij tego świństwa, jak nie
chcesz. To nie było moje najlepsze posunięcie. To jest tylko taki symbol.
Na razie zastępuję tylko tę dobrą
sherry, którą będziemy kupować, kiedy się wzbogacimy.
- Chyba już pójdę odnieść te bilety do ratusza —
powiedział Chris, wstając, ale zawahał się przez chwilę i patrzył to
na Kate, to na Laurę, jakby się nad czymś zastanawiał.
- Słuchaj, Kate, czy propozycja wspólnej kawy jest nadal aktualna? —
spytał.
- No pewnie! - zawołała Kate z tak wyraźna radośćą, że Laura aż
zarumieniła się za nią. - Ale muszę ci coś wyznać
Mam tylko rozpuszczalną. Sherry jest symboliczne, a kawa rozpuszczalna.
- Ja tam wszystko zniosę. Zapomniałaś, że kończyłem filozofię? -
powiedział Chris - To znacznie prakryczniejsza
dziedzina, niż się ludziom wydaje. Symboliczne sherry to dla
filozofa pestka. - I wyszedł.
- Nie powinnaś się aż tak afiszować, że ci na nim zależy - powiedziała
Laura, łapiąc się na tym, ze znów wraca
do wcześniejszych pretensji.
- Dlaczego?To mu chyba pochlebia, nie? — odparta Kate, zbierając ze
stołu miski po zupie — smutną spuściznę
po pośpiesznej i niezbyt wyszukanej kolacji.
- Pomyśli, że na niego lecisz — mruknęła ponuro Laura, a Kate
roześmiała się, rzucając jej przez ramię rozbawione
spojrzenie z progu kuchni. - Jest dorosły. Sam potrafi o siebie zadbać —
stwierdziła. - Prawdę mówiąc, już myślałam, że właśnie tak zrobi - w jej
tonie znów zaczęła pobrzmiewać figlarna nuta.
— On nie jest taki najgorszy, jeżeli ktoś lubi łysych — łaskawie
mruknęła Laura. Znów pomyślała, z jaką łatwością Chris wślizgiwał się w
ich życie i choć sama mu w tym pomogła, poczuła niepokój,
— Mnie tam to nie przeszkadza — powiedziała stanowczo
Kate. — Już mi się przejadły gęste włosy. (Ojciec Laury, Stephen, miał
wyjątkowo gęste i grube włosy, podobnie jak sama Laura). I już mi się
przejadły te wszystkie gierki: zgrywanie
niezainteresowanej, udawanie, że wszystko mi jedno, czy zostanie, czy
sobie pójdzie... Jeżeli jest na tyle dziecinny, żeby się w takie rzeczv bawić,
to i tak prędzej czy później się nimznudzę. Lubię go i
chcę, żeby o tym wiedział.
- A o co chodziło z tą filozofią? - spytała lekko
zaniepokojona Laura. — Przecież on chyba nie jest filozofem,
co? —Nie mogła oprzeć się refleksji, że skoro Kate już
koniecznie musiała kogoś mieć, przydałby się ktoś bogaty, a
instynktownie czuła, że filozofowie potrzebowali filozofii dlatego,
że nie mieli pieniędzy.
— Aż tak dobrze nie jest, ale prawie — powiedziała
Kate. — Jest bibliotekarzem w Bibliotece Głównej.Kieruje
działem nowozelandzkim.
— Kanadyjczyk kieruje działem nowozelandzkim? - zawołała Laura. —A
co to, już nie mamy własnych bibliotekarzy?
— Nie wiem, być może to jakaś międzynarodowa wymiana —
powiedziała Kate. — Albo jakiś program promocji wiedzy o Wspólnocie
Naródów.
— E tam, i tak jest już za dużo wiedzy na świecie — oświadczyła
Laura. — Zupełnie nie rozumiem, czemu ludziom tak na tym zależy
Najczęściej rzeczy, które się wie i rozumie, okazują się okropne.
Chris wrócił po godzinie i powiedział, że udało mu się zwrócić
bilety i że kiedy Jackowi się polepszy, będą mogli pójść
z Kate na jakiś inny koncert. Przyniósł też prezenty: butelkę
lemoniady , butelkę niesymbołicznego sherry, którą proponował
zatrzećć wspomnienia o symbolicznym sherry wypitym
wcześniej. Laurze też nalał odrobinkę na dno kieliszka, który
dopełnił lemoniadą.
- W ten sposób znów njest symboliczne tylko w innym sensie -
powiedział. - Kate mówiła, że masz jeszcze jakieś
lekcje do odrobienia, więc musisz zachować trzeźwy umysł.
W sąsiednim pokoju cichutko spał Jacko.
Laura próbowała skupić się na lekcjach, podczas gdy Kate
opowiadała Chrisowi o swoim kursie księgarskim.
- Przyznaję bez bicia, że to nie jest najlepsza rozrywka na świecie -
powiedziała. - Ale aktualnie nie posiadam
pianina, więc nie mogę ci zaśpiewać.
Oboje się zaśmiali, choć Laurze nie wydało się to wcale szczególnie
śmieszne. Z pokoju Kate nagle dobiegł dziwny,
piskliwy okrzyk Jacka. - Ja pójdę - powiedziała Laura. - Muszę się trochę
rozprostować po tym ślęczeniu nad historią. Pchnęła drzwi do pokoju Kate
i weszła do środka. Nie musiała
zapalać lampy, bo strumień światła z dużego pokoju płynący zza jej
pleców padał prosto na poduszkę i bardzo wyrażnie widziała Jacka.
Cały pokój zdawał się dyszeć jakąś nieświeżą słodyczą, którą wciągnęła w
płuca, zanim zdążyła się powstrzymać. Nie sposób było nie wyczuć
wyraźnego zapachu przeżutej miętowej gumy do żucia.
Jacko wolno odwrócił główkę w stronę Laury. Pan Kocyk leżał obok na
poduszce, ale chłopie, nie zwracał na niego uwagi. Na twarzy miał
straszliwy uśmiech. Wyszczerzone zęby były nienaturalnie duże, skóra
ściągnięta i tylko oczy - przynajmniej oczy były wciąż jego własne, choć
wypełnione po brzegi łzami. Jakaś oślizła ręka pchnęła Laurę na kolan
obok łóżeczka Jacka — ręka najczystszego przerażenia. Chwilę
puźniej serce zaczęło jej walić tak mocno, że w każdej kości zawyły
alarmy, a świat rozpłynął się w narastającej wibracji i tylko zimne deski
podłogi pod kolanami przypominały, że jeszcze
istnieje. Skupiła na tym uczuciu całą uwagę, aż wreszcie stopniowo, po
troszeczku świat powrócił i Laura poczuła swoje własne ubranie
oblepiające jej skórę jak w upalny dzień oraz dotyk Jackowego kocyka,
który ściskała w palcach, jakby próbowała wyrwać z niego kłaczek wełny.
Minęła raptem sekund lub dwie, ale ona pod wpływem wzmożonej energii
strachu znów znalazła się w innym czasie. Istniały pewnie na to
jakieś złożone wzory, których miała się uczyć w przyszłym roku na fizyce:
czas przez strach razy wyobraźnia i tak dalej.
Jacko wciąż uśmiechał się i płakał, ale uśmiech powoli znikał.
- W porządku, Lolly? — zawołała Kate z sąsiedniego pokoju.
- Chyba nie jest z nim najlepiej — odpowiedziała powoli Laura. — Ale nic
nowego się nie dzieje. Było coś nowego, ale i tak tylko ona o tym
wiedziała i nikt inny nie mógł tego dostrzec. Czuła obecność
tajemnicy i jakaś cząstka jej umysłu znała jej rozwiązanie.
- To było brzydkie - powiedział Jacko cichym, cieniutkim głosikiem - Lis
zjadł piernikowego chłopca.
- To był tylko zły sen — powiedziała Laura, nalewając mu do kubeczka
wodę z dzbanka, który Kate zostawiła na stoliku. Teraz Jacko znów
wyglądał mniej więcej jak dawniej.
- Już Laura dorwie tego złego lisa, malutki — obiecała. - To
może trochę potrwać, ale Laura go dorwie.
Chwilę później Jacko zamknął oczka i zasnął.
Laura wróciła do dużego pokoju. Kate spojrzała na nią
z niepokojem, ale Laura uśmiechnęła się i pokiwała uspokajająco
głową. Znów przeszło jej przez myśl, ze Kate i Chris rozmawiają ze sobą,
jakby się znali od lat, a nie spotkali się zaledwie poprzedniego dnia.
Jednak kiedy to pomyślała, zdała sobie sprawę, że „poprzedni
dzień" właściwie zatracił dla niej swoje znaczenie. Czas zupełnie
zwariował i poprzedni dzień rozciągnął się aż do najdalszych granic jej
pamięci. Poprzedniego dnia pan Braque przystawił Jackowi pieczątkę...
Poprzedniego
dnia przyszedł do szkoły Sorry Carlisle... Poprzedniego
dnia ojciec odszedł do Julii. W całej historii świata był tylko jeden dzień
— poprzedni dzień, więc może rzeczywiście
Kate i Chris znali się od zawsze. - Mamo, już odrobiłam wszystkie lekcje
— powiedziała Laura, nie do końca zgodnie z prawdą. - Mogę na chwilę
pójść do Sally? Pogapiłybyśmy się trochę w telewizor. Mam
przeczucie, że nie będziecie ze mną specjalnie tęsknić. - Nie
potrafiła tego powiedzieć zupełnie bez sarkazmu, więc
uśmiechnęła się na znak, że nie ma nic złego na myśli.
- Pewnie, leć - odparła Kate, kwitując ton i uśmiech Laury karcącym
spojrzeniem. - Tylko nie siedź tam za długo, dobrze?
- W porządku - powiedziała Laura. - Po prostu nie widziałyśmy się z Sally
od poniedziałku wieczorem.
Gdybym spotkała na ulicy jakichś podejrzanych typów, po prostu
krzyknę i pan Chris wybiegnie, żeby mnie uratować.
Drażniła się z nim na próbę, bo był bibliotekarzem, a nie
wygolonym macho z gangu, jakich można było spotkać w Salonie Gier.
- Z przyjemnością! - powiedział C hris. - Nie wiem,
czy wiesz, ale mam czrny pas.
— W dżudo? — sceptycznie spytała Laura.
— W filozofii — powiedział Chris. — Jestem wielkim fanem
biskupa Berkeleya. Wystąpię przeciw żulom z teorią, że są tylko
ideami w umyśle Boga, a ponieważ żule najprawdopodobniej
są ateistami, przestaną wierzyć w swoje istnienie i znikną.
- Jeżeli pan będzie naprawdę przekonujący, ja też mogę przestać istnieć -
powiedziała Laura.
- Nie sądzę, żebyś pozwolila mi się przekonać - odparł
Chris, a Laura zaśmiała się nie do końca szczerze i wyszła.
Była ciepła noc i nie wzięła kurtki, chociaż wcale nie wybierała się do
Sally.
Skłamała na temat pracy domowej i skłamała na temat
odwiedzin u Sally. Szła jakiś czas przez groźną, ciemną
noc do samego serca dzielnicy Gardendale, oczywiście po to,
żeby porozmawiać z Sorrym Carlislem, prefektem siódmych
klas i utajoną czarownicą.
rozdział piąty
Janua Caeli
Dawno, dawno temu rodzina Carlisle'ów mieszkała na farmie
na obrzeżach miasta i należała do niej cała dolina Gardendale,
chociaż oni nazywali ją inaczej. Ale miasto rozpęzało się na wszystkie
strony jak przedsiębiorcza ameba, rosnąc i wchłaniając wszystka po
drodze. Cena ziemi wzrosła, zmieniło
się jej przeznaczenie i po śmierci starego farmera, jego bracia — już ludzie
miasta — podzielili i rozprzedali pola, na których kiedyś pasły się konie i
owce. Przegonili krowy i byki, a na ich miejsce
przygnali buldożery. Zanim pojawiły się jakiekolwiek
budynki, wybudowano drogi i zainstalowano latarnie, tak że przez pewien
czas okolica wyglądała upiornie.
W nocy z daleka straszyły rozświetlone żyły ulic, przy których
nikt nie mieszkał i chodników, po których nikt nie chodził.
Jednak po pewnym czasie wydzielone działki zostały sprzedane i po
poskromionej ziemi jak wysypka rozpełzła
się szalona zabudowa dzielnicy Gardendale. I tak jak kiedyś
w miejscu farmy pojawiło się wysprzątane pustkowie, teraz
pustkowie ustąpiło miejsca przytulnemu przedmieściu.
Jednak w samym sercu podmiejskiej dzielnicy ostał się niewielki
brzozowo-topolowy zagajnik, otoczony ciasnym kręgiem
nowych domów z małymi, pustymi ogródkami, z których
dobiegało jesienne terkotanie czerwonych etykietek na pieńkach młodych
drzewek. T°p°le i brzozy wystawały zza
wysokiego żywopłotu oddzielającego niegdyś przydomowy trawnik
Carlisle`ów od ogrodu warzywnego i sadu. Za tym
żywopłotem i pośród tych drzew mieszkał Sorensen Carlisle - jąkający się
dziedzic starego rodu, a wraz z nim jego natka i babcia. Wyłaniał się
codziennie rano zza gęstego żywopłotu,
wczesnym latem przybranego baśniowym gobelinem kwitnących róż i na
skuterze przemierzał dwie mile dzielące dom od szkoły. Dom posiadał imię
i bramę, które zachowały się jeszcze z dawnej farmy. Na kamiennym
słupie po jednej stronie bramy wyryta była nazwa „Janua Caeli", jednak
dla okolicznych mieszkańców był to najczęściej po prostu „stary dom
Carlisle`ów".
Nerwowy wiatr ciskał chmury w twarz prawie okrągłego księżyca, który
jednak, kiedy tylko mógł, oświetlał nowe ogródki przerywanym,
złowrogim blaskiem, nadając im dziwaczny
i żałosny wygląd. Brzegi zasłon i okiennic pulsowały miarowo światłem
telewizorów. Niektóre zasłony były jeszcze
rozsunięte i Laura mogła zajrzeć ludziom w życie. Widziała
usta poruszające się bez słów i patrzyła, jak śmieją się z dowcipów,
których nie słyszała. To było jak oglądanie starych, rodzinnych filmów bez
głosu, ale Laura wiedziała, że jest nocnym intruzem podglądającym ludzką
prywatność, więc przyśpieszyła kroku.
Z przeciwka ktoś szedł w jej kierunku i Laura, słysząc odgłos
kroków, zboczyła na czyjś podjazd i przycupnęła za zaparkowanym
samochodem, do czasu aż mglista postać minęła ją i poszła dalej. W tej
okolicy mieszkało mnóstwo młodych rodzin, ale i tak w nocy nie było
bezpiecznie. Dwa miesiące wcześniej ktoś zamordował starszą kobietę,
włamawszy się do jej mieszkania i związawszy ją drutem przed jej
własnym telewizorem. Raptem dziesięć dni później w lasku za Parkiem
Gardendale pobito i zgwałcono Jacynth Close, nieatrakcyjną, pryszczatą
dziewczynę z siódmej klasy. W szkole niektórzy żartowali, że gwałciciel
musiał być naprawdę zdesperowany, ale Laura z przerażeniem
myślała o niesprawiedliwości tego świata. Do tej pory wydawało jej się, że
brzydota Jacynth jest dla niej przynajmniej zabezpieczeniem przed
podobną brutalnością. To wydarzenie uświadomiło Laurze, że równie
dobrze mogło paść na nią. Wystarczyło we właściwym momencie
wejść w drogę właściwemu bandziorowi, a na to nie ma
odpowiedniejszego momentu niż noc. Nie czuła się jeszcze zupełnie
swobodnie ze swoim nowym - miejscami bardzo wyraźnie kobiecym -
ciałem, które niedawno
rozwinęło się
z poprzedniej dziecięcej formy. Musiała jednak zaakceptować
zarówno zalety, jak i wady tej przemiany, a także wynikającą
z niej konieczności zachowania czujności. Szła więc ostroznie
skrajem zlepionych kręgów światła, niepewna czy lepiej być
wyraźnie widoczną i dobrze widzieć innych, czy raczej skryć się
pod osłoną nocy, choć tam właśnie mógł czaić się bandzior.
"Janua Caeli" - oznajmiła brama starego domu Carlisle`ów
swoim dostojnym, żelaznym głosem. Była zamknięta, ale nie
na kłódkę czy łańcuch. Laura potrząsnęła nią ostrożnie,
próbując zlokalizować ogniska oporu i zauważyła zasuniętą
zasuwkę. Szarpiąc się z opornym zamkiem, jak czarodziejskie
zaklęcie wymówiła nazwę domu.
- Janua Caeli - powiedziała i w tym momencie zasuwka
ustąpiła, szczypiąc ją boleśnie w rękę. Laura prześliznęła się
przez uchyloną bramę, zamknęła za sobą zasuwkę i ruszyła
żwirową alejką w stronę domu, ssąc przy tym palce, żeby
im ulżyć w cierpieniu.
Otoczył ją zapach dzikich drzew, a wraz z nim poczuła dziwną pewność,
że lada chwila z ciemności wyskoczy jakaś
groźna bestia i rzuci się na nią, a ona będzie musiała ratować się ucieczką.
Nie było to jednak uczucie do końca nieprzjemne.
Miało w sobie coś z poezji, której zdecydowanie brakowało
w chłodnym lęku z ulicy po drugiej stronie bramy. Wolała zostać pożarta
przez tygrysa o złotych oczach niż pobita
i zgwałconaq przez bandziorów z przedmieścia Gardendale. Chociaż
- pomyślała - świt to i tak niebezpieczne miejsce, a straszne rzeczy mogą
się równie dobrze wydarzyć za zasłoniętymi oknami czyjegoś rodzinnego
domu.
Na chwilę zgubiła ścieżkę i kiedy stała bez ruchu, próbując ją wypatrzyć w
ciemnościach, poczuła, jak coś miękkiego i pulosującego życiem otarło jej
sie o nogę, aż prawie krzyknęła ze strachu. Sekundę
później dotarło do niej, że to nie tygrys, ale jego mały kuzyn, kot - tak
doskonale wtopiony w mrok, jak tylko czarny kot potrafi. Potem
zauważyła, że podjazd właśnie odbił w lewo. Ruszyła więc dalej w ślad
za bladymi plamami światła, które były coraz wyraźniejsze, w miarę jak
wychodziła spomiędzy drzew na trawnik przed domem. Trawnik wyglądał,
jakby zamieszkiwały go ogromne figury szachowe i blaszane dachowe
koguty. Szły z nią taraz dwa cienie - blady, szarawy cień księżyca i tuż za
jej plecami dużo ciemniejszy cień rzucany przez gościnną lampę nad
wejściem. Kiedy dotarła do drzwi, cień księżycowy nie zwrócił na
to uwagi, ale cień lampy przesunął się i owiną wokół jej stóp jak
niespokojny pies.
Okazało się, że tajemniczy korowód kształtów na trawniku był czymś, o
czym Laura kiedyś czytała, ale nie widziała na własne oczy - kolekcją
drzew przyciętych w formy, których z własnej woli by nie przyjęły.
Laura szła między nimi z uczuciem lekkiego niepokoju. Nietrudno było
uwierzyć, że któryś z tych olbrzymich kogutów może być prawdziwy
właśnie w tej chwili przekrzywia łeb, żeby jej się przyjrzeć, kiedy
przechodzi pod jego dziobem. Dotarła jednak bezpiecznie do drzwi i z
zadowoleniem stwierdziła, że zostały wykonane z solidnych desek -
grubych, starych i mocnych - wystarczająco mocnych, żeby oprzeć się
nieprzyjaznym mocom. Przez chwilę wydało jej się, że z głębi desek patrzy
na nią jakaś twarz, ale była to tylko kołatka, żelazny maszkaron,
posłusznie trzymający w zębach metalowe kółko. Laura zapukała
odważnie, bo nie po to odbyła tę ciemną, na wpół magiczną podróż, żeby
teraz wahać się u samego jej kresu.
Drzwi otworzyła matka Sorry`ego, Miryam Carlisle. Nie mogła być wiele
starsza niż Kate, ale włosy miała już prawie zupełnie siwe. Była bardzo
wysoka - mogła mieć nawet ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Laura
nie widziała wyraźnie jej twarzy, ale udało jej się odtworzyć ją z pamięci.
Miryam sprawiała wrażenie bardzo spokojnej i opanowanej, z tym że
zawsze wyglądała, jakby miała za chwilę zmienić minę na mniej
uł;adzoną, ale jednak tego nie robiła.
- Dobry wieczór, pani Carlisle - powiedziała Laura - Przepraszam, że tak
puźno, ale mam małą sprawę do Sorry`ego. To znaczy do Sorensona.
- Laura Chant! - zawołała Miryam Carlisle, ku zaskoczeniu Laury, która z
całą pewnością nie spodziewała się, że ją tu znają. - Wejdź, proszę.
Mieliśmy nadzieję, że kiedyś do nas wpadniesz.
Laura weszła do pachnącego kwiatami przedpokoju. Światło padające
przez wielkie, łukowato sklepione wejście naprzeciwko drzwi odkrywało
prawdziwe cuda - rzeźbioną skrzynię, zgrabny stolik, inkrustowany
kością słoniową i masą perłową, wielki wazon z kwiatami, różowe i
fioletowe strzeliste naparstnice na białym tle ściany, szklany stolik, a na
min płytką misę w niebieskie i zielone kolibry, wypełnioną
płatkami kwiatów. Wszystkie teprzedmioty mówiły o ludziach, w których
życiu obowiązywał inny czas niż w życiu Laury i Kate. Żadnych
rozpaczliwych poszukiwań zaginionych butów, dzikiego galopu od drzwi
do
ulicy,żadnego zapalania auta na popych, żeby zdążyć na czas do szkoły i
pracy. Ci ludzie mieli czas, żeby robić potpourri i układać kwiaty. Być
może byli lepiej zorganizowani niż Kate, to Laura brała pod
uwagę, ale wiedziała również, że ten przedpokój mówił o korzyściach
płynących z posiadania pieniędzy, a jedną z takich korzyści był czas. W
Sorrym i jego bogactwie można by się zakochać już choćby dlatego,
że stanowiło drogę do piękna i harmonijnego życia.
W oświetlonym przejściu pojawiła się jakaś postać - starsza pani Carlisle.
Była równie wysoka jak Miryam (gdyby tylko się wyprostowała), ale już
nie tak zgrabnna. Głowę nosiła wysuniętą do przodu jak
elegancki żółw. Bez słowa pztrzyła, jak Miryam i Laura znikają w jednich
spośród drzwi wychodzących z przedpokoju.
- To jest pokój Sorensona - wyjaśniła Miryam, pukając do drzwi, a Laura
usiłowała sobie wyobrazić, jak to jest mieć drzwi, do których się puka -
drzwi, za którymi można być tajemniczym i milczącym.
- O co chodzi? - spytał głos zza drzwi. Z całą pewnością był to głos
Sorry`ego Carlise`a, choć... może nie dźwięczniejszy, ale mroczniejszy niż
w szkole.
- Przyszła Laura Chant - powiedziała Miryam, otwierając przed Laurą
drzwi, a Laurę uderzyło to, że wypowiedziała jej imię takim tonem, jakby
była ich dobrą znajomą. Znano ją tutaj, odróżniano od pozostałych
mieszkańców Gardendale, choć przecież nigdy wcześniej nie była w tym
domu. W przypływie nieoczekiwanego zawstydzenia spojrzała w
przestrzeń za plecami Sorry`ego, który właśnie wyprostował się za
biurkiem.
Przede wszystkim zwróciła uwagę na prawdziwe regały pełne książek, z
których prawie żadna (jeżeli w ogóle jakaś) nie pochodziła ze skrzyni z
napisem "wycofano z księgozbioru", stojącej w miejscowej
bibliotece publicznej. Ale książek raczej się spodziewała. Sorry miał
również starą skórzaną kanapę - mocno używaną, ale wciąż dobrą -
ozdobioną patchworkowymi poduszkami, a na ścianach prawdziwe obrazy
ze
śladami pędzla nadającymi malowanym powierzchniom chropowatą
fakturę. Wśród obrazów wisiał duży plakat z nagą kobietą, a obok niego
stał żółtawy, błyszczący i uśmiechnięty ludzki szkielet w drewnianej
ramie.
Tuż nad nim wisiała malowana maska. Była zabawna, a jednocześnie przez
swój bezruch straszna. Laura poczuła, że z jej piersi próbuje wyrwać się
westchnienie na samą myśl o codziennym życiu wśród takiego
piękna. Wtedy jednak zauważyła, że jedna z półek regału w całości
zastawiona jest romansidłami - dokładnie takimi, jakimi ona i Kate
najbardziej pogardzały. To odkrycie dodało jej otuchy, jakby stanowiło
dowód na to, że Sorry utknął na poziomie umysłowym, z którego ona już
wyrosła. Obok jej nóg bezszelestnie przemknął kot, który następnie
wskoczył na kolana Sorry`ego, gdzie zniknął, bo Sorry ubrany był na
czarno i jego mocniejsza czerń połknęła słabszą czerń kota. Laura zanim
jeszcze zdążyła dokładnie się przyjrzeć, wiedziała, że ma przed sobą inną
wrsję Sorry`ego Carlise`a niż ta, którą znała ze szkoły. Po
pierwsze, chodziło o czarną podomkę, czy rodzaj kaftana, który miał na
sobie. Po drugie, o ręce, które teraz, głaszcząc kota, ponownie określały
jego utracone kształty. Ręce miał całe w pierścieniach.
Niektóre były stare i piękne - być może dostał je od babci, która również
nosiła dużo pierścieni. Jednak kiedy Laura odważyła się w końcu spojrzeć
mu w twarz, włosy po prostu zjeżyły jej się na głowie. Tu, w
tym pokoju, Sorry był jakby wzmocniony, spotęgowany, jakby mniej
prosty, mniej łagodny, mniej grzeczny - cały spowity w czerń. W tym
samym momencie i on spojrzałna nią z niedowierzaniem, zupełnie jakby
zrobiła na nim dokładnie takie samo wrażenie, stając w jego drzwiach
z wizytą, której chciał i bał się jednocześnie, z wyzwaniem, które musiał
podjąć, choć jeszcze nie był na nie gotowy. Być
zdumionym i przerażonym to jedna rzecz, ale odkryć, że
w pewien sposób wprawia się w przerażenie inną osobę, to
coś zupełnie innego. Gdyby nie obraz Jacka, który przechowywała w
głowie, odwróciłaby się na pięcie i zwiała.
W tym samym momencie z niejaką ulgą i satysfakcjązauważyła, że Sorry
ma kilka pryszczy na czole, tuż przy samych
włosach. Myśl, że tajemnicza czarownica może mieć pryszcze
tak jak inny człowiek, dodała jej pewności siebie. Kot
na jego kolanach zaczął przebiera, łapkami i pomrukiwać,
patrząc na nią świecącymi oczami.
- Wchodź, wchodź - powiedział. - Co cię gryzie, Chant?
"Tygrysy!" - chciała powiedzieć, wchodząc ostrożnie do pokoju.Miryam
Carlisle wciąż stała w drzwiach i przyglądała jej się. Sorry natomiast
otrząsnął się już ze swojego nieoczekiwanego
zdumienia i na jego twarzy pojawił się zaciekawiony
i zarazem złowrogi usmiech.
— Cóż cię sprowadza w moje progi? - spytał
groźnie. - Czy to nie za późna pora na odwiedziny w męskim pokoju?
- Mam na sobie szkolny mundurek - powiedziała
Laura. - Czy to nie przemawia na moją korzyść, czy niekorzyść?
Nigdy nie mogła dojść, dlaczego zawsze mówił do niej po nazwisku, ale
nie miała mu tego za złe. Sorry zaśmiał się cicho, jakby jej odpowiedź go
zaskoczyła.
- Nie wiem, co na ten temat mówi etykieta - przyznał. - W żadnej z
ksiązek,
które czytałem nie poruszano tej kwestii. Siadaj. Laura usiadła z
poczuciem, że nie dorasta elegancją do patchworkowych poduszek, a
Sorry przyglądał jej się, jakby była modelką na jego prywatnym pokazie.
— Prawdę mówiąc, twój mundurek jest troch przykrótki — dodał. —
Spódnica, kiedy siedzisz, powinna sięgać
do kolan. Tak jest w regulaminie.
Spojrzała na niego uważnie. Nie chciała opacznie zrozumieć tej uwagi.
— Już ją maksymalnie podłużyłam. Bardziej się nie da — wyjaśniła.
- Musisz sobie sprawić nową — powiedział Sorry. — Jeszcze
trochę ponosimy letnie mundurki. Została reszta tego semestru
i potem dwa miesiące po świętach. A przez wakacje pewnie urośniesz.
- Sorensen, nie jesteście w szkole — odezwała się jego matka.
- Wiem o tym - odparł Sorensen. — I ona też o tym wie. Po prostu
subtelnie dawałem jej do zrozumienia, że patrzę na jej nogi. Ma bardzo
seksowne nogi, a w szkole nie mogę jej o tym powiedzieć.
- Cyba mylisz subtelną aluzję z tajnym szyfrem - powiedziała
jego matka, podczas gdy Laura usiłowała ukryć zmieszanie.
- Przepraszam za Sorensena - mówiła dalej Miryam,
zwracając się do Laury, zupełnie jakby chodziło o jakiegoś
szacownego dorosłego gościa, którego w żadnym wypadku
nie można urazić. - Czasami zupełnie nie potrafi się zachować.
- Potrafię się zachować, Chant — powiedział Sorry. — Moja
mama dobrze o tym wie. Po prostu nie podoba jej się, że nie
mam zamiaru bawić się w kurtuazyjną konwersację — zdrowie,
pogoda, "Jak się masz, droga Lauro, wyglądasz świetnie, a jak twoja
szacowna mama?" i tego typu rzeczy.
Mówił szybko, lekkim tonem, beztrosko wybierając tematy
j porzucając je, jeszcze zanim słuchacze zdołali nadążyć,
a w jego słowach czasami posapywała ledwie zauważalna
zadyszka — pozostałość po dawnym jąkaniu.
— Dla mojej mamy „seksowny" to szokujące słowo, ale według mnie w
tym przypadku jest jak najbardziej na miejscu, a ja chyba mam w tych
sprawach większe rozeznanie niż ona.
Laura stała się teraz tematem sprzeczki między praw ie nieznanymi jej
ludźmi.
- Chyba że jest coś, o czym nie wiem — dodał Sorry, uśmiechają się do
swojej matki.
- Sorensen! - upomniałago Miryam swoim miękkim
głosem - miękkim, ale skutecznym, jak aksamitna poduszka,
którą uduszono księcia w wieży.
- Mamo, może byś się tak zajęła czymś innym - zaproponował
Sorry, odwracjąc głowę. - Proszę! Jakoś tak się
wstydzę rozmawiać z gościem, kiedy ty podsłuchujesz. Nic jej nie zrobię.
Nawet jej nie wystraszę.
- Jakoś do tej pory nie dało się zauważyć specjalnego zawstydzenia -
stwierdziła z przekąsem Miryam. - Ale
już idę, idę. Miło, że wpadłaś, Lauro, tylko nie daj mu się
nastraszyć.
Oboje spojrzeli na Laurę badawczo swoimi identycznymi oczami, jakby
byli starożytnymi kapłanami oceniającymi
jakość ofiary, która ma zostać złożona.
— Nie dam — powiedziała Laura, chociaż czuła, że traci grunt pod
nogami i to nie dlatego, że za daleko zabrnęła,
ale dlatego że porywał ją jakiś zupełnie nieoczekiwany prąd. Chociaż
może jednak za daleko zabrnęła, odwiedzając Sorry`ego w jego własnym
domu. Pani Carlisle zamknęła drzwi i poszła.
— 0 co chodzi? — spytał Sorry, gdy tylko drzwi się
zamknęły. Jego bezceremonialne spojrzenie świadczyło o tym,
że wie o niej o wiele więcej niżto, jakie ma nogi. Spojrzenia
wymieniane przez półtora roku w szkole dały im obojgu
pewną władzę nad sobą nawzajem i tylko dlaczeo Laura
w ogóle tu była. Jednak spojrzenie Sorry`ego było tak przenikliwe,
że aż brakowało jej tchu.
Nagle zdała sobie sprawę, że nie może spytać go o Jacka
tak zwyczajnie i po prostu, jak to sobie zaplanowała. Rozejrzała się po
pokoju, patrząc na książki, szkielet i naga kobietę, której otwartość na
świat przekraczała według Laury pewne granice i trochę ją
krepowała. Tę kobietę sfotografowano, jakby była zupełnie sama,
pogrążona w swojej prywatnej
kontemplacji swojej prywatnej skóry. A przecież oczywiście
musiała się zgodzić na to zdjęcie, musiał być przy tym
fotograf, a zrobiono je po to, żeby mogli na nie patrzeć
mężczyźni. Do rogu plakatu przypięte było małe zdjęcie,
ale Laura nie mogła dostrzec, co przedstawiało, a prawie bała się
dokładniej przyjrzeć - przynajmniej wtedy, kiedy
Sorry na nią patrzył.
- Ni-nie podoba ci się? - spytał, patrząc jej w oczy. - To
znaczy plakat.
- To nie mnie się ma podobać - odpowiedziała i zaraz dodała: — Jest taki
trochę zbyt intymny... Jakby się stało w ciemnościach i zaglądało komuś
w okno. — Ale to przecież całkiem ciekawe zajęcie -
powiedział Sorry. — I całkiem nieszkodliwe, pod warunkiem, że ten ktoś
nie wie,że tam jesteś.
Laura wytężyła wszystkie siły, żeby wyjaśnić, o co jej chodzi
- Mimo wszystko to chyba jednak trochę zbyt intymne. Tak jakby
patrzenie na nią w jakiś sposób umożliwiało patrzenie na inne osoby...
które być może nie życzą sobie, żeby na nie patrzeć - skończyła
pośpiesznie. Sorry przyjrzał się plakatowi, a potem przyjrzał się Laurze.
- Chyba na tym polega sztuka, nie? - powiedział po chwili milczenia,
takim tonem, jakby nie spodziewał się,że zostanie zrozumiany. - To tak jak
robienie sekcji żabom na biologii - dość prywatna chwila,
kiedy się im rozgarnia rozciętą skórę i przygląda wnętrznościom. Czytasz
coś czasami, nie? Chyba że nosisz książki tylko dla picu. Czy według
ciebie w sztuce zdarzają się prywatne chwile? Albo lepiej powiedz
mi, po co naprawdę przyszłaś.
- Czyje to kości? - spytała Laura, patrząc tym razem na szkielet, którego
prywatność pogwałcono w końcu jeszcze bardziej niż prywatność kobiety
na plakacie.
- Należał do mojego pradziadka, który był lekarzem - powiedział Sorry. -
Dostałem go w spadku. Nazywa się "wujek Naylor", ale nie udało mi się
ustalić, czy to tylko taka nazwa, czy rzeczywiście to był jakiś
krewny. Pewnie wiesz, że jeśli nie liczyć moich chromosomów, to jestem
dość nowy w rodzinie Carlisle`ów. Macie przyrodę w szkole?
- Wiem, co to są chromosomy - powiedziała z godnością Laura. - W
każdym razie mniej więcej.
- Słuchaj, Chant, chyba nie przyszłaś tu, żeby porozmawiać o moim
szkielecie i plakacie - zauważył Sorry.
- Nie - przyznała Laura, patrząc na półki z książkami. - Po co czytasz te
wszystkie romansidła?
- Bo są romantyczne! - odpowiedział Sorry bez zastanowienia. - Nauka i
romantyzm. Wiesz, bycie prefektem nie jest specjalnie romantyczne.
Wymierzył w Laurę pistolet z palców.
- No, dawaj, Chant. Wal! O co chodzi?
Laura wstała.
- Pomyślałam, że możesz mi pomóc - powiedziała. - Chyba potrzebuję
pomocy. A ty jesteś czarownicą, prawda?
Twarz Sorry`ego stężała, jakby ktoś starł z niej szmarką jakikolwiek
wyraz, ale Laura miała wrażenie, że coś go bardzo rozgniewało i nie miała
pojęcia co. W tej sytuacji nie sposób już było prosić go o
przysługę i nie sposób było nie prosić. Znów rozejrzała się po pokoju.
Popatrzyła na pracę domową siudmoklasisty, na szkielet, plakat, zdjęcie. Z
tago całego zmieszania i zaniepokojenia zrobiła ruch, jakby
chciała przyjrzeć się zdjęciu z bliska, licząc na to, że znów będzie mogła
zmienić temat, ale Sorry chwycił ją za nadgarstek i lekko potrząsnął.
- Czego chcesz? - zapytał. - Mogę uwarzyć napój miłosny, ale nie zajmuję
się antykoncepcją.
Laura poczuła, że się czerwieni z gniewu i wstydu. - Przecież wiesz, że
nie o to chodzi.
- A niby skąd mam wiedzieć? Powiedziałaś tylko, że przyszłaś po radę do
czarownicy.
- Potrzebuję pomocy dla brata - powiedziała w końcu. Te słowa w
pierwszej chwili zdziwiły, a potem rozwścieczyły Sorry`ego
- Brata? — powiedział. — I fatygowałaś się tutaj po to... - urwał.— Jak tu
dotarłaś?
— Na piechotę, a jak? — odpowiedziała.
— To chyba mało rozsądne, co? — powiedział — Nie pamiętasz. co się
stało z Jacynth Close?
— Owszem, pamiętam, ale jak inaczej mogłam się tu dostać? — spytała.
— Zresztą takie rzeczy nie zdarzają się zbyt
często.
— Myślę, że raz wystarczy, jeśli to akurat na ciebie trafia — powiedział.
— Czyli przyszłaś tu z powodu brata...
— Jest bardzo chory — powiedziała Laura.
— A co mnie to obchodzi? — krzyknął. — Idź z nim do lekarza. Ja mogę
rzucić urok na twojego wroga, wyleczyć kurzajki,
zlikwidować wzdęcie... — podniósł rękę i nagły podmuch
powietrza złowrogo zaszeleścił kartkami książki od chemii do siódmej
klasy. — Gdyby ci chodziło o to, żeby koza sąsiada dostała padaczki...
Wtedy bym się może przydał, co?
Laura wiedziała, że uraziła jego uczucia, ale nie mogła zrozumieć czym.
- Jest strasznie chory - powiedziała. - Bardziej niż
mo.żna sobie wyobrazić. Lekarz tu nie pomoże.
Sorry wciąż trzymał ją za nadgarstek. Wstał i powiedział:
- Powinnaś uważać, skoro już wiesz to, co wiesz. A nuż
zacząłbym się targować. Mógłbym zażądać szklaneczki twojej
krwi, czy jeszcze Bóg wie czego. Wezwijcie lekarza. Dostają
dopłaty od państwa. Odprowadzę cię do bramy.
- Lekarz tu nic nie poradzi - powiedziała Laura, ale posłusznie wyszła z
pokoju, kiedy otworzył przed nią drzwi.
Z pewną satysfakcją poczuła jednak, że i w niej wzbiera
gniew.
- Sorensen! - rozległ się czyjś głos.-Czy Laura pije kawę?
- U nas nie! Właśnie wychodzi! - powiedział Sorry. - Od
póltora roku przyglądamy się sobie na boisku w szkole i myślałem,
że przeszłaś bo... mniejsza z tym, co myślałem, a ona
myslała że jestem jakimś cholernym szamanem, który za darmo
leczy odrę. — Sorensen, bardzo
proszę, nie wyrażaj się w ten
sposób — powiedziała starsza pani Carlisle, która właśnie szła w ich
kierunku. Wyglądała zupełnie tak jak Laura wyobrażała sobie czarownicę,
bo właśnie udawała się na spoczynek i miała na sobie szlafrok
zamiast tweedowej spódnicy i zapinanego
swetra, a jej białe włosy, zwykle mocno związane z tyłu, leżały teraz na
ramionach, splecione w dwa warkocze.
— Wiesz co? — powiedział na jej widok Sorry takim
tonem, jakby właśnie przyszedł mu do głowy genialny
pomysl: - Może byśmy wystawili specjalnie dla Chant pierwszą scenę z
Makbeta. Ty, ja i Miryam.
Rychłoż się zejdziem znów przy blasku
Błyskawic i piorunów...*
— Makbeta będziemy przerabiali dopiero w przyszłym
roku — przerwała mu Laura.
Winter nie podjęła tematu.
— Daleko mieszkasz? - spytała Laurę, która chłodno odparła:
— .Mogę spokojnie wrócić piechotą. To niedaleko
— Mieszka na Kingsford Drive — burknął Sorry — Odwiozę
cię vespą, Chant. 0czywiście może się okazać, że to
jeszcze bardziej niebezpieczne. Nigdy nie wiadomo, co się może
przytrafić.
Wyglądało na to, że zaczął odzyskiwać równowagę, ale za to gniew Laury
zbliżał się do najwyższego punktu. Ich gniewy najwyraźniej nie były
zsynchronizowane.
- Myślałeś, że przyszłam dlatego, że mi się podobasz? — spytała
z oburzeniem, choć przypomniała sobie swoją własną zazdrość, z jaką
patrzyła na inną dziewczynę rozmawiającą z nim tego ranka.
* Cyt. za: W. Szekspir, Makbet (w:) Dzieła dramatyczne, t. 5, tłum. J.
Paszkowski, PIW 1964, s, 811
102
- A czemu nie? - spytał Sorry. - Bądźmy szczerzy...
- Nie bądźmy szczerzy! - przerwała jego babcia. - Leć,
przyprowadź skuter, - Sorensen. Laura nie powinna chyba o tej
porze sama chodzić po ulicach.
- Jakoś tu p[rzyszłam - zauważyła Laura. -Przynajmniej żyję
prawdziwym życiem, w prawdziwym domu, prefekcie jeden, a nie ukryta
za wysokim żywopłotem jak w jakimś muzeum. Muzeum wolnego czasu.
Chcąc być
niemiła wobec Sorry`ego, nie mogła jednocześnie
nie być niemiła wobec jego matki i babci. - A wsadź sobie gdzieś to swoje
prawdziwe życie! — powiedział Sorry. - Już go próbowałem i zapewniam
cię, że to
jedna wielka bzdura! - A ty soobie wsadź swoją latającą miotłę - syknęła
jadowicie Laura - Mam nadzieję, że ci drzazgi wejdą. - Super! —
powiedział Sorry, wychodząc przez jedne z drzwi. Zatrzymał się
jednak w przejściu i częściowo odwrócił, zamierzał coś jeszcze
powiedzieć. Jednak nawet jeżeli tak było, zmienił zdanie i wyszedł,
zamykając za sobą drzwi. — Wejdź przynajmniej do kuchni, Lauro -
powiedziała
Winter Carlisle. - To trochę potrwa, zanim się przebierze i wyprowadzi
skuter z garażu.
Laura dała się wprowadzić do pomieszczenia, które bez wątpienia było
dawną gospodarską kuchnią, chociaż samo gpspodarstwo dawno już
przestało istnieć. Mimo że noc była ciepła, poczuła dreszcze, choć nie
chciała togo po sobie pokazać. Niezmienna uprzejmość, jaką okazywały jej
obie kobiety, wydawała jej się niepokojąca, bo przecież przyszła całkiem
nieproszona i w ich własnym przedpokoju pokłóciła się z
jednym z członków rodziny. Poza tym czuła się jak zmęczony, żałosny
oberwaniec. Poczęstowały ją lemoniadą. Piła już drugą szklankę tego
wieczora, ale tym razem nie była to gazowana lemoniada ze sklepu, ale
domowa, wyciśnięta z prawdziwych cytryn. Plasterek cytryny pływał też
po powierzchni jak półprzezroczysta wyspa. Szklanka prawie zupełnie
niepostrzeżenie znalazła się w jej dłoni, a w drugiej wylądował
talerz kanapek z chleba domowej roboty przybranego plasterkami
pomidowa. Obie kobiety przyglądały jej się spod swoich łagodnych
powiek i Laura poczuła ciężar milczącego, niespokojnego wyczekiwania,
którego
nie widać było na ich twarzach.
"O co chodzi?" - myślała, zastanawiając się, czy nie warto by wciągnąć
tych nowych czarownic (bo patrząc na nie, nie miała wątpliwości, że nimi
były) w sprawę Jacka. Tajemnicza natura Sorry`ego od początku
niemal rzucała się w oczy, ale jego matka i babcia były łagodniejsze i
bardziej skryte. Twarze czarownic patrzyły przez ich własne twarze ja
przez woal z szarej koronki.
- O co prosiłaś Sorry`ego, Lauro? - spytała starsza pani Winter.
- Mój brat jest bardzo chory - zaczęła Laura, ale ich tak naprawdę nie
interesował Jacko, tylko sam Sorry i z jakiegoś powodu również Laura.
Miryam przerwała jej, czego według Laury ta uprzejma kobieta
nigdy by nie zrobiła, gdyby nie to, że koniecznie chciała coś powiedzieć,
zanim wróci Sorry.
- Z nim trzeba cierpliwie, Lauro - powiedziała. - Wiem, że czasami bywa
okropny, ale w pewnym sensie ( nie mogę ci tego teraz dokładnie
wyjaśnić) problemy Sorry`ego to częściowo moja wina.
- Ale on nie jest zły - powiedziała starsza z kobiet, bardziej do siebie niż
do Laury. - Jeszcze nie! Zła czarownica to coś naprawdę strasznego -
dodała, zwiększając jeszcze zamęt w głowie Laury. Laura
ugryzła kęs kanapki z pomidorem - nie tyle z głodu, co z nerwowej
uprzejmości - i nagle poczuła, że ich niepokuj trochę osłabł, choć nie miała
pojęcia dlaczego.
