Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei


Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XXV

BARWY NADZIEI

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

ROZDZIAŁ 1.

 

-  Samuel - wyszeptała Mali ochryple. Nogi uginały się pod nią. Serce tłukło się w piersi. - Samuel Langmo!

-  Nie do końca - odparł mężczyzna z uśmiechem. Z chłod­nym uśmiechem, który nie obejmował jego zimnych, niebieskich oczu. - Nazywam się Ansgar Langmo, jestem młodszym bratem Samuela. Ale widzę, że przyjechałem we właściwe miejsce. To musi być Stornes.

Mali głęboko wciągnęła powietrze. Mocno trzymała się ko­lumny podtrzymującej dach ganku, bo jej nogi utraciły wszelką siłę. Słowa obcego mężczyzny wolno osiadały w jej mózgu. To nie jest Samuel.

Strach ją opuszczał. Oczywiście, że to nie może być Samuel, pomyślała, wpatrując się w niego. Przecież Samuel nie żyje. Ale Ansgar Langmo był potwornie podobny do swojego brata. To dokładnie ten sam typ człowieka, typ, którego Mali nauczyła się nienawidzić i gardzić nim w ciągu tego niespełna półtora roku, kiedy znała Samuela Langmo, męża Ruth. Więcej czasu nie po­trzebował, by zniszczyć moją córkę, myślała przygnębiona.

Wspomnienia spadły na nią niczym chmara czarnego ptac­twa, na krótką chwilę zamknęła oczy. Czego ten człowiek tutaj szuka?

-  Czego ty chcesz? - spytała.

-  No, różnych rzeczy - odparł z wahaniem. - Przez te wszyst­kie lata, jakie upłynęły od śmierci Samuela, pragnąłem zobaczyć, jak żył i działał w ostatnim okresie swojego życia. Poza tym mam tutaj bratanicę. Marię Magdalenę. Bardzo bym chciał ją zobaczyć. To jedyne dziecko mojego brata. Czy to takie dziwne?

-  Zajęło ci wiele lat uświadomienie sobie, czego prag­niesz - rzekła Mali cierpko. - Jakoś nie mieliśmy od ciebie żad­nych wiadomości, a teraz mija już dziesięć lat, odkąd Samuel pojawił się w naszej wsi. Wiem, że pięć lat trwała wojna, mimo to jednak...

Niedokończone zdanie zawisło w powietrzu.

Przez twarz gościa przemknął rumieniec, on sam stał, przestępując niespokojnie z nogi na nogę. Po chwili jednak się opa­nował, był taki jak wcześniej, gładki i chłodny.

-  Długo nie byłem w stanie rozgrzebywać sprawy tej tragicz­nej śmierci - oznajmił. - Nigdy jednak nie uzyskałem rzeczowej odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób umarł mój brat.

-  To nigdy nie była tajemnica - rzekła Mali krótko. - On spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Wszyscy to wiedzą.

-  Owszem, owszem, słyszałem o tym. Ale że jego żona ja­koby zmarła tej samej nocy... z tego, co słyszałem, skoczyła do fiordu, prawda?

Mali poczuła, że żołądek się jej kurczy. Miała wrażenie, że ten człowiek depcze coś świętego, wypowiadając imię Ruth. On nie ma do tego prawa, myślała wzburzona. Żaden Langmo nie ma prawa wdzierać się do naszego domu i rozgrzebywać wciąż bolesnych ran.

Młoda kobieta, która stała nieco z boku, podeszła wolno do Mali. Musi być dużo młodsza od swego męża, pomyślała Mali. Serce ją zabolało, kiedy dostrzegła przerażone spojrzenie tamtej i jej skuloną sylwetkę. Stała przed nią nieszczęśliwa, pozbawiona pewności siebie kobieta i z wahaniem wyciągała rękę na powita­nie.

-  Chyba i ja powinnam się przywitać - wymamrotała ci­cho. - Jestem Gudrun Langmo, żona Ansgara.

Mali ujęła jej zimną dłoń. Kobieta nie ma więcej niż trzydzie­ści lat, stwierdziła. Mniej więcej tyle samo miałaby Ruth, gdyby żyła. A Ansgar... domyślała się, że musi być po czterdziestce. Samuel miałby teraz pięćdziesiąt dwa lata.

-  Miałem zamiar cię przedstawić - burknął Langmo ziryto­wany. - Chyba słyszysz, że rozmawiam z gospodynią?

Młoda kobieta zaczerwieniła się i znowu niespokojnie przestępowała z nogi na nogę. Wolno cofnęła rękę i spuściła oczy. Mali zrobiło się jej żal. Tak bardzo ta kobieta przypominała jej Ruth. Ruth także taka była w obecności Samuela, zamknięta i przestraszona.

-  Proszę, niech państwo wejdą do środka - zapraszała nie­chętnie. - Może wypiją państwo po filiżance kawy przed odjaz­dem.

Ale nie miała najmniejszej ochoty ich gościć. Najchętniej ka­załaby im natychmiast odjechać. Nie sądziła, że ma z nimi coś do omówienia, zarazem jednak uznawała, że Ansgar Langmo ma jakieś prawo do przywitania się z Marileną. Trudno bowiem zapomnieć, że dziewczynka jest jego bratanicą.

-  Przyjechali nieoczekiwani goście - powiedziała, wchodząc do izby z tymi dwojgiem za sobą.

Havard spojrzał znad gazety. Zatrzymał wzrok na wysokim mężczyźnie, idącym krok w krok za Mali, i zrobił się trupio bla­dy. Wolno podnosił się z krzesła.

-  To jest Ansgar Langmo - rzekła Mali pospiesznie. - Jest młodszym bratem Samuela. A to Gudrun, jego żona.

-  Czego ci ludzie tutaj chcą? - głos Havarda brzmiał ostro i gniewnie.

-  Między innymi chcą zobaczyć Marilenę - poinformo­wała Mali i stanęła obok Havarda. - Ona jest jego bratanicą, wiesz.

-  A co to znowu za pomysł, żeby tu przyjeżdżać po tych wszystkich latach?

-  Tak się złożyło - odparł Ansgar Langmo. - Zabrało mi tro­chę czasu wyjaśnienie, że mój brat umarł w takich tragicznych okolicznościach przed ośmiu laty. A służba, jaką pełnię, rzuca mnie to w jedno, to w drugie miejsce, więc nie miałem czasu przyjechać.

-  Służba?

-  Tak, pracuję jako misjonarz w tym samym zgromadzeniu, do którego należał mój brat.

-  Siadajcie - zaprosiła Mali. - Ja zaraz zadzwonię do syna i dowiem się, czy by nie przyszli do nas na kawę, tak byście mogli przywitać się z Marileną.

- Czy to konieczne? - spytał Havard niechętnie. - Marilena czuje się wspaniale tam, gdzie jest. Nie ma potrzeby grzebać się w przeszłości dziecka.

-  A gdzie ona mieszka? - spytał misjonarz, siadając na ka­napie, a żona obok niego.

-  Mieszka tam, gdzie zawsze mieszkała - odparła Mali. - Mieszka na Wzgórzu, to ten dom, który stoi tuż przy drodze. Została prawnie adoptowana przez mojego najstarszego syna i jego żonę. Jest u nich od tamtych strasznych wydarzeń... - Mali głęboko wciągnęła powietrze. - To szczęśliwe i radosne dziecko, nasza Ma­rilena - dodała. - I nikt nie może tego zepsuć.

-  Ja nie zamierzam niczego psuć - oznajmił misjonarz. - Za­kładam jednak, że dziewczynka wie, kim byli jej prawdziwi ro­dzice. Poza tym jest słuszne i właściwe, by miała również kontakt z rodziną swojego ojca.

-  Ona nigdy za takim kontaktem nie tęskniła - rzekł Havard ostro. - I nigdy go też nie potrzebowała. My tutaj we dworze nie życzymy sobie mieć do czynienia z rodziną Langmo - dodał gniewnie. - Twój brat nie był dobrym człowiekiem, Ansgarze Langmo. On wpędził naszą córkę do grobu.

Przez chwilę w izbie trwała dzwoniąca w uszach cisza. Po­tem misjonarz chrząknął.

-  To bardzo poważne oskarżenie, panie Stornes.

-  Wcale nie jest od tego mniej uzasadnione - burknął Havard ze złością.

Langmo wbił w niego swoje lodowate spojrzenie. - Mój brat był człowiekiem Bożym.

-  Nigdy nie spotkałem nikogo, kto był w mniejszym stop­niu człowiekiem Bożym niż on - uciął Havard krótko. - To wilk w owczej skórze, oto kim był Samuel Langmo. Diabeł w ludzkim przebraniu.

-  Havardzie... - Mali położyła mu rękę na ramieniu. - To przecież nie ma sensu.

-  On powinien wiedzieć, jak naprawdę było - warknął

Havard ze złością. Jego twarz przybrała zacięty wyraz. - Przyjeż­dżać tutaj i zaczynać jakieś gadanie o rodzinie ojca Marileny...

Znowu na moment zaległa cisza. Ansgar Langmo wyciągnął swoje długie nogi i usiadł wygodniej na kanapie. Jego młoda małżonka przesunęła się niespokojnie.

-  Nie taki pozostał brat w moich wspomnieniach - rzekł Ansgar.

-  Nie, bo to były dwie natury w jednym, ten człowiek - ski­nął głową Havard. - My z czasem też to zrozumieliśmy.

-  No to ja idę telefonować do Siverta - wtrąciła Mali. - A ty, Ane, nastaw wodę na kawę. Bo oni jednak pewnie przyjdą.

Telefon odebrał Sivert.

-  Sivert, przyjechali do nas nieoczekiwani goście - mówi­ła Mali pospiesznie. - Wyobraź sobie, że w naszej izbie siedzi brat Samuela z przerażoną żoną. I on chce zobaczyć Marilenę.

-  Brat Samuela Langmo? Misjonarza?

-  Tak jest.

-  Ale czego on tu, na Boga, szuka po tylu latach?

-  Gada coś o rodzinie ojca Marileny, upiera się, że ma prawo się z nią spotkać.

-  Niech się zabiera i stąd wynosi!

-  No ale już przyjechał - mówiła Mali. - Chyba może zoba­czyć dziewczynkę. Nie możemy mu tego odmówić.

Słyszała, jak Sivert głośno wciąga powietrze. Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza.

-  Czemu by to miało służyć?

-  Nie wiem, chyba niczemu... ale tak musi być, Sivercie, skoro już przyjechał.

-  Powinna to być krótka wizyta.

-  Tak, nie muszą tu długo zostawać. Niech się tylko przywi­ta z Marileną i mogą jechać.

-  Jakim typem człowieka jest ten brat?

-  Ulepiony z tej samej gliny. Nawet jest też misjonarzem. Tak samo fałszywy i oślizgły, widać to od razu.

-  Uff, nie wiem, czy go zniosę.

-  Przyjdźcie tylko z krótką wizytą, Sivercie. Już nastawiłam wodę na kawę.

-  No trudno. Przyjdziemy. Tylko krótka wizyta - powtó­rzył. - Bardzo krótka.

 

Podano kawę, ale rozmowa się nie kleiła. W końcu przyszła ro­dzina ze Wzgórza. Marilena trzymała Tordhild za rękę, a Sivert stał obok, opiekuńczo obejmując dziewczynkę ramieniem. Mali pospiesznie wstała.

-  Proszę bardzo, to jest Marilena - przedstawiła wnuczkę Ansgarowi Langmo. - Marileno, a to jest twój wuj, Ansgar Langmo.

Misjonarz wstał i wyciągnął obie ręce w stronę dziecka.

-  Maria Magdalena - rzekł dramatycznym głosem, potrzą­sając jej dłońmi. - Nareszcie mogę cię powitać.

-  Do mnie się mówi po prostu Marilena - poprawiła dziew­czynka. - Prawda, tatusiu?

-  Oczywiście, że tak - przytaknął Sivert.

-  A to jest nasz najstarszy syn i jego rodzina - przedstawiła Mali. - To rodzice Marileny. A to jest jej starszy brat, Johannes.

Sivert skinął lekko głową i udał, że nie widzi wyciągniętej na powitanie ręki misjonarza. Tordhild uścisnęła ją krótko, bez słowa.

-  Jaka ona jest podobna do mojego brata - zachwycał się Langmo, uśmiechając się do Marileny. - Jakbym widział go ży­wego.

-  Nam to jakoś nigdy nie przyszło do głowy - skomentowała Mali krótko. - Marilena jest bardzo podobna do swojej mamy.

Misjonarz udał, że jej nie słyszy. Położył rękę na głowie Ma­rileny, jakby ją chciał błogosławić.

-  Do której klasy chodzisz, moje dziecko?

-  Do drugiej - odparta dziewczynka, usuwając się spod jego ręki.

-  To pewnie umiesz już czytać?

-  Umiałam już w zeszłym roku przed świętami Bożego Na­rodzenia - prychnęła Marilena.

-  Ja jestem bratem twojego taty - tłumaczył z powagą. - Two­jego prawdziwego taty.

-  Tatuś mi o tym opowiadał - skinęła głową dziewczyn­ka, - Ja nie pamiętam mojego ojca. Byłam bardzo mała, kiedy on i mama umarli.

-  Mimo to nigdy nie powinnaś o nim zapomnieć!

-  Nie można pamiętać kogoś, kogo się nigdy nie znało - od­parła Marilena z miną starej malutkiej. - Ale ja dużo o nich wiem, i o nim, i o mamie, jeśli o to ci chodzi.

-  Myślałem, że może miałabyś ochotę przyjechać kiedyś do Oslo w odwiedziny do mojej małżonki i do mnie - zmienił temat i uśmiechnął się do niej tym swoim nieszczerym uśmiechem. - Może latem?

-  Mowy nie ma - odparł Sivert, ponieważ Marilena potrze­bowała czasu na odpowiedź. - Nie wyślemy dziecka tak daleko od domu. Do całkiem nieznajomych ludzi.

-  Przecież ja jestem jej wujem.

-  To akurat nie jest szczególnie uspokajające - burknął Sivert ponuro.

-  Teraz napijemy się kawy - Mali próbowała rozładować at­mosferę. - Po kawie państwo wyjadą, misjonarz i jego żona - do­dała wymownie, spoglądając na Ansgara. - Prawda, że państwo się spieszą?

-  Właściwie mieliśmy zamiar zostać tutaj kilka dni - powie­dział gość i ponownie usiadł na kanapie. - Mieliśmy taką na­dzieję. Chcieliśmy lepiej poznać Marię Magdalenę - dodał. - Je­śli jednak to wam nie odpowiada, zatem...

-  Nie, nie odpowiada - oznajmił Havard krótko, biorąc kawałek ciasta. - Jesteśmy w środku najcięższych prac - do­dał.

-  Niezależnie od tego, kiedy by to było, to i tak by nie paso­wało - podsumował Sivert, patrząc misjonarzowi w oczy. - Tak po prostu jest. Nie mamy o czym dyskutować - dodał z chłod­nym spojrzeniem.

Pili kawę, niewiele mówiąc. Atmosfera była ciężka. Kiedy skończyli, Sivert wstał.

-  No to my wracamy do domu - oznajmił. - Do widzenia, panie misjonarzu.

-  Do widzenia - dygnęła Marilena.

Langmo zerwał się na równe nogi. Położył obie ręce na gło­wie dziewczynki i na moment przymknął oczy.

-  Niech cię Bóg błogosławi, dziecko - mówił półgło­sem. - Niech cię Bóg błogosławi.

Marilena patrzyła wytrzeszczonymi oczyma na mężczyznę stojącego przed nią i trzymającego dłonie na jej głowie. Po chwi­li odwróciła się i wzięła ojca za rękę. Sivert trzymał ją mocno.

-  Może tu jeszcze przyjdę po południu - zwróciła się Marile­na do babki. - A gdzie jest Mała Mali?

-  Poszła do Granvold, do Trygvego i Ruth Margrethe.

-  Och, czy ja też tam mogę iść, ja też? - prosiła, pociągając matkę za spódnicę. - Mogłabym, mamo?

-  No to leć - uśmiechnęła się Tordhild. - Jedno dziecko w tę czy w tę w takim dużym dworze nie robi różnicy. Przynajmniej na chwilę - dodała, mrugając do Mali.

-  Cóż, państwo też wyjeżdżają - powiedział Havard dość niegrzecznie do gości, kiedy Sivert z rodziną znalazł się już za drzwiami.

-  Musimy sobie jednak zamówić jakąś podwodę - bąkał Langmo. - Zechciałaby pani może zadzwonić po kogoś, pani Stornes? Przyjechaliśmy tutaj bryczką, bo tak było wygodniej. Ale chyba są tu również prawdziwe taksówki, prawda?

-  Oczywiście, że są. Dokąd pojedziecie?

-  Chyba zostaniemy w Surnadalen na noc, tak sądzę, a ju­tro rano wyruszymy dalej do Trondheim. Chciałbym odwiedzić tutejsze zgromadzenie, zanim wrócimy do Oslo. Przykro mi, że nie będę mógł więcej spotkać mojej bratanicy - dodał, przygła­dzając włosy. - Miałem nadzieję...

Niedokończone zdanie zawisło w powietrzu, nikt go jednak nie skomentował.

-  No to idę zadzwonić po taksówkę - rzekła Mali. - Samo­chód przyjedzie natychmiast.

-  Jaka to nieprzyjemna wizyta - mruknął Havard, kiedy sa­mochód w końcu opuścił podwórze. - Że też ja musiałem jesz­cze raz w życiu spotkać jakiegoś Langmo...

-  Ja również czuję się okropnie - potwierdziła Mali, ujmując go pod ramię. - I jaki on jest strasznie podobny do tego Samue­la. Miałam wrażenie, że widzę upiora. - Przeniknął ją lodowaty dreszcz mimo letniego słońca. - Myślę jednak, że nikt nigdy nie był tak źle przyjęty w tym dworze - dodała. - Chyba trochę prze­sadziłeś.

-  Żaden Langmo nie będzie u nas dobrze witany - odparł Havard ponuro. - W każdym razie nie taki oślizgły typ jak ten misjonarz. On jest ulepiony z tej samej gliny co brat, czy sama tak nie mówiłaś?

Mali skinęła w milczeniu.

-  Że też myśmy się wtedy nie domyślali, jakim strasznym człowiekiem jest Samuel - powiedziała wolno po chwili. - Że też nie wtrąciliśmy się, zanim zrobiło się za późno!

-  A ja myślę, że i tak nic nie moglibyśmy zrobić - zaprote­stował Havard. - Ruth przecież nie chciała powiedzieć ani sło­wa o tym, jak się sprawy mają.

-  Mimo wszystko my powinniśmy byli rozumieć.

-  Nie ma sensu teraz się nad tym zastanawiać - westchnął Havard. - Jest już za późno, Mali.

Stali jeszcze przez chwilę na dziedzińcu i patrzyli w ślad za obłokiem kurzu, wzbijanym przez odjeżdżający samochód.

-  A ja myślałam, że Oja wróci szybciej - zmieniła temat Mali. - Miał pojechać tylko do Gjelstad, żeby przywieźć stamtąd Helene, ale...

-  Pewnie został zaproszony na kawę.

-  Możliwe - przyznała Mali: - Nie pomyślałam o tym. Poza tym jednak jest pewien problem z Oją i Helene - dodała.

-  To się jakoś ułoży - uspokajał ją Havard.

-  No nie wiem... on tak zdecydowanie chce ją zdobyć, ona natomiast wcale nie jest pewna, co do niego czuje. Poza tym jest taka młoda, przecież wiesz.

-  Na pewno wszystko się ułoży, muszą się tylko lepiej po­znać - uważał Havard. - A jeśli do niczego nie dojdzie... cóż, Oja jakoś to mimo wszystko przeżyje.

-  Och, z pewnością przeżyje - westchnęła Mali. - Ale teraz jest taki radosny i ożywiony, nigdy taki nie byt, odkąd Herborg odeszła. I przestał pić. W każdym razie nie zauważyłam, żeby to robił.

Havard uniósł brwi.

-  Przecież on chyba nigdy nie pił tak, żeby to stanowiło jakiś problem?

-  Nie, ale jednak popijał.

-  Dobrze, dobrze - zgadzał się Havard. - Myślę jednak, że nie powinnaś się tym martwić, Mali. On po prostu szukał pocie­chy po stracie Herborg.

-  Picie w takiej sytuacji jest zawsze najgorszym rozwiąza­niem, Havardzie. Niezależnie od tego, czy człowiek pije dużo czy mało.

-  Zgadzam się z tobą. Ale przecież mówisz, że to minęło.

-  Boję się, żeby nie zaczął od nowa! Gdyby Helene powie­działa „nie", to miałam na myśli.

-  Nie możesz martwić się tyloma sprawami naraz, moja ko­chana - powiedział, obejmując ją ramieniem. - Chodź, wracaj­my do domu i wypijmy jeszcze po filiżance kawy, skoro pozbyli­śmy się tego okropnego misjonarza.

Mali po raz ostatni spojrzała na drogę, by się upewnić, czy nie zobaczy tam bryczki ze Stornes, ale droga była pusta. Wes­tchnęła cicho. Potem poszła za Havardem do domu.

Nagle przeniknął ją lodowaty dreszcz. We wsi mają nowego lensmana, nastał po tym, jak stary odszedł jesienią na emery­turę. Czy ten nowy lensman wie, co się właściwie stało tamtej nocy, kiedy Samuel i Ruth umarli? Czy powinni porozmawiać o tym w jego biurze? A co by było, gdyby Ansgar Langmo nawią­zał kontakt z lensmanem?

Odepchnęła od siebie złe myśli. Z pewnością widzieliśmy Langmo po raz ostatni, zapewniała sama siebie, oddychała jed­nak z trudem.

  

ROZDZIAŁ 2.

 

Kiedy Oja wjechał na dziedziniec w Gjelstad, cała rodzina siedziała na dworze przy tej pięknej letniej pogodzie. Duży stół z okrągłym kamiennym blatem nakryto obrusem, stały na nim filiżanki do kawy, w powietrzu unosił się zapach świeżych wafli.

-  Przyjeżdżasz akurat na kawę - uśmiechnęła się Helga Gjelstad, kiedy Oja uwiązał konia i szedł ku nim. - Postanowi­liśmy, że dzisiaj wypijemy ją tu. Usiądziesz z nami na chwilę, prawda? Chyba nie musicie w pośpiechu wracać do domu, ty i Helenę?

-  Nie, chętnie najpierw wypiję filiżankę kawy - podziękował Oja. - Zwłaszcza przy takiej pięknej pogodzie.

-  No właśnie, to najlepsza pogoda na sianokosy - cieszyła się Helga. - Dużo już zrobiliście w Stornes?

-  No, rzeczywiście sporo.

-  My też. Jeśli pogoda się utrzyma, to wkrótce będziemy zwozić suchutkie siano.

W tej samej chwili z domu wyszła Helene z tacą, na której niosła salaterki pełne konfitur i śmietany. Za nią szła inna mło­da dziewczyna, bardzo do niej podobna. Oja domyślił się, że to musi być Elise, siostra Helene, która służy w Gjelstad. Z daleka widać, że są siostrami.

Helene uśmiechnęła się na jego widok i skinęła uprzejmie głową. Oję przeniknęła dziwna radość, zaczął szybciej oddy­chać. Serce tłukło mu się w piersi gwałtownie.

-  Witaj - powiedział trochę ochrypłym głosem.

-  Witaj, już przyjechałeś?

-  Tak, ja... - niespokojnie pogładził włosy. - Helga telefono­wała i powiedziała, że przyjechałaś tutaj, więc ja...

-  Ale najpierw wszyscy napijemy się kawy - szczebiotała Helga.

-  Przywitaj się z moją siostrą - powiedziała Helene, popy­chając tamtą młodą dziewczynę do przodu. - To jest Elise.

Oja wyciągnął do niej rękę i skłonił się lekko. Elise Eide była ładną panną, ale pod żadnym względem nie mogła się równać z Helene, w każdym razie nie w oczach Oi.

-  Słyszałam o tobie - powiedziała uprzejmie. - I o twojej có­reczce, Małej Mali.

Oja się zarumienił. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Helga zapraszała go, by usiadł przy stole. - A ty, Elise, powiedz Oddleivowi i Birgit, że kawa już gotowa - poleciła. - Jeśli chcą się z nami napić, to powinni zaraz przyjść.

Oja usiadł obok Helene.

-  No i jak tam z twoim tatą? - spytał. - Poprawiło mu się trochę?

-  Byliśmy u doktora - odparła Helene. - On uważa, że to coś z żołądkiem. Ale nic więcej nie wiemy. Tata wstaje już teraz z łóżka i próbuje trochę chodzić, ale nie czuje się jeszcze dobrze.

-  No to co będzie z sianokosami? Skoro twój tata nie jest całkiem zdrowy...

-  Wynajęliśmy młodego chłopaka.

Oja popatrzył na nią pytająco. - Ale na to pójdą pewnie two­je pieniądze, które zbierasz na szkołę?

Lekki grymas przemknął po twarzy Helene. Spojrzała na niego uważnie.

-  Najważniejsze, żeby tata wyzdrowiał - rzekła, nie odpo­wiadając wprost na pytanie, które Oja jej zadał.

-  Elise pojedzie znowu do domu na niedzielę, żeby pomóc. A potem zobaczymy...

Oja poczuł skurcz w gardle. Musiał odchrząknąć.

-  No a ty? - spytał. - Czy ty zostaniesz w Stornes?

-  Tak, na razie mogę zostać.

Odczuł taką ulgę, że zrobiło mu się gorąco. Bał się, że ją utra­ci. Tego by nie zniósł, gdyby Helene musiała wrócić do domu, zanim postanowi coś konkretnego w ich sprawie. Bo Oja nie stracił nadziei, że Helene odpowie mu „tak", kiedy tylko lepiej się zastanowi.

Dwoje dzieci, okrążywszy dom, skierowało się ku nim, bieg­nąc przez podwórze. - Czy dostaniemy soku i ciasta, babciu?

Helga podeszła do stołu, a dzieci biegły za nią. Był to chło­piec i dziewczynka, jasnowłosi i sympatyczni. Chłopiec musi być mniej więcej w wieku Małej Mali, pomyślał Oja. Słyszał o tym, że Oddleiv Gjelstad ma już i chłopca, i dziewczynkę.

-  Tak, jest i sok, i ciastka - obiecywała Helga, przysuwając sobie krzesło. - A mama z tatą nie przyjdą?

W tej samej chwili na podwórzu ukazał się Oddleiv z żoną. Ona niosła na ręku maleńkie dziecko. A to oni mają jeszcze jed­no, pomyślał Oja zaskoczony. O tym nie wiedział. Matka z pew­nością wspominała, ale on na takie rzeczy nie zwracał uwagi, zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę z Gjelstad. On i Sivert od daw­na nie mieli z tym domem kontaktów, wiedział jednak, że Mali i Havard od czasu do czasu odwiedzają Helgę.

Było to przyjemne spotkanie przy kawie w nadzwyczaj pięk­ny letni dzień. Rozmowa toczyła się swobodnie, co chwila wybu­chały śmiechy, czas mijał szybko.

-  O Boże, w domu zaczną się zaraz zastanawiać - westchnął na koniec Oja i wstał. - My będziemy się już zbierać.

W niedzielne popołudnie nie musiał się tak spieszyć. Mógł­by zostać jeszcze chwilę, ale bardzo mu zależało na tym, by jak najszybciej mieć Helene tylko dla siebie. Dni wydawały się takie nieskończenie długie, kiedy wyjechała, i teraz, gdy siedział obok niej, mógł patrzeć na jej śliczną buzię, nie był w stanie opanować gwałtownych uczuć, które przepełniały jego serce. Helene też się natychmiast podniosła z miejsca.

-  Zaraz przyniosę swoje rzeczy - powiedziała i poszła w stro­nę domu.

-  A pozdrów tam wszystkich w Stornes - poprosiła Helga Oję. - Powiedz mamie, że byłoby miło, gdyby się do nas wybrała.

-  Dobrze, powiem - Oja skinął głową. - Wątpię jednak, czy do tego dojdzie przed końcem sianokosów. Sama wiesz...

-  O tak, wiem dobrze - roześmiała się Helga. - Ale może w jakieś niedzielne popołudnie?

-  Dobrze, dobrze - Oja wypatrywał, czy Helene nie wycho­dzi z domu. - Pozdrowię wszystkich. Zresztą ja też miałem prze­kazać od nich pozdrowienia, ale zapomniałem powiedzieć.

Helene szła ku niemu przez podwórze z tą swoją małą wali­zeczką w ręce. Na jasną letnią sukienkę włożyła żakiet.

-  Dziękuję, że mogłam się tu zatrzymać - ukłoniła się Oddleivowi. - I dziękuję za kawę.

-  Nie ma za co - odparła Helga uprzejmie. - Mamy tylko nadzieję, że twój tata szybko wróci do zdrowia - tak by Elise nie musiała nas na tak długo opuszczać. Jesteśmy teraz od niej uzależnieni.

Kiedy bryczka opuściła podwórze w Gjelstad i wyjechała na drogę, Oja głęboko wciągnął powietrze. Przysunął się nieco bli­żej Helene tak, że jego udo znalazło się tuż przy niej, pozwolił koniowi iść wolno i spokojnie.

-  Bardzo mi się dłużył ten czas bez ciebie - przyznał, zerka­jąc na dziewczynę. - Mała Mali też wciąż się o ciebie dopytywa­ła.

-  Naprawdę? - Helene zwróciła ku niemu twarz i uśmiech­nęła się.

Błysnęły mu białe zęby i roześmiane szarozłociste oczy.

-  Chyba nie dojdzie do tego, że ty też będziesz musiała czę­sto jeździć do domu, ze względu na chorobę ojca?

-  Zobaczymy, jak to z nim będzie. Na razie jednak dadzą sobie radę z pomocą Elise. Zwłaszcza że mamy do pomocy tego chłopaka - dodała.

-  Ale będzie coś z twojej szkoły jesienią, skoro tak się sprawy mają?

Oja wiedział, że już o to pytał, ale nie dostał żadnej odpowie­dzi. Gdyby Helene miała nie pójść do szkoły, to istnieje większa szansa, że przyjmie moje oświadczyny, myślał. Musi przecież zrozumieć, że mógłbym pomóc również jej ojcu, gdyby to się okazało niezbędne. Gdyby tylko chciała... Muszę jednak mieć się na baczności, żeby nie powiedzieć za dużo, upominał sam siebie. Ona nie może odnieść wrażenia, że została kupiona, tak jak matka mówiła. Rozumiał, że to by było niefortunne pod każ­dym względem.

-  O sprawie szkoły to na razie nic jeszcze nie wiadomo - od­parła Helene niepewnie. - To zależy od tak wielu spraw - dodała przeciągle i Oja poczuł się głupio, że tak ją wypytuje.

-  A nie tęskniłaś za mną? - wyrwało mu się nieoczekiwa­nie.

Naprawdę nie miał zamiaru o to pytać, ale tak jakoś wyszło.

-  No wiesz co, Oja - roześmiała się Helene i odrzuciła na plecy swój ciężki warkocz. - Tęskniłam za wszystkimi w Stornes. Przecież wiesz, że ja się tam bardzo dobrze czuję. Tak - dodała z przelotnym uśmiechem, kładąc mu ręce na kolanie. - Za tobą też tęskniłam. Trochę - zakończyła zaczepnie.

Oja zrobił się płomiennie czerwony i cmoknął na konia. Ten się zresztą wcale nie przejął rozkazem i dalej wlókł się w tym samym tempie.

-  Jeśli nie pójdziesz do szkoły jesienią - zaczął - to czym się będziesz zajmować?

-  Muszę zarabiać pieniądze - odparła i odgarnęła z twarzy jakieś niesforne włosy. - Jeśli mama nie będzie mnie potrzebo­wała w domu. Bo przecież Elise wróci do pracy w Gjelstad.

-  Ty mogłabyś zostać w Stornes.

-  Zostałam przyjęta tylko do czasu powrotu zwierząt z gór­skich pastwisk. Twoja mama powiedziała mi to wyraźnie.

-  Ale wszystko zależy od tego, czy Ingeborg poczuje się le­piej. Jeśli nie będzie w stanie...

-  Zobaczymy, jak nadejdzie odpowiednia pora - przerwała mu Helene. - Wszystko będzie zależało od tego, czy ojciec wy­zdrowieje.

-  A czy zastanawiałaś się trochę nad tym, o co cię pytałem? Czybyś zechciała...

Helene siedziała przez chwilę, nie odpowiadając. Potem od­wróciła twarz ku niemu i przytaknęła z powagą.

-  Tak, zastanawiałam się nad tym. Ale wciąż jeszcze niewie­le wiem.

Serce Oi przestało na chwilę bić.

-  Więc nie zależy ci na mnie ani trochę?

-  Owszem, zależy mi - zapewniła Helene. - Naprawdę bardzo mi na tobie zależy. Ale od tego do małżeństwa... mał­żeństwo to bardzo poważna sprawa, Oja. Ono ma trwać przez całe życie. - Wzięła jego rękę i splotła swoje palce z jego pal­cami. - A poza tym jest jeszcze Mała Mali - dodała. - Nikt nie powiedział, że ona by chciała mieć nową mamę. Pomyślałeś o tym?

-  Ale ona cię tak strasznie lubi, że...

-  Owszem, lubi mnie, kiedy po prostu pracuję w Stornes. Wszystko może się zmienić, kiedy się dowie, że ty i ja... że my...

-  Jestem absolutnie pewien, że nie będzie żadnych proble­mów - wykrzyknął Oja z przejęciem. - Wprost przeciwnie, dziec­ko będzie szczęśliwe.

Otoczył ramieniem jej barki i przytulił ją do siebie. Muskał wargami miękki, ciepły policzek.

-  Jeżeli więc tylko to sprawia, że ty nie chcesz...

-  Nie, nie tylko to - odparła Helene pospiesznie i odsunęła się lekko od niego. - Ja potrzebuję czasu, Oja.

Oja westchnął. Wciąż ten czas i czas, wciąż ta sama śpiewka, że ona potrzebuje czasu. Rozczarowanie i bezradność spadły na niego niczym zimna woda. Ona prawdopodobnie spostrzegła, jak bardzo Oja jest rozczarowany, bo przysunęła się do niego znowu i objęła ramieniem jego barki.

-  Oja, coś ty...

Jej twarz znalazła się tuż przy jego twarzy. Usta były tak ku­sząco blisko. Oja gwałtownie wziął ją w ramiona i tulił podnieco­ny. Całował ją namiętnie. Helene nie wyrywała mu się, ale też nie odwzajemniała pocałunków. Pozwalała mu tylko, by ją całował. Nagle zatrąbił za nimi samochód. Oja podskoczył i obiema ręka­mi chwycił lejce. Poznał taksówkę Hógberga. Manewrując ostroż­nie, sprowadził bryczkę na skraj drogi, tak by taksówka mogła ich wyminąć. Hógberg pomachał mu ręką na powitanie, Oja odpowiedział tym samym. Z zainteresowaniem przyglądał się sa­mochodowi. Nieczęsto spotykało się te pojazdy na wiejskich dro­gach. Na tylnym siedzeniu mignęła mu jakaś para. Ale samochód zbyt szybko odjechał, by mógł rozpoznać kto to. Znowu zerknął na Helene. Ona odsunęła się lekko. Tamten nastrój już minął, pomyślał Oja, przeklinając samochód, który mu przeszkodził. Cmoknął na konia i zmusił do szybszej jazdy. Powinien postąpić tak, jak radziła mu matka, i czekać. Nic więcej zrobić nie mógł.

 

-  Czy spotkaliście samochód Hógberga na drodze? - spytał Havard, kiedy Oja wszedł do izby. Helene poszła prosto do swo­jego pokoju, żeby się rozpakować i przebrać.

-  Tak, spotkaliśmy - przytaknął Oja. - A gdzie on był?

-  Tutaj - poinformowała Mali krótko.

-  Tutaj? - Oja patrzył na nią z otwartymi ustami. - A kto to przyjechał tą taksówką?

-  Zaraz po twoim wyjeździe mieliśmy wizytę niejakiego Ansgara Langmo i jego żony - oznajmił Havard. - Misjonarza z Oslo.

-  Langmo? - Oja patrzył na niego przerażony.

-  Tak, to brat Samuela. Podobny do niego, że niech to licho porwie.

-  A czego on, na Boga, tutaj chciał?

-  Chciał się spotkać ze swoją bratanicą. Tak przynajmniej nam powiedział. Umożliwiliśmy mu to, ale zaraz potem poka­zaliśmy drzwi. Chociaż on najwyraźniej zamierzał zostać przez kilka dni, ten drań, ale...

-  Naprawdę nie chciał nic innego? Tylko zobaczyć Marilenę?

-  Zaczął coś gadać o tym, że nigdy nie otrzymał dokład­nych informacji, jak umarł jego brat - wtrąciła Mali, stojąca przy kuchni. - Ale powiedziałam mu, że o tej sprawie nie będziemy więcej rozmawiać. Jeśli coś go niepokoi, to niech zapy­ta lensmana.

-  Czy to pewne, że on nie zechce odgrzebywać sprawy? - za­stanawia! się Oja. - My przecież mamy teraz nowego lensmana. Gdyby więc tamten...

-  To pewne, tak - przytaknęła Mali. Mówiła z większą pew­nością, niż to sama czuła. Lodowaty chłód, który ogarniał ją zawsze, gdy o tym myślała, pojawił się znowu. Lensman nie ma chyba nic więcej do powiedzenia w sprawie dawnych wy­darzeń dotyczących Ruth i Samuela? Prawdopodobnie w ogó­le niewiele o tym wie, pocieszała sama siebie. - No ale teraz w każdym razie pozbyliśmy się tego Ansgara Langmo - dodała, przymykając na chwilę oczy. Nie chciała więcej myśleć o tym lodowatym mężczyźnie, którego obecność ożywiała tak wiele bolesnych wspomnień. - A jak tam w Gjelstad, Oja? Długo cię nie było.

-  No bo musiałem napić się kawy.

-  Tak właśnie myślałam. Jak im się powodzi?

-  Mam przekazać wam pozdrowienia i przypomnieć, że obiecaliście niedługo przyjechać z wizytą. Poza tym myślę, że u nich wszystko w porządku. Radzą sobie w Gjelstad bardzo dobrze, tak to wygląda.

-  Owszem, Oddleiv jest zdolnym gospodarzem - potwier­dził Havard. - Naprawdę dobrze im się układa.

-  No i mają już trójkę dzieci...

-  Tak, jak to Helga mówi, Gjelstad się zaludnia - roześmiała się Mali. - A dla niej to sama przyjemność. Helga świetnie sobie radzi po śmierci Kristena. Jest otoczona rodziną, mimo że Ruth Lina mieszka w Trondheim, a Hakon w Oslo.

W tym momencie drzwi się otworzyły i do izby weszła He­lene. Oja zauważył, że przebrała się już w codzienną sukienkę i włożyła fartuch.

-  A oto i Helene - zawołała Mali przyjaźnie. - Jak dobrze, że jesteś z powrotem, Helene! Jak tam z twoim tatą?

-  Wciąż wiemy bardzo mało - odrzekła dziewczyna. - To podobno coś z żołądkiem, ale doktor nic bliższego nie mówi. Musimy po prostu czekać i mieć nadzieję, że mu to przejdzie. Zresztą wyglądał już lepiej, kiedy przyjechałam - dodała.

-  Więc będziesz mogła u nas zostać jeszcze przez jakiś czas?

-  Tak, w przyszłym tygodniu Elise pojedzie do domu, żeby im pomóc - odparła Helene. - Ja mogę zostać tutaj.

-  Jak dobrze to słyszeć - ucieszyła się Mali. - Wszyscy za tobą tęskniliśmy, kiedy cię nie było.

Drzwi otworzyły się znowu i do izby wbiegła Mała Mali z bar­dzo potarganymi włosami.

-  Helene! - zawołała uradowana, kiedy zauważyła służą­cą. - Wróciłaś!

Podbiegła do niej, objęła Helene rękami w pasie i mocno się do niej tuliła. - Jak to dobrze, że wróciłaś!

-  Przecież miałam wrócić, obiecałam - uśmiechnęła się He­lene, głaszcząc ją po potarganych włosach. - A ty, jak widzę, ba­wiłaś się w stodole? We włosach masz pełno siana.

-  Tak, byłam w Granvold, bawiliśmy się... - Mała Mali po­trząsała głową, żeby oczyścić włosy.

-  Myślę, że powinniśmy wziąć grzebień i wyjść na ganek - za­proponowała Helene. - Tam doprowadzę cię do porządku.

Wyszły ze śmiechem, Helene wciąż głaskała dziewczynkę po głowie.

-  To zdumiewające, jak ona świetnie sobie radzi z tym dziec­kiem - zauważył Havard, patrząc w ślad za nimi. - Nie widzia­łem Malej Mali tak ożywionej i radosnej od czasu... od czasu, kiedy Herborg odeszła. - Chrząknął i spojrzał ukradkiem na Oję, przestraszony, jak tamten zareaguje na dźwięk imienia Her­borg.

-  Rzeczywiście, masz rację - zgodziła się z nim Mali.

Oja nie powiedział nic. Stał tylko i czuł każdą komórką swe­go ciała, jak bardzo jest zakochany w Helene. To nie tylko po­żądanie ani pusta zachcianka, myślał. Żywił dla niej naprawdę głębokie uczucia. Kochał ją za ten dobry uśmiech, za jej ciepło, a także za to, czym się stała dla jego córeczki. Niepokój, że ona odpowie mu „nie", odczuwał jako bolesne ssanie w piersi. Hele­ne musi zostać, myślał desperacko. Nie może po prostu znowu zniknąć z jego życia, nie potrafił powiedzieć, jak by to zniósł. Dość już przeżył zmartwień i rozpaczy. Teraz powinna znowu nadejść jego kolej. Jego i Małej Mali.

-  Dzisiaj wieczorem Helene pójdzie ze mną na górę - oznaj­miła Mała Mali, kiedy Oja powiedział, że zbliża się czas snu. - Prawda, Helene?

-  Jeśli twój tata nie ma nic przeciwko temu, to tak. - Po­liczki Helene oblał rumieniec, dziewczyna spoglądała na ojca dziecka.

-  Oczywiście, ja nie mam nic przeciwko temu.

-  A ty pójdziesz ze mną jutro wieczorem, tatusiu.

-  Dobrze, może być jutro.

Tym razem Oja zerknął na Helene. To, że Mała Mali akcep­tuje ją jako osobę, która kładzie ją spać, wróżyło bardzo dobrze. Przynajmniej nie będzie problemów z tej strony, gdyby on i He­lene mieli zamiar się pobrać. Jeśli nie skończy się tylko na ma­rzeniach. Oja westchnął, wziął gazetę i zaczął czytać. Niewiele jednak rozumiał z tego, co tam było napisane.

-  Czy mogę ci coś pokazać? - spytała Mała Mali, kiedy obie z Helene były już w sypialni. - Chodź!

Podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Letni wieczór był jasny i pachnący. Góry po drugiej stronie fiordu miały tę nie­zwykłą liliową, wieczorną barwę, a fiord leżał ciemny i spokojny niczym lustro.

-  Teraz w lecie nie widać za dobrze - rzekła Mała Mali, wy­ciągając szyję. - Jest za jasno. Ale moja mama... ona jest gwiaz­dą tam w górze.

-  Naprawdę?

-  A nie wiedziałaś, że wszyscy, którzy umierają, zmieniają się w gwiazdy i przyglądają się nam z góry? Oni nas pilnują. Bab­cia tak mówi.

Helene uśmiechnęła się.

-  Nie, nie pamiętam, żebym kiedyś o czymś takim słysza­ła. Ale chętnie w to wierzę. - Stanęła za dzieckiem i spoglądała w górę na szafirowe, wieczorne niebo, na którym migotało kilka mdłych gwiazd.

-  Zobaczysz lepiej jesienią, kiedy będzie ciemno, Hele­ne - zapewniała Mała Mali. - Wtedy zobaczysz jej gwiazdę bar­dzo dobrze. Bo ty zostaniesz u nas do jesieni, prawda? - spytała nagle. - Nie pójdziesz sobie swoją drogą?

-  Właściwie zostałam przyjęta tylko do czasu, kiedy zwie­rzęta wrócą we wrześniu z górskich pastwisk.

-  Ale przecież możesz zostać dłużej?

-  O tym decyduje twoja babcia.

-  To ja ją poproszę, żebyś została.

-  Widzisz, to jest także związane z tym, że ja mam zamiar dalej się uczyć - wtrąciła Helene ostrożnie. - Bardzo bym chcia­ła chodzić jeszcze do szkoły.

-  Przecież ty jesteś dorosła, Helene. Dorośli ludzie nie cho­dzą chyba do szkoły?

-  Owszem, jeśli chcą się kształcić dalej, to chodzą do szkoły, tak to jest.

-  A kim ty byś chciała zostać?

-  Kiedyś myślałam, żeby zostać pielęgniarką.

-  A teraz już nie chcesz?

-  Chcę, ale na to trzeba się bardzo długo uczyć. A widzisz, ja muszę też zarabiać pieniądze. U nas w domu musimy sobie nawzajem pomagać. Nie mamy dużo pieniędzy.

Mała Mali przez chwilę się nad tym zastanawiała. Rozebrała się i wciągnęła przez głowę nocną koszulę, potem wślizgnęła się do łóżka i otuliła pierzyną.

-  To przecież możesz zostać u nas, prawda? Tu zarobisz pie­niądze.

-  No, zobaczymy.

-  Czy ty lubisz mojego tatę? - spytało nieoczekiwanie dziec­ko, wpijając w nią wzrok.

Helene zarumieniła się. Odpinała i zapinała niespokojnie guzik sukienki. - Ja lubię wszystkich tutaj w Stornes.

Mała Mali wolno skinęła głową.

-  Mój tata był bardzo smutny - wyjaśniła z powagą. - Bo on bardzo kochał mamę.

-  Świetnie to rozumiem. Ty też pewnie byłaś bardzo smut­na?

-  Tak, ale ze mną jest inaczej, bo ja rozmawiam z mamą pra­wie każdego dnia. I tylu ludzi mnie kocha. A tatuś... tatuś ma tylko mnie. Sam tak powiedział, że ma tylko mnie. - Przez chwi­lę leżała i wpatrywała się zamyślona w sufit. Nagle uśmiechnęła się. - A teraz tata jest weselszy - oznajmiła zadowolona.

Helene nie skomentowała jej słów.

-  A może powinnam ci trochę poczytać? - spytała.

Mała Mali wzięła wielką książkę z bajkami, leżącą na noc­nym stoliku, i podała Helene.

-  Przeczytaj mi o Kopciuszku - poprosiła. - Ja to bardzo lu­bię.

Zasnęła podczas czytania. Helene odłożyła ostrożnie książ­kę z powrotem na nocny stolik, lepiej otuliła dziecko i wstała. Wolno pochyliła się i pocałowała małą w policzek. Jej serce było pełne miłości. Zawsze bardzo lubiła dzieci, ale Małej Mali to na­prawdę nie sposób nie lubić. Przez moment zastanawiała się, jak by to było, gdyby zgodziła się wyjść za mąż za Oję i zostać młodą gospodynią we dworze. Poczuła ssanie w żołądku. Nie wiedzia­ła, czy jest na to gotowa, chociaż takie małżeństwo rozwiązałoby wiele jej problemów. Muszę jednak najpierw być pewna swoich uczuć, myślała. Muszę być pewna tego, co czuję do Oi. Mała Mali nie stanowi problemu. Ją Helene już zdążyła pokochać.

  

ROZDZIAŁ 3.

 

Tego wieczoru późno zadzwonił telefon. Tylko Mali i Havard nie poszli jeszcze spać, służący wrócili do swoich domów, a Helene gdzieś zniknęła. Mali nie miała pojęcia, gdzie podziewa się Oja. Zdarzało się często, że chodził na wieczorne spacery, kiedy po­goda dopisywała. Wielokrotnie widziała go przez okno, chętnie chodził po polach i łąkach. Miała wrażenie, że to są takie jego gospodarskie spacery.

Mali wyszła do sieni, by odebrać telefon.

-  Halo, Mali, tu Martin.

-  Naprawdę, to ty? - krzyknęła zaskoczona i poczuła, że się uśmiecha. - Jak dawno się nie słyszeliśmy!

Nie miała od niego wiadomości od początku wojny. Przez te straszne lata były poważne problemy zarówno z telefonami, jak i z pocztą.

-  No właśnie, w czasie wojny nie było mowy o żadnym połą­czeniu, a i teraz wszędzie panuje jeszcze kompletny chaos. Tak mi przynajmniej mówiono, kiedy wcześniej próbowałem nawią­zać kontakt. No ale ostatnio sytuacja powoli się normalizuje, prawda? Jak ci się wiedzie, Mali?

-  Dziękuję bardzo, u nas wszystko w porządku. Jakoś wy­szliśmy z wojny obronną ręką i my, i nasza wieś. A ty?

-  Ja to właściwie nie bardzo zauważyłem, że jest wojna. Tyl­ko o tyle, że wiele rzeczy stało się trudniejsze do załatwienia, między innymi jeśli chodzi o import do naszego sklepu. Wciąż istnieje wielkie zapotrzebowanie na twoje wspaniałe prace i na stroje, które szyła Dorbet. Mam nadzieję, że może teraz znowu zaczniecie je nam przysyłać, jeśliby wam to odpowiadało - do­dał pospiesznie. - Ja już zbadałem sprawy i z pocztą nie będzie kłopotów. Wyobrażam sobie, że wypełniłaś przez te lata duży magazyn swoimi pracami, nie mylę się, prawda?

-  Rzeczywiście, mam tego sporo. I w Granvold też czeka wiele strojów.

-  W takim razie uważam, że mogłybyście zacząć je wysyłać, chociaż szczerze mówiąc, to ja pod koniec września przyjadę do Norwegii.

-  Przyjedziesz do Norwegii? - spytała Mali zaskoczona i po­czuła skurcz w żołądku.

-  Tak, bardzo dawno nie byłem w kraju. Rzeczywiście wojna nas oddzielała, gdyby ich odwiedził, postanowiłem więc się do was wybrać.

-  I my też będziemy cię mogli zobaczyć?

-  Chciałbym zaplanować sobie wyjazd do Stornes, bardzo bym chciał. Może zresztą mógłbym zabrać kilka twoich prac, większość jednak chyba trzeba będzie wyprawić pocztą.

-  Ja się tym zajmę. Więc będziemy mogli poznać również twoją nową żonę? - dodała. - Czy ona będzie ci towarzyszyć w podróży?

-  Moje małżeństwo niestety nie przetrwało tych lat, Mali. Przyjadę więc sam.

-  Nie przetrwało... rozwiodłeś się ponownie?

-  No niestety, tak się to skończyło. Kiedy teraz na to patrzę, to muszę przyznać, że chyba za bardzo się z tym małżeństwem pospieszyłem. Jeśli tak można powiedzieć - dodał lakonicznie.

-  Przykro mi to słyszeć, Martin. Miałam nadzieję, że tym razem odnajdziesz szczęście, ale widocznie nie tak łatwo je do­ścignąć.

Martin nie odpowiedział na to, przez chwilę oboje milczeli. Mali słyszała chrobot w telefonie. Potem Martin odchrząknął i mówił dalej.

-  Czy z twoją rodziną wszystko w porządku?

-  Tak, dziękuję - teraz w porządku. Tylko że dwa lata temu Oja stracił żonę. Nie rozmawiałam z tobą od tamtej pory. A Dorbet i Ola mają śliczną dziewczynkę.

-  O mój Boże!

-  Poza tym wszystko u nas po staremu. Jakoś nam mija dzień za dniem.

-  No właśnie, tutaj też tak jest. Ale strasznie się cieszę, że znowu przyjadę do Stornes. Mam nadzieję, że nie zburzę domo­wego spokoju - dodał. - Chociaż przyjadę bez żony, to miałem na myśli.

Mali też właśnie o tym myślała. Przysięgła sobie przecież, że po tym, co się stało w Ameryce, nigdy nie pozwoli mu tu znowu przyjechać. Ale to było tak dawno temu. I chyba naprawdę nie zaszkodzi, gdyby ich odwiedził. Wie przecież, że między nimi do niczego nigdy nie dojdzie. Zresztą on pewnie już na nic nie liczy, pomyślała. Tamta sprawa się skończyła. Bardziej martwiła się z powodu Dorbet, żeby Martin nie namącił jej znowu w gło­wie. Chociaż chyba takiego niebezpieczeństwa już nie ma. Dor­bet nie może myśleć o wyjeździe do Ameryki teraz, z dwojgiem dzieci, jako gospodyni dużego dworu, którym musi zarządzać.

-  Przecież ty i ja dobrze wiemy, jak się sprawy mają, Marti­nie - odparła. - Możemy się spotkać jak starzy przyjaciele.

-  A Havard?

-  Porozmawiam z Havardem. Wszystko będzie do­brze - zapewniła. Całkiem pewna jednak nie była. Wiedziała, że Havardowi ten projekt się nie spodoba. Będzie jednak musiał ustąpić, Mali spróbuje go przekonać, że nie istnieje żadne nie­bezpieczeństwo.

-  W takim razie niecierpliwie będę wyglądał września - rzekł Martin. Słyszała, że się uśmiecha.

-  A ja zatroszczę się o wysłanie tkanin i strojów do Amery­ki - obiecała Mali. - Resztę zabierzesz sobie, jak przyjedziesz.

-  Świetnie. Miej się dobrze, Mali, i pozdrów ode mnie wszyst­kich.

-  Dziękuję i nawzajem. Ty też pozdrów Jenny.

-  Kto to był tak późno wieczorem? - spytał Havard, kiedy Mali wróciła do izby.

-  Wyobraź sobie, że to Martin Bakken. Mam cię od niego pozdrowić.

-  A więc znowu zaczyna telefonować.

-  Tak, przedtem nie było to takie proste, jak wiesz.

Mali zaczęła sprzątać jakieś stare gazety. Wzięła pustą fili­żankę Havarda i postawiła ją na blacie.

-  On zamierza przyjechać pod koniec września.

-  Tutaj?

-  Tak, chciałby do nas zajrzeć. Zabierze prace ode mnie i od Dorbet.

Przez chwilę w izbie panowała kompletna cisza. Mali włoży­ła filiżankę i talerzyk do ocynkowanej wanny i odwróciła się do Havarda.

-  Myślę, że nie będzie przeszkód, prawda?

-  A ja myślałem, że już tego faceta u nas nie zobaczę.

-  No właśnie, ja też tak myślałam, ale... Minęło wiele czasu, Havardzie. I nigdy nic się przecież nie wydarzyło.

-  Ale mogło się wydarzyć.

-  Tak nie wolno myśleć.

Havard nie odpowiedział. Podniósł się sztywno z miejsca i masował sobie krzyż.

-  Skoro jednak uważasz, że wszystko w porządku...

-  Ja bym chciała, żebyś ty też tak uważał - powiedzia­ła stanowczo. Podeszła do niego i położyła mu ręce na ra­mionach. - Przecież wiesz, że między nami niczego nie było, Havardzie. Że dla mnie liczysz się tylko ty.

-  Ale teraz myślę też o Dorbet - rzekł Havard. - Pamiętasz, jak bardzo chciała pojechać do Ameryki, kiedy Bakken był tutaj ostatnio? Żeby on znowu nie nawbijał jej czegoś do głowy.

-  Powiem mu to, zanim się z nią spotka - obiecała Mali. - Bo ja też o tym pomyślałam. Ale wiesz, teraz, z dwojgiem małych dzieci i wielkim dworem...

-  Ty też miałaś dzieci i dwór, ty też...

-  Ale przecież to nie były małe dzieci, Havardzie.

-  Możliwe, że nie były małe - bąknął Havard ze złoś­cią. - Kładźmy się spać.

Kiedy Mali chodziła po domu, gasiła lampy i stearynowe świece, zdała sobie sprawę z tego, że nie wspomniała nic o tym, iż Bakken przyjedzie sam. Havard pewnie spodziewa się, że będzie mu towarzyszyć żona, przemknęło jej przez myśl. Nie szkodzi, powiem mu później, niech się najpierw oswoi z tą wiadomością. Dziś wieczór nie chciała już do sprawy wracać.

 

Następnego przedpołudnia Mali poszła do Granvold. Chciała poinformować Dorbet o rozmowie z Martinem i poprosić ją, by przygotowała stroje do wysyłki. Poza tym była sprawa z Sivertem, o tym też powinna porozmawiać z córką. Teraz, kiedy Oja poznał prawdę, było słuszne i właściwe, żeby również Dorbet orientowa­ła się w przeszłości rodziny. Mimo wszystko jest to nasza wspólna sprawa. Skoro Sivert sam postanowił powiedzieć o niej Oi, to nie powinien protestować, że Dorbet również się dowie. Perspektywa tej rozmowy jednak wcale jej nie cieszyła. Chodziło bowiem o nią samą, o jej pomyłkę i o wszystkie jej dawne grzechy. Razem z tą historią wyjdzie na światło dzienne wiele ponurych spraw. Dzieci nigdy nie zrozumieją, dlaczego wtedy dokonała takiego wyboru. Nikt tego nie potrafi zrozumieć, ponieważ Mali ani nie chce, ani nie może opowiedzieć wszystkiego dokładnie. Nigdy. Dorbet wieszała pranie, kiedy Mali przyszła.

-  O, mama! - zawołała uradowana. - W takim razie usiądziemy sobie na słońcu i napijemy się kawy. Chciałabyś?

-  Tak, byłoby bardzo miło - uśmiechnęła się Mali. - A gdzie dzieci?

-  Trygve poszedł na Wzgórze, tak mi się zdaje, a mała odby­wa swoją przedpołudniową drzemkę.

-  Już niedługo przestanie sypiać przed południem.

-  Obawiam się, że tak - roześmiała się Dorbet. - To bardzo miło mieć tę godzinkę przed południem wolną od zajmowa­nia się dzieckiem. Ale i tak nie mam się na co skarżyć, Ruth Margrethe jest bardzo grzeczna.

Dorbet przyniosła kawę i jakieś ciasteczka, usiadły przy sto­liku koło spichlerza.

-  Wczoraj wieczorem telefonował Martin Bakken - zaczęła Mali.

-  Co ty powiesz, naprawdę? To telefony już zaczęły dzia­łać?

-  Tak, teraz będzie pewnie łatwiej i z telefonami, i z wy­syłką. Powinnyśmy przygotować od razu dużą wysyłkę, tak powiedział Martin. Ty też pewnie masz mnóstwo gotowych strojów, prawda?

-  Oczywiście. To będzie wielka paczka, jeśli ty jeszcze doło­żysz swoje prace.

-  Teraz wyślemy tylko część - rzekła Mali, biorąc małe cia­steczko. - Resztę on zabierze sam, kiedy tu przyjedzie. Bo wybie­ra się do Norwegii we wrześniu.

- I do nas też przyjedzie?

-  Chciałby się wybrać do Stornes, tak.

-  No to wspaniale. - Dorbet promieniała.

-  Ale ty chyba nie myślisz o żadnej podróży do Ameryki?

-  Gdyby mnie zaprosił, to...

-  Nie, Dorbet, tego nie możesz zrobić - oświadczyła Mali stanowczo. - Masz dwoje małych dzieci i wielki dwór, którym powinnaś się zająć. Nie możesz nawet myśleć o takiej podróży.

-  Ale ty przecież pojechałaś!

-  Nie miałam małych dzieci, Dorbet.

-  Nie, no coś ty, przecież nie myślę o wyjeździe teraz - uspo­kajała ją Dorbet. - Przez jakiś czas o tym marzyłam, kiedy by­łam młoda. Wtedy miałam taką straszną ochotę tam pojechać... Pomyśl, zobaczyć Amerykę! Wyobrażałam to sobie jako wielką przygodę... Zresztą musisz przyznać, że to jest przygoda.

-  Owszem, to jest przygoda - przytaknęła Mali. - Ale najlep­szy ze wszystkiego i tak jest powrót do domu.

-  Ja to będę musiała się zadowolić jakimś wyjazdem do mia­sta od czasu do czasu - westchnęła Dorbet. - A to akurat nie ma nic wspólnego z przygodą, chociaż...

Siedziały przez chwilę w milczeniu. Słońce piekło mocno, robiło się bardzo gorąco. Mali wachlowała się dłonią.

-  Jest jeszcze jedna sprawa, Dorbet...

-  Tak, a co takiego?

-  To coś, co powinnaś zachować w najgłębszej tajemni­cy - zaczęła Mali. - Ja byłam pewna, że to nigdy nie wyjdzie na światło dzienne, ale los chciał inaczej. Mimo wszystko nie roz­mawialiśmy o tym. Aż do śmierci Herborg. Wtedy Sivert odbył długą rozmowę z Oją, no i w związku tym... no właśnie, Sivert wygadał tajemnicę - dodała. - Chciał, żeby Oja zrozumiał, że nie tylko on jeden cierpi. Że każdy z nas ma swoje troski, wszy­scy cierpimy. Mniej lub bardziej - mówiła wolno.

-  Przecież od śmierci Herborg minęły już dwa lata.

-  Tak, i przez cały czas o tym myślałam, że byłoby słuszne, gdybyś ty też poznała prawdę. Ale... no cóż, odkładałam to i od­kładałam, aż w końcu...

Dorbet zaciekawiona pochyliła się ku matce.

- O co chodzi?

Mali otarła rozgrzaną twarz i głęboko wciągnęła powiet­rze.

-  Sivert i Tordhild są przyrodnim rodzeństwem.

Przez dłuższą chwilę Dorbet siedziała bez słowa i wpatrywa­ła się w matkę. Jej oczy zrobiły się wielkie z zaskoczenia. Unio­sła wysoko brwi. - Przyrodnim rodzeństwem? W jaki sposób, na Boga, jest to możliwe? Tordhild pochodzi przecież z cygańskie­go rodu.

-  To bardzo długa historia, Dorbet.

-  No to chętnie bym ją usłyszała - odparła córka z napię­ciem w głosie. - Opowiedz mi o tym, mamo.

-  Wszystko zaczęło się wtedy, kiedy jako młoda dziewczyna byłam służącą w Gjelstad - rozpoczęła Mali opowieść. - Poda­wałam do stołu podczas wesela i wtedy spotkałam Johana Stornesa.

-  No tak, i wyszłaś za niego za mąż!

-  Owszem, wyszłam. Ale wbrew swojej woli. Mój ojciec po­padł w kłopoty, zanosiło się na to, że rodzina zostanie pozba­wiona dachu nad głową i środków do życia, jeśli nie spłaci się długów...

Westchnęła i odgarnęła wilgotne włosy z czoła.

-  Johan Stornes... on kompletnie stracił głowę. Nie zwracał uwagi na nic, chciał mnie po prostu mieć. Był gotowy zapłacić długi mojego ojca i...

-  I kupił sobie ciebie? - wyszeptała Dorbet z niedowierza­niem, przyglądając się matce.

-  Chyba tak właśnie trzeba to określić.

-  Ale przecież mogłaś powiedzieć „nie"! Ty przecież nigdy się nie poddawałaś bez oporu, mamo. Zawsze taka byłaś.

-  Nie byłam w stanie patrzeć, jak moja rodzina pogrąża się w nędzy.

-  I wtedy...

-  Wtedy zostałam młodą gospodynią w Stornes. Poślubi­łam mężczyznę, którego nie mogłam znieść. Dostałam się we władzę teściowej, która mnie nienawidziła. To było prawdziwe piekło. I wtedy pojawił się Cygan Jo, następnego lata po ślu­bie. - Mali bezradnie opuściła ręce. - Był wszystkim, o czym marzyłam, wszystkim, czego mogłam pragnąć u mężczyzny. To była miłość.

-  To dlaczego z nim wtedy nie uciekłaś?

-  Nie miałam odwagi. Bo to by zniszczyło życie wielu lu­dziom. Wstyd...

-  No i urodziłaś Siverta. Półkrwi cygańskie dziecko. Ale jak zdołałaś...

-  Długo mi się udawało. Pewnego dnia jednak Johan poznał prawdę. Jeśli przedtem nie czuł do mnie nienawiści, to z pew­nością poczuł ją po tym wszystkim. Siverta też znienawidził... Odepchnął go, nie chciał go widzieć.

-  Ale potem umarł?

-  Tak, umarł.

-  A ty zostałaś jako gospodyni Stornes z małym chłopcem, którego wszyscy uważali za dziedzica dworu. Jak ty mogłaś, mamo! - Dorbet potrząsała głową. - Atakowałaś mnie przez te wszystkie lata, podczas gdy sama...

-  Tak, to było niesłuszne - przyznała Mali. - Ale starałam się zachowywać najlepiej jak mogłam w tej sytuacji. Nikt nie cierpiał z powodu mojej tajemnicy. To była moja sprawa. Mój grzech i moje życie.

-  Ale w końcu grzech się na tobie zemścił.

-  Tak - westchnęła Mali i otarła twarz. - Kiedy Sivert przy­jechał do domu z Tordhild, zrozumiałam, czyją ona jest córką... Wtedy cały świat się dla mnie zawalił. Myślałam, że to nie może być prawda, okazało się jednak, że owszem, to prawda. Na do­datek ona spodziewała się dziecka. Nie miałam innego wyjścia, musiałam opowiedzieć Sivertowi, kim on naprawdę jest.

Dorbet wolno kiwała głową.

-  To dlatego oni wtedy tak szybko wyjechali, Sivert i Tord­hild.

-  Tak. Myślałam, że nigdy więcej ich nie zobaczę, ale... Sivert w końcu wrócił. I wybaczył mi, sam mi to powiedział. Trudniej jest mi wybaczyć sobie samej - dodała wolno. - O wiele trudniej.

Przez chwilę znowu siedziały w milczeniu. Kawa stała w fili­żankach nietknięta. Gdzieś daleko porykiwała krowa, poza tym było zupełnie cicho.

-  Zawsze uważałam cię za najsilniejszego człowieka, jakiego znam - powiedziała na koniec Dorbet. - Byłaś niezłomna, nieza­leżnie od tego, co się działo. I nosiłaś tę tajemnicę, którą mi teraz opowiedziałaś... - potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

-  Takie jest życie - stwierdziła Mali cicho. - Każdy z nas ma swój krzyż do dźwigania. Ja też mam swój, to pewne.

-  Czy Sivert wie, że postanowiłaś mi o tym opowiedzieć?

-  Nie powiedziałam mu wyraźnie, sądzę jednak, że on się domyśla. I że zgodzi się ze mną. Rodzina powinna to wiedzieć. On sam przecież wtedy pierwszy opowiedział Oi.

-  Więc to dlatego on nie objął Stornes, mimo że jest pierwo­rodnym synem. Uważał, że to niesłuszne.

-  Chyba tak właśnie było, uważał, że sprawiedliwość wyma­ga, aby dwór otrzymał Oja. Poza tym Sivert ma swoją muzykę. To nie było tylko...

-  I dlatego Johannes też został pozbawiony dziedzictwa.

-  Tak można powiedzieć, ale...

-  Tak to jest, mamo. Czy Johannes coś o tym wszystkim wie?

-  Nie, i ja nie zamierzam mu o niczym opowiadać. Jeśli kie­dykolwiek mógłby się dowiedzieć prawdy o swoim pochodzeniu, to muszą mu to powiedzieć rodzice. Chyba rozumiesz?

-  Ja nigdy nie pisnę ani słowa - obiecała Dorbet. - Ani słowa... nawet Oli nie powiem - rzekła z głębokim przekona­niem. - Dla mnie to niczego nie zmienia. Sivert jest moim starszym bratem, takim, jakim zawsze był. Podziwiam go - dodała w zamyśleniu. - Podziwiam, że wrócił tutaj i potrafił ci wszystko wybaczyć. To nie było łatwe.

-  Nie, łatwe nie było - przyznała Mali. - I jestem mu za to nieskończenie wdzięczna. Sivert zawsze znaczył dla mnie bar­dzo wiele.

-  Twoje dziecko miłości.

Mali spojrzała jej w oczy.

-  Być może - szepnęła tylko. - Być może.

Znowu przez chwilę się nie odzywały. Opasły trzmiel buczał nad stołem. Mali starała się go przegonić.

-  Ja nie żywię do ciebie urazy - powiedziała Dorbet cicho.

-  Cieszę się, że mi to mówisz.

-  Zresztą nie mam powodu, żeby żywić do ciebie urazę. Zawsze byłaś silną i dobrą matką, cieszę się, że jesteś tym, kim jesteś. Zawsze wiedziałam, że taka jesteś, nawet wówczas, kiedy rozumiałam, że nad twoją głową szaleje burza. - Dorbet wylała zimną kawę na trawnik i nalała świeżej. - Ciekawe tylko, czy kawa w dzbanku jest dużo cieplejsza od tej, którą wylałam - po­wiedziała, unosząc filiżankę do ust. - No tak, ta też wystygła.

-  To nie szkodzi - powiedziała Mali. - Będę się chyba zbie­rać do domu. Niedługo obiad.

-  Ja też mam ci coś do powiedzenia, ja także - zatrzymała ją Dorbet. - Coś, o czym nikt nie wie. Coś, czego nie chciałam wyjawić żadnemu człowiekowi na świecie. Ale teraz... - Zwi­jała w palcach brzeg swojego fartucha, zerknęła spod oka na Mali, potem znowu spuściła oczy. - Tego dnia, kiedy Marit umarła... - zaczęła opowieść. - Ja byłam w spichlerzu, kiedy przyjechał ten Niemiec, Heinrich Klein. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie po tym... ty mnie chyba rozumiesz. Weszłam więc do spichlerza. Ale on przyszedł tam za mną. - Zrobiła krótką pauzę. Napiła się kawy, jakby jej zaschło w ustach. - On przyszedł wtedy, żeby mnie ostrzec, żeby powiedzieć, iż Ola jest obserwowany. Że nie wolno mu robić niczego... niczego głupiego, bo go złapią.

Dorbet odgarnęła pospiesznie włosy i przesunęła się niespo­kojnie na krześle.

-  Spytałam go, dlaczego mi to mówi. A on odparł, że to próba naprawienia tego, co... co się stało. I że on tego żałuje. A potem... potem mnie pocałował. Leciutko, tylko tak po przyjacielsku. To był pożegnalny pocałunek. Nie mogłam temu prze­szkodzić, mamo! - dodała gwałtownie. - Wszystko stało się tak nagle.

-  Ja cię rozumiem - wtrąciła Mali pospiesznie. - Nie stała się przecież żadna wielka szkoda.

-  Owszem, stała się - wybuchnęła Dorbet łamiącym się gło­sem. - Bo nagle w progu stanęła Marit.

-  Dobry Boże...

-  Marit zaczęła krzyczeć. Wrzeszczała, że jestem niemie­cką dziwką i... Ona po prostu wszystko źle zrozumiała, próbo­wałam jej to wyjaśnić, ale ona rzuciła się pędem przez podwórze jak opętana, jakby jej rozum odjęło. I kiedy dobiegła do ganku... - Dorbet zrozpaczona wyłamywała sobie palce i wpiła ciemne spojrzenie w matkę. - Przed gankiem jakby się załama­ła, upadła - szeptała Dorbet. - Kiedy do niej dobiegłam... ona już nie żyła.

Mali ujęła jej rękę nad stołem i uścisnęła.

-  Ty myślisz, że umarła z twojej winy - rzekła wolno. - I to cię bardzo dręczy.

Dorbet wolno skinęła głową. Wielkie łzy spływały po jej twa­rzy.

-  Ja tego nie chciałam - zaniosła się szlochem. - Próbowa­łam powiedzieć, że ja nie... Ale ona poleciała jak szalona. Serce musiało jej pęknąć. I to z mojego powodu! Dlatego, że ja... Ma­rit nie znosiła Niemców. Zresztą kto ich lubił - dodała gwałtow­nie.

-  To nie jest twoja wina, że Marit umarła, Dorbet - rzekła Mali stanowczo. - Nie wolno ci tak myśleć.

-  Ale gdybym ja nie...

-  To i tak nie jest twoja wina.

-  Myślałam, że zwariuję potem, po jej śmierci. I nikomu nic nie mogłam powiedzieć. Nawet tobie. Nie odważyłabym się. A potem myślałam, że może powinnam się cieszyć, że... że ona umarła. Bo w tej sytuacji nikt się nie dowiedział o tym, co Marit widziała. Rozpętałoby się piekło, gdyby Marit rozpowiedziała o tym, że Niemiec mnie całował. A po tym, co się zdarzyło między Kleinem i mną... Po prostu byłam zadowolona - dodała bezlitośnie.

-  No przecież nie byłaś - wtrąciła Mali spokojnie. - Byłaś przerażona i zrozpaczona. I nic dziwnego. Marit mogła napraw­dę narobić zamieszania. Ale przecież nie życzyłaś jej śmierci, Dorbet, nigdy tak nie było.

Dorbet otarła oczy i westchnęła.

-  Nie, nie życzyłam jej śmierci - westchnęła. - Ale tak strasznie trudno było uporać się z tymi myślami. Ja... nie byłam w stanie nic zrobić.

-  Cieszę się, że mi o tym opowiedziałaś - Mali poklepała ją po ręce. - Wiem, jak ciężko było ci dźwigać to w samotności.

-  I nie mogę powiedzieć niczego Oli...

-  Nie, nigdy nie powinnaś o tym mówić nikomu prócz mnie - nalegała Mali. - Tamtą sprawę trzeba przekreślić, Dor­bet. To nie była twoja wina, a poza tym i tak jest już za późno.

-  Ja rozmawiałam o tym z Marit - przyznała Dorbet. - Poje­chałam na jej grób...

-  Aha, to dlatego musiałaś się tam wybrać w środku najmroźniejszej zimy.

-  Czułam, że muszę rozmówić się z Marit. I to mi pomogło. Wierzę, że ona teraz nie żywi już do mnie urazy. Że z czasem zrozumiała, tam, gdzie teraz jest.

-  Ona z pewnością od początku wiedziała.

Mali podniosła się z miejsca. Dorbet również wstała. Mali objęła ją i mocno przytuliła do siebie. Głaskała ją po plecach.

-  Nie dręcz się już więcej - szeptała cicho z ustami przy włosach córki. - Nie dręcz się tym... i innymi sprawami. To już przeszłość. Zapomnij o tym tak bardzo, jak potrafisz.

-  Ale to wszystko we mnie tkwi - wyszeptała Dorbet. - To chyba jest ten mój krzyż.

-  Krzyż dźwiga każdy - skinęła głową Mali. - Człowiek po­winien tylko prosić o siłę, by był w stanie z nim żyć.

-  A czy twój krzyż jest bardzo ciężki?

-  Czasami bardzo - przyznała Mali cicho. - Ale jakoś sobie z nim radzę, Dorbet. Przywykłam, bo przecież dźwigam to brze­mię przez całe długie życie.

Dorbet popatrzyła na nią badawczo.

-  Czy jest jeszcze coś więcej prócz tego, co mi opowiedziałaś?

-  To już moja sprawa - odparła Mali spokojnie. - Ty dowie­działaś się tego, co wiedzieć powinnaś.

Dorbet pociągała nosem. Na jej długich rzęsach wciąż poja­wiały się łzy.

-  Dziękuję ci za pomoc, mamo - bąknęła cicho. - Już daw­no powinnam była o tym z tobą porozmawiać.

Mali milczała. Otarła ostrożnie dłonią wilgotny policzek córki.

-  Pamiętaj, że zawsze możesz do mnie przyjść - zapewniła cicho. - Zawsze. I ze wszystkim.

Mali wolno wracała do Stornes. Wzburzone myśli krążyły jej w głowie. Nigdy by nie pomyślała, że okoliczności śmierci Marit były właśnie takie. To chyba niemożliwe, by historia potoczyła się inaczej, gdyby Marit nie zaskoczyła Dorbet z Kleinem i nie umarła z powodu szoku. Ale to jednak nie jest wina Dorbet, Mali za nic nie chciała tego uznać. Mimo wszystko jednak Dor­bet odegrała tu pewną rolę. Mali nigdy jej tego nie powie, nie powie ani córce, ani nikomu innemu. To już teraz przeszłość, myślała, podobnie jak wiele innych spraw. A przeszłość należy wstawić w spokoju. Tak jest zawsze najlepiej. I tego nauczyło ją życie.

 

 ROZDZIAŁ 4.

 

Utrzymywała się piękna letnia pogoda, chociaż poranki często bywały trochę przymglone. Duże kłęby mgły przepływały wolno ponad fiordem, kiedy Mali po przebudzeniu rozsuwała firanki, ale po paru godzinach słońce znowu się przebijało.

-  Dzisiaj zaczniemy wozić siano - oznajmił Havard które­goś ranka. - Wczoraj wieczorem sprawdzałem, wyschło już tak, że możemy zaczynać. Teraz chodzi tylko o to, żeby zdążyć przed deszczem.

-  A czy ktoś przepowiada deszcz? - spytał Oja, spoglądając na niego.

-  Nie, przynajmniej ja nie słyszałem, ale wiesz, że prędzej czy później deszcz spadnie. Taka pogoda nie może trwać wiecz­nie.

-  Niewielki deszcz siano by zniosło - uznał Oja.

-  Możliwe, ale wiesz, jak to u nas jest - mówił Havard. - Jak zacznie padać, to potem już leje co najmniej przez tydzień. Mu­sielibyśmy czekać, aż siano znowu wyschnie, a i jakość byłaby już gorsza. Co do tego nie ma wątpliwości.

Zaczęli więc zwozić. Havard kierował pracami w stodole, Oja natomiast nadzorował zwózkę na łąkach. Wielkie wozy, wypakowane gorącym od słońca i pachnącym sianem, jeden po drugim zajeżdżały do stodoły.

Helene i Johannes układali siano na wozie. Dziewczyna była silna i wytrzymała, nie przejmowała się też wcale tym, że we włosach i wszędzie ma siano, które spadało na nią i lepiło się do spoconego ciała. Raz po raz tych dwoje na wozie po prostu zni­kało pod stosami siana, wrzucanymi przez robotników. Śmiali się wtedy głośno i starali się znowu wydostać na powierzchnię.

-  Jak oni pięknie udeptują siano - chwalił Aslak. - Nie moż­na tego nie widzieć.

Oja spoglądał na Helene. Jak zawsze czuł skurcz w żołąd­ku, kiedy na nią patrzył. Była opalona na złocistobrązowy kolor i rozgrzana, gruby warkocz tańczył zabawnie na jej plecach.

-  Nie poszła byś ze mną na spacer dzisiaj wieczorem? - spy­tał, kiedy podczas krótkiej przerwy siedzieli w cieniu dużego stojaka z sianem, w pewnej odległości od pozostałych. - Mogli­byśmy się przejść kamienistym brzegiem fiordu.

Helene siedziała i gryzła jakieś długie źdźbło. Odwróciła twarz do Oi i uśmiechnęła się.

-  Dobrze, możemy się przejść - zgodziła się.

Serce podskoczyło Oi z radości. Poczuł, że się rumieni, ogar­nęła go fala gorąca i słodkiego oczekiwania. Nie powinienem jednak spodziewać się zbyt wiele, upominał sam siebie. Ona po­trzebuje czasu. Ale już samo to, iż chce iść ze mną na spacer, jest zwycięstwem. Oja czuł to wyraźnie.

-  Tylko ja muszę najpierw położyć Małą Mali spać - poin­formowała Helene, odrzucając źdźbło siana. - Jeszcze wczoraj wieczorem obiecałam jej, że dzisiaj dokończymy wczorajszą baj­kę. Bo my co wieczór sobie czytamy - dodała z uśmiechem.

-  Ostatnio ona tylko ciebie zabiera na górę do sypialni - rzekł Oja i również się uśmiechnął.

-  Nie miałam zamiaru jej nikomu odbierać, Oja - wyjaśniła Helene pospiesznie. - Jeśli chcesz...

-  Nie, nie, uważam, że to wspaniale... że się tak przyjaźni­cie, ty i Mała Mali - uspokajał Oja. - Mała jest jak odmieniona, odkąd zamieszkałaś w naszym dworze. Nigdy nie przestanę ci za to dziękować.

O tym, że on też jest jak odmieniony, raczej nie myślał. Cho­ciaż matka podkreślała to wielokrotnie, mówiła, że jest inny, że nie wygląda już na tak bardzo przygnębionego. I to jest prawda, Oja musiał przyznać. Stał się po prostu pogodniejszy. Teraz by­wało nawet tak, że przez kilka dni wcale nie myślał o Herborg, a jeżeli już, to wspominał ją nie tylko z głębokim żalem. Teraz mógł sobie przypominać wszystkie dobre chwile, mógł myśleć o niej z uśmiechem i z wdzięcznością za czas, który razem prze­żyli. Jeszcze niedawno by nie uwierzył, że takie uczucia będą możliwe. Ale to też dzięki Helene, pomyślał, zerkając na nią spod oka.

-  Cała jesteś oblepiona sianem - powiedział i ręką zgarniał źdźbła z jej opalonych na brązowo pleców. Gdy dotknął Helene, przeniknął go dreszcz. Jej skóra była taka ciepła i gładka...

-  Tak, czuję to - roześmiała się Helene do niego i strzepy­wała ręką siano z włosów. - Dzisiaj trzeba się będzie wykąpać, zanim się przebiorę.

-  Ja właśnie myślałem o tym samym - przytaknął Oja.

-  Ech, chodź, trzeba wracać do pracy - powiedziała Helene, podnosząc się lekko z miejsca. - Bo jak nie, to w stodole zaczną się zastanawiać, czym my się tutaj zajmujemy.

Oja również wstał, choć niechętnie. On siedziałby tak długo i rozmawiał z Helene, musi jednak poczekać do wieczora. To, że zgodziła się pójść z nim na spacer, wprawiło go w radosny nastrój. Nie powiedziałaby tak, gdyby jej na nim w ogóle nie zależało. Gdyby jej nie zależało chociaż troszkę, myślał opty­mistycznie. Znowu zgarnął siano z jej ramion i pleców. Znowu potraktował siano jako pretekst, a serce tłukło mu się w gardle.

-  W takim razie dziś wieczorem - powiedział cicho.

-  Wieczorem - skinęła Helene łagodnie.

 

Oja kręcił się niespokojnie po domu, czekając, aż Helene wróci z sypialni Małej Mali.

-  Na Boga, co się z tobą dzieje? - spytała Mali, spoglądając na syna. - Chodzisz tam i z powrotem niczym zwierzę w klatce, chłopcze.

Oja zarumienił się i ruszył ku drzwiom.

-  Pójdę powiedzieć Małej Mali dobranoc - oznajmił.

-  Mam wrażenie, że Helene jest z nią na górze - powiedzia­ła Mali, sprzątając po kolacji. - Aż radość bierze patrzeć, jak te dwie istoty są do siebie przywiązane. I bardzo dobrze. Jakie to szczęście, że Helene u nas zamieszkała - cieszyła się Mali. - Wy­nikło z tego wiele dobrego nie tylko dla dziecka - dodała z wy­mowną miną.

-  Pójdę i powiem małej dobranoc - powtórzył Oja.

Mali wyszła za nim do sieni. Wynosiła jedzenie do chłodnej spiżarni.

-  No i jak tam z Helene i z tobą? - spytała, kiedy Oja za­mknął za sobą drzwi.

-  Ja nic nie wiem - mówił Oja niechętnie. - Ona wciąż po­wtarza, że potrzebuje czasu.

-  I ty jej ten czas powinieneś dać, Oja. Dalej w ten sposób zajedziesz.

-  Dobrze, wcale jej nie popędzam.

-  Wychodzisz dziś wieczorem?

-  Czy wychodzę?

-  No, wymyłeś się i przebrałeś w czyste ubranie, jak widzę.

-  Ech, mamy pójść z Helene na krótki spacer - przyznał tro­chę niechętnie. - Przejdziemy się brzegiem fiordu, tak żeby nas ludzie nie oglądali zza wszystkich firanek - dodał.

-  Rzeczywiście, bardzo piękny wieczór na spacer - skinęła głową Mali i otworzyła drzwi do spiżarni. - Ale naprawdę po­winieneś jej dać ten czas, Oja - powtórzyła jeszcze. - Na nic nie nalegaj. Nic dobrego by z tego nie wynikło.

Oja już się nie odezwał. Ruszył schodami na górę. Właści­wie to już powiedział Małej Mali dobranoc, kiedy obie z Helene wychodziły z izby, a ona go serdecznie uściskała. Teraz jednak uznał, że musi tam mimo wszystko pójść. Nie mógł już dłużej czekać na dole.

Przez chwilę stał przy drzwiach i nasłuchiwał. Słyszał cichy, łagodny głos Helene. I Małą Mali, która śmiała się radosnym, perlistym śmiechem. Oja zapukał lekko do drzwi i wszedł.

Mała Mali leżała w łóżku, a Helene siedziała na krześle obok i trzymała na kolanach dużą książkę.

Buzia dziewczynki rozbłysła na jego widok.

-  Czy to ty, tatusiu?

-  Tak, pomyślałem, że muszę powiedzieć ci dobranoc.

-  Ale myśmy się już pożegnali - przypomniała mu dziew­czynka i znowu się uśmiechnęła.

-  No i muszę cię dobrze otulić, moje dziecko.

-  Nie musisz, teraz jest strasznie gorąco - roześmiało się dziecko.

Oja zarumienił się i zawstydził. Spostrzegł, że Helene przy­gląda mu się z uśmiechem.

Helene popatrzyła na Małą Mali.

-  To bardzo miło, moim zdaniem, że tatuś przyszedł, żeby powiedzieć ci dobranoc.

-  Tak, strasznie miło - odparła z uśmiechem dziewczyn­ka. - Może oboje będziecie do mnie przychodzić wieczora­mi - zaproponowała, spoglądając to na jedno, to na drugie.