- Nie był wcale taki okropny - powiedziała Laura. - Po prostu zaczęliśmy
oboje rozmawiać o dwóch różnych rzeczach, ale on jest tutaj zupełnie inny
niż w szkole.
- No tak, wyobrażam sobie - powiedziała Miryam. - Ale, wiesz, musi
chodzić do szkoły. Dużo o tobie opowiadał. Wygląda na to, że zauważyłaś
tę jego podwójną naturę, a teraz pewnie już się zoirentowałaś, że
to u niego dziediczne.
- Pomyślałam, że jest czarownicą - powiedziała Laura. - Tylko takie słowo
przyszło mi do głowy.
- To raeczywiście raczej kobieca moc. W każdym razie
tak nam się wydaje — odparła Miryam. - I Sorensen czasami
źle się z tym czuje. Nie lubi, kiedy się go nazywa czarownicą,
choć oczywiście nie da się ukryć, że tak naprawdę nią jest. Czasem wydaje
mu się, że nie jest ani do końca mężczyzną ani czarownicą, tylko jakąś
krzyżówką i trochę za bardzo się stara być w pełni albo
jednym, albo drugim. Ale nie może po prostu pozbyć się jednej części
swojej natury. Bardzo się staramy jakoś je w nim pogodzić, ale
przynajmniej na razie z dość ograniczonym skutkiem. Jednak prawdziwa
trudność leży zupełnie gdzie indziej.
I znów Laura poczuła na sobie ich spojrzenia, pozornie pokojne, ale w
rzeczywistości pełne napięcia, jakby obie kobiety wiązały z nią jakieś
nadzieje, chociaż nie mogły zdradzić jakie.
- Myślał, że przyszłam do niego dlatego, że go lubię — powiedziała. —
Nie to, że go nie lubię — dodała
pośpieszne. — Ale... no wiedzę panie... że go tak szczególnie lubię.
— A może go jednak lubisz — podsunęła Miryam z uśmiechem. — Albo
może kiedyś, w przyszłości...
— Nie przychodziłabym do niego w nocy tylko dlatego, że go lubię —
powiedziała Laura przerażona, że mógły tak pomyśleć. Popatrzyła na
kanapkę, którą miała w ręce. Została
tylko skórka i trzymała ją w dwóch palcach, jak dziewczęta w starych
filmach czasem trzymają różę. Nie pamiętała, kiedy
zjadła resztę, ale w ustach czuła smak pomidora i soli. Ani
się obejrzała, jak weszła w jakieś niejasne przymiera z tymi
dwiema kobietami. Stała się spiskowcem, nie wiedząc nawet, czego
dotyczy spisek. Wzięła głęboki oddech i już miała
znowu spytać je o Jacka, ale w tym momencie wrócił Sorry.
Miał na sobie drogą motocyklową kurtkę, niebieskie dżinsy
i kask, w którym wyglądał jak kosmonauta.
- Mam drugi kask - powiedział - Podejdź, Kopciuszku,
książę ci go włoży. Ależ najdroższa, masz chyba największą głowę na
świecie!
Laurze nie udało się nie roześmiać. Vespa stała przed kuchennymi
drzwiami. Sorry wsiadł na nią ze zręcznością wynikającą z praktyki.
- Na pewno nas jeszcze kiedyś odwiedzisz, Lauro - powiedziała
z satysfakcją starsza pani Carlisle. - W końcu jadłaś
nasz Chleb i sól, a to jest znak.
- Naprawdę jadłaś? - spytał ostro Sorry. — Chant, gdzie twój rozsądek?
Uważaj, bo wszyscy cię ostrzegają przed kimś takim jak ja, ale kto cię
nauczy mieć się na baczności przed dwiema miłymi, szacownymi
paniami z pieniędzmi i eleganckim słownictwem? No dobra, wskakuj na
skuter. Możesz się mnie trzymać, ale nie ciągnij za mocno do tyłu, jeśli
można prosić.
— Zawieź ją prosto do domu — powiedziała starsza pani Winter, jakby
były co do tego jakieś wątpliwości. Ale jazda
trwała tylko parę minut i ponieważ Laura czuła się bardzo zmęczona, a
księżyc na dobre schował się za ciepłą pierzyną
chmur, była wdzięczna za podwiezienie. Jeszcze raz pomyślała,
że życie Sorry`ego Carlisle`a, w przeciwieństwie do jej
własnego życia, było bardzo przyjemne i łatwe.
Kiedy stanęli przed furtką jej domu, siedziała jeszcze przez chwilę
na skuterze, szarpiąc się z nietypowym zapięciem
kasku, aż Sorry z lekkim zniecierpliwieniem zaczął sam go
zdejmować z jej głowy. - A w ogóle, Chant — spytał jednocześnie. — O co
właściwie chodzi z tym twoim bratem?
— Jakiś zły urok — powiedziała Laura. - Ale przecież ciebie to nie
obchodzi.
- Nie za bardzo — przyznał Sorry. — Poza tym to pewnie po prostu jakaś
ospa, czy coś takiego.
— Coś jakby wampir — wyjaśniła Laura, a Sorry się
roześmiał.
— Nie jesteśmy w małej wiosce w Karpatach. Naoglądałaś
się horrorów w telewizji.
— Nie mamy telewizora — odparła oschle. — Poza tym to nie do końca
wampir. Raczej coś jakby duch, inkubus, demon.
— Bzdury! — parsknął szyderczo Sorry. - To który w końcu?
- Nie wiem - odparła Laura. - Ale to trochę dziwne, bo ciebie od razu
rozpracowałam, nie?
Odwróciła się i odmaszerowała wąską, betonową ścieżką, ozdobioną po
bokach smagliczką i kilkoma makami. W porównaniu z frontowymi
drzwiami Carlisle`ów, które wyglądały jakby były odporne na uderzenia
tarana,
drzwi jej domu sprawiały wrażenie lekkich i kruchych. Mimo to toczyło
się za nimi jej szczęśliwe życie i na ich widok od razu pczuła się lepiej.
- Poczekaj, Chant! - zawołał Sorry, ale Laura otworzyła sklejkowe drzwi,
przeszła przez nie i zamknęła za sobą, zostawiając go wraz z jego
niebieską vespą w ciemnościach, w których najwyraźniej było jego
miejsce. Był kimś innym, niż wcześniej sądziła i chciała go sobie dobrze
przemyśleć, zanim znowu go zobaczy.
W domu Kate i Chris Holly przywitali ją minami zawstydzonych
niewiniątek.
- Jak tam Jacko? - spytała Laura.
- Jak myszka - odparła Kate nadzwyczaj radosnym
tonem. - Może przez noc mu przejdzie. Nigdy nie wiadomo. Laura
pomyślała jednak, że ona akurat wie. Przyjrzała im się uważnie. Nie było
jej dużo dłużej niż zapowiadała, wychodząc, ale najwyraźniej tego nie
zauważyli. Na Kingsford Drive nawet
o tej porze ruch był tak duży, że mogli nie zwrócić uwagi na warkot
skutera. A może po prostu myśleli o czymś innym... Coś jej mówiło, że
specjalnie za nią nie tęsknili.
Rozdział szósty
W różne strony
- Laura, wstawaj! - krzyknęła nagle Kate, a potem jeszcze raz - Laura!
Przestraszona Laura w mgnieniu oka zerwała się na równe
nogi. W głowie szumiało jej od resztek snu i przedwczesnej
pobudki w sobotę. Kiedy wpadła do pokoju Kate, wiedziała, że dzieje się
coś strasznego, coś, czemu mogła się jedynie z przerażeniem przyglądać.
Kate nie zawołała jej dlatego, że potrzebowała pomocy, tylko
dlatego, że po prostu nie chciała zostać z tym sama. W pokoju śmierdziało
Carmodym Braquem,
a Jacko leżał na prześcieradle, bębnie piętami w łóżko. Oczy miał otwarte,
ale wywrócone do góry tak, że widać było tylko białka. Jego ciało to
prężyło się w sztywny pałąk, to opadało
bezwładnie. Z lewej dziurki od nosa nagle wyciekła kropelka
krwi i stoczyła się po policzku, jakby coś w jego wnętrzu, brutalnie
wyżymane, zaczynało w końcu puszczać soki.
- Boże! Boże! - krzyczała Kate, dysząc z przerażenia. - Laura, on umiera!
Ale Jacko jeszcze nie umierał. W końcu zwiotczał i opadł na łużko. Parę
razy otworzył usta tak szeroko, że mogły mu zajrzeć do gardła, a potem
zapadł w płytki, chrapliwy sen. Roztrzęsiona Kate dreptała wokół
łóżka. Pragnęła wziąć go na ręce i mocno przytulić, ale jednocześnie bała
się go ruszać, żeby mu nie zaszkodzić.
- Dzwoń po lekarza! - krzyczała. - Sama muszę zadzwonić! Zostań z nim!
- Leć do Sally! - zawołała Laura.
- Nie ma ich teraz! - powiedziała Kate. - Jest sobota rano, pojechali na
basen. Gdzie są drobne na telefon?
Zaczęły się gorączkowe poszukiwania pieniędzy, ale choć zwykle zbędne
drobne monety poniewierały się po całym domu, kiedy były naprawdę
potrzebne, zachowywały się jak ruchliwe żuczki. Wpełzały w szczeliny,
chowały się pod przedmiotami i nie chciały wyjść z ukrycia. W końcu,
kiedy wśród szlochów i narzekań Kate przetrząsnęła kieszenie płaszcza,
znalazła drobne na dwie rozmowy, gdyby zaszła taka potrzeba i
natychmiast wybiegła z domu, nie zamykając za sobą drzwi. Laura usiadła
przy Jacku i kiedy tak siedziała, jego sen zaczął się uspokajać, a oddech
stał się cichszy i swobodniejszy. Potem wróciła Kate i na jej
twarzy malowała się ulga, bo miała szczęście i po jednym spotkaniu z
automatyczną sekretarką dodzwoniła się do tego samego lekarza, u którego
byłi wczoraj i który miał również dyżur w czasie weekendu. Chyba
jej rozpacz brzmiała przekonująco, bo lekarz powiedział, że zaraz się
zjawi, czego nie zawsze można się po lekarzach spodziewać. Kate,
uwolniona z początkowego przerażenia, mogła znowu pochylić się nad
Jackiem i popatrzeć na niego z rozpaczliwą czułością i smutkiem.
- Ależ o staro wygląda! - powiedziała, a na jej twarzy i w głosie było
słychać tyle bólu, że Laura ledwie mogła na nią patrzeć. - Słyszałam, że
jest taka straszna choroba, od której dzieci zamieniają się w
starców, ale to się chyba nie dzieje tak nagle...! Och, Laura! A jeżeli to jest
to? Bo od czego by się tak pokurczył? To musi być coś strasznego.
- Nie wiem - zawołała Laura w równym stopniu poruszona histerycznym
wybuchem Kate co drgawkami Jacka.
Potem dodała:
- To znaczy wiem, ale i tak mi nie uwierzysz.
Kate wstała. Miała na sobie swój stary, błękitny szlafrok, który kiedyś był
taki ładny. Laura wciąż miała w pamięci pewną scenę sprzed pięciu lat.
Podejrzała wtedy, jak ojciec, widząc Kate w tym błękitnym
szlafroku, przytulił ją i pogłaskał po jasnych włosach, a ona, Laura,
patrzyła z boku, poruszona bliskością dorosłej tajemnicy i pełna radosnej
nadziei, że to może być szczęśliwe zakończenie ich wiecznych
kłótni i że odtąd już wszystko będzie dobrze. Oczy Kate były wtedy
zaspane i uśmiechnięte. Teraz spojrzały na Laurę szeroko otwarte,
zdziwione i prawie rozgniewane.
- Według ciebie to wszystko wina tego handlarza staroci i jego stempelka?
- spytała z niedowierzaniem.
- Coś ulatuje z Jacka i coś się w niego sączy - powiedziała z uporem
Laura. - Ktoś kradnie jego życie.
- Boże dorogi! - wybuchnęła Kate. - Przestań mnie straszyć tymi
kretynizmami z gier komputerowych! Zaraz zacznę myśleć, że z tobą też
jest coś nie w porządku! - przerwała i głęboko wciągnęła powietrze, trąc
policzek, jakby ktoś ją uderzył.
- Wiem, że mi nie wierzysz - powiedziała z reyzgnacją Laura. - Ale to
prawda. Czasami w pokoju pachnie miętową gumą do żucia, a to jest
zapach Carmody`ego Braque`a - wstrętna, przeżuta mięta. A czasem też
Jacko uśmiecha się jego uśmiechem. Muszę powiedzieć to, co wiem. To
zły urok.
- To nie jest gra! - powiedziała Kate. - Chętnie bym ci uwierzyła, ale nie
mogę. Uwierzyłabym we wszystko, byleby tylko zrozumieć, co się dzieje.
Ale to, co mówisz, jest prawdziwe tylko w symbolicznym
sensie, jak to paskudne sherry... Jakieś elementy przyprawione bajkowym
sosem.
Przyszedł lekarz i spojrzał na Jacka niepewnie.
- Wie pani, może trzeba go wziąć do szpitala na obserwację - powiedział
w końcu. - Stać panią na prywatny szpital?
Kate z powątpieniem rozejrzała się wokół siebie.
- Nie bardzo... - zaczęła i zaraz dodała - ale jego ojca stać! W takiej
sytuacji na pewno się zgodzi. A jak nie - zawsze możemy sprzedać dom.
Najważniejsze jest zdrowie Jacka.
- W poństwowym szpitalu może być kłopot z miejscami - powiedział z
westchnieniem lekarz. - Jeżeli pani pozwoli, spróbuję zadzwonić i ...
- Nie mamy telefonu - wyjaśniła Kate i lekarz powiedział, że pojedzie do
przychodni i stamtąd spróbuje coś załatwić. Kate miała do niego
zadzwonić za godzinkę lub dwie, żeby się dowiedzieć, co mu się udało
zorganizować. Właśnie kiedy wychodził, Jacko miał kolejny atak. Wyginał
się i wykręcał trochę mniej gwałtownie miż poprzednio, ale i tak z twarzy
lekarza nietrudno było odgadnąć, że jest zaniepokojony.
- Problem, proszę pani, polega na tym, że nie mam zielonego pojęcia, co
mumoże być. Niewykluczone, że to jest jakiś rodzaj epilepsji, ale z kolei
inne objawy zupełnie nie pasują. Myślę, że najbezpieczniej
bedzie wziąć go do szpitala. Jest jeden świetny lekarz, doktor Hayden.
Spróbuję z nim pomówić.
Jacko, nawet jeszcze w domu, w swoim własnym łużeczku, zdawał się już
należec do świata medycznych zagadek. Bardziej niż synem lub bratem był
teraz niezwykłym przypadkiem, wymagającym rozwikłania. Lekarz
odjechał, a Kate spojrzała na Laurę ze smutkiem.
- No to mamy! - powiedziała. - Ciekawe, które sklepy są otwarte w sobotę
rano. Trzeba mu przynajmniej kupić piżamę. Idiotyczna sprawa, ale
wszystko, co ma, jest albo w praniu, albo za małe. Nie chcę, żeby
wyglądało, że jest zaniedbany.
- New Brighton jest otwarty e sobotę - powiedziała Laura. - Masz
pieniądze?
- Najwyżej wypiszę czeki - powiedziała Kate. - Policzmy, piętnaście minut
tam, piętnaście... no powiedzmy dwadzieścia na zakupy i piętnaście z
powrotem. Prawie gozina. Może lepiej sobie daruję. Szkoda, że
ty jesteś za młoda, żeby prowadzić.
- Zostanę z nim - zawołała Laura. - Nie ruszę się z miejsca. Będę go
pilnować najlepiej, jak potrafię. Tylko wracaj szybko, dobrze?
- A zresztą! Może to nie ma znaczenia - powiedziała Kate. I tak pewnie
ubiorą go w szpitalną piżamę.
W ich rodzinie większość pieniędzy wydano na zewnętrzne okrycia, a nie
na o0sobiste rzeczy. Jacko nie był zaniedbany, ale jego piżamki owszem i
Kate w końcu postanowiła, że jednak pojedzie. Podeszła do
drzwi, potem nagle zawróciła i mocno przytuliła Laurę.
- Lauro, kochanie! - powiedziała zdławionym głosem. - Córeczko. Nawet
nie wiesz, ile oboje dla mnie znaczycie. Uważaj na Jacka i uważaj na
siebie.
- To ty uważaj na siebie - odparła Laura. - To ty ruszasz w świat, nie ja.
Przez okno obserwowała, jak Kate pcha samochód i wskakuje do niego,
gdy tylko zaczął się toczyć. Chwilę później usłyszała kaszel silnika, który
łaskawie zgodził się zapalić. Laura została w domu sama. Dom,
który dotąd był szczęśliwy, teraz wydawał się straszny. Jego obecny klimat
rozpaczy zatruwał nie tylko teraźniejszość, ale również wspomnienia o
wszystkim, co kiedyś się zdarzyło, a teraz nagle wyglądało jak szydercza
gra w kotka i myszkę, w którą świat się z nimi zabawiał. Jacko leżał
bardzo spokojnie i wydawało się, że prawie nie oddycha. Jego
jasne włoski straciły blask, a usta miały kolor glinki używanej na zajęciach
z garncarstwa na plastyce w szkole. Wyglądał trochę jak pomarszczone
jabłko niespodziewanie znalezione na dnie miski z owocami.
Skóra pocięta
była drobniutkimi bruzdami, jakby stała się dla niego odrobinę za duża i
zaczynała się marszczyć na znikającym ciele. Nigdy jeszcze nie widziała
człowieka bardziej oddalonego od świata niż Jacko, który skrył
się teraz za zamkniętymi powiekami zaszytymi niewidzialną nicią tak
ciasno, jakby miały się już nigdy nie otworzyć.
- Jacko! - szepnęła. - To ja, Jacko! To ja, Lolly.
Ale jego powieki i usta nawet nie drgnęły. Wzięła w dłoń jego rączkę i
omal nie upuściła. Bił od niej przejmujący, martwy chłód, jakby nie
płynęła w niej krew i uleciało z niej życie. Trzymała ją i całowała
w nadziei, że może zareaguje na ten drobny, czuł gest, ale Jacko nadal
leżał bezwiednie, bez ruchu i bez słowa. laura wróciła do dużego pokoju i
wyjrzała przez okno, choć Kate nie mogła jeszcze wrócić. Na
dworze zaczaął kropić drobny deszczyk. Świat dopasował się do jej
własnego, ponurego, płaczliwego nastroju. Na szarym obrazie oprawionym
w okienne ramy zwracały uwagę dwie kolorowe plamy - czerwona budka
telefoniczna w rogu i zaparkowana obok niej niebieska vespa. Ścieżką od
strony furtki nadchodził kosmonauta w białym motocyklowym kasku. Jak
mieszkaniec nawiedzonego domu, Laura czekała na pukanie od drzwi.
Po chwili się doczekała. Otworzyła. Sorry stał, trzymając kask pod pachą
jak zapasową głowę.
- Cześć, Chant - powiedział szybko, ale raczej łagodnie. - Przyszedłem się
pogodzić.
Pod kurtką miał czarny sweter z golfem, od którego jego jasne włosy
nabierały zdecydowanie żółtego odcienia. Twarz miał opaloną i na tle
ciemnej skóry oczy były zaskakująco jasne, choć tym razem bardziej
zwyczajne - mniej naelektryzowane i groźne.
- Czego chcesz? - spytała i miała wrażenie, że zabrzmiało to raczej
dziecinnie niż swobodnie i twardo, jak chciała. On jednak najwyraźniej
patrzył ponad nią w głąb domu, zupełnie jakby szukał innych oznak
ludzkiej obecności.
- Jest twoja mama? - spytał. - Masz chyba jakąś mamę, prawda? Nie
zajmujesz tego lokalu sama.
- Wyszła - odparła oschle Laura.
- No i dobrze! W takim razie mogę być normalny, a nie uroczy -
powiedział Sorry. - Znam dobre teksty do czarowania matek, ale wolałbym
nie musieć ich stosować. No dobra, Chant. Zaryzykuj! Zaproś mnie do
środka!
Laura odsunęła się, żeby go wpuścić, ale on nadal stał na wycieraczce.
- No, zaproś mnie! - powiedział z uśmiechem. - Najpierw trzeba mnie
zaprosić, a za to potem trudno się mnie pozbyć.
- No dobra! Wchodź! - powiedziała lekko zniecierpliwiona Laura i Sorry
ostrożnie przestąpił przez próg.
- Trochę o dziwnych porach się odwiedzamy, co? Ale ja wybrałem
przyzwoitrzą godzinę niż ty. Zawsze wkładasz taką piżamę?
Laura przypomniała sobie, ajk poprzedniego wieczoru patrzyła na jego
czarny kaftan i rorglądała się krytycznie po jego pokoju, podczas gdy on
trzymał na kolanach mruczącego kota. Jej piżama nie była w dużo
lepszym stanie niż Jacka, ale przynajmniej miała wszystkie guziki.
- To jest akurat taka na co dzień - zażartowała. - Czarną, atłasową
trzymam na specjalne okazje.
- To jest specjalna okazja - powiedział Sorry, otwierając szeroko oczy z
udawanego zdumienia. - Ale poczekaj! Nie leć się przebierać! Powiedz mi
jeszcze raz, o co chodzi z tym twoim braciszkiem.
- Tam jest - powiedziała Laura. — Ale był lekarz i mają go wziąć do
szpitala. Tylko że to nic nie pomoże. Tylko ja wiem, co się stało, a mama
nie chce mi uwierzyć. Nie może.
Nikt nie może.
- Obiecuję, że przed śniadaniem mogę uwierzyć w sześć
niemożliwych rzeczy — powiedział Sorry. — I dlatego dzisiaj,
zanim tu przyszedłem, żeby zbadać twoją hipotezę, darowałem sobie
śniadanie. Macie w czwartej klasie przyrodę? Nie powiedziałaś mi
wczoraj.
— Mamy — odparła Laura. — Nie jestem zbyt pewna
co do hipotezy, jeżeli o to pytasz, ale Alicję po drugiej stronie
lustra znam.
— Hipoteza to przypuszczenie, że coś może, ale nie musi być prawdą —
wyjaśnił Sorry. — Można ją obalić, ale nie
zawsze da się do końca udowodnić. Chyba jakoś tak kolejny
dowód na to, że świat jest pokrzywiony. Lepiej przyjrzyjmy się małemu,
zanim twoja mama wróci i objedzie cię za przyjmowanie
w piżamie starszych mężczyzn z siódmej klasy.
- Ty to masz mniemanie o sobie! - powiedziała z przekąsem Laura.
- Ktoś musi — odparł Sorry, wchodząc za nią do pokoju. - Te wiedźmy
u mnie w domu... Boże drogi, Chant! - zawołał nagle. — Co to za smród?
Laura miała ochotę go uścisnąć za to, że również poczuł
miętową gumę, ale powstrzymała się i w milczeniu czekała, aż
przyjrzy się Jackowi. - No, no - odezwał się po chwili. - Ty spryciaro! To
ty miałaś rację, a nie ja.
Laura wydała z siebie głosne westchnienie ulgi. Sorry usiadł
na krześle obok łóżka Jacka - krześle przybranym bielizną Kate.
- No dobra! Opowiadaj — rozkazał, podnosząc najpierw jedną powiekę
Jacka, a potem drugą, nawet nie po to, żeby zobaczyć
jego oczy, ale żeby sprawdzić, jak się zamykają. Laura
opowiedziała o wszystkim tak zwięźle, jak tylko umiała.
- Demon! Duch! Inkubus! — powiedział Sorry. — Coś mi się zdaje, że ten
twój dar, dzięki któremu... no wiesz, dzięki
któremu potrafisz wyczuć niektórych szczególnych osobników kręcących
się po świecie... Coś mi zdaje, że ten twój dar ma kłopot
z właściwym doborem słów. Czy ten Carmody Braque ma... to znaczy, czy
miał, powiedzmy, jakieś słowo wypalone na czole, czy może jakiś ślad,
który mógłby być zatartym słowem?
— Nie, nic z tych rzeczy — odparła z pełnym przekonaniem
Laura. — Był prawie łysy — trochę rzadkich kłaków i to krótko
przyciętych. Na pewno bym coś zauważyła.
Wyglądało na to, że Sorry odrzucił swoją prowizoryczną hipotezę.
Z uwagą popatrzył na Jacka, wziął go za rękę i westchnął, kręcąc głową.
- Słyszałaś kiedyś o lemurach? - spytał w końcu.
- Takich małpach? - upewniła się Laura.
- Naczelnych! - z rozpędu poprawił Sorry. - Nie, nie tych. Lemury były
złymi duchami zmarłych... lemury albo larwy. Nie sądzę, żeby twój
Carmody Braque był inkubusem. Według mnie to zły duch, któremu udało
się ponownie zdobyć jakieś ciało i czerpie życie z innych, żywi się ich
energią. Byłaś blisko, mówiąc, że to wampir, tylko że jemu nie chodzi o
zwykłą krew. Jemu chodzi o samą istotę życia.
Spojrzał na Jacka, jakby chłopiec był jakimś rzadkim kwiatem, któremu
burza wygięła łodygę.
- Prawda jest taka... - powiedział po chwili i umilkł. - Jesteś dużą i dzielną
dziewczynką, prawda, Chant? Prawda jest taka, że według mnie twój brat
ma marne widoki.
- To znaczy, że może umrzeć? - krzyknęła Laura, a jej głos w
zaciemnionym pokoju zabrzmiał cienko i chropawo.
- Zasklepia się - powiedział Sorry swoim lekkim, beznamiętnym tonem. -
Nawet gdybym przyszedł wczoraj wieczorem, raczej nic bym na to nie
poradził.
Laurza zrobiło się bardzo zimno, być może również zimno jak Jackowi,
który leżał zziębnięty, choć przykrywała go ciepła kołdra.
- Naprawdę myślicz, że umrze? - spytała ponownie.
- Zasklepia się - powtórzył także Sorry, głosem chłodnym i rozsądnym,
jakby stwierdził fakt, który musiała zaakceptować. Nie wyglądał na
przejętego. Problem go ciekawił, ale nie wzruszał.
- Myślę, że to na jakiś czas pomoże. To jest rodzaj hibernacji, a raczej
estywacji...
- Nie potrzebuję wykładu - powiedziała Laura, patrząc na niego z
niedowierzaniem, bo zachowywał się jak nauczyciel podczas lekcji. -
Naprawdę uważasz, że umrze?
- Pytałaś już o to przed chwilą. Przykro mi - powiedział Sorry, wzruszając
ramionami. - Nie sądzę, żeby zdołał długo wytrzymać takie opętanie.
Włościwie to on jest nawet nie tyle opętany, co pożerany.
- Chodźmy do dużego pokoju. Tam jest porządek - powiedziała po chwili
Laura. - Mogę cię poczęstować szklanką symbolicznego sherry.
- Kwadrans po dziewiątej rano? - żachnął się Sorry. - I to na pusty
żołądek?
Wyszedł za nią z pokoju i usiadł naprzeciwko niej przy stole. Laura
spojrzała na niego i patrzyła przez dłuższą chwilę. Jego szare oczy
zmętniały i uciekły przed jej spojrzeniem, posrebrzone ukośnymi
promieniami światła zza okna.
- Martwisz się, Chant? - spytał ostrożnie.
- To mój brat i kocham go, a ty mówisz, że umrze - powiedziała Laura. -
To było wspaniałe dziecko, a ty mówisz o jego śmierci, jakby cię to
kompletnie nie obchodziło.
- Też miałem braci - odparł Sorry. - Nie wiem, co bym myślał, gdyby
któryś z nich był umierający, ale jedno wiem na pewno - żaden z nich nie
martwiłby się o mnie. Z moimi uczuciami bardzo długo było
wszystko w porządku, ale wiem, że teraz nie jest za dobrze. Myślę, że ja
się też jakiś czas temu w pewnym sensie - nie tak jak Jacko oczywiście -
ale zasklepiłem. Ale zrobię, co mogę, żeby mu pomóc, to
znaczy zapytam Winter. Winter wie wszystko. No, głęboki oddech, Chant -
gorzej nie będzie, a może być lepiej... a przynajmniej nie jeteś już z tym
sama.
To była prawda. Laura wzięła głęboki oddech i zauważyła, że kiedy to
robiła, Sorry nie patrzył na jej twarz, tylko na wznoszenie i opadanie pod
jej starą górą od piżamy. Sam również westchnął, po czym
spojrzał jej w oczy, uśmiechając się pojednawczo.
- Sama mnie zaprosiłaś - zauważył. - Cociarz wiedziałaś, że to może być
ryzykowne.
- Nie zapraszałam ci po to, żebyś się przyglądał, jak oddycham. -
przypomniała Laura.
- Ale też nie stawiałaś żadnych warunków - Sorry znów umknął przed jej
wzrokiem. - Dla czarownicy zaproszenie bardzo wiele znaczy. Lemur tylko
dlatego mógł odcisnąć swój znak, że twój braciszek wyciągnął do
niego rękę. Czasem te drobne rytuały mają ogromne znaczenie. Teraz
będziesz musiała go zmusić, żeby zdjął swój znak, a obawiam się, że
jedyny sposób to odcisnąć na nim znak swojej własnej władzy i w ten
sposób przejąć nad nim kontrolę.
- I ja mogłabym to zrobić? - spytała sceptycznie Laura. Sorry pokręcił
głową.
- Nie sądzę - powiedział. - Myślę, że to musiałaby być czarownica... albo
ktoś w tym rodzaju. Problem polega na tym, że on by żadnej czarownicy
nie dopuścił w pobliże siebie, nie mówiąc już o wyciąganiu do
niej ręki. Ale poczekajmy, może Winter coś wymyśli.
- No dobra. Pójdę się ubrać - powiedziała Laura. - Pooglądaj sobie
książki.
- Jak chcesz, mogę zrobić kawę - zaproponował Sorry. - Tylko nie mów
mi, gdzie co jest. Sam zgadnę.
- Nie zgadniesz - powiedziała Laura. - Mama trzyma rzeczy w różnych
przedziwnych miejscach.
- Ale ja mam nosa do kawy - upierał się Sorry. - Ktoś mógłby nawet
pomyśleć, że to jakiś nadprzyrodzony dar.
- Mam tylko rozpuszczalną - powiedziała Laura jak prawdziwa
gospodyni.
- Wolę rozpuszczalnę - triumfalnie zawołał Sorry. - Wyglądam na
światowca i erudytę, ale e głębi serca jestem tylko mieszczuchem z
przedmieścia.
- Nawet nie bardzo wiem, co to znaczy erudyta - odparła Laura. - A może
byś tak zrobił tę kawę, zamiast tyle gadać o sobie.
- Ależ z ciebie okrutna gospodyni! - zawołał za nią Sorry. - Powinnaś
dbać o ro, żeby gość dobrze się czuł.
Jednak w jego głosie pobrzmiewała wesoła nuta.
- Tylko uważaj na czajnik — powiedziała Laura. - Nie przejmuj się
syczeniem. Trochę przecieka. Nalej do pełna, a jak będzie gwizdać to
znaczy, że się gotuje.
Ubrała się jakby trochę bardziej elegancko niż zwykle,
zakładając do niebieskich dżinsów białą bluzkę mamy. Czajnik zawył
wściekle i został uciszony. Szczotkując włosy, usłyszała
głos Kate i kiedy weszła do pokoju, ujrzała ją w towarzystwie Chrisa
Holly, zdumiona widokiem nieznajomego, stojącego
w drzwiach jej własnej kuchni i częstującego ją jej własną kawą.
Sorry był miły i uprzejmy i ani troczę nie wyglądł na zmieszanego.
Znalazł tacę i wniósł na niej filiżanki z kawą, a na samym środku w
puszce po orzeszkach ustawił bukiecik różanych pączków, tak piękny,
jakby został przed chwilą zdjęty z wystawy w kwiaciarni. Kate wydała
okrzyk zachwytu, ale Laura wiedziała, że to nie są prawdziwe kwiaty. Dla
niej były drugim wyraźnym dowodem na podwójną naturę Sorry`ego.
- Będę prawie cały dzień w szpitalu — powiedziała zmęczonym głosem
Kate. — Chris, co mu może być? — Właśnie po to idziecie do szpitala,
żeby się dowiedzieć — odpowiedział Chris.
Laura popatrzyła na niego podejrzliwie, zastanawiając się, co właściwie tu
robi. Okazało się, że obiecał wpaść i przynieść
jakąś książkę, a Kate, wiedząć, że po południu nie będzie jej
w domu, zaszła do niego, żeby się wytłumaczyć. Chris natychmiast
zaproponował, że zawiezie ich do szpitala swoim
samochodem, który był większy i działało w nim ogrzewanie,
więc Jacko mógł podróżować w większym komforcie. Laura
pomyślała, że Chris wygląda na trochę zdezorientowanego całą
sytuacją. Z lekkim ukłuciem niepokoju zrozumiała również, że
Kate poszła do niego, bo był dla niej na tyle ważny, że bała się
go zawieść. W większości przypadków przypomniałaby sobie dopiero po
fakcie.
- Słuchaj, córeczko, nie bardzo wiem, jak długo będę... - zaczęła Kate -
Proszę pani, moja mama powiedziała, że Laura może do
nas przyjść i spędzić ten dzień u nas. I wieczór również, jeżeli
będzie trzeba - powiedział Sorry. Laura wiedziała, że zmyśla na
poczekaniu. Kate się zawahała.
- To bardzo miłe, ale... - powiedziała bez przekonania.
- Mamy mnóstwo miejsca — ciągnął Sorry. - Nic
nadzwyczajnego, ale byłoby nam bardzo miło ją gościć — sprytnie
utrudnił odmowę, wspominając o skromnych warunkach.
- No cóż. Wiem, że to kłopot — powiedziała Kate. — Ale nasi sąsiedzi...
zwykle sobie w takich sytuacjach pomagamy... ale dzisiaj nie ma ich w
domu. Bardzo bym była wdzięczna, gdyby... a jesteś pewien, że
twoi rodzice... to jest, twoja mama, nie będzie miała nic przeciwko temu?
— Można powiedzieć, że rodzice — odparł Sorry. - Winter liczy się za
ojca. I to jakiego! Miałyby do mnie żal, gdybym
w tej sytuacji wrócił bez Laury.
Mówił poważnym, odpowiedzialnym tonem, ale zaraz
potem powiedział do Laury:
— Pakuj szczoteczkę do zębów i czarną, atłasową piżamę, Chant — i głos
mu się wyraźnie zmienił.
Kate nie zwróciła na to uwagi, ale Chris Holly zwrócił i
obrzucił najpierw Sorry`ego, a potem samą Laurę szybkim,
zaciekawionym spojrzeniem.
Po dwóch telefonach Chris zaniósł Jacka do swojego dużego
samochodu i umościł na tylnim siedzeniu obok Kate. Wśród
pożegnalnych pocałunków i uścisków, po szczegółowych
instrukcjach dotyczących zamków i bezpieczników, przy wtórze
próśb o wiadomości, odjechali w kierunku prywatnego szpitala, który już
czekał na małego pacjenta. Kate powiedziała, że mają tam też miejsca dla
rodziców dzieci i będzie mogła zostać z Jackiem, jak długo
będzie chciała, nawet w nocy, jeżeli zajdzie potrzeba. Chris, Kate i Jacko
wyglądali razem jak prawdziwa rodzina, aż Laura poczuła ukłucie
zazdrości, że to Chris jedzie, a ona zostaje. Oczywiście Laura nie
mogła prowadzić samochodu, ale ochota, z jaką Kate przyjmowała pomoc
Chrisa, nadal budziła w niej sprzeciw.
- No to teraz mam nad tobą, władzę! — powiedział przyjąźnie Sorry-. —
Pomyśl o tym i zadrżyj.
- Też mi nowina! - odpowiedziała Laura. — Już się przyzwyczaiłam w
szkole.
- No cóż - westchnął Sorry. - W takim razie będę chyba musiał wymyślić
coś nowego,tak?Sprawdzę w domu w którymś
z moich romansów. W Miłości Philippy mogą być jakieś niezłe
pomysły. Albo w Skradzionych chwilach.
- A niby dlaCzego mam drżeć? — zawołała ze złością
Laura. - To jakieś seksistowskie przesądy. - Tak, jestem staroświecki -
przyznał Sorry. - Nie
wziąłem dla ciebie kasku. Pojedziemy wolniutko, ale lepiej
uważajmy na policję. Zaryzykujemy i rzucimy okiem na ten sklep
ze starociami?
Laura ucieszyła się, że będzie miała czym zająć myśli. Jakiś czas później
jechała vespą, ściskając w ręku reklamówkę z paroma
drobiazgami. Trzymała się Sorry`ego, ale jej myśli, jej najprawdziwsza
uwaga, były zupełnie gdzie indziej - z Jackiem i Kate jechały przez miasto
do nieznanego szpitala. Nawet bez pomocy czarów świat stawał się trochę
nierzeczywisty, jakby jakaś część jej samej była okiem
czytelnika, a większość — postacią żyjącą w opowieści. I to do tego
postacią, która właśnie zaczęła podejrzewać, że może nie być do końca
prawdziwa, może być zwykłą marionetką albo słowami wydrukowanymi
na
papierze.
rozdział siódmy
Trzy czarownice
— Oczywiście! Sorensen bardzo dobrze zrobił, że cię
zaprosił — powiedziała młodsza pani Carlisle. — Musiało ci być bardzo
ciężko... i twojej biednej mamie. Mam nadzieję, że Sorensen zachowywał
się, jak należy.
— Był bardzo uprzejmy... przeważnie — powiedziała Laura. — Ale też
trochę dziwny. Zachowywał się tak, jakby coś złego stało się z
samochodem, a nie z bratem. Ale potem
zabrał mnie do centrum handlowego i oglądaliśmy ten sklepik. Był
zamknięty na cztery spusty. Sorry powiedział, że zalepili każdą szparkę,
nawet na dole przy progu była taśma. Powiedział, że będę musiała
zmusić pana Braque`a, żeby usunął
swój znak z mojego brata, ale nie wiedział, jak to zrobić, bo Braque to
stary i ostrożny demon. — No cóż, pomyślimy, co z tym zrobić. —
powiedziała starsza pani Carlisle. — Musisz wiedzieć, że my też coś
niecoś
potrafimy... Jesteśmy córkami księżyca. Ale później o tym porozmawiamy.
Znajdowały się w dużym, jasnym pokoju z dywanikami na
wypolerowanej podłodze i mnóstwem obrazów, które wyglądały
okna do innych światów. Jeden z nich przedstawiał
srebrny płomień. Obok wisiała scenka rodzajowa utrzymana
w świeżych, czystych odcieniach. Pośród łagodnych pagórków,
drzew i tryskajacych fontann, grały w karty lub zbierały kwiaty
uśmiechnięte stwory. Ogromna twarz w tle, która częściowo była
budynkiem, przyględała się tej scenie z melancholijną
obojętnością. Na samym przodzie obrazu jakiś człowiek pokryty
krótkimi piórami odwracał swą sowią twarz, żeby wyrzeć
poza ramę, ale czy to był człowiek w masce, czy jakiś rodzaj człekoptaka,
tego Laura nie umiałaby powiedzieć. To
był jeden z wielu niezwykłych przedmiotów, którym chętnie przyjrzałaby
się bliżej, ale obecność obu gospodyń zbyt ją onieśmielała, żeby się za
bardzo rozglądać.
— Mam nadzieję, że Sorensen był dla ciebie miły — odezwała
się jego matka. — Czasami zdarzają mu się różne błędy, ale powinnaś
wiedzieć, że to nie do końca jego wina. Bardziej moja. Ja sama czasami
popełniam podobne błędy.
Miała na sobie gładką, prostą sukienkę, której lekko zmatowiony
róż przypominający zewnętrzną stronę różanego płatka, wyglądał
prześlicznie w zestawieniu z białymi włosami i chłodnymi, błękitnymi
oczami. Laura natychmiast pomyślała z czułością o Kate, która nie
potrafiłaby przez pięć minut mieć na sobie sukienki w takim kolorze i nie
poplamić jej
czymś z przodu.
— Byłoby łatwiej ci wytłumaczyć, gdybyś znała starą,
farmę — powiedziała starsza pani Carlisle. - To pewnie błąd,
za bardzo przywiązywać się do ziemi. Ale, no wiesz, po prostu
kochaliśmy nasza farmę. Kiedyś cała ta dolina była nasza i to
było tak, jakby mieć cały świat na własność — świat z lasem,
rzeką, równiną... Budowaliśmy tamę z kamieni i kąpiliśmy
się nago. Czasami robi mi się smutno, kiedy pomyślę, że już
nigdy nie będę tak blisko wody — teraz już nie ma takich
prywatnych miejsc. Oczywiście została jeszcze magia, ale dawniej
to wszystko było proste i zwyczajne — westchnęła.
— Kiedy się weszło kawałek na wzgórze, widziało się
miasto — powiedziała Miryam. — Było jak... było trochę
jak armia sąsiedniego państwa przeprowadzająca dla rozrywki manewry
gdzieś tam na horyzoncie. Widzisz, moja mama ma rację — chyba
rozsądniej jest nie kochać za bardzo swojej ziemi. Ona nigdy tak naprawdę
nie
jest do końca twoja. Choćbyś nie wiem jak się o nią troszczyła i tak nie
masz pewności, co z nią będzie. W końcu sama zaczynasz należeć do niej.
— I w końcu armia zaczęła się zbliżać - powiedziała
Winter. — Mój mąż był wyjątkiem w swojej rodzinie,właściwie
kimś takim jak my — synem księżyca — chociaż nie żadnym potężnym
magiem czy czarownicą. Trochę jak ty był po prostu wrazliwy na magię.
Natomiast jego bracia nie mają żadnych takich zdolności. Są ważnymi
biznesmenami w mieście. Co nie znaczy, że nie powinnyśmy były z
Miryam
być ostrożniejsze.
- Armia zaczęła się zbliżać - odezwała się Miryam, łagodnie przejmując
tok opowieści. - Nagle okazało się, że już
nie musimy wychodzić na wzgórze, żeby ją zobaczyć. Wystarczyło wyjść
za bramę, na naszą wiejską drogę, która wtedy jeszcze tędy biegła. To już
było wiele lat temu... - Pewnie ze dwadzieścia - wtrąciła
Winter. - Byłam wtedy bardzo młoda i okropnie zarozumiała -
powiedziała Miryam, uśmiechając się do siebie sprzed lat. - Wydawało mi
się, że świat zaczyna się i kończy na bramie naszej farmy i nie miałam za
grosz zaufania do czegokolwiek na zewnątrz. W deszczowe noce światła
miasta zaczęły zajmować całe niebo. Zamierzałyśmy z mamą za wszelką
cenę bronić naszej doliny i postanowiłyśmy...— spojrzała na matkę.
— Postanowiłyśmy wznieść nad farmą stożek mocy, jak to nazywałyśmy
— powiedziała spokojnie Winter. — Miałyśmy nadal być widzialne, ale w
pewnym sensie niezauważalne. Miasto miało wiedzieć, że jesteśmy, ale
obejść nas bokiem. Tylko że coś takiego trudno jest stworzyć, a jeszcze
trudniej utrzymać. Potrzebna nam była trzecia czarownica.
Miryam pochyliła się do przodu, patrząc niemal błagalnie.
- Bo widzisz, działając we trójkę, jesteśmy najskuteczniejsze - wyjaśniła. -
Jack trzy aspekty kobiecości.
- Ja byłam Starą Kobietą - powiedziała Winter.
- Ja miałam być Matką, a moja córka Panną - dodała Miryam i usiadła z
powrotem. - Byłam pewna, że jeżeli będę miała dziecko, to na pewno
córeczkę. U nas od pięćdziesiąciu lat rodziły się tylko dziewczynki -
przez cały ten czas ani jednego chłopca. Kiedy byłam w ciąży, mówiłam
do dziecka, jak do córki. - obiecywałam jej tę dolinę. Ale jak wiesz,
urodził się syn.
- Sorry! - powiedziała Laura. - To znaczy Sorensen.
- To stare rodzinne imię - wujaśniła Winter. - Nie sądziłyśmy, że zostanie
członkiem rodziny, ale i tak dałyśmy mu imię, które go z nami wiązało.
Zaczęłam coś podejrzewać, kiedy zauważyłam, że Miryam nie
może wymienić się snami ze swoim nienarodzonym dzieckiem. Miała
problemy z tą ciążą. Powiedziano nam, że nie będzie już mogła mieć
więcej dzieci i prawdę mówiąc, żadna z nas nie chciała.
- A on by się nie nadał na tę Pannę? - spytała z uśmiecheszkiem Laura. -
Jest przecierz czymś w rodzaju czarownicy, prawda?
Na twarzy Winter na moment pojawiło się zdziwienie. Wstrząsnęła się
gniewnie na wspomnienie o bolesnych wypadkach z przeszłości.
- Bardzo późno zorientowałyśmy się, kim jest - powiedziała. - Być może u
mężczyzn znaki pojawiają się później albo może... no dość, że nie
zauważyłyśmy. Tylko że to nie był jeden błąd, ale kombinacja dwóch.
Nie doceniłyśmy Sorensena i p-rzeceniłyśmy same siebie.
Nagle obie zamilkły. Laura, pełna swych własnych niepokojów i
zdezorientowana ich ochoczymi wyznaniami, wiedziała, że właśnie dotarły
do sedna całej historii, a dotarłszy tam, zawahały się na moment i
popatrzyły na siebie.
- Ja opowiem... - powiedziała z westchnieniem Mityam. - Ostatecznie to
była moja decyzja.
- Kochanie... - Winter odwróciła się do niej i powiedziała łagodnie: -
Najpierw była moja.