-  Wystarczy jedno naraz - odparł Oja, kładąc rękę na opar­ciu krzesła, na którym siedziała Helenę. - Ijak słyszę, teraz każ­dego wieczoru są bajki?

-  Tak, Helene bardzo ładnie czyta.

-  Ale na dzisiaj już skończyłyśmy - oznajmiła Helene, za­mknęła książkę i położyła ją na nocnym stoliku. - Teraz już pora spać. - Pochyliła się nad łóżkiem i uściskała dziewczynkę.

Oja zrobił to samo.

-  Śpij dobrze - powiedział.

Mała Mali uśmiechnęła się i ziewnęła szeroko, potem wes­tchnęła zadowolona i zamknęła oczy.

Na palcach wymknęli się na korytarz i zeszli na dół. Oja otworzył tylne drzwi, te, które prowadziły na ogród i w stronę fiordu.

-  Pójdziemy tędy - szepnął cicho. - Tutaj nikt nas nie zoba­czy.

-  A to by nie było dobrze, gdyby ktoś nas widział?

-  Nie, coś ty - bąkał trochę zaskoczony, zerkając na dziew­czynę spod oka. - Ale myślałem, że nie chciałabyś...

-  Przecież nie robię nic, czego musiałabym się wstydzić - od­parła Helene. - Dla mnie wszyscy mogą wiedzieć, że idziemy razem na spacer.

-  Dla mnie też - przytaknął Oja. - Myślałem tylko... Wiesz przecież, jak potrafią gadać ludzie w takich małych wioskach. Pomyślałem więc, że...

Helene wsunęła rękę w jego dłoń i kiwnęła głową.

-  Tak, ja wiem, co to jest ludzkie gadanie - odparła. - I też bardzo tego nie lubię.

Trzymając się za ręce, szli przez jabłoniowy sad. Wieczór był jasny i bardzo ciepły. Na dole przy szopie na łodzie zatrzymali się, stali przez chwilę i patrzyli na wodę. Fale rozbijały się z chlupotem o brzeg. Przyjemnie pachniało solą i wodorostami. Jakiś ostrygojad szukał czegoś w przybrzeżnych kamieniach, a od za­gajnika na cyplu Stornes dochodziły do nich natchnione tryle drozda śpiewaka.

-  To bardzo piękne miejsce - powiedziała Helene, wciągając głęboko powietrze. - Kto mieszka po drugiej stronie fiordu?

-  To jakaś nasza rodzina - wyjaśnił Oja. - Ze strony mojego ojca.

-  Często tam bywasz?

-  Nie, żeby często, to bym nie powiedział. Na ogół przy ja­kichś większych okazjach.

-  Lubisz wypływać na fiord, Oja?

-  Tak, zwłaszcza w takie piękne wieczory jak dzisiaj. Ale tu u nas to najchętniej pływa chyba Havard. A ty lubisz popły­wać?

-  O tak - przytaknęła z ożywieniem. - Jeśli mi się tylko trafi szansa. Bo my w domu nie mamy łodzi. Zresztą wcale też nie mieszkamy nad samym morzem, więc...

-  To może popłyniemy razem któregoś wieczora?

-  O tak, bardzo bym chciała.

Oja zarumienił się z radości. Ona chce popłynąć z nim na fiord! To już krok naprzód, myślał. Wydaje się, że Helene teraz chętniej chce z nim przebywać. To musi być dobry znak, nie wy­obrażał sobie nic innego.

-  Może przejdziemy się na cypel Stornes? - spytał.

-  Bardzo chętnie - zgodziła się Helene. - Możemy tam pójść.

Szli dalej po szarych, gładkich nadbrzeżnych skałach. Na cyplu znaleźli wygodne miejsce i usiedli. Oja zerknął pospiesz­nie w stronę porośniętego trawą zagłębienia, w którym on i Herborg kochali się tyle razy. To było jakby nasze miejsce, po­myślał z nagłym bólem w sercu. Nie chciał tego dzielić z nikim innym, w każdym razie jeszcze nie teraz.

Przez chwilę siedzieli, nic nie mówiąc.

-  Opowiedz mi o swoim życiu - poprosiła Helene po jakimś czasie, zerkając na niego spod oka.

-  Nie wiem, czy jest dużo do opowiadania...

-  Chciałabym usłyszeć to, co jest.

Oja przygładził ręką włosy, objął Helene i zaczerpnął głębo­ko powietrza.

-  Wydaje mi się, że nie byłem specjalnie sympatycznym dzieckiem - rzekł po chwili. - Zacząłem się trochę zmieniać jako młody chłopak. Ale również wtedy wydawało mi się, że mama wyróżnia Siverta i to... Źle sobie z tym radziłem.

-  A ona go wyróżniała?

-  Nie, nie sądzę. Tylko ja wbiłem sobie coś takiego do głowy i wtedy myślałem, że to prawda. Byłem strasznie uparty. I strasz­nie samotny.

-  A jak to się stało, że ty dziedziczysz dwór? Brat jest prze­cież starszy.

-  A to bardzo długa historia - westchnął Oja. - Ale, widzisz, Sivert żyje głównie swoją muzyką. Oddaje się jej bez reszty. Pew­nego dnia przyszedł więc do mnie i oznajmił, że ja powinienem dostać dwór. „Z nas dwóch ty jesteś gospodarzem" - powiedział wtedy do mnie. No i tak się stało.

Oja myślał przez chwilę o właściwych powodach, dla któ­rych to on odziedziczył dwór. Ale tej historii przekazać nie mógł, nawet Helene. To wyłącznie sprawa rodzinna i rodzinna tajem­nica. Obiecał matce milczeć i zamierzał dochować obietnicy.

-  A ciebie to ucieszyło?

-  Tak - Oja przytaknął szczerze. - Strasznie mnie ucieszy­ło. Bo dla mnie z kolei całym życiem było gospodarstwo, od naj­wcześniejszego dzieciństwa. Nie wyobrażałem sobie innej pracy niż prowadzenie dworu.

Helene skinęła głową.

-  Jesteś bardzo zdolnym gospodarzem, Oja. Wszyscy to mó­wią.

Oja zarumienił się. Uniósł lekko ramiona.

-  No, nie wiem...

-  Owszem, wiesz, wiesz - uśmiechnęła się Helene. - I nie musisz się wstydzić przyjmowania pochwał, Oja. Zasługujesz na nie.

Znowu przez jakiś czas milczeli. Oja mocniej ją objął i przy­tulił nieco silniej. Helene nie protestowała.

-  Utraciłeś żonę - szepnęła ostrożnie. - Mógłbyś mi o tym opowiedzieć czy...

Oja nie zaraz odpowiedział. Czuł piekący ból w piersi. Mimo wszystko zdecydował się z nią o tym porozmawiać.

-  Herborg, tak - rzekł cicho. - Ona była... była wszystkim, czego pragnąłem. Taka dobra i miła. Taka zdolna młoda gospo­dyni - dodał. - Przeżyliśmy wiele dobrego razem, Herborg i ja.

Z drżeniem wciągnął powietrze, a potem westchnął.

-  Naszym największym zmartwieniem było to, w każdym razie dla Herborg, że nie możemy mieć więcej dzieci. A ona bardzo chciała... zresztą oboje chcieliśmy... Po pierwszym po­rodzie miała jednak jakieś zapalenie, ja się na tym nie znam, ale mama powiedziała, że Herborg nie będzie mogła mieć wię­cej dzieci. Aż tu nagle nieoczekiwanie znowu zaszła w ciążę. To było takie niewiarygodne szczęście - mówił szeptem. - Dla mnie także, chociaż ja mógłbym żyć bez jeszcze jednego dzie­dzica. Miałem przecież Herborg i miałem Małą Mali. Ale Her­borg tak się strasznie cieszyła - dodał. - Po prostu promieniała w tamtym czasie. I któregoś dnia... - musiał zamilknąć i opa­nować się trochę, zanim zacznie mówić dalej. - Któregoś dnia potknęła się i spadła ze schodów na strych. - Głos Oi brzmiał niewyraźnie. - To było nie do zniesienia. Chciałem tylko umrzeć, ja także.

Helene ujęła jego rękę i splotła z nim swoje palce.

-  Ale jakoś przez to przeszedłeś - rzekła cicho.

-  Musiałem żyć dla Małej Mali - oznajmił ochryple. - Her­borg by tego ode mnie oczekiwała, rozumiałem, że muszę. Oba­wiam się jednak, że w tamtym czasie nie byłem dobrym oj­cem. ..

Helene spojrzała mu w oczy.

-  Ty jesteś dobrym ojcem, Oja. Mała Mali bardzo cię kocha.

-  Może ja nawet na to nie zasługuję.

-  Ależ zasługujesz. Jesteś dobrym człowiekiem - powiedzia­ła wolno, zwracając ku niemu twarz.

Kiedy ją pocałował, odchyliła lekko głowę. Delikatnie otwo­rzyła usta. On położył ją na rozgrzanej skale i pochylił się nad nią. Zamknął jej miękkie wargi swoimi ustami. Czuł, że kręci mu się w głowie. Serce tłukło się w piersi, krew pulsowała w ży­łach. Przesuwał ręce po jej ciele. Pieścił sprężyste piersi.

-  Helene - szeptał gorączkowo. - Helene, ty...

Zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła go do siebie. Roz­gorączkowana odwzajemniała jego pocałunki. Oja objął ją, wsu­nął ręce pod jej biodra i uniósł ją lekko ku sobie. Ze szczęścia świat wirował mu przed oczami. Kiedy jednak próbował rozpiąć guziki u jej bluzki, Helene chwyciła go za rękę i powstrzymała.

-  Nie, nie to - wyszeptała tuż przy jego uchu. - Nie to, Oja. Oja cofnął rękę, jakby się oparzył. Znowu położył ją na ziemi i gładził jej twarz ciepłymi, czułymi dłońmi.

-  Helene, ty...

Ona chwyciła jego ręce, jedną odwróciła wewnętrzną stro­ną i ucałowała. Potem odepchnęła go lekko od siebie i usiadła. Odgarnęła włosy z twarzy i patrzyła na siedzącego obok męż­czyznę.

-  Sama nie wiem, co mnie naszło - westchnęła cicho. - Ale naprawdę bardzo cię lubię, Oja Stornes. Jesteś dobrym człowie­kiem.

Serce biło mu mocno. Rozsadzała go radość. Bardzo chciał znowu zapytać, czy Helene zgodzi się wyjść za niego za mąż, ale zdołał się w porę opanować. Nie powinien nalegać. Sprawy to­czą się po mojej myśli, wszystko na to wskazuje, cieszył się. Był pewien, że Helene już wkrótce zmieni poglądy.

-  Ja też bardzo cię lubię - powiedział, całując ją w szyję. Helene roześmiała się i potargała mu włosy.

-  No a co teraz myślisz? - spytał ostrożnie. Nie był w stanie dłużej się powstrzymywać.

-  A teraz myślę, że powinniśmy wracać do domu - powie­działa, wstając. - I chętnie wybiorę się z tobą na fiord któregoś wieczora. Jeśli znajdziesz na to czas teraz, w środku sianokosów.

-  Trzeba sobie po prostu ten czas wyznaczyć - odparł Oja. - Noce są jasne i długie.

Nie odpowiedziała mi na pytanie, pomyślał. Najwyraźniej świadomie unikała odpowiedzi. Ale Oja już go nie powtórzył. Jest mu przecież życzliwa, widział to i czuł. Powinien więc tylko wykazać cierpliwość. Teraz wiedział, że potrafi czekać, bo na­brał pewności, że Helene już niedługo powie „tak".

Wracali granicą łąk, które rozciągały się aż do morskiego brzegu. Mocno pachniało wysuszonym w słońcu sianem, koni­czyną i tymotką.

Oja zerwał margerytkę rosnącą przy ścieżce i niósł ją w ręce. Helene zerknęła na niego, ale nic nie powiedziała.

Dwór leżał w nocnym mroku, pogrążony w ciszy, kiedy do­szli do ganku.

-  Dobranoc - szepnęła Helene i zwróciła ku niemu twarz.

-  Dobranoc, Helene - odparł i objął ją czule. - Proszę bar­dzo - wyszeptał, podając jej margerytkę. - Połóż ją sobie pod poduszką. Za tego, który przyśni ci się dziś w nocy, wyjdziesz za mąż.

Helene roześmiała się cicho i przyjęła margerytkę.

-  Skąd ty wiesz takie rzeczy?

-  No, po prostu wiem.

-  Dobrze, tak zrobię - uśmiechnęła się. - Jutro rano się wszystkiego dowiesz. Jeśli w ogóle będę chciała o tym mó­wić - drażniła się z nim i musnęła palcem jego policzek. - A może ty wcale nie będziesz chciał tego słuchać.

Pod drzwiami jej pokoju znowu się zatrzymali. Helene poło­żyła palec na ustach. W domu było tak cicho, że nie odważyli się zamienić ani słowa. Oja pochylił się i jeszcze raz ją pocałował. Ona uniosła w górę margerytkę i uśmiechnęła się do niego. Po­tem cicho wślizgnęła się do swojej sypialni.

Oja przez dłuższy czas leżał z rękami pod głową. Ciało miał rozgrzane, krew szumiała mu w żyłach. Nareszcie miał odwagę uwierzyć, że Helene przyjmie jego oświadczyny. Nie dopusz­czał do siebie innej możliwości. Co by na to powiedziała Her­borg? - pomyślał nieoczekiwanie, ale odrzucił zaraz tę myśl. Herborg bardzo by chciała, żeby i on, i Mała Mali byli szczęśliwi, co do tego nie miał żadnych wątpliwości. I będziemy szczęśliwi, pomyślał Oja. Jeśli dostanie Helene, znowu stanie się pełnym człowiekiem. Nie potrafił sobie wyobrazić, by Mała Mali mogła mu w tym przeszkadzać. Przecież tak bardzo lubi Helene, wciąż powtarza, że Helene nie może wyjechać ze Stornes, że powinna u nich zostać.

Minęło sporo czasu, zanim zasnął. Ale to nie Helene śniła mu się tej nocy, lecz Herborg. Biegła do niego bosa w letnim deszczu, jej rude włosy falowały na wietrze niczym flaga. Oja otworzył ramiona i przygarnął ją do siebie, ale kiedy na nią spojrzał, to stwierdził, że to nie Herborg stoi tuż przy nim, lecz Helene.

Poruszył się niespokojnie we śnie, ale potem westchnął cicho i spał dalej.

  

ROZDZIAŁ 5.

 

W niedzielę dwudziestego drugiego lipca Mali zaprosiła na obiad rodzinę Siverta. Zwożenie siana miało się ku końcowi, za­równo Sivert, Tordhild jak i Johannes byli wielką pomocą w cza­sie sianokosów. Chociaż praca nie została jeszcze zakończona, to Mali uznała, że byłoby miło i jak najbardziej na miejscu urządzić rodzinny obiad niedzielny. Na co dzień rodzina ze Wzgórza za­wsze teraz jadała w Stornes, skoro wszyscy pomagali w pracy. Ale niedzielny obiad to coś wyjątkowego.

Po obiedzie rozsiedli się na zalanym słońcem dziedzińcu. Piękna pogoda wciąż się utrzymywała.

-  Myślę, że dzisiaj wypijemy kawę na dworze - zapropono­wała Mali. - Chyba nikt nie chce siedzieć w domu przy takiej pogodzie.

-  Obiad był wspaniały - pochwalił Sivert i wyciągnął się na szmacianym chodniczku, jednym z tych, które porozkładano na trawie. - Nikt by nie uwierzył, że jedzenie jest na kartki.

-  My przez całą wojnę dawaliśmy sobie świetnie radę z nie­mieckimi kartkami - uśmiechnął się Havard. - Jeszcze jakiś czas sobie poradzimy. Spichlerz jest wypełniony po brzegi.

-  Ale rzeczywiście widać, że są kartki. Niektórych towarów w ogóle nie można dostać - westchnęła Mali. - Z tęsknotą ocze­kuję na jakieś normalniejsze czasy.

-  Najważniejsze, że wojna już się skończyła - wtrącił Sivert. - I teraz Einar Gerhardsen tworzy właśnie socjalistyczny rząd. A ja wierzę w tego człowieka.

-  Owszem, on może sporo zrobić - zgodził się z nim Havard. - Zaprosił też do swojego rządu wielu doświadczonych ludzi. Tylko że czeka ich ogromna praca, trzeba odbudować kraj po pięciu wojennych latach. A to nie igraszka.

-  Miejmy nadzieję, że już nigdy nie będzie wojny - wes­tchnęła Mali. - Wierzę, że wszyscy zrozumieli, jakie to szaleń­stwo. I jakie zło dla wszystkich - dodała gniewnie.

-  Powinniśmy chyba zaufać Narodom Zjednoczonym - wtrą­cił Oja. - W końcu aż pięćdziesiąt jeden narodów podpisało Kar­tę ONZ w poprzednim miesiącu, czytałem o tym w gazetach. Płynie z tego prawdziwe poczucie bezpieczeństwa, przynajmniej dla mnie, że mamy coś takiego jak ONZ.

-  Oczywiście, że to daje poczucie bezpieczeństwa - zgodził się z nim Havard. - Ja naprawdę wierzę w tę organizację.

-  Tak, ale to, że nigdy więcej nie wybuchnie wojna światowa... nie, w to chyba nikt nie wierzy - wtrącił Sivert, potrząsając głową.

-  Możemy mieć tylko nadzieję, że przynajmniej my, w na­szej części świata, takiej wojny unikniemy.

-  Miałeś jakieś wiadomości od Davida, Sivercie? - spytała Mali.

-  Nie, ale właśnie też myślałem, że pewnie wkrótce się ode­zwie. Jeśli oczywiście wszystko poszło z nim jak należy. A tego przecież nie wiemy...

-  Generalnie z Żydami w Norwegii nie poszło dobrze - stwier­dził Havard ponuro. - Przed kilkoma dniami czytałem w gaze­cie. Podobno niewielu z nich się uratowało.

-  No a pomyślcie, ilu ich zginęło na świecie - dodał Sivert wzburzony. - Chyba nikt nie pojmuje jeszcze, jaka straszna tra­gedia stała się z Żydami. Ten Hitler to musiał być... - Sivert potrząsał głową i wpatrywał się w ziemię, jakby nie był w sta­nie znaleźć odpowiednich słów. - Z pewnością w miarę upływu czasu będziemy się dowiadywać coraz więcej, myślę jednak, że dokonała się prawdziwa zagłada. Wspomnicie moje słowa.

-  No i patrzcie, sam Knut Hamsun został postawiony przed sądem.

-  Tak, za zdradę kraju - przytaknął Havard. - Pomyśleć, do czego to doszło. Można by sądzić, że taki mądry i oczytany czło­wiek zrozumie, co w wojnie jest szalonego.

-  Wielu było takich, którzy przeszli na drugą stronę - rzekł Oja cierpko. - Ale teraz nadszedł czas rozliczeń.

W tej chwili z domu wyszła Helene z tacą, na której stały fili­żanki i talerzyki. Na jej widok Oję przeniknął ciepły dreszcz. Od tamtego spaceru nad brzegiem fiordu nie odbyli wielu wspól­nych wycieczek, Oja płonął z tęsknoty i niecierpliwości, by zno­wu zostać z nią sam na sam. Teraz pozostawały tylko krótkie spotkania na korytarzu lub w innych miejscach. Pospieszne po­całunki, które rozpalały go jeszcze bardziej. Helene wciąż nic mu nie odpowiedziała. W każdym razie nic nowego, nic o tym, czy już jest pewna swoich uczuć.

A on nie chciał znowu pytać, próbował jeszcze trochę pocze­kać. Starał się być cierpliwy i dać jej ten czas, o który prosiła. Ale zwłaszcza po ostatnim spacerze było mu bardzo trudno. Wtedy przecież była dużo bardziej życzliwa, powtarzał sobie raz po raz.

Wstał i wziął od dziewczyny tacę.

-  Pomogę ci - zaproponował.

-  No właśnie, trzeba tutaj posprzątać - powiedziała Mali, zdejmując kwiaty, które stały pośrodku stołu. - A jak tam z cia­stem?

-  Właśnie dochodzi, wkrótce będzie gotowe.

-  Ty też napij się z nami kawy, Helene - zapraszała Mali z uśmiechem. - Ciebie też prosimy.

-  Dziękuję bardzo, przyjdę, jak ciasto się upiecze.

-  A ja pójdę po kawę - ofiarowała się Tordhild, wstając. - Nie musisz sama po wszystko biegać.

Kiedy wróciły, Oja postarał się, żeby Helene usiadła obok niego. Siedział więc teraz i ukradkiem na nią spoglądał. Jestem taki spięty i pełen oczekiwań jak jakiś nastolatek, pomyślał i musiał uśmiechnąć się pod nosem.

Po chwili na drodze ukazała się rodzina z Granvold. Zrobiła się już u nich spora gromadka, pomyślała Mali, widząc, jak się zbliżają. Marilena i Mała Mali zerwały się natychmiast i pobiegły na spotkanie.

-  Jak wspaniale, idzie do nas Trygve i Ruth Margrethe! - wo­łała radośnie Mała Mali. - Po prostu świetnie.

-  Tak, rzeczywiście zrobiło się u nas tłumnie - chrząkał Havard. - Trzeba wynieść jeszcze parę dywaników, bo myślę, że niektórzy wolą siedzieć na trawie.. A poza tym to powinniśmy kupić więcej ogrodowych mebli - dodał. - Okazuje się, że mamy ich za mało.

Dzieci biegały po podwórzu, a przy okrągłym stole toczyła się ożywiona rozmowa.

-  No to co, idziesz do gimnazjum, Johannes - zagadnął Ola, spoglądając na wysokiego chłopca, stojącego przy krześle mat­ki. - Słyszałem od twojego taty.

-  Tak, we wrześniu zaczynam naukę w publicznym liceum w Orkdal.

-  A zdawałeś już egzamin wstępny?

Johannes przytaknął.

-  No i dobrze ci poszło?

-  Jakoś poszło. W każdym razie mnie przyjęli.

-  Poszło mu znakomicie - poprawiła Tordhild z dumą w gło­sie i poklepała syna po ręce. - O ile wiem, to nikt nie wypadł lepiej. I trzeba to głośno powiedzieć.

-  No właśnie, trzeba o tym mówić - poparła ją Mali.

-  A więc wszystko wskazuje na to, że pozostaniesz przy pla­nach studiów weterynaryjnych, prawda?

-  Jeszcze zobaczymy - odparł Johannes wymijająco. - Trze­ba mieć bardzo dobre stopnie, żeby dostać się na takie studia w Oslo. Ale jeśli się uda...

-  Uda się, uda. A ty skończysz jako lekarz od zwierząt w na­szym okręgu - cieszył się Havard. - To by dopiero było coś, Jo­hannes.

-  Ale gdzie ty tam będziesz mieszkał w tym Orkdal? - spyta­ła Dorbet. - To tak daleko od domu, że będziesz chyba przyjeż­dżał dosyć rzadko?

-  Będę miał pokój u pewnej starszej pani, która wynajmuje pokoje uczniom.

-  Wielu ludzi w miastach wynajmuje stancje studentom - wy­jaśniała Tordhild. - To jest niezły dodatkowy zarobek.

-  Mnie się wydaje dziwne, że chłopiec będzie mieszkał gdzieś poza domem - westchnął Sivert. - Wtedy, kiedy chodził do szkoły w Kvannes, mieszkał przecież w domu. Nie, bez Johannesa będzie bardzo pusto, to pewne.

-  Wszyscy odczujemy jego brak - stwierdziła Mali. - Będzie­my za tobą tęsknić, Johannes.

-  Co ty, babciu, przecież nie wyjeżdżam do Amery­ki - uśmiechnął się. - Będę przyjeżdżał do domu na niedziele tak często, jak to możliwe, i będę tutaj spędzał wszystkie ferie. Nie będzie tak źle, zobaczycie.

-  Żeby tylko tobie było dobrze, to najważniejsze - rzekła Mali. - O tym tylko trzeba myśleć. Żebyś nie chodził tam sam i źle się czuł.

-  Na pewno nie będę, babciu - pocieszał Johannes. - Radzi­łem sobie znakomicie, kiedy chodziłem do Kvannes.

-  Mimo wszystko wtedy mieszkałeś w domu.

-  Jeśli będzie się czuł źle, to może po prostu przerwać i wró­cić do domu - uznał Sivert. - Może zdobyć inne wykształcenie, gdyby tak było trzeba.

-  A co z muzyką, Johannes? - spytała Dorbet.

-  Cóż, to nie takie proste. Ale wezmę ze sobą skrzypce.

Mali wiedziała jednak, że najważniejsza będzie dla Johan­nesa szkoła. Już dawno temu zdecydował się na to gimnazjum. Muzyka była na drugim miejscu, domyślała się jednak, że chło­piec systematycznie ćwiczy, zarówno sam, jak i z ojcem.

Przyglądała mu się ukradkiem. W ostatnim roku Johannes wydoroślał, myślała. Twarz nabrała dojrzałego wyrazu, wzro­stem dorównywał ojcu. Patrzyła na promienne oczy chłopca, na te jego gęste, ciemne włosy. Trudno się nie zgodzić, że Johannes jest urodziwym, przystojnym młodym człowiekiem.

Ale w jego życiu nie było jeszcze żadnej dziewczyny, przy­najmniej Mali o tym nie wiedziała. Domyślała się jednak, że nie brakuje takich, które byłyby zainteresowane jej wnukiem, zresztą dowiadywała się o tym z różnych stron. No i nie ma się czemu dziwić, stwierdziła. Johannes nie jest zwyczajnym chłopcem. Zarówno jeśli chodzi o wygląd, jak i pod względem charakte­ru różnił się od przeciętnych młodych ludzi. Mali westchnęła.

Niech go Bóg błogosławi! Johannes miał pełne poczucia bez­pieczeństwa dzieciństwo, przywykł ufać ludziom i nie miał do­świadczenia z takimi, którzy mu źle życzą.

Kiedy już mieli kończyć kawę, na drodze do dworu ukazał się Olav z Ingeborg. Mali na ich widok nieco się zaniepokoiła. Nikt nie widywał służących w Stornes w niedziele. Wtedy mieli wolne i pozostawali w domach, chyba że działo się coś wyjątko­wego.

-  A wy spóźniliście się na kawę - powitała ich z uśmie­chem. - Ale jeszcze trochę w dzbanku zostało, więc jeśli nie od­mówicie, to prosimy na filiżaneczkę.

-  Dziękujemy za zaproszenie, ale myśmy też właśnie wypili popołudniową kawę - dziękował O1av. - Chcielibyśmy się tylko tak przejść trochę drogą. Zrobiliśmy sobie mały spacer.

-  Cieszę się, widząc, jak ci się poprawiło z plecami, Inge­borg - powiedziała Mali. - Naprawdę jest coraz lepiej, czyż nie?

-  Tak, tak, teraz mogłabym już wracać do roboty - zapew­niała Ingeborg. - Czuję się jak nowo narodzona.

Mali poklepała ją po ramieniu. - O, możesz sobie jeszcze odpoczywać, dopóki bydło nie wróci z gór. Czy nie tak zalecił doktor?

-  Owszem, powiedział, że tak by było najlepiej, żebym sobie do tego czasu odpoczywała. Ale ja już czuję się dobrze - powtó­rzyła.

I tak też wygląda, pomyślał Oja, spoglądając na starą służą­cą. Już dawno nie widział Ingeborg takiej rumianej i wypoczętej. Dobrze jej zrobiła ta przerwa w pracy. Nie jest już młoda, ona też nie. Ale myśl o tym, że Ingeborg wróci do pracy, przeraziła go. To by oznaczało, że Helene musi opuścić Stornes. W każdym razie umowa była taka, że Helene zostanie u nich na czas cho­roby Ingeborg. Myśl o tym, że Helene wyjedzie, zanim udzieli mu wiążącej odpowiedzi, sprawiała, że Oja robił się chory. Jeśli dziewczyna wyjedzie, to znacznie trudniej będzie utrzymać kon­takt, myślał. Wprawdzie nie jest bardzo daleko ze Stornes do Stangvika, ale przecież nie mógłby jeździć tam wieczorami po ciężkim dniu pracy.

Musi z nią znowu porozmawiać, musi zostać z nią sam na sam. Wspomniała mu, że chętnie wybrałaby się z nim któregoś dnia popływać łodzią po fiordzie. Może powinien zapytać, czy dzisiaj wieczorem by jej odpowiadała taka wycieczka? Podążał wzrokiem za jej wyprostowaną sylwetką, kiedy sprzątała ze stołu.

-  Pomogę ci to zanieść do domu - ofiarował się.

-  Mam przecież tacę - odparła, spoglądając na niego. - Świet­nie sobie radzę.

Oja zniżył głos.

-  Mieliśmy się wybrać łódką na fiord któregoś wieczo­ra - powiedział pospiesznie, rozglądając się wkoło. Nie chciał, żeby ktoś ich usłyszał. Ale wszyscy inni zajęci byli rozmową z In­geborg i jej mężem, nikt się nie przejmował Oją i Helene.

-  Tak, ale tyle jest pracy przy sianie...

-  Co tam, niedługo kończymy zwożenie.

-  Ane powiedziała, że zaraz potem będą sianokosy w górach. Ja chyba też tam pójdę?

-  Oczywiście, że pójdziesz - potwierdził Oja, poruszony możliwością spędzenia razem z Helene całego dnia. - Na zakoń­czenie sianokosów w górach jest zawsze zabawa.

-  Tak, Ane mi o tym mówiła - uśmiechnęła się Helene pro­miennie.

Oja skinął głową.

-  Sianokosy w górach robi się zaraz po zakończeniu zwózki siana, więc to już niedługo. Jeśli pogoda dopisze - dodał.

-  Więc będziemy chyba musieli poczekać z tą wyprawą ło­dzią, prawda?

-  Ale przecież możemy wypłynąć dziś wieczór. Piękniejsze­go wieczoru się nie doczekamy.

Oja spostrzegł, że Helene rozważa propozycję, po chwili ski­nęła głową.

-  W takim razie po obrządku.

Oja ucieszył się. Serce przepełniała mu radość.

-  Po obrządku - przytaknął.

Tego wieczora na Wzgórzu zadzwonił telefon. Odebrał Sivert.

-  Tu Sivert Stornes.

-  Halo, Sivert, tu mówi David.

Sivert poczuł, że serce skacze mu z radości. Zakręciło mu się w głowie i musiał się oprzeć o ścianę.

-  No, o wilku mowa - zawołał z przejęciem. - Rozmawiali­śmy o tobie dzisiaj, Davidzie. Nie mieliśmy od ciebie żadnych wiadomości, więc zastanawialiśmy się, co się z tobą stało. Gdzie teraz jesteś?

-  Jestem w Trondheim, wczoraj wieczorem wróciłem ze Szwecji. Mieszkanie ocalało, ale wiele rzeczy zniknęło. Nie mam na przykład telefonu. Przyszedłem teraz do przyjaciela, żeby do ciebie zadzwonić.

-  I wszystko z tobą dobrze?

-  Tak, ze mną wszystko dobrze. A jak tam u was? Czy Ola wrócił szczęśliwie?

-  Tak, wrócił cały i zdrowy, Bogu dzięki.

-  Nie wiem, co by było ze mną bez niego - wyznał David wzruszony. - Kiedy się z nim rozstałem, inni ludzie przeprowa­dzili mnie do Szwecji i byłem tam aż do tej pory. Ale ja jestem jednym z niewielu szczęśliwych, Sivercie. To, co się stało z Żyda­mi, to trudna do pojęcia tragedia.

-  Tak, ja czytałem, że...

-  Miliony Żydów poniosło śmierć. 

-  Miliony?

-  Tak, to naprawdę trudne do pojęcia. Wszędzie ludzie o tym mówią. Miliony!

-  To brzmi strasznie. A twoja rodzina... - Sivert nie dokoń­czył zdania.

-  Wszyscy moi najbliżsi nie żyją - wyznał David przygnębio­ny. - Tak myślę. Nie mam kontaktu z nikim, więc muszę chyba spojrzeć prawdzie w oczy, że oni już nigdy nie wrócą. Że oni... nie żyją. Że zostali zamordowani - dodał z goryczą.

-  To straszne, co mówisz - wykrztusił Sivert ochryple. - Ale czy nie wierzysz, że...

-  Nie, ja już nie wierzę, Sivert. Naprawdę nie ma żadnej na­dziei. Słyszałem trochę o tym, co się działo w obozach w Niem­czech i w innych krajach. Niewielu uszło stamtąd z życiem.

-  Jest... jest mi strasznie przykro, Davidzie.

-  Wiem, sam właściwie jeszcze tego nie pojmuję. Rozmyśla­nie o tym jest nie do wytrzymania. Ale przecież życie musi toczyć się dalej. A skoro już mówimy o życiu... Nigdy nie przestanę dziękować tobie i twojej rodzinie za to, coście dla mnie zrobi­li, Sivert. Chciałbym przyjechać do was, odwiedzić wszystkich teraz, kiedy mamy pokój i nie będziecie musieli mnie ukrywać. Byłoby miło móc odwiedzić was jawnie. Co ty o tym myślisz?

-  Wszyscy byśmy się bardzo cieszyli, Davidzie. Kiedy chciał­byś przyjechać?

-  Dokładnie jeszcze nie wiem, najpierw muszę tu jakoś pozałatwiać najważniejsze sprawy. Poszukać jakiejś pracy, zacząć budować nowe życie. Tyle się zmieniło w ciągu tych wojennych lat.

-  W takim razie daj znać, kiedy chciałbyś przyjechać - za­praszał Sivert wylewnie. - U nas znajdziesz zarówno mieszka­nie, jak i serce, Davidzie, i zawsze będziesz tu mile widziany. Przecież wiesz.

-  Bardzo ci dziękuję, Sivert. Zatelefonuję, jak się tu już trochę rozejrzę. Ale naprawdę bardzo się cieszę, że będę mógł wam wszystkim uścisnąć ręce i podziękować. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że uratowaliście mi życie, Sivercie. Ty i Ola Granvold.

-  Cóż...

-  Nie sądź, że ja kiedykolwiek o tym zapomnę - zapewniał David. - Tak bardzo chciałbym wam porządnie podziękować. Wszystkim - dodał. - Przecież wielu ludzi ryzykowało tak wiele z mojego powodu w czasie, kiedy ukrywałem się na Parceli.

-  Dla mnie najlepszym podziękowaniem jest to, że udało ci się przeżyć, Davidzie. Przychodziły nam tu do głowy różne straszne rzeczy...

-  Tak, ja też różnie myślałem. Ale jakoś dałem sobie radę, dzięki tobie i twoim pomocnikom.

-  No to czekam na wiadomość, kiedy będziesz mógł do nas przyjechać - powtórzył Sivert. - Sam decyduj, kiedy ci najlepiej pasuje.

-  A ja ci bardzo dziękuję. Odezwę się niedługo. Pozdrów wszystkich i do zobaczenia.

Sivert zapisał numer telefonu przyjaciela Davida. Potem, kiedy już odwiesił słuchawkę, stał jeszcze przez chwilę zamyślo­ny. To wspaniale, że David przeżył. Że ten ich ryzykowny plan został szczęśliwie zrealizowany. A wszystko mogło skończyć się jak najgorzej, pomyślał i zdjął go dreszcz. Mogło się skończyć źle nie tylko dla Davida, lecz także dla wielu członków jego rodziny, którzy ukrywali uciekiniera i pomogli mu przedostać się przez granicę.

-  Kto to był? - spytała Tordhild, kiedy wrócił do izby. - Wyobraź sobie, że dzwonił David! Tordhild klasnęła w dłonie.

-  David! Skąd on dzwonił?

-  Wczoraj wieczorem wrócił ze Szwecji do Trondheim. U niego wszystko dobrze.

-  To niewiarygodne. A my w Stornes akurat o nim rozma­wialiśmy.

-  No właśnie, powiedziałem mu, że o wilku mowa... Sivert otarł pospiesznie twarz. Był wzruszony tym, że przyja­ciel żyje i że wszystko poszło dobrze.

-  Co ci David powiedział?

-    Że najpierw musi się trochę ogarnąć. Mieszkanie za­stał niezniszczone, ale Niemcy mnóstwo rzeczy wynieśli. Nie ma nawet telefonu, więc dzwonił od swojego przyjaciela. No i musi sobie znaleźć pracę. Długo go nie było, wiesz. Za jakiś czas chciałby do nas przyjechać. I podziękować za wszystko, tak mówi.

-  Tak, wierzę, że jest nam wdzięczny - skinęła głową Tord­hild. - Musi być. Pomyśl, jakie ryzyko podejmowała rodzina, kiedy...

-  Tak, ale lepiej myśleć, że się udało, i cieszyć się z tego - po­wiedział Sivert. - To naprawdę szczęście od Boga, że tak to się skończyło. Z nami wszystkimi - dodał.

-  Ale zaprosiłeś go, domyślam się? - spytała Tordhild. - Niech przyjedzie, kiedy chce.

Sivert przytaknął.

-  Tak też mu powiedziałem. Więc pewnie niedługo zno­wu zadzwoni. Mówi jednak, że z jego rodziną to chyba niedo­brze - dodał Sivert. - David nie ma kontaktu z nikim, uważa więc, że nie żyją. Wszyscy.

-  Och, nie! - Tordhild spojrzała na męża przerażona. - Jakie to okropne! Biedny człowiek.

-  Z Żydami dokonała się dużo większa tragedia, niż myśleli­śmy, Tordhild. Miliony nie żyją, tak mówi David. Pomyśl tylko: miliony!

Łzy napłynęły Tordhild do oczu. Bez słowa wzięła swoją robótkę i usiadła na kanapie. Dziwnie będzie zobaczyć znowu Davida, pomyślała. Ale nie obawiała się tego spotkania. Tamto, co się stało, zostało rozliczone, zanim David odszedł. Zresztą to nie była na tyle poważna sprawa, by Tordhild miała teraz do niej wracać. Wszystkiemu winna wojna i ta okropna sytuacja, w której David się znalazł. Więc przyjmiemy go tutaj serdecznie, myślała. Naprawdę miło będzie znowu go zobaczyć.

 

Była prawie północ, kiedy Oja pomógł zejść Helene na ląd. Ryb nie nałowili, trafiło się tylko kilka malutkich, które Oja natych­miast wyrzucił do wody. To nie jest jedzenie dla ludzi, jak powie­dział. Dla niego jednak nie miało znaczenia, że nie nałapali ryb. Nie po to przecież chciał wypłynąć na wody fiordu. On chciał być sam z Helene.

Rozmawiali dużo, ale Oja uważał, że niewiele z tego wynikło. Helene nie powiedziała nic szczególnego na temat ich wzajem­nego stosunku, a on bał się nalegać. Kluczył wokół sprawy, co­raz bardziej niespokojny i sfrustrowany.

Kiedy wyciągnęli łódź na brzeg, pozwolił sobie położyć rękę na jej barkach.

-  Chyba nie udało nam się porozmawiać - rzekł.

-  Przecież cały czas rozmawialiśmy.

-  Owszem, ale nie o... nie o nas obojgu. Helene milczała. Ruszyli w stronę domu przez sad. Letnia noc była jasna, pełna zapachów.

-  Helene - zaczął Oja i przystanął. - Czy ty wiesz, co ja do ciebie czuję? Czy nie wiesz tego?

-  Oczywiście, że wiem.

-  No a ty? Co ty czujesz do mnie?

-  Ja chyba też ciebie kocham.

Serce Oi podskoczyło, objął dziewczynę mocno i przyciągnął ją do siebie. - Kochasz mnie na tyle, by wyjść za mnie?

Helene nie natychmiast odpowiedziała. Położyła głowę jego piersi i westchnęła.

-  Tak mi się zdaje - szepnęła cicho.

Oja stał bez ruchu. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Krew pulsowała mu w uszach. Przepełniały go najrozmaitsze uczucia.

-  Chciałabyś tego?

-  Tak, chciałabym, jeśli nie skrzywdzimy w ten sposób Ma­łej Mali.

Oja miał ochotę wrzeszczeć z radości. Przycisnął Helene mocno do siebie i poczuł, że w oczach ma łzy.

-  Czy ty się zgadzasz? - szeptał, z trudem chwytając powiet­rze.

Ona bez słowa skinęła głową. Odsunął ją lekko od siebie i spojrzał jej w oczy.

-  I nic nie powiedziałaś przez cały wieczór?

-  Uważałam, że nie ma pośpiechu.

-  Przecież wiedziałaś, że ja... że ja... - umilkł. Pochylił się i pocałował Helene. Jej wargi są takie miękkie, pomyślał.

-  Chcesz wyjść za mnie za mąż? - powtórzył. - Powiedziałaś „tak"?

-  Tak, jeśli Mała Mali nie będzie miała nic przeciwko temu.

-  A co ona miałaby mieć przeciwko? Myślę, że ona się po prostu bardzo ucieszy.

-  Musisz ją o to zapytać, Oja.

-  Oczywiście, zapytam.

-  I musisz wysłuchać, co ona ma do powiedzenia. To jest także jej życie.

-  Ona z pewnością się ucieszy - powtórzył Oja zdecydowa­nie i znowu przytulił do siebie Helene. - To pewne, że się ucie­szy! A ja - szeptał - a ja jestem taki szczęśliwy, że serce o mało mi nie pęknie.

Jego dłonie głaskały ją delikatnie po plecach. Ale kiedy spró­bował rozpiąć jej bluzkę, Helene zaprotestowała.

-  Nie teraz - powiedziała cicho. - Mamy mnóstwo czasu, Oja. Możesz trochę poczekać.

-  Ale ja... ja ciebie pragnę.

-  I dostaniesz. Ale nie tutaj i nie teraz. Ja tak chcę, Oja - wy­szeptała, zarzucając mu ręce na szyję.

-  Chyba możemy jeszcze trochę poczekać, prawda?

Oja próbował ukryć rozczarowanie, wciąż ją do siebie tulił.

-  Jak długo mam czekać?

-  Dopóki nie porozmawiasz z Małą Mali. I dopóki nie po­wiemy twojej rodzinie, że chcemy się pobrać.

-  Możemy im powiedzieć jutro.

Helene roześmiała się cicho. Pogłaskała go po włosach i po­spiesznie pocałowała. - No to w takim razie wszystko będzie ju­tro - rzekła.

Mocno objęci poszli dalej przez sad. Oja ledwo widział, gdzie stawia nogi. Taki był zajęty patrzeniem na Helene, głaskaniem jej po twarzy i rozkoszowaniem się buzującą radością. To chyba zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, myślał. Helene powie­działa „tak"! A jutro... jutro może wszystko osiągnąć, Helene będzie jego. Na zawsze!

Na ganku zdjęli buty i na palcach weszli na strych. Przed drzwiami jej pokoju zatrzymali się na chwilę.

-  Dobranoc - szepnęła Helene.

W odpowiedzi Oja ją pocałował. Z trudem wypuszczał ją z objęć. W końcu ona ostrożnie wymknęła mu się z ramion i zniknęła w swojej sypialni. Oja stał jeszcze na pogrążonym w półmroku korytarzu. Serce tłukło mu się jak szalone.

Miał ochotę natychmiast pobiec do rodziców i przekazać im tę wielką nowinę. Opanował się jednak. Przeszedł na palcach pod ich drzwiami, uśmiechając się sam do siebie. Jutro, myślał radośnie. Jutro!

  

ROZDZIAŁ 6.

 

Oja obudził się o brzasku. Leżał i wsłuchiwał się, czy z wielkiego domu dochodzą już jakieś odgłosy, ale wszędzie panowała ci­sza. Nikt tak wcześnie nie wstaje. Wsunął ręce pod głowę, leżał i patrzył w sufit. Oczekiwanie i radość z wczorajszego wieczora wciąż odczuwał jako ssanie w żołądku. Dzisiaj oznajmi rodzi­nie, że on i Helene się zaręczyli. Najpierw jednak powinien po­rozmawiać z Małą Mali. Obiecał Helene, że córeczka dowie się o wszystkim jako pierwsza.

A gdyby ona mimo wszystko miała coś przeciwko temu? - po­jawiła się nagle nieprzyjemna myśl. Jeśli dobrze wczoraj zrozu­miał Helene, to protest Mali mógłby wywrócić do góry nogami wszystkie plany. Dla Helene to podstawowy warunek, żeby jego córka uznała ich zaręczyny i ślub. Ale Mała Mali nie będzie protestować, pocieszał sam siebie. Przecież ona tak lubi Helene i wciąż mówi, że Helene nie może opuścić Stornes.

Nie, powinienem zakładać, że ta sprawa się ułoży, myślał, zrzucając z siebie pierzynę. Właściwie to może już wstać. Nie potrwa długo, zanim Ane zajmie swoje miejsce na dole, a wtedy przyjdzie też Helene. Oja zajmie się oborą, dopóki Mała Mali się nie wyśpi. Nie może przecież biec do dziecka o świcie i py­tać, co córka myśli o zaręczynach. Mała Mali musi się najpierw obudzić.

Nie mam pierścionka, żeby go dzisiaj dać Helene, pomy­ślał, ubierając się. Będą musieli pojechać do miasta i kupić obrączki, ale teraz, w środku sianokosów, nie można tego zro­bić. Pierścionki muszą poczekać. Zresztą nie one są najważ­niejsze. Mimo wszystko chętnie by dzisiaj wsunął pierścionek na palec Helene. Sprawa byłaby wtedy znacznie bardziej ofi­cjalna.

Ane weszła do kuchni wkrótce po nim.

-  Strasznie wcześnie się dzisiaj zerwałeś - zauważyła.

-  Tak, chcę pójść do obory najszybciej, jak to możliwe, bo dzisiaj przez cały dzień znowu będziemy zwozić siano. Pogoda nam sprzyja.

-  Tak, wygląda na to, że jeszcze trochę potrwa. Drzwi się otworzyły i w progu stanęła Helene.

Oja poczuł ukłucie w sercu. Wstrzymał oddech.

-  Dzień dobry - przywitała się uprzejmie. - Będziemy mieli znowu piękny dzień.

-  Najpiękniejszy od paru lat - mrugnął do niej Oja.

-  Naprawdę? - roześmiała się Ane. - Czy masz na myśli coś wyjątkowego? Bo jeśli nie, to zapowiada się zwyczajny ponie­działek. Chociaż rzeczywiście, słońce świeci pięknie - mówiła, zerkając na niego spod oka.

-  Poniedziałki mogą być różne - odparł Oja z uśmie­chem. - Ale teraz możemy iść do obory, Ane.

-  A ty przygotuj wszystko do śniadania - powiedziała Ane do Helene. - Gospodarze wkrótce się zjawią, a Olav i Aslak już są na Wzgórzu.

Ane poszła do komórki po wiadra, Oja natychmiast dwoma skokami znalazł się przy Helene, objął ją i mocno do siebie przy­tulił.

-  Mam nadzieję, że nie żałujesz tego, co powiedziałaś?

-  Nie - uśmiechnęła się do niego promiennie. - Nawet mi się dzisiaj śniłeś. A przecież miałam margerytkę pod poduszką. Czy to przypadkiem czegoś nie oznacza? Mówiłeś wczoraj coś o tym, że dostanę mężczyznę...

-  Tak, że wyjdziesz za mąż za tego, który ci się przyśni.

-  No widzisz, wygląda na to, że to będziesz ty - śmiała się łobuzersko.

Oja pocałował ją pospiesznie. Pogłaskał jej rozpromienioną twarz.

Helene spoważniała.

-  Musisz porozmawiać z Małą Mali.

-  Zrobię to, jak tylko się obudzi - zapewnił Oja. - Pójdę do niej, jak wrócę z obory. Ale wszystko będzie dobrze - dodał. - Ja wiem, że Mała Mali się ucieszy.

 

Kiedy Oja skończył pracę w oborze, Mała Mali jeszcze nie wsta­ła. Gdy więc się umył i przebrał, poszedł do niej.

-  Dzień dobry, obudziłaś się już? - spytał, wsuwając głowę przez uchylone drzwi.

-  Tak, zaraz wstaję - ziewnęła dziewczynka i patrzyła na niego, mrużąc oczy.

-  Jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać...

-  Jeszcze zanim wstanę?

-  Tak, to chyba nie zajmie nam dużo czasu - powiedział, sia­dając na brzegu jej łóżka. - To chodzi o Helene.

-  Chciałeś powiedzieć, że ona wyjedzie? - spytała Mali, wy­trzeszczając przestraszone oczy.

-  Nie, wprost przeciwnie. Chciałbym ją poprosić, żeby u nas została.

-  A czy babcia się na to zgodzi? Teraz, kiedy Ingeborg jest już zdrowa...

-  Ja chciałbym poprosić Helene, żeby została z nami na za­wsze - rzekł Oja, spoglądając na córkę. - Chciałbym, żebyśmy wzięli ślub, Helene i ja.

-  Żebyście wzięli ślub? - Mała Mali patrzyła na niego z ot­wartą buzią.

-  Tak. Czy to nie byłoby wspaniałe? Stalibyśmy się znowu małą rodziną, ty, ja i Helene. Wtedy ona zostałaby z nami na zawsze.

-  No a w takim razie mama? - spytało dziecko z powątpie­waniem i czymś, co przypominało strach w głosie.

-  My nigdy nie zapomnimy o mamie - zapewnił Oja po­spiesznie. - Ale ja jestem pewien, że ona by tego chciała, i dla ciebie, i dla mnie.

-  Naprawdę tak myślisz, tatusiu?

Oja patrzył na nią z powagą.

-  Jestem tego najzupełniej pewien. Mama zawsze by chcia­ła, żebyśmy byli szczęśliwi. A teraz możemy być, wszyscy.

Mała Mali przechyliła głowę.

-  Czy ty będziesz szczęśliwy, jeśli ożenisz się z Helene?

-  Tak - odparł Oja. - Będę szczęśliwy.

-  No a Helene?

-  Ona też chętnie za mnie wyjdzie. Ale myśli o tobie. Powie­działa, że ty też musisz tego chcieć. W przeciwnym razie...

-  W przeciwnym razie ona by nie chciała?

-  Nie, chyba nie.

Mała Mali leżała przez chwilę bez słowa. W jej główce było tyle różnych myśli. Z jednej strony bardzo chciała, żeby Helene zamieszkała u nich na stale, z drugiej jednak miała wątpliwości co do tego małżeństwa. Niezależnie od tego, jak bardzo lubi He­lene, nie chciałaby nazywać jej mamą! Mali ma już jedną mamę, mimo że tej matki nie ma na ziemi.

No i poza tym jest tatuś, myślała, spoglądając na niego, jak siedział na łóżku z lśniącym wzrokiem i rumieńcami na twarzy. Powiedział, że byłby szczęśliwy. Pragnie tego. W takim razie ja nie mogę mu przeszkadzać, myślała dziewczynka. Bo bardziej niż czegokolwiek innego pragnęła, żeby ojciec był spokojny i za­dowolony, by mogła znowu słyszeć jego śmiech. Często. Tak jak dawniej. Czy Helene potrafi to sprawić? W każdym razie warto spróbować. A już Mała Mali wyjaśni, dlaczego nie może nazy­wać jej mamą. Helene na pewno zrozumie.

-  W takim razie chcę, żebyś się z nią ożenił - oznajmiła, uj­mując rękę ojca. - Jeśli tylko będziesz szczęśliwy, to tak.

Oja pochylił się i objął córeczkę.

-  Dziękuję, moja kochana - powiedział ochrypłym głosem, tuląc twarz do jej główki. Przepełniała go radość. - Jestem na­prawdę szczęśliwy, Mała Mali.

-  Tatusiu, ty chyba nie płaczesz?

-  Owszem, chyba płaczę - uśmiechnął się Oja i wypuścił dziecko z objęć. - Tak się cieszę, że... - wstał. - Zejdziesz na dół niedługo?

-  Tak, jak tylko się ubiorę.

-  W takim razie spotkamy się przy śniadaniu.

-  A co babcia mówi na to małżeństwo?

-  Ona jeszcze o niczym nie wie. Dopiero teraz jej powiem. Ale na pewno się ucieszy, tak jak ty.

Mała Mali próbowała stwierdzić, czy ona naprawdę się cie­szy. Owszem, cieszy się. Ale nie tylko z tego, że tata i Helene zamierzają się pobrać. Mała Mali odczuwała głęboką radość z tego powodu, że ojciec najwyraźniej jest szczęśliwy. To dla niej najważniejsze. Ale czy nadal ją będzie kochał? - poczuła skurcz w żołądku. A jeśli on teraz będzie kochał tylko Helene? Dziew­czynka zagryzła dolną wargę. Nagle w oczach stanęły jej łzy. Nie chciała się jednak martwić. Na pewno będzie dobrze.

 

Oja spotkał matkę na korytarzu. Wynosiła dzbanek mleka ze spiżarki.

-  Jak to dobrze, że cię widzę - powiedział, stając przed mat­ką. - Jest coś... co...

-  Tak, widzę, że coś jest - uśmiechnęła się matka. - Masz gwiazdy w oczach.

-  To chodzi o Helene - mówił dalej Oja. - Chcielibyśmy się dzisiaj zaręczyć.

-  Co ty mówisz? Więc ona się zgodziła?

-  Tak, teraz już nie ma żadnych wątpliwości. A ja właśnie byłem na górze i rozmawiałem z Małą Mali - dodał. - Ona też nie ma nic przeciwko temu. Helene chciała, żebym najpierw po­rozmawiał z dzieckiem.

-  To bardzo mądrze - rzekła Mali. - W takim razie muszę ci pogratulować. Powiesz wszystkim przy śniadaniu?

-  Miałem taki zamiar, tak.

-  Ale, o ile wiem, to nie macie pierścionków?

-  Nie - potwierdził Oja. - Wielka szkoda, ale tak daleko jeszcze sprawy nie zaszły.

-  A ty nie chcesz czekać z ogłoszeniem zaręczyn, aż kupisz pierścionki?

-  Nie, czuję, że... - umilkł na chwilę. - Ja nie mogę czekać - dodał cicho. - Skoro ona już powiedziała „tak", to...

-  Możliwe, że będę mogła ci pomóc - rzekła Mali, kładąc mu rękę na ramieniu. - Mam obrączki twoich dziadków, Starego Siverta i Beret. Może to jest właściwa okazja, by znowu mogły być używane. Gdybyś więc chciał, to...

-  Och tak! - zawołał Oja zadowolony i uśmiechnął się. - Ta­kie stare obrączki mogą być bardzo ładne.

-  No to chodź ze mną na górę, zaraz je zobaczysz. Są w mojej szkatułce w sypialni.

Oja stał, obracał w palcach na wszystkie strony i oglądał sze­rokie, stare złote obrączki, które Mali mu podała. Przepełniała go radość. Więc mimo wszystko będzie mógł już dzisiaj włożyć Helene na palec pierścionek!

-  Żeby tylko pasowały - mówiła Mali.

Oja wsunął męską obrączkę na swój serdeczny palec. Ob­rączka pasowała, jakby była zrobiona dla niego.

-  Moja pasuje jak ulana - powiedział, wyciągając rękę do matki.

-  W takim razie myślę, że obrączka Beret też będzie paso­wać - stwierdziła Mali. - Helene jest mniej więcej tego samego wzrostu co Beret.

-  Dziękuję ci, mamo - rzekł Oja i wsunął obie obrączki do kieszeni spodni. - To bardzo miłe z twojej strony.

-  Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi, synku - westchnęła i pogłaskała go po policzku. - Zasługujecie na to, i ty, i Mała Mali.

-  Ja już jestem taki szczęśliwy, że serce o mało mi nie pęk­nie - zapewnił Oja, ujmując dłoń matki. - Nie sądziłem, że jesz­cze kiedyś będę szczęśliwy.

-  No a co na to Mała Mali?

-  Ona też zgadza się na to małżeństwo. Wiesz, ona bardzo lubi Helene.

-  Ale swoją matkę też bardzo kochała.

-  Przecież my nigdy nie zapomnimy o Herborg, mamo - po­wiedział Oja z powagą. - Myślę jednak, że ona też by się cieszyła.

-  Tego jestem pewna - przytaknęła Mali. - Myślę tylko o małej.

-  Ona się cieszy, mamo - zapewnił Oja.

Mali skinęła głową, pomyślała jednak, że sama musi zbadać, jak się sprawy mają. Musi odbyć z Małą Mali rozmowę w cztery oczy.

 

Przez cały słoneczny i upalny poniedziałek zwozili siano. Oja pracował za dwóch. Radość dźwięczała mu w głowie niczym muzyka, wciąż musiał spoglądać na Helene. W kieszeni spodni miał obrączki. Jeszcze ich nie pokazał. To ma być niespodzianka na wieczór. Poprosił ją, żeby poszli na spacer na cypel, a ona się zgodziła.

Kiedy rano przekazał domownikom wiadomość, w izbie zro­biło się zamieszanie. Wyglądało na to, że wszyscy cieszą się razem z nim. Również Mała Mali wyglądała na zadowoloną, Oja wciąż na nią spoglądał. A kiedy już zjadła swoje kanapki, pobiegła na Wzgórze, żeby podzielić się nowiną. Oja uznał to za dobry znak.

Tego wieczora zaprowadził Helene do specjalnego zagłębie­nia na cyplu Stornes, miejsca, które należało do niego i Herborg. Trawa pożółkła od słońca i pachniało upalnym latem. Oja po­ciągnął Helene na ziemię i usiadł, obejmując ramieniem jej bar­ki. Potem poszukał w kieszeni spodni, znalazł obrączki i podał je Helene na otwartej dłoni.

-  Zobacz - powiedział. - Dostałem od mamy. To dziedzictwo po moich dziadkach, tych, którzy przedtem rządzili w Stornes.

-  Och, jakie śliczne! - zachwyciła się Helene, dotykając sze­rokich złotych obrączek. - Myślałam, że przy zaręczynach obej­dziemy się bez pierścionków.

-  Musielibyśmy po nie pojechać do miasta - przyznał Oja. - Ale przecież teraz nie ma czasu, a ja bardzo chciałem dać ci pierścionek. Czy one ci się podobają?

-  Och tak, chętnie będę nosić taką obrączkę - z powagą przytaknęła. - Uważam, że to wielki gest że strony twojej matki. Bardzo to sobie cenię.

-  No to teraz jesteś moja - jęknął Oja i przytulił ją mocno d siebie. - Moja Helene!

Ułożył ją na trawie. Odgarnął włosy z jej twarzy, pochylił się i pocałował ją delikatnie. - Helene - szeptał. - Moja Hele­ne...

Ona zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła do siebie. Czuł na twarzy jej ciepły oddech. Pieścił rękami jej ciało, piersi i okrągłe biodra. Ostrożnie wsunął rękę pod spódnicę Helene i podciągnął ją w górę. Pieścił teraz jej nagie, gorące uda. Helene poruszyła się. Zaczęła szybciej oddychać. Położyła rękę, na jego dłoni i zatrzymała ją na chwilę.

-  Co się dzieje? - szepnął rozgorączkowany. - Powiedziałaś, że zechcesz, jak się zaręczymy.

-  Ale ja się boję.

-  Czego się boisz?

-  Bo ja nigdy... nigdy nie robiłam...

Oja uniósł się na łokciu i patrzył na nią zdumionym wzro­kiem.

-  Czy ty... czy ty jesteś... niewinna?

Przytaknęła bez słowa i Oja zobaczył, że oczy ma pełne łez.

-  Moja kochana - szepnął cicho, obejmując dziewczynę. Delikatnie głaskał ją po twarzy, całował leciutko. - Nie ma się czego bać. Ja nie chcę ci sprawić bólu, Helene.

Kołysał ją czule w ramionach. Głaskał ciepłymi rękami i czule do niej przemawiał. Powoli Helene się uspokoiła.

-  Teraz już chcę, Oja - wyszeptała cicho. - Naprawdę wczo­raj myślałam to, co powiedziałam, że będziemy mogli...

-  Mamy czas, nie musimy się spieszyć - wyszeptał Oja i zno­wu zaczął ją delikatnie pieścić.

Kiedy na koniec w nią wszedł, była wilgotna i przygotowana. Jęknęła cicho w pewnym momencie, zaraz jednak ból minął. Oja miał wrażenie, że unosi się w powietrzu. Rozsadzało go po­żądanie i radość. Gdy w końcu opadł na Helene z jękiem, serce przepełniała mu wdzięczność i szczęście.

Helene leżała pod nim ciepła i delikatna. Poruszyła się i za­rzuciła mu ręce na szyję. Westchnęła przejęta.

-  Taka jestem szczęśliwa.

-  A co dopiera ja - odparł Oja i położył się przy niej na tra­wie. - To szczęście przepełnia mnie całego.

Ucałował ją w czoło i uśmiechnął się do niej.

-  Było ci dobrze?

-  Tak - szepnęła i zarumieniła się.

-  Że też dane mi było... że jestem twoim pierwszym...

-  A ja bardzo się z tego cieszę.

-  Ja także. Mam nadzieję, że potrafię uczynić cię szczęśliwą, Helene. Do końca twoich dni.

-  Jestem bardzo szczęśliwa, Oja.

-  Teraz nie będziesz już mogła stąd wyjechać.

-  Nie, ale musimy pojechać do moich rodziców i powiedzieć im o wszystkim. Ja o niczym nie wspominałam. Bo nie byłam pewna. Chciałam najpierw sama nabrać pewności.

-  Myślę, że powinniśmy zaprosić twoich rodziców, by od­wiedzili Stornes - powiedział, bawiąc się jej lokiem. - Powinni chyba zobaczyć dwór przed naszym ślubem.

-  O tak - uśmiechnęła się Helene. - Naprawdę możemy ich zaprosić?

-  Porozmawiam z mamą. Ona to załatwi. I twoją siostrę z Gjelstad też zaprosimy.

-  Owszem, ona by sobie to bardzo ceniła.

Oja położył Helene na sobie, głaskał ją po plecach.

-  Czy ty wiesz, że ja ciebie kocham? - spytał szeptem.

-  Mam nadzieję, że tak jest.

-  No a ty? - spytał, bawiąc się jej warkoczem. - Ty już teraz jesteś pewna?

-  Absolutnie pewna - przytaknęła. - Bez tego do niczego by nie doszło.

-  Czeka cię życie pełne ciężkiej pracy, Helene.

-  Ja przywykłam do pracy.

-  Ale niełatwo jest być młodą gospodynią w takim dworze. Być podporządkowaną swojej teściowej...

-  Dam sobie radę. Będę miała wspaniałą teściową.

-  Chcę, żebyśmy jak najszybciej wzięli ślub.

-  A co to znaczy?

-  Moglibyśmy urządzić wesele we wrześniu.

-  Tak prędko?

-  Nie ma powodu zwlekać. Chcę, żebyś została moją żoną najszybciej, jak to możliwe. A ty nie chcesz?

Helene roześmiała się. Szczęśliwym, perlistym śmiechem.

-  Oczywiście, że chcę.

-  No i nie chciałbym jakiegoś wielkiego wesela - rzekł Oja cicho. - Mimo wszystko to w moim życiu po raz drugi. Ale gdy­byś ty chciała bardziej wystawnie...

-  Dla mnie najważniejsze jest, żebyśmy byli małżeń­stwem - odparła Helene i pocałowała go. - Naprawdę nie po­trzebuję żadnych wielkich uroczystości.

Przesunął dłoń po jej nagich ramionach.

-  Marzniesz?

-  Nie - szepnęła ledwie dosłyszalnie.

Jego ręce znowu odnalazły piersi Helene. Dziewczyna zaczę­ła głośniej oddychać.

Kochali się po raz drugi. Tym razem Helene też za nim podążała. Kiedy Oja był bliski spełnienia, splotła nogi na jego plecach i przywarła do niego z jękiem. Oja otworzył oczy i spo­glądał w dal, na fiord i na wciąż złocistoczerwone, wieczorne niebo. Wokół było niezwykle pięknie. Jak w raju, pomyślał. Zresztą czuł się też niemal tak, jakby znalazł się w raju. Nie pamiętał, żeby był kiedyś szczęśliwszy. Może dlatego, że to szczęście przyszło po strasznej tragedii, jaką przeżyłem, my­ślał, patrząc zmrużonymi oczyma na fiord. Życie straciło dla niego wszelki sens, kiedy żona odeszła tak nagle. Ale teraz wszystko odwróciło się znowu w stronę radości. Leżąc tak na trawie, czuł, że spływa na niego błogosławieństwo, zarówno boskie, jak i błogosławieństwo Herborg. Wiedział, że ona ży­czy im obojgu szczęścia.

-  Dziękuję - szepnął w duszy i przysunął głowę do szyi He­lene. - Dziękuję.

-  Czy ja mogłabym ci poczytać dzisiaj wieczorem? - spytała Mali, kiedy Mała Mali miała już iść spać. - Twój tata i Helene poszli się przejść.

-  Mówili mi o tym.

-  Tak, wiem.

-  Możesz ze mną pójść, babciu.

-  I co ty myślisz o tym, że twój tata ma zamiar ożenić się z Helene? - spytała Mali, czekając, aż dziewczynka włoży nocną koszulę.

-  Ja uważam, że mogą to zrobić - odparła mała wymijają­co. - Tata przyszedł do mnie, żeby zapytać.

Mali uśmiechnęła się.

-  To chyba dobrze.

Mała Mali popatrzyła na nią z powagą.

- To Helene chciała, żeby tata zapytał. Ona by za niego nie wyszła, gdybym ja się nie zgodziła. Tak mi powiedziała.

-  Moim zdaniem to mądrze ze strony Helene.

-  Tak, chyba tak.

-  A ty nie zamierzałaś protestować?

-  Tata jest teraz taki szczęśliwy. Nie mogłabym mu tego ze­psuć. Przecież wiesz, jak bardzo cierpiał.

-  Więc dlatego się zgodziłaś, żeby sprawić tatusiowi przy­jemność?

Mała Mali wciągnęła koszulę przez głowę, wskoczyła do łóż­ka, położyła się i podciągnęła kołdrę pod brodę.

-  Ja bym chciała, żeby tata był zadowolony - odparła cicho.

-  No a ty, moje dziecko, ty jesteś zadowolona?

Dziewczynka leżała przez chwilę w milczeniu. Potem wolno skinęła głową.

-  Ja bardzo lubię Helene. Tylko muszę z nią porozmawiać... bo ja nie chcę mówić do niej mamo, wiesz... ja mam swoją mamę.

-  Helene na pewno to zrozumie.

-  Tak myślisz? - spytało dziecko z nadzieją w głosie.

-  Oczywiście, że zrozumie. I twój tata też zrozumie. Żadne z was nigdy nie zapomni o twojej mamie, Mała Mali, tego jestem pewna.

-  A myślisz, że tata będzie teraz kochał tylko Helene? - w jej głosie czaiła się niepewność.

Mali potrząsnęła głową.

-  Chcesz zapytać, czy tata zapomni o tobie? Nie, nigdy tego nie zrobi, jestem pewna. Tata bardzo cię kocha, ale pragnął też, żeby u jego boku była dorosła kobieta. I teraz ją znalazł. Ty jed­nak na zawsze pozostaniesz jego ukochaną córeczką. Nigdy nie powinnaś w to wątpić.

-  To dobrze - westchnęła dziewczynka. - Bo trochę się bałam.

-  Ty przecież jesteś takie grzeczne dziecko, Mała Mali - uśmiechnęła się do niej babka. Wzięła jedną rączkę dziewczynki w dłonie i głaskała delikatnie. - Zobaczysz, wszystko ułoży się jak najlepiej, wszyscy będziecie szczęśliwi.

Będę musiała obserwować Małą Mali w najbliższej przyszło­ści, myślała. Pilnować, żeby nie została odsunięta na bok, żeby tych dwoje zakochanych w sobie łudzi nie zapomniało o dziecku. Nie wolno do tego dopuścić. Dziewczynka zdobyła się na wielki czyn, by uradować ojca. Mali świetnie to rozumiała. Teraz zasłu­żyła sobie tym na nagrodę. Będę musiała przypominać o tym Oi w razie czego, myślała. Może nawet trzeba by wspomnieć o tym również Helene. Zobaczymy.

Mali długo siedziała w sypialni wnuczki i czytała. Lekki wie­czorny wietrzyk poruszał firankami w otwartym oknie. Ostrygojad krzyczał nad fiordem.

-  Możesz już teraz iść, babciu - powiedziała Mała Mali na koniec.

-  Mogę posiedzieć, dopóki nie uśniesz.

-  Ale przecież ja się nie boję ciemności - odparła dziewczyn­ka dorosłym głosem. - Przywykłam sypiać sama.

-  Jeszcze trochę posiedzę - odparła Mali, głaszcząc ją po po­liczku.

Kiedy w końcu wstała, dziecko spało z rączką pod policz­kiem i rozsypanymi na poduszce włosami. Mali pochyliła się i ucałowała ją czule.

-  Miej ją w opiece, Panie - modliła się cicho - Miej w opiece to dziecko.

 

ROZDZIAŁ 7.

 

Nadeszły sianokosy w górach, na halach rozbrzmiewały weso­łe rozmowy i śmiechy. Mężczyźni wyszli na pastwiska wcześnie rano, a teraz kobiety i dzieci szły za nimi, obładowane torbami i koszykami z jedzeniem i piciem.

W nocy padało. Mali leżała, wsłuchując się w bębnienie deszczu o dach, spoglądała w okno w obawie, że sianokosy w gó­rach się nie udadzą. Gdyby tak można było to odłożyć, pomyśla­ła w pewnym momencie. Kiedy jednak rano rozsunęła firanki, nad górami i nad fiordem świeciło piękne słońce. Blask mienił się w kroplach deszczu, a nad wzgórzami unosiła się para i szara mgiełka przepływała nad fiordem. Będzie bardzo gorący i pięk­ny dzień, pomyślała. Dokładnie taki, jak powinien być podczas sianokosów w górach.

Mnóstwo ludzi szło teraz na hale. Mali wybrała się razem z Dorbet. Trygve biegł gdzieś przodem, razem z Małą Mali i Marileną. Dorbet zostawiła małą Ruth Margrethe w domu ze służącymi. Byłoby bardzo ciężko dźwigać dziecko tak wysoko w góry.

-  Niech spędzi jeden dzień z Agnes i Anną - powiedziała Dorbet. - Inaczej nie mogę tego urządzić. Zresztą one rywalizu­ją o to, która bardziej będzie rozpieszczać małą. Ruth Margrethe wszystkich ludzi owija sobie wokół małego palca. Zwłaszcza swojego tatę - dodała z uśmiechem.

-  Tak, z daleka widać, jaką radością jest córeczka dla Oli - przytaknęła Mali. - Jak to dobrze, że panuje pokój, Dor­bet. Że możemy swobodnie oddychać. Teraz nie musimy się obawiać... niczego.

-  Ja też strasznie się z tego cieszę - westchnęła Dorbet. - Nie chciałabym za nic znowu przeżywać pięciu lat wojny. Że też ja to wytrzymałam, te sprawy z Olą!

-  No widzisz, ale tak to jest. Kiedy przyjdzie co do czego, to człowiek żyje, nie zdając sobie do końca sprawy, co przeżywa. Dopiero później widzi, jakie to było trudne.

-  Uff, wojna była straszna - westchnęła Dorbet z dresz­czem. - Nie, mamo, rozmawiajmy o czym innym.

W tej samej chwili Mali zauważyła Helene i Małą Mali. Szły w górę razem, kawałek przed nimi, najwyraźniej pogrążone w poważnej rozmowie.

Mała Mali w dniach po zaręczynach wciąż kręciła się w po­bliżu Helene, nigdy jednak nie zdołała zostać z nią sama. Nie wiedziała też, jak ma powiedzieć Helene to, co ją dręczyło, że mianowicie nie będzie mogła nazywać Helene mamą. Dla dziew­czynki było bardzo ważne, by od razu o tym powiedzieć. Uważa­ła, że to najwłaściwsze. I nareszcie dzisiaj, kiedy obie z Helene szły w góry, Mała Mali zwolniła kroku tak, żeby znaleźć się ka­wałek za Marileną i Trygvem. Muszę to zrobić teraz, myślała, nie była w stanie dłużej odkładać sprawy. Czuła jednak, że żołądek kurczy jej się z powodu czegoś, co przypominało strach. A może Helene się rozgniewa?

-  Idźcie dalej, nie oglądajcie się - powiedziała swoim kuzy­nom, kiedy starali się na nią zaczekać. - Ja zaraz do was dołączę. Muszę tylko najpierw coś załatwić.

-  A, to ty? - uśmiechnęła się Helene, kiedy zobaczyła, że Mała Mali stoi na ścieżce i czeka. - Czekasz na kogoś?

-  Tak. Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać.

-  A co to takiego?

-  No bo widzisz... - Mała Mali szukała odpowiednich słów. - Kiedy już wyjdziesz za mąż za mojego tatę, to będziesz jego żoną, prawda?

-  Tak, będę jego żoną - przytaknęła Helene.

-  Dokładnie tak samo jak moja mama.

Helenę znowu przytaknęła, nie mówiąc nic. Mała Mali wzię­ła ją za rękę i spojrzała jej w oczy.

-  Ale ja nie mogę mówić do ciebie „mamo", Helene.

-  No pewnie, dobrze to rozumiem. Ty przecież masz swoją mamę, chociaż ona nie żyje. Ja nigdy nie będę próbowała zająć jej miejsca, Mała Mali. Nigdy.

Helene z powagą patrzyła dziecku w oczy. Mała Mali wypuściła powietrze z głośnym westchnieniem. Wszystko poszło łatwiej, niż się obawiała.

-  I niech ci nie będzie przykro z tego powodu - mówi­ła dalej pospiesznie. - Ja cię strasznie lubię, Helene. Ale to z mamą...

Helene uśmiechnęła się i uścisnęła małą rączkę.

-  Bardzo dobrze to rozumiem, moja kochana. Wiesz co, poprosimy twojego tatę, żeby któregoś dnia, kiedy będzie miał czas, zawiózł nas na cmentarz. Tak żebyśmy mogły odwiedzić grób twojej mamy i opowiedzieć jej o wszystkim. I ja też bym chciała ją odwiedzić razem z tobą.

-  O tak - rozpromieniła się Mali, podskakując radośnie u boku Helene. - Zróbmy tak. Chociaż ja rozmawiam z mamą każdego wieczoru. Wiesz, tamta gwiazda...

-  Tak, wiem.

-  Kiedy następnym razem będziesz mi czytać do snu, może­my razem się przekonać, czy ona świeci.

-  Dobrze, tak zrobimy. A potem pojedziemy na grób Her­borg. Zawieziemy kwiaty. Myślisz, że jej się to spodoba?

-  Tak, mama na pewno się ucieszy. Ona bardzo lubiła kwia­ty. Jestem pewna, że się ucieszy z twojego przyjazdu - zapewni­ła. - Ona by cię na pewno też polubiła. Opowiadałam jej o tobie same dobre rzeczy - dodała dziewczynka, uśmiechając się do Helene.

-  Czy to nad tą sprawą zastanawiałaś się w ostatnich dniach? - spytała Helene, głaszcząc dziecko po włosach. - Wi­działam, że coś cię dręczy.

-  Tak, ale nie wiedziałam... bałam się, że się rozzłościsz - przy­znała Mała Mali.

Helene zatrzymała się i ukucnęła przy dziecku.

-  Mała Mali, nie powinnaś nigdy się bać, jeśli chcesz mi po­wiedzieć o czymś, co cię niepokoi - oznajmiła. - Mam nadzieję, że będziemy prawdziwymi przyjaciółkami. Nie sądzisz?

-  Myślę, że już jesteśmy.

-  No tak, ale ja myślałam... bałam się, ja też - przyzna­ła. - Bałam się, że nie zgodzisz się, żebym wyszła za twojego tatę. Wiem, jak bardzo kochałaś swoją mamę i... - No cóż, bałam się, że nie będziesz chciała słyszeć, żebym ja... bałam się, że pomy­ślisz, iż odbieram ci tatę - dodała wolno. - Ale ja nigdy tego nie zrobię.

-  Naprawdę się bałaś?

-  Tak - przytaknęła Helene. - I dużo o tym rozmyślałam.

-  A ja się trochę bałam, że tata... że nie będzie już dla mnie miejsca - szepnęła Mała Mali.

-  Zawsze będzie dla ciebie miejsce - rzekła stanowczo He­lene. - Dla twojego taty nikt nie jest ważniejszy od ciebie! Nigdy o tym nie zapominaj! I tak pozostanie.

Uczucie ulgi przepełniało serce Małej Mali. Chyba będzie do­brze z tym małżeństwem, myślała pocieszona. Także dla niej. Oj­ciec jej nie porzuci ze względu na Helene. A ona spokojnie będzie mogła myśleć o swojej mamie. Była z tego bardzo zadowolona.

Uśmiechnęła się promiennie do Helene.

-  Teraz lecę na górę, wracam do Trygvego i Marileny - po­wiedziała.

-  Biegnij - zgodziła się Helene. Ona sama stała jeszcze chwilę na ścieżce i patrzyła w ślad

za dzieckiem, biegnącym lekko pod górę. Mała Mali to bardzo dobre dziecko, myślała. Bała się, czy przypadkiem dziewczynka nie zaprotestuje przeciwko jej małżeństwu z Oją, teraz jednak czuła się bezpieczna. Ona i Mała Mali potrafią rozwiązać wszyst­kie problemy, które mogłyby się ewentualnie pojawić, była o tym najzupełniej przekonana.

-  Stoisz tutaj? Dogoniły ją Mali i Dorbet.

-  Tak, odbyłam dłuższą rozmowę z Małą Mali i teraz...

-  Widziałam - rzekła Mali. - Najwyraźniej miałyście sporo do omówienia.

-  Tak, bo Mała Mali dużo się ostatnio zastanawiała nad naszym małżeństwem, powiedziała mi, że nie będzie mówić do mnie „mamo". Bardzo dobrze, że mogłyśmy o tym porozma­wiać. Ja świetnie rozumiem, że ona ma matkę - dodała Hele­ne. - Nigdy bym nie próbowała zająć jej miejsca.

-  Ale to dobrze, że Mała Mali się o tym dowiedziała. Mam wrażenie, że trochę ją to dręczyło.

-  Tak, ja też tak to zrozumiałam. Ale już nie będzie się mu­siała martwić. Doszłyśmy w tej sprawie do porozumienia.

-  To bardzo rozsądne z twojej strony, że okazujesz szacunek potrzebom dziecka - rzekła Mali, spoglądając na przyszłą syno­wą. - Jeśli wasze małżeństwo ma się udać, to jest sprawą ważną, by Mała Mali też miała coś do powiedzenia. Oja przeżył bardzo trudny okres po stracie Herborg, ale dla Małej Mali też nie był to łatwy czas. I ona zawsze się bardzo troszczyła o swojego ojca, ta matkę.

-  Ja nigdy nie stanę między nimi - rzekła Helene z powagą.

-  My się bardzo cieszymy, że to właśnie ty wychodzisz za mąż za Oję - powiedziała Dorbet. - Mój brat potrzebuje kobiety. Ale długo wyglądało to dość beznadziejnie. Dopóki ty nie zjawi­łaś się w naszym domu.

-  Jestem bardzo wdzięczna, że wszyscy przyjmujecie mnie tak serdecznie - podziękowała Helene. - Dla mnie nie było to wcale takie oczywiste. A przecież czeka mnie wielkie zadanie, pod każdym względem. Dobrze to rozumiem.

-  Poradzisz sobie z każdym zadaniem - rzekła Mali, klepiąc ją po plecach. - Ja w ciebie wierzę, Helene. Zresztą wiedz, że nie jesteś sama. Będziemy cię wspierać, i będziemy ci pomagać. A co powiedzieli twoi rodzice, kiedy telefonowałaś?

-  Mama nie mogła uwierzyć własnym uszom - uśmiechnęła się Helene. - No a tata... Nie, spadło to na nich oboje jak grom z jasnego nieba.

-  Cieszymy się, że przyjadą do nas do Stornes w przyszłą niedzielę - powiedziała Mali.

Helene uśmiechnęła się skrępowana.

-  Oni mówią, że też bardzo się cieszą.

- A czy twój tata czuje się już lepiej? - spytała Dorbet.

-  Tak, już wstaje z łóżka. Mama mówi jednak, że jest jeszcze bardzo słaby. Nie wiadomo, jak to z nim jest. On sam niewiele mówi.

-  No a lekarze?

-  Oni niczego konkretnego nie znaleźli.

-  Miejmy nadzieję, że wszystko się ułoży - westchnęła Mali. - To będzie chyba dla ciebie przyjemne móc im pokazać Stornes, prawda?

-  O tak. Bardzo się na to cieszę.

Trzy kobiety dalej szły pod górę. Słońce przeświecało przez gęstwinę liści. Ptaki śpiewały, a rzeka huczała w górskiej roz­padlinie. Letni wiatr unosił kłęby wełnianki, pachniało suchym leśnym poszyciem i bagnem.

Mali przepełniało poczucie ulgi i głęboka radość. Wygląda na to, że sprawy układają się lepiej, niż miała odwagę oczekiwać, zarówno z Oją, jak i z Małą Mali. Małżeństwo z Helene może się okazać błogosławieństwem dla wszystkich trojga. Może teraz nastaną w Stornes zupełnie nowe czasy. Może nadzieja znowu powróci w ich progi. A czas już najwyższy, myślała Mali.

 

Był to długi i bardzo miły dzień. Po skoszeniu trawy wszyscy zebrali się na hali przed szałasami, by zjeść mięso i kaszę. Dzie­ciaki brodziły w górskim potoku i puszczały łódeczki z kory przy akompaniamencie krzyków i śmiechów. Dorośli rozmawiali i rozkoszowali się pięknym dniem.

-  To pierwsze górskie sianokosy po pięciu latach woj­ny - stwierdził Oja. - Już z samego tego powodu można święto­wać.

-  Ale powinniśmy też świętować fakt, że w Stornes były za­ręczyny - wtrącił Bengt Innstad. - Witaj w naszej okolicy, Hele­ne.

-  Dziękuję - skinęła głową, zarumieniona pod spojrzeniami zebranych.

-  No a kiedy wesele?

-  Jeszcze o tym dokładnie nie rozmawialiśmy, ale chyba we wrześniu - oznajmił Oja, zerkając spod oka na matkę. - Uwa­żam, że nie ma powodów, by zwlekać - dodał.

-  Oni zresztą nie chcą urządzać wielkiego wesela - wyjaś­niła Mali. - I ja dobrze ich rozumiem. Zwłaszcza Oję. Myślę, że wrzesień to dobry termin. Będziemy się tego trzymać.

Po kawie zaczęły się zabawy, tak jak to jest w zwyczaju pod­czas górskich sianokosów. Młodzi i starzy biegali w zabawie „Para za parą", a potem przechodzili do innej gry „Złap to kół­ko" oraz „Złodziej, złodziej".

-  Człowiek widzi, że jest już za stary na takie zabawy - po­wiedział Havard ze śmiechem, ocierając pot z czoła. - Jutro wie­lu z nas nie będzie w stanie się ruszyć. Tacy będziemy sztywni, że nogi nie będą chciały nas nosić.

-  Ale dzisiaj jest wesoło - wtrącił Bengt, strzepując siano ze spodni. - Człowiek może się na chwilę znowu poczuć młodym. A przecież pamiętamy mnóstwo takich sianokosów w górach.

-  Tak, przeżyliśmy ich trochę - skinął głową Havard.

Nagle przypomniał sobie tamto lato, kiedy Laura próbowa­ła go uwieść. Jak ukazała mu się naga w rzece, kiedy szedł do domu. To było tamtego lata, kiedy Mali pojechała do Ameryki. Przeniknął go dreszcz na wspomnienie minionych wydarzeń i pospiesznie rozejrzał się za żoną.

-  Czy to już nie czas wracać do domu?

-  Musimy jeszcze pozmywać i posprzątać - rzekła Mali. - Po­tem możemy wyruszać.

-  No a dzieci?

-  One już pobiegły na dół z Sivertem i Tordhild.

-  A Oja?

-  Myślę, że on z Helene wybiorą drogę nad rzeką. Oja chciał­by Helene pokazać okolice, tak mi mówił.

-  Tak, chyba mogą sobie na to pozwolić - roześmiał się Havard. - Prawda zaś jest taka, że Oja chce być z nią sam na sam.

-  Nie widzę w tym nic dziwnego - uśmiechnęła się Mali. - Dwo­je dopiero co zaręczonych, zakochanych ludzi.

-  Ja wiem, jak to jest - uśmiechnął się Havard i położył rękę na ramieniu żony. - Ja przecież też jestem zakochany.

-  Ty jesteś kompletny głuptas - roześmiała się Mali i pogła­skała go po policzku.

-  To nie jest głupstwo - zapewnił Havard. - W każdym razie ja naprawdę jestem zakochany.

W tym momencie dziewczyna pracująca na ich pastwisku stanęła w drzwiach szałasu. Była to młoda osoba pochodząca z małego gospodarstwa we wsi. W ostatnich latach gospodarze ze Stornes musieli zatrudniać kogoś do pomocy na pastwisku. Dla Ane było już za trudno spędzać całe łato w górach, poza tym potrzebowali jej pomocy w domu. Ale owa Ellen, bo tak dziewczyna miała na imię, radziła sobie znakomicie. Była sym­patyczna i robiła wszystko co trzeba bardzo starannie, byli z niej zadowoleni.

-  No to idziemy do domu - powiedziała Mali. - Dziękujemy ci za pyszną kaszę i za piękny dzień.

-  Było mi bardzo miło - uśmiechnęła się Ellen. - Przyjdźcie znowu któregoś dnia.

-  Możliwe, że pomyślimy o tym - skinęła Mali głową. - Jeśli trafi się jakaś piękna niedziela. Ale to już nie to co dzień siano­kosów, sama wiesz.