- Widzisz, Lauro - zaczęła Miryam. - Nie jestem urodzoną matką i kiedy
myślałam sobie o moim synu, czułam się jak w pułapce. Myśl o tym, że
muszę patrzeć, jak dorasta tuż obok mnie, a przecież z
konieczności zawsze będzie kimś obcym (tak wtedy uważałam) i nigdy nie
będzie mógł mi pomóc obronić mojego domu przed armią - to znaczy
przed miastem maszerującym w naszą stronę, pożerającym po drodze
ogrody
i pola... No po prostu nie mogłam tego znieść. Postanowiłam oddać
Sorensena do adopcji. Ale jak tylko podjęłam tę decyzję, uświadomiłam
sobie, że jednocześnie nie chcę całkiem tracić go z oczu. Przyznaję, że
to było z mojej strony okropnie egoistyczne... Nie chciałam się nim
zajmować, ale
chciałam wiedzieć, co się z nim dzieje, a nawet mieć nad tym
pewną kontrolę. Wiem, że to było egoistyczne... No, ale jak
się później okazało. być może nawet dobrze się złożyło, że
było mnie stać na zapewnienie mu tego, co oba światy mają do
zaoferowania.
— Znalazłyśmy dla dziecka rodzinę zastępczą - powiedziała Winter. — To
był dom zupełnie jak z bajki... Cudowna,
opiekuńcza matka, domowe ciasta na stole, miły ojciec, odpowiedzialny,
uczciwy i czterej bracia... Jedna z tych rodzin,
co to w niedzielę rano zawsze chodzi do kościoła, a potem
wsiada w duży, rodzinny samochód i jedzie na wspólny
piknik. Lubili dzieci, nie chcieli już więcej własnych, więc
zdecycowali się na adopcję.
— Postawiłam pewne warunki — powiedziała Miryam. — I do dzisiaj
nie jestem pewna, czy to było mądre,
czy głupie. Jeżeli ostatecznie wyszło dobrze, to z całą pewnością
z innych powodów, niż na początku myślałam. Bo widzisz,
zawsze mi się wydawało, ze sztuka i wiedza to jedne z tych rzeczy w
życiu, w których możemy znaleźć największe pocieszenie... — przerwała i
zaraz dodała z uśmiechem: - Za młoda jesteś, żeby zrozumieć, o czym
mówię. W każdym razie powiedziałam rodzicom Sorensena, do której
szkoły ma chodzić i prosiłam, żeby go zachęcali do czytania i słuchania
muzyki... Obiecałam też, że nigdy nie będę próbowała skontaktować się
z nim bezpośrednio...
- Równie dobrze mogłaś zrobić cokolwiek innego, i tak
nic by to zmieniło - powiedziała Winter. - W głębi serca
był czarownicą i nic innego nie miało znaczenia. - Obserwowałyśmy z
daleka jego postępy — ciągnęła Miryam. - Wyglądało na to, że wszystko
jest w jak najlepszym porządku. Każdego dnia miałam taki moment, że
zastanawiałam się, czy uczciwie postąpiłam - chociaż w mojej sytuacji nie
dało się uczciwie postąpić. Zaraz potem przestawałam o tym myśleć.
Miasto nadeszło. Mój ojciec umarł, stryjowie zmusili nas do
sprzedaży farmy (został nam dom i przylegająca działka) i wtedy któregoś
dnia, trzy lata temu,
wyszłam na podjazd i zastałam tam Sorensena. Był tak podobny do mojego
ojca, że od razu go poznałam, choć był
w opłakanym stanie - obdarty, brudny, wyczerpany, chory,
słowa nie był w stanie z siebie wydusić. Nie umiał nawet powiedzieć, jak
ma na imię. I wtedy po raz pierwszy poczułam, że ten wymizerowany
chłopak (miał wtedy piętnaście lat) był właśnie tym czego pragnęłam
- dzieckiem obdarzonym
prawdziwą mocą.
Pokręciła głową i obie z Winter popatrzyły na siebie, połączone
wspomnieniem, którego nie dało się opisać.
- skąd wiedział, dokąd przyjść? — spytała Laura. — Skoro nigdy pani do
niego nie pisała i w ogóle.
— Najwyraźniej (z czego kompletnie nie zdawałyśmy sobie sprawy) cały
czas był z nami połączony — powiedziała Miryam. - I kiedy potrzebował
schronienia, dotarł do Jauna Caeli jak pająk, który podąża za
niewidzialną nicią swojej pajęczyny. Miał moc, dzięki której potrafił
odnależć swoich. I całe szczęście, biorąc po uwagę sytuację. Ale
równocześnie świadomość, że nigdzie nie możemy się przed nim ukryć,
była
trochę przerażająca.
- Stanęłyśmy na głowie, żeby go uratować - ciągnęła Winter. - To znaczy
nie jego życie - nie było obawy, że umrze, raczej... - popatrzyła niepewnie
na Miryam. - Chyba raczej jego człowieczeństwo. Zdawałyśmy
sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo mu grozi. Bo widzisz, Lauro, jak
nietrudno zgadnąć, czarownice bez człowieczeństwa to w dziewięciu
przypadkach na dziesięć, czarne czarownice. Woziłyśmy go po lekarzach
i pozbierałyśmy go do kupy. Teraz, kiedy musi, potrafi całkiem nieźle
naśladować prawdziwe życie, ale nie ma się co dziwić, że mówił o twoim
braciszku jak o zepsutym samochodzie. Sorensen sam jest trochę jak
zepsuty samochód i nikt nie umie powiedzieć, jak bardzo zepsuty. Nie
sprawia wrażenia osoby obdarzonej silnymi uczuciami, choć potrafi być
całkiem inteligentny.
- Bystry! - powiedziała Laura. - Bystry i trochę podstępny.
Mimo woli wciągnęła się w tę opowieść, choć myśl o Jakcu ani na chwilę
jej nie opuszczała.
- A co się stało z tą jego drugą rodziną? - spytała
- Długo by opowiadać. Może innym razem - powiedziała Miryam. -
Próbowałam ci wytłumaczyć nasze decyzje. Teraz za nie płacimy, bo
bardzo pokochałysmy Sorensena i [przez te wszystkie błędy z przeszłości
nie
czujemy się zbyt pewnie. Nie bardzo wiemy, co tak naprawdę myśli, co
czuje - może on sam tego nie wie. Najczęściej musimy się domyślać -
patrzyła Laurze prosto w oczy, ale w jej głosie zabrzmiało
onieśmielenie. - Byłyśmy bardzo zadowolone, kiedy zaczął o tobie
opowiadać, bo wydawało nam się... obie sądziłyśmy... Obie sądziłysmy, że
przez sam fakt, że go rozpoznałaś, uruchomiłaś w nim jakiś
mechanizm... że zaczął się zbliżać do... - urwała i wydawało się, jakby
czekała, aż laura dokończy zdanie, ale Laura milczała.
- Ale oczywiście z twojego punktu widzenia - Winter najwyraźniej
zmieniła temat - w tym może się kryć pewne ryzyko. Nie możemy obiecać,
że jego towarzystwo jest do końca bezpieczne.
Laura spojrzała na nie niepewnie. Pod jej ubraniem kryło się ciało, które
wciąż jeszcze ją zaskakiwało. Jeszcze nie było całkiem jej własne, a
wrażenie, jakie robiło na innych, nie zostało jeszcze do końca
zbadane. To właśnie fakt, że była dziewczyną, narażał ją według nich na
niebezpieczeństwo ze strony Sorry`ego. Wiedziała jednak, że nie może
ugiąć się przed strachem.
- Poradzę sobie! - prychnęła z godnością. - Byleby tylko Jacko
wyzdrowiał.
Babcia Winter poruszyła się nerwowo i powiedziała z nagła energią:
— Pogadamy o tym po obiedzie. Muszę się trochę ruszyć i coś
przyrządzić. Za chwilę będzie gotowe. Mogłabyś pójść
do pokoju Sorensena i powiedzieć mu,że za dziesięć minut
będzie obiad? Przypomnij mu, żeby umył ręce.
Laura poznawała geografię domu i szczególne cechy krajobrazu —
rzeźbioną skrzynię tuż za łukowatym wejściem do dużego pokoju, stół ze
smukłymi nogami, jego inkrustowany płatkami kości słoniowej blat z
aparatem telefonicznym na środku. Laura przeszła obok niego, marząc,
żeby zadzwonił i żeby to była Kate, mówiąca „już po ciebie jadę", ale
telefon
milczał jak grób. Podeszła do drzwi Sorry`ego i zapukała,
ale nie było odpowiedzi. Zapukała jeszcze raz i po
krutkiej chwili, zebrawszy się na odwagę, nacisnęła klamkę.
Drzwi otworzyły się cicho jak we śnie i weszła do środka jak piękna
Fatima do komnaty Sinobrodego. Oczywiście w pokoju nie wisiały za
włosy poprzednie żony z przebitymi sercami i uśmiechami poderżniętych
gardeł, kryjących straszliwą tajemnicę. Na biurku i na podłodze rozłożone
były tylko
zeszyty i książki do siódmej klasy. Laura przyjrzała się
matematyce z zaciekawieniem podobnym do tego, jakie wzbudza coś
napisanego w obcym języku, którego dopiero zaczynamy się uczyć. Potem
przeniosła wzrok na grzbiety romantycznych powieści ustawionych
rzędem
na najniższej półce regału. Z pewnością była wśród nich Miłość Philippy i
Skradzione
chwile. Dopiero teraz zobaczyła fotografie ptaków za
drzwiami i półkę, na której leżał aparat fotograficzny Sorry`ego, a obok
niego stały kwadratowe butelki z napisami "Wywoływacz" i "Utrwalacz".
Więkzość tych zdjęć Laura widziała już wcześniej na Festynie
Naukowym i teraz bardziej zainteresowały ją inne obrazy. Olbrzymie
skrzydła wystające wysoko ponad ramionami rzucały cień na jego twarz,
ale z czoła wystawały mu liście, a spomiędzy liści rogi lub gałęzie.
Obok obrazu w swobodnej półleżącej pozie odpoczywała kobieta na
zdjęciu - naga i gładka jak atłas.
Uśmiechała się do Laury dokładnie tak samo jak do Sorry`ego, ale
spojrzenie to znaczyło coś innego.
Dla Laury był to uśmiech siostry, a nie syreny. W rogu plakatu, nad głową
kobiety przypięte było małe zdjęcie, które tak ją zaintrygowało prawie
dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Szkielet patrzył na nią z
niepokojącym uśmiechem, ale nie odwzajemniła jego spojrzenia. Zamiast
tego podeszła do kanapy i stanęła między wyspami książek
i zeszytów, żeby przyjrzeć się zdjęciu. Patrzyła teraz na siebie samą,
rozłożoną od nadmiernego zbliżenia na drobne punkciki, jakby fagment
wycięty z tła jakiejś fotografii powiększono do takich rozmiarów,
że obraz nie wytrzymał w wyraźnych konturach. A jednak to była ona —
uchwycona w jakiejś niezbyt odległej, ale minionej chwili, zwrócona w
czyjąś stronę
i pogrążona w rozmowie z kimś (być może z Nicky), kogo nie było na
zdjęciu, ubrana w szkolny mundurek wstydliwie odsłaniający kolana.
Laura przeniosła wzrok z własnego zdjęcia na fotografię nagiej bogini
rozłożonej w leniwej pozie i z westchnieniem pokręciła głową.
Kiedy się odwróciła z zachmurzoną miną, w drzwiach pokoju stał Sorry.
Przyglądał jej się badawczo, a jego czarny kot owijał mu się wokół stóp.
Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz zobaczyła w tym
pokoju, był iakby zwielokrotniony, bardziej intensywny. wyglądał jak
któryś z obrazów na ścianie — mężczyzna o dzikiej
twarzy w ciężkiej ramie drzwi z majaczącym w tle
telefonem.
— Gdybyś czytała Wybryki serca — powiedział — wiedziałabyś, co
oznacza mój wyraz twarzy. Usiłuję wyglądać żałośnie,
ponieważ zostałem przyłapany na sentymentalizmie. Laura milczała. —
Jak mi idzie? — spytał. — Nie uważam, żebyś wyglądał sentymentalnie —
powiedziała.
Nie uważała również, żeby przypinanie jej zdjęcia do plakatu było
szczególnie sentymentalne.
Nagle Sorry zbliżył się do niej i stanął bardzo, bardzo blisko.
Chociaż nię był od niej dużo wyższy, Laura znalazła się w potrzasku
między ścianą a kanapą i nie mogła go ominąć. Sorry popatrzył na zdjęcie
nad jej głową.
- Niezbyt wyraźne, co? - powiedział. Udawałem, że
robię to zdjęcia szkolnej bibliotece. Ciągle się ruszałaś. - Mogłeś mnie
poprosić - zauważyła. - Nie mam nic przeciwko zdjęciom.
- Wstydziłem się - powiedział z szatańskim uśmiechem
i Laura nie była pewna, czy uśmiech dotyczy jego samego, czy też zdania
o zawstydzeniu. Tym razem stała nierchomo.
Zastygła jak bohaterka filmu przygodowego, która budzi się w dżungli z
jadowitym wężem zawiniętym na piersi i leży bez
ruchu w obawie przed ukąszeniem, oddychając powoli i
patrząc, jak w cudownie kolorowy łuskach mieni się światło.
Sorry wyglądał w tej chwili, jakby bił od niego jakiś blask. Oddech
miał nieruwny, a oczy prawie płanęły.
"Za chwilę coś się stanie" - pomyślała. W powietzru
wisiał pocałunek. Po jednej stronie pocałunku było dzieciństwo, słońce,
niewinność, zabawki, a po drugiej ludzie w czułym
uścisku, ciemność, namiętność i przyjęcie kogoś, kto choćby
nie wiem jak ukochany, na zawsze musiał pozostać przynajmniej trochę
obcy.
Sorry jej nie pocałował. Zamiast tego wciąż z tym samym uśmiechem, ani
przez chwilę nie przestając patrzeć
jej w oczy, położył lewa dłoń na jej piersi. Laura poczuła, jak na jej
własnej twarzy pojawia się niedowierzanie. A jednak dotyk był całkiem
prawdziwy, a w Sorrym nagle nastąpiła niespodziewana
zmiana. Jeszcze przed chwilą wyglądał groźnie i promieniował zimnym
blaskiem. Teraz jego twarz dziwnie
zmiękła i straciła wyraz natężonego skupienia, jakby to on był bardziej
zaniepokojony niż ona.
- Nie rób tego! — powiedziała z nagłym ożywieniem. — Pamiętaj, że
musisz mieć zaproszenie!
— N-no t-to mnie z-zaproś! — zażędał, jąkając się. nerwowo. Jednak w
miarę jak w jego głosie ubywało pewności
siebie, nieśmiały dotąd uścisk stawał się coraz bardziej
natarczywy. W tym momencie zadzwonił telefon i Laura poczuła, jak Sorry
opadł w jej stronę, oparł się o nią i sapnął głośno pod
wpływem zaskoczenia, a może także nagłej ulgi.
— No, Chant, dzwonek cie uratował! - powiedział.
— Nie zaprosiłabym cię — zawołała za nim, kiedy szedł
odebrać telefon. — Tak samo uratował ciebie, jak i mnie.
— Miałem zamiar być dla ciebie bardzo miły. Może by ci
się spodobało — odparł. Odebrał telefon i odwrócił się, podając jej
słuchawkę.
— Twoja mama — poinformował. — To niesamowite! Czyżby wiedziała,
że masz kłopoty?
- Nie takie znowu wielkie kłopoty — mruknęła Laura, biorąc od niego
słuchawkę. — Racja, po prostu nieudane podejście do lądowanie —
powiedział Sorry. — Lecę kołować.
Zostawił ją sam na sam z głosem Kate dochodzącym z innego
świata. Laurze wydawało się, że czuje przez telefon zapach szpitala.
- Jak się masz, córeczko? - spytała Kate.
- Dobrze! - powiedziała Laura. - Są dla mnie bardzo mili. Wszystko jest w
porządku. A jak Jacko?
- Jeszcze nie wiedzą - odpowiedziała Kate po chwili milczenia. Starała się
panować nad głosem, ale Laura słyszała rozpacz ukrytą między słowami -
Jeszcze nie wiedzą - powtórzyła - Powiedz
szczerze, myślisz, że dla państwa Carlisle`ów to naprawdę nie problem, że
u nich jesteś?
- Myślę, że nie - Laura musiała powiedzieć szczerze. - Ale
dla mnie to problem. Chciałabym być tam z tobą i Jackiem.
- Ja też bym chciała — powiedziała Kate. - Ale naprawdę
nic by to nie dało. Mogłabyś tylko tu siedzieć bezczynnie ze mną i
Chrisem.
- A co on tam robi? - w głosie Laury zgrzytnęła zazdrość. - Dlaczego on
tam jest, a ja nie?
Kate milczała.
- Mamo? - zawołała Laura.
- Sama nie wiem - odparła w końcu Kate. - Po prostu nie wiem. Nie
planowałam tego. Tak się jakoś stało, nawet nie wiadomo kiedy. I też nie
wiem, dlaczego ty jesteś tam, gdzie jesteś. Wszystko działo się tak
szybko... ktoś coś zaproponował... akurat nie było lepszego pomysłu, to się
zgodziłam. Też się nad tym zastanawiałam, siedząc tu, przy lóżku Jacka.
Wiesz co, córeczko? Zostanę tu na noc z Jackiem. Jakoś nie
mogę znieść myśli o powrocie do pustego domu.
— No, ale przecież ja mogłabym wrócić do domu! - krzyknęła Laura. —
Nie jestem w więzieniu. Mogłybyśmy być razem.
— I tak bym nie mogła zasnąć - powiedziała Kate. - Równie
dobrze mogę posiedzieć tutaj.
— Posiedziałabym z tobą — obiecała Laura, ale Kate już
podjęła decyzję. Podjęła ją też w jeszcze jednej sprawie.
— Wiesz co, córeczko? Chyba muszę skontaktować się
z tatą — powiedziała. — Wydaje mi się, że Jacko jest na tyle
chory, że ojciec powinien o tym wiedzieć.
Laura z przerażeniem poczuła ukłucie bólu, który był tak
stary, że już nie powinna go odczuwać. Myślała, że ma już
za sobą opłakiwanie straconego ojca i była wściekł, gdy się
okazało, że jednak nadal cierpi. Kiedy tak stała, szaamocząc się
przez chwilę z powracającym bólem, do przedpokoju wrócił Sorry i zza
łukowatego wejścia dawał jakieś znaki, które pewnie
miały znaczyć, że obiad jest gotowy.
— Może się ucieszy, że jest szansa na zmniejszenie
alimentów — warknęła w końcu Laura.
- Nie bądź taka, córeczko! — powiedziała błagalnie
Kate. — To za poważna sprawa na takie gadanie. To, co kochamy w Jacku,
częściowo pochodzi od ojca. Z tobą jest tak
samo. To znaczy, on ma w was swój udział. A poza tym po
prostu przepadał za tobą. Jacka nigdy tak naprawdę nie poznał.
- No dobrze! - powiedziała Laura. - Zrobisz, jak uważasz.
- Tak będzie najlepiej - zdecydowała matka. - Zadzwonię do ciebie jutro z
samego rana i powiemci, czy coś
się zmieniło. A! Jeszcze jedno, córeczko - wiem, że gadam jeszcze bardziej
nieskładnie niż zwykle, ale
bardzo cię kocham i myślę o tobie. Pamiętaj o tym!
Ja też cię kocham! - zawołała Laura. - Ucałuj ode mnie Jacka.
- Złe wieści ze świata? - spytał Sorry, kiedy odłożyła słuchawkę.
- Nie najlepsze - powiedziała. - Nie będzie problemu,
jeśli zostanę u was na noc? Zapomniałam zapakować bluzkę
na zmianę, ale może jutro rano po nią pójdę.
- Ależ sama wiesz, że Winter i Miryam będą zachwycone, jeżeli zostaniesz
- powiedział uprzejmie Sorry. - A ja
chyba wystarczająco udowodniłem swój entuzjazm, nie? Gospodarz
ze mnie jak się patrzy.
- Poza swoim pokojem jesteś inny - zauważyła Laura z nadzieją, że jej
głos jest bardziej beztroski niż jej myśli. - Może i racja - odparł Sorry
nerwowo. - Tam jestem
potężny i seksowny, ale im bardziej się oddalam od swojego pokoju, tym
staje się łagodniejszy. W szkole właściwie prawie
nie istnieję. Głodna? Z niemałym zdziwieniem Laura stwierdziła, że
umiera z głodu. Weszli do dużego pokoju z oknem wychodzącym
na werandę obrośniętą dzikim winem. Teraz jednak, gdy na
dworze gęstniał już mrok, wyglądało jak jakieś upiorne wężowisko,
bardziej nierzeczywiste niż odbity w szybie stół i cztery siedzęce wokół
niego osoby. To był prawdziwy obiad z rosołem, sałatką, potrawką z
kurczaka, a nawet z deserem. Laurze aż ślinka ciekła na widok jedzenia,
choć miała wyrzuty sumienia, że będzie się obżerać w czasie, kiedy Jacko
jest taki chory, a Kate odchodzi od zmysłów.
- Myślałam trochę o sprawie twojego braciszka - powiedziała Winter
Carlisle. —Sorensen, pomóż Laurze usiąść. - Poradzę sobie! —
powiedziała zdumiona Laura. - Sama umiem usiąść.
Takie wytworne maniery należały do niepokojącego,
obcego rytuału. Niektóre koleżanki z jej klasy miały chłopaków, z którymi
sypiały, ale żaden z nich nie odnosił się do tych dziewczyn szczególnie
szarmancko. Każdy chłopak, który z własnej woli zachowywał
się uprzejmie w miejscu publicznym,
wystawiał się na pośmiewisko, ponieważ było powszechnie wiadomo (w
każdym razie w klasie Laury), że na świecie chłopcy walczą, z
dziewczynami, więc dobre maniery są albo znakiem uległości, albo częścią
podstępnego planu i wobec tego zasługują wyłącznie na pogardę.
— W takim razie niech Sorensen będzie elegancki, żeby mi zrobić
przyjemność — powiedziała jego babcia. - Jesteśmy nie tyle kochającą się,
co troskliwą rodzina i dlatego formy są podwójnie ważne. Nie możemy
sobie pozwolić na zrezygnowanie z nich, tak jak to czasem robią kochające
się rodziny, które mają zaufanie do wasnych możliwości. Ale wracając do
tematu, Lauro, być może w bezpośrednim starciu dałabym radę
temu twojemu panu Braque`owi. Jednak, żeby go zmusić do zdjęcia znaku
z twojego brata, musiałabym zdobyć nad nim pewną władzę. Sorensen ma
rację, że aby zdobyć tę władzę, powinniśmy odciąć na panu Braque`u
nasz własny znak, a to niestety będzie bardzo trudne. To trochę jak
rzucanie run - ciągnęła Winter. - Dawniej wielu czarodziejów rzucało runy.
W Australii plemienny czarownik wskazuje kawałkiem kości w
stronę ofiary, która na skutek tago zaczyna tracić siły i w końcu umiera.
Znak, którego użył Carmody Braque, to coś podobnego. To znak
posiadania stanowiący jakby wrota do twojego brata, przez które pan
Braque może do woli wchodzić i wychodzić. Mógłby w ten sposób coś
przekazywać, ale on woli czerpać. Zna swoją moc i rozpoznałby naszą.
Nie wyciągnąby ręki do Miryam czy do mnie, ani nawet do Sorensena.
- Moja mama mówi, że z Jackiem jest bardzo źle - powiedziała Laura. Nie
musiała dodawać: "Czy nie ma żadnego, absolutnie żadnego sposobu, żeby
mu pomóc?".
- Nie byłoby najmniejszego problemu - powiedziała jakby od niechcenia
Winter. - Gdybyś ty sama była czarownicą.
Miryam uśmiechnęła się do Laury. Sorry uniósł swoje srebrzyste
oczy i spojrzał z uwagą na babcię.
— Czyżbyś rozważała przemianę? - zapytał.
— A czemu nie? —odpowiedziała Winter.
— T-to mogłoby ją zabić - zauważył Sorry.
- Ależ nie! Na pewno nie! - pośpiesznie zaprotestowała Winter. —
Przecież i tak jest już w połowie drogi, prawda?
Sam musisz przyznać. Przecież sam to czujesz.
Znów zwróciła się cło Laury.
— Jak wiesz, moja droga, jesteś, jak to mówimy,
wrażliwa na magię. Stoisz na progu naszego stanu i my możemy
zaprosić cię do środka — Sorry, Miryam i ja. Możemy ci
pomóc stać się czarownicą. Sądzimy, że gdyby ci się udało
odcisnąć znak na panu Braque'u, mogłabyś... jak to mówiłeś, Sorensen?
— Zniszczyć jego integralność - dokończył Sorry.
— Integralność? —zdziwiła się Laura. - To znaczy jego całość - wyjaśnił.
- Coś, co utrzymuje
jego istotę w jednym kawałku. Sądzimy, że gdybyś odcisnęła na nim swój
znak, mógłby zacząć się rozpadać. Wygląda na
to, że jest bardzo stary i jest mu coraz trudniej utrzymać swoje nienaturalne
ciało.
- Ale gdybym była czarownicą, mnie chyba również by poznał, prawda? -
spytała Laura. - To znaczy Carmody Braque.
Na środku stołu stał najzwyklejszy w świecie dzbanuszek na mleko.
Naczynia przy jej łokciu były najzwyczajniej brudne. Tylko dzięki temu
potrafiła rzeczowo rozważać taką nieprawdopodobną ewentualność. Sorry
patrzył na swoją babcię takim wzrokiem, jakby dopiero co zasugerowała,
żeby Laura podeszła do pana Braque`a ubrana w swoją najlepszą
wyjściową sukienkę, a przecież Winter proponowała, żeby została
czarownicą.
- Mógłby - powiedziała Winter. - Tylko że, widzisz, on cię już zna.
Spotkał cię. Już wie, że nie jasteś czarownicą. Więc gdybyś założyła
ciemne okulary, żeby nie mógł ci spojrzeć w oczy (bo z oczu można
bardzo dużo wyczytać) i gdyby ktoś z nas, powiedzmy Sorry, poszedł z
tobą i dał się rozpoznać, sądzimy, że prawdopodobnie ciebie by nie
podejrzewał. To by zamaskowało twój własny, zmieniony stan. Musiałabyś
go wtedy namówić, żeby coś od ciebie wziął albo jakoś sprytnie sprawić,
żeby sam chciał to wziąć - wszystko jedno, byleby wystawił rękę. A kiedy
już ci się uda zostawić swój znak, ważne, żeby cię rozpoznał i
miał świadomość, kim jesteś i co zamierzasz.
- Czy potem będę mogła się z powrotem przemienić? - spytała Laura.
- Nie! - powiedział Sorry. - Możliwa jest tylko jedna przemiana w życiu.
Laura zmarszczyła czoło.
— Trudno mi to sobie wyobrazić - powiedziała. - Wydajecie się trochę
inni, ale zachowujecie się jak każda inna
rodzina. Co właściwie robią czarownice?
— Jesteśmy jak naukowcy - wyjaśnił Sorry. - Tak jak
oni wpływamy na przyrodę. Zmieniamy ją tak, jak chcemy. Różnica polega
na tym, że naukowcy stosują reguły. które
poznali swoim umysłem, a my działamy wyobraźnią. Chyba głównie o to
chodzi.
— I jeszcze dajemy coś w zamian — powiedziała Miryam. — Naukowiec
rozumuje, a następnie, w doświadczalnych lub przemysłowych procesach
stosuje wyniki
rozumowania. Cena, którą trzeba zapłacić za powstałe w ten sposób
zmiany w przyrodzie, płacona jest często przez kogoś zupełnie
innego. Natomiast czarownice, kiedy powodują jakąś zmianę,
wsączają w świat odrobinę siebie. Później to się w nas odbudowuje, ale
dopiero po jakimś czasie — czasami po kilku
sekundach, kiedy indziej kilku godzinach czy dniach... Na
przykład, kiedy zmieniamy pogodę, bardzo długo do siebie
dochodzimy — a i tak, żebyśmy mogły wywołać deszcz, musi
być w pobliżu jakaś deszczowa chmura. Możemy też trochę
zajrzeć w przyszłość, ale tylko na chybił trafił. Czasami to jest
korzystne, a czasami... — kiedy to mówiła, Sorry podniósł rękę
i powietrze nad jego dłonią zawirowało gwałtownie, a już w
następnej chwili na jednym z palców siedział zimorodek. Zupełnie
nie zważając na otoczenie, cichutko postukiwał dziobem.
- Tylko, że żadna z tych rzeczy nie rozwiązuje problemu,
Chant - powiedział Sorry, patrząc ze zdziwieniem na ptaka. - A jeżeli nie
będzie chciała się przemienić? - Nie musi się od razu decydować -
powiedziała spokojnie Miryam. - Ale powinnaś, Lauro, podjąć
decyzję w ciągu
dwudziestu czterech godzin.
- Może w szpitalu znajdą lekarstwo — bąknęła Laura
i napotkała wzrok Sorry`ego, a w nim wyraźnie dostrzegła
udręczenie i skruchę - jakby wstęp do przeprosin za propozycję Winter.
Coś go niepokoiło w tym pomyśle z powoów,
do których sam przed sobą nie chciał się przyznać. Pod wpływem
spojrzenia Laury odwrócił wzrok i spojrzał na zimorodka, który po chwili
zniknął w równie tajemniczy sposób, w jaki się pojawił.
- On był z przyszłości? — spytała Laura i Sorry skinął
głową. - Ale niezbyt odległej — powiedział. — Najwyżej jeden
dzień naprzód. Gdzieś tam będzie pasował.
— Uważaj, żeby cię głowa nie rozbolała — ostrzegła Winter — Popisuje
się — dodała, zwracając się do Laury. — Taka materializacja, nawet w
przypadku niewielkich przedmiotów, jest dość trudna do
przeprowadzenia i bardzo wyczerpująca.
- Był naprawdę piękny — powiedziała Laura. — To tak, jakby dostać
mały prezent od jutra.
- Sorensen ma słabość do ptaków - odezwała się Miryam
i po raz pierwszy Laura usłyszała w jej głosie nutkę, która
mogłaby świadczyć, że jest na swój własny, chłodny sposób dumna z syna.
Ale Sorry patrzył w przestrzeń, jakby się trochę spodziewał, że zostanie
ukarany za zbyt swobodne zachowanie i już do końca wieczoru
prawie się nie odzywał.
Pokój Laury znajdował się na piętrze i wychodził na dziedziniec
zamieszkany przez liściastą gromadę ptaków i figur
szachowych, wyciętych z ogrodowych krzewów. Zokna było widać lasek,
ostatnią pozostałość po farmie Winter, a spomiędzy
liści i gałęzi, jak śliczne lampki choinkowe porozwieszane na topolach i
brzozach, połyskiwały pojedyncze światła dzielnicy Gardendale. Chociaż
Laura miała świadomość, że przebywa w pięknym, tajemniczym domu
o niezliczonych pokojach, przez chwilę zatęskniła do hałasu samochodów,
do niebezpiecznych ulic, a nawet do kosmicznego hipermarketu. Wszystko
to należało do szczęśliwego roku, który teraz rozpadał się na
kawałki i stawał się raczej wspomnieniem niż czasem, w którym żyła.
Przesunęła zasuwkę w drzwiach, zastanawiając się, czy to nie
ze strachu przed Sorrym. Doszła jednak do wniosku, że chciała po prostu
zostać sama ze swoimi myślami — oddzielona od
wszystkich pokus i namów ze strony trzech czarownic.
— Chant! — usłyszała tuż przy uchu naglący głos Sorry`rgo i obudziła się
zdziwiona, że w ogóle spała. Ciemność była
gęsta i miękka jak futro.
- Czego chcesz? - krzyknęła, tym razem naprawdę
przerażona - po pierwsze ciemnością i obcym pokojem,
który się za nią czaił, a po drugie głosem Sorry`ego dochodzącym
gdzieś z bardzo bliska.
- Ciii! - Nie bój się! - szepnął. - Nie przyszedłem,
żeby.... Nic ci nie zrobię. Posłuchaj mnie! Nie daj się w nic
wrobiś, dobrze? Staruszka Winter to twarda sztuka. Zawsze
przede wszystkim myśli o własnym interesie. Nie daj się namówić
na tę przemianę, dopóki nie będzieszabsolutnie pewna, że to jedyny
sposób na ocalenie twojego brata. A nawet wtedy musisz być przekonana,
że naprawdę tego chcesz. Nie zgadzaj się, zanim ci nie powie, czy nie
ma jakiejś alternatywy.
Jeżeli ją spytasz odpowie ci uczciwie. Ale koniecznie musisz spytać.
- A to takie straszne być czarownicą? - spytała Laura, siadając na łóźku.
Wsunęła w ciemność rękę i po chwili dotknęła twarzy Sorry`ego.
- Nie, to nie jest straszne, tylko że odcina cię od świata — powiedział.—
Nie wiem, czy byłabyś zachwycona gdybyś musiała tu tkwić z Miryam,
Winter i ze mną.
Słuchając jego głosu w ciemności, Laura usiłowała sobie dokładnie
przypomnieć dotyk jego dłoni w tym śmiałym, a jednocześnie
chłodnym geście sprzed paru godzin. Ze zdumieniem
stwierdziła, że chciałaby poczuć go jeszcze raz, żeby móc go dokładnie
przemyśleć. Jak niewidoma dziewczynka,
dotykała w ciemności jego twarzy, próbując dociec, jaką ma minę.
— Jak tu wszedłeś? - spytała. - Zamknęłam drzwi na zasuwkę. Poczuła
jego uśmiech. — Bardzo rozsądnie - pochwalił. - Ale co to za czarownica,
która nie umie przeniknąć przez drzwi?
- Czy ty się aby nie posuwasz zbyt daleko? - spytała
groźnie Laura. - Mam wrażenie, że twoje zachowanie podpada
pod molestowanie seksualne.
- Naczytałaś się pism dla kobiet - odparł Sorry. - Nie
przejmuj się - z możliwych molestowań to akurat jest najfajniejsze.
— To nie fair! — syknęła Laura.
— Fair' — prychnął Sorry. — Wiesz, co sobie możesz
zrobić z "fair"! Poza tym, w gruncie rzeczy, nie wydaje mi się, żebyś się
szczególnie opierała.
Pomyślałem sobie, że moglibyśmy pójść
trochę na skróty. Chyba nie zamierzasz przerabiać tego numeru z
„najpierw musimy się lepiej poznać".
- Sama nie wiem — przyznała Laura. — W ogóle nic o tych sprawach nie
wiem. Nigdy nie byłam z chłopakiem. A ty? Znaczy, z dziewczyną,
oczywiście.
— Potrzebujesz referencji?- spytał Sorry Dłoń Laury nadal dotykała jego
twarzy.
- Spałeś kiedyś z dziewczyną? - zapytała, ale on nie
odpowiadał. - Spałeś? - nie dawała za wygraną.
- Tutaj nie - powiedział w końcu.
- I co? Podobało ci się? - spytała. - Było jak w ostatnich pięciu linijkach
harlequina?
- Momentami było fajnie - przyznał Sorry. - A swoją drogą, miałem potem
przez to cholernie dużo kłopotów. Niewykluczone, że
byłem raczej czarnym charakterem, a nie głównym bohaterem. Sam już nie
wiem.
- A jak to jest być czarownicą? - spytała Laura.
- Momentami fajnie - powiedział znowu. - Czasami
obie rzeczy są do siebie całkiem podobne. Czekaj, pokażę ci,
jestem w tym niezły. Pomyśl sobie o jakimś miejscu — miejscu, z którym
wiążą się miłe dla ciebie wspomnienia.
Wspomnienie przyszło, zanim zdążyła je powstrzymać.
- Nie to! — chciała zawołać, ale Sorry powiedział „Mam!" jakby coś mu
podała w ciemnościach. W pobliżu okna zaczęło się trochę rozjaśniać.
- Przyroda trochę przypomina hologram — powiedzia Sorry. — Każda
część zawiera cały obraz.
Przez moment Laura patrzyła przez coś w rodzaju wizjera
wielkości małej monety, a zaraz potem ogarnęło ją przedziwne uczucie,
jakby nagle musiała pomieścić w sobie
wspomnienia o wszystkich miejscach na świecie. Gdy tylko przychodziła
jej do głowy nazwa, od razu widziała to miejsce.
Gdy tylko widziała jakieś miejsce, próbowała je nazwać - nie
jeden ocean, ale wszystkie oceany, lodowe pustynie,
barwione wschodem i zachodem i rnigotliwym światłem zorzy, piasek
przesypujący się z miejsca w miejsce aż po granice
wzroku. Drżały wnętrzności ziemi. Pod czujnym okiem
księżyca przypływ przepychał się z odpływem, tworzyły się
tęcze, wiatr jak wielka miotła zamiatał na niebie chmury, które
zmieniały kształty, topiły się w deszcz lub ciemniały, raniły
się o niewidoczne przeszkody i płynęły dalej, poznaczone
rozwidlonymi rzekami błyskawic wraz z ich białymi, elektrycznymi
dopływami. W tej wszechogarniającej wizji kryło
się nieskończone bogactwo szczegółów, ale Sorry skupił się
na jednym i wokół Laury zaczęła się tworzyć jedna szczególna
plaża spośród niezliczonych plaż — plaża z ciemnostalowym
piaskiem i muszelkami jak delikatne gwiazdki, ze wspaniałym,
bezkresnym morzem — nie zielonym ani niebieskim,
ale od nadchodzącej nocy sfioletowiałym i poczerniałym aż
po daleki czysty horyzont, morzem zmarszczonym od swych
własnych, słonych zagadek.
Kiedyś, wiele lat temu, Laura była na tej plaży z Kate i z ojcem.
Teraz czuła dziwny zapach soli zmieszany z organiczną wonią gnijących
wodorostów i piasku zamieszkanego przez więcej żywych istot, niż
mogłaby próbować zliczyć.
- Kojący widok — odezwał się Sorry. —Śpij dobrze, Chant. Do jutra.
Wyszedł, a Laura jednocześnie poruszona i ukołysana, patrzyła na fale
załamujące się na pomarszczonym piasku i w końcu zasnęła.
#
Rano obudził ją śpiew wielu, wielu ptaków. Zeszła na dół przez stary dom,
jeszcze pusty o tej porze, wypełniony tylko brązowozłotym światłem
porannego słońca. Kiedy, zaintrygowana hałasem na zewnątrz, wyszła
kuchennymi drzwiami na dwór, zastała tam Sorry`ego. Klęczał półnagi
przy swoim skuterze i wykonywał jakieś tajemnicze naprawy.
- zaparzyłem przed chwilą kawę - powiedział takim tonem, jakby jej
obecność była czymś zupełnie zwyczajnym. - Chyba starczy dla cieie.
Myślę, że jeszcze nie wystygła.
Laura znalazła kawę i wyszła z nią przed dom. Usiadła na schodku i
przyglądała się, jak Sorry pracuje.
- Coś nie tak z twoim skuterem? - spytała po chwili. - Muszę pojechać do
domu po czystą bluskę.
- Weź którąś z moich koszul - powiedział Sorry. - Chociaż nie, chyba
będzie trochę za duża. Dobra! Wszystko gra! Daj mi dziesięć minut, to cię
zawiozę do domu, a przy okazji przetestuję skuter.
Laura siedziała na schodku, oparta plecami o drzwi i po raz pierwszy
poczuła się zupełnie swobodnie w towarzystwie Sorry`ego. Później, tym
razem już z większą wprawą, wdrapała
się na tył skutera i ruszyli z warkotem po żwirowym podjeździe.
Otworzyli bramę, zamknęli ją za sobą i z zaczarowanego
świata Janua Caeli wyjechali do dzielnicy Gardendale. Spała
sobie jeszcze niewinnie leniwym snem niedzielnego poranka.
Ulice były prawie zupełnie puste, a skąpane we wczesnym, bursztynowym
świetle domy zaczynały różowieć wzdłuż kalenic dachów i brzegów
wąskich kominów. Zdumiona Laura dostrzegła przed furtką ich domu
samochód
Chrisa Holly.
— Sorry — powiedziała, zsiadając ze skutera. - To samochód chrisa Holly.
— Tak? — mruknął Sorry bez specjalnego zainteresowania.
— Kate pojechała nim do szpitala — Laura z niepokojem zmarszczyła
brwi. — Musiała wrócić. Chyba coś jest nie tak.
— Coś jest nie tak z tym skuterem — powiedział
Sorry. — Wiesz co? Wskakuj z powrotem, przejedziemy się
nad zatokę i trochę rozgrzejemy silnik. Wracając, wstąpimy
po twoją bluzkę. Jest jeszcze strasznie wcześnie. Twoja mama
nie będzie zachwycona, jak ją obudzimy.
— Ty nic nie rozumiesz! — zawołała z oburzeniem
Laura. — Muszę się dowiedzieć, co z Jackiem. — Nie, to ty nic nie
rozumiesz! - krzyknął Sorry i w tym samym momencie, jakby na
umówiony sygnał ze sceny, Chris
Holly otworzył drzwi i wyszedł przed dom dom po mleko. Przy
furtce rozejrzał się nieśmiało. Miał na sobie niedługi płaszcz
przeciwdeszczowy Kate, spod którego wystawały bose stopy.
Prawie natychmiast zauważył wpatrzonych w niego Laurę i Sorry`ego.
- Cholera! - mruknął Sorry, głównie sam do siebie. - Nie przejmuj się
Chant. Przyjmij to na chłodno.
Laura przyjęła to bardziej niż na chłodno. Wdrapała się z powrotem na
vespę i powiedziała lodowatym tonem:
- Pojedźmy gdzieś indziej.
- Nie chcę się wtrącać - powiedział Sorry.- Ale chyba
nie powinnaś sobie tego brać zbytnio do serca. Nic się przecież nie stało. -
Laura! - zawołał niepewnym głosem Chris Holly. Wyglądał na
przerażonego.
- Jedziemy! — rozkazała Laura i walnęła pięścią w plecy Sorry`ego.
Skinął głową i zniszczyli poranną ciszę, odjeżdżając w dół Kingsford
Drive.
rozdział ósmy
Bez powrotu
- Przecież to nic strasznego - powiedział Sorry trochę znudzonym głosem.
- Twoja mama miała nadzieję, że poczuje się trochę lepiej, jeżeli spędzi
noc z Chrisem. I co w tym złego? Ja tam popieram wszystko,
co może ludziom w trudnych chwilach poprawić humor.
- Ale teraz? Kiedy Jacko jest taki chory? - powiedziała Laura, chociaż
choroba Jacka nie była jedynym powodem jej bólu.
- Jemu to nie zaszkodzi - powiedział Sorry. A kto wie, może mu nawet
pomóc.
- Nie masz zielonego pojęcia o tych sprawach! - krzyknęła Laura. - Ty w
ogóle nie masz serca!
- Szczęściaż ze mnie! - odparł Sorry. - Tylko że to wcale nie znaczy, że nie
mam racji.
Zapowiadał się upalny dzień. Szli ścieżką wzdłuż zatoki w miejscu, w
którym płynąca przez miasto rzeka, po krętej
drodze wśród domów i małych fabryczek, spotykała się z
morzem i poddawała woli księżyca. Po lewej stronie mieli góry,
a po prawej wodę, chociaż teraz, podczas odpływu, więcej
było mułu niż wody. Przed nimi leżały dwa jeziorka stanowiące osadniki
oczyszczalni ścieków. Nakrapiane kaczkami,
czarnymi łabędziami i gęsiami, odbijały postrzępione szczyty
równie wyraźnie jak mniej podejrzane wody.
- Zapomniesz o tym - Sorry jeszcze raz wrócił do tematu. - Najlepiej zrób
to od razu.
- Nigdy! - burknęła Laura z ponurą determinacją. - W życiu tego nie
zapomnę! - No dobra, może nie tak do końca zapomnisz - Sorry zaczynał
tracić cierpliwość. - Ale po prostu przestaniesz o tym myśleć.
Wydarzą się inne rzeczy i zaczniesz myśleć o nich, więc równie dobrze
możesz od razu przestać. Mówiąc to, zdjął kurtkę, żeby odsłonić przed
słońcem
swoje plecy i ramiona. Wyszli zza zakrętu i spojrzeli na
zatokę. Cienka jak papier warstewka wody nad mułem mimo wszystko
odbijała poranne srebrzystobiałe światło. Kiedy
jednak zbliżyli się do świetlistej tafli, podmuch wiatru poruszył
jasne zwierciadło, które nagle poszarzało i znikło. Z na wpół
zatopionej kłody zerwała się spłoszona czapla. Kiedy uspokoiła
lot, skuliła głowę na piersi i przeleciała tuż obok nich,
ciągnąc za sobą nogi. Laura zapragnęła odlecieć razem z nią,
a potem rozpuścić się w bursztynowym powietrzu jak cukier
mieszany gorącym wiatrem i już nigdy nie musieć czuć.
- Nic z tego! - powiedział idący obok Sorry, w jakiś,
znany tylko sobie sposób, odczytując jej mysli. - Możemy
tylko zacisnąć zęby i jakoś to znieść. Spójrz na ten muł. Widzisz, jaki
spokojny? Popatrzmy na niego przez chwilę i spróbujmy sami się
uspokoić. — Sam jednak, mówiąc to, patrzył w ślad za czaplą, jakby
część jego uwagi odlatywała wraz z nią.
— Ty to bez problemu zniesiesz! — burknęła Laura.
— I dzięki Bogu! — zgodził się Sorry. - Możesz sobie myśleć, że jestem
bez serca. Na tym właśnie polega mój triumf! To jest moje zwycięstwo! Po
jakiego grzyba mam cierpieć?
— Ja nie cierpię z własnej woli — żachnęła się Laura.