-  O, zawsze jest miło, kiedy ktoś do nas przyjdzie - uśmiech­nęła się Ellen. - Mnie osobiście niczego tutaj nie brakuje - do­dała pospiesznie. - Nie chciałabym się skarżyć. Czujemy się bar­dzo dobrze, my wszystkie trzy służące na pastwisku, ale miło jest zobaczyć od czasu do czasu nową twarz.

Havard zarzucił worek na ramię, podziękowali jeszcze raz za miły dzień i ruszyli drogą w dół.

-  Czy rzeczywiście wesele musi się odbyć już we wrześ­niu? - spytał Havard, kiedy schodzili po zboczu. - Miałem wra­żenie, że wolałabyś później?

-  No ale oni już postanowili - rzekła Mali. - Zwłaszcza Oja. I ja go w jakimś sensie rozumiem. On po prostu nie może cze­kać, kiedy szczęście nareszcie się do niego uśmiechnęło.

-  Myślisz, że to będzie dobre małżeństwo?

-  Tak, szczerze w to wierzę. Na początku byłam trochę nie­pewna, jeśli chodzi o Helene, ale teraz zmieniłem poglądy. To bardzo zdolna, robotna i mądra dziewczyna. Tak, jestem przeko­nana, że to szczęście zarówno dla Oi, jak i dla Małej Mali, i dla nas wszystkich.

-  Jej rodzice mają przyjechać w najbliższą niedzielę, prawda?

-  Tak, w niedzielę. Musimy ich przyjąć najlepiej, jak to moż­liwe. Wiem, że dla Helene to wiele znaczy.

-  I wesele ma się odbyć w Stornes? Chyba nigdy nikt nie wspominał, że miałoby być w Eide, u jej rodziców.

-  Nie, no coś ty, Havard, oni nie mają ani miejsca, ani ich na to nie stać. Poza tym zwykle wesele odbywa się tam, gdzie mieszka dziedzic.

-  No a skoro rozmawiamy o dziedziczeniu - zmienił temat Havard. - Może być tak, że na świecie pojawi się chłopiec, za­nim się obejrzymy. A ja już przywykłem myśleć, że w przyszło­ści dwór przejmie Mała Mali. Teraz to jednak nie jest już takie pewne.

-  No nie, jeśli z tego małżeństwa urodzi się chłopiec, to on będzie pierwszy do dziedziczenia.

-  Czy myślisz, że Mała Mali się nad tym zastanawia?

-  Nigdy z nią o tym nie rozmawiałam. Ale nie sądzę, żeby to miało dla niej jakieś znaczenie, w każdym razie jeszcze nie teraz. Może zresztą po prostu się z tego ucieszy - dodała Mali. - To nie jest prosta sprawa dla panny być dziedziczką takiego wielkiego dworu jak Stornes.

-  Ona by sobie poradziła - stwierdził Havard. - Mała Mali jest mądrym i dobrym dzieckiem, ale ma też charakter. Odzie­dziczyła po tobie wiele - uśmiechnął się. - Nie tylko imię.

Zatrzymali się na wiszącej kładce nad rzeką, stali i wpatry­wali się we wzburzoną wodę. Pryskające na wszystkie strony kropelki opadały im na twarze. Mali uśmiechnęła się i ocierała policzki rękawem bluzki.

-  Ja naprawdę tak myślę, jak powiedziałem - wrócił Havard do poprzedniej rozmowy i objął żonę. - Wciąż jestem w tobie tak samo zakochany. I to się nigdy nie zmieni. Nigdy.

-  Och, Havardzie - uśmiechnęła się Mali i przytuliła twarz do jego szyi. - Ja wciąż dziękuję Bogu za ciebie. Nie zasłużyłam sobie na takiego męża.

Stali jeszcze przez jakiś czas, objęci i przytuleni. Havard gła­skał żonę po plecach, jego ciepły oddech łaskotał jej policzek. W głębi duszy Mali czuła ogromną wdzięczność za to, że Havard wciąż jest przy niej. Że jej nie porzucił. Ale z pewnością by to uczynił, gdyby wiedział o Torgrimie i Małym Havardzie, pomy­ślała i poczuła bolesny skurcz w żołądku. Nagle ogarnął ją płacz, zaniosła się szlochem. Żal i rozpacz po tym, co zrobiła, tęsknota za Małym Havardem wciąż w niej tkwiły niczym cierń. Rzadko była w stanie myśleć o swoim malutkim zmarłym synku. To dlatego prawie nigdy nie odwiedzała jego grobu. Wszystko było zbyt bolesne, chociaż minęło już tyle czasu. Nigdy nie poznali tego dziecka, które żyło ledwie parę tygodni. Pozostało w jej pamięci jako bolesne wspomnienie. Mali była przekonana, że Havard od­czuwa to tak samo. Że dla niego jest to też w jakimś sensie zbyt bolesne. Czasami zachodzili na grób, ale były to bardzo krótkie wizyty. Budziły tyle gwałtownych uczuć. Mali szlochała i mocno zaciskała powieki. Havard nie może się nigdy dowiedzieć o tym, co zrobiła. Nie dałabym sobie bez niego rady, myślała. Nie była­bym w stanie żyć, gdyby on ode mnie odszedł.

-  Ty płaczesz? - szepnął cicho z wargami przy jej policz­ku. - Ty naprawdę płaczesz, moja kochana?

Mali nie odpowiadała. Objęła go tylko mocno i przytuliła do siebie. Tak bardzo go kocham, myślała. On jest najważniejszy] w moim życiu. Znaczy więcej niż wszyscy inni. Znowu ból i żal po tym, co zrobiła, przeniknęły jej serce, ale starała się to od siebie odepchnąć. Tamte sprawy należą do odległej przeszłości. Mimo wszystko wiedziała, że są niewybaczalne. Dlatego nigdy nie zdobyła się na to, by wyznać grzechy i ulżyć swojemu sumie­niu. To musi pozostać jej brzemieniem. Tylko jej.

 

 ROZDZIAŁ 8.

 

Mali zaprosiła rodziców Helene na obiad i na kawę w pierwszą niedzielę sierpnia. Do Stornes z Eide było dość daleko, uważała więc, że muszą zostać odrobinę dłużej. Zresztą potrzebowali tro­chę czasu, by porozmawiać o tym, co ma nastąpić.

Dom został starannie wysprzątany. Peklowany udziec barani dochodził w piekarniku, a w chłodnej spiżarni stały torty i szar­lotki, które miano podać do kawy.

-  Chyba za dużo tego wszystkiego przygotowujesz - powie­działa Helene, zarumieniona i podniecona, najwyraźniej też spięta w oczekiwaniu na spotkanie rodziców. - Oni nie są przyzwyczajeni do zbyt wystawnych przyjęć.

-  Ale ja chciałabym im pokazać, że są u nas szczególnie serdecznie witani - odparła Mali. - Jeszcze by tego brakowało, przecież to twoi rodzice.

-  Rodzice przekazują serdeczne pozdrowienia i dziękują za zaproszenie - mówiła dalej Helene. - Moja siostra też przyje­dzie. Po drodze wstąpią do Gjelstad i zabiorą ją ze sobą.

-  Trzeba tylko mieć nadzieję, że nie będzie deszczu - wes­tchnęła Mali, wyglądając przez okno. - Trochę jakby się chmu­rzyło od strony Todalen.

-  Żeby tylko nie było burzy - martwiła się Helene i ona rów­nież wyglądała przez okno. - Ja strasznie nie lubię burzy.

-  O tak, chyba nikt nie lubi - przyznała Mali. - A ja to już najbardziej nie lubię, jak burza przyjdzie w zimie. Ale chyba nie­potrzebnie się martwimy, nie będzie żadnego deszczu - doda­ła. - Jeśli w ogóle w najbliższych dniach coś spadnie.

Kiedy bryczka z Eide zajechała na dziedziniec, domownicy stali na ganku, żeby witać gości. Mała Mali, trzymając za ręce Oję i Helene, przestępowała z nogi na nogę, podniecona i nie­cierpliwa. Wystroiła się pięknie z powodu przyjazdu gości, miała na sobie nową letnią sukienkę, którą uszyła jej Ane, a Mali wpię­ła w jej długie włosy wielką białą kokardę.

Harvard i Synnove Eide byli ludźmi po czterdziestce, ale ro­bili wrażenie starszych, tak się Mali wydawało, kiedy obserwo­wała małżonków idących w stronę ganku. Oboje nosili na sobie ślady życia w skromnych warunkach i ciężkiej pracy. On już posiwiał, a przerzedzone włosy zaczesywał mocno do tylu. Ona była drobna, sprawiała wrażenie zdenerwowanej przed spotka­niem z rodziną Stornes. Tuż za nimi podążała najstarsza córka, Elise, która teraz pracuje u Helgi w Gjelstad. Była to wysoka, szczupła osoba o szczerym uśmiechu. Ma wiele wspólnego z He­lene, pomyślała Mali, ale nie jest ani w połowie taka ładna.

-  Witamy u nas w domu - mówiła Mali przyjaźnie, wycią­gając rękę do matki Helene. - Jak to miło, że mogliście przyjechać.

-  To nam bardzo miło, że zostaliśmy zaproszeni - odparł Harvard Eide i przywitał się. - No cóż, dla nas to wielkie zasko­czenie, dla mnie i dla żony, że tak szybko odbyły się zaręczyny.

-  No właśnie, dla nas to też jeszcze nowość - przytakiwała Mali. - Zwłaszcza że Helene aż do ostatniej chwili wszystko trzymała w tajemnicy. A to jest Ola Johan, nasz syn, dziedzic tego dworu i narzeczony Helene - przedstawiła Oję i popchnęła go do przodu. - My na co dzień nazywamy go po prostu Oja - wyjaśniła.

Witali się trochę sztywno. Mali zauważyła, że rodzice Helene raz po raz zerkają na Oję. Pewnie są ciekawi, jakiego to narze­czonego znalazła sobie ich młodsza córka.

-  A to jest Mała Mali - rzekła Helene, wzięła dziecko za rękę i zrobiła z nią krok do przodu. - To jest córeczka Oi, opowiada­łam wam przez telefon. Tak, to córeczka Oi i Herborg - dodała pospiesznie. - My obie zdążyłyśmy się już zaprzyjaźnić. Prawda, Mała Mali?

Mała Mali skinęła energicznie głową i dygnęła przed gośćmi.

-  O, jaka śliczna dziewczynka - rozjaśniła się Synnove Eide i pogłaskała małą po głowie. - Sporo już o tobie słyszałam.

-  Naprawdę?

-  Tak, moja córka niewiele mi opowiadała o Stornes, ale o tobie mówiła - uśmiechnęła się kobieta. - Że jesteś dobrym i grzecznym dzieckiem.

Mała Mali zarumieniła się z radości, słysząc te pochwa­ły, i zerknęła na Helene. Elise Eide skorzystała z okazji, by się przedstawić i przywitać.

-  Oję spotkałam już przedtem - uśmiechnęła się. - Nie wie­działam tylko, że tu zanosi się na zaręczyny. Nie pisnęłaś ani słówka, Helene.

-  Ja przecież sama nic nie wiedziałam - odparła Helene.

Przy obiedzie nastrój nie był już taki sztywny. Havard roz­mawiał z Halvardem o prowadzeniu gospodarstwa, a Synnove wypytywała Mali o tkactwo.

-  Ja już dawno o tobie słyszałam - mówiła. - A teraz Helene opowiedziała mi, że jesteś niezwykle utalentowana. Czy mogła­bym zobaczyć któreś z twoich prac? Bo widzisz, Helene też się interesuje takimi sprawami, a i ja zawsze to lubiłam. Ale jakoś nie zostałam tkaczką.

-  Później będziemy mogły pójść do mojej pracowni - obie­cała Mali.

-  Pani Helga z Gjelstad nachwalić się nie może, jaką jesteś artystką - wtrąciła Elise. - Mówi, że twoje prace są znane nie tylko w Norwegii, i chyba tak jest.

-  No cóż, nie wiem - uśmiechała się Mali zakłopotana. - Ale rzeczywiście zajmuję się tym od dawna. I bardzo dobrze sobie z tym radzę.

-  A komu je sprzedajesz?

-  Przeważnie wysyłam prace do Ameryki - wyjaśniła Mali. - Mam kontrakt z ludźmi, którzy prowadzą norweskie sklepy. Oni sprzedają wszystko, co robię, a w dodatku jeszcze stroje ludowe. Moja córka Dorbet, która mieszka tu niedale­ko w Granvold, szyje stroje ludowe dla Amerykanów - dodała z dumą.

-  No, no, co ty powiesz? - dziwiła się matka Helene. - To może też pojedziesz do Ameryki?

-  Już tam byłam - wyjaśniła Mali, spoglądając ponad stołem w oczy Havardowi. - Ale więcej się nie wybieram.

Rozmowa przeszła teraz na sprawy zbliżającego się wesela.

-  Trzeba przyznać, że wszystko dzieje się dosyć szyb­ko - uśmiechnęła się Mali. - Młodzi chcą się pobrać; nie cze­kając, postanowiliśmy więc, że wesele będzie pod koniec wrześ­nia. Nie planujemy niczego wielkiego - dodała. - Młodzi sobie tego nie życzą. Nie chcą zapraszać nikogo poza rodziną i paro­ma przyjaciółmi. Pomyśleliśmy, że wszystko odbędzie się tutaj, w Stornes - dodała pospiesznie, kiedy spostrzegła przestraszoną minę ojca Helene. - Jest przecież taki zwyczaj, że kiedy żeni się dziedzic, wesele odbywa się w jego domu.

-  No tak, tak może być - przytakiwał Halvard trochę nie­pewny, spoglądając na swoją małżonkę.

-  Zawsze tak było - zapewniła Mali. - Jeśli oczywiście nie macie nic przeciwko temu...

-  O nie, nie - powiedział ojciec Helene pospiesznie. - Bę­dziemy wam za to bardzo wdzięczni.

Po obiedzie Havard i Oja zabrali ze sobą Halvarda Eide, żeby oprowadzić go po obejściu i okolicy. Podczas obiadu zarumieni­ły mu się policzki, sprawiał wrażenie ożywionego i chętnie szedł oglądać gospodarstwo, Mali widziała jednak, że on nie jest cał­kiem zdrowy. Jadł niewiele, a raz po raz twarz wykrzywiał mu grymas, jakby go coś bolało. Nie mówiono jednak o tym przy stole.

Mali natomiast zaprosiła panie do tkalni. Znajdujące się tu­taj prace wzbudziły ogromne zainteresowanie. Matka Helene zaniemówiła z podziwu. Jej zachwyt jeszcze wzrósł, kiedy potem poszły do pralni, by obejrzeć włóczkę, którą Mali tam farbowała, oraz wszystkie słoiczki i buteleczki z nalewkami ziołowymi i le­karstwami.

-  Widzieliście coś podobnego! - zawołała pani Eide, klasz­cząc w dłonie. - Zobacz, Helene, ile ty się tutaj będziesz mogła nauczyć!

-  Ale wcale nie jest powiedziane, że Mali zechce się dzielić swoimi tajemnicami - uśmiechnęła się Helene. - Chociaż mam nadzieję, że różnych rzeczy się nauczę i o tkaniu, i o farbowa­niu. .. - trochę zakłopotana zerknęła w stronę Mali.

-  Oczywiście, że będziesz mogła się uczyć - odparła przy­szła teściowa. - Tylko że trzeba będzie chyba kupić jeszcze jedne krosna, bo moje są przez cały rok w użyciu.

-  A jaki wy macie wielki dwór - podziwiała Synnove Eide, kiedy wyszły znowu na podwórze. - Wprost nie mogę uwierzyć, że Helene... To po prostu wygląda jak jakaś baśń.

-  A my bardzo się cieszymy, że będziemy Helene mieć w ro­dzinie - zapewniła Mali. - Będzie znakomitą młodą gospodynią w Stornes, na tyle zdążyliśmy już ją poznać.

Helenę zarumieniła się, słysząc pochwałę, a oczy jej matki zwilgotniały. Pospiesznie pogłaskała córkę po ręce.

-  Mamy nadzieję, że to słuszne i dla Helene, i dla Oi - po­wiedziała. - Helene bierze na siebie wielkie zadanie. Zwłaszcza że Oja ma córeczkę - dodała z wolna. - Takie sprawy nigdy nie bywają łatwe.

-  Oni sobie to wszystko przemyśleli - zapewniła Mali. - Mała Mali została poinformowana o małżeństwie, oboje pytali ją o radę. Myślę, że wszystko ułoży się jak najlepiej.

-  Tak, ja też mam taką nadzieję - powiedziała Synnove wzruszona. - Mam nadzieję, że to małżeństwo stanie się błogo­sławieństwem dla wszystkich.

 

Kawę podano w izbie, ponieważ ciemne chmury, zbierające się od rana od Todalen, zbliżały się coraz bardziej. Wyglądało na to, że lada moment może się rozpętać ulewa.

Kiedy goście z Eide byli już gotowi do wyjazdu, na dziedzi­niec wjechał jakiś samochód.

-  A to co, na Boga? - zdumiał się Havard i wstał. - Czyżby je­chali do nas jeszcze jacyś goście? - Wyjrzał przez kuchenne okno i zaskoczony zwrócił się do Mali. - To samochód lensmana - po­informował. - Czego on tu szuka w niedzielę przed wieczorem?

-  Lensman? - Mali wstała i podeszła do okna. - A to dziwne. Musi mieć jakiś interes.

-  Spodziewacie się lensmana? - spytał Halvard, patrząc z zaciekawieniem na Mali.

-  Nie, szczerze mówiąc, nie spodziewaliśmy się - odparta zdecydowanie. - Ale przecież czasem się zdarza, że lensman przyjedzie.

-  No to my jedziemy - zdecydowała Synnove, wstając.

-  Zaczekajcie trochę, aż ta ulewa przejdzie - prosiła Mali, wyglądając na dwór. Ciemne chmury bowiem przyniosły gwał­towny deszcz. - Przemokniecie do suchej nitki, zanim dobieg­niecie do swojej bryczki.

-  E tam, to tylko taki letni deszczyk - stwierdziła Synnove Eide. - To szybko przejdzie. A zresztą wygląda na to, że może różnie być, zanim dotrzemy do domu.

Wyszli do sieni. Synnove włożyła żakiet.

-  To bardzo miło z waszej strony, że zechcieliście przyje­chać - mówiła Mali, potrząsając jej ręką. - Dziękujemy za dzi­siaj i do zobaczenia na weselu.

Havard otworzył drzwi na ganek. W deszczu przybiegł do nich lensman, a za nim dwie pochylone postaci.

-  Rany boskie - wyszeptał i spojrzał na Mali. - To znowu ten Langmo i jego żona.

Mali poczuła, że żołądek się jej kurczy. Ansgar Langmo! Czego on tu chce? I dlaczego przychodzi z lensmanem? Już była pewna, że widzieli tego człowieka po raz ostatni, ale najwyraź­niej popełniła błąd. Czego ten diabeł znowu tutaj szuka? Nie miała bowiem wątpliwości, że zamierza stwarzać jakieś problemy. Ten człowiek nie ma dobrych intencji, tyle zdążyła zro­zumieć podczas jego pierwszej wizyty. Jest jak skóra zdjęta ze starszego brata, pomyślała ze zgrozą.

Lensman wbiegł na ganek, tamtych dwoje podążało tuż za nim.

-  Dzień dobry - przywitał się, ocierając zalaną deszczem twarz. - Zdaje się, że przychodzimy nie w porę?

-  Nasi goście właśnie wyjeżdżają, jeśli to masz na my­śli - uspokoił go Havard. - Poza tym jednak, szczerze mówiąc, nie oczekiwaliśmy ani twojej wizyty, ani tych ludzi, których ze sobą przyprowadziłeś.

-  No tak, ja to rozumiem - przyznał lensman.

Mali zauważy­ła, że jest zakłopotany.

- Ale Langmo nalegał...

-  Witam ponownie - skłonił się Ansgar Langmo, wysuwając głowę spod marynarki, którą okrył się przed deszczem. - Dręczy mnie jeszcze parę spraw i pomyślałem, że lensman mógłby po­móc.

Małżonka przyszła zaraz po nim. W przeciwieństwie do męża nie miała czym osłonić się przed deszczem, jej cienka let­nia bluzka była kompletnie przemoczona.

-  W takim razie wejdźcie do środka - powiedziała Mali nie­zbyt przyjaznym głosem. - My odprowadzimy gości do bryczki, a potem wrócimy.

Stali jeszcze przez chwilę na ganku, czekając, aż najgorsza ulewa minie. W końcu deszcz prawie ustał.

-  My z Oją możemy odprowadzić rodziców - powiedziała Helene, spoglądając pospiesznie na Mali. - Wy zajmijcie się lensmanem.

-  Przegońcie ich za drzwi - syknął Oja przez zaciśnięte zęby. - Z Ansgarem Langmo nie chcę mieć do czynienia.

-  Najpierw posłuchajmy, o co chodzi - odparł Havard.

-  A my później pójdziemy na Wzgórze - poinformowała He­lene i wzięła Małą Mali za rękę. - Obiecaliśmy, że przyjdziemy.

-  Dobrze, idźcie - zgodziła się Mali. - To może i lepiej teraz, kiedy ci ludzie tu przyjechali. Ale nie siedźcie tam za długo - do­dała. - My nie mamy z nimi o czym rozmawiać.

-  Nie macie chyba żadnych kłopotów? - spytał Eide i przy­glądał się z zaciekawieniem Mali. - Chodzi mi to, czy lensman i tych dwoje...

-  Nie, nie - odparła Mali pospiesznie. - Tu chodzi tylko o sta­re nieprzyjemności. Trzymajcie się, wszystkiego najlepszego.

-  Co ten Langmo znowu wymyślił? - zastanawiał się Havard, kiedy małżonkowie Eide szli już przez podwórze. - Żeby przy­jeżdżać tutaj z lensmanem!

-  Ten lensman jest całkiem nowy - rzekła Mali. - Langmo zdaje się okręcił go sobie wokół palca. Musimy iść i posłuchać, o co chodzi. Oni nic nam nie mogą zrobić, Havard. To jest teraz stara historia. A gdyby nawet wyszło na jaw, że to Ruth zamor­dowała Samuela, to przecież ona też nie żyje.

-  Ale to nie może wyjść na jaw - syknął Havard zgnębio­ny. - Ruth nie może w oczach ludzi być morderczynią.

-  Nie, nie. Musimy posłuchać, co mają nam do powiedze­nia - powtórzyła Mali. Otworzyła drzwi i weszła do izby.

-  Przepraszam za kłopot - zaczął lensman. - Obecny tu Ansgar Langmo przyjechał do mnie wczoraj i chciał rozmawiać o swoim bracie, niejakim Samuelu Langmo.

-  On już tutaj u nas był i też chciał z nami rozmawiać - wtrą­cił Havard i usiadł. - Co ty masz z tą sprawą wspólnego?

-  Przypuszczalnie nic - bąknął lensman. - Langmo uważa jednak, że nie otrzymał informacji, w jakich okolicznościach umarł jego brat. Mówi, że mogły przy tym wystąpić... że mogły jej towarzyszyć jakieś niedopuszczalne wydarzenia.

-  Ta sprawa została już dawno rozstrzygnięta - powiedział Havard opryskliwie. - Rozmawiałeś może ze starym lensmanem? To on się wtedy zajmował śmiercią misjonarza.

-  Nie, stary lensman pojechał w odwiedziny do Oslo, a ja..,.

-  Powtarzam jeszcze raz to, co mówiłem ostatnio - przerwał mu Ansgar Langmo. - Mam wrażenie, że nie poinformowano mnie o wszystkich okolicznościach śmierci mojego brata. Uwa­żam, że ktoś zataja pewne informacje. Żądam, żeby mi powie­dziano, co się wydarzyło tamtej nocy!

-  Wszystko, co powinieneś wiedzieć o tej sprawie, zostało powiedziane - oznajmił Havard spokojnie. - A teraz jeszcze wciągasz do tego lensmana. Gdyby były jakieś... jakieś nieprawidłowości w sprawie, to z pewnością w biurze lensmana byłoby o nich wiadomo. I już wtedy starano by się je wyjaśnić.

-  Tak, i powiedziałem Langmo, że przejrzałem stare papie­ry, ale żadnych nieprawidłowości tam nie znalazłem - wtrącił się lensman.

-  Coś mi w tej sprawie śmierdzi - oznajmił wyniośle Ansgar Langmo. - Żona mojego brata rzuca się w wody fiordu, a przy­padkiem on tej samej nocy spada ze schodów i umiera? Kto uwierzy, że to przypadek? Samuel nigdy nie miał chorych nóg.

-  Ale nie po raz pierwszy spadł z tych schodów - rzekł Havard, wymieniając spojrzenia z Mali. - Któregoś razu złamał sobie rękę.

Mali z trudem chwytała powietrze. Toż to absolutne kłam­stwo!

-  Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, co się wtedy stało, Lang­mo - powiedziała cicho - to ja ci wytłumaczę. Twój brat był wcie­lonym diabłem. On doprowadził do śmierci naszą córkę, dręczył ją i prześladował. Ale Langmo to nie tylko prześladowca żony, on bił także własne dziecko. Powiadam ci, że to był prawdziwy diabeł. Powinniśmy byli go wyrzucić za drzwi, jak tylko pojawił się w naszym domu.

-  To są jedynie domniemania - warknął Ansgar Langmo i gniewny grymas wykrzywił mu twarz. - Puste oskarżenia! - jego oczy miotały skry, kiedy patrzył na Mali.

-  Nie, to nieprawda - upierała się Mali. - Ja przeprowadzi­łam prywatne dochodzenie w sprawie twojego brata - ciągnęła dalej. - I być może nie będzie dla ciebie nowiną, że Samuel miał inną kobietę oraz troje dzieci w Oslo, chociaż nie był z tą ko­bietą ożeniony. A ona nie była jedyną, poza naszą córką, którą zostawił z dzieckiem. Zawsze zakładał rodzinę tam, gdzie się znalazł - syknęła. - I robił to w imię Boże!

Ansgar Langmo zbladł. Nerwowo gładził włosy.

-  Tego nie potraficie udowodnić.

-  Owszem, potrafimy - tryumfowała Mali. - Mamy kontakt z tą jego kobietą w Oslo, ona nie będzie miała nic przeciwko temu, żeby być naszym świadkiem. Doprowadzimy ją przed ob­licze władzy, kiedy tylko będzie trzeba. Jeśli nie zostawisz nas w spokoju, Langmo, to zadbamy, aby zła sława po twoim bracie przylgnęła do jego imienia niczym ten brud, który po sobie zo­stawił!

-  Ty mi grozisz?

-  Nie, ja cię informuję - syknęła Mali cicho. - I to wcale nie są puste słowa. My nie mamy nic do stracenia. Ale nazwisko Langmo nie będzie już potem znaczyło tyle samo. Chcesz tego?

Gudrun Langmo skuliła się na krześle. Zasłaniała twarz dłońmi i cicho szlochała. Raz po raz jej drobne ciało przenikał dreszcz. Langmo zirytowany spojrzał na małżonkę.

-  Opanuj się! - syknął i wstał. - Wychodzimy.

-  Wychodzimy? - spytał lensman, spoglądając na misjonarza. - Dowiedziałeś się już wszystkiego, co chciałeś wiedzieć?

-  Nie chcę mieć z tymi ludźmi do czynienia. Żeby wygady­wać takie niesłychane oskarżenia wobec mojego brata... To są po prostu oszczerstwa! Mój adwokat będzie...

Umilkł, jakby chciał się opanować.

-  Każde słowo, które tu padło, jest prawdziwe - krzyknęła Mali. - I my możemy je udowodnić. Prawda, Havardzie?

-  Bóg mi świadkiem, że to prawda - skinął głową. - I gdybyś chciał być szczery, Langmo, to przyznałbyś, że o wszystkim wie­działeś - ciągnął dalej. - Musiałeś wiedzieć, jakim człowiekiem był twój brat.

-  Wychodzimy - powtórzył Langmo, nie patrząc już na ni­kogo.

-  A zatem sprawa została załatwiona i możemy ją skreś­lić? - spytał lensman. - Nie przyjedziesz tu znowu i nie będziesz się domagał rozmów, tak mam to rozumieć?

Langmo nie zaszczycił go odpowiedzią. Szarpnął gwałtownie żonę za rękę i postawił ją na nogi. Kobieta drżała, nie mogła się opanować.

-  Ona powinna zmienić bluzkę - rzekła Mali. - Widzisz chy­ba, jak marznie.

-  Bluzka wyschnie. - Wciąż trzymał żonę za ramię, a teraz pociągnął ją do drzwi.

-  Ja jej dam suchą bluzkę - zawołała Mali i wyciągnęła rękę do bladej kobiety. Serce jej krwawiło, kiedy patrzyła na Gudrun Langmo. Ta młoda osoba tak bardzo przypominała jej Ruth. - To długo nie potrwa - rzekła, z uporem patrząc na Lang­mo. - Chodź ze mną teraz - powiedziała życzliwie, ale stanow­czo do Gudrun. Langmo tak był zaskoczony, że puścił rękę żony i pozwolił jej odejść. On sam opadł na krzesło i zasłonił dłonią oczy.

-  Zaproś lensmana na filiżankę kawy, dopóki nie wróci­my - porosiła Mali Havarda. - Długo tam nie zabawimy.

Zabrała Gudrun ze sobą na strych i otworzyła przed nią sto­jącą na korytarzu dużą szafę na ubrania.

-  Mam tu jedną taką bluzkę, którą mogę ci pożyczyć - po­wiedziała serdecznie. - Rozchorowałabyś się, gdybyś jechała da­lej w tym mokrym ubraniu, które masz na sobie.

-  To chyba nie jest takie niebezpieczne - wyszeptała nie­szczęśliwa Gudrun. - A teraz Ansgar będzie wściekły, on nie lubi, żebym ja...

-  On nie może być zły dlatego, że pożyczyłam ci suchą bluz­kę - oznajmiła Mali. Wyjęła zwyczajną bawełnianą bluzkę z sza­fy i podała ją kobiecie. - Mogę ci pomóc?

Chwyciła za rękawy i ściągnęła mokrą bluzkę z Gudrun, za­nim ta zdążyła zaprotestować. Nieszczęsna kobieta skrzyżowa­ła chude ramiona na piersi i spoglądała na Mali przerażonym wzrokiem. Mali patrzyła na nią oniemiała. Na ramionach Gu­drun było pełno siniaków, jakby ją ktoś szarpał obcęgami. Mali wyciągnęła rękę i dotknęła ostrożnie skóry kobiety.

-  Co on z tobą robi? - spytała ochrypłym głosem. - On jest taki sam jak jego brat, prawda? To diabeł w ludzkiej skórze, któ­ry cię bije i prześladuje?

Gudrun przez chwilę stała bez ruchu. Potem wydawało się, że nie jest w stanie już więcej znieść. Skuliła się i wybuchnęła rozpaczliwym płaczem. Mali objęła ją ramionami, przytuliła i kołysała wolno.

-  Czy ty naprawdę masz z nim ślub?

Gudrun potrząsnęła głową, która spoczywała na piersi Mali. Na jej twarzy malował się wstyd.

-  On... on mówi, że jesteśmy sobie poślubieni wobec Boga, zawsze przedstawia mnie jako swoją żonę, ale nie jesteśmy mał­żeństwem. Prawdziwego ślubu nie mamy.

Mali rozpoznawała tę historię, opowieść o poślubieniu wo­bec Boga. Przeniknął ją dreszcz.

-  Ile ty masz lat?

-  Dwadzieścia dziewięć - wyszeptała Gudrun. Jeszcze młodsza, niż byłaby teraz Ruth - pomyślała Mali.

-  Dlaczego z nim jesteś, skoro on cię tak traktuje?

To było głupie pytanie, pomyślała nagle. Ruth przecież też trwała przy Samuelu, dopóki nie doprowadził jej do samobój­stwa. I nagle zdała sobie sprawę, że musi pomóc tej młodej ko­biecie. Nie była w stanie pomóc Ruth, ale może teraz jest okazja, by chociaż trochę naprawić tamto zaniechanie, przynajmniej w jakiś sposób.

-  Ja ci pomogę - rzekła pospiesznie. - Nie musisz się godzić na to, co on ci robi. Masz jakąś rodzinę?

-  Mam siostrę, mieszka w Molde.

-  Czy ona wie, jakie prowadzisz życie?

Gudrun spuściła wzrok.

-  Nie, nikt tego nie wie.

-  A czy twoja siostra by cię przyjęła, gdybyś do niej przyje­chała?

-  Ja nie wiem... Ale ja nie mogę pójść swoją drogą! On mnie zabije - szlochała Gudrun. - Wiele razy to powtarzał. On jest... on jest śmiertelnie niebezpieczny!

-  Poczekaj, poczekaj, mamy tutaj lensmana - powiedziała Mali, głaszcząc ją po chudych plecach. - Ja z nim porozmawiam. Ansgar musi zrozumieć, że przegrał. Ty możesz zostać u nas kil­ka dni, a potem zawiadomimy twoją siostrę. Musisz się wyrwać z tego piekła.

Gudrun uniosła zapłakaną twarz i patrzyła na Mali. W głębi jej mrocznego spojrzenia tliła się iskierka nadziei.

-  Czy ty myślisz, że...

-  Ja to wiem - rzekła Mali stanowczo. - Nigdy nie podjęłam próby uratowania mojej córki, wydostania jej z piekła, ale teraz pomogę tobie. Żaden Langmo nie może zniszczyć ci życia. Masz odwagę, żeby to podjąć, jak ci się zdaje?

-  Mam - szepnęła Gudrun z drżeniem. - Albo od niego ucieknę, albo odbiorę sobie życie. Dłużej nie jestem w stanie tego znosić.

-  Ale dzieci nie masz?

-  Nie, ja chyba nie mogę mieć dzieci. W każdym razie Ans­gar mówi, że ze mną musi być coś nie w porządku, skoro jeszcze nie urodziłam dziecka. Robi mi z tego powodu wymówki.

-  Powinnaś się cieszyć - powiedziała Mali. - Łatwiej się od niego uwolnisz bez dzieci. A teraz chodź ze mną na dół, nie od­zywaj się jednak. Ja będę mówić w twoim imieniu. Jesteś pewna, że tego chcesz?

-  Tak - Gudrun skinęła głową, oczy jej lśniły. - Jestem ab­solutnie pewna! Bóg musiał w końcu wysłuchać moich próśb. Modliłam się i modliłam, ale nie miałam odwagi... Czułam się uwięziona w tym życiu. Ansgar trzymał mnie żelazną ręką, stra­szył mnie piekłem i wiecznym potępieniem.

-  Ja to znam - westchnęła Mali z goryczą. - Tak samo było z naszą Ruth. Ale ona nigdy nie zdobyła się na odwagę... - Mali pospiesznie otarła oczy i westchnęła. - My powinniśmy byli się wtrącić - powiedziała z trudem. - Ale nie zrobiliśmy tego. W końcu Ruth skoczyła do fiordu.

-  Och, to straszne - Gudrun wciąż wstrząsał szloch.

-  Tak, ale teraz naprawimy swoje postępowanie! Wydobę­dziemy cię z tego, Gudrun. Tylko mi zaufaj. Pomożemy ci.

-  Ale Ansgar... on jest niebezpieczny.

Mali z wyrazem uporu w oczach uniosła głowę.

-  My się go nie boimy. Chodźmy już.

Tamta wahała się przez moment. Spoglądała na Mali ciem­nymi, przestraszonymi oczyma. Mali położyła jej rękę na ple­cach i przytuliła do siebie. Niepewnym krokiem Gudrun ruszyła w stronę schodów.

Kiedy weszły do izby, wszyscy trzej mężczyźni podnieśli głowy.

-  No to możemy już iść? - spytał Ansgar Langmo krótko i wstał.

-  Ty możesz sobie iść, dokąd chcesz - oznajmiła Mali. - Ale Gudrun zostaje u nas.

Popatrzył na nią z wyraźnym zaskoczeniem. Potem twarz mu pociemniała z wściekłości.

-  Co to ma znaczyć? - warknął i zrobił krok w kierunku Gu­drun.

Ona przestraszona skryła się za plecami Mali.

-  To jest koniec, Ansgarze Langmo. Koniec twojego dręcze­nia i prześladowania Gudrun. Jesteś taki sam jak twój brat, jesteś wcielonym diabłem. Ale teraz musisz sobie znaleźć inną ofiarę, nad którą będziesz się znęcał. Bo Gudrun zostaje tutaj - powtó­rzyła stanowczo.

-  Gudrun! - jego głos był niczym cięcie bicza, młoda kobieta skuliła się przerażona.

Zaraz jednak wyprostowała się i popatrzyła mu prosto w oczy.

-  Dłużej nie jestem w stanie znosić takiego życia, Ans­gar - powiedziała. - Ci państwo chcą mi pomóc, więc...

-  Pójdziesz ze mną! Jesteś moją żoną!

-  Nie, nie jestem. Twierdzisz, że jesteśmy sobie poślubieni wobec Boga, ale żadnego aktu ślubują nie mam.

Twarz Langmo pobielała.

-  Masz odwagę mówić do mnie coś takiego?

-  Skończmy już z tym, Langmo - przerwała Mali. - Bo jak nie, to złożę na ciebie skargę do lensmana za prześladowanie i dręczenie tej kobiety. Przyjmij to do wiadomości. Dobrze wiesz, że to łatwo udowodnić - dodała, wpijając w niego wzrok.

-  Czy chciałabyś złożyć skargę? - spytał lensman, zwracając się do Gudrun.

-  Nie, tylko niech on sobie idzie swoją drogą i nigdy wię­cej jej nie dręczy - wtrąciła Mali. Znowu spojrzała na misjona­rza. - Ale jeśli będziesz robił jakieś problemy, Langmo, to złożymy na ciebie skargę. Zapamiętaj to sobie.

-  Przeklęte babsko - wysyczał Langmo przez zęby.

-  Jakoś to przeżyję - rzekła Mali spokojnie. - Wszystko bę­dzie dobrze, skoro możemy uratować Gudrun.

-  Chodźmy - powiedział Ansgar Langmo do lensmana. - Nie mam tu już nic do roboty.

-  Dobrze, że doszedłeś do takiego wniosku - powiedział Havard. - Odprowadzę was.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, z Gudrun jakby uszło po­wietrze. Skuliła się na kanapie i płakała tak, że cala się trzęsła. Mali usiadła przy niej i położyła rękę na chudziutkich barkach.

-  Masz to już za sobą, Gudrun - powiedziała cicho, głasz­cząc ją po plecach. - Z każdym dniem będzie lepiej, zobaczysz.

-  Co ja zrobiłam? - szlochała Gudrun. - On wróci tu, żeby...

-  Langmo jest diabłem w ludzkiej skórze - powiedziała Mali spokojnie. - Ale w żadnym razie nie jest głupi. On wie, że nie może ci już nic zrobić. Bo wie, że ja wiem.

-  I czegoś ty, na Boga, narobiła? - spytał Havard trochę później, kiedy został sam z Mali. Gudrun położyła się w sy­pialni, którą Mali dla niej przygotowała. - Czy to było mądre, Mali?

-  To było jedyne, co mogliśmy zrobić - odparła z przeko­naniem. - Ta nieszczęsna dziewczyna była prześladowana, Havardzie. W moim rozumieniu Gudrun jest niczym Ruth. Nie mogłam na to patrzeć, Havardzie. Nigdy nie podjęliśmy decyzji, żeby ratować Ruth. Teraz możemy to chociaż w pewnym stop­niu odrobić.

-  Ona powiedziała, że ją dręczył?

-  Ona powiedziała, ale ja też widziałam. Na jej ciele pełno jest takich sińców, jakie znaleźliśmy na ciele Ruth, kiedy... kie­dy kładliśmy ją do trumny. Ona się kompletnie załamała tam na górze, Havardzie. Powiedziała, że albo od niego ucieknie, albo odbierze sobie życie.

-  Ach tak, w takim razie postąpiłaś słusznie - kiwał gło­wą. - Nie wierzę, że jeszcze kiedykolwiek usłyszymy coś o Ans­garze Langmo. Pytanie tylko, czy zechce zostawić w spokoju Gudrun.

-  Jeśli nie, to ona złoży na niego skargę. Teraz jest już zdecy­dowana.

-  Ale co się z nią stanie? Przecież nie może zostać tu u nas.

-  Gudrun ma siostrę w Molde. Zadzwonię do niej jeszcze dziś wieczorem i dowiem się, czy zechce jej pomóc. Mam nadzie­ję, że pomożemy Gudrun rozpocząć nowe życie.

Havard podszedł do żony i objął ją.

-  To strasznie trudne - powiedział cicho. - To tak jakby Ruth znowu tu była, tak jak mówiłaś.

-  Tak, ja też mam takie wrażenie. Czuję jednak, że Ruth uważa, iż tym razem postąpiliśmy słusznie. Sądzi, że to dobrze, iż wzięliśmy odpowiedzialność za Gudrun. - Położyła głowę na jego piersi. Łzy piekły ją w oczach. - To właśnie powinniśmy byli zrobić dla Ruth - bąknęła cicho.

-  Ale ona nigdy nam na to nie pozwoliła.

-   No właśnie, ona nam nie pozwoliła.

Przez chwilę stali przytuleni do siebie. Wspomnienia prze­pływały przez głowę Mali. Przetarła ręką oczy i wyprostowała się.

-  Dzisiaj postąpiliśmy słusznie - powtórzyła stanowczym głosem. - Wiem, że Ruth też tak uważa.

Havard nie odpowiadał. Głaskał ją tylko po plecach i kiwał głową. Mali poklepała go po dłoni. Bolesne wspomnienia wy­woływały ból w piersi. Dzisiaj znowu Ruth znalazła się bardzo blisko. Na dobre i na złe, pomyślała Mali z westchnieniem. Cho­ciaż może głównie na złe.

 

ROZDZIAŁ 9.

 

Mali nawiązała kontakt z siostrą Gudrun jeszcze tego samego wieczora. Domyślała się, że Gudrun ma wyrzuty sumienia z po­wodu tego, co zrobiła, uznała więc za najważniejszą sprawę wy­słanie jej do siostry najszybciej, jak to możliwe, żeby nie miała czasu zmienić zdania albo żeby Ansgar tutaj nie przyjechał, nie wkradł się podstępnie w jej łaski i naobiecywał rzeczy, których i tak by nie dotrzymał. Chociaż tej ostatniej możliwości Mali poważnie nie rozważała. Ansgar Langmo nie jest typem, który by się wkradał w łaski, niezależnie czego sprawa dotyczy. On by raczej straszył.

-  Musisz wierzyć, że postąpiłaś słusznie - mówiła do Gu­drun, kiedy wyszły razem do sieni, żeby telefonować do Mol­de. - Dłużej i tak byś tego nie wytrzymała, sama mówiłaś.

-  Tak, ja wiem - westchnęła Gudrun. - Tylko że to ta­kie dziwne, być... uwolnić się od niego. Nigdy nie myślałam, że to może pójść tak gładko, przez cały czas oczekiwałam, że on... - Nie dokończyła zdania, potrząsnęła tylko głową.