— Ale możesz z własnej woli nie cierpieć - przekonywał Sorry.
Usiedli na ziemi wśród traw i koniczyny. Patrzyli na muł podziurawiony
maleńkimi norkami i poorany śladami setek
krabów uparcie pełznących bokiem w poszukiwaniu martwych
przysmaków. Otoczył ja ramieniem, ale to nie przyniosło Laurze ukojenia,
ani nawet specjalnie jej nie zaniepokoiło, bo Sorry myślami był gdzie
indziej. Czuła się trochę jak w obęciach drzewa. — Wiem, co mówię —
powiedział. — Nie wiem, czy wjesz, ale dopiero od trzech lat znam swoją
własną matkę. Oddała mnie mięsiąc po urodzeniu. Pewnie ci o tym
mówiła co? Od czasu do czasu musi komuś powiedzieć.
- Coś wspominała - przyznała Laura. - Wyglądało na to, że ma wyrzuty
sumienia.
- Tylko nie myśl, że mam do niej żal - ciągnął Sorry. - Moim zdaniem
postąpiła właściwie. To nie jej wina, że się nie udało.
- A co się właściwie nie udało? - spytała Laura, żeby zająć czymś myśli.
- Ja się nie udałem - powiedział Sorry. - Umiałem
przejść na tamtą stronę lustra, a inni nie umieli. To było tak, jakby
wszystko dookoła mnie miało doczepioną jakąś dodatkową część, którą ja
dostrzegałem i umiałem wykorzystać, a inni nie mieli o niej
pojęcia. Umiałem sprawić, że drzewa kwitły, rosła kapusta... Umiałem
odgonić deszczowe chmury... Sprowadzić deszczu jeszcze wtedy nie
umiałem (to o wiele trudniejsze), ale potrafiłem znaleźć każdą zgubioną
rzecz i przeczytać książkę. Tak naprawdę to nie były czary, chociaż
właściwie mogłyby być. Na początku to ich niepokoiło, ale później
wyglądało na to, że sic przyzwyczaili. Najstarsi bracia powychodzili z
domu, a ja sobie dalej w najlepsze tam mieszkałem. Potem ojciec stracił
pracę — mówili, że to zwolnienia grupowe,
ale wydaje mi się, że komuś tam podpadł. Znalazł inną, ale już nie tak
dobrą, a poza tym zaczynał się starzeć i chyba kiepsko to znosił... Musiał
kogoś za to obwinić i wybrał mnie.
- Ale jak mógł to zrobić? - spytała zaskoczona Laura.
- Bez najmniejszego problemu - zapewnił Sorry. - To
żadna sztuka obwiniać innych. To się dzieje instynktownie.
W domu zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie.
- Ale przecież nie byłeś adoptowany - powiedziała Laura. — Mogli cię
oddać, skoro im było źle z tobą. - O, nie, nie — powiedział Sorry i
roześmiał się. Był to cichy śmiech rozbawienia bez odrobiny złości,
ale z jakiegoś powodu Laurę aż ciarki przeszły. — Mieli pewien ważny
powód, żeby mnie ani nie oddawać, ani pozbywać się w jakiś inny sposób.
Tylko że jeżeli ci powiem, co to za powód, to uznasz ich za
jakichś prymitywnych skąpców, a to nieprawda. To nie był prymitywny
powód, choć często nam się wmawia, że tak jest. Płaciła za mnie. Miryam
dawała im sporą sumkę, żeby się mną zajmowali — dużo więcej niż
koszty utrzymania — jeszcze całkiem przyzwoitą premię za fatygę. I kiedy
ich sytuacja się pogorszyła, te pieniądze stały się im niezbędne. Ich poziom
życia — dom, samochód i tego typu rzeczy — częściowo
zależał od tych pieniędzy co pół roku.
— To tak jak z alimentami! — powiedziała Laura ze zrozumieniem.
— Wszystko we mnie zaczęło Tima — mojego przybranego ojca —
drażnić i niepokoić. Po pierwsze byłem nieślubnym dzieckiem (Miryam
twierdzi, że nie ma pojęcia, kim był mój ojciec i że specjalnie zrobiła
wszystko, żeby nie wiedzieć). Oprócz tego zawsze byłem leworęczny. A do
tego dochodził jeszcze ten... - no chyba trzeba powiedzieć - nadnaturalny
element, chociaż mnie się zawsze
wydaje, że jestem właśnie bardziej częścią natury niż inni ludzie, a nie
poza naturą, czy ponad naturą. Zawsze czuję,
że działam zgodnie z nią, a nie przeciwko niej. No, w każdym razie, co by
to nie było, jak tylko zrozumiałem, że mu
to nie odpowiada, szybko nauczyłem się to ukrywać. No to wtedy
przyczepił się do mojej leworęczności. Biedny Tim! Jakoś
w tym czasie zaczął dużo pić. Mniej więcej raz w miesiącu wracał
kompletnie pijany, a potem przez trzy następne tygodnie za to pokutował, a
my musieliśmy pokutować razem z nim.
Częścią mojej pokuty było odzwyczajanie się od leworęczności. Twierdził,
że to dla mojego dobra. Zawsze się jąkałem - powiedział Sorry -Chyba
natura chciała zrównoważyć moją gadatliwość, utrudniając mi
mówienie.W każdym razie jąkałem się coraz bardziej i w domu
funkcjonowałem jako jednoręki, bełkocząc głupek. Nawet kiedy Tima nie
było, przygotowywałem się na chwilę, kiedy będzie. Potem znów stracił
pracę
i dużo częściej bywał w domu. W końcu zacząłem się tak dziwnie
zachowywać w szkole, że wysłali człowieka z pomocy społecznej, żeby
sprawdził, co się dzieje... i to już... tego już było za wiele - Sorry
zaśmiał się nerwowo —Timowi kompletnie odbiło. Myślał, że to ja się
poskarżyłem, a w każdym razie tak twierdził, ale mi się wydaje, że po
prostu potrzebował wymówki, żeby się na kimś wyżyć. Powiedział, że
krajem rządzą grzesznicy - w pewnym sensie trudno się z tym nie zgodzić
- i że pieniądze mają nie ci ludzie, co trzeba. Wspomniał o Miryam,
zacytował Apokalipsę św. Jana i na k-koniec - powiedział Sorry -
sp-puścił mi t-takie manto, j-jakiego jeszcze w życiu n-nie dostałem. A że
b-był kawał chłopa, stłukł mnie ok-kropnie. Kiedy byłem mały, bawił się
ze mną w siłowanie i nazywał to zabawą w niedźwiedzie. To
pobicie było chyba zabawą w niedźwiedzie w wersji dla dorosłych.
Laura patrzyła na niego zaniepokojona, bo chociaż mówił to wszystko
wesołym tonem, narastające jąkanie nie wróżyło niczego dobrego.
Uśmiechał się do niej, niby to beztrosko, ale równocześnie na
wspomnienie
dawnej kary jego twarz zmieniła kolor tak, że nawet letnia opalenizna
ustapiła pola. Policzki mu napuchły, oczy pociemniały i Laura nie była
pewna, czy Sorry wie, co się z nim dzieje, czy też nie ma pojęcia,
jak pamięć demaskuje jego pozorną obojętność.
- M-m-myślałem, że g-g-go z-z-z... - zaciął się nagle. Skrzywił się,
zamknął oczy i w końcu powiedział z wysiłkiem, ale spokojnie -
myślałem, że go zabiję, ale b-bałem się, a poza tym, nie mogłem przestać
mysleć o nim jako o o-ojcu. O, zobacz! - zwołał z ulgą. - Jest zimorodek,
widzisz?
Ptak siedział tuż za nim na występie skarpy brzegowej, która w tym
miejscu opadała wielkimi stopniami z gliny i zerodowanej skały,
częściowo zarośniętymi paprocią, brzegówką i spóźnionymi
naparstnicami.
Zimorodek sfrunął na wyciągniętą dłoń Sorry`ego i Laura jeszcze raz
mogła przyjrzeć się gładziutkiej, jasnożółtej piersi ptaszka i jego
ciemnozielonemu grzbietowi.
- Do mnie też by przyleciał, gdybym była czarownicą. - spytała
i Sorry przytknął z roztargnieniem. Być może
rozmyślał o historii, którą opowiedział, żeby pokazać swój
lekki stosunek do życia, a która zamiast tego ukazała brutalny
wpływ wspomnień na obecne zdarzenia.
- I co było potem? - spytała Laura. - Potem? - powiedział szyderczym
tonem. - Cóż, p-p-potem była za-a-adyma - ale emocje już opadły i teraz
tylko sam natrząsał się z własnej ułomności. - Nie mogłem
następnego dnia pokazać się w szkole i opowiadać ludziom: "No tak,
rzeczywiście mam parę siniaków. Po prostu bliższe spotkanie z drzwiami".
A tak bym zrobił. W pewnym sensie chciałem go chronić, ale on
postanowił nie ryzykować. Zaciągnął mnie do piwnicy izamknął w małej
komórce. Mogłem tam tylko siedzieć. O staniu czy chodzeniu nie było
mowy. Powiedział, że mam tam zostać tak długo, aż pozbędę się diabła,
który we mnie siedzi. Nie mogłem nawet iść do łazienki. Nie żebym akurat
musiał, dopiero co byłem - zaśrniał się i umilkł. - Po tym, co powiedziałeś,
trudno sobie wyobrazić, że twój ojciec w ogóle mógł być
kiedyś dobry - powiedziała Laura.
- Myślę, że po prostu życie stało się dla niego czymś w rodzaju wojny -
Sorry przez chwilę wyglądał, jakby był głęboko poruszony wszystkimi
usprawiedliwieniami, które przychodziły mu do głowy. - Sporo na
ten temat myślałem i roznawiałem. Czytałem książki pisane przez ludzi,
którzy dokładnie obserwowali zachowania innych ludzi i doszedłem do
jednego wniosku - otóż Tim w pewnych okolicznościach radził sobie
całkiem dobrze. W momencie gdy stracił pracę, część jego umysłu
pogrążyła się w ciągłej rozpaczy, nawet panice, a jak tu
normalnie żyć z czymś takim? Sądzę, że traktując mnie brutalnie,
usiłował nadać temu wszystkiemu jakiś sens - to znaczy,
po prostu znaleźć odpowiedzialnego za ten stan rzeczy. — .Ale to było
wstrętne... i strasznie głupie - powiedziała Laura.
— A może nie miał wyboru? ~ odparł Sorry. — Jak już raz zaczął, to nie
mógł się wycofać. Musiałby się przyznać do błędu.
- No dobra, ale w końcu jakoś musiałeś się wydostać — powiedziała w
końcu Laura.
- Jakoś musiałem — przyznał Sorry. —Ale nic nie pamiętam.
I nie pamiętam niczego jeszcze długo, długo potem.
Następna rzecz, którą pamiętam to płacząca Miryam, ale wtedy byłem w
szpitalu. Dopiero potem przewieźli mnie do Janua Caeli. Podobno po
całym dniu Tima trochę ruszyło sumienie. Otwórzył I komórkę... a tu nie
ma Sorensena! Zniknąłem.
Nie mam pojęcia jak. Znalazły mnie ledwie przytomnego na podwórku,
wśród tych przystrzyżonych drzewek iwtedy do
Miryam dotarło to, z czego nie zdawała sobie sprawy wcześniej - że
jestem dokładnie tym, kim chciała, żebym był, z wyjątkiem nałego
szczególiku związanego z płcią.
- Nie takiego znowu małego! - powiedziała Laura. - O, dzięki, że masz o
mnie takie dobre zdanie - odparł Sorry. - Myślę, że mniej więcej w
granicach normy. - Nie o to mi chodziło! - wściekle krzyknęła
Laura.—Przecież dobrze wiesz, o czym mówię!
- No dobrze, już dobrze - powiedział. - Oj, tak sobie
powiedziałem dla żartów, sorry*. Widzisz? Tak sie głupio złożyło, że za
każdym razem, kiedy za coś przepraszam, muszę
się przedstawiać.
- Przeszkadza ci, kiedy się do ciebie mówi Sorry? To
tylko zwykłe zdrobnienie — powiedziała Laura. - Przyzwyczaiłem się —
odparł Sorry. — Miryam zawiozła mnie do Sydney do lekarki-
czarowriicy, prawdziwej czarownicy, ale równocześnie psychoterapeutki.
To
znaczy, była czarownicą jak Winter, Miryam i ja, a oprócz tego miała
dyplom
uniwersytetu i te rzeczy. Była naprawdę świetna — rzeczywiście
używała swojej mocy nie tylko do efektów specjalnych.
Jeżeli kiedykolwiek będę dorosły co nie zawsze wydaje misię takie
oczywiste, chciałbym być taki jak ona.
* sorry (ang.) - przepraszam.
- To znaczy być psychoterapeutą? - spytała Laura z powątpieniem.
- Broń Boże! - powiedział Sorry. - Cciałbym pracować
w... niw wiem, biurze konserwatora przyrody czyw straży
leśnej, czy czymś takim. Mógłbym w taktowny i pożyteczny
sposób używać moich zdolności, żeby pomóc w odnowie
zniszczonego buszu albo ratować zagrożone gatunki ptaków.
W każdym razie, Chant, ta historia ma morał, a jest on taki,
że ze wszystkim można się w końcu pogodzić... Ludzie dawali sobie radę z
o wiele gorszymi rzeczami niż takie bzdury.
- Ale ty sobie nie dałeś - zauważyła Laura brutalnie. - Nie mówmy o tym
nikomu! - pośpiesznie powiedział Sorry — Zresztą weźmy na przykład
moje wyniki wszkole. Pomagam w bibliotece, robię z ukrycia zdjęcia
przyróżnym ptaszkom, zrobiłem oszałamiająca, karierę jako prefekt. W
większości przedmiotów jestem w czołówce klasy, a z angielskiego
walczę o pierwszeństwo tylko z Katherine Price. To chyba znaczy że sobie
poradziłem, nie? Nie chcę umierać, ciekawi mnie, co się stanie w
przyszłości, więc muszę żyć dalej. Dobrze ci
radzę: po prostu życz swojej mamie szczęścia. Twoje męczeństwo nic tu
nie zmieni. Nic a nic. Wyciągnął rękę wpowietrze
i zimorodek odfrunął jak świetlista strzałka.
— A niech to wszystko...! — powiedział cicho Sorry. - No dobrze, w
porządku, to jest nie fair! Nie fair jest też to, że sobie tutaj siedzę z tobą, na
słoneczku, podczas gdy biedny stary Tim
wyplata koszyki albo coś w tym rodzaju, na terapii zajęciowej w
warjatkowie. Stanowię żywy przykład na to, co mogą zrobić
pieniądze i wykształcenie. Miryam wiedziała, co robić i miała pieniądze,
żeby to robić. Rzuciła wszystko i mnie wywiozła.
Jeżeli dziewiąćdziesiąt procent ludzi uważa, że jestem normalny to znaczy,
że
jestem normalny... A, a propos, chciałem cię o coś zapytać.
Martwa szarość zatoki sprawiła, że Laura (jeszcze przed chwilą
przepełniona gniewem) poczuła w sobie tę sama martwotę i szarość.
Próbowała przedrzeć się myślami przez opowieść Sorry`ego z powrotem
do Chrisa
i Kate. - To że tobie było kiedyś jeszcze gorzej — powiedziała powoli -
nie ma dla mnie żadnego znaczenia... Jednak wszystko to razem wzięte —
miejsce, czas i opowieść zrobiły na niej pewne wrażenie. Jej
złość osłabła, właściwie prawie znikła, ale zamiast niej pojawiło się
ponure przygnębienie i Laura zaczęła płakać. Płakała nie z jakiegoś
jednego szczególnego powodu — po prostu dlatego, że jej życie
rozpadło się na kawałki i za nic nie dawało się z powrotem złożyć w jakąś
sensowną, bezpieczną całość. Spełniły się ostrzeżenia. Jeszcze tydzień
wcześniej była kompletna i spójna. Miała prawdziwą twarz
zwróconą do świata. Teraz całkiem się rozsypała.
- Nie płacz - powiedział Sorry bez specjalnego współczucia. - Przestań!
Zaczynam się czuć jak mąż, który musi znosić wszystkie wady
małżeństwa, a nie może skorzystać z zalet.
Laura fuknęła wściekle.
- Z jakich zalet? - krzyknęła. - No, powiedz! - Jakich zalet? Chcesz się ze
mną przespać? Dobrze! Załatwmy to szybko i będziesz się mógł wreszcie
zamknąć i przestać o tym gadać! Będziemy to mieli raz na
zawsze z głowy!
Sorry spojrzał na nią przestraszony.
- To naprawdę straszne - powiedział w końcu. - To moja wina, tak?
Laura popatrzyła na swoje dłonie splecione tak mocno, że przez chwilę
sama nie była pewna, który palec należy do której ręki.
- No wiesz, Chant, przyznaję, że miewam różne myśli na twój temat,
kiedy tak się przechadzasz po boisku w szkole - trochę jak czapla - chuda i
odrobinę kanciasta, ale elegancka i pełna gracji... i potem,
kiedy mnie rozpoznałaś, i zacząłem ci się jeszcze bardziej przyglądać i
przez ostatni rok wydoroślałaś, i po prostu wyglądasz tak, jakbyś chciała...
A najgorsze jest to, że chociaż zgodziłaś się tylko
dlatego, że jesteś zdenerwowana i smutna, ja i tak... - zaśmiał się sam do
siebie. - No cóż, nie jestem bohaterem - powiedział. - To na pewno. Ale
mogę udawać, że jestem. Chodź, wracajmy. Zobaczymy, jak się
miewa twój brat.
O dziwo, Laura znowu poczuła tęsknotę za Kate, zupełnie jakby swoją
wyzywającą propozycję wobec Sorry`ego dorównała matce i odegrała się
na niej. Nagle poczuła się pewniej. Uśmiechmęła się blado i pozwoliła
Sorry`emu wziąć się za rękę i podnieść z ziemi. Uparty, dręczący gniew
zaczął mijać.
- Coś mi się zdaje, że jestem trochę zazdrosna o Chrisa Holly -
powiedziała i samo nazwanie ukrytego demona sprawiło, że poczuła się
jeszcze lepiej.
- Ja tam nie bywam zazdrosny - odparł Sorry. - Ale tak naprawdę to nie
moja zasługa.
- A gdybym ja miała chłopaka, nie byłbyś o niego trochę zazdrosny? -
spytała Laura.
- Nie! — powiedział Sorry i zaraz zapytał. - A kogo? Masz kogoś
konkretnego na mysli?
- Nie. Chociaż, weźmy na przykład Barry`ego Hamiltona - podsunęła
Laura.
- Barry ego Hamiltona! - zawołał Sorry. - Barry? No coś ty!
- Jest bardzo przystojny, a poza tym ma samochód - zauważyła Laura.
- Ale on pewnie nawet nie potrafi się podpisać! - zawolał Sorry.
- Potrafi, potrafi. Wcale nie jest głupi! — powiedziała Laura. — Jesteś
tak zajęty wychwalaniem samego siebie, że pewnie nawet nie zauważyłeś.
A poza tym ma samochód — powtórzyła.
- No proszę! - zawołał Sorry zse zdumieniem. - Mam zrwala. I to do tego
małolata z piątej klasy.
Popatrzył na nią i przez krótką chwilę na jego codziennej twarzy znów
pojawiły się te same, zwielokrotnione, wzmocnione rysy, które dostrzegła
zeszłej nocy, gdy byli w jego pokoju. Ze zdumieniem,
przestrachem, ale i nieoczekiwaną przyjemnością poczuła jakby lekkie
ukłucie prądu gdzieś bardziej w brzuchu niż w sercu. Uciekła wzrokiem
przed tym spojrzeniem.
- Wiesz co, Chant? - powiedział Sorry, kiedy wrócili do skutera i szukali
ukrytych w trawie kasków. - Powtórz jadnak swoją propozycję.
- Nie chciałeś za pierwszym razem - odparła Laura. - Teraz już przepadło.
- No, w takim razie trzymaj się mocno - poradził Sorry. - Na vespie raczej
nie da się za szybko wystartować, ale zrobię, co w mojej mocy.
Samochód Chrisa nadal stał zaparkowany przed domem. Laura weszła do
środka, a Sorry jak posłuszny pies został na zewnątrz, przy skuterze.
Kate siedziała przy stole w tym samym miejscu, w którym
w szczęśliwszych czasach pracowała nad swoim kursem księgarskim.
Siedzący obok Chris Holly, który mówił coś do niej z przejęciem, urwał,
kiedy otworzyły się drzwi i oboje spojrzeli na wchodzącą Laurę. Kate,
choć teraz sprawiała wraźenie opanowanej, najwyraźniej przed chwilą
płakała. Wyglądała dosyć żałośnie. Nieuczesane włosy, pozbawione
zwykłego blasku, zwisały w bezładnych lokach, a rozmazany pod oczami
wczorajszy tusz przypominał sińce, które pod wpływem bolesnych
wspomnień wystąpiły na twarzy Sorry`ego.
- Dobrze, że jesteś - przywitała Laurę, starając się panować nad głosem. -
Nie spodziewałam się ciebie tak wcześnie.
- To widać - powiedziała Laura i z zadowoleniem stwierdziła, że
zabrzmiało to raczej przyjaźnie niż gniewnie. - Nic nie szkodzi! Byłam
trochę zaskoczona, ale już mi przeszło. Jak tam Jacko?
- Okropnie - odpowiedziała Kate ponurym głosem.
- Zrobię wam kawę - powiedział Chris. - Przynajmniej się do czegoś
przydam. Potem pójdę do siebie, wykąpię się, ogarnę, trochę pomedytuję i
przyjadę z powrotem.
Gdy tylko zniknął w kuchni, Kate zwróciła w stronę Laury twarz pokrytą
sińcami z tuszu.
- Tylko nie myśl sobie, że mnie nie obchodzi Jacko — powiedziała. —
Właśnie
wręcz przeciwnie. Było mi tak strasznie smutno, że potrzebowałam
jakiegoś pocieszenia, jakiejś ucieczki.
- Ja chciałam cię pocieszyć! - zawołała Laura. — Byłabym z tobą. Ja, nie
jakiś obcy człowiek. kate rozejrzała się po pokoju, jak gdyby liczyła, że
znajdzie jakąś radę zapisaną na którejś ze ścian.
- Wiem, że to fatalny moment... - westchnęła. - Fatalny moment, żeby o
tym rozmawiać. Ale innego nie mamy.
Wszystko się dzieje tak szybko. Najpierw poznalam Chrisa, a potem Jacko
zachorował i obie sprawy
splotły się w jedną. Muszę ci to powiedzieć, chociaż wiem, że to jest zły
moment.
Posłuchaj, córeczko, jesteś dla mnie pocieszeniem, ale nigdy nie będziesz
ucieczką. Po prostu dlatego, że czuję się
za ciebie odpowiedzialna. Muszę cię chronić, muszę tobą opiekować, a w
ogóle seks ma to do siebie... - urwała
i zaczęła jeszcze raz. - Dzięki tobie jestem czasami bardziej sobą, niż bym
tego chciała - dzięki tobie i Jackowi. A
bywa tak, że ludzie kochają się ze sobą właśnie po to, żeby odpocząć od
bycia sobą. Na kilka krótkich chwil
w ogóle przestają być i to przynosi wielką ulgę. Właśnie o to mi chodziło z
tą ucieczką. Od bardzo dawna byłam po prostu
sobą - bez chwili wytchnienia. I uwielbiałam to. Uwielbiałam być z tobą i
z Jackiem. Nawet
pracę uwielbiałam, choć ciągle marudziłam. Ale potrzebowałam na chwilę
uciec. To nie Chris mnie prosił, to ja go poprosiłam.
— A jak nie ma pod ręką kogoś takiego jak Chris? — spytała Laura. — Co
ludzie wtedy robią?
Przypomniała sobie, jak sama patrzyła na odlatującą czaplę i marzyła
o rozpłynięciu się w nicości. Jej głos zabrzmiał
surowo w jej własnych uszach, ale Kate odpowiedziała łagodnie:
- Czekają, aż im przejdzie i mnie też by przeszło.
Uśmiechnęła się i w tym uśmiechu, choć słabym i nieśmiałym, znowu była
dawna Kate.
- Ja miałam po prostu szczęście. No dobra, córeczko, powiedziałam, co
miałam do powiedzenia.
Nie zamierzam cię przepraszać, bo nie jest mi aż tak bardzo wstyd.
Przykro mi, że tobie było przykro,
ale nie na tyle, żeby żałować tago, co się stało.
Słychając tej przemowy, Laura coś sobie przypomniała, a zaraz potem
wszedł Chris i powiedział:
- Lauro, czy to nie twój chłopak tam czeka przed furtką?
Nie chcesz go zaprosić do środka? Jak on ma na imię? Sorrow*? - Sorry!
— powiedziała Laura.— Nie, nie! Coś mu tylko
krzyknę od drzwi. Stojąc w drzwiach, zawołała w stronę Sorry`ego:
— Zadzwonię do ciebie później, dobra? Sorry uniósł do góry oba kciuki i
z głośnym terkotem odjechał w dół Kingsford Drive.
— Jest w nim coś niepokojącego — powiedział Chris, kiedy Laura
wróciła do pokoju. — Sam nie wiem co, ale coś
jest.
- Przestań jej wmawiać takie rzeczy —jęknęła Kate błagalnie. - To tylko
Sorensen Carlisle,
mroczny sekret rodziny Carlisle`ów niedawno wydobyty na światło
dzienne.
*sorrow (ang.) - smutek.
- Jak na tę dzielnicę, to im się chyba całkiem niexle powodzi - krytycznie
ocenił Chris.
- No tak, to rzeczywiście dość zamożna rodzina... rozsiana po całym
mieście - powiedziała Kate dość obojętnym tonem. - Co rusz o którymś
piszą, że coś tam na przykład zrobił ważnego dla przemysłu albo
jakieś podobne rzeczy. Tu niedaleko mieszkają dwie kobiety i ten chopak.
Nie mam pojęcia, czemu tu zostali. Z całą pewnością nie za bardzo pasują
do otoczenia.
- Chłopak nie wygląda, jakby miał zbyt wiele trosk w
życiu - mruknął z przekąsem Chris. - Sądząc po tej jego fryzurce, za
tyle, ile zostawia u fryzjera, dałoby się pewnie przez
tydzień wyżywić całą rodzinę uchodźców.
Laura poczuła, że musi stanąć w obronie Sorry`ego.
- Przynajmniej nie łysieje - powiedziała i z przykrością musiała poczuć do
Chrisa sympatię, bo ten roześmiał się i
podał jej kawę, zupełnie jakby wręczał jej nagrodę.
- Chris nie może sobie wybaczyć, że sam jest zamożnym
przedstawicielem klasy średniej, a nie uchodźcą - powiedziała
prawie wesoło Kate. - Czuje się w obowiązku karać innych za swoją
własną, uprzywilejowaną pozycję.
- Sorry chce zostać strażnikiem przyrody - powiedziała
Laura. - I leczyć chore lasy. Albo pracować z rzadkimi ptakami.
- A, czyli interesuje się ochroną przyrody, tak? - powiedział
Chris. - No cóż, to chyba nie najgorzej.
Parę minut później Chris odjechał samochodem Kate. Nie miał
najmniejszych
kłopotów z zapaleniem, bo wcześniej, kiedy Kate była w szpitalu, zawiózł
go do warsztatu i naładował akumulator.
- Ale tak naprawdę powinnaś kupić nowy - powiedział
wychodząc. - Przyjadę po ciebie za trzy kwadranse.
Kiedy zostały same, Kate i Laura popatrzyły na siebie jak
dwoje ludzi, którzy na nowo się poznają po długiej i
brzemiennej w wydarzenia rozłące. - Powiedzmy, że faktycznie zrobiłaś
to, bo potrzebowałaś - powiedziała
po chwili Laura. - Ale czy seks.....To znaczy, myślałam, że do tego
potrzebny jest jakiś
entuzjazm, nie? - No i zrobiłam to z entuzjazmem — powiedziała Kate,
wstając z krzesła. — Tylko że z entuzjazmem już sobie poradziłam.
W ogóle z entuzjazmem jakoś sobie radzę. Natomiast
ze smutkiem nie za bardzo. Wiesz co, córeczko? Oni myślą, że Jacko
umrze. Wiem, że tak myślą. Nie potrafili nic zrobić, żeby mu pomóc. Jest
coraz gorzej, gorzej i gorzej. Już dwa razy dzisiaj dzwoniłam i
mówią, że nic się nie zmieniło, poza tym, że jest jeszcze słabszy. Nie mam
się co oszukiwać, to może znaczyć tylko jedno. Wiesz, nie chciałam
drugiego dziecka. Urodziłam Jacka, bo bałam się, że tata może
odejść Już wtedy miał romans z Julią iwdziałam, że tym razem to coś
poważnego, wiec urodziłam Jacka! Raczej marny powód, żeby urodzić
dziecko, co? Tylko po to, żeby kogoś uwiązać.
- Jacka to nie obchodziło - zauważyła Laura. - Zawsze
zachowywał się tak, jakby uważał, że życie jest cudowne.
- To prawda. To jest coś pięknego - powiedziała
Kate. - Małym dzieciom wystarczy odrobina miłości, a już są przekonane,
że bez nich świat nie mógłby istnieć.
Dobrze wiedzą, że są fantastyczne. Kiedy przestałam już tak bardzo
tęsknić za waszym tatą... Naprawdę było mi cudownie z tobą
i z Jackiem, a teraz wugląda na to, że... Nie wierzę, że to moja
wina, a jednak w dziwny, przesądny sposób wydaje mi się, że
to jakaś kara za błędy przyszłości.
- Kompletne bzdura! - krzyknęła Laura. - Wiem
o chorobie Jacka dużo więcej niż ty. Tylko że nie chcesz mi
uwierzyć! Mogę z tobą pojechać? Mogę go zobaczyć?
- Może by tak trochę grzeczniej? - upomniała ją
Kate. - Tak, myślę, że możesz, chociaż nie wiem, czy nie
byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś go zapamiętała takim, jaki
był - bystrego, wesołego dzieciaka, patrzącego co by tu
zbroić. Ale oczywiście możesz iść ze mną. Mają tam taki
pokój - taką jakby poczekalnię z telewizorem, w któej Chris
wczoraj spędził większość dnia. Ja mogę w każdej chwili wejść
do sali Jacka. Powiedzieli, że mogą dla mnie wstawić łóżko,
gdybym chciała tam z nim zostać na noc i pewnie dzisiaj tak zrobię. No
dobra, musimy się zbierać. Pierwsza zamawiam wannę.
Chwilę później zawołała z łazienki:
- Wiesz co, córeczko? Powinnaś się cieszyć, że mam
kagoś takiego jak Chris. Przyjdzie taki dzień, kiedy będziesz
chciała się ode mnie uwolnić, a będzie ci o wiele łatwiej,
jeżeli ja... Jeżeli nie będziesz mnie musiała zawsze zostawiać samej.
Ale Laura stała wpatrzona w lustro, zastanawiając się, jaką twarz zobaczył
Sorry, kiedy przyglądał jej się z drugiego końca
boiska i co sama myślałaby o swojej twarzy gdyby nie znała
jej na co dzień.
Postanowiła włożyć swój najlepszy strój, na wypadek gdyby
miała się później spotkać z Sorrym. Pomyślała, że nie zawadzi
pokazać się w swojej jedynej porządnej sukience, nawet
jeżeli była to tylko prosta letnia kiecka, którą dostała od Sally, bo na nią
była za mała. Szczotkowała włosy tak długo, aż nabrały
lekkiego połysku, choć prawdę mówiąc, ich wełnista powierzchnia nie
dawała światłu zbyt dużych szans. Włożyła
swoje najlepsze sandałki i zapytała, czy może się troszkę umalować.
— Weź trochę szminki, jak już musisz — powiedziała Kate, ale Laura nie
mogła się powstrzymać, żeby nie sięgnąć po kredkę i tusz, a potem
pomyślała, że wygląda jak bohaterka jakiegoś zagranicznego filmu.
Później, w szpitalu, kiedy patrzyła na Jacka, wszystko to wydało jej się
strasznie dziecinne. Jacko stał się częścią szpitalnej aparatury. Do ręki
kapał mu jakiś płyn, a do nosa plastrem przyklejona była
plastikowa rurka. Leżał w szpitalnej pościeli, bardziej związany niż
przykryty i wyglądał jak pokurczona lalka. A jednak to wciąż był Jacko,
wciąż jej braciszek. Wszystkie szalone wydarzenia ostatniej doby i
wszyscy nowi ludzie, którzy, jak Chris Holly i trzy czarownice, wtargnęli
w jej życie, nagle wyblakli jak wspomnienia z wcześniejszego, mniej
ważnego życia. Laura miała straszną ochotę podnieść Jacka,
przytulić go i jakoś mu przypomnieć - nawet w śpiączce - że ma siostrę,
która go kocha i zrobi wszystko, żeby rozproszyć gęstniejący nad nim
mrok. Mogła jednak tylko na niego patrzeć i z głuchym uporem
powtarzać jego imię.
- Córeczko - powiedziała Kate. - kochanie... - chciała coś dodać, ale nie
potrafiła dokończyć. - Płacz, jeśli chcesz - powiedziała w końcu. - Ja też
sobie czasem popłakuję.
Jeszcze parę godzin wcześniej Laura nienawidziła Kate za tę noc spędzoną
na poszukiwaniu pocieszenia u Chrisa Holly. Teraz już miała wrażenie,
jakby to była reakcja nic nierozumiejącego dziecka. Straszliwy
spokój Jacka i nikły płomyczek nadziei walczący w kate na śmierć i życie
z rozpaczą sprawiły, że wszystkie wcześniejsze pretensje straciły
jakiekolwiek znaczenie. A jednak Laura nie płakała. Chętnie
rozpuściłaby we łzach niejedno uczucie, ale były one częścią mocy, która
mogła jeszcze ocalić Jacka i trzeba je było gromadzić i oszczędzać, a nie
trwonić bez celu.
Kiedy Kate i Laura patrzyły na Jacka, jakby oglądały jakieś tajemnicze,
tragiczne dzieło sztuki, wszedł lekarz, żeby go zbadać i w tym momencie
do Laury dotarł jedyny w swoim rodzaju zapach rozkładu i
przeżutej mięty. Poczuła nagły, gwałtowny skurcz w gardle i klatce
piersiowej, aż Kate popatrzyła na nią zaniepokojona.
- Nic mi nie jest - powiedziała Laura. - Po prostu zaraz będzie miał atak.
Kiedy to mówiła, Jacko zaczął się wyginać, ale tym razem bardzo, bardzo
słabo. Jego oczami spojrzał na Laurę Carmody Braque. Wykrzywił usta w
uśmieszku i zniknął, ale najwyraźniej poza Laurą nikt tego nie
zauważył.
- Nie widzisz tego? - Laura z rozpaczą krzyknęła do Kate. - Nie widzisz?
Nie czujesz go?
- Skąd wiedziałaś, że tak się stanie? - spytał lekarz.
- Po zapachu - odparła. Zaczyna wtedy pachnieć miętą.
- Moja córka uważa, że on jest opętany - wyjaśniła lekceważącym tonem
Kate.
- To nie jest opętanie. To go pożera - powiedziała Laura, powtarzając
diagnozę Sorry`ego Carlisle`a. - Pachnie miętowym syropem i gniciem.
- To dziwne - powiedział lekarz do Kate. - Casami też mi się wydaje, że
czuję zapach mięty. Pielęgniarka twierdzi, że nic nie czuje i doktor Roper
też nie. Proszę pani, oczywiście nie mogę przyjąć tej
diagnozy, ale prawda jest taka, że chłopcu absolutnie nic nie pomaga. Jego
serce jest czymś bardzo
ciązone - niewątpliwie jakąś chorobą, ale nie potrafimy jej
zdjagnozować ani znaleźć na nią lekarstwa. Glukoza i proteiny,
które podajemy w kroplówce prawdopodobnie trochę go
podtrzymują, ale więcej nie udało nam się zrobić. Skoro wszystkie
inne hipotezy się nie sprawdziły, to może trzeba przyjąć, że ta
ostatnia, która została, jest jedyną możliwą.
— Czy mogę zatelefonować? - spytała Laura. - Tam
chyba w tej poczekalni jest telefon, prawda? Po lekko chrapliwym głosie,
który odezwał się w słuchawce,
kiedy wreszcie udało jej się dodzwonić, poznała, że rozmawia
z Winter Carlisle.
— Winter... — zaczęła i zabrzmiało to raczej bezpośrednio, ale to był
jedyni sposób, żeby zdobyć jakąś przewagę nad tą starszą panią, która
złożyła jej tak dziwna, propozycję. — Mówi Laura
Chant. Z moim bratem jest bardzo źle. — Pamiętaj, że jest wyjście -
odezwał się głos Winter.
— Muszę panią o coś spytać - powiedziała Laura. - I proszę mi szczerze
odpowiedzieć. Sorry mówił, że pani odpowie.
Czy naprawdę nie przychodzi pani do głowy żaden inny sposób, żeby go
uratować niż ten, o którym pani wczoraj wspomniała?
— Przysięgsm na kielich, szpadę, monetę i różdżkę — powiedziała
Winter Carlisle swoim chrapliwym głosem, powierzając nowoczesnym
przywodom starożytne symbole, które przez
ucho Laury dotarło do jej umysłu. Podobnie jak jej brat, Laura
stała się na chwilę częścią skomplikowanej maszyny.
- Czy to jest trudne? - spytała.
- Bardzo trudne, ale nie za trudne - odparła pani
Carlisle. - To cię bezpowrotnie odmieni, ale przecież i bez tego
zmieniasz się bezpowrotnie.
- Czy to jest zmiana na gorsze? - spytała Laura.
- Może być, jeżeli się ją wykorzysta do złego. Ale to samo
można powiedzieć o wszystkich ludzkich zmianach - powiedziała Winter.
- Pani na tym zależy jeszcze z jakichś innych powodów,
które nie mają nic wspólnego z Jackiem, prawda? - zapytała Laura.
- To prawda - przyznała Winter. - Ale nie proponowałabym
ci tego, gdyby to nie było konieczne również z twojego
punktu widzenia.
- Czy można to zrobić teraz? - Laura zadała ostatnie
pytanie. - Od razu?
Zapadła cisza, a potem stary głos powiedział: - Myślę, że tak. Dziś w nocy.
Ale nie wolno ci nic jeść
przez cały dzień. Powiedz mi, Lauro... czy jesteś dziewicą?
- Tak — powiedziała Laura. - A to ma jakieś znaczenie?
— Pewne ma - stwierdziła Winter. - Latwiej dokonać przemiany, jeżeli nie
jest się za bardzo związanym ze swoim obecnym stanem. My troje
możemy ci pomóc, ale to ty sama musisz przejść tę drogę. Nic nie jedz.
Jedzenie będzie przeszkadzać.
- I tak nie jestem gładna - powiedziała Laura. A czy jest Sorry?
- Stoi w drzwiach swojego pokoju i pilnuje mnie - odparła Winter. - Dać ci
go?
- Nie. Spotkamy się wieczorem - powiedziała Laura. - Proszę mu ode
mnie pomachać.
Odłożyła słuchawkę i z zadowoleniem stwierdziła, że się nie trzęsie, ani w
ogóle nie jest w żaden widoczny sposób zdenerwowana. Kiedy się
odwróciła, napotkała zaciekawione spojrzenie Chrisa Holly. Siedział w
poczekalni na jednym z krzeseł z książką Grahama Greene`a w ręce i
przyglądał się Laurze.
- Co ty kombinujesz? - zapytał. - Jakaś czarna msza, czy co?
- Nie, nic z tych rzeczy - powiedziała Laura, choć podejrzewała, że to
może być coś w tym rodzaju.
W tym momencie ktoś stanął w drzwiach i jakiś głos powiedział:
- Czyżby to była moja mała puchata owieczka-córeczka? Aleś ty wyrosła,
córeczko!
Laura odwróciła się i zobaczyła mężczyznę, którego skądś znała. Przez
ułamek sekundy miała wrażenie, że to ktoś bardzo dobrze jej znany, ale nie
mogła sobie przypomnieć, gdzie go spotkała, ani jak się
nazywał. Potem dotarło do niej, że ten śniady, dobrze zbudowany
mężczyzna to jej ojciec. Parzytył sporo od czasu, kiedy go ostatnio
widziała. Miał na sobie ubranie, jakiego nigdy przedtem nie nosił, a jego
druga żona, śliczna Julia, wyraźnie zaokrąglona ciążą, stała dyskretnie z
tyłu i patrzyła na niego z czułością.
rozdział dziewiąty
Przemiana
Zanim Laura wróciła wieczorem do domu Carlisle`ów, pozwolono jej
jeszcze raz wejść do Jacka.
— Rozmawiaj z nim! — zachęcił ją lekarz, zanim weszła. — Możesz
mówić, ile chcesz. Pochyliła się więc nad łóżkiem i szeptała: — Jacko!'
Posłuchaj! Jacko! To ja, Lolly! Teraz muszę iść, ale niedługo wrócę.
Wytrzymaj jeszcze trochę, uratuję cię. Bądź dzielny, wytrzymaj!
Patrzyła na niego z takim natężeniem, jakby chciała wyryć w pamięci jego
obraz, żeby zawsze, nawet kiedy będzie daleko,
mieć go tuż przed sobą. Kiedy wyszła, miała spokojną twarz, ale Kate nie
dała się oszukać.
— Córeczko, nie bądź taka strasznie smutna! — zawołała żałośnie.
- Daj spokój!— odparła Laura. - Sama cierpisz, a mnie każesz przestać.
- Gdybym tylko mogła, cierpiałabym za ciebie - zawołała Kate - bo
wiem, że potrafię wszystko znieść, a tobie
chciałabym tego oszczędzić.
- I dlatego mi nie powiedziałaś, że przyjedzie tata? - spytała Laura.
Kate milczała przez chwilę.
- Nie byłam pewna, czy przyjdzie - powiedziała
wreszcie. - Nie chciałam, żebyś była rozczarowana.
- Rozczarowana? - prychnęła Laura. - Co on tu
w ogóle robi? Przecież ledwie zna Jacka. Ostatnio nawet
zapomniał o jego urodzinach.
- Ciii! Córeczko - powiedziała Kate. - Musiałby nie
mieć serca, żeby się nie przejąć, kiedy jego synek jest taki chory. Zawsze
był bardzo uczuciowy, jeżeli tylko dało mu się
szansę. Po prostu miał pecha, że mnie nie wystarczała uczuciowość.
— W porządku. On sam mi nie przeszkadza - stwierdziła
Laura. - Wkurza mnie tylko, że Julia przyszła. Spodziewa się dziecka i to
trochę nie w porządku, kiedy z Jackiem jest tak kiepsko. To tak, jakby
jeszcze za życia szykować mu następcę.
— I dlatego nie chciałaś do nich jechać? — zawołała Kate
— Między innymi — odparła Laura. Nie mogła powiedzieć
Kate o trzech czarownicach i o czekającej ją przemianie,
której perspektywa unosiła się w powietrzu jak gęsta, czarna mgła,
zakrywająca cały wieczór.
Ojciec uparł się, żeby ją odwieść do Gardendale i jego samochód,
pomrukując jak posłuszny zwierzak, przemierzał znajome ulice, które
nagle wydawały się Laurze obce, jakby oglądała je oczami
współpasażerów.
- A cóż to za koszmarek! - zawołała Julia, kiedy mijali Centrum Handlowe
Gardendale - Boże! Przecież to zanieczyszcza środowisko. Pewnie jeszcze
puszczają muzykę z głośników!
- Tylko w hipermarkecie - powiedziała Laura, według której to, co właśnie
leciało z odtwarzacza w samochodzie, nie różniło się specjalnie od muzyki
w sklepie. - Nie jest tak tragicznie.
- Dla mnie to makabra! - powiedziała Julia. - To tam pracuje Kate?
Współczuję.
Samochód jechał dalej i kilka minut później zatrzymał się przed bramą
Carlisle`ów.
- To się nazywa wyczucie - powiedział Stephen, bo Sorry, wiedziony
jakimś sobie tylko znanym instynktem, wyszedł im naprzeciw i właśnie
otwierał bramę.
- Tutaj wysiądę - powiedziała pośpiesznie Laura. - Nie ma sensu, żebyście
wjeżdżali do środka.
wiedziała, że Julia i ojciec byliby pod wrażeniem posiadłości, ale nie
chciała ich wprowadzać w magiczny krą cieni i drzew.
- A co to za chłopiec? - spytała Julia z przebiegłym uśmieszkiem.
- Sorensen Carlisle - powiedziała wyniośle Laura i Julia z ojcem
wybuchnęli śmiechem, jakby właśnie zrozumieli coś, czego wcześniej nie
rozumieli i to zrozumienie nie tylko ich rozbawiło, ale także
uspokoiło.
- To nie jest mój chłopak. To prefekt - wybełkotała Laura.
- Coś mi mówiło, że musisz mieć jakiś powód, żeby u nas nie nocować -
powiedział Stephen. - Myślałem, że to może przeze mnie. No cóż,
owieczko-córeczko, doroślejemy.
- Dzięki za podwiezienie - odparła Laura.
- A nie dostanę całusa? - spytał z takim smutkiem, że Laura, ku jego
zaskoczeniu (i swojemu własnemu również) pocałowała go mocno i
przytuliła się do niego. Kiedy to zrobiła, poczuła jego zapach, który tak
świetnie przechował się w jej pamięci - zapach tytoniu i płynu po goleniu.
Julia pomachała przyjaźnie, Laura w odpowiedzi pomachała niepewnie i
chwilę potem samochód odjechał. Laura Patrzyła, jak Sorry zamyka
bramę, a potem poszła z nim długą, ciemną alejką, czując najpierw w nim,
potem w powietrzu i przede wszystkim w starym domu jakiś niepokój
przed tym, co ma nastąpić — pełne napięcia wyczekiwanie na tajemniczą i
nienazwaną próbę.
— Jak tam brat? — spytał Sorry. — I jak mama sobie radzi?
Laura opowiedziała mu wszystko, co pamiętała. W tej ciemności, pod
drzewami,
sam na sam z nim nie czuła się zbyt pewnie, zwłaszcza, że był w takim
czarodziejskim nastroju.
On jednak prawie się nie odzywał i tak doszli do oświetlonego ganku
przed frontowymi drzwiami.
- Wejdźmy do środka - powiedział. Tam jest jasno, poczujesz się
bezpieczniej.
- Najgorsze ciemności mam we własnej głowie - powiedziała
Laura i nadal je miała, kiedy weszli do kuchni.
- Jesteś pewnie trochę osłabiona z głodu - powiedział
Sorry. - Ale tak właśnie ma być. Nie mogę cię poczęstować,
choć prawdę mówiąc, sam nie pogardziłbym kawałkiem ciasta.
Ładna sukienka, Chant. Mówiłem ci to?
- Stara już - powiedziała Laura. - Ale ciągle ją lubię.
Już długo jej nie ponoszę. Robi się za mała.
- Odwrotnie! — poprawił ją Sorry. - To ty się zmieniasz, a nie sukienka.
Ty się robisz za duża. — Niewielka w tym moja zasługa - odparła Laura z
powagą. — Tak się po prostu samo dzieje.
— Posłuchaj, Chant! — krzyknął nieoczekiwanie
Sorry. — Uciekaj stąd, póki możesz! Zapomnij o bracie! Pobiegnij alejką,
otwórz sobie bramę i wróć do prawdziwego świata. Znajdź sobie jakiegoś
miłego chłopaka z prawdziwym
sercem, zakochaj się, miej dzieci, zestarzej się i umrzyj jak prawdziwy
człowiek, a nie wytwór wyobraźni.
Ale kiedy tak stali, wpatrzeni w siebie, po przeciwnych stronach stołu, w
drzwiach kuchni pojawiła się jego matka.
- Nie przejmuj się nim, Lauro - powiedziała. - Czasem
wydaje mi się, że wszystkie kobiety są wytworami
wyobraźni, jak Sorry 'raczył to określić. Nie chodzi mu o to, że
istniejemy w czyjejś wyobraźni, ale że nasza moc płynie z wyobraźni i to
czyni nas wszystkie czarodziejkami. Czarownice po prostu używają jej z
takim silnym przekonaniem, że ich
marzenia stają się rzeczywistością. Chodź ze mną.
Sorry westchnął głośno, a Laura podeszła do Miryam, która łagodnym, ale
władczym gestem położyła swą blada, dłoń na
jej odkrytym ramieniu.
— Żegnaj, Chant! - powiedział Sorry, jakby miał się z nią długo nie
zobaczyć. - Czasami myślałem sobie, że ja też
mógłbym przejść przemianę - w przeciwną stronę. Myślałem, że mogłabyś
być moim mostem, po którym mógłbym
wrócić do...
— Nie zapominaj, Sorensen, że już tego próbowałeś i nie wyszło -
powiedziała jego matka. - Po prostu nie masz wyboru.
- W takim razie żegnam się z tym pomysłem - odparł Sorry. - Do
zobaczenia po drugiej stronie. Chant. A właściwie chwilę wcześniej. Też
będę miał w tym pewien udział. Idę, muszę się psychicznie przygotować.
- W Sorensenie jest tyle brakujących kawałków - mruknęła Miryam,
prowadząc Laurę po schodach i zabrzmiało to tak, jakby Sorry był jakąś
układanką. - Nie tracimy nadziei, że to się kiedyś zmieni, ale na
razie zajmiemy się tylko tobą... tobą i twoją przemianą. Pierwsza część jest
łatwa, a nawet przyjemna. Postaramy się wygonić z ciebie tyle świata, ile
tylko się da.
Laura wzięła kąpiel. Leżała w wannie oświetlonej świecami grubości ręki.
W jednym rogu na żelaznej podstawce stało niewielkie żeliwne naczynie w
kształcie kota wypełnione rozżarzonymi węglami. Z oczu kota
bił czerwony blask, a leniwy dym unoszący się z otwartego pyska miał
mocny ziołowy zapach przypominający trochę świeżo skoszone siano,
tylko że bogatrzy i jakbylekko oszałamiający. W bladym, chybotliwym
świetle, wanna wyglądała czasami jak sadzawka, otoczona smukłymi
drzewami o płomiennych liściach. ściany łazienki to przybliżały się, to
oddalały. Czasem lśniły gdzieś bardzo blisko, zwilgotniałe od pary,
czasem całkowicie znikały. Wtedy na ich miejsce pojawiały się zupełnie
niespodziewane widoki trawiastych równin, na których pasły się dzikie
konie, żółtych piasków ze sterczącymi, czerwonymi wulkanicznymi
skałami, po których skradały się ziewające lwy lub gęstych zielonych
dżungli zamieszkałych przez rajskie ptaki i jaguary. W pewnym momencie
Laura ujrzała długą, zakrzywioną plażę. Płonęły na niej ogniska, a
mężczyźni o pomalowanych ciałach siłowali się na piasku. Kiedy indziej
wydało jj się, że z jakiejś ogromnej wysokości leniwie patrzy na granatową
pręgę szosy rozcinającą połać zieleni i rojącą się od
samochodów, które wyglądały jek kolorowe muszki.
#
Miryam pomogła jej wyjść z wanny. Wytrząsnęła kilka kropel z
przysadzistej buteleczki z grubego zielonego szkła i wtarła je Laurze we
włosy. Świece zadymiły i buchnęły jaśniejszym płomieniem.
- Czy świat pełzał wokół ciebie? Pojawiał się i znikał? - spytała w
napięciu.
- Wszysto się zmieniało - powiedziała Laura, patrząc na dywanik pod
swoimi stopami i poczuła, jak Miryam od razu się uspokoiła.
- Dziś w nocy, w tym miejscu spotkają się niezliczone linie przestrzeni i
czasu - mruczała Miryam. - W każdym z nas ciągle się przecinają, ale tylko
czarownice i im podobni potrafią w tę sieć łowić ryby -
czasami bardzo dziwne ryby. Na dworze wschodzi księżyc - księżyc w
pełni/ - Nie mogłaś sobie wybrać lepszej nocy. Ja jestem Mistrzem
Przygotowania - ciągnęła Miryam, teraz już bardziej oficjalnym tonem. -
Sorensen jest Strażnikiem Bramy. Winter będzie Mistrzem Zakończenia.
Zawiesiła Laurze na szyi srebrne łańcuchy i opuściła na jej mokrą głowę
luźną, białą, jedwabną tunikę z koronkowym stanem, spod którego widać
było łańcuchy. Laura spojrzała pod nogi i wydało jej się, że stoi
na trawie, a zaraz potem na piasku. na piasku do góry nogami były jakies
litery i Laura przekręciła głowę, żeby je przeczytać. AKNEIZAŁ,
odczytała napis pod stopami. W miarę jak jej wola poddawała się
zapachom, gorącej parze i zmieniającym się proporcjom, coraz bardziej
kręciło jej się w głowie. Miryam przyniosła puchar, który na pierwszy rzut
oka wyglądał, jakby z czarnegoszkła, ale jego wnętrze
połyskiwało szkarłatem i szmaragdową zielenią, więc Laurze przeszło
przez myśl, że być może zrobiony jest z czrnego opalu albo jekiegoś
innego półszlachetnego kamienia. Był pusty, ale Miryam nalała coś do
niego z wysokiego dzbanka.
- Co to jest? - spytała Laura, bo napój był gorący i miał kilka znajomych
zapachów jednocześnie.
- Grzane wino - powiedziała Miryam. - Od podgrzewania alkohol się
ulatnia. Nie upijesz się. Wierz mi, będziesz potrzebowała sprawnego
umysłu i silnej woli. - Odstawiła naczynie na stojący obok stolik.
- Daj mi rękę - powiedziała i Laura posłusznie wyciągnęła dłoń, a potem
próbowała ją cofnąć, ale Miryam szybko i sprawnie, jak doświadczona
pielęgniarka, nakłuła jej srebrną igłą koniuszek palca i
przytrzymała go nad kielichem, aż ciemna kropla spadła i znikła w
ciemnym winie.
- Aua! - krzyknęła gniewnie Laura. - Czemu mnie pani nie ostrzegła?
- Chyba lepiej nie wiedzieć - powiedziała z uśmiechem
Miryam, patrząc, jak Laura ssie skaleczony palec. - Myslisz,
że Śpiąca Królewna miała czas possać palec,kiedy się
ukłuła? A co jej się śniło z tego powodu? Nigdy wcześniej się
nie skaleczyła, więc może po raz pierwszy skosztowała swojej
własnej krwi. Ty natomiast, Lauro, musisz teraz powrócić do siebie. Nie
bój się! To tylko odrobina magii natury... szczypta cynamonu, pomarańcza
z goździkami, krew winogron, sok dziewczyny... to ci pomoże
wyruszyć w podróż. Wypij to powoli i przemień się w córkę księżyca.
Laura wypiła wino, ale to słowa Miryam napełniły jej głowę po brzegi
refleksami szkarłatu i szmaragdowej zieleni. Pomyślała, że kropla
jej krwi próbuje wrócić tam, skąd przyszła
i że trzeba za nią iść. Jednocześnie poczułaq łagodny wstrząs
w głowie, jakby tuż za jej oczami wolno, ale mocno zacisneły się czyjeś
dłonie. Potem coś na kształt natarczywego wiatru rozwiało jedwabne
zasłony jej myśli i uczuć, wleciało przez nie do środka i pozwoliło
im opaść za sobą. Choć nie potrafiła tego nazwać, to coś miało swoją
nazwę i być może nawet by to rozpoznała, gdyby nie była zaskoczona. -
Jest pani pewna, że to tylko grzane wino i kropla
krwi? — spytała zaniepokojona.
- Poczułaś to? - upewniła się Miryam, patrząc jej w oczy.
Wciąż się usmiechała, ale była bardzo skupiona. - To dlatego,
że zawsze byłaś wpół drogi. To nie wino tak działa, tylko coś w tobie
rozpoznaje znaki, które dajemy i odpowiada nam. Spójrz na siebie. Już
prawie byś mogła być jedną z nas.
Odwróciła ją powoli, żeby mogła się przejrzeć w gładkiej toni lustra. Laura
spojrzała na samą siebie - spowitą w cień i delikatną. Ujrzała swoje kostki
i nadgarstki. Były tak szczupłe, jakby składała się z
pustych w środku ptasich kości i potrafiła unosić się w powietrzu.
Widziała swoje wełniste włosy ułożone w ciemną aureolę, połyskujące
jakby były obsypane złotym pyłem i swoje oczy jak czarne dziury
wypalone
w gładkiej oliwkowej twarzy. Oblizała wargi i nie zdziwiłaby się, gdyby
ujrzała między nimi ruchliwy języczek węża. Ale to był, o dziwo, jej
własny język, co świadczyło o tym, że przez cały czas była osobą z
krwi i kości, a nie po prostu zjawą stworzoną przez Miryam na spółkę z
nocą.
- To nie będzie dla ciebie łatwe - ciągnęła Miryam. - Ale na razie popatrz.
To cudowna i tajemnicza rzecz - być dziewczyną.
Przyglądając się swemu odbiciu, Laura pomyślała, że to może być prawda.
- Nie uczą nas tego na wiedzy o społeczeństwie - powiedziała,
uśmiechając się krzywo do swojego odbicia, które posłusznie
odpowiedziało takim samym uśmiechem.
- czarownice pojawiły się wcześniej niż najprymitywniejsze
społeczeństwo. - odparła Miryam. - W czasach, kiedy ludzie spali na
dworze pod księżycem. Księżyc wśliznął
się w ich senne myśli i naładował ich marzenia. Ty jeszcze nie
jesteś czarownicą - na razie kimś pośrednim, ale juz teraz
to miejsce może spełnić twoje życzenie.
Przez przestrzeń miasta i wstecz w czasie - do rana powedrowało
życzenie Laury i pokazało jej Jacka. Pływał zanurzony
w miękkiej, rozmytej plamie, podłączony systemem
przewodów i rurek z organizmemszpitala. Jednak z miejsca, w którym
była, Laura widziała, jak po całym jego ciele niczym wstrętna zaraza
rozpełza się obecność Carmody`ego
Braque`a. Wyglądało to tak, jekby oplatała Jacka pajęczyna
sińców i ran, pod którą gasł naturalny kolor jego skóry. Widziała i
rozumiała, jak szybko i jak doszczętnie może zostać
pożarty przez czerń. Laura patrzyła na Jacka z nieopanowaną
miłością, a jednocześnie na myśl o Carmodym Braque`u
wściekle zacisnęła zęby.
- Dosyć! - stanowczo powiedziała Miryam i wykonała ruch, od którego
połączenie się zerwało. - Gdyby przypadkiem
akurat teraz Carmody Braque postanowił odwiedzić twojego brata,
mógłby wyczuć twoją obecność i zorientować się, co zamierzasz zrobić.
Już czas na ciebie. Pora zaczynać. Jeżeli nam się uda, spróbujemy
połączyć cię z pewną uśpioną
cząstką ciebie i będziesz musiała ją obudzić. Odbędziesz podróż do
wnętrza, choć będzie ci się wydawać, że jest odwrotnie. Weź to —
mówimy na to monety.
Krążki, które włożyła Laurze do ręki nie były z metalu, ale z
wygładzonego, cienkiego kamienia. Wyryte na nich były jakieś słowa,
których Laura nie umiała odczytać.
Miryam poprowadziła ja do drzwi.
- Czy tam jest Sorry? - spytała Laura, kiedy drzwi otworzyły się w
ciemność. Chciała móc myśleć, że gdzieś tam czeka na nią przyjazna
dusza. - To tam, w tej ciemności jest Strażnikiem Bramy?
- Tak jest odparła Miryam i Laura poczuła raczej niż dostrzegła jej dziwny
uśmiech. - Ale on nie jest tam. Jest w twojej głowie. Nie czułaś, jak się tam
ruszał? Nie czujesz go teraz, jak czeka na ciebie?
Musisz być odważna, Lauro i nie oglądać się za siebie.
- A jeżeli nie dam rady? Jeżeli się nie uda? - spytała Laura.
- Nigdy nie zadawaj tego pytania - odpowiedziała jej Miryam cicho, ale
śmiertelnie poważnie.
- Ja się nie boję. Po prostu jestem ciekawa - nalegała Laura.
- No cóż, Lauro, ujmę to w ten sposób - powiedziała Miryam. - Kiedy już
przejdziesz przez bramę, którą wskaże ci Sorensen, musi ci się udać. Tu
chodzi o twoje życie.
- I dobrze! - zapalczywie odparła Laura. - Nie zamierzam się wycofywać.
Musi się udać i już!
- Winter uważa, że na pewno ci się uda - powiedziała Miryam.
- Czy to będzie bolało? - spytała Laura. - Wolę wiedzieć wcześniej.
- Będzie ci się wydawało, że boli - odpowiedziała Miryam niezbyt
pocieszająco. - Po prostu postępuj według wskazówek. Nie mogę cię
przestrzec. Nie ma dwóch jednakowych przemian. Każdy przeżywa
wyjątkową.
- Strasznie tu ciemno - powiedziała Laura, robiąc niepewnie krok do
przodu. - Gzie jesteśmy? Nie pamiętam. Czy to są schody? - nie było
odpowiedzi. - Nie pamiętam - powtórzyła i wyciągnęła rękę do tyłu w
kierunku drzwi, ale one zniknęły. Ani za nią, ani przed nią nie było nic.
W końcu zrozumiała, że jest sama w całkowitej ciemności. Nawet gdyby
była egipską mumią, przebudzoną w bandażach, w potrójnym sarkofagu,
pod tonami starożytnych kamieni, nie byłaby bardziej ślepa i zanurzona
w czarniejszej czerni.
Stała tam długo, niepewna, czy jest sama, czy ktoś jej towarzyszy.
Momentami jej samotność zdawała się być tak wielka, że zastanawiała się,
czy przypadkiem nie została przeniesiona w samo serce jekiejś
czarnej dziury. Były też jednak chwile, w których ciemność, choć wciąż
nieprzeniknioną, zaludniały duchy ludzi i zdarzeń. Zdawało jej się, że
czuje zapach kwiatów, a potem jakichś ostrych przypraw. Coś
dyszało tuż przy jej uchu. Jakiś palec, miękki jak puch ostu i zimny jak lód
dotknął jej ust i natychmiast poczuła smak tortu, który Kate upiekła na jej
dziewiąte urodziny. Przypomniiała sobie słodką, gładką
powerzchnię kandyzowanej wiśni, która, nieposiekana,
wkradła się do ciasta i lśniła jak klejnot w ciemnym, wilgotnym
kawałku na jej talerzyku. Jakaś bezcielestna ręka ważąca
tyle co promień słońca dotknęła piersi Laury. Czyżby to była
ręka Sorry`ego? Zastanawiała się, czy Sorry nie stał się w jej
głowie jakimś demonem-kochankiem, który ma ja w swej
władzy i wypełnia wspomnieniami o czymś, co nigdy się nie
zdarzyło. Po chwili jednak wszystkie te wrazenia i mysli przeminęły jak
sny.
Była wełnistowłosą Laurą Chant siedzącą w ciemnościach i szykującą się
do ostatniej rozprawy z lemurem, złym duchem, niegodziwym Carmodym
Braquem, który postanowił przedłuzyć swoje nienaturalne życie kosztam
jej małego braciszka.
— Lolly! — szepnął głos Kate.
- Lauro! — powiedział Chris Holly.
- Owieczko-córeczko! - powiedział jej ojciec.
- Lauro Chant! - powiedziała stara Winter. - Chant! - powiedział Sorry
swoim wyniosłym głosem
prefekta, jak zwykle z nutka autoironii. Jacko nie zawołał. Unosił się
nieważko jak w wodach płodowych, połączony z życiem przewodami i
rurkami, pożerany od środka przez żarłocznego lemura.
Laura nie była pewna, czy siedzi tam od paru minut, godzin czy dni, bo
czas rozpuszczał się w czerni, tworząc bezładną zawiesinę sekund. Potem
jednak ujrzała szczelinę niebieskawego światła. Ciemność
rozstępowała się tuż przed jej okiem, a może to jej własna żrenica pękła
bez bólu. Ciemność ją zwiodła - w rzeczywistości światło było całkiem
daleko. Otwierały się jakieś drzwi albo brama.
- Postępuj według wskazówek - odezwał się głos Miryam i Laura ruszyła
w stronę drzwi. Przestąpiła przez próg i znalazła się w niewyraźnym
półświecie, gdzie wszystko, co zobaczyła, drgało, jakby patrzyła
przez łzy. Szła dalej i drgająca szarość powoli się klarowała, aż Laura
zaczęła rozpoznawać to miejsce pod dziwnym, ciemnym niebem, zasnutym
chmurami, które były tak ciężkie i wisiały tak nisko, że gdyby
podniosła rękę, pewnie by ich dotknęła. Co jekiś czas, przez ułamek
sekundy błyskawica wypisywała na nich swoje potężne zaklęcie, ale Laura
nie zwracała specjalnej uwagi na to elektryczne graffiti.
Znów była na Kingsford Drive i szła w stronę szkoły. Inni uczniowie,
wszyscy ubrani w szkolne mundurki, pędzili w tym samym kierunku, ale
nie umiała nikogo rozpoznać - znikali, zanim zdążyła sobie
przypomnieć ich imiona. Widać było bramę szkoły, a wokół jak na dłoni
rozciągała się dzielnica Gardendale - znajoma, choć trochę upiorna w
trupim świetle lejącym się z nieba. Rozległ się pierwszy dzwonek -
znów była spóźniona. Rzuciła się biegiem. Wokół niej z hukiem
przelatywały ogromne ciężarówki, a nad jej
głową olbrzymie koparki rzucały się na siebie z obnażonymi zębami. Tłum
mundurków wlał się na teren szkoły. Dyżur przy bramie pełnił prefekt,
Sorry Carlisle. Siedział sobie nie „w" - ale „na" szkolnej
ławce, pogwizdując i przyglądając
się swoim palcom, na których połyskiwały pierścienie, tak jak
wtedy, kiedy zobaczyła go pierwszy raz w jego pokoju. Miał
na sobie swój czarny, przewiązany sznurem kafta i nie
mogła się zdecydowac, czy to bohater, czy łotr, bo był grożny i dziki, a
jednocześnie jego widok działał kojąco. W jednej twarzy splotły się dwie
całkiem różne twarze i obie uśmiechały
się tymi samymi rysami, jakby proponował jej jednocześnie
ocalenie i zgubę, a obu rzeczy chciał dokonać gestem
tej samej ręki, którą teraz wyciągał w jej stronę. To był ten chłopak, który
ją dotknął i przestrzegł, a ona dwukrotnie go zaprosiła. Zastanawiała się,
czy aby teraz nie postanowił jej pożreć. Jednak
musiała być dzielna i postępować według wskazówek. Podeszła do niego,
popatrzyła mu w oczy i ujrzała
w nich swoje maleńkie, lśniące odbicie.
— Już po pierwszym dzwonku, Chant — powiedział Sorry. — A w ogóle,
to gdzie twój mundurek?
— A twój? — odparowała niespeszona jego natarczywym spojrzeniem.
— Brawo, Chant! — powiedział. — Masz jakieś pieniądze?
Zrobiłbym to dla ciebie za darmo, ale sama wiesz... za prom przez Styks
też trzeba zapłacić.
- A gdzie to jest? - spytała Laura, wyciągając swoje kamienne
monety. - Nie mogą zbudować mostu?
- Nie za bardzo - powiedział Sorry. - Zysk i Styks.
Zysk i Styks - powtórzył z nowym, złowrogim naciskiem,
biorąc jedną z monet. - Teraz mam ci dać szpadę. To ty wyznaczasz
teren, ale my dodajemy niektóre z naszych własnych symboli.
- Kiedy mam jej użyć? - spytała Laura, kiedy przypinał jej szpadę.
- Zawsze, ilekroć coś będzie próbowało cię zatrzymać - powiedział. -
Wskażę
ci szlak i masz z niego nie zbaczać i nie oglądać się za siebie.
Laurze wydało się, że Sorry próbuje zajrzeć za dekolt jej sukienki
i szybko położyła rękę na piersi.
- A teraz mnie pocałuj - dodał.
- Muszę? - spytała, ale innym tonem, niżby to zrobiła
jeszcze wczoraj rano.
- Nie mogę cię okłamywać - powiedział Sorry. - Ten
kawałek zmysliłem. Po prostu pomyślałem, że byłoby miło.
Czarne chmury za jego głową zapłonęły, jakby z jakiegoś
niewidzialnego naczynia wylało się na nie czerwonawe światło.
- Gdzie my jesteśmy? — sptała nagle, rozglądając się
z zaniepokojeniem. Wtedy poczuła lekki wstrząs, jak gdyby pod
dzielnicą Gardendale zadrżała ziemia - jakby ten gwałtowny niepokój był
niepokojem całego świata.
— Nie wolno ci o to pytać! - zawołał Sorry z nagłym
gniewem. Chwycił ją za ramiona tak mocno, że aż zabolało,
ale zrozumiała, że nagle go przestraszyła, bo jego górna warga
i czoło pokryły się lśniącą, wilgotną mgiełką. Po chwili jednak opanował
się i zaśmiał nie całkiem szczerze.
- Od tego jest filozofia — oświadczył. - My musimy
zdać się na instynkt, a on nie znosi wątpliwości. Zabijesz się, zadając
pytania, a mnie przy okazji, skoro tkwię tu z tobą.
— Pocałuję cię, ale dlatego, że ja tego chcę — powiedziała Laura. — A
nie dlatego, że ty.
— Niech będzie — zgodził się Sorry. — Ale bądź delikatna.
Jednak sam nie był delikatny i Laura też nie. Gdzieś za krawędzią
chmurnego nieba mruknął grzmot. Sorry popatrzył w górę i uśmiechnął
się.
— Uwielbiam twoje efekty dźwiękowe — powiedział. Tuż obok głównej
bramy do szkoły wciśnięta była mała
furtka, której Laura nigdy wcześniej nie zauważyła. Odchodziła
od niej ścieżka, wyłożona nierówną, żółtą kostką. Sorry otworzył furtkę.
— Trzymaj się żółtej kostki i pamiętaj, nie oglądaj się za siebie. Po prostu
idź. Jeśli natrafisz na rozwidlenie, szukaj
znaku. Ścinaj wszystko, co przegrodzi ci drogę. Ruszaj, Chant, i dzięki za
pocałunek — moim zdaniem masz talent.
- To nie było zbyt trudne - powiedziała Laura i zostwiła go za sobą.
Znalazła się w lesie, który był wszystkimi lasami - lasem z samego serce
baśni, lasem w lustrze, gdzie ginęły nazwy, lasem
nocy, w którym Carmody Braque Pożerał tygrysie kocięta,
zagajnikiem wokół Janua Caeli, zamieszkałym przez innego tygrysa,
który być może miał ludzką twarz pod maską i własnym
lasem Laury, lasem bez drzew, osiedlem, miastem.
Wśród prostych pni brzóz, niczym mroczne, obojętne
bestie, pełzały buldożery, a widoczny w dali parking hipermarketu
wyglądał jak pustynia samochodów. Spomiędzy paproci wyszła
pani Vampire z włosami prosto od fryzjera i zawołała:
- Lauro, trzymaj się z saleka od niebezpiecznych miejsc!
Pilnuj się!
Ale było za późno na przestrogi. Przez szerokie, zielone
liście widać było sklep dla puszystych z wystawą, na której nie
było sukienek, ale pełno tłustych zer, brzuchatych, beznogich
szóstek, piersiastych ósemek i trójek, przypominających pierwotne
boginie.
W herbaciarni ustawiono krzesła na stolikach
i las nóg zaczynał rosnąć, wypuszczając pióropusze kolorowych
liści. W tym lesie siedział Jacko. Skulony i zmizerniały,
patrzył na Laurę twarzą małego staruszka, a przed nim stała
otwarta puszka soczku.
- Nie martw się, Jacko. Załatwię drania - obiecała Laura
i poszła dalej.
Księgarnię wypełniały liście i na każdym było coś napisane.
Powieści zajmowały całe drzewo, a wiersze były tanie. Kate
sprzedawała Chrisowi jakiś wiersz ze zbyt dużą zniżką. Laura
już miała podejść i powiedzieć jej o tym, ale grzmot
warknął na nią... tygrys warknął na nią i uniósł pręgowany pysk
z trawy obok ścieżki. Jego pasy były tak gęste, że pysk
bardziej czernił się w trawie niż złocił. Z nadejściem tygrysa las
się odmienił — postarzał się i pociemniał. Z konarów drzew zwieszały się
mchy, a jedynym odgłosem był cichy, odległy plusk i szum wody. Laura
poczuła ból w karku i w ramionach, jakby musiała z trudem
pokonywać jakiś nieuchwytny opór. Gdzieś po drugiej stronie być może
była przeszłość lub rzeczywistość, bo obok niej zaczął przesuwać się
strumień niewyraźnych postaci, które zmierzały w przeciwnym kierunku
niż ona i prześłizgujacy się między drzewami tygrys. Ujrzała skrzaty,
zabłąkane księżniczki, piękne dziewczyny, które ślubowały milczenie, aby
ocalić swych braci zmienionych
w łabędzie lub kruki, młodych mężczyzn w świetle dnia, pełnych życia, a
więdnących o zmroku, okaleczone panny, opłakujące swoje własne ręce ze
srebra, a potem skromniejsze
postacie — trzy niedźwiadki, dziewczynkę w czerwonym kapturku,
zagubione dzieci, które odnalazły drogę do domu, zagubione dzieci, które
jej nie odnalazły i ptaszki okryły liśćmi ich ciała. Raz ścieżka się
rozwidliła, ale właściwą drogę wskazywała
kropelka jej krwi, więc posłusznie poszła za znakiem.
Po rawej stronie przyklęknął jednorożec, żeby zanurzyć róg
w leśnym stawie, a przyglądały się temu jasne, świetiste oczy
pierwiosnków. Po lewej stronie gniły wśród barwnych kwiatów
ciała trzech wisielców, a piękne motyle żywiły się ich rozkładem
równie chętnie jak nektarem kapryfolimu i dzikiej róży.
Po drodze wołały do niej drzewa - jedne uwodzicielsko,
inne głosami pełnymi cierpienia i Laura sama poczuła tępy, pulsujący ból
w plecach i w piersiach. Kolczaste pędy kładły
się na drodze i Laura brnęła przez nie, kalecząc sobie nogi, aż znów
popłynęła krew. Szlak był jednak dość wyraźny, więc Laura parła uparcie
naprzód. Szła teraz przez las potworności. Rosło tam drzewo z
wężowymi gałęziami i drzewo rodzące rumiane jabłka, które, widziane z
bliska, okazywały się sercami
złożonych w ofierze azteckich młodzieńców. Krzew, którego
gałęzie zakończone były podniesionymi do góry rękami (jakby mierzyła
do niego z pistoletu), na końcu każdego palca miał maleńkie oczko i
przyglądał się Laurze, kiedy przechodziła
obok. Na kamiennej drodze pojawiły się teraz cieniutkie stróżki wody. W
szczelinach pokazał się mech, potem zielona maź, a w końcu zabulgotała
woda, aż rozchwiały się kamienie pod nogami i zabarwiły bąbelki
na żółto. Kolczaste pnącza zgęstniały, więc Laura w końcu sięgnęła po
szpadę i zaczęła wycinać sobie wśród nich przejście. To jednak, choć z
jednej strony pomogło, z drugiej przysporzyło dodatkowych
kłopotów.
Szpada z łatwością, przecinała zdrewniałe łodygi i pnącza
natychmiast cofały się z drogi, wijąc się przy tym z bólu i
wyjąc głosem, w którym Laura rozpoznała swój własny głos. Za każdym
cięciem, jakby to na jej głowę padały ciosy, czuła
przeszywający ból, a zaraz potem wstrętne mdłości.
Wiedziała jednak że musi trzymał się drogi. Cięła więc wściekle
na prawo i lewo, a woda płynęła coraz większym strumieniem.
Musiała teraz stopami wyczuwać po omacku kamienie drogi. Choć trzęsła
się cała i raz po raz zbierało jej się na wymioty, brnęła naprzód przez
rozdygotane, wyjące z bólu pnącza, które zaczęły krwawić jej
własną krwią, barwiąc wodę sięgającą jej teraz do pasa.
„Daleko jeszcze?" — myślała. — ,,Jak daleko już zaszłam?". Odwróciła
głowę i spojrzała za siebie, choć kiedy to robiła, jakiś głos z jej pamięci
ostrzegł: „Nigdy nie patrz wstecz!''. Droga za jej plecami
miała tysiące rozwidleń. Kate i Stephen stali razem w kościele i brali ślub.
Widziała swoje własne narodziny,
swój pierwszy dzień w szkole, widziała Winter Carlisle jak, o wiele
młodsza i łagodniejsza, karmi kury na podwórku. Widziała panią Vampire,
jak z rozkoszą przygląda się swoim daliom. Widziała wstrząśniętą
Miryam, trzymającą niemowlę, którym zapewne był Sorry i samego
Sorry'ego kulącego się pod gradem ciosów, choć nie mogła dostrzec
twarzy bijącego. Widziała Chrisa, jak gdzieś, wjakimś innym kraju,
trzyma w
ręce list i boi się go wysłać. Widziała siebie, wpatrzoną w lustro. Widziała
wszystkie szanse i możliwości - swoje własne i innych
ludzi, które doprowadziły ją tam, gdzie była. W tym samym
momencie poczuła jeszcze jeden wstrząs - podobnie jak
wtedy, gdy spytała: ''Gdzie my jesteśmy?" - i wielki kawał
lasu zniknął bez śladu. Tam, gdzie przed chwilą stał, nie było
ani dymu, ani gorącej pary. Wszystko dookoła zacząło delikatnie
drżeć, a wysoko na niebie pojawiło się wypisane wielkimi na
setki mil literami słowo AKNEIZAŁ - z poczatku zamazane,
alez każdą sekundą bardziej wyraźne. Laura zrozumiała, co się
stało i natychmiast zanurkowała pod wodę. Na początku czuła się, jakby
była we mgle. Mogła bez trudu oddychać. — Topię się, topię się —
powiedziała do siebie, przywołując
sytuację do rzeczywistości i nagle zimna woda napełniła jej płuca.
Zakrztusiła się i rozkaszlała, ale wody było coraz więcej, więc zaczęła
rozpaczliwie szukać powierzchni, zupełnie
nie wiedząc, w którą stronę płynąć. Nagle nacisk wody zaczął się
zmniejszać. Wyciągnęła rękę, która przebiła gdzieś powierzchnię i jeszcze
zanim głowa zdążyła się wynurzyć, napotkała inną rękę, zimną od
złota i srebra. Rozpryskując chmurę drobnych kropelek, Sorry pomógł jej
się wydostać. Był blady jak papier, ale ślad tygrysich pasów pozostał mu
na twarzy. Podobnie jak Laura, dyszał ciężko i ociekał wodą.
- Myślałem, że wszystko schrzaniłaś — powiedział. - Ale
przekułaś klęskę w zwycięstwo. Poszłaś na skróty. Patrz!
Wyciągnął rękę i Laura ujrzała Miryam i Winter, które przyglądały im się z
brzegu.
- Oddaj mi szpadę - powiedział. - No już! Szybko! Zamiast tego dam ci
różdżkę. Tylko tyle mogę teraz dla ciebie zrobić.
- Nie będę się już więcej oglądać - obiecała Laura i zadrżała. Sorry wyjął
szpadę z przypasanej do jej boku pochwy i dał jej w zamian długi pręt ze
srebrnym okuciem.
- Teraz to już nie ma znaczenia - powiedział. - Za daleko zaszłaś. Teraz już
nie ma powrotu.
Laura podeszła do Winter i popatrzyła na nią hardo.
- Pani też ryzykowała - powiedziała. - Po co pani to robi?
- Liczę na to, że uda mi się dobrze zrobić coś, co kiedyś bardzo dawno
zrobiłam źle. - powiedziałaWinter. - Każde z nas ma w twojej przemianie
jakiś ukryty interes. Rozejrzyj się.
Znajdowali sie wysoko na górskiej grani - tak nagiej, jakby na kamieniach
rozciągniąto żylastą, brązową skórę. Nie było żadnej trawy, żadnych
kwiatów, motyli ani drzew, tylko wyschnięta ziemia, czerwone
skały i szare rumowisko na zboczach. Jedynym dźwiękiem był chlupot
wody płynacej po gołym stoku. Daleko w dole leżała równina z
zamaszystymi, bezkształtnymi mazami zielonego lasu, który zaczynał się
u
podnuża gór i znikał w mgłach i burzach znaczących poczatek jej podróży
przez czas i senne marzenia, aż do tego miejsca, potężnego w swojej
prostocie. Pod stopami Laury pluskała woda, która wpadała do
szerokiego, wyłożonego kamieniami zbiornika. Z niego, umocowana na
ruchomum sworzniu zastawka kierowała ja do kamiennego kanału. Inny,
zupełnie pusty kanał biegł od stawu w kierunku lasu znajdującego się
obok pierwszego kanału. Las wyglądał na martwy. Choć oddalony był o
wiele mil, Laura widziała szkielety drzew, tworzące skomplikowaną, ale
symetryczną koronkę wzdłuż zielonego skraju lasu, przez który
przeszła. Za nim była zatoka i długie, proste linie białych fal
napływających z morza. Laura spojrzała za siebie i zobaczyła nagi, cichy
ląd, pomarszczony górami i opadający aż do drugiego oceanu, którego
nigdy wcześniej nie widziała i rozpoznała go w jakiś tajemniczy, sobie
tylko znany sposób.
- Ale byłam to już wcześniej - powiedziała w odpowiedzi na niezadane
pytanie. - Była tu jeszcze, zanim zaczęłam pamiętać. To jest kraina
początku.
Nikt się nie odezwał.
- Jest naga, ale czyż nie piękna? - zawołała. - Czy wszyscy mamy to w
sobie?
- To, co teraz widzimy, jest po części wspomnieniem przestrzeni -
powiedziała Winter. - A po części wspomnieniem wszystkich żywych istot.
Ale lasy są twoje własne. Nagi las oznacza ten, który zrządzeniem
losu w Miryam, Sorensenie i we mnie jest zielony. Nie muszę ci chyba
mówić co masz zrobić. Tylko ty możesz to zrobić.
Mówiąz to, dotknęła dźwigni zastawki, a jej ręka przelała
się przez nią, jakby była zrobiona z wody.
- Nie musi pani - powiedziała Laura i naparła za zastawkę,
aż przekręciła ją do połowy i woda ze zbiornika popłynęła w dwóch
kierunkach. W sadzawce zatańczyły dwa spiralne wiry, ale wody wcale nie
ubywało. Równocześnie Laura poczuła, że coś całkiem bezboleśnie
przestawiło jej
się w głowie, a właściwie wszędzie - w każdej najmniejszej cząstce jej
ciała.
— Teraz musisz sama odnaleźć drogę powrotną - powiedziała
Winter. — Ja jestem Mistrzem Zakończenia. Musisz zapłacić, żeby mnie
minąć. Daj mi monetę. Laura zawahała się.
— Masz ją, prawda? — krzyknęła Winter, zdjęta nagłym przerażeniem.
— Chyba tak — powiedział Laura i ze skrzypieniem rozwarła
zaciśniętą lewą dłoń. Leżał na niej kamienny krążek. Ściskała go tak
mocno, że skóra dłoni wokół niego była spuchnięta
i poraniona. Wzięła monetę w druga dłoń i podała Winter,
która przyjęła ją z najwyższą powagą, po czym popatrzyła badawczo na
Laurę.
— Będziesz potężną czarownicą, Lauro — powiedziała z namysłem. —
Ale nie możesz wrócić tą samą drogą, którą przyszłaś. Idź za wodą, aż do
jej źródła. Na początek możesz użyć różdżki.
- Laura spojrzała na Sorry`ego.
- Ja już nie mogę dalej iść - powiedziała żałośnie. - Po prostu nie dam
rady.
Skórę miała porżniętą cienkimi, czerwonymi bruzdami - śladami po
kolczstych pnączach i swojej własnej szpadzie, którą siekła ostre gałęzie.
- To czołgaj się, chant, czołgaj się! - powiedział.
Uśmiechnął się przy tym i jeszcze bardziej pobladł. - przeszedłbym z tobą
tę drogę, lecz uwierz mi, Chant, nie mogę.
- Na miejsce w szkolnej antologii poezji raczej nie masz co liczyć -
powiedziała Laura i ruszyła na czworaka. Kolana miała jak z waty i z
gumy, z tą tylko różnicą, że wata i guma nie krwawią. Na początku
skały rozstepowały się przed różdżką, ale w miarę upływu czasu przejście
było coraz węższe, aż wreszcie musiała się przeciskać przez szczeliny
niewiele szersze niż szpary pod drzwiami. W pewnym momencie
wydawało jej się, że idzie pod górę wilgotną, ślimakowatą ścieżką, ale
nagła zmiana perspektywy uświadomiła jej, że w rzeczywistości schodzi
na
dół. Przejście stało się tak wąskie, że zaczęła tracić nadzieję, bo choć jak
różdżkarz wykrywała puste miejsca w skale, nie była pewna, czy uda jej
się w nie wejść. Podobnie jak Alicja wątpiła, czy
kiedykolwiek stanie się wystarczająco mała, żeby wejść do pięknego
ogrodu.
— Nawet jeżeli głowa się zmieści - szepnęła i szept
powróćił do niej echem odbitym od najbliższej skały - to co z tego, skoro
ramiona nie przejdą?
Nagle zrozumiała, że właśnie po raz drugi się rodi i gdy
tylko ta myśl zaświtała jej w głowie, ślimakowaty korytarz pochwycił ją,
jakby ożył. Coś ją trzymało, wypychało, miażdżyło i wydawało jej się, że
jej uparta głowa, pełna myśli, marzeń
i wspomnień w końcu pęknie i wtedy nagle wypadła na
zewnątrz w kompletne ciemności. Na twarz kapała jej ożywcza
woda. W końcu otworzyła oczy i ujrzała swoją dłoń, która leżała
jak biała muszelka, ale nie na piasku, tylko na kawałku tkaniny.
W materiał wplecione były małe, wyraźne i zupełnie nieważne
litery: AKNEIZAŁ. Zanjdowała się w łazience w Janua Caeli,
w zagajniku świec, pod okiem kota, w którego brzuchu płonął ogień i
czarnego kota Sorensena, który miał w ślepiach swój własny zielony żar.
Leżała jak bohaterka romansu w ramionach swego wybawcy, z głowa na
ramieniu Sorry1ego Carlisle`a.
- O rany, Chant! — powiedział. — Wiesz, że czułem, jak ci się ruszają
kości w głowie? - patrzył na nią z podziwem i lękiem.— Myślałem, że
umrzesz.
Laura patrzyła na niego w milczeniu. Powoli jego twarz zaczęła przybierać
znajomy wyraz. Pocałował ją szybko i powiedział:
- Śpiąca Królewna zawsze zakochuje się w księciu, który ją budzi.
Przykro mi, Chant, wpadłaś.
- Sama się obudziłam - powiedziała Laura. Usiadła i poczuła ból w
każdym najmniejszym stawie, jakby rzeczywiście spotkały ją te wszystkie
rzeczy. które przeżyła we śnie. Jej biała sukienka od dołu aż do
pasa, Poplamiona była jasnym, czystym szkarłatem.
- Widzisz? Częściowo to była prawda. To bardzo podnosi ciśnienie - jak
nurkowanie głębinowe. Miałaś krwotok z nosa - powiedział sorry. - Mnie
to się ciągle przytrafia w czasie meczu.
Wyglądał inaczej niż ktokolwiek, kogo magłaby sobie wyobrazić. Miał
wygląd jednoczesnie zwyczajny i niezwykły. Rozdwojona twarz, którą
pokazał jej wcześniej, była teraz całkiem odmieniona. Być może zaczęła
się zrastać pod naciskiem czegoś, co było w nim nowe i nieznane.
Zupełnie, jakby jej przeżycia były również jego przeżyciami j jakby wciąż
był pod ich wpływem.
- Udało się? - zapytała.
- Sama się przekonaj! - odparła Winter. To ona wyciskała wodę ze
ściereczki na twarzy Laury. Laura wspięła się po Sorrym, jak schorowana
fasola pełząca po tyczce. Sorry delikatnie odwrócił ją w stronę
lustra i w świetle świec wyraźnie zobaczyła, że została odmieniona -
obudziła do życia jakąś uśpioną część siebie, rozszerzyła las w swojej
głowie.
nie była już tyko dzieckiem skłóconych Kate i Stephena. Mocą
skoncentrowanej wyobraźni - własnej i cudzej - odmieniła
— Przepraszam — powiedział i nagle wybuchnął śmiechem.
Laura też na nie spojrzała i na ich spokojnych twarzach ujrzała coś, co
przypominało wiosenną odwilż, zapowiedź ulgi — jeszcze nie w pełni
zrealizowane, ale już w fazie testów.
— Spójrz! — powiedziała Winter, stając obok niej z wyciągniętą ręką.
Laura patrzyła, jak długie palce starszej pani rozchylają się i odsłaniają
mały, tani, beztuszowy stempelek z obrazkiem uśmiechniętej,
okrągłej buzi. Taki sam można było kupić nawet w księgarni u Kate. Laura
na chwilę zmarszczyła brwi,
ale zaraz zmieniła minę i popatrzyła na Winter, która z powagą pokiwała
głową. Po przerażającej podróży, którą Laura przebyła, stempelek
wydawał się trywialnym
drobiazgiem, ale leżąc na dłoni Winter, nabrał własnego, złowrogiego
znaczenia.
- Musisz nadać mu imię i wydać polecenie - powiedziała Miryam, biorąc
stempelek z dłoni Winter i
wręczając go Laurze. - Musisz to zrobić teraz. Wiem, że jesteś zmęczona,
ale mamy bardzo mało czasu.
- Nie wiem, co mam mówić - wybąkała Laura. Ciągle buczało jej w
głowie, a nogi trzęsły się i gięły, tak że prawie wisiała na Sorrym, który
wziął jej lewą rękę i
zarzucił sobie na szyję.
- Ależ wiesz, co chcesz, żeby dla ciebie zrobił - powiedział. - Powiedz to
własnymi słowami! Weź go w palce i popatrz w swoje oczy w lustrze.
- Powiedz to, co tam zobaczysz - poparła go Miryam. - To jesteś ty, tylko
że na odwrót...
- ...Groźniejsza - powiedział Sorry i zaśmiał się tuż nad lewym uchem
Laury. - Tylko pamiętaj, że musis tego naprawdę chcieć!