-  Dzisiaj podjęłaś ważną decyzję - rzekła Mali. - I wiem, że nie będziesz tego żałować. Teraz jednak musimy się zwrócić do twojej siostry. Chyba się ucieszy, jak cię usłyszy.

-  W ostatnich latach nie miałyśmy wielu kontaktów - wyjaśniła Gudrun. - Ansgar sobie tego nie życzył. Mam tylko na­dzieję, że siostra o mnie nie zapomniała.

Ale Sofie Vika z Molde nie zapomniała. Była uszczęśliwiona, słysząc głos młodszej siostry.

-  Moja droga, co to się stało? - Sofie spytała Mali. - Nie mia­łam kontaktu z Gudrun od lat z powodu tego człowieka.

-  No a teraz Gudrun postanowiła z nim zerwać - wyjaśniła Mali.

-  Wprost nie mogę uwierzyć. Jak do tego doszło?

-  Porozmawiaj z Gudrun, sama ci opowie. Ma ci zresztą bardzo wiele do powiedzenia. Ja chciałam tylko zapytać, czy zechcesz ją przyjąć, gdyby do was przyjechała. Ona musi teraz rozpocząć życie na nowo.

-  Ja też tego bardzo chcę! I Oddvar, mój mąż, na pewno po­wie to samo. Bardzo się ostatnio martwiliśmy o Gudrun, po tym jak wyprowadziła się do Ansgara. On nie był dla niej dobry, poza tym nie jestem pewna, czy mają oficjalny ślub. Ale jakim sposo­bem moja siostra do was trafiła?

-  To bardzo długa historia - rzekła Mali. - Brat tego Ansga­ra był mężem naszej córki. Wiele lat temu to małżeństwo skoń­czyło się straszną tragedią. I teraz, jak tylko Ansgar przyjechał, żeby poznać swoją bratanicę, natychmiast domyśliliśmy się, co to za człowiek.

Przekazała słuchawkę Gudrun, która na przemian śmiała się i płakała.

Mali zostawiła ją w sieni samą. Nie chciała tam stać i słuchać rozmowy, czuła, że nie powinna tego robić. Kiedy po jakimś cza­sie Gudrun wróciła do izby, była zarumieniona, miała zapłakane oczy, ale uśmiechała się szeroko.

-  Będę mogła pojechać do nich do Molde - oznajmiła wzru­szona. - Ofiarowali mi gościnę, dopóki nie znajdę sobie czegoś, pomogą mi też poszukać pracy, obiecała Sofie. Naprawdę rozpo­cznę całkiem nowe życie.

-  Więc nie zamierzasz nawet na trochę pojechać do Oslo?

-  Nie, nie odważyłabym się. Zatelefonuję do przyjaciółki i poproszę, żeby zabrała moje rzeczy z mieszkania i przysłała mi je do Molde. To tylko parę ubrań i kilka drobiazgów, ja prawie nic nie posiadam. Nie mam odwagi... - przełknęła ślinę. - Dzię­ki temu uniknę rozmowy z Ansgarem.

-  To bardzo rozsądne - przytaknął Havard.

-  Obiecałam siostrze, że przyjadę jutro. Czy wam to nie przeszkadza? - spoglądała to na Mali, to na Havarda.

-  Możesz jechać, oczywiście, odwiozę cię do autobusu w Melhus - obiecał Havard.

-  Ale jest jeszcze jedna sprawa... - Gudrun uśmiechała się niepewnie, zarumieniona po korzonki włosów. - Ja nie mam pieniędzy. To Ansgar trzymał pieniądze. Więc gdybym mogła pożyczyć...

-  Nie ma żadnego problemu - zapewniła Mali pospiesz­nie. - Pożyczymy ci, ile będzie trzeba.

-  Jak ja się wam wywdzięczę za wszystko, co dla mnie ro­bicie? - mówiła Gudrun, siadając znowu na krześle. - Że też zatroszczyliście się o mnie, żeby...

-  Ja od pierwszej chwili, kiedy tylko zobaczyłam twoje sinia­ki, wiedziałam, że muszę spróbować ci pomóc - rzekła Mali ci­cho. - I tak bardzo przypominasz naszą córkę, Ruth, pod wieloma względami... Ona też była taka jak ty, podporządkowana i drę­czona. Ale my nigdy nie domyśliliśmy się, co naprawdę dzieje się w ich domu. Ruth nigdy nie chciała na to pozwolić. Dlatego nie mogliśmy jej pomóc. To jest nasze wielkie zmartwienie od tamte­go czasu, że ją zawiedliśmy... - głos Mali się załamał.

-  Przecież nie zawiedliście jej - rzekła Gudrun stanow­czo. - To tak po prostu jest, kiedy człowiek żyje jak w więzieniu. Człowiek myśli, że tak powinno być. Oni mówią, że będziesz potępiona, jeśli przeciwstawisz się swojemu mężowi, tak mówił Ansgar i jego brat. Po pewnym czasie zaczyna się wierzyć w to, co mówią, a w końcu jest się zdanym wyłącznie na ich łaskę. Niełatwo jest innym wejść w taką sytuację, żeby pomóc.

-  Tak, masz rację - westchnęła Mali, ocierając oczy. - Ale mog­łam pomóc tobie. Dlaczego nigdy nie pomogłam naszej Ruth?

Gudrun nie miała na to odpowiedzi. Patrzyła tylko na Mali ciemnymi, smutnymi oczyma.

-  Jest mi strasznie przykro z tego powodu - szepnęła. - Ro­zumiem, jakie to dla was było cierpienie.

-  Było i jest! - wtrącił Havard. - To nigdy nie minie.

-  Rozumiem - przytaknęła Gudrun. - Ja to naprawdę do­brze rozumiem.

-  Ale w jakiś sposób nadrobiliśmy choć w części naszą pomył­kę przez to, że mogliśmy pomóc tobie - wtrąciła Mali. - Dopiero co powiedziałam to Havardowi. Myślę, że Ruth by się cieszyła, że ty również nie odbierzesz sobie życia z powodu jakiegoś Langmo.

- Ale mało brakowało - przyznała Gudrun z drżeniem. - Nie widziałam przed sobą żadnego wyjścia. Tak strasznie się bałam i myślałam, że najlepiej będzie... uff, nie - dodała. - Ale było blisko.

-  Jaka to dzielna dziewczyna, ta Gudrun - powiedział Havard, kiedy wieczorem znaleźli się w swojej sypialni. - Mam nadzieję, że teraz wszystko będzie u niej dobrze.

-  Ja też mam taką nadzieję - przytaknęła Mali. - Na szczęś­cie ma rodzinę.

-  Słyszałaś coś o jej rodzicach?

-  Rodzice nie żyją. Ta siostra w Molde to jedyna krewna, jaką ma. No ale skoro może tam jechać...

-  No właśnie, wygląda na to, że udało ci się ją urato­wać - szepnął Havard.

-  Cóż, to tylko zwykły przypadek - odparła Mali. - Przy­padek, że zobaczyłam te siniaki. I ona tak bardzo przypomina Ruth - dodała wolno. - Dlatego też chciałam jej pomóc.

-  Ufam, że Ansgar Langmo zostawi ją teraz w spokoju.

-  A jeśli nie, to może się poskarżyć siostrze i jej mężowi. Nie będzie już teraz wobec niego sama. Oni ją ochronią. Mam na­dzieję, że dowiemy się, co u niej słychać.

Powiedziała o tym Gudrun następnego dnia przed połu­dniem, kiedy dziewczyna była gotowa do podróży.

-  Mam nadzieję, że wszystko ci się ułoży - mówiła, tuląc do siebie młodą kobietę. - Może napiszesz do nas jakąś kartkę kie­dyś albo zatelefonujesz?

-  Możecie być pewni, że tak zrobię - obiecała Gudrun. - I jesz­cze raz stokrotnie dziękuję.

Mali machała ręką na pożegnanie, dopóki bryczka nie znik­nęła za zakrętem. Potem wolno wróciła do domu.

Pod koniec tego tygodnia dowiedzieli się, że Amerykanie zrzuci­li bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Lodowaty powiew okrucieństw wojny znowu na nich spłynął, kiedy siedzieli w iz­bie i słuchali radia. To niepojęte, uważała Mali. Tylu ludzi zginę­ło, tyle cierpień i zniszczeń, że wprost trudno to opisać.

-  Boże drogi, co to znowu za okropieństwa - mówiła wzbu­rzona. - Czy nie można było zakończyć wojny w inny sposób?

-  Japończycy nie chcieli słyszeć o poddaniu się - wyjaś­nił Havard. - Amerykanie stracili mnóstwo ludzi na Dalekim Wschodzie, więc musieli chyba coś zrobić. Ale żeby zrzucać bombę atomową?

-  Nigdy przedtem nikt na świecie tego nie zrobił - mówił Oja. - I nikt właściwie nie wie, jakie mogą być skutki.

-  A ja myślałam, że wojna się skończyła - westchnęła Mali, potrząsając głową.

-  Teraz to chyba tak będzie - zapewnił Havard. - Teraz woj­na się skończy.

-  Zaczęły się całkiem nowe czasy - stwierdził Oja. - Wkro­czyliśmy w wiek atomu.

W następnych dniach wciąż widywali nowe, potworne zdję­cia w gazetach, przedstawiające zwęglone ludzkie ciała i spaloną ziemię. No i to jedno, najważniejsze zdjęcie, które powtarzało się przez cały czas: wielki obłok dymu w kształcie grzyba. Ten obraz budził największą grozę. W końcu Mali nie była w stanie już na niego patrzeć.

Oja wycinał zdjęcia z gazet.

-  To są historyczne wydarzenia - tłumaczył i chował wszyst­ko do wielkiej koperty. - Świat nigdy o tym nie zapomni.

-  Mam nadzieję, że pierwszy i ostatni raz słyszymy o czymś takim - mówiła Mali. - Gdyby się to miało powtarzać, to doszło­by do sądnego dnia, do prawdziwej zagłady Ziemi.

Aż do jesieni w domach, w sklepach i wszędzie, gdzie ludzie się spotykają, trwały rozmowy o bombie atomowej. Wszyscy wy­rażali radość z tego, że żyją w Norwegii.

Helene wspomniała Oi, że jej zdaniem powinni razem z Małą Mali pojechać na grób Herborg.

-  Tak uważasz? - spytał z wahaniem. - Ale czemu miałoby to służyć?

-  Moim zdaniem to ważne - rzekła Helene stanowczo. - Nie wolno nam, w naszym szczęściu, zapomnieć o Herborg. Do­brze wiesz, że ona jest bardzo ważna dla Małej Mali, dziecko musi zrozumieć, że i ty, i ja uznajemy jej prawo do pamiętania o matce.

-  Dobrze, dobrze - zgodził się Oja chętnie. - Jeśli tak uwa­żasz, to proszę bardzo.

Wyciągnął rękę i przytulił do siebie Helene. Radość buzowa­ła w jego żyłach. Dni były pełne szczęścia, a noce pełne miłości i słodyczy. Był taki szczęśliwy, że kręciło mu się w głowie. Nigdy by nie przypuszczał, że przeżyje jeszcze tyle radości. Życie śpie­wało u schyłku tego lata.

-  W takim razie uważam, że powinniśmy pojechać na cmentarz w niedzielę - postanowiła Helene. - Nie ma powo­du, żeby to odkładać. Moim zdaniem powinniśmy to zrobić przed ślubem.

-  Zdążymy załatwić jeszcze mnóstwo spraw, ślub dopiero dwudziestego czwartego września - westchnął Oja. - Toż to cała wieczność.

-  No coś ty - roześmiała się Helene, czochrając mu wło­sy. - Czas zleci jak z bicza trząsł. Czy jest ci teraz źle, że tak narzekasz?

-  Och nie - zaprotestował, rozpromienił się w szerokim uśmiechu i przytulił ją znowu do siebie. - Myślę, że nigdy nie było mi lepiej.

-  Czy twoja mama mówiła coś o tym, że przychodzisz noca­mi do mojej sypialni?

-  Nie, a co miałaby powiedzieć? Przecież niedługo będzie­my małżeństwem. Parę tygodni wcześniej czy później...

-  Nie powinniśmy mieszkać razem przed ślubem.

-  No to też nie mieszkamy.

-  Ale ty przychodzisz prawie co wieczór.

-  A ty tego nie chcesz? - spytał. W jego głosie pojawiło się coś jakby uraza.

-  Owszem, Oja - szepnęła, całując go w policzek. - Chcę, żebyś przychodził. Ale nie chciałabym nieporozumień z twoją mamą. Tylko to mam na myśli.

-  Nie będzie żadnych nieporozumień - rzekł z wielką pew­nością siebie. - Mama jest bardzo zadowolona z tego, co jest między nami.

-  A gdzie my będziemy sypiać po ślubie?

-  Też się nad tym zastanawiałem - powiedział Oja. - Wi­dzisz, dom dziadków stoi pusty. Nie chciałabyś, żebyśmy go odnowili i znaleźli tam nieco bardziej prywatne miejsce? Albo zostańmy po prostu w głównym domu, tak jak teraz.

-  Nie miałabym nic przeciwko temu, żebyśmy przygo­towali sobie takie tylko nasze miejsce - powiedziała Helene niepewnie. - Będziemy pracować ze wszystkimi, ale dobrze jest mieć miejsce, w którym można się schronić, prawda? Na przykład wieczorami albo w wolnym czasie. Nie wyprowadzi­my się przecież nigdzie daleko - dodała, spoglądając pytająco na Oję.

-  Tak, ja też tak myślę - przytaknął. - W takim razie odno­wimy dom dziadków i urządzimy go tak, jak będziesz chciała.

-  Nie chcę tam wielu nowości - wtrąciła Helene pospiesz­nie. - Uważam, że to przytulne mieszkanie, takie jakie jest teraz. Przeprowadzimy się tam jednak tylko pod warunkiem, że twoi rodzice się zgodzą - dodała. - I chciałabym być przy rozmowie, kiedy ich o to zapytasz.

-  Pewnie, że możesz być - rzekł, poklepując ją po ple­cach. - Pójdziemy do nich razem. A może powinniśmy to zrobić zaraz? Byli oboje w izbie, kiedy wychodziłem.

-  Dobrze, po co zwlekać - przystała Helene.

-  Oczywiście, że możecie zająć dom dziadków - zgodziła się Mali, kiedy przedstawili jej swoją sprawę. - Jeśli tego chcecie, to proszę bardzo. Nikt przecież z tego mieszkania nie korzysta.

Tylko że będziecie się musieli wyprowadzić, kiedy Havard i ja przekażemy wam gospodarstwo.

-  Do tego czasu zostało jeszcze wiele lat - roześmiał się Oja. - Nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej.

-  No pewnie, to się nie stanie w tym roku - wtrącił Havard wesoło. - W każdym razie twoja mama tak nie uważa.

-  Nie, nie, nie uważam - roześmiała się Mali. - No więc niech tak będzie. Chociaż zazwyczaj młodzi w tym dworze nie korzystali z domu dziadków.

-  Wolałabyś, żebyśmy się tam nie wprowadzali? - spytała Helene pospiesznie, spoglądając na nią.

-  Nie, wszystko w porządku. Przynajmniej na jakiś czas. Myślę tylko, że i tak będziecie większość czasu spędzać tutaj. I jadać też będziemy razem, prawda?

-  Oczywiście, że tak - przytaknął Oja. - Chodzi tylko o to, że­byśmy się czuli u siebie. Ale i tak głównie będziemy z wami - po­wtórzył. - Przynajmniej za dnia.

-  Ale zanim dom dziadków będzie gotowy, to wprowadzicie się pewnie do twojej sypialni, Oja, którą zachowałeś po... - Mali umilkła na moment, potem mówiła dalej. - Chodzi mi o to... że twoja stara sypialnia jest wygodna, chociaż zajmowałeś ją razem z Herborg.

Oja pospiesznie spojrzał na Helene. Ona skinęła głową.

-  To jest sypialnia Oi, więc jeśli o mnie chodzi, to możemy ją zająć; Oja z ulgą wciągnął powietrze. Właśnie o to nie miał odwagi sam ją zapytać. Bał się, czy Helene będzie chciała spać w po­dwójnym łóżku, które dzielił z Herborg. Ona jednak najwyraź­niej nie miała nic przeciwko temu. W każdym razie nic takiego nie powiedziała. Będę musiał zapytać ją jeszcze raz, kiedy zo­staniemy sami, pomyślał. Trzeba wyjaśnić wszystko, żeby potem nie powstawały jakieś problemy.

-  I musimy już zrobić listę gości na wesele - zwróciła się Mali do Helene. - Musisz mi pomóc i powiedzieć, kogo zapra­szamy z twojej strony.

-  Dobrze, rozmawiałam już z rodzicami, jeśli o mnie cho­dzi to sprawa jest jasna. Naszych gości nie będzie wielu - doda­ła. - My nie mamy dużej rodziny. Poza tym wesele też ma być skromne, tak jak się umawialiśmy.

-  Dobrze, tak będzie. No ale jednak jakąś uroczystość trzeba zorganizować. Może przygotujemy tę listę dzisiaj wieczorem.

-  Ja mogę - zgodziła się Helene. - Poza tym zamierzamy w niedzielę pojechać z Małą Mali na grób Herborg. Rozmawia­łam z nią już o tym, myślę, że Mała Mali bardzo by się z tego cieszyła.

-  To nie jest głupi pomysł - pochwaliła Mali. - Dziecko jest wciąż bardzo związane ze swoją matką. Będzie dla niej ważne, że oboje szanujecie fakt, iż ona ma matkę.

-  To prawda, szanujemy to, mamo - zapewnił Oja.

-  A ja nigdy nie podejmę próby przejęcia roli matki - zapew­niła Helene. - Dobrze wiem, co Herborg znaczy dla małej.

-  Tak, ty od początku zachowywałaś się w tej sprawie wspa­niale - pochwaliła ją Mali. - I w przyszłości też tak rób. Sama widzisz, z jakim oddaniem Mała Mali patrzy na ciebie. Zdobyłaś jej zaufanie, Helene, to jedno jest pewne. Najważniejsze jednak, by­ście nie zapomnieli o Małej Mali w tym waszym nowym szczęś­ciu - przypominała. - Ona jest bardzo czuła na tym punkcie. Zwłaszcza jeśli chodzi o ciebie, Oja. Wciąż będzie sprawdzać, czy ją też kochasz, a nie tylko Helene.

-  To oczywiste, że ją kocham - rzekł Oja lekko urażo­ny. - Myślałem, że co do tego nie ma wątpliwości.

-  Kochasz ją, wiem - przytaknęła Mali. - Ale nigdy o tym nie zapominaj, Oja. - Zwróciła się do Helene. - Czy mogłabyś przynieść miskę mąki ze spichlerza? - poprosiła, wyciągając do dziewczyny dużą miskę. - Wszystko już zużyłam.

-  To ja pójdę z tobą - rzekł Oja, otwierając jej drzwi. - Mu­szę zajrzeć do stajni.

-  Powiedz mi, Helene - zaczął, kiedy nikt już nie mógł ich słyszeć. - Ta sprawa z sypialnią...

-  Mam nadzieję, że możemy z niej korzystać?

-  Możemy, ale czy ty naprawdę chcesz?

-  Wszystko pójdzie dobrze, Oja. Jesteśmy przecież razem. Ja nie czuję, żeby Herborg stała między nami. Gdyby tak było, gdybym miała wrażenie, że wciąż jesteś z nią bardzo związany, to nie przyjęłabym twoich oświadczyn.

-  Przeżyłem dobre lata z Herborg - powiedział Oja wol­no. - I ty świetnie o tym wiesz. Tak strasznie ją kochałem, że kiedy odeszła, sam chciałem umrzeć. Życie nie miało wtedy żadnego sensu. Nie miało go, dopóki nie spotkałem ciebie. Dla Małej Mali też nie byłem wielką pociechą - dodał ciężko. - Wciąż zmaga­łem się z własnymi uczuciami. Ale teraz to już przeszłość. Dobre wspomnienia, ale przeszłość. Rozpoczynamy nowe życie.

-  Teraz zaczynamy nowe życie. Ty, ja i Mała Mali - poprawi­ła go Helene. - Wszystko nam się ułoży, Oja. Jestem tego pew­na.

-  I swoich uczuć też jesteś pewna?

-  Jestem absolutnie pewna - zapewniła go z uśmie­chem. - Absolutnie pewna.

 

W niedzielę rano Mała Mali wcześnie wyszła z domu i nazbie­rała wielki bukiet polnych kwiatów. Mali pomogła jej ułożyć wiązankę, poprzycinać zbyt długie łodyżki i związać wszystko wstążką.

-  Naprawdę wygląda pięknie - pochwaliła z uśmiechem. Mała przytakiwała uroczyście. Oczy jej płonęły. Wkrótce potem wyruszyli w drogę.

Mała Mali wzięła ojca za rękę, kiedy wchodzili przez cmen­tarną bramę.

-  Nie wiem, czy mi się tu podoba - powiedziała, tuląc się do ojca.

-  To takie spokojne miejsce, moje dziecko - rzekł Oja i po­głaskał córeczkę po włosach. - Ci, którzy umarli, nie mogli sobie wymarzyć lepszego miejsca na spoczynek.

-  Ale mamy tutaj przecież nie ma? - powiedziała Mała Mali, spoglądając na ojca. - Mama jest w niebie.

-  Tak, mama jest w niebie.

-  Mama jest aniołem - mówiło dalej dziecko.

-  Tak, jeśli istnieją anioły, to ona z pewnością jest jednym z nich - zgodził się Oja.

-  Oczywiście, że istnieją anioły - wtrąciła Helene. - Ja w to naprawdę wierzę.

-  Pewnie, to prawda - potwierdziła Mała Mali zadowolo­na. - Ja bardzo lubię myśleć, że moja mama jest pięknym, bia­łym aniołem. Mam na obrazku takiego anioła, w jednej książce...

Promienie słońca przedostawały się przez gęste liście brzozy płaczącej. Ptaki śpiewały, znad fiordu płynął zapach słonej wody i wodorostów.

-  To tutaj - oznajmił Oja i zatrzymał się przy pięknym ka­mieniu.

Grób był obsadzony kwiatami. Mała Mali przystanęła i przez chwilę milczała. Jej oczy napełniły się łzami. Wolno podeszła do nagrobka i położyła przy nim swój bukiet. Nagle wyprostowała się i szukała czegoś za kamieniem.

-  Patrzcie! - powiedziała zaskoczona, podnosząc coś, co tam leżało. - O Boże, patrzcie!

W ręce trzymała mieniące się białe pióro.

-  Anielskie pióro - szeptała bez tchu. - To jest anielskie pióro!

Może raczej pióro jakiejś mewy, pomyślał Oja. Wymienili z Helene spojrzenia. Ona wolno pokręciła głową i wzięła pióro, które Mała Mali do niej wyciągała.

-  Mama tutaj była - mówiło dziecko poruszone. - To jest anielskie pióro.

-  Być może - skinęła głową Helene. - W każdym razie to bardzo piękne pióro.

-  Ja jestem tego pewna - rozpromieniła się Mała Mali. - Mama jest aniołem.

-  I nie ulega wątpliwości, że ona na ciebie patrzy - uśmiech­nęła się Helene, oddając dziewczynce pióro. - Jestem tego ab­solutnie pewna. Teraz pójdziemy obie poszukać wazonu, żeby włożyć do wody twój piękny bukiet.

Kiedy ich nie było, Oja stał nad grobem z pochyloną głową. Powoli ukucnął i zaczął głaskać nagrobny kamień.

-  Chyba nie masz nic przeciwko temu, że zamierzam się powtórnie ożenić, Herborg? - spytał cicho. - Ja o tobie z tego powodu nie zapomnę. Ale przecież ciebie nie ma. A ja muszę żyć dalej...

Liście nad jego głową poruszały się z lekkim szumem, poza tym panowała zupełna cisza.

-  Nie obawiaj się o Małą Mali, Herborg. Ja jej nie zapomnę dla Helene. Nasza córeczka będzie miała dobrze. Obiecuję ci to.

Kiedy usłyszał, że Helene i Mała Mali wracają, wstał. One obie włożyły kwiaty do wazonu i ustawiły go na grobie.

-  Bukiet jest bardzo piękny - powiedziała dziewczyn­ka. - Mamie by się pewnie podobał. - W zamyśleniu głaskała swój policzek białym piórem i spoglądała na Helene. - No to mogłaś odwiedzić mamę, Helene.

-  Tak, i bardzo się z tego cieszę - zapewniła Helene. - Bę­dziemy tutaj przychodzić wiele razy, Mala Mali. Wszyscy tro­je - dodała, spoglądając na Oję. - Prawda, Oja?

-  Będziemy przychodzić.

W drodze do domu Mała Mali siedziała i nuciła pod nosem. Była taka radosna i zadowolona, że to aż zdziwiło Helene. Ale też ją ucieszyło i uspokoiło. Najwyraźniej dziecko zaakceptowa­ło fakt, że Helene będzie częścią ich rodziny.

Helene objęła małą i uśmiechnęła się do niej. Po raz nie wia­domo który poczuła wielką pewność, że oni we troje dadzą sobie w przyszłości radę. Wsunęła rękę pod ramię Oi, który trzymał lejce, i uśmiechnęła się do niego.

-  Wszystko nam się uda - powiedziała cicho, opierając gło­wę na jego ramieniu. - Taka jestem szczęśliwa, Oja.

Mała Mali spojrzała na nią z uśmiechem. Potem wzięła swo­je białe piórko i pogłaskała ją delikatnie po policzku.

Zawsze będę musiała pamiętać o obecności Herborg, myśla­ła Helene. Zdawała sobie sprawę z tego, że jest ich w bryczce czworo. Była jednak gotowa dzielić Małą Mali z matką.

Co do Oi, to wiedziała, że należy on do niej. W pełni i niepo­dzielnie.

 

 ROZDZIAŁ 10.

 

Johannes przyjechał do Orkdal ostatniego dnia sierpnia. Po wyjściu z autobusu stał przez chwilę i po prostu się rozglądał. Krajobraz jest tutaj inny niż u nas w domu, pomyślał. Tu nie ma ani fiordu, ani wysokich gór. Wprawdzie do fiordu też nie jest daleko, Johannes o tym wiedział, ale go nie widać...

Miał chodzić tutaj do szkoły przez pięć lat. Głęboko wciągnął powietrze i skulił się. A jeśli nie będę się tu dobrze czuł? Trzeba jednak okazać dobrą wolę, pomyślał. Dobre wykształcenie jest bardzo ważne. Na szczęście z Orkdal do domu nie jest daleko, może tam dojechać autobusem w ciągu paru godzin. Chyba jed­nak nie będzie jeździł zbyt często. Bo na bilet trzeba pieniędzy, a już samo to, że będzie musiał mieszkać na stancji, kupować książki i inne rzeczy, pochłonie niemałą sumę. Dla rodziców to z pewnością ekonomiczne wyzwanie, powinien więc dobrze wy­korzystać szansę, jaką dostał.

Zapytał parę osób o drogę, w końcu dotarł do małego, żółte­go domku na obrzeżach centrum miasta. W tej okolicy znajdo­wały się duże domostwa. Zwłaszcza jedno prezentowało się im­ponująco. Dwór musi być jeszcze większy niż Stornes, pomyślał Johannes.

- Aha, więc ty jesteś Johannes Stornes? - witała go starsza pani, która otworzyła drzwi. - Czekałam na ciebie. Ja jestem Brit Sunde - powiedziała i wyciągnęła do niego rękę. - Wchodź do środka, bardzo proszę.

W korytarzu pachniało smażoną rybą i kulkami na mole. Johannes postawił walizkę, zdjął worek podróżny i futerał ze skrzypcami, po czym wszedł do małego salonu. Salon był przepełniony ciężkimi, ciemnymi meblami, centralne miejsce zaj­mował fortepian.

-  Udzielam lekcji gry na fortepianie - wyjaśniła gospodyni, wskazując instrument. - Ale widzę, że ty przywiozłeś ze sobą skrzypce?

-  Tak, ja gram na skrzypcach.

-  Aha. Od dawna?

-  Od wczesnego dzieciństwa. Mój tata jest skrzypkiem.

-  Tak, zastanawiałam się nad tym, słysząc nazwisko! - wy­krzyknęła z zachwytem. - Więc twoim ojcem jest Sivert Stor­nes? Słyszałam, jak on gra. To bardzo zdolny artysta.

Panna Sunde mieszkała sama. Nigdy nie wyszła za mąż, opowiadała teraz Johannesowi. Od dawna wynajmuje uczniom miejscowego gimnazjum pokój, by poprawić swoją sytuację eko­nomiczną, ale ostatni lokator skończył naukę przed wakacjami, więc musiała sobie poszukać nowego.

-  No a teraz ty spędzisz tutaj pięć lat, Johannesie. Pod wa­runkiem oczywiście, że się dogadamy. Bo ja chcę mieć w domu ciszę i spokój.

Johannes skinął głową na znak, że się zgadza. Nie zamierzał urządzać żadnych hałasów, miał tylko nadzieję, że od czasu do czasu będzie mógł ćwiczyć. Najlepiej od razu wszystko wyjaśnić, pomyślał.

-  A będę mógł czasami ćwiczyć na skrzypcach?

-  Oczywiście, że będziesz mógł. Tylko nie w czasie mojego poobiedniego odpoczynku. Bo wtedy muszę mieć spokój. I je­dzenie też będziesz u mnie miał, taka była umowa - powiedzia­ła. - Obiady jadamy o czwartej. Wtedy już na pewno wrócisz ze szkoły. Poprzedni lokator zawsze wracał na czas. I powinieneś przestrzegać pory posiłków.

Pokój Johannesa znajdował się na piętrze. Przy jednej z dłuż­szych ścian stało łóżko i nocny stolik. Stare biurko umieszczono pod oknem, poza tym był jeszcze stół i dwa krzesła, szafa na ubranie, komoda i umywalka.

-  Mam nadzieję, że będziesz się tutaj dobrze czuł - powie­działa panna Sunde.

- Ja też mam taką nadzieję - wyznał szczerze i poczuł ukłu­cie jakby lęku w piersi.

Kiedy przyniósł swoją walizkę i worek, usiadł na łóżku i oparł głowę na rękach. Już teraz tęsknił do domu. Będę tutaj bardzo samotny, pomyślał. Ale przecież chyba z czasem znaj­dzie sobie jakichś przyjaciół. W każdym razie bardzo na to li­czył. Bo życie w tym cichym domu nie będzie radosne, już te­raz to czuł. Ale tak chyba mają wszyscy, którzy z konieczności muszą mieszkać na stancji. Trzeba będzie koncentrować się na nauce, pomyślał. Ważne, żeby dobrze się uczyć, skoro zamierza starać się o przyjęcie na studia weterynaryjne. Dlatego przecież tutaj przyjechał.

 

Kiedy w końcu zaczęła się nauka, wydarzenia nabrały takiego tempa, że przygnębienie, które dręczyło Johannesa, zniknęło niczym rosa w promieniach słońca. W klasie było dwudziestu czterech uczniów, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki. Szybko nawiązał z większością z nich kontakt, przez co jego życie stało się i łatwiejsze, i radośniejsze. Tęsknota za domem wciąż go nie opuszczała, była niczym skurcz w żołądku, ale już nie taka silna jak w dniach, kiedy bez sensu kręcił się po domu panny Sunde i czekał na rozpoczęcie nauki.

Już pierwszego dnia zwrócił uwagę na Johanne. Nigdy przedtem nie widział takiej ładnej dziewczyny. Była wysoka i jasnowłosa. Związane w koński ogon włosy podskakiwały wesoło przy każdym kroku. Oczy miała bardzo niebieskie, a z twarzy prawie nie znikał szeroki uśmiech. Johannes po­czuł, że na jej widok przenika go dreszcz. Nie miał wielkiego doświadczenia z dziewczynami. W szkole podstawowej lubił szczególnie jedną koleżankę, parę razy byli na wieczornym spacerze, wtedy Johannes trzymał ją za rękę. Nawet ją kie­dyś pocałował, bardzo ostrożnie. Ale nic więcej się nie stało, wkrótce cała sprawa rozeszła się po kościach. Widocznie nie byłem w niej naprawdę zakochany, myślał. To, co poczuł, kie­dy zobaczył Johanne, nie mogło się z niczym równać. Starał się to od siebie odepchnąć, przestraszony uczuciami, które się w nim pojawiły.

W ławce siedział z pewnym silnym i rosłym chłopcem imieniem Gunnar. Był to sympatyczny, dający się lubić chłopak z górnego Rindalen.

-  Pięć lat w szkole, masz pojęcie, człowieku! - jęknął Gun­nar.

Poszli razem do księgarni, by kupić podręczniki.

- To po­twornie długo!

-  Powinniśmy raczej myśleć najpierw o pierwszym roku -wiedział Johannes. - Kim chciałbyś zostać?

-  Kim ja bym chciał zostać... tego jeszcze nie wiem. Pytanie, czy w ogóle poradzę sobie z tą szkołą - mówił beztrosko. - A ty wiesz, kim chciałbyś być?

-  Mam zamiar zostać weterynarzem.

-  Rany boskie, no to czeka cię niezła robota w najbliższych latach! Trzeba mieć bardzo dobre stopnie, żeby się dostać na ta­kie studia.

-  No właśnie, ale ja zamierzam zrobić, co się da.

-  Ale znajdziesz chyba trochę czasu, żeby pójść się gdzieś zabawić? - pytał Gunnar. - Nie można tylko siedzieć nad książ­kami przez pięć długich lat. Zwariowałbyś od tego, człowieku.

- Uważasz, że tu będzie dużo świąt i zabawy?

-  Oczywiście, że będzie. Przecież w lokalach są zabawy w so­boty i niedziele. Nie słyszałeś o tym?

-  Nie - przyznał Johannes. - Chyba o wielu innych rzeczach nie słyszałem.

-  No to trzymaj się mnie - roześmiał się Gunnar. - Nie bę­dziemy mieć więcej zabawy, niż sami potrafimy sobie zorganizo­wać. Czy ty pijesz?

-  Piję? - spytał Johannes zakłopotany. - Nie, nie piję.

-  Nigdy się nie upiłeś?

-  Nie, nigdy.

-  Rany boskie - westchnął Gunnar. - Musisz się wiele na­uczyć.

-  Ale ja nie wiem, czy...

-  Poczekaj, to zobaczysz. W każdym razie jakieś piwko na zabawie możesz wypić. A masz stałą dziewczynę tam u siebie w domu?

-  Nie - odparł Johannes i zarumienił się mocno.

-  No to możesz rozejrzeć się tutaj - rzekł Gunnar weso­ło. - Zdążyłem zauważyć, że dziewczyny rzucają za tobą powłó­czyste spojrzenia. Będziesz mógł wybierać, jak zechcesz - dodał i poklepał Johannesa po ramieniu.

Johannes jakoś nie zauważył, żeby ktoś mu się przyglądał. Poza tym jego interesowała tylko jedna, mianowicie Johanne. Tego jednak Gunnarowi nie powiedział. Nie chciał wspominać o niej nikomu, wolał poczekać i zobaczyć, jak się sprawy ułożą. Może ona nie będzie chciała mieć z nim do czynienia? Przecież dotychczas ledwo zdążył się z nią przywitać. Uśmiechała się do niego, ale zauważył, że ona uśmiecha się do wszystkich. Jej radosny śmiech często dźwięczał w klasie.

-  Czy ty mógłbyś przyjmować gości tam, gdzie miesz­kasz? - spytał Gunnar. - Ja mieszkam u nieprzyjemnej starej baby, która na nic mi nie pozwala i ciągle patrzy na mnie jastrzę­bim wzrokiem.

-  Moja też na wiele nie pozwala - przyznał Johannes. - Ale kiedyś możesz do mnie przyjść. Przecież nie zrujnujemy jej domu.

No i okazało się, że panna Sunde nie ma nic przeciwko temu, żeby Gunnar od czasu do czasu odwiedzał Johannesa. Zastrzeg­ła sobie tylko, że mają się zachowywać spokojnie. I oni się do tego stosowali. Siedzieli przy stole i rozmawiali lub pochylali głowy nad książkami przy biurku. W szkole zadawano im mnó­stwo lekcji, ale Johannes od początku świetnie sobie ze wszyst­kim radził. Zawsze uczył się bez trudu, a teraz odkrył, że jego szkoła podstawowa dała mu solidne fundamenty, na których może budować dalej.

-  No i grasz na skrzypcach? - spytał Gunnar.

-  Robiłem to od dziecka.

-  Na Boga, a jak do tego doszło, że zacząłeś?

-  Mój tata jest muzykiem.

-  No ale skrzypce...? - Gunnar z niedowierzaniem kręcił głową, ale zdecydowanie zmienił zdanie, kiedy Johannes dla niego zagrał.

-  Mój Boże, jesteś bardzo zdolny - mówił z podziwem. - Two­ja muzyka brzmi tak, jakby radio grało. Jesteś niezwykły, Johan­nesie.

Johannes nie odpowiedział, ale rzeczywiście czuł się trochę inny niż Gunnar i pozostali chłopcy w klasie. Poza tym zdawał sobie sprawę, że nie ma takiego doświadczenia jak przyjaciel, zwłaszcza jeśli chodzi o dziewczyny, zabawę i picie alkoholu. Lubił jednak Gunnara, czuł, że ma w nim przyjaciela, choć tak bardzo się od siebie różnią. Tak więc spędzał z nim mnóstwo czasu, za­równo w szkole, jak i po południu. Johannes potrzebował kolegi, a Gunnar nie był najgorszy pośród tych, wśród których mógł wy­bierać. Te sprawy z dziewczętami i zabawą to zwyczajne gadanie, pojął dość szybko. Przyjaciel tak mówi, żeby pokazać się w lep­szym świetle. W każdym razie jemu się wydaje, że tak będzie.

-  Odrobiłeś matmę, Johannes? - spytała Johanne pewne­go ranka, kiedy szli wcześnie do szkoły. Popatrzyła mu prosto w oczy, aż serce Johannesa zaczęło szybciej bić.

-  Tak, odrobiłem - odparł i poczuł, że uszy go palą. Dziew­czyna stała tuż przy nim. Jej włosy pachniały bardzo ładnie.

-  A nie mógłbyś mi pokazać? - poprosiła, chwytając go za rękę. - Nie umiałam tego rozwiązać, a nie było nikogo, kogo mogłabym zapytać.

-  No dobrze... - Johannes umilkł. - Ale jak my to...

-  Wejdźmy na korytarz. Z pewnością nikt nas nie zobaczy tak wcześnie. Chodźmy!

Poszedł za nią z bijącym sercem. Nigdy przedtem nie byli ze sobą sam na sam. Nagle jej obecność stała się czymś fizycznym.

Przemknęli przez korytarz i wbiegli do klasy. Johanne wyjęła zeszyt do matematyki.

-  Popatrz tutaj...

Jej głowa pochyliła się ku niemu, Johannes oddychał gorącz­kowo.

-  Nie, to nie powinno tak być - powiedział, kiedy przyjrzał się rozwiązanemu przez nią zadaniu. - Powinnaś tutaj...

-  Pokaż mi, bądź taki miły - poprosiła, kładąc mu rękę na ramieniu. - W matmie to ja jestem kompletnie beznadziejna.

Usiedli i Johannes pokazywał dziewczynie, jak należy takie zadania rozwiązywać. On tłumaczył, a ona zapisywała. Nie za­brało im to wiele czasu. Nadal nikt nie przychodził. Wciąż byli sami w pustej szkole.

-  Och, jesteś bardzo miły - powiedziała Johanne z ulgą, kiedy poprawił całą jej pracę. Pochyliła się i cmoknęła go w policzek. - Serdeczne dzięki. A czy w przyszłości też będę mogła cię zapytać?

Johannes głośno przełknął ślinę. Pocałunek dziewczyny pa­lił go w policzek.

-  Oczywiście, że możesz - odparł ochryple. - Po prostu przyjdź, nie krępuj się.

Od tamtego dnia był stracony. Zakochał się tak, że nie mógł sypiać. Johanne była jego ostatnią myślą wieczorem i pierwszą po przebudzeniu. Nikomu jednak o tym nie wspomniał.

 

W Stornes przygotowania do ślubu szły pełną parą. W całym domu pachniało zielonym mydłem, a słońce mieniło się w wypucowanych oknach.

Chociaż nie miało to być duże wesele, zebrało się jednak po­nad pięćdziesiąt osób. Mniej już nie można - westchnęła Mali, przeglądając listę gości. Obie rodziny, to oczywiste. Trzeba też było zaprosić takich znajomych, których zawsze zapraszano.

Dobrzy, bliscy przyjaciele, którzy bywali na wszystkich rodzinnych uroczystościach, jak na przykład sąsiedzi z okolicznych dworów. Mali postanowiła też zaprosić młodszych członków zaprzyjaźnionych rodzin, z którymi Oja dorastał i których dobrze gnał. Uważała, że powinni oboje z Helene utrzymywać takie kontakty. Będą przecież potrzebować własnego towarzystwa. To zresztą ważne przede wszystkim dla Helene, żeby jak najszybciej poczuła się dobrze w nowej okolicy. Jej dawniejsi przyjaciele zo­stali w Stangvika, więc kontakty będą siłą rzeczy rzadsze. Takie po prostu jest życie.

-  Chciałem wam powiedzieć, że jutro przyjedzie David - oznajmił Sivert w pewne sobotnie popołudnie, kiedy przy­szedł po coś do dworu. - Chętnie byśmy was odwiedzili.

-  Oczywiście, musicie do nas przyjść - ucieszyła się Mali. - My­śmy go przecież nie widzieli, kiedy tutaj mieszkał, jedynie o nim słyszeliśmy. To jasne, że wszyscy chętnie go poznamy. W takim ra­zie przyjdźcie po południu na kawę wszyscy razem, a ja zaproszę również Dorbet i Olę.

-  Dla ciebie to chyba nie w porę teraz, w środku przygoto­wań do wesela?

-  Daj spokój, mój drogi, znajdziemy czas na wszystko. Takie spotkanie przy kawie to przecież nic wielkiego.

-  W takim razie chętnie przyjdziemy - obiecał Sivert. - Wiem, że David też bardzo się z tego ucieszy.

-  No a jak się ma Johannes? Mieliście jakieś wiadomości od niego?

-  Tordhild telefonowała przed paroma dniami do domu, w którym Johannes mieszka, i na szczęście go zastała. On twier­dzi, że czuje się bardzo dobrze. Ma mnóstwo lekcji, wszystko dookoła jest nowe, ale mamy nadzieję, że bez problemów sobie z tym radzi.

-  Ale na wesele przyjedzie?

-  Oczywiście. Rozmawialiśmy już o tym, Johannes bardzo się cieszy, że spędzi niedzielę w domu, tak mówił.

-  Trudno mi zrozumieć, że to dziecko wyjechało już z domu - westchnęła Mali trochę wzruszona. - Czas płynie tak strasznie szybko. Mam wrażenie, że zaczynam się starzeć.

-  Coś ty, ty nie jesteś stara - zaprotestował Sivert, obejmu­jąc matkę ramieniem i tuląc do siebie. - Dopóki jesteś zdrowa i sprawna...