- Chcę i to bardzo! - powiedziała zapalczywie, mocno ściskając w palcach
stempelek. Jej odbicie przepłynęło po szkle. Obok własnej twarzy widziała
twarze trzech
czarownic. Była tam pomarszczona ze starości Winter, Miryam, której
wykrzywiony uśmiech naigrywał się z całego swiata, nie wyłączając
jej samej, i sorry wpatrzony w usta Laury, jakby zamierzał włożyć w nie
słowa, gdyby jej ich zabrakło. Jej własne
oczy pomimo zmęczenia były okrągłe i lśniące i miały w sobie coś, na
widok czego
poczułam mimowolny lęk. Nie zawahała się jednak i stanowczym głosem
przemówiła do trzymanego w dłoni stempelka:
- Na imię będziesz miał Laura. Użyczam ci swojego imienia. Wkładam w
ciebie swą mic i musisz wykonać
to, co ci każę. Nie słuchaj nikogo poza mną - Zamysliła się przez chwilę,
która wydała jej się bardzo długa, ale naprawdę trwała nie więcej
niż sekundę. Nie wiedzieć czemu, przyszedł jej na myśl stary czajnik z
gwizdkiem, który mieli w domu. - Będziesz znakiem
mojej władzy odcisniętym na moim wrogu. Uczynisz w nim otwór, przez
który wysączy się jego życie. Kiedy
wycieknie z niego ciemność, uśmiechniemy się do siebie - ja z zewnątrz, ty
od wewnątrz. Wtedy... (zdała sobie sprawę, że mówi coraz wyzszym
głosem,. który zaczyna brzmieć nieco
histerycznie). Wtedy rozgnieciemy go między naszymi uśmiechami. -
Popatrzyła na czarownice w lustrze i zapytała nerwowo:
- Wystarczy?
- Całkowicie - powiedziała Winter i za delikatną koronką jej starości
Laura ujrzała odbicie ostrożnej twarzy Sorry`ego.
- Super! - zawołał Sorry. - Chant, mogę być w twojej drużynie? Nie
chciałbym być twoim wrogiem.
Popatrzył na Winter z triumfem, którego Laura nie rozumiała.
- I co? - powiedział. - Teraz już możesz zacząć się martwiź nie tylko o
mnie. Wyciągnął w stronę Laury rękę, w której trzymał chusteczkę
ze szkarłatną plamką. - Należy do Winter - powiedział. - Czysty
jedwab,ale
krew jest twoja. Sam wytarłem kropelkę. Zawiń swój znak. Laura
popatrzyła na stempelek i znów zmarszczyła brwi. Obrazek był teraz inny
ale nie umiała do końca określić różnicy. - Może go wypróbuję —
zaproponowała.
— Nie warto! — westchnął Sorry. — Na mnie już odcisnęłaś swój znak,
Chant. Zawiń go w jedwab! Trzymaj pod poduszką! Mów po imieniu!
Przytulaj do serca!
Laura zawahała się, kiedy wyciągnął rękę po stempelek, ale Sorry tylko
owinął go chusteczką i oddał z powrotem.
— No to witamy w domu! — powiedziała Winter ze swoim rzadkim
uśmiechem i pocałowała Laurę w lewy policzek.
- Witam! — powiedziała Miryam, całując ja w prawy. Sorry i Laura
popatrzyli na siebie.
- No dobra, Chant, czemu nie! — powiedział Sorry. —Tym razem zróbmy
to dlatego, że ja tego chcę. — I bardzo delikatnie
ją pocałował. Laurze przypomniały się mięciutkie, gorące całusy, które
rozdawał Jacko, kiedy dopiero uczył się całować i poczuła się nieswojo, bo
wyglądało to tak, jakby pocałunek, który przed chwilą
otrzymała był pocałunkiem Jacka
z przeszłości, Sorry'ego z teraźniejszości i jakiegoś innego nieznanego
dziecka z przyszłości. Sorry również wyglądał na zaskoczonego, jakby on
także odkrył, że to nie był zwyczajny pocałunek.
- Ale najpierw Jacko! — powiedziała Laura, zupełnie jakby właśnie jej się
oświadczył, ale ślub trzeba było odrobinę przełożyć.
— Jasne, najpierw Jacko! — zgodził się Sorry. — Coś mi się zdaje, że
jutro zrobimy sobie wagary. A teraz myślę, że nie zawadzi się trochę
przespać.
— Dzielna dziewczvna! — powiedziała Winter, jakby wciąż nie mogła
wyjść z podziwu. — Oj, tak! Sen to ci się teraz przyda.
— Zaniósłbym cię na górę — stwierdził Sorry. —Ale jesteś cholernie
ciężka.
— Prawdziwy bohater by czegoś takiego nie powiedział — burknęła
Laura. — .Ale trudno, sama sobie poradzę.
rozdział dziesiąty
Carmody Braque na kolanach
- Tu jesteś, bratku! - powiedział czule Sorry, trzymając lornetkę przy
oczach. Uśmiechał się jak mysliwy, który właśnie wytropił
cenną zdobycz. - Chant, on... on zwyczajnie przycina róże!
- Co za kretyn! - syknęła Laura, biorąc od niego lornetkę. Usmiech
Sorry`ego przeszedł teraz na jej twarz i nie był ani
trochę łagodniejszy i mniej pewny siebie.
- Oj, nie wiem - powiedział Sorry. - To niezły kamuflaż. Wygląda tak
niewinnie,
tak... arkadyjsko - chyba jakoś tak się mówi.
- Tak, tylko że to nie ta pora roku - powiedziała Laura. Mamy krzak róży
za domem i przycina się go w lipcu
albo w sierpniu.
Znalezienie Carmody`ego Braque`a nie było zbyt trudne. Wystarczyło
poszukać w książce telefonicznej. Wyróżniał
się na stronie czarnym pogrubionym drukiem. ''CARMODY BRAQUE -
antyki'' i trzy adresy. - W antykach to on ma doświadczenie - powiedział
Sorry.
Wyjeżdżając rano skuterem, czuli się trochę nieswojo - poza szkołą w
szkolny dzień i to w dodatku bez mundurków. Wyszli z domu dość
wcześnie, żeby zdążyć przejechać przed porą, kiedy większość uczniów
szła
do szkoły i ktoś mógłby ich przyłapać na wagarowaniu.
Domowy adres z książki telefonicznej doprowadził ich do eleganckiej
dzielnicy na wzgórzach, w której każdy dom miał swojego architekta, a
każdy ogród został fachowo zaprojektowany. „Droga prywatna" — głosił
znak.
To była przyjemna przejażdżka. W ładnych ogrodach po obu stronach
stromej ulicy rosły wysokie drzewa. Laura wdychała ich zapach, słyszała
szelest wiatru wśród liści, a nawet — zupełnie jak gdyby minionej
nocy otworzył się w niej jakiś nowy zmysł — dosłownie
czuła ich życiową siłę, jak puls zieleni na skórze, jak delikatną
pieszczotę przyrody podobną do wiatru albo słonecznego ciepła, a jednak
będącą czymś więcej. Wysoko nad głową krzyczały
mewy, którym widok zatoki zwiastował obfity posiłek.
— Kiedyś pofrunę! — zawołała Laura, rozpościerając szeroko ramiona.
— Szybciej niż ci się wydaje, jeżeli się nie będziesz trzymać —
odkrzyknął Sorry. - Nie wygłupiaj się, Chant!
Prywatna droga układała się w podkowę wyjątkowo eleganckich domów.
''Domy bogatych ludzi" — pomyślała Laura, patrząc z zazdrością na ich
ogrody i garaże. Sorry zatrzymał skuter, wystawił
nogę i stali przez chwilę podparci w ten sposób. - To tu — powiedział. —
Niezła okolica! Patrz, ta uliczka kończy się tam, przy tym parczku.
Chodźmy się trochę roejrzeć.
Jeżeli podejdziemy tam wyżej, to przez lornetkę powinno być widać
wszystkie ogrody za domami.
— Ornitolog od siedmiu boleści! — powiedziała Laura. — Przyznaj się,
że to tylko taka ścierna. Założę się, że ta lornetka służy głównie do
podglądania dziewczyn w prywatnych ogródkach.
— Próbowało się tego i owego — przyznał Sorry.
Po wspólnych poszukiwaniach znaleźli miejsce, z którego widać było
ogród Carmody'ego Braque'a. Przez chwilę obserwowali,
jak wiesza na sznurku śnieżnobiałą bieliznę i koszule, a teraz
widzieli go znowu, zajętego pracami ogrodniczymi.
- Palec mnie świerzbi, to dowodzi...* — powiedział
Sorry. — To on, prawda? Coś nie jesteś przekonana?
- Nie, to on — odparła Laura. — Tylko że strasznie się
zmienił.
* Cyt. za: W. Szekspir, Makbet(w:) Dzieła dramatyczne, t. 5, tłum. J.
Paszkowski, PIW
1964, s. 880: ''Palec mnie świerzbi, to dowodzi, że jakiś potwór tu
nadchodzi!".
— Wyssał prawie wszystko z twojego brata - powiedział Sorry i jego
połuśrnieszek przeszedł w groźny grymas. Zaśmiał się cicho do siebie i
mruknął:
— To właśnie tacy jak on psują reputację wszystkim czarownicom.
Lornetka ściągnęła Carmody`ego Braque'a tuż przed oczy Laury. Jego
twarz była teraz dużo pełniejsza i bardziej mięsista niż w ostatni czwartek.
Skórę miał gładką i różową. Ciemne plamy zniknęły, a na
policzku pojawiły się nawet rumieńce. Laura pomyślała, że ma przed sobą
przedziwną krzyżówkę hrabiego Drakuli z panem Pickwickiem. Widziała
nawet, że jego łysą czaszkę pokrywał delikatny meszek nowo
wyrosłych
włosów, ledwie widoczny, jak puszek na parodniowym króliku —
niewiele więcej niż mgiełka na nagim płaskowyżu. Meszek był tego
samego koloru, co włoski Jacka i to z jakiegoś
powodu wydało się Laurze najbardziej przygnębiające. Pan Braque nagle
przerwał swoje chybione zabiegi przy różach i rozejrzał się dookoła.
— Dobra! — powiedział Sorry. — Starczy! Za chwilę się zorientuje, że go
obserwujemy. Chodźmy!
Był piękny poranek, choć chłodny jak na lato, bo wgłębi lądu zmieniła się
pogoda. W dalekich górach spadł śnieg i teraz
wiał chłodny wiatr. Sorry, szczelnie opatulony i Laura, w swojej starej
kurtce, z powrotem włożyli kaski, mimo że mieli do przejechania raptem
kilkaset metrów. Laura zatrzęsła się, kiedy wjechali w prywatną
uliczkę.
- skusimy go urozmaiceniem - powiedział Sorry. - Perspektywą
dobrowolnej ofiary. Dasz radę wyglądać atrakcyjnie
i jednocześnie zachowywać się tak, jakbyś się wzdrygała na
samą myśl o nim? - Mam próbować wyglądać ponętnie? - spytała Laura.
- Ty? Ponętnie? Nie żartuj! — prychnął Sorry. — Nie ma powodu, żebyś
robiła z siebie kretynkę. Za młoda jesteś na "ponętnie". Bądź po prostu
młoda! Młoda i... nieforemna..., no wiesz, jak źrebak! Chociaż ty
jesteś tak trochę i to, i to, i właśnie na to może się złapać. W każdym razie
Winter tak
uważa, a ona wie, co mówi,
— Bardzo cię przepraszam, co to znaczy, że jestem „i to,
i to"? — spytała Laura, stając w miejscu. Sorry popatrzył na nią przez
ramię.
— No wiesz — powiedział. — Na pierwszy rzut oka wyglądasz
na chudzielca, ale na swój sposób jesteś całkiem zmysłowa. To znaczy
oczywiście, jeżeli ktoś się nad tym zastanawia.
— Zmysłowa?! — krzyknęła Laura. - Ciii! Potem ci wytłumaczę —
powiedział Sorry. — Nie
zaczynaj kłótni, bo nie mamy na to czasu.
- Wiem, co to znaczy zmysłowa! - oświadczyła z godnością Laura i
ruszyła za nim.
- Boisz się? - spytał Sorry, ale bez specjalnego zainteresowania.
- Boję - przyznała Laura. - A co będzie, jak nam się nie uda?
sorry odwrócił się do niej gwałtownie.
- Spraw, żeby się udało! — powiedział cichym, przejętym głosem. Na jej
oczach jego twarz stężała i znów przemknął po
niej ledwie zauwazalny cień podziwu, a może nawet lęku. - Jesteś
równie przerażająca jak on. W każdym razie wczoraj w nocy
byłaś. Posłuchaj, coś się w tobie przesunęło, wiesz o tym? Nigdy
tego nie zapomnę! Czułem, jak coś w twojej głowie się rusza - kości
czaszki! Trzymałem się, a ty się przemiieniłaś!
- Ale nie sama - powiedziała Laura, zdurniona gwałtownością jego słów.
- Ludzie przy tym umierali, rozumiesz? - powiedział
Sorry. - W kronikach jest wiele takich przypadków. Gdyby
Winter się pomyliła... ale ona raczej się nie myli. Co do mnie,
może, ale nie co do ciebie. Tym razem eż będzie miała rację.
Ona uważa, że zwyciężysz.
- Będę myślała o Jacku - powiedziała Laura i zajrzała do
pamięci, w której obraz Jacka zapisany był w najmniejszych sczzegółach.
— Masz znak? — spytał Sorry.
- Mam. W kieszeni — odparła i mówiąc to, wepchnęła obie ręce do
kieszeni.
- No, to mniej go w pogotowiu - polecił.—Będziesz miała tylko jedną
szansę.
Nad ozdobioną w wiejskim stylu furtką wznosił się łuk obrośnięty pnącą
różą.
- Jest dzwonek na górze - powiedziała Laura, przytrzymując ręką
metalowe serce. Sorry tymczasem otworzył furtkę.
Nad wejściem wisiała tabliczka z nazwą.
- Willa "Radość" - przeczytała Laura. - Kogo on chce oszukać?
- Pewnie wszystkich - mruknął Sorry. - Musi udawać zwykłego człowieka.
Carmody Braque spojrzał na nich znad swoich róż z uśmiechem, który
jednak wcale nie był gościnny.
— Dziękuję, jestem anglikaninem! — krzyknął ostrzegawczo, ale po
chwili rozpoznał Laurę i wyraz jego odnowionej twarzy nagle się zmienił.
Przez jakiś czas przyglądał się obojgu badawczo, aż wreszcie
zawołał:
— Ojej! Wziąłem was za świadków Jehowy! Wybaczcie,
proszę!
- Oczywiście — powiedziała cicho Laura. — To znaczy,
ja przepraszam. Nie chciałabym panu zawracać głowy.
- Ależ naturalnie! — zawołał serdecznie. — Gdzież bym śmiał wątpię w
twoją szczerość! Zastanawiam się tylko, co chcesz osiągnąć, nachodząc
mnie o takiej porze ze swoim
młodym towarzyszem.
Mrużąc oczy, spojrzał badawczo na Sorry`ego.
- Aha! - wykrzyknął i triumfalnie ciachnął w powietrzu ogrodowym
sekatorem. - No tak, już
rozumiem. Bardzo sprytnie, kochanie, ale niestety za późno. A poza tym
żadna czarownica, stara czy młoda, nie da rady odwrócić tego, co robię —
właściwie tego, co już zrobiłem. ale jestem
ci wdzięczny, że go przyprowadziłaś. To niezywykle interesujące znowu
zobaczyć młodą czarownicę płci męskiej... Już od lat żadnej nie widziałem,
a ostatnia, czy może raczej ostatni, nie był za młody i miał,
biedaczysko, zajęczą wargę.
A więc, młodzieńcze... bo chyba mogę do ciebie mówić młodzieńcze?
— Zdaje się, że rzeczywiście jestem genetycznym dziwadłem, trochę jak
kocur szylkretowy — wyjaśnij uprzejmie Sorry — Ale nie przyszedłem tu
po to, żeby pana do czegoś zmuszać. Znam swoje miejsce w szeregu.
— Ależ to w obecnych czasach niezwykle rzadka cecha! — pochwalił
Carmody Braque, przechylając głowę,
pokrytą delikatnym, jedwabistym puszkiem.
— Właściwie to jestem tu tylko jako pośrednik — powiedział Sorry. — Ta
dziewczyna ma dla pana pewną propozycję, a ja jestem tu po to, żeby nad
nią czuwać i żeby w jej imieniu prowadzić negocjacje.
— Rozumiem! Zamieniam się w słuch. Naturaaaaaalnie! — powiedział
Carmody Braque, przenosząc na Laurę swoje badawcze spojrzenie. -
Słucham cię, kwiatuszku.
Róże wokół furtki, willa "Radość" i cały zaduch jego prawdziwej natury
nagle zamroczyły Laurę jak potężny cios. Plamy postępującego rozkładu
znikły wprawdzie, ale były to tylko zewnętrzne znaki wewnętrznego
gnicia, które każda czarownica, a nawet ktoś po prostu wrażliwy na magię,
wyczuwał bez najmniejszego trudu. Laura bała się, że zaraz zwymiotuje
pod rosnący obok krzew łososiowej róży. Zamiast tego spojrzała
prosto w oczy Carmody`ego Braque`a ale nie zobaczyła w nich
zaciekawionego wilka czy tygrysa, jakiego czasem przypominał Sorry,
tylko coś tak straszliwie żarłocznego, że gdy tylko to zrozumiała, słońce
pobladło, a róże, przycięty trawnik i drogi dom przestały być tym, czym
były. Na moment stały się po prostu zwykłym, malowanym parawanem,
zakrywającym tryby przerażającej maszynerii. Ale to jeszcze nie
wszystko - zdała sobie sprawę, że ten sam mechanizm funkcjonuje
powszechnie w całym świecie jako element innych mechanizmów - często
niekompletny, prawie nieszkodliwy, czasem tragicznie spleciony ze swym
przeciwieństwem. Tym razem dane jej było ujrzeć go niemal w czystej
postaci. Krył się w tych okrągłych, ptasich oczach i przekrzywieniu głowy,
naśladującym bardziej niewinną, ale również starszą pozę
jastrzębia, który ma za chwilę rozerwać na strzępy żywą mysz. Musiała
stawić temu czoło, a jej jedyną bronią był stary rytuał opętania, którym
mogła się posłużyć, dzięki swojej nowej, zrodzonej w bólach
naturze. Wiedziała jednak, że nie wolno
jej nawet o tym myśleć i zamiast tego z całych sił spróbowała skupić
uwagę na Jacku.
- Bardzo pana proszę - powiedziała pokornie. - Niech pan wypuści
mojego braciszka. Niech pan teraz weźmie sobie kogoś innego.
- Ależ, moja droga... - odparł pan Braque. - Tak mi przykro. Chętnie bym
spełnił twoją prośbę, gdybym tylko mógł.
Ale jak twój uroczy młody przyjaciel zapewne potwierdzi, jestem
starożytnym duchem. Czerpałem życie z wielu,
wielu ludzi i muszę się przyznać, że nie idzie mi to już tak łatwo jak
kiedyś. Już nie wystarcza
mi byle kto. Poza tym ostatnimi laty stałem się, można by rzec, smakoszem
i właściwie czemu nie, skoro
mogę sobie na to pozwolić. Szukam - jestem zmuszony szukać
odpowiednich osób i tym razem padło na twojego braciszka. Już od
tygodni go tropiłem.
Znałem każdy wasz krok i prawdę mówiąc, kiedy go dopadłem, było już
ze mną kruch. Zdążyłem dosłownie w ostatniej chwili.
Patrzył na Laurę i kiwał smutno głową. Dusił się w ukryciu, więc kiedy
wreszcie mógł się zdekonspirować, skwapliwie korzystał
z okazji i chełpił się z nostalgiczną rozkoszą.
- Już tyloma się w życiu żywiłem, że zrobiłem się bardzo, ale to bardzo
wybredny. Dziewczęta takie jak ty - no może
trochę żywsze i odrobinę zgrabniejsze, a najlepiej jeszcze młodsze...
ośmioletnie bardzo mi odpowiadają... dziesięć lat to już nawet trochę za
dużo... Ale
nie powinno się sobie
narzucać jakichś sztywnych reguł. Lubię na przykład, jak mały, niewinny
niemowlaczek więdnie
przy matczynej piersi. Rewelacja! Nikt nie ma pojęcia, co się dzieje! Jak
mało jednak wie medycyna, mimo tych wszystkich wspaniałych zdobyczy!
Albo dopadam same matki — najchętniej wtedy, kiedy są najbardziej
szczęśliwe. Albo tych poczciwych starszych panów, którzy nigdy nie tracą
apetytu na życie i na emeryturze przeżywają drugą młodość przy golfie czy
w ogrodzie. Albo kobiety, które już odchowały dzieci i otwierają się jak
kwiaty na to, co świat ma do zaoferowania, czyli na przykład
na mnie — zawołał, chichocząc pan Braque. — Chcę ludzi, którzy
radośnie patrzą w przyszłość, biorą świat w ramiona... — objął sam siebie
rękami. — Ach, jakąż rozkoszną ucztą możliwości są ludzie!
Pan Braque wyrzucił w górę ramiona, a jego palce zatrzepotały
jak obrzydliwe motyle, jego zarozumialstwo było dziecinne,
ale to w jakiś sposób czyniło je jeszcze bardziej przerażającym.
- Dziewczyna ma propozycję — obcesowo wtrącił się Sorry, siadając na
białym, żeliwnym krzesełku. Laura czuła, że coś go osobiście dotknęło, ale
nie mogła zapytać, a on nie
mógł odpowiedzieć.
- Słucham — powiedział pan Braque z oślizłą uprzejmością.
- Pomyślałam sobie... — zaczęła Laura. — Pomyślałam...
Nie musiała grać ani udawać. Drżała ze strachu i trochę
się spociła, aż ciemne okulary zaczęty jej zjeżdżać po nosie. Wepchnęła je
desperackim ruchem z powrotem.
— Pomyślałam... gdyby pan... to znaczy. — Przestań już jęczeć, moja
droga — powiedział Carmody
Braque, dłubiąc w zębach paznokciem małego palca lewej ręki. —
Przyjemnie się z tobą rozmawiało. Twój przyjaciel na pewno potwierdzi,
że nieczęsto można spotkać kogoś, kto
rozumie, o co chodzi. Ale musisz wiedzieć, kochanie, że od
tej rozmowy jakoś zaczynam być głodny.
Laura wiedziała jednak, że Carmody Braque doskonale się
bawi, jak właściciel trzymanego w ukryciu skarbu, który może
wreszcie się nim pochwalić przed kimś, kto nigdy nikomu nie
powie. W tym zadufaniu mógł wyciągnąć do niej rękę, mógł ją
zaprosić. Czekała więc w napięciu, pełna nadziei i lęku, a on,
jakby odgadując jej myśli, prawie natychmiast dodał:
— To była dla mnie wielka radość, że mogłem przez chwilę być zupełnie
sobą. Dlatego w nagrodę pozwolę ci wybrać.
— Wybrać? — spytała Laura i jej krew aż zasyczała od musującego
niepokoju.
— Czy mam od razu wykończyć twojego brata, czy jeszcze go
przetrzymać przez dzień czy dwa. Póki tli się życie, zawsze jest nadzieja
(tak mówię, choć ja bym za bardzo na to nie liczył). Niektórzy też
twierdzą, że nawet w ostatniej z ostatnich chwil, mimo bólu i cierpienia,
możemy jeszcze
osiągnąć duchową doskonałość. Ale moim zdaniem dalsze
tkwienie w tej śpiączce, w całkowitej ciemności, sam na sam ze mną, to
będzie dla niego przerażające ostatnie przeżycie. Dlatego
pozwolę, żebyś ty podjęła za niego decyzję... niech to będzie rodzaj rabatu.
- A może chciałby pan w zamian mnie? - wybełkotała Laura. - Wypuściłby
pan Jacka, a wziął sobie mnie.
Pan Braque popatrzył zdumiony i pokręcił głową.
- Oj, nie! Ty nie masz w sobie tej żywotności i chociaż ten element ofiary
jest nawet interesujący, o dziwo, w mojej dziedzinie
wcale nie stanowi aż takiej rzadkości.
Mimo to jednak nadal przyglądał jej się z uwagą. Jego okrągłe oczy
poszerzyły się nieco, a język pieścił zęby.
- Niech pan się zastanowi, zrobiłabym to dobrowolnie - wyszeptała Laura.
- A poza tym wiedziałabym o panu.
Przez cały czas byłabym świadoma, z kim mam do czynienia.
- Myślałem, że to mogłoby pana zainteresować - powiedział Sorry. - Pan
ją przeraża, a mimo to gotowa jest dobrowolnie się panu poddać. Czyż
to nie smakowite?
Carmody Braque się roześmiał.
- Bystry z ciebie młodzieniec - powiedział. - Ale, moi kochani... jak w
ogóle śmiecie mi coś takiego proponować?
Gdybym chciał, mógłbym mieć oboje - i małego braciszka i starszą siostrę.
Co nie znaczy, że tak będzie. Jak już mówiłem,
ostatnio muszę być bardzo wybredny. Nie wszystko już działa
tak dobrze jak kiedyś...
No, ale pokaż się, moja droga! Nie możesz składać takiej propozycji
zawinięta jak jakiś szpieg z komiksu. W końcu jesteś
towarem luksusowym. No dalej, ściągnij tę kurtkę i okulary, niech sobie
przypomnę, co takiego masz do zaoferowania.
— Tylko jeżeli pan obieca, że puści Jacka! — powiedziała
z uporem Laura.
Carmody Braque, puściwszy jej słowa mimo uszu, dalej szczerzył zęby w
uśmiechu i powtarzał:
— No, pokaż się! — ale Laura nie wykonała żadnego ruchu.
— Tylko za Jacka! — powtórzyła.
Wepchnęła ręce do kieszeni i uniosła ramiona, jakby próbowała się
skurczyć i utrudnić jego świdrującemu wzrokowi drogę do celu.
— Nie możesz się targować! — powiedział Carmody Braque, przyglądając
się czujnie Sorry'emu. — Stój tam, gdzie jesteś, czarownico! — krzyknął
w jego stronę. — Nie zbliżaj się! Poza tym przesyłasz jej swoją
moc. W ogóle jej nie rozpoznaję. Mogłaby być twoją siostrą!
Następnie zwrócił się do Laury takim tonem, jakby przemawiał do
głupiutkiego dziecka:
- Muszę wiedzieć, jak wiele oczekujesz po swoim życiu? Czy jesteś
obiecująca? Czy na przykłed spodziewasz się
jekiejś wielkiej miłości albo może w ogóle już...?
Przeniósł wzrok na Sorry`ego, a potem z nagłym ożywieniem z powrotem
na nią. Laura patrzyła na niego z natężeniem
spod ciemnej zasłony okularów. Carmody Braque niecierpliwie mlasnął
językiem.
- No, chodź! - powiedział i wystawił rękę, żeby ją przeprowadzić przez
przestrzeń, która ich oddzielała, a potem zatrzymać albo odrzucić.
Laura usłyszała ciche syknięcie Sorry`ego, ale i bez tego wiedziała, co
robić. Jej ręka jakby nagle ożyła i błyskawicznie
wyskoczyła z kieszeni. Na wyciągniętej dłoni Carmody`ego Braque`a,
gestem tak zdecydowanym i delikatnym, jakby wręczała
mu kwiatek, Laura odcisnęła swój znak.
- Zaprosiłeś mnie - powiedziała.
Popatrzył w dół z niedowierzaniem i ujrzał jej uśmiechniętą twarz patrzącą
na niego z powierzchni jego własnej skóry.
Sorry szybko jak jego czarny kot podszedł do Laury, sięgnął jej przez
ramię i zdją jej z oczu ciemne okulary.
- Powiedz mu! - zawołał, a Carmody Braque znów spojrzał na Laurę.
Krzykliwa pewność siebie powoli spływała mu z twarzy.
- Coś ty zrobiła? - krzyknął.
W jego odmienionym głosie Laura usłyszała pierwszy jęk
umierania. Ich oczy się spotkały. Od razu poznała, że otworzyła się przed
nią jakieś drzwi. Teraz
już nie mógł jej ucieć. Jego palce, rozpaczliwie trące odbity obrazek nie
były już w stanie
jej powstrzymać. W ślad za elektrycznym impulsem przemierzającym
jego układ nerwowy wnikała w niego cała, żeby
eksplodować mu w głowie i przejąć nad nim władzę. Był teraz
jak robot, ktorym mogła zdalnie sterować. Gdzie by się przed
nią nie ukrył, mogła go albo zasilać, albo czerpać z niego. To było
dziecinnie proste i aż nie chciało się wierzyć, że nie
posiadała tej mocy od zawsze. Mimo to poczuła ciarki na plecach
i skurcz przerażenia w brzuchu. Nie znajdowała w sobie ani
odrobiny miłosierdxzia. Sorry po prostu się śmiał.
— Co to jest? — znów spytał Carmody Braque, wpatrując się w swoją
dłoń z miną człowieka, którzy właśnie dostrzegł
we własnym ciele objawy straszliwej choroby. - Co to za żarty?
— Dobrze wiesz! - powiedziała bardzo cicho Laura. — To
mój znak. Mój znak — szepnęła złowieszczo, a na więcej zabrakło jej siły
i tchu.
— Ale przecież ty nie jesteś... Nie byłaś.... - w jego głosie
strach zajął miejsce zadufanej afektacji. - Nie mogłem
się pomylić!
— Przeprowadziliśmy przemianę — powiedział Sorry i palcem
wskazującym wypisał Laurze na karku swoje inicjały,
jakby wszystko inne poza nią przestało go obchodzić. Tymczasem dla
samej Laury świat nagle się zmienił - rozjaśnił
się i nabrał blasku. Poczuła potężną i słodką jak miód energię wypełniającą
ją po brzegi. Carmody Braque upadł na kolana, tak jak
kiedyś ona sama przy łóżku Jacka, gdy na twarzy braciszka ujrzała
wstrętny uśmiech tego właśnie człowieka. Teraz ze zgrozą i triumfem
dostrzegła swój cień spoglądający na nią prosto z oczu przerażonej ofiary.
- Proszę! - zawołał. - Moja droga, śliczna panienko... Błagam cię! O co ci
chodziło? Oczywiście, wypuszczę twojego braciszka. Znajdę sobie kogoś
innego. Zaszło nieporozumienie. Swoich nigdy nie tykam... - Szlochał i wił
się coraz bliżej jej stóp, jakby miał zamiar ich dotknąć. - Nigdy
wcześniej mi się taka pomyłka nie zdarzyła. Na pewno uda nam się jakoś
dogadać. - Słowa wylewały się z niego, a wraz z nimi kapało przerażenie i
rozpacz. - Błagam...
- Nie! - powiedziała Laura, odwracając się i odchodząc. Carmody Braque
ruszył za nią na kolanach jak oszalały,
skarlały goblin z wyciągniętymi, zaciśniętymi dłońmi. Przez chwilę
wyglądał bardziej jak przestraszony krab niż jakikolwiek człowiek.
- Proszę, błagam, porozmawiajmy! - krzyczał. - Dogadajmy się jak
rozsądni ludzie. My inni musimy się trzymać razem. Czego byś chciała?
Pieniędzy? Może
chciałabyś zabrać swojego braciszka - i chłopaka też - na jakieś wakacje?
Złote Wybrzeże! Albo nawet Wyspy Greckie! Wyspy Greckie, gdzie
płomienna Safo kochała i śpiewała, ajk powiada Shelley.
- To niezły pomysł, Chant - powiedział Sorry.
Laura zmroziła go wzrokiem, a on zaśmiał się z jej oburzenia.
- Tylko że to chyba nie Shelley powiedział. Nie pamiętam kto, ale...
- Wszystko jedno, kto to powiedział i tak nie pojedziemy - oświadczyła
Laura.
Zdecydowanym krokiem przeszła obok domu, a Sorry szedł u jej boku.
Pan Braque pełzł za nimi z bełkotem, w którym groźby przeplatały się z
błaganiem o litość.
- Proszę... - tyko tyle można było zrozumieć.
- Willa "Radość" - prychnęła Laura przez ramię i pchnęła furtkę z takim
rozmachem, że dzwonek rozdzwonił się radośnie, nie bacząc na cierpienie
swojego właściciela. Kiedy znaleźli się na uliczce, Luara
rzuciła się biegiem, a Sorry popędził za nią aż do zaparkowanej vespy.
Nawet bez oglądania się za siebie Laura wiedziała, że pan Braque
zatrzymał się przy furtce i dalej za nimi nie pójdzie.
- Brawo, Chant! - powiedział Sorry. - Czyżby ci się ręce trzęsły? Mam ci
założyć kask? Gotowa? Uwaga, startujemy! Kierunek planeta Ziemia! Czy
ona w ogóle istnieje? Raczej nie, ale nie możemy sobie pozwolić
na zupełne zlekceważenie tej legendy. Spokojnie, Chant! Już po nim.
Byłaś świetna.
- Jest jeszcze Jacko - przypomniała. - Jeszcze nie koniec. Co teraz
robimy?
- Może coś zjemy - zaproponował Sorry. - Ze strachu zawsze głodnieję -
ale Laura nie mogła myśleć o jedzeniu. Miała wrażenie, że już chyba nigdy
w życiu nic nie zje.
- Nie, najpierw szpital - powiedziała. - Muszę tam pojechać.
- Nie ma sprawy - zgodził się Sorry, zapinając pasek przy kasku. - Pomyśl
tylko... już niedługo będziesz mogła zapomnieć o tym wszystkim i skupić
się tylko na tym, co naprawdę ważne.
- czyli pewnie na tobie? - spytała Laura kpiąco, sadowiąc się za nim na
siodełku skutera.
- Brawo! I to jest prawidłowa odpowiedź! - powiedział Sorry. - Trzymasz
się mocno?
Laura nagle poczuła, że bardzo, bardzo lubi Sorry`ego, który sprawił, że
bliskość była taka łatwa. Przycisnęła się do niego z nową ufnością.
Pomimo lekkiego tanu cały drżał i to nie tylko pod wpływem
wibracji silnika. Nagle zrozumiała, żę przez cały czas był śmiertelnie
przerażony. Silnik zawył energicznie i pomknęli w dół prywatną uliczką, w
stronę radosnej krzątaniny miasta.
rozdział jedenasty
Punkt zwrotny
Szpital wyglądał jak betonowa wyspa, której wysokie klify i groty
spoglądały na główną ulicę ponad zielonym półksiężycem trawnika. Choć
Laura była tu wcześniej tylko raz, czuła się jak u siebie, jakby to
miejsce miało na zawsze pozostać cząstką jej życia. Stojąc na parkingu, po
szybkiej podróży przez miasto, przeczesała wolna ręką przyklepane włosy
i nawet bez patrzenia czułą, że ten niewinny gest poruszył w
Sorrym coś, czego nie potrafiła określić.
— .Muszę ci się przyznać, że byłem przerażony — powiedział znienacka.
— A ty?
Spojrzała na niego zdumiona, bo swój własny strach zostawiła daleko za
sobą. Myślała już tylko o Jacku, podczas gdy Sorry wciąż miał przed
oczami Carmody`ego Braque'a.
— Nie chciałbym się doprowadzić do takiego stanu — powiedział,
wpatrując się w przestrzeń. - To znaczy, być człowiekiem
to może nie jest zbyt wielkie osiągnięcie, ale stanowczo chciałbym nie być
człowiekiem.
- Przecież nie musisz - powiedziała Laura zdziwiona.
Sorry wziął ją za rękę tuż nad łokciem i razem ruszyli przez parking.
- Nie chcę za dużo czuć!- powiędział żałośnie, bardziej do siebie niż do
niej, ale zaraz umilkł, jakby oczekiwał odpowiedzi.
- Nie można sobie wybrać uczuć - stwierdzała Laura,
cały czas myśląc o Jacku.
— Ale ja nie jestem taki jak ty - odparł Sorry.— Ty masz prawdziwą
rodzinę i chyba po prostu musisz ją kochać. To
znaczy, kochasz ją i już. Ale ja muszę wybierać. Najzwyczajniej w świecie,
w obronie własnej.
— I?
— I okazuje się, że nie czuć jest dużo bardziej niebezpiecznie, niż
sądziłem. Zostaje wtedy chyba groźna luka. Przyroda nie znosi próżni.
- Ty byś nie mógł się stać czymś takim jak on — prychnęła Laura z
obrzydzeniem.
- On też od czegoś zaczynał — odparł Sorry. — Nie zawsze był taki.
Kiedyś był małym dzieckiem, chłopakiem, mężczyzną i na początku
pewnie niespecjalnie się różnił od zwykłych ludzi. Gdzieś po drodze
podjął
złą decyzję — tak musiało być.
- Założę się, że był okropnym bachorem - powiedziała
Laura, kiedy przechodzili między ogrodzonymi klombami
w stronę drzwi szpitala. Świeciło słońce, pod stopami sprężynowała
murawa i Laura z lekkim zdziwieniem stwierdziła,
że życie wypełnia ją całą. Każdy paznokieć, każdy włos na
jej głowie zdawał się cieszyć z jakiegoś własnego powodu, a nie tylko jako
cząstka Laury, bez własnej egzystencji.
Uśmiechnęła się do swoich myśli, a Sorry ze zdziwieniem zauważył:
- Do twarzy ci z tym. Wyglądasz super. Chyba ci to wszystko służy, co?
Laura z uśmiechem pokręciła głową, stając na pierwszym schodku przed
wejściem do szpitala, o stopień wyżej niż Sorry.
Odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy, które teraz były dokładnie na
tym samym poziomie co jej.
- Nie wiem - powiedziała. - Ale wiesz co? Możesz zdjąć ten plakat w
swoim pokoju. Moje zdjęcie możesz zostawić, to mi nie przeszkadza, byle
nie przypięte do plakatu.
Ludzie wchodzili i wychodzili, a on patrzył na nią ciekawie i trochę
niepewnie.
- Chcesz mi o czymś przypomnieć? - powiedział po chwili. - Lepiej
zaczekam i zobaczę, co będzie. A nuż, kiedy to wszystko się skończy,
gdzieś mi się rozpłyniesz w mglistym tumanie czwartej klasy.
- Sam jesteś tuman - burknęła naburmuszona. - A jak byś się czuł, gdybym
ja miała plakat z gołym facetem i bym do niego przypięła twoje zdjęcie?
Sorry uśmiechnął się rozbawiony i zrobił lekko bezczelną minę.
- Proszę bardzo, jeżeli masz ochotę - powiedział. - Mogę ci nawet dać
moje zdjęcie.
- Jakoś chyba nie muszę — odparła Laura z godnością. - Zresztą moja
mama by się nie powstrzymała od złośliwych komentarzy. Aż tak bardzo
mi nie zależy.
Laura już bardzo chciała iść, ale jeszcze zanim to zrobiła, zarzuciła
Sorry`emu ręce na szyję i powiedziała:
— Dzięki za pomoc.
Mówiąc te słowa, pomyślała, że nie oddają wszystkiego,
co czuje.
— To miłe — powiedział Sorry — Ale już się nie denerwuj. Wszystko
będzie dobrze — i z tobą, i z Jackiem.
— Skąd wiesz? — spytała prawie szeptem.
— Przecież ty sprawisz, że będzie — odpowiedział Sorry cichym,
uroczystym głosem. — Z-z-zarazi się od ciebie niezniszczalnością. Bo
wiesz co, Chant? Ty jesteś absolutnie
ni-ni-niezniszczalna — zaciął się przy ostatnim słowie, jakby mówił
obcym językiem, ale w rzeczywistości, to nie ze słowem, ale z nagłym
przypływem uczucia nie potrafił sobie poradzić.
- Ty też! - powiedziała Laura, uwalniając go z uścisku i wstępując na
kolejne schodki.
- Święta prawda! - odparł z uśmiechem Sorry, przedrzeźniając swój
własny, podniosły ton, po czym odwrócił się i ruszył w stronę parkingu.
- Zadzwoń! - zawołał na odchodnym.
Laura nie patrzyła, jak odchodzi, ale kiedy weszła do szpitala i podała w
recepcji swoje nazwisko, przez chwilę pomyślała ze zdziwieniem,
jak mogła z taką łatwością przytulać się do prefekta i jakie to będzie
uczucie, patrzeć na niego w szkole w czasie odczytywania ogłoszeń na
apelu.
W końcu po minięciu kilku szklanych drzwi i tabliczki wzywającej do
zachowania ciszy, znalazła się wreszcie na oddziale, w pokoiku
dla odwiedzających. W sali za ścianą leżał Jacko. Choć wciąż najdroższy i
niezastąpiony, nie był już zwyczajnym dzieckiem. Był medyczną zagadką,
nierównym tętnem, słabym oddechem, nieregularnym wykresem na małym
monitorze. Ale skoro ona, Laura, potrafiła rzucić na kolana
Carmody`ego Braque`a, na pewno mogła też coś wymyślić, żeby odwrócić
kierunek, w jakim życie przepływało między nim a Jackiem.
Poczekalnia nie była pusta. Ojciec i Kate rozmawiali z lekarzem. Na
krzesłach pod ścianą leżały kolorowe poduszki i w ogóle
dołożono wszelkich starań, żeby ten pokoik wyglądał wesoło, chociaż
tych, którzy w nim czekali najczęściej czekała rozpacz.
- Tracimy go - mówił lekarz. - Ale tętno wróciło.
To niezwykłe, ile to dziecko potrafi wytrzymać. Nie mogę powiedzieć,
że jest lepiej, ale w każdym razie jego stan przestał się pogorszać, a to już
jest postęp.
Kate zauważyła, jak Laura weszła do pokoju, ale dopiero po odejściu
lekarza zawołała ja po imieniu.Na jej twarzy malowało
się zdziwienie i ulga.
- Dzwoniliśmy do ciebie i dowiedzieliśmy się, że pojechałaś gdzieś na
skuterze z Sorrym Carlislem - w głosie Kate słychać było żal i zdumienie,
ale Laura nie mogła jej tego wyjaśnić. Wymieniły zmartwione
spojrzenia, w których każda dostrzegła coś nowego. Obie wiedziały, że nie
czas na pytania.
— Cześć, córeczko-owieczko! — powiedział Stephen ciepłym,
zmęczonym głosem. — Za każdym razem, kiedy cię widzę, wydajesz mi
się większa, doroślejsza i ładniejsza niż
poprzednio.
— Bo za każdym razem, kiedy mnie widzisz, tak jest — powiedziała
Laura, starając się zachować ostrożność. Nie chciała go kochać tak bardzo,
jak kiedyś, a w jego twarzy kryła się prośba o dawną miłość. Laura
najpierw przytuliła się do Kate.
— Jak tam Jacko? — spytała i poczuła, że jej nowa siła chwieje się przy
Kate, która nie była ani zapłakana, ani zrozpaczona, ale jakby pozbawiona
nadziei.
— Córeczko, kochanie, pan doktor uważa, że Jacko nie
dożyje do wieczora — powiedziała. - Dziś rano miał okropny atak.
Chris wziął parę dni zaległego urlopu i pan Bradley wprowadza go w
sprawy księgarni. Zaproponował, że mnie zastapi
i dzięki temu mogę zostać z Jackiem aż do... Jak długo będzie trzeba.
— Ja myślę, że on nie umrze — powiedziała Laura, ale
natychmiast ogarnęły ją wątpliwości. Zwycięstwo sprzed
godziny wydało jej się nagle zwykłą bajką, wymyśloną po to,
żeby odwlec moment, w którym będzie musiała pogodzić
się ze straszną prawdą. Ale przecież Sorry powiedział, że jest
niezniszczalna.
— Po prostu w to nie wierzę — powiedziała. — Uważam,
że mu się poprawi.
Kate zamknęła oczy, jakby walczyła z ostrym, wewnętrznym bólem.
— Ty nie rozumiesz, córeczko — powiedziała. — Jest zbyt słaby, żeby
dłużej wytrzymać te drgawki. Ja chylba od początku — odkąd miał
pierwszy atak — wiedziałam, że
umrze.
Była spokojna, blada i bardzo zmęczona. Laura miała wyrzuty sumienia z
powodu tego cudownego złotego
strumienia, który huczał jej w żyłach. Jej zdaniem Kate, mimo oczu
zaczerwienionych od niewyspania i starych łez, mimo śladów
po trzydziestu pięciu lepszych i gorszych latach, wyglądała piękniej, niż
ona sama kiedykolwiek będzie wyglądać. Mimo znużenia i smutku było w
Kate coś szlachetnego i Laura, która czesto zazdrościła matce
urody, pomyślała, że chciałaby mieć choć odrobinę tej szlachetności w
sobie. Zdawała sobie również sprawę, że Kate poczuła się dotknięta jej
własnym promiennym wyglądem, ale to nieporozumienie tylko czas
mógł wyjaśnić. Nie mogła teraz wyjawić, że pragnęła tego blasku mocy z
powodu Jacka, a nie mimo Jacka.
- Będę mogła przy nim posiedzieć? - spytała.
- Obie posiedzimy - powiedziała Kate.
- Wszyscy posiedzimy - stwierdził Stephen, ale jak się wkrótce okazało,
nie usiedział zbyt długo.
Jacko w swoim szpitalnym kokonie już wyględał jak martwy. Kate usiadła
przy nim spokojnie, pogrążona we własnych myślach, ale po chwili
Stephen - głosem zaskakująco pokornym jak na tak twardego mężczyznę -
oświadczył, że on tego nie wytrzyma. Laura, jakby wygarniając mu myśli
z głowy, zrozumiała że bał się nie tylko o Hacku, ale również o swoje
nowe dziecko, zmierzajace ku światu w którym podłość lub ślepy
los potrafią bez najmniejszego powodu pozbawić człowieka tego, co
najbardziej kocha.
- Wrócę jeszcze - powiedział. - Naprawdę.
Kate uśmiechnęła się i skinęła głową. Laura siedziała bez ruchu i z
cierpliwoscią kartografa, badającego po ciemku archipelag małych,
stłoczonych wysepek, rozpoczęła poszukiwania braciszka.
Na początku patrzyła na szpitalną salę, ale jej najprawdziwsze
spojrzenie powędrowało wstecz do wnętrza jej głowy - nie do lasów, gór i
jaskiń poprzedniej nocy, ale w najzwyklejszą ciemność. Nic się nie działo.
Wytężyła świadomość i wrażliwość na bodźce do granic
możliwości i tak długo przesiewała ciemność, aż w końcu coś się
poruszyło. Nagle pojawił się sam Carmody Braque. Krzyczał, że uchodzi z
niego życie i bombardował ją prośbami, obietnicami i wyzwiskami. Jego
skargi miotały się wokół niej jak wstrętne, chore ptaszyska, wyjąc i
żądając wysłuchania z taką wściekłością, że przez chwilę poczuła sie
ogłuszona. Wtedy gdzieś w ciemności zabłysła maleńka, spokojna
plamka światła i Laura mogła teraz skupić myśli na czymś innym, bo miała
nieświadome wsparcie i towarzystwo Kate. Gdyby otworzyła oczy,
zobaczyłaby mamę siedząca po drugiej stronie łóżka — spokojną i
zamyśloną, wspominającą chwilę, kiedy po raz pierwszy wzięła Jacka na
ręce i karmiła go, a jego nosek rozpłaszczył się na jej piersi. Maleńkie,
dopiero co uwolnione, pomarszczone rączki śmiesznie
poruszały się w powietrzu, jakby w jakimś zupełnie nowym tańcu. Mysli
matki i córki splotły się ciasno, aż Laurze wydało się, że to jej własne
wspomnienie. Wtedy gdzieś w rogu ciemności, w drgającej barwnej
plamie przesunął się Sorry. Laura poczuła cień pocałunku z zeszłej nocy,
nie tego wprawnego, dorosłego, z przejściowej krainy, ale tego miękkiego,
ciężkiego, nieumiejętnego, którym obdarzył ją na oczach
swojej matki i babki. Wtedy przypomniał jej o Jacku i teraz przez
skojarzenie wreszcie dotarła do samego Jacka. Na razie ledwie go
widziała, ale to na pewno był on - cieniutka smuga bladego światła.
Poczuła,
jak bardzo zamknął się w sobie - zasklepił, jakby powiedział Sorry - w
obronie przez brutalną ingerencją pana Braque`a. Już prawie nic w nim nie
zostało.
- Jacko! - powiedziała przyjaznym, rozsądnym głosem, zwracając sie do
niego, jakby zamknął się w domowej łazience i teraz trzeba go było
namówić, żeby przekręcił zasuwkę i otworzył drzwi. - Jacko, to ja,
Lolly. - Nie było żadnej reakcji. - Mnie możesz wpuścić. Już jest dobrze.
Już po wszystkim!
Carmody Braque szamotał się wściekle, rozpaczliwie próbując uszczknąć
odrobinę życiodajnej siły, którą zaczęła sączyć w braciszka, ale Laurze
udało się go odpedzic i blade światło Jacka trochę pojasniało.
Kiedy Jacko karmił się jej miłością i energią, Laura otworzyła oczy.
Popatrzyła na Kate i uśmiechnęła się słabo, ale Kate nie odpowiedziała
uśmiechem. Jak Jacko zasklepiła się w potężnej ciszy i siedziała
wpatrzona w synka, jakby chciała go z powrotem zawrzeć w sobie i tam
bezpiecznie przechować. Laura znowu zamknęła oczy i kiedy wszystko
inne zostało na zewnątrz, ponownie przemówiła do brata:
- Jacko, to je, Lolly. Posłuchaj, Jacko, byłeś bardzo grzeczny i dzielny, ale
teraz możesz juz wyjść. Już jest bezpiecznie. Wilk
sobie poszedł i świnka może już wyjść z kamiennego domku żeby się
pobawić.
— A co ze mną? — darł się Carmody Braque gdzieś
na skraju jej uwagi. — Chyba nie zamierzasz... Chyba nie chcesz, żebym...
— Laura zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.— Wredna suka! —
wrzeszczał jego gasnący głos. - Posłuchaj mnie... posłuchaj... — i zniknął
z jej świadomości. — Jacko! — powiedziała. - Chcesz Pana Kocyka? Coś
jakby odrobinę drgnęło i pojaśniało w odpowiedzi. — Posłuchaj uważnie.
Tu jesteś bezpieczny. Leżysz w szpitalu, co znaczy, że jesteś
bardzo, bardzo ważny. Masz własną szafkę, a na niej stoi dzbanek z
sokiem pomarańczowym. Mama siedzi po jednej stronie twojego łóżeczka,
ja po drugiej, a Pan Kocyk leży w szafce i czeka, aż się obudzisz.
Różyczka chyba też tam jest. Smutno im bez ciebie, więc wracaj szybko.
Stęsknili się za tobą. Wszyscy się stęskniliśmy. Spróbuj, może uda ci się
trochę bardziej wrócić.
Coś znowu drgnęło — tym razem nerwowo, ale wyraźnie.
- Lolly? — zabrzmiało coś, co było bardziej echem niż prawdziwym
głosem.
- Tak, to ja, Lolly. Naprawdę to ja - powiedziała. — Chodź
do mnie, Jacko.
Sięgnęła w jego stronę swoją dziwną mocą i poczuła, jak Jacko odwraca
się do niej, jakby była źródłem światła w
ciemności. Ale wtedy znów pojawił się Carmody Braque. Tym razem nie
dobijał się gdzieś z zewnątrz, ale prosto na nią przez Jacka.
Laurę opanowało uczucie, które nie miało nazwy, ale składało się z
wściekłości i triumfu utartych w jednolitą masę. Starła sie ze swym
wrogiem w warowni, którą był jej brat i wróg
musiał ustapić. Zakryła i zmazała iego znak. Pokrzepiła Jacka obitnicami
bajek, rodzinnych obiadków ze smażalni i wszystkich tych solidnych,
szczęśliwych, codziennych czynności. Kiedy to wszystko zrobiła,
poczuła, że fizyczne cierpienie, którego znak był symbolem, ustaje i że
Carmody Braque już nigdy węcej nic Jackowi nie zrobi. Gdy tylko nabrała
tej pewności, poczuła, że i w Jacku nastąpiła zmiana. Coś się w
nim rozluźniło, jakby nagle ustąpił jakiś uporczywy ból. Ogarnięta dziką
radością Laura wyobraziła sobie, że jest strumieniem wrzącego złota i
wlała się w Jacka z impetem, żeby mu oddać tyle siebie, ile
tylko zdoła.
- No dalej, Jacko — wabiła go z powrotem do świata. — Wszystko już
gotowe. Wszyscy czekają na najważniejszego gościa. Ktoś coś powiedział
i dopiero po chwili dotarło do Laury,
że głos dochodził spoza jej głowy.
— Laura, obudź się! — mówiła Kate. — Córeczko, coś się dzieje!
W głosie Kate brzmiało raczej przerażenie niż nadzieja. Oddychała ciężko,
jakby przed chwilą biegła i Laura nie wiedziała, jak ją uspokoić. A jednak
coś rzeczywiście się działo. Oczy Jacka rozchyliły się i
patrzyły w przestrzeń tym samym, poważnym, rozbieganym spojrzeniem
noworodka, które Kate zapamietała z jego pierwszych godzin.
- Wszystko dobrze! - zapewniła Laura. - Mamo, przysięgam, że wszystko
jest w pożądku. Po prostu dochodzi do siebie.
- Lec po doktora Haydena! - rozkazała Kate. - Nie wiem, gdzie on jest, ale
ktoś ci powie. On jest najsympatyczniejszy. Albo zawołaj pielęgniarkę. Nie
chcę zostawiać Jacka.
N dźwięk głosu Kate oczy Jacka poruszyły się i w końcu ją znalazły. Z
poczatku trudno było stwierdzić, czy ją zauwazył. Potem lekko drgnęły mu
usta. Próbował sie uśmiechnąć.
- Jacko! Jacko, kochanie! - powiedziała kate łamiącym się głosem.
Laura wyszła z sali, żeby poszukać lekarza.
- A co ze mną? - wył Carmody Braque, szamoczac sie rozpaczliwie na
skraju jej swiadomości. Laura staneła i uśmiechneła się. Wargi miała
zaciśnięte, a oczy zwężone.
- Masz problem! - odpowiedziała na głos pustemu korytarzowi. Jej głos
popełzł jak wąż po lśniącej podłodze wzdłuż nieskazitelnie białych ścian. -
Teraz twój ruch! Twój ruch, panie Carmody Braque!
Zza rogu wyszła wysoka, biała postać pielęgniarki, która jak się okazało
właśnie szła do Jacka, sprawdzić, w jakim jest stanie.
Kiedy Laura wraz z pielęgniarką wróciła do sali, Jacko patrzył na matkę i
trzymał w rękach Pana Kocyka, którego Kate wyciągnęła ze szpitalnej
szafki.
- Prosił o niego - Kate była kompletnie zdezoriewntowana. - Próbuje ssać
palec, ale mu nie pozwoliłam z tymi wszystkimi rurkami.
- Niedługo potem Jackowi zamknęły się oczy, ale po prostu dlatego, że
zasnął. Woskowa martwota znikła z jego twarzy. Był blady i wycieńczony,
ale z całą pewnością żywy.
- Och, córeczko! - powiedziała jakis czas później Kate. - Zeby tylko Jacko
wyzdrowiał!
- Oczywiście, że wyzdrowieje - powiedziała Laura. - Patrzył na ciebie,
uśmiechał się. Już od bardzo dawna nie był w stanie tego zrobić.
- Od piątku - przypomniała sobie Kate. - Aż trudno to sonie wyobrazić -
Jacko od piątku bez ani jednego usmiechu! To jak całe wieki! A ty też się
jakoś zmieniłaś. Co ty ze sobą zrobiłaś? Już wcześniej
zauważyłam, ale zupełnie nie miałam głowy, żeby się nad tym zastanowić.
Chodzi o tego chłopaka? Też sobie znalazłaś moment na chłopaków!
Laura już otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Kate była szybsza.
- Tak, wiem. Nie ty wybrałaś moment, tylko moment wybrał ciebie. Ale
Sorry Carlisle? To dosyć ambitne. Jak to sie w ogóle zaczęło?
- Kiedy indziej ci opowiem - odparła Laura. - Za długo by gadać.
Jakiś czas później lekarz rozmawiał ze Stephenem i Kate.
— Jeszcze za wcześnie, żeby oceniać, jak bardzo jego stan się poprawił —
powiedział. — Ale muszę przyznać, że
nastąpiła ogromna zmiana, a najdziwniejsze jest to, że nadal nie mam
pojęcia, co ją spowodowało. Bardzo bym chciał móc
powiedzieć, że to jakieś nasze działania, ale nie mogę a nawet gdyby tak
było, to zupełnie nie wiemy, jakie działania. Najważniejsze, że serce się
wzmocniło. Nadal jest jeszcz odwodniony, mimo wszystkich
naszych wysiłków, ale nie jest bardzo źle. Po prostu musimy dalej czekać.
Ale w tej chwili wygląda to dość obiecująco. Laura nagle poczuła takie
zmęczenie, że wszystko dookoła zaczęło falować. PomyśJała, że
mogłaby zasnąć na stojąco. — Laura — powiedziała Kate. — Wyglądasz
na wykończoną. Bardziej niż ja. Jedź ze Stephenem do motelu. Zjedz coś
porządnego i wyśpij się. .Mną się nie przejmuj. Jak tylko będę mogła,
zadzwonię po Chrisa, żeby przyjechał i ze mną posiedział.
Choć z takim spokojem organizowała teraz życie córki, znów
przypominała dawną, rozwichrzoną Kate. Laura wyczuła u niej mrowienie
nagle rozbudzonej nadziei, równie niezbędne i równie bolesne jak
ponowny
napływ krwi do zdrętwiałej nogi. Objęła Kate takim gestem jakby to ona, a
nie
matka była tą dorosłą. Potem pozwoliła ojcu zaprowadzić się do
samochodu. Widać było, że na wieść o poprawie stanu Jacka Stephenowi
kamień spadł z serca i teraz nie posiadał
się wprost ze szczęścia. Patrząc na niego, Laurapoczuła, że zaczyna mu
wybaczać ten dzień pełen ostrzeżeń, kiedy wróciła do domu i nie znalazła
jego ulubionych przedmiotów, a on sam zniknął, jakby wyniósł
się z jej życia i cząstkę jej samej zabrał ze sobą. Nagle przestało mieć
znaczenie, że kochał kogos bardziej niż Kate
czy ją i w pewien sposób poczuła, że tak jak Jacko zaczęła dochodzić do
siebie po tajemniczej
chorobie, której nikt nigdy do końca nie rozpoznał i nie umiał wyleczyć.
rozdział dwunasty
Buty pełne liści
Kate została w szpitalu. Laura pojechała z ojcem i Julią do motelu i ku
swojemu zdziwieniu miło spędziła czas. Czuła się całkiem dobrze nawet w
obecności Julii, która niezwykle się starała, żeby się z nią
zaprzyjaźnić. Poza tym Julia była wniebowzięta z powodu wiadomości o
Jacku, częściowo dlatego, że każdy się cieszy, kiedy chore dziecko
powraca do zdrowia, a częściowo dlatego, że to uwalniało Stephena od
poprzedniej rodziny i Julia miała nadzieję odzyskać go na własność. W
jakiś tajemniczy sposób Laura — może nawet lepiej niż sama Julia —
wiedziała o pewnej wizji, która od czasu do czasu nawiedzała myśli
Julii. W wizji tej Jacko umierał, a jej nowo narodzone dziecko okazywało
się być chłopcem, co czyniło ją jeszcze ważniejszą dla Stephena, ponieważ
to ona była matką jego syna. Teraz jednak bez żalu pozbyła
się tego sekretnego marzenia i nawet nie do końca zdawała sobie sprawę,
że w ogóle kiedykolwiek je miała. Laura zadziwiła samą siebie łatwością,
z jaką odkryła sekretne myśli Julii, ale jeszcze bardziej
zdumiało ją to, że nie miała o nie większego żalu. Najwyraźniej Julia bała
się, że Stephen nie kocha jej wystarczająco mocno i może to odkrycie tak
bardzo Laurę zaintrygowało, że nie starczyło jej energii na
pretensje. Laura pomyslała, że nigdy już nie poczuje złości do nikogo, z
wyjątkiem jednej osoby. Za to przeciwko tej osobie zamierzała skierować
wszystkie zapasy wsciekłości, jakie nagromadziły się w niej
przez całe życie.
Rano zadzwoniła Kate, żeby powiedzieć, że jacko czuje się coraz lepiej.
Laura jechała do szkoły, napawając się wspaniałoscią ojcowskiego
samochodu i uczuciem szczęścia, które zdawało sie płynać wraz krwia od
serca aż do najdalszych zakątków jej ciała.
- Cos tam się dzieje - powiedział Stephen, patrzac przez przednią szybę na
mały tłumek, który zebrał się przed wejściem do szkoły. - Nie rozumiem,
jak Kate może cię posyłać do takiej szkoły. Jestem pewien,
że taką bystrą dziewczynę na pewno przyjęliby w jakieś lepszej dzielnicy.
Laurze nie chciało się przypominać ojcu o takich drobiazgach jak
pieniądze i problemy z dojazdem. W stojacym przy bramie prefekcie,
zajętym ostrą wymianą zdań z jakimś krnąbrnym uczniem rozpoznała
Sorry1ego.
Poczuła w środku ten sam skurcz, którego po raz pierwszy doświadczyła
tego
niedzielnego poranka nad zatoką i potem jeszcze raz owej
nocy, kiedy pocałowali się na oczach Winter i Miryam.
Podekscytowana i pełna cudownego niepokoju, patrzyła na niego
przez dłuższą chwile i dopiero wtedy zorientowała się, że
osobą, z którą Sorry się kłuci, wcale nie jest uczeń tylko Carmody Braque.
- Wysadź mnie tutaj! - powiedziała do Stephena. - Nie ma co wjeżdżać w
ten tłum. Czasami chłopaki próbują bębnić
w dachy podjeżdżających samochodów.
Stephen zdecydowanie nie chciał, żeby bebniono w jego samochód.
Zatrzymał się więc na skraju ulicy. - Miłego dnia — powiedział.— A,
posłuchaj córeczko!
Korzystając z tego, że jesteśmy sami - kiedy już będzie po
wszystkim i zakładając, że z Jackiem będzie wszystko w porzadku, może
byś przyjechała do nas na święta. Byłoby nam bardzo miło.
- A nie lepiej z tym zaczekać, aż dziecko się urodzi? - powiedziała Laura. -
To będzie moja siostra albo brat i chyba powinnam je poznać.
Kiedy zaczynała to mówić, chciała po prostu być miła dla ojca, ale
kończąc zdanie, zdała sobie sprawę, że rzeczywiście jest tak, jak
powiedziała. Teraz, gdy jej gniew na ojca ostygł,
a Jacko miał sie coraz lepiej, gotowa była na nową siostrę lub
brata — oprócz Jacka, a nie — zamiast niego. Trochę nawet
współczuła przyszłemu maluchowi. Czekały go wprawdzie pewne
udogodnienia, takie jak duży samochód, który zapala
bez pchania, ale nie miał co liczyć na pełne przygód życie
w Dzielnicy Gardendale. Wysiadajac z samochodu i machając Stephenowi
na pożegnanie, czuła się jak dobra czarownica, ale gdy tylko odwróciła
sie w strone wejścia do szkoły, zmienił się wyraz jej twarzy,
a Wraz z nim zdanie o tym, kim jest i jakie ma zamiary.
— Złożę skargę u dyrektora! - wrzeszczał Carmody Braque. —
Poinformuję go o twoim nieprzyjemnym zachowaniu!
— Jego gabinet jest w tym dużym budynku - odparł
Sorry, wskazując ręką. - Jeśli się pospieszysz, zdążysz przed apelem. No
dalej, dzieciaki, ruszać się! - zawołał w stronę grupki trzecioklasistów,
stojących przy swoich rowerach i przyglądających się
ciekawie całej scenie. - To jakiś biedny, stary wariat, któremu coś się
uroiło.
Niektórzy z gapiów niechętnie odeszli w stronę szkoły, ale pozostali nie
chcieli tracić takiego widowiska.
- Wiem wszystko o tobie! — wrzeszczal do Sorry`ego pan Braque. — O
tobie i tej dziewczynie! Możesz być pewien, że poinformuję o tym kogo
trzeba.
Laura była już teraz dość Misko. Sorry zerknął w stronę grupki dzieciaków
gapiących sie z pewnej odległości.
— Tylko mi nie wygrażaj palcem — powiedział cicho. - Bo może ci w
każdej chwili odpaść.
Mówiąc to, nagle poczuł obecność Laury i spojrzał w jej
kierunku. Pan Braque również na nią spojrzał, po czym obrócił
się w jej stronę i stanął z ręką wyciągniętą w geście żebraka
proszącego o pieniądze. Dłoń była czarna, jakby cała zaczęła gnić. W
innych miejscach na skórze widać było ciemne plamy, które jak pleśń
rozpełzały się po ciele. Twarz z powrotem zapadła się wokół zębów,
które teraz szczerzył w makabrycznym grymasie.
— Moja droga — zaczął. — Bądźmy rozsądni... — jego głos był
chropawy i stłumiony, przyduszony ciemnością i czasem. Carmody Braque
gasł szybciej niż Jacko. Świadomość tego faktu i ciężar wieków mających
lada
chwila zwalić mu się na głowę wprawiały go w przerażenie. Przez te
wszystkie lata — myślała Laura — szedł od jednego, cichego, wstrętnego
zwycięstwa do drugiego, nie napotykając żadnego oporu. Nie
wykształcił w sobie żadnych mechanizmów obronnych na wypadek
niepomyślnego obrotu spraw. Teraz miała go przed sobą. Znów prawie
klęczał i w niezmienianym od wczoraj ubraniu po raz pierwszy nie
wyglądał
nieskazitelnie elegancko.
Widok jego rozpaczy i poniżenia sprawiał Laurze przyjemność.
Poczuła się potężna i nagle zdała sobie w pełni sprawę
z ogromu władzy, jaką nad nim miała. Mogła od razu powalić
go na ziemię albo jeszcze przez długie dni, tygodnie i miesiące
trzymać go przy życiu. Nikt by jej o nic nie podejrzewał, bo wszyscy w
szkole wiedzieli, jaka jest zwyczajna i zza zasłony tej zwyczajności mogła
swobodnie dokonać ostatecznej zemsty na kimś, kto na tę
zemstę zasłużył. Nieraz się zdarzało, że ktoś, kogo kochała, bolesnie ją
zranił. Wiedziała jednak, że trzeba mu wybaczyć, bo sama też miała
nadzieję na wybawienie. To była część międzyludzkiej umowy. Ale
Carmody Braque nie był człowiekiem i można go było ukarac za jego
niegodziwość. Mogła mu nakazać myślą, żeby wył jak pies, rzucił się pod
koparkę, odgryzł kawałek swojego ciała albo porwał na sobie ubranie i
tańczył nago przed wejściem do szkoły. Ludzie pomyśleliby tylko, że po
prostu oszalał. Ale nawet w szpitalu, pod okiem lekarzy, nie uniknąłby jej
zemsty. Laura miała niepowtarzalną szansę zrzucic z siebie
ciezar ludzkiego bólu i uderzyc e siły ciemności, a nikt i tak by o tym nie
wiedział. Posłała więc krótką, ostra komendę i Carmody Braque runął
przed nią na ziemię, jakby nadepnął na napietą znienacka linę.
Nad boiskiem jak wielki budzik rozdzwonił się pierwszy dzwonek.
- O co chodzi? - spytała głośno, przenosząc wzrok z powalonego wroga
na twarz Sorry`ego Carlisle`a, który przypatrywał jej się sprzed szkolnej
furtki.
- Cos gościowi odbiło! - krzyknął jakiś chłopiec.
- Właśnie. Przyczepił sie do Carlisle`a, żeby mu powiedział gdzie
mieszkasz - dodał inny.
Sorry milczał i tylko przyglądał jej się ciekawie - trochę z uśmiechem, a
trochę z niepokojem.
- Ja? - zawołała Laura, przestepując nad lezacym panem Braquem. —
Dlaczego ja?
Odwróciła się i patrzyła, jak wstaje z ziemi i cięzko dyszac, wlecze się w
stronę swojego samochodu. - Marsz do szkoły! Nie słyszeliście dz-
dzwonka? - powiedział Sorry z ledwie zauważalnym zająknięciem. On
sam i Laura ruszyli do wejścia wąską betonową ścieżką omijajacą boisko
do rugby.
- Ostro, Chant! - jego beztroski głos zzabrzmiał tuż nad jej uchem. -
Czyżbyś się bawiła ze swoją myszką? - Chcę, żeby cierpiał- powiedziała
Laura. - Jacko cierpiał, Kate cierpiała, ja cierpiałam. Zresztą
on i tak się rozpada, nie? - Sprawia ci to przyjemnośc, co? - powiedział
Sorry bez przygany ani goryczy wgłosie.- To pewnie skutki uboczne
posiadania serca. Może to przeczuwałem, kiedy rezygnowałem ze
swojego.
Szli teraz przez wybetonowany placyk przed szkołą w kierunku głównych
drzwi.
- Chyba nie da się być okrutnym wobec czegoś takiego jak on -
Powiedziała niepewnie Laura i ze zdziwieniem stwierdziła, że idący obok
niej mundurek z marynarką siódmoklasisty i plakietką prefekta trochę ją
onieśmiela. Gdzieś pod nim kryło się ciało, które wczoraj było tak blisko
jej ciała i witało tę bliskość może nawet z większą gorliwością, niż jego
właściciel sobie tego życzył. Przez chwilę twarz Sorry`ego
wygladała, jakby rzeczywiscie miał na imię Sorrow, tak jak go kiedyś
przez pomyłkę nazwał Chris.
- Sam nie wiem, co myśleć o swojej mocy - odezwał sie w końcu. -
Najczęściej chcę po prostu nie rzucać się w oczy. Oczywiście w domu, w
moim własnym pokoju, to co innego. Na zewnątrz - no cóż, wolę
naprawiać, niż niszczyć. Prawdę mówiąc, Chant. znajomość z tobą trochę
mnie peszy, bo przez ciebie muszę sam przed sobą przyznać, że bardziej
się przejmuję ideałami, niżbym chciał.
- Ale on nie jest prawdziwym człowiekiem - powiedziała Laura, kiedy
mieli już iśc - każde w swoja stronę. - Jest obrzydliwą ideą, która sprawiła
sobie ciało, chociaż nie powinna go mieć.
-Ale ty jesteś prawdziwa - odparł Sorry. - Wcale nie myślę o nim. Chidzi
o ciebie. Wiem, co ci chodzi po głowie, bo sam czasem miewałem takie
myśli - żeby być bezwzględnym, okrutnym. Ale... - jego głos
zaczął się oddalać. - Muszę iść.
- Ale co? - spytała Laura.
- Wiesz co! - powiedział Sorry, idąc przez chwilę tyłem. - Do
okrucieństwa trzeba dwojga, nie uważasz? Ktoś musi zadawać ból i ktoś
musi cierpieć. I co z tego, że zlikwidujesz... nazwijmy to - zło - w
świecie na zewnątrz, skoro jednocześnie wpuszczasz je z powrotem do
siebie.
— To jest sprawiedliwość, a nie okrucieństwo! - krzyknęła Laura. —
Sprawiedliwość! Nie chcę już o tym rozmawiać! Idź sobie!
— A jak tam Jacko? — odwracając się, rzucił przez ramie Sorry.
— Lepiej!— krzyknęła, ruszają w swoja stronę.
— Hej! Nie wiedziałam, że to on ci się podoba - powiedziała Nicky, która
raptem wyrosła tuż obok.
— Wcale nie! — burknęła Laura.
— Aha, akurat! — powiedziała Nicky. — Bujać to my, ale nie na
Siedząc w klasie, Laura rozmyślała o panu Braque`u i o tym, co powiedział
Sorry. Zastanawiała się, czy to prawda, że okrucieństwo
jest efektem ubocznym kochającego serca. Myślała
o łzach Kate, o swojej rozpaczy i o Jacku, usychajacym w swoim własnym
łóżeczku. Myślała o tym, co mówił Sorry, że do okrucieństwa potrzebny
jest ten cierpiący, i ten zadający
ból, jakby chodziło o jakąś przestępczą zmowę. Kate
miała znajomą, która, kiedy urodziło jej się drugie dziecko, podarowała
starszemu synkowi wielką, szmacianą lalę, mówiąc
mu, że jeżeli będzie zazdrosny o młodszą siostrzyczkę, może swój gniew
wyładować na lalce, bo lalka nic nie czuje. Kiedy ostatnio były u nich z
wizytą, Laura z zakłopotaniem patrzyła, jak chłopiec znęca się
nad lalką.
- Mama mi pozwoliła - mówił i Laura podejrzewała, że tłukł ją wcale nie z
zazdrości o małą siostrzyczkę, ale dlatego, że miał okazję do
nieograniczonego okrucieństwa wobec czegoś całkowicie bezbronnego.
Laurze zdawało się wtedy, że ta szmaciana lala z zoczami z guzików jest
czującą istotą - przynajmniej twarz sprawiała wrażenie, jakby malowały się
na niej uczucia. Zastanawiała się, czy Sorry myślał o niej
to samo, co ona wtedy myślała o tym chłopcu. Czy jeżeli mamy okazję do
okrucieństwa i korzystamy z niej, czerpiemy okrucieństwo z nas samych,
czy raczej zapraszamy je z zewnątrz?
W szkole wszyscy wiedzieli, że tego dnia należy ją traktować szczególnie,
bo jej braciszek był ciężko chory. Pozwolono jej zadzwonić z sekretariatu,
żeby się dopytać o zdrowie Jacka. Jego stan nadal się
poprawiał.
- Są kompletnie zdezorientowani - racjonowała później, kiedy
spacerowały z Nicky po boisku.
- Dobrze im tak - powiedziała Nicky. - Moja mama mówi, że lekarze na
niczym się nie znaja.
- Ten nasz był całkiem miły - stwierdziała Laura, zerkając na przeciwległą
stronę boiska, gdzie Sorry znowu rozmawiał z Carol Bright. "Wszystkie
złe strony małżeństwa i zadnych dobrych" - pomyślała. Mogła
być zazdrosna, ale jakoś nie za bardzo mogła - przynajmniej w szkole -
podejśc i usiąść przy nim tak, jak to zrobiła Carol. Tylko że Laura miała
nad nim władzę. Wbiła w niego wzrok i już po
chwili jego srebrne oczy niespokojnie zwróciły się w jej
kierunku, chociaż nadal rozmawiał z Carol. Wydawał jej się
jakby pomniejszony i pozbawiony blasku — mniej ważny
niż wtedy u siebie w domu i bardziej zwyczajny niż jeszcze
w zeszłym tygodniu w szkole. Laura przejrzała notatki Nicky
z poprzedniego dnia, które musiała przepisać. Przed brama szkoły
zauważyła zaparkowany czarny samochód pana Braque'a, czekający na
koniec lekcji. Po pierwszym dzwonku, oznajmiającym zakończenie
przerwy
obiadowej, pobiegła do pokoju prefektów i oświadczyła, że chce
rozmawiać z Sorrym, co spotkało się z kilkoma kpiącymi i
niezbyt wybrednymi komentarzami.
- O co chodzi, Chant? — powiedział Sorry. - Naprawdę uważasz, że
jestem okrutna? — spytała prosto z mostu. — I nie wydaje ci się, że na to
zasłużył? - Chyba nie w tym problem — powiedział Sorry. Rozejrzał
się ukradkiem, ale w pobliżu nie było nikogo. Stali sami w łączniku
między budynkami, otoczeni mdłym zapachem środków dezynfekujących i
pasty do podłogi, dolatujących z magazynku.
- On pewnie kiedyś był prawdziwym człowiekiem, tylko
w coś się wpakował i może właśnie w którymś momencie stał przed
podobnym wyborem jak twój. Nie wiem, ale ta myśl mnie przeraża, bo w
końcu ja też się wpakowałem, kiedy postanowiłem nic nie czuć.
- Mógłbyś mu przekazać wiadomość ode mnie? - spytała Laura. - Ciągle
tam jest przed szkołą. Powiedz mu,że będę na niego czekała przed
głównym wejściem do parku.
Poszłabym sama, ale nie mam ochoty z nim rozmawiać.
- Dobrze - powiedział Sorry po krótkim wahaniu. - A może potrzebujesz
wsparcia? Moralnego albo każdego innego? - Tę sprawę załatwię sama
— powiedziała Laura. — Ale
bardzo dziękuję za propozycję — dodała oficjalnym tonem.
- Ależ nie ma za co — odparł. — Daj mi znać, jak ci
poszło.
- Ale co mam zrobić? — spytała Laura.
Sorry zawrócił i podszedł do niej.
— Musisz z nim skończyć, odciąć go, prawda? Moim zdaniem nie masz
do czynienia z żadną konkretną osobą, tylko — no nie wiem — ze
zbiorem... powiedzmy, zachcianek, którym udało się przetrwać w
oderwaniu od
czasu i miejsca. Jakby z wirusem potrafiącym przybrać określoną postać.
- Może jeżeli mu bardzo stanowczo powiem... — zawahała się Laura.
- Spróbuj! — zgodził się Sorry. — Powiedz mu, że już
nie żyje. Powiedz mu to z absolutnym przekonaniem. Sama
wiesz jak. Kiedy chcesz, potrafisz być naprawdę bezwzględna.
Tylko zrób to szybko, żeby się nie wywinął.
- Nie może. Mam go w garści! - krzyknęła Laura.
- On też myślał, że ma Jacka — przypomniał Sorry.
— No dobrze, w takim razie spróbuję - powiedziała
Laura i poszła.
— Chant! — zawołał za nią Sorry - Zdjąłem ten plakat za ściany.
Zawahała się na moment, ale już się nie odwróciła.
Po szkole Laura nie poszła zwykłą drogą do domu. Nie
było powodu. Dom pani Vampire nie miał w sobie Jacka.
Sama pani Vampire posłała do szpitala winogrona (i to bardzo drogie) i
dzwoniła, żeby się dowiedzieć, co z Jackiem. Kate i Laura zjadły jej
winogrona i teraz Laura czuła, że nie ma już prawa więcej się z
niej nabijać. Księgarnia w centrum handlowym nadal była otwarta, ale za
ladą stał Chris Holly, którego od środy miał zastąpić kuzyn pana Bradley'a.
Laura pomyślała, że gdyby ona i Kate nagle z jakiegoś
powodu zniknęły,
Centrum Handlowe Gardendale nie przejęłoby się zbytnio ich brakiem.
Zamiast skręcić ku znanym sobie terenom, które czasami wydawały jej się
zwykłym przedłużeniem ich własnego ogródka na Kingsford Drive,
skierowała się w stronę miejskiego parku.
Nie myślała na razie o panu Braque'u, ale o Stephenie i Julii, Kate i Chrisie
i pozwalała im wirować w swojej głowie, jakby patrzyła na nich przez
okrągłe, szklane drzwiczki pralki. Myślała o tym, jak bardzo
świat lubi tworzyć pary, a potem potrząsać nimi jak kośćmi i patrzeć, jak
układają, się w inne
konfiguracje. Myślała o miłości i seksie, zastanawiając sie, co było
pierwsze i czy na dłuzszą metę jest między nimi jakaś
wyrażna różnica. Czy były czymś oddzielnym, występującym wymiennie,
czy tez może łączyły się w jedno? Wiele osób
mówiło o seksie, jakby to była przykrosc, której niestety nie da się
uniknąć. Niektórzy ludzie, tacy jak pani Vampire, która
przecież miała męża i dzieci, w ogóle nie wspomina o seksie, vhoć bez
oporów opowiadali o swoim trawieniu, co było
przecież sprawą co najmniej równie prywatną. Kate wierzyła w prawdziwą
miłość, na Laura powinna czekać, chociaż prawdziwa miłość przyniosła
Kate tylko cierpienie, a ona sama szukała pocieszenia i zapomnienia
u mężczyzny, którego znała raptem od paru dni. Gdzieś chyba — myślała
Laura — musiała istnieć jakaś jedna ogólna zasada, która by nadała sens
tej przedziwnej różnorodności. Może by też wyjaśniła, dlaczego
widok Sorry'ego przed szkolną bramą przeszył ją dzisiaj rano delikatnym,
ekscytującym, ale nie do końca przyjemnym, elektrycznym dreszczem.
Laura szła z rękami splecionymi na piersiach, ale czy w ten sposób
chciała się osłonić, ćwiczyła przytulanie, czy też próbowała zatrzymać
jakieś ważne dla siebie wspomnienie — tego nie umiałaby powiedzieć.
Chcąc nie chcąc, musiała teraz pomyśleć o panu Braque`u, którego
samochód czekał zaparkowany przed wejściem do parku.
Pan Braque wysiadł z niego, zanim zdążyła podejść i stał przy nim z
wyciągniętą ręką. Szczerzył zęby we wściekłym
grymasie jak kot na widok dziwacznego psa. Jednak w jego głosie
zabrzmiało błaganie.
— Proszę... - powiedział. — Proszę...
Laura, która zaczęła ten dzień w euforycznym nastroju, teraz stwierdziła,
że prawie nic nie czuje, zupełnie jakby ze wszystkich jej uczuć uszło
powietrze. Myśl o tym, żeby popastwic się nad Carmodym Braquem
jeszcze rano wydawała jej się na swój sposób podniecająca. Teraz jednak
w jej sercu nie było nic poza niewyraźnymi wspomnieniami przerażenia,
nadziei, miłości i nienawiści, które były zbyt słabe, żeby
popchnąć ją do działania. Patrząc na pana Braque'a, wiedziała, że jest
straszny, ale jakoś nie potrafiła znaleźć w sobie strachu. Jego wiekowe
ciało pękało w szwach i nie umiał się sam wyleczyć. Zdjęty
wściekłością i przerażeniem, powoli, lecz nieuchronnie zsuwał się ku
zagładzie, a jedynym uczuciem, które Laura potrafiła z siebie wykrzesać
był znużony, rozmyty niesmak. W niczym nie przypominał
chwytającego za gardło przerażenia, jakie wzbudzał w niej wcześniejszy,
mniej rozpaczliwy wygląd tego człowieka. Carmody Braque nie potrafił
zasklepić się tak jak Jacko. Jedna z ciemnych plam na jego twarzy
zakwitła bąblami wrzodów.
Ubranie, które pewnie kupował z przyjemnym dreszczykiem oczekiwania
na dalsze aktywne życie, wisiało na nim teraz pomięte i brudne, a zęby
zmieniły się w zaniedbane cmentarzysko. Pod wpływem wzroku Laury
uśmieszek pana Braque`a rozciągnął się ze strachu. Za jego plecami park
Gardendale
niestrudzenie zachecał do reakcji. Teren ten wydzielono
na samym poczatku postawienia osiedla i po splantowaniu
wybudowano na nim korty tenisowe oraz boiska do netballu,
krykieta, rugby i piłki noznej. Naokoło poprowadzono bieżnię,
z której korzystali amatorzy joggingu. Alee zaraz spod bramy
krótki, wyłożony płytkami chodnik prowadził do obelisku na
cześć pewnego radnego-społecznika, który zginął w trakcie
planowania parku. Własnie w stronę tego obelisku skierowała
się Laura. Pan Braque podreptał za nią, to rozpaczliwie
doskakując i próbując dotrzymać jej kroku, to zostając w tyle,
przez cały czas przeplatając wyzwiska pokornymi prośbami. W oddali
jakiś mężczyzna kosił trawę i na swoim traktorku przypominającym
mechaniczny rydwan wyglądał dziwnie archaicznie. Drużyna małych
dziewczynek
trenujących do
jakiejś parady ustawiła się w dość równych szeregach i ćwiczyła w rytm
gwizdków instruktora. W końcu Laura zatrzymała się i odwróciła do
Carmody'ego Braque`a.
- Odejdź! — powiedziała ostro.
— Odejść? — zawołał. — Mam odejść? Wlekłaś mnie za sobą taki kawał,
a teraz każesz mi...?
- Posłuchaj mnie! — powiedziała Laura. — Ty już nie
żyjesz. Przyznaj to! Zostały już z ciebie same resztki i to w nie najlepszym
stanie. — Pilnowała, żeby jej głos brzmiał tak bezwzględnie, jak to tylko
możliwe. — Przesłań udawać człowieka! Bądź tym, czym
naprawdę jesteś!
- O nie! - zapiszczał pan Braque. - Nie... Zostałem zaproszony... Drzwi
były otwarte...
- Więc ja cię wypraszam - powiedziała Laura. - Nie
jesteś już mile widziany, jasne? Miałam zamiar pozwolić ci prochę
pocierpieć, ale Sorry Carlisle uważa, że to mogłoby mi zaszkodzić. A więc
po prostu odejdź i miejmy to z głowy.
Pod wpływem jej słów jakby niszcząca fala przebiegła przez tę trak już
nadwątloną postać, zużytą przez długie lata podstępnej niesmiertelności i
coś strasznego zaczęło się dziać z Carmodym Braquem. Z jego
gardła wyrwał się przeraźliwy, żałosny lament:
- Błagam, nie każ mi... gdybyś tylko wiedziała... gdybyś tylko wiedziała...
Tak bardzo kochałem odczuwać po ludzku! Nie mogłem, po prostu nie
mogłem z tego zrezygnować! nawet niw umiesz sobie tego
wyobrazić, dla ciebie to normalne... Urodziłaś się z tym i nawet się nie
zastanowiasz, jaka to przyjemność dotykać i smakować. Już sama skóra -
już ona sama dostarcza tyle... rozkoszy! - krzyczał pan Braque,
rozpaczliwie wyciągając ręce w stronę Laury. Tym, co zostało z jego
twarzy wstrząsnął gwałtowny, jakby śmiertelny spazm.
- Zjeść brzoskwinię zerwaną prosto z drzewa i ogrzaną jesiennym
słońcem! Wbić zęby w twarde jabłko - ten pierwszy sok - cudowne! Albo
czuć słońce na nagiej skórze! Sól! Sól! - wrzeszczał, wijac się, pan
Braque. - Sól na świeżutkim jajeczku gotowanym przez cztery minuty albo
ludzki pot!
Jego twarz rozłaziła się na kawałki - prawa strona szybciej niż lewa. Głos
mu zadrżał, jakby został puszczony z taśmy, ale z niewłaściwą prędkością.
- Odejdź - wyszeptała Laura, próbując nie patrzeć w jego stronę. - Już
nigdy nikomu nie zrobisz tego, co zrobiłeś Jackowi. Nigdy!
Nie mogła jednak oderwać oczu od swojej ofiary. Zmusiła swoje
spojrzenie do bezwzględności, żeby jak dźgnięciem zaostrzonego kija
zdusić tę żałosną litanię zmysłowych przyjemności i pognać pana
Braque`a tam,
skąd przyszedł. Jego twarz zmieniała się i zmieniała, i raz po raz
wyglądały z niej kawałki innych twarzy - mężczyzn, kobiet i małych
dzieci, z których każde na swój sposób cieszyło się życiem i padło ofiara
żarłocznego demona, korzącego się w tej chwili u jej stóp.
- Pozwój mi czuc, ja chcę dalej czuć... - błagał pan Braque. Głos zaczynał
mu dziwnie bulgotać. - Pozwól... - powiedział i zaczął się dusić. Jego
wystawiony język był teraz zupełnie czarn i zaokrąglony.
Wyglądał jak język papugi w ustach człowieka. Usta te nie były już w
stanie z powrotem się zamknąć, jakby szczęka zaczęła wychodzić ze
stawów i w końcu słychać już było tylko coraz mniej zrozumiały skowyt.
- Czuć... czuuuuuuć...
Ale Laura miała niezbywalne ludzkie prawo do posiadania własnych uczuć
i nie musiała kraść cudzych.
— Czuć... — powiedział wstrętny, rzężący głos i Laura zrozumiała go
tylko dlatego, że od dawna powtarzał to samo.
Jego właściciel nadal się zmieniał, cofając się przez stulecia
skradzionego życia, aż w końcu jego ubranie opadło lużno na coś, co z
początku wyglądało jak wstrętna, gnijąca, nareszcie
nieruchoma masa, ale okazało się zwykłą kupką suchych liści.
Ubrania pana Braque'a, które na nim sprawiały wrażenie
brudnych i obwisłych, teraz, wśród liści, ułożone mniej więcej
w kształt ludzkiego ciała, znow wyglądały schludnie.
Odrobinę wilgotne, pachniały melancholią, ale z całą pewnością nie było
w nich nic strasznego. Laura usiadła obok. Spojrzała
w niebo, które nie miało jej nic do pow iedzenia — po prostu
„niebieszczało" zawzięcie.
Czuła, że już nigdy w życiu nie wykona żadnego ruchu, że będzie tam
siedzieć tak długo, aż skamienieje i stanie się częścią obelisku. Jacko był
uratowany, jej wróg poniósł klęskę. Nareszcie mogła się
zatrzymać. Była cała mokra.
Zdziwiona podniosła głowę, chociaż dobrze wiedziała, że na niebie nie ma
ani jednej chmurki i na pewno nie pada. Była zlana potem, a w głowie
czuła chłód. Po chwiłi zrozumiała, że chłód tak naprawdę był
chłodem kamienia, o który oparła głowę. Z wdzięcznością przyjęła
niewygodę, która
przywróciła ją do życia. W jej polu widzenia pojawił się czyjś
szkolny but.
- Już dobrze - odezwał sie głos Sorry`ego - Nie mogłem
cię zostawić samej. Nie myśl już o nim i chodź ze mną.
Widzisz, to już nic strasznego. Kupka liści i tyle.
Mówiąc to, grzebał ukradkiem w kieszeni leżącej na ziemi marynarki.
- Czego szukasz? - spytała Laura.
- Kluczyków do samochodu! - powiedział. - Jeżeli zostawię kluczyki w
stacyjce, jest duża szansa, że ktoś go ukradnie i odjedzie. To całkiem
prawdopodobne, a im bardziej się wszystko zamota, tym lepiej dla
nas. Dlaczego wybrałaś akurat to miejsce? Przecież to jest zupełnie na
widoku. — Ale to najbardziej samotne miejsce, jakie znam - powiedziała
po krótkim namyśle Laura. - W dni powszednie mało kto tu
przychodzi, a poza tym wszędzie naokoło mnóstwo pustej przestrzeni i nie
ma obawy, że ktoś się zakradnie
od tyłu.
W oddali paradujące' dziewczynki ustawiły się czwórkami i salutowały
jakiemuś wyimaginowanemu dygnitarzowi . Kosiarka-traktorek warczała
jak szalona.
— Faktycznie. Miejsce jest surrealistyczne — powiedział Sorry, ruszając
z powrotem w stronę ulicy.
— Tylko uważaj, żeby cię nikt nie zobaczył przy samochodzie - ostrzegła
go Laura.
— Prefekt aresztowany za kradzież samochodu! - westchnął Sorry, cytując
przyszły nagłówek w gazecie.
Poszedł przez trawnik w stronę krzaków i drzew okalających park. Laura
patrzyła w ślad za nim i dopiero kiedy zniknął,
mrugnęła oczami. Pięć minut później Sorry wrócił w znakomitym
humorze. - Dziewczynki pewnie myślały, że idę w krzaki za potrzebą -
powiedział. - Spotkałem tam strasznego gościa
z flaszką, a właściwie z dwiema. Kiedy wracałem, powiedział do
jednej z butelek: "Nie bój się, Dorotko! To tylko Dobra Czarownica z
Północy". I pomyśle, że ktoś, kto czytał czarnoksiężnika z krainy Oz może
skończyć jako pijaczek w parku Gardendale!
- Może film oglądał - podsunęła Laura, a Sorry się roześmiał.
- Już po wszystkim, Chant! - powiedział.
Laura skinęła głową, ale nie poruszyła się. Sorry ukucnął przed nią.
— Chant! — powiedział. - Czy mama ci nie mówiła, że od siedzenia na
betonie dstaje się hemoroidów? Nie pękaj!
Wstawaj! Bądź mężczyzną!