-  No właśnie, człowiek powinien być wdzięczny przede wszystkim za zdrowie - przytaknęła Mali. - Ale kiedy się tak uważniej rozejrzeć dookoła siebie, to widać, że lata płyną.

-  To pewnie dlatego, że masz już takie duże wnuki, po nich widać, jak czas płynie - mówił Sivert. - Ale teraz chyba znowu we dworze pojawią się maleńkie dzieci.

Mali też o tym myślała i trzeba przyznać, że trochę ją to prze­rażało. Przede wszystkim ze względu na Małą Mali. Jak ona zarea­guje na nowe dziecko w rodzinie? Jeśli chodzi o Helene, wszystko poszło znakomicie, w każdym razie na to wygląda, Mali miała na­dzieję, że minie trochę czasu, zanim Helene zajdzie w ciążę. Uwa­żała, że Małej Mali potrzebny jest czas, by przywyknąć do takiej myśli. A jeśli urodzi się chłopiec, to na dodatek odbierze Małej Mali dwór, myślała babka. Niewiele rozmawiali o tym, że Mała Mali będzie dziedziczką, ale od czasu do czasu się o tym wspomi­nało. Dziewczynka miała w przyszłości być taka jak babka i pro­wadzić Stornes tak, jak to robi Mali. O tak, o tym wspominano. Py­tanie tylko, jak dalece Mała Mali przyjmowała to do wiadomości. Będę musiała z nią porozmawiać, pomyślała Mali. Przygotować ją na różne wydarzenia. Lepiej w takich sprawach być ostrożnym.

 

Następnego popołudnia Mali nakryła duży stół do kawy. Pogoda nie zachęcała do siedzenia na dworze. Wzburzone wody fior­du pokrywała biała piana, a wiatr gnał po niebie postrzępione ciemne chmury. Już dawno nie było takiego dnia. Żeby tylko nie spadło zbyt dużo deszczu, myślała Mali, wyglądając na dwór. Owies suszący się na stojakach jest już niemal gotowy do zwo­żenia, byłoby więc okropnie, gdyby teraz spadł ulewny deszcz. Znowu trzeba by czekać przez wiele dni, aż zboże wyschnie. Chociaż szczerze mówiąc, mieli tego roku szczęście do pogody. Żyto od dawna jest w stodole, na dodatek jakość też lepsza niż zazwyczaj. Nawet owies jest w tym roku mniej zielony. Gdyby tylko bogowie od pogody dali nam jeszcze trochę czasu, pomy­ślała z westchnieniem.

-  Zastanawiam się nad zbożem - powiedziała, zerkając na Oję. - Boję się, żeby się teraz nie rozpadało.

-  Nikt nie powiedział, że tak będzie - odparł Oja. - A zboże zwieziemy i tak.

-  Teraz jest suche, prawda?

-  Tak - jeśli dzisiaj się nie rozpada, to zwieziemy wszystko jutro. Albo pierwszego pogodnego dnia.

Helene kręciła się po kuchni i pomagała nakrywać do stołu. Jaka ona zręczna w domowych pracach, myślała Mali. Zawsze wie, co ma robić, od niczego się nie uchyla. I nie zmieniła się ani trochę po tym, jak ogłoszono, że wkrótce zostanie w tym domu młodą gospodynią. Pozostała pracowita i dokładna jak poprzed­nio. To naprawdę wspaniała dziewczyna, pomyślała Mali zno­wu, zerkając na przyszłą synową. Skoro już tak się złożyło, że mam mieć jeszcze jedną synową, to nie mogłam trafić lepiej.

A to, co Helene zrobiła z Oją, to prawdziwy cud. Syn chodził teraz rozpromieniony, najwyraźniej szczęśliwy. Mali życzyła mu tego z całego serca. Bardzo często słyszała, że przychodzi wie­czorami do sypialni Helene, domyślała się, że spędzają razem większość nocy. Nie powiedziała jednak ani słowa. W końcu już niedługo będą po ślubie. Poza tym Mali nie zapomniała, że ona też była kiedyś młoda. Ją też Havard odwiedzał w sypialni w cza­sie, kiedy nie mieli jeszcze ślubu.

-  Jak to wspaniale, że mogłaś pożyczyć ślubną suknię od Dorbet - powiedziała do Helene. - Cieszę się, że ona wpadła na taki pomysł, bo niełatwo jest po pięciu latach wojny kupić ślubną suknię.

-  To prawda, a poza tym oszczędzimy pieniądze - rzekła He­lene praktycznie. - Na dodatek to bardzo piękna suknia. I leży na mnie jak ulał.

-  A jak masz zamiar upiąć welon?

-  Chciałabym mieć mały wianek z kwiatków. Uważam, że to wygląda najładniej.

-  Ja też tak uważam - przytaknęła Mali. - Teraz często robi się wianki z mirtu. Może i ty byś taki chciała?

-  Jeszcze nie wiem, wiem tylko, że to będzie wianek. A bu­kiet będę miała z goździków, prawda, Oja?

-  Tak, z czerwonych goździków - przytaknął narzeczo­ny. - Już go zamówiłem w Surnadalen.

-  Będziesz wyglądać bardzo pięknie - uśmiechnęła się Mali. - A jak tam twoje nerwy?

-  Jestem trochę spięta - przyznała Helene. - Głównie jed­nak się cieszę.

-  No to jest nas dwoje - uśmiechnął się do niej Oja. - Ja już odliczam dni.

Mała Mali wsunęła głowę przez uchylone drzwi.

-  Idzie ciocia z wujkiem z Granvold - poinformowała.

-  A ty gdzie się podziewasz? - spytała Mali. - Chyba nie wy­biegniesz na ten wiatr?

-  Przebierałam się w swoim pokoju - wyjaśniła dziewczyn­ka, obracając się w kółko. Ciemnoniebieska sukienka układała się pięknie. - No i jak się wam podobam?

-  Powinnaś mieć jeszcze wstążkę we włosach - powiedziała Helene, podchodząc do dziewczynki. - Chodź, uczeszę cię.

-  Wystarczą dwie spinki - protestowała Mała Mali. - Oni już tu idą. - Niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, kiedy Helene szczotkowała jej włosy. - Już tu idą - powtarzała, wyglą­dając przez okno.

-  Jak będziesz stać spokojnie, to zdążymy - uspokajała ją Helene. - Będziesz mogła wyjść im na spotkanie.

Mali wyszła na ganek razem z wnuczką. Trygve biegł przodem. Za nim szła Dorbet z Olą, który niósł na ręce Ruth Margrethe.

-  Jak dobrze, że mogliście przyjść - ucieszyła się Mali. - Po­myślałam sobie, że David chciałby się przywitać ze wszystkimi.

-  Tak, ja też się bardzo cieszę, że go znowu zobaczę - rzekł Ola. - Widzieliśmy się ostatnio w bardzo nieprzyjemnych oko­licznościach.

Było to bardzo miłe popołudnie. David przyszedł z Sivertem i jego rodziną, z wielką powagą przywitał się z Mali i Havardem. Nie mógł przestać dziękować za wszystko, co dla mego zrobili w czasie wojny.

-  Uratowaliście mi życie - powiedział wzruszony. - To praw­dziwy cud, że wszystko się udało. Jestem jednym z tych, którzy mieli szczęście i przeżyli.

-  Tak, ale tamtego wieczora, kiedy ruszaliśmy w drogę, nie było to wcale takie pewne - przyznał Ola. - Uważam, że to na­prawdę cud, iż uniknęliśmy nieszczęścia.

-  Dużo o tobie myślałem - wyznał David. - Myślałem o wszystkich mieszkańcach tego dworu. Byłem śmiertelnie prze­rażony, że nas złapią i że wtedy wy wszyscy zostaniecie poddani represjom. Tego bym sobie nigdy nie wybaczył. - Potrząsnął gło­wą. - Nigdy nie powinienem był mieszać Siverta w moje sprawy. Ryzyko było zbyt wysokie.

-  Ale nie miałeś innego wyjścia - przypomniał mu Sivert. - No i widzisz, jakoś się udało, Davidzie. Głównie zresztą dzięki Oli - do­dał. - Trudno pojąć, że mimo wszystko zdecydowałeś się z nim pójść, Ola. Tak, wtedy...

-  Nie było nikogo innego - odparł Ola skrępowany. - Po prostu musiałem to zrobić.

-  Mój Boże, jak ja się cieszę, że ta wojna się skończyła - wes­tchnęła Dorbet. - Mam nadzieję, że nigdy więcej wojny nie bę­dzie. Ludzie się już chyba nauczyli.

-  My możemy mieć tylko nadzieję - westchnęła Mali.

-  I nigdy nie może powtórzyć się to, co się stało z Żyda­mi - rzekł David cicho. - Miliony Żydów zostały wymordowa­ne. Zniknęły. Nie żyją. To trudne do uwierzenia, świat wciąż nie może tego pojąć.

-  Ty też utraciłeś rodzinę - rzekła Mali ostrożnie.

-  Tak, nikt nie ocalał - przyznał David ponuro. - Wszyscy moi bliscy odeszli.

-  A co będziesz robił teraz?

-  Znalazłem już sobie pracę. No i mam muzykę. Zno­wu będę grał. Życie musi toczyć się dalej. Może z czasem za­łożę nową rodzinę - dodał, a po jego twarzy przemknął blady uśmiech. - Może ja też doczekam się jeszcze szczęśliwego życia rodzinnego, podobnie jak Sivert.

Kiedy Mali i Havard odprowadzili gości na ganek, na dworze był już zmrok.

-  Zostaniesz może tutaj kilka dni, Davidzie? - spytała Mali, ściskając mu rękę na pożegnanie.

-  Zostaję do jutra, potem wrócę do siebie autobusem.

-  Gdybyś kiedykolwiek jeszcze przyjechał, zawsze będziesz serdecznie witany w Stornes.

-  Bardzo dziękuję. - David uścisnął jej rękę i uśmiechnął się z wdzięcznością.

-  Tak, tak więc historia Davida ma jednak szczęśliwe zakoń­czenie - rzekł Havard, kiedy wrócili do izby. - Ale mogła nas drogo kosztować.

-  Uff, tak - przyznała Mali i skuliła się. - Ale nie ma do czego wracać. Tamto skończyło się dobrze. A on to naprawdę bardzo sympatyczny człowiek. Miło było go poznać. Ja właściwie wytworzyłam sobie jakiś jego obraz w wyobraźni, ale żywy David okazał się zupełnie inny.

-  A jak go sobie wyobrażałaś?

-  Nie, no teraz to już nie wiem - ale bardzo go polubi­łam. Urodziwy, sympatyczny człowiek. I tak mi go żal. Stracił wszystkich, całą rodzinę.

-  Tak, to tragedia, której człowiek nie jest w stanie po­jąć - przytakiwał Havard. - Ale nie on jeden został tak unieszczęśliwiony.

Kiedy tego wieczora Mali położyła się do łóżka, złożyła ręce i dziękowała Panu Bogu, że wojna się skończyła. I za to, że ota­czał opiekuńczą dłonią całą jej rodzinę. Bóg zasługuje na nasze podziękowania, myślała. Co prawda, to prawda.

  

ROZDZIAŁ 11.

 

Złożyło się tak, że Mali już wkrótce mogła porozmawiać w czte­ry oczy z wnuczką. Gdy następnego dnia szła do spiżarni po mąkę, zobaczyła, że mała siedzi na schodach spichlerza z kotem na kolanach.

-  Wygrzewacie się tutaj na słońcu?

Mała Mali skinęła głową i gładziła kotkę po grzbiecie. - Zda­je mi się, że kotka będzie miała dzieci - poinformowała.

-  Naprawdę? No to co my zrobimy? Nie potrzebujemy już więcej kotów.

-  Trzeba będzie poszukać ludzi, którzy by chcieli dostać ślicznego małego kotka.

-  Większość znajomych od dawna ma koty - przypomniała Mali.

-  W każdym razie nie możemy ich zabić.

-  Uważam, że to lepsze niż pozwolić, żeby głodne zdziczał kocięta kręciły się po obejściu - rzekła Mali. - Najpierw jednak zobaczmy, jak się sprawy mają - dodała. - Moim zdaniem kotka wcale nie jest gruba.

Mała Mali przytaknęła. Kotka przeciągnęła się i bezszelest­nie zeskoczyła z jej kolan. Mali usiadła obok wnuczki na scho­dach.

-  A skoro mówimy o dzieciach - zaczęła ostrożnie. - Powin­naś wiedzieć, że teraz w Stornes też się mogą pojawić małe dzie­ci. Skoro twój tata żeni się z Helene...

Mała Mali drapała zaczerwienienie na udzie, które jej zosta­ło po ucięciu komara.

-  Wiem o tym - powiedziała w końcu. - Ja zawsze chciałam mieć braciszka lub siostrzyczkę. Czekaliśmy przecież na dziecko wtedy, kiedy mama umarła.

-  No właśnie, teraz będziesz miała rodzeństwo - przytaknę­ła Mali. - Będą to dzieci Helene. Jak na to zareagujesz?

Mała Mali spojrzała babce w oczy, a na jej opalonej buzi po­jawił się szeroki uśmiech.

-  Będę się bardzo cieszyć. Bo wtedy będę mogła być praw­dziwą starszą siostrą. Będę maleństwo wozić w wózku i opieko­wać się nim, i...

-  Ale wiesz, że to może być chłopiec... - Mali patrzyła dziew­czynce w oczy, nie mając pewności, co tamta odpowie. - Bo jeśli to będzie chłopiec, to on przejmie prawo dziedziczenia dworu, wiesz o tym?

-  Jak to?

-  No bo widzisz, teraz to ty jesteś dziedziczką naszego dwo­ru. Gdyby się jednak urodził chłopiec, to on cię w tym prawie wyprzedzi. Dwór będzie należał do niego.

-  Ale to chyba nie jest takie ważne - powiedziała dziewczyn­ka, drapiąc się do krwi. - Przecież ja mogę wyjść za mąż za ko­goś, kto będzie miał swój dwór.

Fala ulgi ogarnęła Mali. Tu nie będzie raczej kłopotów, po­myślała zadowolona. Mała Mali nie pomyśli, że ktoś czyha na to, żeby odebrać jej majątek, niezależnie od tego, co się wydarzy.

-  Ty chyba się nie zastanawiałaś nad sprawami dworu?

-  Słyszałam, jak ludzie mówili, że jestem dziedziczką i że w przyszłości może będę taka jak ty. Bo to ty jesteś właścicielką Stornes, a nie dziadek, prawda, babciu?

-  Owszem, w jakiejś mierze tak właśnie jest. Odziedziczy­łam go po Johanie Stomesie, który był moim mężem przed Havardem. Ale ja tak nie myślę - dodała. - Ja zawsze myślę, że dwór jest nasz, mój i Havarda.

-  Ja też tak myślę - przytaknęła Mała Mali.

-  A jeśli Stornes nie będzie twoje, to przecież i tak możesz mieć swój dwór. Ale o tym sama już pomyślałaś - rzekła Mali, przytulając do siebie dziecko. - Jest tylu kawalerów, którzy chcieliby mieć zdolną gospodynię. A zresztą, może będziesz chciała robić coś zupełnie innego, kiedy dorośniesz. Tego prze­cież jeszcze nie wiemy.

- W każdym razie bardzo bym się cieszyła, gdybym miała rodzeństwo - powiedziała Mała Mali, wstając. - A teraz pójdę na Wzgórze i dowiem się, co robi Marilena.

Mali też wstała. Cieszyła się, że porozmawiała z wnuczką o tych sprawach. Nie będzie się niepokoić, że Mała Mali poczuje się nieszczęśliwa, kiedy Helene zajdzie w ciążę. A trzeba się li­czyć z tym, że nastąpi to wkrótce. Mimo wszystko powinno być dobrze.

 

Tego popołudnia przyszedł list z Molde. Kiedy Mali otworzyła kopertę, na stół wypadło kilka banknotów. Cała suma, jaką po­życzyli Gudrun. Mali spodziewała się, że dostanie zwrot długu, ale nie tak szybko. Rozpostarła list i zaczęła czytać.

Droga Mali!

Serdecznie dziękuję za pieniądze, które od was pożyczyłam. Bardzo mi się przydały. Teraz jednak dostałam pracę i radzę sobie nieźle. W dalszym ciągu mieszkam u mojej siostry i jej męża. Oni mówią, że mogę zostać tak długo, jak zechcę, ale ja chciałabym mieć coś swojego. Rozglądam się więc za jakimś małym mieszkankiem.

Ansgar na początku telefonował tutaj wiele razy. Nie wiem, ja­kim sposobem się dowiedział, gdzie jestem, ale może i nie było to takie trudne. Nie mam przecież innej rodziny oprócz siostry. Ansgar prosił i błagał, obiecywał mi najrozmaitsze rzeczy. Było to dla mnie bardzo trudne. Bo ja w jakiś sposób wciąż czuję się z nim związana. Ale Bogu dzięki, udało mi się nie załamać, głównie dzięki Sofie. Lecz kiedy stanowczo odmawiałam, on uderzył w inne tony! Zaczął mnie straszyć różnymi konsekwencjami. To było po prostu okrop­ne, skończyło się na tym, że mój szwagier postraszył go adwoka­tem. Po tym na szczęście już o nim nie słyszeliśmy. Mam nadzieję, że najgorsze minęło, że Ansgar uznał, iż między nami koniec. Moja przyjaciółka z Oslo poszła do niego i odebrała moje ubrania i inne drobiazgi, przesłała mi to wszystko tydzień temu.

Nie wiem, jak zdołam podziękować Tobie i Havardowi za oka­zaną mi pomoc. Miałam wielkie szczęście, że trafiłam do Stornes! Myślę, że taki był zamiar Boga. Jeślibyście przyjechali kiedyś do Molde, to telefonujcie do Sofie. Bardzo chętnie bym was znowu spotkała, moja siostra również. Ona też przekazuje Wam wiele po­zdrowień.

Wszystkiego najlepszego

Gudrun.

 

Mali położyła list na kolanach, długo siedziała i wyglądała przez okno. Jaka to ulga, że z Gudrun wszystko skończyło się dobrze, myślała. A już się obawiała, czy dziewczyna zdoła przeciwstawić się naciskom Ansgara. Że znalazła w sobie dość siły, to z pew­nością wielka zasługa jej siostry. Zresztą Gudrun sama o tym pisze w liście.

Drzwi się otworzyły i do izby wszedł Havard.

-  Dostaliśmy list od Gudrun - poinformowała Mali, poda­jąc mu kartkę. - Zwrot długu także. Gudrun pisze, że ma się dobrze.

-  Więc nie załamała się i nie wróciła do tego drania Lang­mo?

-  Nie, chociaż on próbował ją do tego nakłonić i prośbą, i groźbą. Gudrun jednak miała wsparcie siostry i szwagra. Teraz osiadła w Molde, tak pisze. Znalazła też pracę.

-  Bardzo się z tego cieszę - uśmiechnął się Havard. - Nawet nie wiesz, jak ja się cieszę.

-  Ja też - przytaknęła Mali. - Uratowaliśmy ją, Havardzie.

-  Tak - westchnął Havard. - Żebyśmy tylko działali równie stanowczo, kiedy chodziło o Ruth.

-  To była inna sprawa - rzekła Mali cicho. - Kto mógł przy­puszczać, że ten Samuel Langmo to taki drań? To jedna sprawa, a poza tym postawa Ruth... Ona nie pozwalała nam za bardzo mieszać się w swoje życie, abyśmy mogli... Cóż, rozmawialiśmy o tym wielokrotnie przedtem - dodała ze smutkiem.

Westchnęła i otarła dłonią twarz. Jak zawsze, kiedy nawie­dzały ją dawne wspomnienia, poczuła się zmęczona i stara. I do głębi zraniona.

- Zrobiliśmy trochę dobrego, jeśli chodzi o Gudrun - powie­dział Havard i objął żonę. - To też jakaś pociecha.

Mali skinęła i na moment złożyła głowę na jego piersi. Cie­szyła się, że mogli pomóc Gudrun, ale właściwie nie była to żad­na pociecha. Bo są zdarzenia w życiu, dla których nie ma pocie­chy. Jak dla tego, co zdarzyło się z Ruth.

 

Tego wieczora zadzwonił telefon.

-  Halo, tu Mali Stornes.

-  Dzień dobry, Mali, mówi Martin.

-  O mój Boże, to ty? I gdzie, na Boga, znajdujesz się w tej chwili?

-  Szczerze mówiąc, niezbyt daleko od ciebie. Mieszkam u rodziny w Rindalen.

-  Więc przyjechałeś do Norwegii?

-  Tak, i chciałbym się w przyszłym tygodniu wybrać do Stor­nes. Jeśli to by wam odpowiadało.

-  Odpowiada, oczywiście, a teraz pomyślałam sobie, że mog­łabym cię zaprosić na wesele dwudziestego czwartego września. Zamierzasz zostać tak długo, że mógłbyś zdążyć?

-  Wiejskie wesele, mój Boże! To brzmi podniecająco. A kto to się będzie żenił?

-  Mój syn Oja. On kilka lat temu stracił żonę. Chyba ci o tym nie wspominałam?

-  Nie, nie przypominam sobie, żebyś coś mówiła. Przykro mi to słyszeć, to musiał być wielki ból dla was wszystkich. No ale w takim razie umówmy się, że przyjadę w piątek i zostanę do poniedziałku, jeśli wam to odpowiada. Bo ty pewnie masz mnóstwo pracy akurat w takim okresie. Może więc...

-  Po prostu przyjedź, Martin. Jak powiedziałam, będzie we­sele, ale dla ciebie też znajdziemy czas.

-  Muszę ci powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z wa­szej przesyłki, która przyszła kilka tygodni przed moim wyjaz­dem. Tyle czasu minęło od poprzednich transportów z powodu tej przeklętej wojny, ale teraz... Mali, czy ty wiesz, że jesteś coraz większą artystką?

-  Dziękuję ci, miło mi to słyszeć.

-  A stroje ludowe Dorbet zniknęły natychmiast, jak tylko je rozpakowałem. Mam teraz długie listy oczekujących.

-  Będziesz mógł zabrać więcej, kiedy do nas przyje­dziesz - obiecała Mali. - Czeka tu na ciebie wiele prac, zarówno u mnie, jak i w Granvold.

-  Cieszę się bardzo - powiedział zadowolony.

-  Zatem niedługo się zobaczymy.

-  Tak, już się nie mogę doczekać. A poza tym to u was wszyst­ko dobrze?

-  Dziękuję, tak, na nic się nie możemy uskarżać.

-  No to pozdrów serdecznie rodzinę i miej się dobrze, Mali. Kiedy weszła do izby, Havard spojrzał na nią uważnie.

-  Telefonował Martin - wyjaśniła Mali, zamykając za sobą drzwi. - Przyjedzie do nas w piątek i zostanie na weselu. Zapro­siłam go.

-  Myślisz, że on będzie pasował do naszego wesela?

-  Moim zdaniem tak, a ty masz jakieś wątpliwości? Skoro już jest w naszych okolicach, to go zaprosiłam. Ten człowiek wiele znaczy dla nas wszystkich w Stornes.

-  Owszem - przyznał Havard ponuro. - Moim zdaniem na­wet trochę za wiele.

-  Havard, przestań - zawołała Mali oburzona. - Między nami nigdy nic nie było, dobrze o tym wiesz.

-  Ale mało brakowało, prawda?

Mali westchnęła cicho. Nie sądziła, że Havard nadal przeży­wa tamtą historię, ale najwyraźniej nie może się od niej uwol­nić.

-  Jeśli nie chcesz, żeby on tutaj przyjechał, to mogę zaraz zadzwonić i powiedzieć, że nie...

-  Nie, nie - przerwał jej pospiesznie. - Wcale tak nie myśla­łem. Tylko że ja nie czuję się pewnie nigdy, kiedy ten facet kręci się wokół mojego domu.

-  Ale naprawdę możesz czuć się pewnie - rzekła Mali z na­ciskiem. - Naprawdę możesz, Havardzie.

-  Tak, tak - skinął głową. - Skoro tak mówisz, to...

I więcej już o Martinie Bakkenie nie rozmawiali.

 

-  Johannes! Johannes, zaczekaj.

Johannes odwrócił się i zobaczył, że Johanne biegnie za nim. Serce podskoczyło mu do gardła tak, jak zawsze robiło, kiedy rozmawiał z tą dziewczyną.

Dogoniła go, zdyszana, jej długie włosy były potargane. Po­trząsnęła głową, żeby odrzucić je do tyłu, położyła mu rękę na ramieniu i ciężko dyszała.

-  Ależ ty pędzisz! - uśmiechała się. - Johannes, czy mógłbyś jeszcze raz pomóc mi w matmie? Przyglądałam się zadaniom, ale niewiele rozumiem, jak zwykle.

-  Oczywiście, że mogę ci pomóc - zgodził się Johannes. - Tyl­ko kiedy mogliśmy to zrobić? Lekcje są zadane na jutro.

-  No właśnie, ale może mógłbyś przyjść do mnie na stan­cję...

Johannes ze świstem wciągnął powietrze. Przyjść do niej na stancję! Być z nią sam na sam... Serce głośno tłukło mu się o że­bra.

-  Możesz przyjmować gości na stancji?

-  Mogę, byleby nie siedzieli do późna. Powiem gospodyni, że będziesz mi pomagał w nauce, z pewnością się uda. Ta pani, u której mieszkam, nie jest taka kompletnie beznadziejna.

-  Najpierw muszę jednak iść do domu na obiad - rzekł Jo­hannes lekko zdyszany z przejęcia. - Ale potem mogę do ciebie przyjść. Tak gdzieś o wpół do szóstej.

-  Och, jak dobrze - rozpromieniła się Johanne. - A wiesz, gdzie ja mieszkam?

-  Tak, ja... owszem, wiem.

Johannes poczerwieniał. Nie bardzo chciał ujawniać, że wie­le razy spacerował koło domu, w którym ona mieszka, w nadziei, że ją spotka. Nigdy jednak mu się nie poszczęściło.

-  W takim razie będę na ciebie czekać o wpół do szó­stej - powiedziała, odgarniając włosy z opalonej twarzy. - Dzię­kuję, Johnnes, jesteś prawdziwym kolegą!

Wspięła się na palce i złożyła czuły pocałunek na jego policz­ku. Potem puściła jego rękę i pomachała.

-  Zatem do zobaczenia.

Johannes stał przez dłuższą chwilę i patrzył w ślad za nią. Johanne pobiegła lekko w dół ulicy, raz jeszcze się obejrzała i pomachała mu. Johannes uniósł rękę i odwzajemnił pozdrowienie. Potem dotknął policzka, na którym wciąż czuł jej po­całunek. Jest bardzo szczodra, jeśli chodzi o całusy, myślał. Już poprzednio też pocałowała go w policzek, kiedy wytłumaczył jej zadania z matematyki. Mimo wszystko to nie są prawdziwe pocałunki... Z uśmiechem pogładził się po policzku. Potem kopnął jakiś kamień, który poleciał wzdłuż ulicy. Johannes zaczął pogwizdywać. Złoży Johanne wizytę na jej stancji! Na samą myśl o tym czuł motylki w żołądku. Może nawet zbiorę się na odwagę i obejmę ją, kiedy będziemy siedzieć nad książ­kami, rozmarzył się. Objąć ją naprawdę... Nie można się jed­nak spieszyć, powinien czekać i obserwować, jak się sprawy rozwiną. Gunnar powiedział, że Johanne ma do niego słabość. Jak większość dziewcząt - dodał.

Johannes nie bardzo to rozumiał, miał jednak nadzieję, że to prawda, przynajmniej w odniesieniu do Johanne. Innymi dziew­czynami się nie przejmował. Dla niego istniała tylko ona.

 

Był półprzytomny ze zdenerwowania, kiedy przyciskał palcem dzwonek w domu, gdzie mieszkała Johanne. Gdzieś w głębi otworzyły się drzwi, na ganku zapaliło się światło. W drzwiach ukazała się chuda starsza kobieta.

-  Słucham?

-  Ja chciałem... Jestem szkolnym kolegą Johanne.

-  Ach, to ty masz jej pomagać w matematyce?

-  Tak - bąknął Johannes, któremu zaschło w ustach. - Na­zywam się Johannes Stornes.

-  Johanne! - zawołała pani, odwracając głowę w stronę ko­rytarza. - Przyszedł twój szkolny kolega.

Znowu usłyszał, że otwierają się jakieś drzwi. Rozległy się pospieszne kroki na korytarzu i Johanne stanęła na ganku.

-  Cześć, Johannes - przywitała go. - Dziękuję ci, że przy­szedłeś.

Johannes został wpuszczony do środka i poszedł za Johanne korytarzem do drzwi, które ona zostawiła lekko uchylone.

-  Nie dłużej niż do dziesiątej! - zawołała za nimi gospody­ni.

Do dziesiątej, myślał Johannes zachwycony. Toż to cała wieczność. Może się wydarzyć wiele, zanim wybije dziesiąta. Johanne zamknęła drzwi.

-  Daj, powieszę twoją kurtkę - poprosiła, wyciągając rękę. Johannes zdjął z siebie cienką kurtkę i podwinął rękawy czystej koszuli, w którą się przebrał z okazji wizyty. Nerwowo przeczesał ręką swoje ciemne loki. Pokój Johanne był bardzo podobny do jego izby. Pewnie większość pokoi na stancjach jest tak właśnie urządzona, pomyślał Johannes. Stawiają w nich łóżko i nocną szafkę, szafę na ubrania i umywalkę. Oprócz tego stół i dwa krzesła. To właśnie na stole leżały szkolne książki Johanne.

-  Dzisiaj też próbowałam - wyjaśniła, przysuwając mu krze­sło. - Ale kompletnie nic nie rozumiem.

-  Czego dokładnie nie rozumiesz?

-  Wszystkiego - westchnęła dziewczyna i opadła na drugie krzesło. Wyciągnęła przed siebie swoje długie nogi. - W matmie jestem kompletnie beznadziejna. To właściwie cud, że dostałam się do tej szkoły. Ale nie ze wszystkich przedmiotów jestem taka marna. Myślę, że wybiorę klasę z angielskim - wyjaśniła. - Po dwóch latach. I jeśli dotrwam do tego czasu.

-  Ja mam zamiar wybrać klasę realną - powiedział Johan­nes, otwierając podręcznik do matematyki. - Chciałbym być weterynarzem, a wobec tego...

-  Tak czy inaczej maturę będziemy zdawać razem - uśmiech­nęła się. - Jeśli ja po drodze nie odpadnę.

-  Na pewno nie odpadniesz. Ja ci mogę w matematyce za­wsze pomagać. Jeślibyś chciała.

-  Dziękuję, chciałabym, i to więcej niż chętnie.

Pochylili się nad książkami. Johannes siedział blisko dziew­czyny i myślał, że ona bardzo ładnie pachnie. Włosy Johanne łaskotały go po policzku, musiał nad sobą panować z całych sił, żeby nie położyć ręki na jej pochylonej głowie. Żeby nie zacząć się bawić jej włosami.

Dość szybko rozwiązali wszystkie zadania.

-  To niewiarygodne - szczebiotała Johanne przejęta. - Teraz ja już wszystko rozumiem.

Kiedy podniosła głowę, znalazła się jeszcze bliżej niego. Właściwie głowy obojga się stykały. Zanim Johannes zdążył pomyśleć, co robi, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Johanne nie stawiała oporu. Uniosła ku niemu zarumienioną twarz i uśmiechnęła się. Johannes nie był w stanie się opanować. Pocałował ją bardzo delikatnie. Właściwie muskał wargami jej wilgotne, różowe usta. Johanne zarzuciła mu ręce na szyję i ot­worzyła usta. Jej ciepły język bawił się jego wargami, Johanne­sowi kręciło się w głowie.

-  Pocałuj mnie porządnie - wyszeptała Johanne. - Tak na­prawdę!

Johannes nie bardzo wiedział, co to znaczy „porządnie". Jo­hanne musiała to zrozumieć, bo przejęła inicjatywę. Trzymała mocno jego głowę i całowała go zmysłowo. Jemu wciąż kręciło się w głowie. Trzymał ją mocno i odwzajemniał pocałunki. Ot­worzył usta tak, jak to zrobiła Johanne. Ona z wolna opuściła ręce i patrzyła na niego wyzywająco.

-  Czy ty wiesz, ile dziewczyn się w tobie kocha?

Johannes zrobił się czerwony.

-  To jest prawda - zapewniała. - I zresztą nie ma się czemu dziwić. Bo jesteś najprzystojniejszy ze wszystkich chłopaków w naszej szkole.

-  Tak uważasz? - szepnął zdyszany.

-  Owszem - uśmiechnęła się. - Musiałeś chyba zauważyć, że tak uważam, prawda?

-  Myślałem, że chodzi ci o matmę.

-  Owszem, o matmę też. Ale najbardziej o ciebie. Johannes znowu poczuł, że kręci mu się w głowie. Był taki zakochany i szczęśliwy. Znowu objął Johanne i mocno ją do sie­bie przyciągnął.

-  Inne mnie nie obchodzą - szepnął. - Tylko ty.

-  Więc ty też jesteś we mnie zakochany?

W milczeniu pokiwał głową. Czuł jej miękkie piersi na swo­im ciele.

-  W takim razie jesteśmy parą, Johannes?

-  Jeśli chcesz, to tak.

-  Chcę.

Gwałtowne uczucia przepełniały serce Johannesa. Nigdy nie był szczęśliwszy. Johanne jest jego dziewczyną. Trudno w to uwierzyć.

Usiedli na łóżku przytuleni do siebie, Johannes położył ra­mię na jej barkach. Johanne zwróciła ku niemu twarz i znowu go pocałowała.

-  W przyszłą niedzielę jest zabawa w lokalu - poinformowa­ła. - Może poszlibyśmy tam razem?

-  W przyszłą niedzielę to ja muszę jechać do domu - bąknął trochę niewyraźnie. - U nas we dworze będzie wesele.

-  To ty pochodzisz z dworu?

-  Właściwie to nie. Moi dziadkowie mają duży dwór. Ja się tam wychowywałem. Teraz żeni się mój wujek. Muszę tam być.

-  Zabawy będą też w inne niedziele - zgodziła się Johan­ne. - Czy to prawda, co mówi Gunnar, że ty grasz na skrzyp­cach?

-  Prawda, gram.

-  A zagrałbyś mi kiedyś?

-  Lubisz muzykę?

-  Lubię, chociaż gry na skrzypcach nie słuchałam wiele - przyznała. - Ale jeśli ty grasz, to...

Johannes nie zauważył, jak szybko mija czas. Nagle okazało się, że już dziesiąta.

-  Johanne, dochodzi dziesiąta - rozległo się na korytarzu tak blisko, jakby gospodyni stała pośrodku pokoju.

Odskoczyli od siebie przestraszeni. Johannes wstał trochę sztywny. Przez ostatnią godzinę siedział w dość niewygodnej pozycji, trzymając Johanne w ramionach, ale nie chciał się poruszyć w obawie, czy wtedy ona nie odsunie się od niego.

-  Tak, Johannes już wychodzi - odparła Johanne.

Stali naprzeciwko siebie pośrodku pokoju. On objął ją i jesz­cze raz pocałował. Całował ją długo, przymknął oczy i miał wra­żenie, że unosi się w powietrzu.

-  Dobranoc - szepnęła Johanne. - Teraz jesteśmy parą, Jo­hannesie.

-  Tak, teraz jesteśmy parą - powtórzył jej słowa niczym przysięgę. - Dobranoc, Johanne.

 

Tego wieczora długo nie mógł zasnąć. Pulsujący niepokój drę­czył jego ciało, jakieś napięcie nie dawało mu zasnąć. Johanne jest moją dziewczyną, myślał oszołomiony. I to ona chciała, że­byśmy zostali parą.

Nagle wszystko zrobiło się dobre i przyjemne. Wyjazd do domu, którego do niedawna nie mógł się doczekać, nie był już taki ważny. Johannes wiedział jednak, że musi pojechać. Ale to tylko jedna niedziela, a potem wróci. Wróci do Johanne.

  

ROZDZIAŁ 12.

 

Martin Bakken przyjechał w piątek przed weselem, jak się umówili. Mali zobaczyła przez okno, jak taksówka Hogberga wjeżdża na dziedziniec, i wybiegła powitać gościa. Ze zdenerwowania bolał ją żołądek. Od bardzo dawna nie widziała Marti­na, a kiedy ostatnio się żegnali, sytuacja nie była sympatyczna. W końcu jednak uznała, że może go znowu spotkać. Rozprawiła się we własnym sumieniu z tym, co się wydarzyło w Ameryce. Z czasem uczucia łagodnieją. Nie wszystko, co się stało, było wyłącznie jego winą, wiele razy sobie to powtarzała. Teraz, kiedy czuła się pewna siebie i wiedziała, czego chce, przestała się oba­wiać spotkania z Martinem. To mimo wszystko miły człowiek, poza tym znaczy tak wiele dla jej tkactwa, a przez to dla sytuacji ekonomicznej całego dworu. Przecież możemy być tylko przyjaciółmi, myślała. Trzeba tylko, żebyśmy oboje znali zasady. No i teraz te zasady są już jasne. Przynajmniej Mali nie ma żadnych wątpliwości.

Spostrzegła, że Martin się postarzał. Na skroniach miał siwe włosy, a twarz była bardziej poorana zmarszczkami, niż Mali za­pamiętała. Poza tym był taki sam - wysoki, szczupły i eleganc­ki.

-  Mali. Ile to czasu minęło - ujął obie jej ręce i ściskał ser­decznie.

-  Ja właśnie przed chwilą myślałam o tym samym - przy­znała Mali. - Jeśli dobrze pamiętam, to skończyłeś na wiosnę pięćdziesiąt lat?

-  Niestety, skończyłem - uśmiechnął się. - I moje urodziny nie przeszły w milczeniu - zapewniam cię. Zresztą było to też bardzo przyjemne, chociaż w takim dniu człowiek czuje się star­cem.

-  Przywykniesz - roześmiała się Mali. - Mówię z własnego doświadczenia.

-  A ty nie zmieniłaś się ani odrobinę - stwierdził Martin, przy­glądając się jej uważnie. - Wciąż jesteś taką samą pięknością.

-  No, teraz to już przesadzasz - roześmiała się Mali. - Za­czynam się starzeć, ale takie jest życie. Człowiek nie może za­trzymać czasu.

-  A tutaj, jak widzę, wszystko po staremu - powiedział, roz­glądając się wokół.

-  Tak, pominąwszy sprawę Oi, o której ci wspominałam. To była straszna tragedia, wygląda jednak na to, że teraz znowu wszystko będzie dobrze. No i wnuki rosną - dodała. - Po nich najlepiej się poznaje, jak się człowiek zestarzał.

-  Cieszę się, że spotkam ich znowu.

-  No a co u ciebie?

-  Jak ci mówiłem przez telefon, moje małżeństwo było po­myłką, którą, niestety, odkryłem za późno. Na szczęście byliśmy tylko my, dwoje dorosłych ludzi, więc... Byłoby gorzej, gdyby­śmy mieli dzieci.

-  Mimo wszystko to bardzo smutne - rzekła Mali.

-  Tak, to bardzo smutne zawsze, kiedy wspólne życie nie funkcjonuje jak trzeba, ale bywa i tak. Teraz pozostanę już sam do końca życia. Nie chcę się znowu z nikim wiązać. To, co mogło było mi się udać...

Umilkł, ale Mali wiedziała, co chciał powiedzieć. Martin my­ślał o nich dwojgu. On wciąż wierzył, że małżeństwo z nią byłoby udane. Poczuła, że się rumieni, ale milczała. Zamiast tego wzięła go pod rękę i poprowadziła w stronę ganku.

-  Zapraszam do środka, Martin.

-  No, a jak przygotowania do wesela? Sprawy idą zgodnie z planem?

-  Tak, myślę, że wszystko jest pod kontrolą. To nie będzie wielkie wesele. Wiesz, Oja był już raz żonaty, więc... Mimo to uzbierało się blisko pięćdziesięciu gości, a to i tak sporo.

-  No tak, przygotować przyjęcie na tyle osób - przytakiwał Martin. - Ale ja doczekać się nie mogę, kiedy zobaczę resztę twoich prac, Mali. Myślisz, że moglibyśmy zaraz pójść do twojej pracowni? A potem zobaczymy Dorbet i jej stroje ludowe. Kiedy będę mógł się z nią spotkać?

-  Myślałam, że przejdziemy się do Granvold po obiedzie. Będziesz mógł zobaczyć dwór, w którym Dorbet mieszka. Ona ma cały stos gotowych strojów, nie było sensu przenosić ich tu­taj. Dorbet zaprasza na kawę.

-  Bardzo się cieszę - uśmiechnął się Martin. - Jeśli ty znaj­dziesz trochę czasu mimo tych przygotowań, to możemy iść.

-  Tyle czasu to jeszcze znajdę - obiecała Mali i wprowadziła go do domu. - Może najpierw pokażę ci twój pokój? Będziesz mógł doprowadzić się do porządku po podróży.

Martin skinął głową i poszedł za nią po schodach na górę.

-  Oto twój pokój, mam nadzieję, że będziesz się tutaj dobrze czuł.

-  Z pewnością tak będzie. Mam taki wspaniały widok na fiord i góry... Stornes to bardzo piękne miejsce.

-  Tak, to prawda. A powiedz mi, co u Jenny, Martin?

-  U Jenny wszystko w porządku. Mam ci przekazać jej naj­serdeczniejsze pozdrowienia. Jenny nadal mieszka u mnie. I tak to już chyba zostanie - dodał. - My się po prostu chyba razem zestarzejemy. Miło jest mieć ją w domu, mam więc nadzieję, że mnie nie opuści.

-  Ona też nie wyszła ponownie za mąż?

-  Nie, i nie wygląda na to, żeby miała jakieś zamiary. Ale z tym to nigdy nie wiadomo - dodał z uśmiechem. - Miłość nie kieruje się przecież wiekiem, więc wciąż wszystko może się zda­rzyć, jeśli chodzi o moją siostrę.

-  Zejdź na dół, jak już się trochę ogarniesz - powiedziała Mali, bo bardzo chciała rozmawiać o czymś innym. - Za niecałe pół godziny będzie obiad.

Kiedy Martin wszedł do izby, Havard już tam był. Obaj męż­czyźni przywitali się. Havard był trochę skrępowany, zauważyła Mali. Martin też musiał to spostrzec, ale nic nie dał po sobie poznać. Usiadł i zaczął rozmawiać z Havardem o wojnie. Opo­wiadał o USA i pytał, jak przetrwali te lata tutaj we wsi. Havard opowiadał o zatopieniu statku w wodach fiordu, o trudnych dniach w letniej oborze i o Davidzie, którego ukrywali w domku na Parceli. W miarę rozmowy Havard łagodniał, bo miał uważ­nego słuchacza, który od czasu do czasu zadawał interesujące pytania.

-  My tutaj w górach mieliśmy sporo szczęścia - powiedział w końcu. - Nie straciliśmy nikogo. Nie wszędzie sprawy ułożyły się tak dobrze, o nie.