— Dziękuję, nie skorzystam — mruknęła Laura, ale rada była, że
otrzymała rozkaz do wykonania. Podniosła sie z ziemi
i stanęła obok niego.
— Już po wszystkim - powtórzył Sorry. - Raz na zawsze!
Patrzył przy tym na buty, które kiedyś pasowały na konkretne stopy i do
konkretnego sposobu chodzenia, a teraz pełne były martwych liści. Już po
raz drugi tego dnia wygladał, jakby jego prawdziwe imię
brzmiało Sorrow. Potem roześmiał się, wziął Laurę pod ramię i
poprowadził ją wąskim chodniczkiem w kierunku ulicy. - Wróćmy do mnie
- kusił. - Pokażę ci to puste miejsce na ścianie i zrobię ci... No nie
wiem... - rozejrzał się z roztargnieniem. - Może na przykład kakao. To
brzmi tak domowo i kojąco. Nie rób takiej ponurej miny. Wygrałaś. Z
Jackiem jest coraz lepiej, demony odleciały, a ja uważam, że masz
bardzo ładne nogi. Czegóż więcej można chcieć?
Laura wybuchnęła płaczem. Zdumiały ją jej własne łzy, bo nie czuła się
nieszczęśliwa. Wyglądało na to, że zbierała je w sobie od tak dawna, że
kiedyś w końcu musiała się ich pozbyć. Raz wypuszczone, nie
chciały przestać płynąć. Trzęsła się cała, jakby była przemarznięta albo
rozpalona gorączką. Łzy kapały i kapały jak ciepły deszcz. Sorry patrzył
na nią zdumiony.
- Hej! Nie płacz! - powiedział. - Nie znoszę płaczu.
- Wiem - wyszlochała Laura. - Wszystkie wady małżeństwa, a...
Ale Sorry przerwał jej ostro.
- Przymknij się, dobrze? - krzyknął. - Czasami gadam głupot, ale nie
musisz ich od razu zapamiętywać! Chodzi mi tylko o to, że łzy są
zaraźliwe.
Byli już prawie przy samej ulicy. Przecinali waski pas krzewów i drzew
rosnących na obrzeżach parku.
— Chodź na chwilę! - powiedział Sorry. - Nie tam, tam jest ten pijaczek.
W cieniu letnich drzew zaczął całować najpierw jej wilgotne
policzki, a potem usta, tak że poczuła na jego wargach swoje
własne, słone łzy.
— Przytul się do mnie mocno — powiedział — O tak, dobrze. Zapomnij o
panu Braque`u, nawet o Jacku zapomnij. Myśl tylko o tym, Lauro...
Lauro...
— Nie wiedziałam, że w ogóle znasz moje imię - powiedziała w końcu
Laura.
— Trzymam je na uroczyste okazje — wyjaśnił, rozglądając się ostrożnie
po ciasnym, zielonym pokoiku z liści, w którym
stali. — Ale lepiej już chodźmy. Nie zrozum mnie źle, ale myślę, że
powinnaś trochę odpocząć i odespać to wszystko.
— Już mi lepiej — powiedziała Laura. Chyba chciała, żeby dalej ją
całował.
Późnym popołudniem Laura obudziła się na starej kanapie w pokoju
Sorry'ego. Leżała okryta kocem,
a pod policzkiem miała patchworkowa poduszkę. Sorry nie siedział przy
biurku, ale tuż przy niej, zajęty jakąś bliżej nieokreśloną pracą domową.
Laura patrzyła, jak jego ręka przesuwa się po papierze. Była
brązowa, trochę kanciasta i miała na wierzchu plamę smaru ze skutera.
Sorry nie przerywał pisania, ale nagle, nie patrząc nawet na Laurę,
powiedział:
- Cześć, Chant! Dzwoniłem do twojej mamy i zaraz albo
ona, albo twój tata, przyjedzie po ciebie. Muszę przyznać, że
głos miała dość podejrzliwy. Chyba lepiej już zacznij wstawać
i zakładać buty. Głupio by było wzorowo się prowadzić, a potem jeszcz
niesłusznie oberwać, nie? - Już jest ciemno? - spytała Laura.
- Sciemnia się dopiero - powiedział Sorry. - Letni zmierzch, a ja tkwię po
uszy w parlamentaliźmie epoki
Stuartów. Niedługo egzaminy. Egzaminy i koniec szkoły. Dziwne uczucie!
Tymczasem w parku wiatr owiał obelisk radnego Carrolla, wzbijając w
powietrze kilka suchych liści. Staruszek,
którego wcześniej widział Sorry, wypił całe wino, a kiedy częściowo
odespał efekty jego
działania, podniósł się z ziemi i ruszył e stronę domu. Zdziwił się na widok
zupełnie niezniszczonego ubrania
leżącego na skraju wybetonowanego placyku wokół obelisku. Nie
zastanawiał się specjalnie, czemu koszula była wewnątrz marynarki, a buty
wypchane liśćmi Wziął ubrania pod pachę i ruszył dalej w swoją stronę.
Nagły podmuch z bezsilną złością powiał mu w twarz, ale staruszek nie
zwrócił na to uwagi i przy wtórze smutnego zawodzenia wiatru poczłapał
przez park
zostawiają za sobą nietrwały ślad sypiących się liści.
rozdział trzynasty
Pudding agrestowy
— Lolly idzie! — zawołał Jacko na widok Laury idącej przez trawnik.
Dzikim pędem rzucił się jej na spotkanie i Laura przyklękła, żeby go
złapać, bo był jak wielki, radosny szczeniak, proszący o czułe
pieszczoty.
— Jak się miewa mama? — spytała wyrozumiale pani Vampire. Niosła
koszyczek Jacka z Panem Kocykiem starannie
złożonym na dnie i krokodylkiem Różyczką szczerzącym zęby w
uśmiechu. — Układa jej się z tym nowym przyjacielem? Byłam u was
któregoś dnia i właśnie gotował obiad. Pomyślałam, że to całkiem miłe.
Taki
krzepiący domowy widok.
- Gotuje rewelacyjnie! — powiedziała Laura, przesadzając odrobinę, na
złość pani Vampire. — Ale w czwartki nadal jemy rybę z frytkami.
Gotowy, Jacko?
— Gotowy i Różyczka też - oświadczył Jacko. — Jedziemy z Sorrym.
- Widzę, że chłopak Carlisle`ów na samochód - mruknęła pani Vampire,
kierując przenikliwe spojrzenie w stronę żywopłotu, znad którego
wystawał garbaty dach volswagena, zaparkowanego na uliczce przed
domem.
- Niektórym to się powodzi, co? - ale jej głos, choć krytyczny, nie brzmiał
niemiło.
- To jego mamy - wyjaśniła Laura. - Już zdał egzaminy i nie chodzi do
szkoły jak my wszyscy. Pracuje jako wolontariusz w ramach takiego
szkolnego programu. Pieli starszym ludziom ogródki i takie tam rzeczy.
Wzięła Jacka na ręce, choć z powodzeniem mógł iść sam.
- Ty niesiesz mnie, a ja niosę Różyczkę - powiedział Jacko. - Tak jest
sprawiedliwie, prawda?
Pożegnali się z panią Vampire i poszli do samochodu. Sorry czytał
popołudniową gazetę. Laura postawiła koszyk na tylnym siedzeniu, obok
swojego szkolnego plecaka.
- Jedziemy! - zawołał Jacko, bo samochód Miryam stał się już jakby
drugim rodzinnym samochodem, w którym wolno mu było wydawać
rozkazy.
- Zapiąć pasy! - powiedział Sorry i z umiarkowaną pompą ruszyli ulicami
dzielnicy Gardendale.
- Nic ostatnio nie piszą o naszym zaginionym przyjacielu - powiedział
Sorry. - Zapadł się pod ziemię. Naesamowita historia!
Kilka minut później zatrzymał się przed domem Laury. — No to jesteśmy.
Niezbyt daleko, co? - Wystarczająco daleko, kiedy się idzie z Jackiem i
trzeba dźwigać jego bagaże — odpada Laura. — Wejdziesz? -
spytała
z powątpiewaniem.
Sorry w swojej starej, czerwonej koszuli i niebieskich dżinsach
był wyjątkowo kolorowy. Ostatnio nagle zaczął wyglądać jak mężczyzna,
a nie chłopiec i miał już tylko raz w życiu wyglądać jak chłopiec, w czasie
zakończenia roku, na które musiał pójść w mundurku. Pod
pewnymi względami wydawał się być całkiem inną osobą niż wtedy,
zaledwie sześć tygodni wcześniej, kiedy przycisnął ją do ściany w swoim
pokoju, dotknął jej i domagał się zaproszenia. Jednak wspomnienia tej
chwili, a także innych, mniej aroganckich uścisków cały czas unosiły się
między nimi.
Było coś w kolorze popołudniowego światła na jego skórze, co kazało
Laurze zapytać:
— Ty się golisz?
Sorry, wyjmując koszyk Jacka z tylnego siedzenia, spojrzał na nią z
rozbawionym zdziwieniem i powiedział:
— A co myślałaś? Nie zapominaj, ze skończyłem siódmą klasę i to z
niejakim opóźnieniem. A poza tym, skąd według ciebie wzięłaby się ta
atłasowa gładkość?
— Po prostu to mi się wydało takie dziwne — wyjaśniła Laura.
- Bo to jest dziwne - przyznał Sorry. - Ale Winter i Miryam zapominają o
jednej rzeczy, kiedy mówią o tajemnicy kobiecości — a mianowicie, że
bycie mężczyzną też jest
tajemnicze i golenie się jest chyba częścią tej tajemnicy.
— Też będę się golić, jak dorosnę — pochwalił się Jacko i bzycząc głośno,
przejechał ręką po całej buzi. Ostatnio mieli w domu nowy poranny
dźwięk — bzyczenie elektrycznej golarki Chrisa i Jacko był tym
bardzo podniecony. Na myśl o golącym się Jacku, Laurę ogarnęła nagła
melancholia.
— A nie byłoby fajnie do końca życia mieć trzy latka ? — spytała
sentymentalnym tonem.
— Jackowi niewiele brakowało — złowrogo mruknął Sorry. — Daj
spokój, Chant! Otrząśnij się już. Daj, wezmę
twój plecak.
- Poradzę sobie — oświadczyła Laura.
- Wiem, że sobie poradzisz — powiedział Sorry. — Ale czemu masz ze
mnie nie skorzystać, skoro jestem w pobliżu. A nie zawszę będę. Właśnie
chciałem z tobą o tym pogadać.
— Po prostu chcesz mnie naciągnąć na herbatę i paczkę bułeczek —
burknęła Laura i razem z Jackiem poszła w stronę
drzwi.
— I kawałek keksa — krzyknął za nią Sorry. — Powinniśmy pielęgnować
stare, tradycyjne wartości, dopóki mamy okazję.
Laura rzeczywiści zaparzyła herbatę i zrobiła kanapki z serem. Stary,
cieknący czajnik z gwizdkiem zniknął z kuchni. Chris kupił Kate lśniący
nowością czajnik elektryczny, który uczynił zycie łatwiejszym,
choć Laurze trochę brakowało wsciekłego pisku poprzedniego. Kiedy
weszła do dużego pokoju, Sorry i Jacko siedzieli na podłodze, zajeci jakąś
zabawą. Laura postawiła kubki na stole, przyglądając się przy tym
miękkim, połyskującym, lśniącym lokom Jacka i grubszym, bardziej
matowym włosom Sorry`ego, wypłowiałym od letniego słońca.
Wieczorem, w swoim pokoju znów miał włożyć czarny kaftan i cięzkie
pierścienie. Miał
stać się kimś innym - postacią z wyobraźni, czarnoksięznikiem z ciemnej
wieży. Jednak zwyczajny, czy niezwykły, wprowadzał zamęt w jej życie -
czasem przynaglał, kiedy chciała działać powoli, kiedy indziej
znów wstrzymywał, gdy była zniecierpliwiona tajemnicą i chciała, żeby
wszystko stało się jasne.
Teraz z radością, ale i lekkim niepokojem zauważyła, że Sorry stworzył na
dywanie małą farmę dla Jacka. Jego ręce kreśliły w powietrzu delikatne
łuki, pod którymi wyrastały trawiaste pagórki, prężące
grzbiety jak małe kociaki powoływane do życia głskaniem. Na farmie były
małe krówki i owieczki, a także różowe i czarne świnki. Był też dom z
rabatami kwiatów od frontu, a za nim ogród warzywny, w którym
rosły kapustki wielkości łebków od szpilki.
- Wytłumacz mu, że to nie są zabawki — powiedziała nerwowo Laura. -
To tylko taka sztuczka. To wszystko się
roztopi jak lód.
Ale sama uklękła obok Sorry`ego i patrzyła mu przez ramię, jak kreśli
palcem rzeczkę płynącą od jednego przetartego miejsca na dywanie do
drugiego, gdzie wsiąkała w osnowę i nikła.
- Zapomniałeś o czymś — powiedziała i opierając się o jego plecy,
wyciągnęła rękę w kierunku rzeczki. W jej głowie uformował się obraz,
któremu pozwoliła przepłynąć przez siebie i zmaterializować się na
farmie. — Różowo krokodyle.
Na brzegu rzeczki wygrzewało się teraz pięć czy sześć różowych
krokodylków wielkości igły do cerowania. Jacko złapał się za głowę z
zachwytu, ale Laura i Sorry nagle znieruchomieli,
jakby pod wpływem jakiegoś zaklęcia. Laura przez swoją sukienkę i
czerwoną koszulę Sorry`ego poczuła ciepło
jego skóry.
- No, Chant - powiedział w końcu Sorry — To moja matka powinna się
raczej niepokoić, a nie twoja. Ja się bardzo staram, ale ty mi nie ułatwiasz.
Jacko poszedł po Różyczkę, żeby jej pokazać nowe krokodylki,
a Sorry i Laura pocałowali się za jego plecami.
- To zrobiłaś w końcu tę herbatę? - spytał Sorry i Laura podała mu kubek,
po czym postawiła między nimi na podłodze talerz z kanapkami.
— Piknik! — zawołał Jacko i rzeczywiście mieli piknik przy małej farmie
na dywanie.
— Miryam i Winter trochę cię nabrały — powiedział Sorry. — Tak
naprawdę, to odkąd się pojawiłaś, bardzo się
uspokoiły. Jeszcze parę tygodni temu Miryam gryzła się, że mnie oddała, a
Winter gryzła się, że pozwoliła Miryam urodzić dziecko dla ratowania
starej farmy... — pokazał ręką farmę na podłodze pomiędzy nimi.
— A teraz już się nie gryzą? — spytała Laura.
— No cóż, uważają, że ze mną jest lepiej - powiedział. — Chyba sądzą, że
jest dla mnie jakaś nadzieja i to im poprawia samopoczucie. Dziś rano
zauważyłem, że kiedy
Miryam mi się przyglądała, to nie patrzyła na mnie, jakbym był groźnym
zwierzęciem na sparciałej smyczy, ale nawet wyglądała na prawie
zadowoloną. — Uśmiechnął się do siebie. — Chyba
czasami specjalnie próbowałem je martwić, żeby się na nich odegrać, ale
teraz już mi się odechciało. Teraz już to jest jak sen z dzieciństwa. Ale
jeszcze parę tygodni temu byłem absolutnie pewien, że nie
chcę już nic nigdy do nikogo czuć.
— A ja nie chciałam mieć nic wspólnego z moim ojcem — powiedziała
Laura. — Ale już teraz jest w porządku.
— Pamiętasz, jak ci opowiadałem o tej psychoterapeutce z Sydney? —
zapytał Sorry. — Powiedziała im, że jestem wykorzeniony. To teraz, chnt,
ja jestem wykorzeniony, a ty wykorzystana. Traktowały mnie jak coś
w rodzaju... no, powiedzmy, swobodnego ładunku elektrycznego, a ty
miałaś mnie uziemić.
- Po co mi to mówisz? - powiedziała Laura po chwili milczenia. - Przecież
już to wiem.
- Bo wyjeżdżam - wyjaśnił Sorry. - Jeszcze nie od razu, ale całkiem
niedługo, na poczatku stycznia. Dostałem sie do straży w Dyrekcji Parków
Narodowych. Miałem szczęście, bo przyjmują tylko pięć osób, raz
na dwa lata. Poszedłem na rozmowę z moimi zdjęciami ptaków i ... no, po
prostu sporo wiem o ptakach, a do tego trochę się włóczyłem w terenie...
No, w każdym razie mnie przyjęli.
Laura patrzyła na niego w osłupieniu.
- Zostawiasz mnie samą? - zawołała z niedowierzaniem.
- Samą! - prychnął Sorry. - No rzeczywiście, zupełnie samą! Z wyjątkiem
twojej mamy, przyjaciela mamy, twojego brata, mojej mamy, mojej babci,
twojej przyjaciólki8 Sally, twojej przyjaciółki Nicky, nie
wspominając już o cholernym Barrym Hamiltonie i Bóg wie, kim jeszcze.
- Przecież wiesz, o czym mówię - powiedziała Laura.
Sorry, który wcześniej przyglądał się Jackowi pochylonemu nad różowymi
krokodylami, teraz z uśmiechem popatrzył na Laurę.
— Moim zdaniem tak będzie dla ciebie lepiej, nie sądzisz? - powiedział. -
Przecież ciągle próbuję zaciągnąć
cię do łóżka. Na początku to mi się wydawało proste. Wiedziałem, że
umiem sprawić, żebyś też tego chciała. Ale to wcale nie jest proste.
Jacko zaczynał się już trochę nudzić.
— Różyczka lubi te krokodyilki — powiedział. - A tygrysy też tu są?
— Tygrysy pozjadałyby świnki — wyjaśnił Sorry.
— Jeden tygrys — powiedział Jacko, podnosząc do góry
palec wskazujący. — On może jeść kapustę.
— Przynieś swoją książeczkę o tygrysku — zaproponowała
Laura, bo wiedziała, że znalezienie książeczki zajmie mu trochę czasu. —
Możemy poczytać o tygrysie.
Jacko, podskakując radośnie, pobiegł w stronę swojego pokoju.
— A niby skąd ta pewność, że umiałbyś sprawić, żebym chciała? —
spytała Laura kpiąco, ale jednocześnie z zaciekawieniem.
— A ty skąd wiedziałaś, że jestem czarownicą? — Sorry wzruszył
ramionami. — Poznałaś tak intymny szczegół z mojego życia, że czułem
się, jakbyśmy już byli kochankami.
Czułem się tak, jakbyś widziała mnie nago. Winter i Miryam były
zachwycone, kiedy się dowiedziały, że zostałem rozpoznany
przez dziewczynę, ale kazały mi zaczekać, aż będziesz starsza
i tak też by sie stało, gdybyś to ty do mnie nie przyszła. Słowo daję, Chant,
kompletnie mnie zatkało, kiedy zobaczyłem cię w drzwiach. „No to
przyszła po mnie"- pomyślałem. „Moja
godzina wybiła".
- Nie było wyjścia - przytaknęła Laura.
— I tak, i nie - niechętnie mruknął Sorry. Naprawdę jesteś za młoda. Na to
są nawet paragrafy, choć tym akurat tak bardzo bym się nie przejmował.
Nie chciałbym tylko, żeby z mojego powodu ucierpiały twoje
stosunki z Kate. W szkole zawsze wydawałaś mi się starsza niż te
czternaście lat, ale kiedy zasnęłaś u mnie na kanapie, wyglądałaś dużo
młodziej. Chciałem cię chronić, ale wtedy potrzebowałaś ochrony już
tylko przede mną.
— Czyli tak sobie po prostu ze wszystkiego rezygnujesz?! — pogardliwie
zawołała Laura.
— Nie rezygnuję — powiedział Sorry. — Po prostu są jeszcze inne
rzeczy, na których mi zależy, Masz przed sobą co najmniej trzy lala szkoły,
a ja cztery lata stażu. Jakoś potem moglibyśmy... o rany! — nagle
jakby się zdenerwował. — No, nie wiem, pobrać się może! Jakoś razem
zamieszkać...
— E tam! Na pewno poznasz jakąś inną dziewczynę. Starszą — burknęła
Laura.
— Przestań, Chant! — powiedział Sorry. — Jesteśmy po tej samej stronie,
zapomniałaś już? A poza tym, równie dobrze to ty możesz kogoś innego
spotkać.
— I miałbyś za swoje! — krzyknęła Laura.
— A żebyś wiedziała! — niespodziewanie zgodził się
Sorry, waląc się pięścią w kolano. — Czasem myślę, że jestem
kompletnym idiotą. Nie wiem, co się ze mną dzieje.
Nie chcę być taki.
— Lolly, nie mogę znaleźć! — zawołał Jacko. Laura już miała wstać i
pomóc mu szukać, kiedy Sorry złapał ją za rękę i powiedział:
— Zaczekaj, Chant! — i znów ją pocałował. — Zapadam na jakieś
świństwo — poskarżył się. — Czy ja wiem, na dojrzałość albo może jakąś
inną społeczną chorobę...
Laura poczuła jego lewą dłoń pomiędzy swoją sukienka, a skórą. — Nie
sądzę, żeby ci groził poważny atak — powiedziała zaniepokojona i
urzeczona. — Nie umrzesz od tego.
— Chodźmy do twojego pokoju — zaproponował.
— Chodźmy, Chant. Zaproś mnie. Jeżeli uważasz, że robię coś złego,
powiedz mi, czego chcesz i zrobię, co każesz.
— Jest Jacko — powiedziała Laura. — A zaraz wróci Kate.
Nie widziała twarzy Sorry`ego, wtulonej w jej szyję i ramię, ale czuła jego
uśmiech.
— Udajesz bardziej opanowaną niż jesteś — powiedział przytłumionym
głosom. — Bardziej cię interesują romantyczne uczucia niż seks i
właściwie - czemu nie?
- Lolly! - zawołał z pretensją Jacko, ale Sorry wciąż jej nie puszczał.
- Problem w tym, że ja jestem nieobliczalny - powiedział.
- Kochasz mnie? - spytała Laura.
W ostatnich dniach często zadawała sobie to pytanie.
- Skąd miałbym coś takiego wiedzieć? - zapytał
nerwowo. - A może to tylko wstrętna żądza? Może jestem łotrem, a nie
bohaterem?
- No bo mnie się wydaje, że cię kocham - powiedziała
Laura - Może to o czymś świadczy. - Lolly! - znowu zawołał Jacko i
sądząc po odgłosach, zbliżał się do dużego pokoju, więc Laura wyrwała
się Sorry`emu i natychmiast znalazła książeczkę o tygrysku, ponieważ
wiedziała, że nie należy jej szukać obok innych książek Jacka, tylko w
jego łóżeczku,
pod poduszką.
Kiedy oboje wrócili do salonu, Sorry był w kuchni i podśpiewując pod
nosem, energicznie skrobał ziemniaki, które Laura obiecała obrać i
ugotować.
- Najpierw pojadę do Wellington - zawołał. - A potem, nie wiem - może do
Southern Lakes albo gdzieś w okolice Rotorua-Taupo. Będę też przez
jakiś czas w rezerwacie Mount Bruce. Naprawdę się z tego cieszę, bo
uwielbiam
ptaki. Nie jestem jeszcze pewien swoich uczuć do ryb, ale
też je na pewno pokocham, kiedy się lepiej poznamy. Będę oczywiście
dostawał urlop... W weekendy pewnie raczej
będę zajęty, ale za to inne dni będę miał wolne. Powinno być świetnie.
Laura również poczuła początki niespodziewanej ulgi.
Życie znów się uspokoi i będzie mogła jeszcze przez parę lat
pobyć córeczką Kate i siostrą Jacka. Słowa Sorry`ego przypomniały
jej o pewnej nierozwiązanej zagadce, która od dawna ją nurtowała.
— Sorry! — zawołała.
— Jestem! — odkrzyknął.
— Chciałabym cię o coś zapytać!
— Wal!
— Chcę cię widzieć, kiedy będę pytać!
Zapadła cisza i po c hwili Sorry stanął w drzwiach kuchni.
- Czyń swą powinność! — powiedział. —Ma moc to moc
dziesięciu ciał, bo serce, niestety, czvste mam.
- Jak możesz mnie oskarżać o skłonność do romansów? — powiedziała
surowo. — Przecież to ty czytujesz romanse.
- I chciałabyś wiedzieć dlaczego — domyślił się Sorry.
— No właśnie - przyznała Laura. Sorry westchnął ciężko.
- To delikatne pytanie — stwierdził. —Ale dobrze, powiem ci. Moja
matka je czytała. Jeden, a czasami nawet dwa
*Cyt. za: A Tennyson, Sir Galahad, tłum. R Beręsewicz, niepublikowany.
na tydzień. Supermarketowe romansidła dołączone do proszków do prania.
- Miryam? — zawołała zdumiona Laura, prawie parskając śmiechem.
Sorry trzymał w ręce oskrobanego ziemniaka. Podrzucił go
do góry i złapał z powrotem. W końcu pokręcił głową.
- Moja druga matka. - powiedział. Długo za nią tęskniłem.Nadal mi jej
brakuje. Nieraz myślałem, że bardzo chciałbym
ją znowu zobaczyć. Ale, sama rozumiesz, ona uwielbiała małe dzieci, a nie
dorosłych,
golących się facetów. A poza tym wszystko się tak okropnie poukładało.
Nie mam
wątpliwości, że jeżeli w ogóle o mnie myśli, to tylko jako o czymś, co jej
się w życiu nie udało i przysporzyło samych kłopotów. Więc romanse
zacząłem chyba czytać
po to, żeby zachować z nią jakiś kontakt. A poza tym one są na swój
sposób interesujące. Wiem, że są okropne,
ale cieszą się taką popularnością, że musi w nich być coś, czemu kobiety
nie mogą się oprzeć. Działają jak kocimiętka na koty. Gdyby mi się udało
odkryć, co to jest i wyizolować to, mnie również nie można by się było
oprzeć.
- Chyba będziesz musiał zrezygnować z tych książek - groźnie mruknęła
Laura.
- No tak! Plakat już mi odebrałaś, a teraz przymierzasz się do moich
romansów - powiedział Sorry po chwili milczenia. - Lepiej,
żebyś miała coś niezłego do zaoferowania w zamian, Chant.
Wrócił do kuchni, a Laura przeczytała Jackowi parę stron z książeczki o
tygrysku. Mała farma na dywanie rozpłynęła się w powietrzu. Z zewnątrz
dobiegł odgłos kroków i zatrzaskiwanych
drzwi samochodu. Jacko w jednej chwili zapomniał o książeczce i skoczył
na równe nogi.
— To mamusia — powiedział. — Mamusia wróciła.
— Daj mi buzi — powiedziała Laura. Miała w sobie w tej chwili tyle
czułości dla świata, że musiała ją jakoś spożytkować.
— Chant! — syknał Sorry, stając w drzwiach kuchni. — Masz krzywo
zapiętą sukienkę. Nikt nie nosi w ten sposób mundurka.
Zaczął rozpinać jej sukienkę i zaraz zapinać ją z powrotem.
— To jedno z moich ostatnich zadań jako prefekta. Jacko podskakiwał
pod drzwiami, a kiedy poruszyła się
klamka, Laura objęła Sorry`ego ramieniem.
— Chcesz, żeby mnie zastrzelili? — syknął Sorry.
— Muszą się przyzwyczajać — powiedziała Laura, a w tym samym
momencie drzwi się otworzyły i weszła Kate zChrisem
Holly. Kate wzięła Jacka w ramiona i tak długo ściskała, aż zakwiczał w
proteście przemieszanym z chichotem. Tuląc
Jacka, Kate dostrzegła Laurę z Sorrym i jej uśmiech wyraźnie
się zawahał. — Mam nadzieję, Lauro, że obrałaś ziemniaki - powiedziała. -
Zostaniesz na kolacji, Sorry?
- Nie, muszę lecieć - powiedział Sorry. - Moja mama
niepokoi się o swój samochód. A poza tym dziś jest u nas mój
ulubiony deser - pudding agerstowy.
- To przyjdź jutro na rybkę z frytkami - zaproponowała
Laura, a Sorry, patrząc pytająco na Kate, powiedział, że chętnie, jeżeli to
nie będzie problem.
- Oczywiście, że nie - powiedziała Laura i Kate przytaknęła
uprzejmie, choć bez nadmiernego entuzjazmu, a zaraz
potem, jakby zdając sobie sprawę z własnego chłodu, dodała:
- Częściej chyba teraz widujesz Laurę niż ja.
- Sorry kątem oka zerknął na Laurę, a ona jakby we własnej
głowie poczuła rozmaite odpowiedzi, gorączkowo
przelatujące przez jego głowę.
- No cóż, proszę się nie martwić, że traci pani czwartoklasistkę,
proszę się raczej cieszyć, ze zyskuje pani prefekta.
- Albo strażnika przyrody - dodała Laura, otwierając przed Sorrym drzwi.
- Na razie, Chant - powiedział, wychodząc. - Uważaj na siebie.
Chwilę później rozległ się odgłos zapalanego silnika i odjeżdżającego
samochodu. Nie pomylałaby tego dźwięku z żadnym innym.
- Chyba trochę przesadził - powiedziała Kate, marszcząc czoło. - Co ci
strzeliło do głowy, córeczko, żeby go
zapraszać na jutro? Przecież czwartek to nasz specjalny, rodzinny wieczór.
- Chris przychodzi - zauważyła Laura i dokładnie w tym samym
momencie Chris powiedział:
— Oprzytomniej, Kate. To chyba oczywiste, dlaczego Laura go zaprosiła.
Mówiąc to, położył rękę na ramieniu Kate i lekko nią potrząsną.
Kate jeszcze raz przytuliła Jacka i postawiła go na ziemi.
- Właśnie słuchał książeczki o tygrysku — powiedziała Laura. - Ale się
rozproszył, kiedy usłyszał, że idziecie. Może Chris mógłby mu poczytać?
Ja już to znam na pamięć.
- Ja gotuję kolację - powiedział Chris. — Jacko, jak chce, może przyjść i
mi pomóc. Albo sam może mi przeczytać książeczkę o tygrysku w kuchni.
- Nie możesz porównywać Sorensena Carlisle`a z Chrisem
powiedziała urażona Kate, wciąż myśląc o Sorrym, rybie z frytkami i
czwartkowym wieczorze.
- Kate! - powiedział Chris. - Ty i Laura nie jesteście do siebie zbyt
podobne, ale zauważyłem, że patrzyłaś na tego młodego Carlisle`a
dokładnie takim samym wzrokiem, jakim Laura patrzyła na mnie, kiedy tu
pierwszy raz przyszedłem - o ile
sobie przypominam, również w czwartek.
Laura słyszała ich głosy, kiedy szła się przebrać do swojego pokoju.
Włożyła dżinsy i koszulkę, spojrzała w lustro, żeby
poprawić włosy i nagle ujrzała tę samą twarz, której obietnicę
otrzymała wiele tygodni wcześniej - owego dnia z ostrzeżeniami.
Czy można było kochać kogoś, kto usiłował nie mieć
prawdziwego serca? I czy on mądrze robił, rozważając powrót
do świata uczuć, skoro uczucia potrafiły rozrywać ludzi na strzępy? Może
słusznie wybrał wyobcowanie? Może powinien
taki pozostać, mimo że w samej sobie widziała dla niego
pocieszenie i ucieczkę?
- Laura! - zawołała Kate. - Przepraszam, córeczko,
że tak na ciebie napadłam od progu. Chodź tu do mnie. Porozmawiajmy.
Laura poczekała jeszcze chwilę i kiedy uznała, że już może wyjść do ludzi,
wróciła do dużego pokoju. Kate
siedziała na brzegu stołu i liczyła pieniądze.
- Czterdzieści dwa centy! - powiedziała. - To cała gotówka, którą mamy.
Jutro będę musiała pójść do banku.
Akurat mam czek do zrealizowania. Stephen zapłacił za szpital i coś tam
jeszcze dołożył.
- Ale gest! - mruknęła Laura, choć jednocześnie się uśmiechnęła. - Nie
sądzę, żeby starczyło na długo.
- Raczej nie - powiedziała Kate. - Ale na razie cieszmy się tym, co mamy.
Ja go nawet rozumiem, że spóźnia się z płaceniem. Bo tak naprawdę,
mężczyzny, za którego wyszłam, właściwie już nie ma. Ja dla niego
pewnie też jestem jak zapomniana bajka z dawnych czasów. A pieniądze w
kieszeni zawsze są prawdziwe. Musi się czuć trochę tak, jakby spłacał
jakieś duchy.
— Ty byłaś dość młoda, kiedy wyszłaś za mąż,
prawda? — spytała, jakby od niechcenia, Laura.
Kate popatrzyła na nią z ukosa.
— Jak doskonale wiesz, miałam osiemnaście lat -
powiedziała. — Tylko ty mi tu nic nie kombinuj! Nigdy ci nie
pozwolę popełnić tego błędu.
— A co, mam popełniać swoje własne, tak? — odparła Laura.
— No proszę, proszę, jaka mądrala! - zawołała Kate. — Ciekawe, od
kogo się tego nauczyłaś.
— Zawsze miałam swój rozum — powiedziała Laura.— Ale wiesz co,
mamo? Ten twój ślub w wieku osiemnastu lat nie był tak zupełnie bez
sensu. Dzięki temu masz Jacka i mnie.
— Wiem — zgodziła się Kate. — Ciągle o tym myślę. Mój najgorszy błąd
i najbardziej ukochane osoby. I jak tu oceniać i podejmować decyzje,
skoro wszystko jest takie pogmatwane? A jednak musimy to robić.
Laurze wydawało się, że Kate mówi dokładnie to samo, co chwilę
wcześniej powiedział Sorry.
— Przyznaję — ciągnęła Kate z namysłem — że ta twoja znajomość z
Sorrym Carlislem trochę mnie niepokoi. On jest zbyt wyrobiony, zbyt...
poważny. Powinien mieć dziewczynę,
która jest w wieku... i jest czyjąś inną córką — dodała,
uśmiechając się z zakłopotaniem. - Naprawdę bym się nie czepiała. Tak to
z dziewczynami bywa - powiedziałabym.
Ale, córeczko, zrozum, nie mogę machnąć ręka, kiedy chodzi
o ciebie. a ty po prostu jesteś za młoda.
- Dokładnie to samo powiedział Sorry - potwierdziła
Laura, ale tego, że przyznał się również, że jest nieobliczalny, już nie
dodała.
- Tak powiedział? - spytała Kate, machając nogami,
jakby sama miała czternaście lat i przekładając z ręki do ręki
rodzinną fortunę. - Po prostu uważaj na niego i tyle. To mi
brzmi trochę podejrzanie. Uważaj na niego! A skoro już
jesteśmy przy tym temacie, to czy nie miałabyś nic przeciwko
temu, córeczko... czy to nie byłby dla ciebie jakiś straszny problem...
chociaż oczywiście nie bardzo wiem, dlaczego miałby być, ale czy nie
miałabyś nic przeciwko temu, żebyśmy kiedyś... może za jakiś czas
pomyśleli z Chrisem o małżeństwie?
- Pomyśleć zawsze można - odparła Laura w stylu samego Sorry`ego. - A
macie takie plany?
- Jakoś tak raz i drugi krążyliśmy wokół tego tematu — powiedziała Kate.
- Już
mu to prawie zaproponowałam w zeszłym tygodniu, ale w końcu
pomyślałam, że to trochę nierówny
układ - nasza trójka na niego samego. Ale właśnie
jakieś dziesięć minut temu sam mnie poprosił. Powiedział, że przyda nam
się w rodzinie ktoś rozsądny i trzeźwo myślący.
Powiedział, że nie możemy sobie zawłaszczyć siebie nawzajem - to znaczy
ty i ja - i prawdopodobnie jest w tym trochę racji.
Mówiąc to, Kat zaśmiała się i wyrzuciła do góry ręce, z których wyfrunęły
jej czterdzieści dwa centy.
Laura była zachwycona.
- Nie podnoś ich! - zawołała. - Niech leżą! Nasza fortuna niesiona
wiatrem!
Do pokoju wszedł Chris w fartuszku, którego Kate nigdy nie chciało się
zakładać. Jak tacę niósł przed sobą książeczkę o tygrysku, a na niej cztery
szklanki i karton soku jabłkowego. Za nim dumnie kroczył Jacko,
dźwigając zieloną butlę ze złotym korkiem.
- Szampan. Albo prawie! - oświadczył Chris.
- Pokaż! - zażądała Kate, biorąc butelkę i przyglądając się etykietce. - O
tak, świetny bąbelkowy rocznik! Na taką okazję bąbelki są ważniejsze niż
samo wino.
- I muzyka! - przytaknął Chris. - Gdzie nasz kwartet smyczkowy?
Przez chwilę siłował się z butelką, ale w końcu korek wyskoczył z
głośnym pyknięciem i uwolnił jasną, syczącą fontannę
wina, które podskoczyło radośnie, chlapiąc na całą czwórkę. Jacko
zapiszczał z podniecenia, uginając nogi, jakby zamierzał
wyskoczyć bardzo wysoko w powietrze, ale kiedy w końcu wyskoczył,
uniósł się zaledwie parę centymetrów nad ziemię.
- Za nas! - powiedział Chris, nalweając resztę wina do wysokich szklanek,
które kiedyś gościły masło orzechowe.
- O rany! - powiedziała Kate do Laury. - Nagle czuję się taka szczęśliwa,
że nie mogę wytrzymać! I to wcale nie wydaje się
jakieś niezwykłe. Mam wrażenie, jakby to był naturalny stan ducha.
Chris włączył radio i szukał właściwej muzyki.
- Zapraszam na parkiet - powiedział. - Weselmy się!
Pokój utonął w muzyce. Chris zwrócił się do Laury:
- Czy zechcesz ze mną zatańczyć, o piękna pani?
- Z przyjemnością, ale później - powiedziała Laura. - Najpierw zatańczę z
Jackie. Ty zatańcz z Kate.
Chris nie protestował. On i Kate zaczęli tańczyć - Kate ze szklanką wina w
ręce, a Chris nadal w kuchennym fartuszku.
Zupełnie niespodziewanie Laura uświadomiła sobie, że prawdąbyło to, co
kiedyś powiedział Sorry. Jak w hologramie
każda cząstka świata zawierała w sobie cały świat, jeżeli tylko patrzyło się
na nią pod odpowiednim kątem. Całkiem
wyraźnie zobaczyła w pokoju siebie i Sorry`ego spacerujących wzdłuż
zatoki, lecącą szarą czaplę, kłapiącego dziobkiem zimorodka i zabiegane
kraby, przekazujące sobie na migi sygnały przyjaźni lub groźby. Podniosła
głowę i zobaczyła sufit z pajęczynami i wszystkim, co potrzeba, ale
również zmartwiony księżyc, chłostany pędzącymi chmurami. A kiedy z
powrotem popatrzyła na pokój, widziała ścianę, a jakby przez ścianę -
ulicę i biegnącą postać, która była nią samą wysłaną w przeszłość i w
wieczną podróż do
Janua Caeli, co jak wyjaśnił Sorry, znaczyło "Bramy Niebios".
Ze zdziwieniem stwierdziła, że słyszy głos Sorry`ego tak
wyraźnie, jakby dobiegał z bardzo bliska.
— Chant, czy możesz mi wyjaśnić, co robisz w mojej głowie? Bądź tak
miła i zostań w swojej.
— Myślałam o zatoce — powiedziała.
— No właśnie — odparł. — Ja też. Wiesz, co to oznacza?
— Wiem — powiedziała Laura. — Będziesz mógł mi podpowiadać na
egzaminie w przyszłym roku.
Dostanę maksymalną liczbę punktów i będę najlepsza w Nowej Zelandii.
Jacko podszedł do Laury i oparł się o nią.
— Sorry zrobił małą farmę — wyszeptał.
— Tak — potwierdziła Laura.
— Z małymi świnkami i krokodylkami! — powiedział Jacko.
Trzymał w rączce Różyczkę, a teraz wsadził do buzi palec.
— Krokodylki to ja zrobiłam — sprostowała Laura i posadziła
go sobie na kolanach. Czuła w jego włosach zapach rodzinnego szamponu
i widziała, jak jego buzia po obu stronach palucha rozciąga się w
uśmiechu.
- O mnie myślisz, Chant? - powiedział Sorry. - Wyczuwam
rozrzewnienie.
- Przytulam Jacka - odpowiedziała Laura. - W tobie też wyczuwam
rozrzewnienie. Myślisz o mnie?
- Akurat myślałem o dzisiejszym deserze - powiedział. - O puddingu
agrestowym! Chodziasz właściwie to niewielka różnica.
- Porównujesz mnie do puddingu? - wykrzyknęła urażona Laura.
- To mój ulubiony pudding! - zapewnił ją Sorry. - Jest
jednocześnie delikatny i ostry. Wiesz co, Chant? Cztery lata czekania
to straszna kupa czasu, co? Nawet trzy lata. - Pierwsza godzina już minęła
- odpowiedziała Laura. Kate i Chris tańczyli prawie do rytmu. Jacko oparł
główkę o Laurę i przyglądał im się rozanielonym wzrokiem. Nagle coś mu
przyszło do głowy, bo wyprostował się i spojrzał na siostrę.
- Wytrzymaj jeszcze trochę! — powiedział, przypomniawszy
sobie coś dziwnego. Patrzył na Laurę takim wzrokiem,
jakby zobaczył ją po raz pierwszy. - Tak do mnie powiedziałaś, Lolly,
prawda? "Wytrzymaj!" - powiedziałaś i ja próbowałem wytrzymać. O tak,
próbowałem...
Mówiąc to, zacisnął pięści i wykrzywił twarz.
- Ja wytrzymałem, a ty przyszłaś i mnie wyciagnęłaś. - Skąd przyszłam?
- wyszeptała Laura.
- Z ciemności — odpowiedział niepewnie. — Tam nie
było ładnie, Lolly. Ale wytrzymałem, prawda?
— Wspaniale wytrzymałeś — powiedziała Laura, a Jacko,
kiwając do siebie główką, oparł się z powrotem o siostrę i znów
wsadził palec do buzi. W pokoju pełnym wina, muzyki j tańca
Laura pochyliła głowę i popłakała sobie przez chwilę, ale Jacko
zbyt był pochłonięty ssaniem, żeby zwrócić na to uwagę.
W ciemni na końcu garażu Sorry wywoływał zdjęcia. Gwizdnął cichutko
w ciemności, po czym zapalił czerwone światło żeby popatrzeć, jak
wybrane przez niego obrazy w magiczny sposób powracają z przeszłości i
ciemnieją na światłoczułym papierze. Czerwona lampa rzucała
demoniczny blask na jego twarz, która wyglądała jednak nieoczekiwanie
łagodnie. Laura powoli wpływała na papier. Śmiała się, coś czytała, gdzieś
szła Sorry wypłukał zdjęcia.
— Pięknie wychodzisz, choć wolę, gdy zostajesz, Chant — powiedział
do niej przez całe Gardendale.
— Wywołujesz te zdjęcia? — spytała Laura, a on jęknął i odparł:
— I jak ma być romantycznie, skoro czytasz we mnie jak w książce? Ale
poczekaj, zaraz cię urządzę i to na trwałe!
Mówiąc to, zanurzył zdjęcia w utrwalaczu.
— Wiem coś, czego ty nie wiesz — powiedziała Laura z nieoczekiwanym
triumfem, bo nagła, olśniewająca pewność spadła na nią jak morska fala.
— To ty się urządziłeś, biedaku, i to na trwałe. Nie możesz się wykręcić
od miłości, chociaż boisz się jej jak ognia. Widzisz? Ja też co nieco wiem.
- Znak, wzniesiony w-w-wiecznie nad bałwany - powiedział
niepewnie Sorry — bez drżeniu w twarz p-patrzący sztormom* i tak dalej?
M-m-może masz rację, ale d-dopiero czas pokaże. Czas w-w-wszystko
pokazuje, jeżeli tylko ma czas.
W mieście światła na skrzyżowaniach zmieniały kolory, rzucając krótkie
zaklęcia i zaraz je cofając. Samochody nieruchomiały i po chwili znów
ruszały zaaferowane przez gąszcz dzielnicy Gardendale. Bądź co
bądź, był to labirynt, w którym można znaleźć pióro feniksa, szklany
pantofelek lub ślady minotaura i to równie łatwo jak w bajkach lub na
rozwidlających się w nieskończoność ścieżkach po drugiej stronie lustra.
Kate i Chris tańczyli. Ziemniaki rozgotowywały się cichutko. Sorry
starannie wieszał zdjęcia do suszenia, obserwowany przez kota, który
mruczał bez powodu. Laura marzyła o tym i owym, natomiast Jacko,
uszczęśliwiony i zadziwiony życiem innych ludzi, usnął na jej kolanach, a
wełniane frędzelki na brzegach Pana Kocyka miarowo wznosiły się i
opadały w rytm słabiutkich przypływów i odpływów jego dziecięcego
oddechu.
* Cyt. za: W Szekspir, Sonet 116, tłum. S. Barańczak, Wydawnictwo A5,
2003:
"To znak wzniesiony wiecznie nad bałwany, bez drżenia w twarz patrzący
sztormom
i cyklonom".
Spis treści
Rozdział pierwszy
Ostrzeżenia 7
Rozdział drugi
Diabeł z pudełka 25
Rozdział trzeci
Gość na kolacji 40
Rozdział czwarty
Uśmiech na twarzy Jacka 55
Rozdział piąty
Janua Caeli 84
Rozdział szósty
W różne strony 111
Rozdział siódmy
Trzy czarownice 130
Rozdział ósmy
Bez powrotu 162
Rozdział dziewiąty
Przemiana 190
Rozdział dziesiąty
Carmody Braque na kolanach 225
Rozdział jedenasty
Punkt zwrotny 244
Rozdział dwunasty
Buty pełne liści 260
Rozdział trzynasty
Pudding agrestowy 284