Przy obiedzie rozmowa toczyła się swobodnie. Martin potra­fi zainteresować ludzi, pomyślała Mali. Był swobodny i wesoły, wiele razy spowodował, że zebrani wybuchali śmiechem. Mali spostrzegła, że zarówno Helene, jak i obie służące zerkają na nie­go ukradkiem. Zawsze tak jest, pomyślała z uśmiechem. Martin skupia na sobie uwagę pań, gdziekolwiek się pojawi, widziała to wielokrotnie również w USA. Ingeborg wróciła już do pracy. Lekarz uznał, że jest zupełnie zdrowa, ona sama powtarzała, że czuje się jak nowo narodzona. Mali domyślała się, że Ingeborg brakowało zarówno ludzi, jak i pracy. Jest zbyt żywotną osobą, by mogła kręcić się jedynie po tym niewielkim obejściu, które ona i O1av mają przy letnich oborach. Od czasu do czasu przy­chodziła do dworu, ale niezbyt często. Nie chciała przesiadywać, skoro nie mogła pracować, myślała Mali. Bardzo się cieszyła, że ma Ingeborg w czasie tego wesela, kiedy potrzebna jest wszelka pomoc. Wynajęli zresztą trzy dodatkowe dziewczyny do pomocy w kuchni i do obsługi gości, Mali miała nadzieję, że to wystarczy. Ona sama postanowiła mieć wolne w tym dniu, nie będzie nic robić, chociaż to ona będzie musiała wszystkiego dojrzeć, choć­by kątem oka.

-  Teraz mężczyźni niech wniosą stoły - powiedziała, kiedy skończyli obiad. - A wy możecie zacząć nakrywać, Ane. Ja pój­dę z Martinem do Granvold, ale nie zostaniemy tam zbyt dłu­go. Mam nadzieję, że dacie sobie radę beze mnie?

-  Wszystko będzie dobrze - obiecała Ane. - Nie przejmuj się, po prostu idź.

-  A może mógłbym obejrzeć twoje prace, zanim wyjdzie­my? - poprosił Martin. - Wprost nie jestem w stanie dłużej cze­kać.

-  Owszem, możesz zobaczyć - zgodziła się Mali. - Wstąpimy na krótko do mojej pracowni, zanim pójdziemy do Granvold.

Martin zaniemówił z podziwu nad jej wspaniałymi tkanina­mi. Gładził rękami barwne narzuty i piękne kilimy, kręcąc wciąż głową.

-  To niewiarygodne - rzekł cicho, zerkając na Mali. - Wciąż się bardzo rozwijasz. Te prace są po prostu cudowne. Trudno mi uwierzyć, że chcesz je wysłać z kraju. Powinnaś je sprzedawać tutaj, w całej Norwegii. Zyskać narodową sławę.

-  Zdarza się, że sprzedam jakiś kilim lub narzutę do banku czy ratusza lub gdzie indziej - przyznała Mali. - Ale nieczęsto, bo czasy temu nie sprzyjają. A sława... jestem przecież dość zna­na - rzekła. - Zresztą nie gonię za sławą. Ty natomiast płacisz dobrze, nie mam się na co skarżyć.

-  W każdym razie w St. Paul zdobyłaś już sobie nazwisko. I w Minneapolis także - powiedział Martin, odkładając na bok barwną narzutę. - Szczerze mówiąc, jesteś znana na całym Środ­kowym Zachodzie.

-  I to mi wystarczy - uśmiechnęła się Mali. - Najbardziej cieszę się z tego, że sprzedajesz moje wyroby.

-  Powinnaś je sprzedawać także tutaj w kraju - powtórzył Martin. Patrzył na nią bardzo zadowolony. - Już nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy przywiozę to wszystko do domu.

Mali poczuła się zakłopotana, więc wstała.

-  No to może już pójdziemy?

-  Ja najchętniej spędziłbym tutaj resztę dnia - oznajmił Martin, rozglądając się po izbie. - Musimy jednak chyba iść. Może jeszcze później będzie okazja, żebym tu przyszedł.

Ruszył ku drzwiom.

-  Tak się cieszę, że odwiedzimy Dorbet i obejrzymy uszy­te przez nią stroje. Pomyśleć, że od naszego ostatniego spot­kania ona stała się dorosłą kobietą. I matką dwojga dzieci, prawda?

-  Tak, jest matką dwojga dzieci, a poza tym gospodynią w wielkim dworze. Tak, tak, dzieci szybko rosną.

-  To właśnie jest takie niezwykłe, że aż trudno uwierzyć - po­wiedział, zerkając na Mali spod oka. - Że ty masz dorosłe dzie­ci i duże wnuki. Kiedy myślę o... - Pospiesznie przetarł ręką twarz, zarumienił się lekko. Nie dokończył zdania. Zamiast tego otworzył drzwi i wyszedł. Mali wyszła za nim i zamknęła pra­cownię. Bez słowa zeszli na dół.

 

Dorbet powitała ich na dziedzińcu w Granvold. Musiała nas wi­dzieć, pomyślała Mali. Dlatego wyszła. Dorbet była rozpromie­niona. Jasne gęste włosy spięła po bokach dwoma grzebieniami i opuściła je na plecy, ciemnobrązowe oczy patrzyły radośnie na mężczyznę, który podawał jej rękę.

-  Jak myśmy dawno się nie widzieli, Dorbet - mówił Mar­tin, ujmując jej dłoń w obie ręce. - Wtedy byłaś jeszcze młodą dziewczyną. Tymczasem teraz...

Słowa zawisły w powietrzu, nikt jednak nie miał wątpliwo­ści, o czym Martin myśli. Dorbet stała się promienną pięknoś­cią, stała przed nim z czarującym uśmiechem.

-  Bardzo czekałam na twój przyjazd - powiedziała. - I bar­dzo mi miło, że znalazłeś czas, żeby zajrzeć także do nas tu w Granvold. Nakryłam do kawy na dworze przy tej pięknej pogodzie, ale jeśli chcesz, to możesz najpierw obejrzeć stroje - do­dała. - Zniosłam je wszystkie na dół i rozłożyłam w salonie.

Martin bardzo chwalił jej prace, Dorbet rumieniła się z rado­ści po korzonki włosów.

-  Powinnaś sama przyjechać do Ameryki - powiedział z uśmiechem. - Nie można sobie wyobrazić lepszej reklamy, niż byłabyś ty, chodząca po sklepie w ludowym norweskim stroju.

-  Dorbet jest teraz bardzo zajęta - wtrąciła Mali pospiesz­nie. - Ma dwór, męża i dwoje dzieci. Nie, żadnej podróży do Ameryki nie będzie, to jedno jest pewne.

-  No ale może później - nie ustępował Bakken. - Kiedy dzieci już podrosną.

-  Szczerze mówiąc, nie miałabym nic przeciwko temu - przy­znała Dorbet. - Chętnie bym kiedyś pojechała.

-  Nie mówisz tego poważnie - rzekła Mali ostrzej, niż za­mierzała. Nie podobało jej się, że rozmowa przyjmuje taki kierunek. - A ty miałeś jej nie kusić - przypomniała Martino­wi. - W tej sprawie byliśmy zgodni, o ile pamiętam.

-  Owszem, byliśmy - potwierdził Martin. - Ale ja przecież nie myślałem, żeby Dorbet jechała w tej chwili. Z czasem jednak mogłaby odbyć taką podróż, jak ty, Mali - dodał, spoglądając na nią z ukosa. - Dorbet naprawdę sobie na to zasłużyła.

Mali nie odpowiadała. Zdenerwowało ją, że Martin tak po­wiedział. Dorbet tak łatwo ulega pokusom. A marzyła o podró­ży do Ameryki od czasu, kiedy Mali tam była, matka wiedziała o tym bardzo dobrze. Muszę jej to jakoś wyperswadować, my­ślała zatroskana i spoglądała na córkę, która wciąż stała rozpro­mieniona, z zarumienionymi policzkami i lśniącym wzrokiem. Nie spuszczała oczu z Martina Bakkena. Było oczywiste, że on jej się podoba i że jej imponuje. On zresztą też nie jest chyba cał­kowicie obojętny wobec jej młodzieńczej urody, pomyślała Mali. Będę musiała wylać kubeł zimnej wody na nich oboje.

-  No to teraz chodźmy napić się kawy - rzekła. - Ja muszę niedługo wracać do Stornes. Czeka tam na mnie dzisiaj mnó­stwo pracy.

W tym samym momencie weszła służąca z Ruth Margrethe na ręce. Dziecko było zaspane i miało śliczne rumieńce na po­liczkach.

-  Och, a to nasza mała dziewczynka - uśmiechnęła się Mali. - Spałaś, kochanie?

-  Tak - odparła Dorbet i wzięła dziecko na ręce. - Zrobiła sobie małą drzemkę po obiedzie.

-  Boże drogi, jaka ona podobna do swojej mamy - zachwy­cał się Bakken i głaskał Ruth Margrethe po włoskach. - Ta sama śliczna karnacja.

Dziecko cofnęło się lekko spłoszone i patrzyło na gościa wielkimi oczkami. Otoczyło rączką szyję matki i tuliło się do niej.

-  No dobrze, to chodźmy na kawę - zapraszała Dorbet. - Za­raz powiem w kuchni, że mają podawać.

Siedzieli przy kawie i miło rozmawiali. Bakken opowiadał o sklepach i życiu w Stanach, a Dorbet słuchała z wielkim zacie­kawieniem. On jednak nie wspomniał już o żadnym wyjeździe do Ameryki. Może nareszcie zmądrzał, miała nadzieję Mali.

-  W takim razie do zobaczenia jutro na weselu - powiedział, ściskając rękę Dorbet na pożegnanie.

-  Być może spotkamy się jeszcze wcześniej - uśmiechnęła się Dorbet. - Zamierzam po podwieczorku przyjść do Stornes i trochę pomóc.

-  Dajemy sobie radę - wtrąciła Mali. - Nie musisz przycho­dzić, jeśli nie możesz.

-  Ale ja bym chciała - upierała się Dorbet. - Jeszcze by tego brakowało, żebym nie pomogła w przygotowaniu wesela brata. Upiekłam też ciasto, które przyniosę. Zresztą pewnie dużo ludzi przyniesie dzisiaj swoje dary.

-  Pewnie tak, ale teraz musimy już iść - przerwała Mali. - Za­tem czekamy na ciebie, jeśli będziesz miała czas.

-  Masz jej nie kusić tym wyjazdem do USA, Martin - powtó­rzyła Mali, kiedy wracali do Stornes. - Ją tak łatwo namówić do takich rzeczy, a przecież jest potrzebna tutaj.

-  Dobrze to rozumiem - zgodził się. - Ale to by było dla niej wielkie przeżycie. Nie mówiąc już o tym, jaka by to była fanta­styczna reklama sklepów i strojów - dodał. - Dorbet zrobiłaby na tym interes, jestem tego pewien.

-  Ale tam jest tyle rzeczy, które mogłyby ją kusić - powie­działa Mali. - Uważam, że nie należy wystawiać jej na taką pró­bę.

Martin popatrzył na nią z wielką powagą.

-  Nie wierzysz, że Jenny i ja bylibyśmy dla niej dobrymi opiekunami, Mali?

-  Owszem, pewnie byście byli - zgodziła się.

On może nawet zająłby się Dorbet lepiej, niż przypuszczam, pomyślała w głębi duszy. Widziała spojrzenia, jakie posyłał jej córce, było to coś więcej niż zwyczajne zainteresowanie, bez względu na różnicę wieku. Nie, z wyjazdu do Ameryki na razie nic nie będzie, pomyślała. Dopóki ja mam coś w tej sprawie do powiedzenia.

-  Nic z tego nie będzie - oznajmiła krótko.

-  No tak, rozumiem, że sobie tego nie życzysz - westchnął, spoglądając na nią z ukosa. - Nie będę już wracał do tej sprawy. Moja droga, nie kłóćmy się z tego powodu - poprosił i położył dłoń na jej ramieniu. - Naprawdę sprawa nie jest tego warta.

-  W takim razie powinieneś przestrzegać reguł gry - rzekła Mali, wpijając w niego wzrok. - Rozumiesz to?

Kiwnął głową na znak, że rozumie. Dalej szli w milczeniu. Mali jednak odczuwała pewien niepokój. I był on związany z Martinem. Nie była pewna ani jego, ani Dorbet.

  

ROZDZIAŁ 13.

 

Kiedy w sobotę rano Mali rozsunęła firanki, wielkie kłęby deli­katnej mgły unosiły się nad fiordem, ale niebo było czyste i nie­bieskie. Będzie słoneczny wrześniowy dzień, stwierdziła.

-  Dzień mamy piękny - powiedziała i odwróciła się do Havarda, który też wstawał z łóżka. - Już świeci słońce na po­godnym niebie.

-  Świetnie - ucieszył się, wkładając koszulę. - Przy dobrej po­godzie wszystko jest łatwiejsze, kiedy dom wypełnia tłum ludzi.

-  I ludzie czują się lepiej - przyznała Mali. - Część gości chętnie posiedzi po prostu na dworze. Bardzo dobrze, cieszę się.

Na dole nakryła pięknie jeden stół. Miała nadzieję, że para młoda zechce coś zjeść, zanim oboje zaczną się ubierać do ślubu. Martin też przecież będzie na śniadaniu. Przypominała sobie te miłe śniadania, które jadali wspólnie w Stanach. Tutaj to już nie to samo, ale chciała, żeby też było elegancko, skoro już do nich przyjechał.

Wkrótce wszyscy domownicy przyszli na śniadanie, także Helene razem z Oją. Mali spostrzegła, że dziewczyna jest blada.

-  Chyba nic ci nie dolega? - spytała zatroskana, patrząc na przyszłą synową. - Masz po prostu białą twarz.

-  Nie, nie jestem chora - zapewniła Helene. - Jestem tylko potwornie spięta. Czuję, jakbym w żołądku miała pełno motyli.

-  Dobrze ci zrobi, jak coś zjesz, to zawsze uspokaja żołą­dek - doradzała Mali. - Potrzeba ci tego.

-  Nie wiem, czy będę w stanie coś przełknąć - jęknęła Hele­ne. - Jest mi po prostu niedobrze.

-  W takiej sytuacji naprawdę trochę jedzenia i filiżanka kawy dobrze ci zrobi - przekonywała Mali. - Po prostu spró­buj. Już niedługo przyjdzie Dorbet, żeby pomóc ci się przebrać, prawda?

-  Owszem, obiecała to wczoraj, polegam na niej.

-  Dzień dobry wszystkim i gratulacje z powodu uroczyste­go dnia - zawołał Martin, który też się właśnie pojawił. - Czy wszystko jest pod kontrolą? A zapachy są po prostu pyszne, już z daleka je czuć, mam wrażenie, że najsmaczniejszy wydobywa się z pralni.

-  Tak, bo tam się gotuje zupa mięsna - wyjaśniła Mali. - Ale tak, wszystko jest pod kontrolą. Proszę bardzo, siadaj, zjedzmy śniadanie.

Zgodnie z swoim zwyczajem Martin zdołał poprawić ner­wowy nastrój w ciągu kilku minut. Nawet Helene była w stanie zjeść kanapkę i wypić kubek kawy, na jej bladej twarzy pojawi­ły się też lekkie rumieńce. Mali natomiast jadła niewiele. Mu­siała mieć dosłownie oczy dookoła głowy, myśleć o wszystkim i wszystkiego dopilnować, zanim wyjadą do kościoła. Spiżarnia była pełna ciasta, w pralni dochodziła zupa, a stoły zostały na­kryte. Na razie jest jak trzeba.

-  A ty jesteś najpiękniejsza - stwierdził Havard, kiedy on i Mali przebierali się w swojej sypialni.

-  Przestań - uśmiechnęła się Mali, obracając się przed lustrem.

Jej zielona sukienka nie była nowa, ale leżała znakomicie. Włosy upięła w ciężki węzeł na karku. Bardzo jej w tym było do twarzy, sama musiała to przyznać.

-  Jesteś taka jak wtedy, kiedy spotkałem cię po raz pierw­szy - powiedział Havard i przytulił żonę. - Nie widzę, żebyś się zmieniła.

-  Jesteś po prostu bardzo miły - szepnęła i ona również przy­tuliła męża. - Ale ja o tobie też tak myślę, ty też się nie zmieniłeś. Chociaż przecież się postarzeliśmy, Havardzie.

-  Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje - odparł, przyczesując włosy.

-  No to ile ty masz lat w takim razie? - uśmiechnęła się Mali.

-  To zależy - mówił, pochylając się przed lustrem, żeby sprawdzić, czy przedziałek jest prosty. - Dzisiaj mam około trzy­dziestki, tak mi się wydaje.

Mali zapinała naszyjnik i uśmiechała się lekko. Ona też dzi­siaj nie czuła się stara. Cieszyła się na ten dzień i na radosne święto. Cieszyła się, że Oja znowu jest szczęśliwy i że Mała Mali nie posiada się z radości, że może być druhną. Czeka ich dzień pełen radości, a w takie dni Mali wiedziała, że żyje. Coraz częś­ciej jednak bywało, że czuła się stara i zmęczona. Uniosła głowę i uśmiechnęła się do siebie w lustrze. Teraz nie trzeba o tym my­śleć! Dzisiaj w domu panować będzie tylko radość.

 

Ślub był piękny i bardzo uroczysty. Oja czystym, mocnym gło­sem odpowiedział „tak" na pytanie pastora. Helene była jakby nieco ostrożniejsza, ale i ją usłyszeli ludzie w ostatnich ławkach, choć właściwie odpowiedziała szeptem.

Gdy wyszli, na kościelnym cmentarzu Mali objęła Małą Mali i uściskała ją serdecznie.

-  Byłaś bardzo piękną druhną, kochanie - pochwaliła. - Sły­szałam, że wielu ludzi cię podziwiało.

-  Naprawdę? - rozpromieniło się dziecko.

-  Naprawdę.

-  Tak strasznie się denerwowałam...

-  Ale nikt tego nie widział, możesz mi wierzyć. A jaka byłaś śliczna - dodała, gładząc jej niebieską sukienkę. - Wyglądasz niczym księżniczka.

W tej chwili podeszły do nich Tordhild i Marilena.

-  Byłaś nadzwyczajna, Mała Mali - uśmiechnęła się Tord­hild, głaszcząc dziewczynkę po włosach.

-  Ja jej właśnie przed chwilą powiedziałam to samo - wtrą­ciła Mali.

-  A ja nigdy nie byłam druhną - zmartwiła się Marile­na. - Bardzo bym chciała kiedyś nią zostać.

-  No właśnie, tylko nie wiem, kto się teraz będzie żenił - rzek­ła Tordhild. - Tutaj jakoś nie widzę kandydatów. Mała Mali mog­ła być druhną, skoro jej tata żeni się z Helene.

-  A może Johannes się ożeni? - rzekła Marilena, spogląda­jąc z nadzieją na matkę.

-  Raczej nie sądzę - roześmiała się Tordhild. - On chybaby nie chciał mieć własnej siostry w roli druhny. A poza tym na to trzeba poczekać parę lat. Nie wiem, czy wtedy jeszcze będziesz chciała być druhną.

-  No właśnie, Johannes - przypomniała sobie Mali i zaczęła się rozglądać. - Nie widziałam go w kościele. Czy z nim wszystko w porządku? Jak on się czuje w Orkdal?

-  Wygląda na to, że dobrze - przytaknęła Tordhild. - Ale właśnie do nas idzie. Sama możesz go zapytać.

Mali znowu stwierdziła ze zdziwieniem, jakim dorosłym chłopcem stał się Johannes. Był teraz wyższy od niej i szczupły. Wydał jej się jakiś obcy w tym ciemnym garniturze.

-  Witaj w domu, Johannes - powitała go, wyciągając do wnuka ręce.

Najchętniej by go objęła i uściskała, liczyła się jednak z tym, że to by mogło być dla niego przykre, takie czułości na oczach tłumu ludzi. Chłopiec jest przecież dorosły.

-  Witaj, babciu.

-  A twoja siostra się zastanawia, czy mogłaby być druhną na twoim ślubie? - uśmiechnęła się Tordhild.

Johannes zarumienił się gwałtownie i poruszył niespokoj­nie.

-  Na razie nie mam małżeńskich planów - burknął trochę zakłopotany.

-  No i bardzo dobrze - roześmiała się Mali. - Dopiero co roz­począłeś naukę w szkole średniej. Jak ci się powodzi w Orkdal?

-  Dobrze, myślę, że jakoś się tam odnalazłem - mówił Jo­hannes. - W szkole też mi idzie dobrze.

-  A zaprzyjaźniłeś się już z kimś?

-  Tak, zaprzyjaźniłem się. W mojej klasie jest wielu sympa­tycznych ludzi.

-  A jakieś sympatyczne dziewczęta? - spytała Mali, przyglą­dając mu się uważnie.

Johannesowi krew napłynęła do twarzy. Znowu się bardzo zarumienił.

Rany boskie, pomyślała Mali zaskoczona. Musiałam trafić w czułe miejsce. Żeby on się tylko nie zaplątał w jakąś nieprzy­jemną sprawę, myślała w popłochu. O ile dobrze wiedziała, to Johannes nie miał wielkiego doświadczenia z dziewczętami. Jest chłopcem, który podoba się wielu, taki niezwykle urodziwy. I taki wyjątkowy. Johannes po prostu zawsze był wyjątkowy, myślała. Tak samo jak ojciec. Jeszcze raz wzięła jego rękę i uścisnęła.

-  Mam nadzieję, że nie napytasz sobie żadnej biedy.

-  Nie martw się, nie zrobię tego - odparł, nie patrząc jej w oczy. - Co chcesz przez to powiedzieć?

Mali nie chciała mu mówić o swoich przeczuciach, więc zno­wu poklepała go po ręce i uśmiechała się.

-  Nic takiego - odparła. - Przecież ty nie masz więcej niż piętnaście lat.

-  Piętnaście i pół - poprawił.

-  Dobrze, dobrze, ale do małżeństwa jeszcze mimo wszystko nie dorosłeś.

-  Wygląda na to, że teraz my też powinniśmy pójść i zło­żyć życzenia młodej parze - przerwała jej Tordhild. Najwyraź­niej nie bardzo ją interesowała ta rozmowa na temat małżeństwa. - Chodźmy do nich.

Helene nie była już blada. Promieniała dumą i radością, sto­jąc przy boku Oi.

-  Gratuluję wam obojgu - powiedziała Mali i objęła syno­wą. - Teraz jesteście małżeństwem.

-  I czujemy się z tym znakomicie - odparł Oja z uśmie­chem. - Nie mogłem się już doczekać tego dnia.

-  No ale wszystko poszło dobrze - cieszyła się Mali i popra­wiła Helene welon. - A Mała Mali była najlepszą druhną, jaką można sobie wyobrazić.

-  Tak, to prawda - rozpromieniła się Helene i poklepała pa­sierbicę po policzku. - Byłaś naprawdę niezwykła, moja mała.

Mała Mali uśmiechnęła się do niej radośnie. Wkrótce potem ludzie zaczęli wsiadać do pojazdów, które miały ich odwieźć z powrotem do Stornes. Oprócz bryczek było też kilka samocho­dów.

-  Tak, no to nareszcie są małżeństwem - westchnęła Mali, kiedy siadała w bryczce obok Havarda. - Miejmy nadzieję, że czeka ich długie i szczęśliwe życie razem. Uważam, że Oja sobie na to zasłużył.

-  Człowiek nie zawsze dostaje to, na co zasługuje - wtrącił Havard. - Ale tak, miejmy nadzieję, że Ten tam w górze popa­trzy na nich łaskawym okiem. Miejmy taką nadzieję.

Kiedy minęli zagajnik i zobaczyli przed sobą wieś, Mali głęboko wciągnęła powietrze. Ten widok za każdym razem bu­dził w niej takie samo wzruszenie. Fiord leżał spokojny i lśnią­cy, słońce zasypywało złotym blaskiem dwory, pola i łąki. We wszystkich obejściach w lekkim wietrze powiewały flagi, two­rząc świąteczny nastrój.

-  To najpiękniejsze miejsce, jakie znam - powiedziała, wsuwając Havardowi rękę pod ramię. - Nie ma ładniejszej okolicy.

-  Boże, jak ty w to wrosłaś - uśmiechnął się Havard. - Choć przecież wtedy, kiedy tu zamieszkałaś, nie miałaś wielkich po­wodów do radości.

-  No właśnie, nie miałam - przytaknęła i nagle poczuła, że do oczu napływają jej łzy. - Ale to było tak dawno temu. A potem przeżyłam tutaj długie dobre życie, Havardzie, oboje przeżywaliśmy te lata.

-  Ja nigdy nie pragnąłem innego życia - rzekł cicho. - Moje marzenia się spełniły tamtego dnia, kiedy zwróciłaś na mnie uwagę.

Mali oparła głowę o jego ramię i westchnęła cicho. Życie mimo wszystko nie ma do zaproponowania jedynie radosnych dni, pomyślała i poczuła bolesne ukłucie w sercu. Spotkało ją też wiele złego. Tamten ponury czas z Johanem, miłość do Cygana Jo, zdrada oraz intrygi. To, co zdarzyło się z Małym Havardem, z Olą Havardem i z Ruth. Sivert i jego wybór. Wszystko, co się stało, było niczym kręgi na wodzie, kręgi, które zaczynały się w jej życiu. Mimo to nie zamieniłaby go na inne. Bo głównie jednak było ono dobre, dało jej wiele prawdziwej radości. I nadal tak będzie. Dopóki mam Havarda, gotowa jestem znieść wiele. Mocniej objęła jego ramię i powiedziała głośno:

-  Dopóki jesteśmy razem, Havardzie...

-  Ja też tak myślę - przytaknął, tuląc głowę do jej gło­wy. - Dopóki jesteśmy razem.

 

Pod wieczór uprzątnięto izbę i przygotowano miejsce do tańca. Starsi goście wycofali się do salonu lub porozsiadali się pod ścia­nami, żeby patrzeć.

Tańce rozpoczął walc młodej pary. Oja wirował z Helene po izbie, a goście otaczali ich kołem i bili brawo.

Jaka to piękna para, pomyślała Mali. On wysoki i przystojny w tym ciemnym garniturze, ona rozpromieniona w pięknej ślub­nej sukni Dorbet.

-  Czy mogę cię prosić? - Havard z uśmiechem dotknął jej barku.

-  Cała wieczność mija między jednym a drugim moim tań­cem - powiedziała Mali, kładąc mu ręce na ramionach.

-  Ale najważniejsze, że wciąż potrafimy tańczyć, kiedy na­darza się okazja - uśmiechnął się Havard i poprowadził ją na środek.

Wkrótce zrobiło się ciasno. Wielu ludzi chciało się bawić po pięciu wojennych latach. W tamtym czasie los nie rozpieszczał ich życiem towarzyskim. Mali zauważyła, że Sivert tańczy z Tordhild, a Dorbet z Martinem Bakkenem. Zmarszczyła brwi i zaczęła się oglądać za Olą, ale nigdzie go nie było. Może wyszedł się przejść. Wciąż patrzyła na Dorbet i Bakkena, po prostu nie mogła spuś­cić z nich wzroku. Pamiętała, jakim znakomitym tancerzem jest Martin. Obejmował Dorbet elegancko, bez poufałości, ona zaś patrzyła w niego jak w słońce. Śmiała się z czegoś, co powiedział.

-  Na co tak patrzysz? - spytał Havard.

-  Ech, po prostu na tańczących - bąknęła Mali. - Nie wiesz czasem, gdzie się podział Ola?

-  Nie widziałem go od dłuższego czasu. Czy on gdzieś po­szedł?

-  Nie, chyba nie. Tylko że po prostu go nie widzę.

-  Ale Dorbet widziałem dopiero co.

-  Masz rację, ja też ją widzę - przytaknęła Mali.

Nie podobało jej się to, że Dorbet tańczy z Martinem Bakkenem, to budziło w niej niepokój, chociaż próbowała się przekony­wać, że bez powodu. Zresztą co ona ma do powiedzenia w całej sprawie. No i chyba nie ma nic złego w tym, że Martin poprosił Dorbet do tańca. Jest jedną z niewielu osób, które on tutaj trochę zna, jeśli nie liczyć samej Mali. Dorbet pracuje dla niego, z pew­nością Martin ma jej wiele do powiedzenia, myślała.

Mimo wszystko nie podobało jej się to. Nie miała zaufania do Martina. Chociaż obiecał, że już nie wspomni Dorbet o wy­jeździe do USA, to przecież on tak łatwo potrafi zapominać. A Dorbet... do Dorbet to już Mali wcale nie miała zaufania. Córka jest taka spragniona przygód, taka impulsywna. I taka łasa na pochwały, myślała. Chociaż może już teraz nie? Przecież z czasem również Dorbet dorosła, tylko że w jej życiu nie było teraz niczego podniecającego. Wojna stanowiła dla niej wielką traumę. Zarówno lęk o Olę, jak i ponura sprawa z Heinrichem Kleinem. Było oczywiste, że chciała się na dobre uwolnić od przygnębienia, teraz dosłownie promieniała w ramionach swo­jego tancerza.

-  Powinieneś teraz zatańczyć ze swoją córką - zapropono­wała Mali, kiedy muzyka umilkła. - Dorbet bardzo lubi tańczyć, sam wiesz.

-  Teraz miałem zamiar poprosić pannę młodą - uśmiechnął się Havard.

-  Dobrze, zrób to. Ale nie mógłbyś najpierw zatańczyć z Dorbet?

Zrobił tak, jak Mali prosiła. Widziała, że skłonił się przed Martinem Bakkenem, a potem poprowadził Dorbet do tańca. Odetchnęła z ulgą i poszła po coś do picia.

-  Ofiarujesz mi jeden taniec, Mali?

Kiedy się odwróciła, tuż za nią stał Martin Bakken. Znowu poczuła zapach kosztownej wody po goleniu i cygar. Przypo­mniała sobie tamten czas, kiedy z nim tańczyła. To był ten wspa­niały bankiet u niego i Jenny. Tamtego wieczora, który skończył się tak okropnie i spowodował, że pospiesznie, na łeb na szyję wyjechała do domu.

Teraz nie odpowiedziała. Skinęła tylko głową i pozwoliła mu się objąć. Dobrze pamiętała, jak on tańczy. Tak lekko i ele­gancko. Kiedy on ją prowadził, miała wrażenie, że unosi się nad podłogą.

-  Widziałam, że tańczyłeś z Dorbet.

-  A nie mam prawa tego robić?

-  Oczywiście, że masz, nie to chciałam powiedzieć. Jeśli tyl­ko dotrzymasz umowy i nie będziesz jej kusił, żeby przyjecha­ła do ciebie. Nawet najkrótsza podróż nie wchodzi w rachubę, Martin.

-  A czy ona nie mogłaby odpowiadać za siebie, jak sądzisz? Dorbet jest teraz dorosłą osobą, Mali.

-  Dorosłą, owszem, ale nieobeznaną ze światem. A ona za­wsze marzyła o tym wyjeździe.

-  To dlaczego nie może spełnić swojego marzenia?

-  Ona teraz powinna być z Olą i dziećmi w Granvold.

-  Ale wróciłaby do domu bogatsza o wiele doświadczeń. I może również bardziej zadowolona. Kto wie?

-  Martin! Obiecałeś...

-  Obiecałem, ale też nie wabię do siebie Dorbet ani niczego jej nie obiecuję. Po prostu z nią tańczyłem, Mali. Myślisz, że je­stem nią osobiście zainteresowany? - dodał nagle. - Czy ty się tego właśnie boisz?

Mali poczuła, że rumieniec pali jej policzki, i oparła głowę o jego ramię, żeby tego nie spostrzegł.

-  Ja się boję o Dorbet, Martinie.

-  Mimo to ona powinna mieć prawo do własnego życia. Ile ona ma lat? Dwadzieścia i trochę?

-  Dwadzieścia pięć.

-  W jej wieku ty przeżyłaś już bardzo wiele, jeśli się nie mylę. A ja nie jestem zainteresowany niszczeniem życia twojej córki, Mali. Na tyle powinnaś mnie znać. Ja w ogóle nie jestem nią zainteresowany - dodał. - Nie w ten sposób. Dla mnie istnieje tylko jedna kobieta. Ty.

Mali była skrępowana tym, że tak bardzo się pomyliła. Gdy­by nie jego silne ramię, byłaby upadła. Patrzyła na niego prze­straszona.

-  Nie ma powodu do niepokoju - rzekł Martin cicho pro­sto do jej ucha. - Przecież wiesz, że tym razem mówiłem po­ważnie. Odkąd ciebie spotkałem, nie istnieje dla mnie żadna inna kobieta. To dlatego moje małżeństwo się nie udało - do­dał. - Człowiek nie może ożenić się z jedną kobietą, a kochać drugą.

-  Nie chcę tego nawet słuchać!

-  Nie jest chyba aż tak źle. Ja pogodziłem się z sytuacją, ni­gdy więcej nie będę cię tym dręczył. Ale tak po prostu jest. Rów­nie dobrze możesz o tym wiedzieć. Właściwie to mnie dziwi, że do tej pory nie wiedziałaś - zakończył szeptem.

Muzyka umilkła, Martin odprowadził Mali.

-  Może wyjdziemy na dwór zaczerpnąć trochę świeżego po­wietrza?

Chciała powiedzieć „nie". Nie chciała przebywać obok nie­go. Zarazem jednak chciała się z nim rozmówić i wyjaśnić mu, co czuje.

Skinęła więc głową i wyszła za nim na dziedziniec. Martin kierował się w stronę spichlerza, jak najdalej od okien domu.

-  Bardzo mi przykro z tego powodu, co się stało wtedy w USA - zaczęła Mali lekko zdyszana. - Pojęcia nie mam, co się wtedy ze mną stało. Działo się tyle różnych rzeczy... i ja, ja posunęłam się za daleko. To była moja wina.

-  Oboje popełniliśmy błąd - sprostował Martin. - Ja powi­nienem był wiedzieć, że ty nie opuścisz Havarda ani Stornes. Ale tak strasznie cię pragnąłem i przez krótką chwilę uwierzyłem, że ja... że to ja wygrałem.

-  Tego, co jest między Havardem i mną, Martinie, nikt nie potrafi zniszczyć. To jest sprawa na całe życie.

-  Tak, zrozumiałem to.

-  Gdybym jednak wiedziała, że ty tak odczuwasz... Nie po­winieneś był tu przyjeżdżać, Martinie.

-  Dlaczego nie? Czy zrobiłem ci coś złego? Musisz ścierpieć to, co do ciebie czuję, Mali. Ja w pełni respektuję twoje życie, nigdy więcej nie będę nalegał. Wiem już teraz, że dla ciebie liczy się tylko Havard. Nie możesz mi jednak odmówić tej radości, bym mógł cię spotkać od czasu do czasu, porozmawiać z tobą przez telefon. To dla mnie bardzo ważne.

Ujął jej jedną rękę i poklepał.

-  Okaż się nieco bardziej wielkoduszna, Mali. Ja nie proszę o wiele. I zapewniam cię, że nie poluję na twoją córkę.

Stali bez ruchu w mroku, on trzymał ją za rękę.

-  Być może nigdy więcej się nie zobaczymy - powiedział ci­cho. - A gdyby tak miało być, to bardzo się cieszę, że mogłem zobaczyć cię jeszcze raz. Zatańczyć z tobą. Trzymać cię w ramio­nach. Długo mogę tym żyć. Nawet do końca swoich dni, jeśli tak trzeba.

-  Bardzo mi przykro z tego powodu, Martin.

-  Niepotrzebnie. Ja się już z tym pogodziłem.

-  Bo dla mnie jest...

-  Dla ciebie jest tylko Havard. Przekonuję się o tym, kie­dy widzę was razem. To szczęśliwy człowiek. Mam nadzieję, że o tym wie. On na ciebie zasługuje.

-  On jest dla mnie za dobry.

-  Nie chcę tego słuchać.

Mali nie powiedziała już nic więcej, wolno cofnęła rękę.

-  Musimy wracać do domu.

-  Czy mógłbym jeszcze raz z tobą zatańczyć?

Powinnam była powiedzieć „nie", pomyślała, mimo to skinę­ła głową na znak, że się zgadza. Dlaczego miałaby mu odmawiać tej radości? Przecież będzie miała Havarda i wszystkich bliskich na resztę życia. Martin Bakken nie ma nikogo. Tylko wspomnie­nia i tęsknotę.

-  Dobrze, wracajmy i zatańczmy - powiedziała wolno.

Tego nie mogła opowiedzieć Havardowi. On by to wszyst­ko zrozumiał opacznie. A przecież nie ma żadnego powodu, bo Martin nie zagraża ich szczęściu. Tamten czas już minął. Więc może teraz poświęcić mu jeszcze jeden taniec. Tyle jest mu chy­ba winna. A w poniedziałek on zniknie. Może na zawsze. Martin przystanął i spojrzał jej w oczy.

-  Mali, wybacz mi, jeśli ściągnąłem na ciebie kłopoty. Nie miałem takiego zamiaru. Jeśli tak się stało, to wbrew mojej woli. Miałem nadzieję, że wysłuchasz mnie cierpliwie.

Mali skinęła głową. I zanim zdążyła się zorientować, jakie Martin ma zamiary, on pochylił się i pocałował ją. Złożył na jej wargach pospieszny, lekki pocałunek.

-  Życzę ci długiego i dobrego życia, Mali Stornes.

Powoli odwrócił się od niej i wyszedł znowu na podwórze.

  

ROZDZIAŁ 14.

 

Kiedy w niedzielę wieczorem Johannes wyskoczył z autobusu, na przystanku czekała na niego Johanne. Serce podskoczyło mu do gardła na jej widok. Twarz oblała się rumieńcem. Rozpromie­niona Johanne wyciągała do niego ręce.

-  Nareszcie! To była bardzo długa sobota i niedziela.

Johannes obejmował ją trochę niezdarnie. Czuł, że są obser­wowani, zarówno z autobusu, jak i przez wysiadających pasa­żerów. Johanne udawała jednak, że niczym się nie przejmuje, tuliła się do niego i szczebiotała radośnie.

-  Jak to dobrze, że wyszłaś mi na spotkanie - rzekł Johan­nes.

-  Czekałam na ciebie tak długo - mówiła, a jej ciepły oddech łaskotał mu twarz. - Wiedziałam przecież, kiedy przyjeżdżasz.

Johannes zarzucił worek na plecy, objął ramieniem barki Jo­hanne i ruszyli w drogę.

-  Może byś do mnie wstąpił? - poprosiła Johanne. - Gospo­dyni nie ma w domu. Mogłabym zrobić kakao.

Johannesa przeniknął dreszcz. Być z Johanne sam na sam w pustym domu...

-  Chyba bym mógł - powiedział z wyraźnym napię­ciem. - Muszę tylko wrócić do domu, zanim panna Sunde za­cznie mnie szukać.

-  Nie musisz zostawać długo - kusiła Johanne.

-   W takim razie chodźmy.

Johanne objęła go ramieniem w pasie i śmiała się radośnie.

-  No i jak ci było w domu?

-  Ech, odbywało się wesele, była wielka uroczystość.

-  A myślałeś trochę o mnie?

-  Oczywiście, że myślałem - przyznał szczerze. - Właściwie przez cały czas.

-  Ja też myślałam o tobie. Nie poszłam na tę zabawę w loka­lu wczoraj wieczorem. Nie chciałam, skoro ciebie nie było.

-  Przecież mogłaś pójść - rzekł wielkodusznie, w głębi du­szy cieszył się jednak, że Johanne została w domu.

Już dawno zauważył, że wielu chłopców ogląda się za nią. Zarówno koledzy z ich klasy, jak i starsi uczniowie. Wygląda jednak, że ona się tym wcale nie przejmuje, pomyślał. Johanne wybrała jego! Radość buzowała w nim, przytulił dziewczynę jeszcze mocniej, kiedy szli w stronę jej domu.

Johanne wpuściła go do wnętrza i zamknęła drzwi.

-  Sąsiadka ma jastrzębi wzrok - wyjaśniła. - Rozbierz się.

Johannes zdjął plecak i ściągnął z siebie kurtkę, powiesił ją na wieszaku i odwrócił się do dziewczyny.

-  Johanne - wyszeptał, otwierając ramiona.

Przytuliła się do niego, zarzuciła mu ręce na szyję i zwróciła ku niemu twarz. Ujął jej głowę w obie ręce i pocałował ją. Ona tuliła się do niego, ciepła i delikatna.

-  Jak ja za tobą tęskniłem - wymamrotał.

Johanne śmiała się do mego uszczęśliwiona i kąsała go lekko w dolną wargę.

-  Bardzo dobrze, że tęskniłeś - wyszeptała. - Nie zniosła­bym, gdybyś za mną nie tęsknił.

Obejmując się czule, weszli do małej kuchni.

-  Chcesz filiżankę kakao?

-  Owszem, dziękuję, jeśli masz.

-  Zaraz przygotuję - obiecała, otworzyła szafkę i wyjęła z niej garnek.

Johannes siedział przy kuchennym stole i przyglądał się, jak Johanne ustawia potrzebne produkty. Lubił tak siedzieć i obser­wować ją przy pracy. To prawie tak jakbyśmy byli małżeństwem, pomyślał i zrobiło mu się gorąco. Ona gotuje i sprząta w kuchni, a on siedzi i czeka. Potrafiłbym sobie wyobrazić, że ożenię się z Johanne - myślał, spoglądając na dziewczynę, która kręciła się po kuchni. Uznał jednak, że chyba jeszcze za wcześnie, żeby o tym myśleć. On sam ma przed sobą długi czas nauki. Kiedy jednak oboje zdadzą maturę, ona mogłaby razem z nim wyje­chać do Oslo. Też mogłaby tam kontynuować naukę. Wtedy wynajęliby sobie wspólne mieszkanie i...

-  Płacę koronę za twoje myśli - przerwała mu z uśmiechem i postawiła przed nim filiżankę parującego kakao. - Zdaje mi się, że byłeś gdzieś daleko.

-  Tak, rozmyślałem o przyszłych latach. Czy wiesz, Johan­ne, kim chciałabyś być?

-  Myślałam, że po maturze zrobię kurs dla sekretarek, tak bym mogła zostać prywatną sekretarką jakiegoś bogatego adwo­kata lub coś w tym rodzaju. To by mi najbardziej odpowiadało.

-  A gdzie są takie szkoły dla sekretarek?

-  Myślę, że w wielu miejscach...

-  Z pewnością też w Oslo.

-  O tak, na pewno. Ale czy ja miałabym tam jechać? Myśla­łam raczej, żeby próbować w Trondheim, byłabym wtedy bliżej domu.

-  Ja muszę studiować w Oslo. Studia weterynaryjne są tylko tam, ale pomyślałem sobie, że może ty byś mogła... że mogliby­śmy. ..

-  Jesteś taki słodki, Johannes - uśmiechnęła się i potargała mu włosy. Usiadła na krześle naprzeciwko niego. - Więc ty my­ślałeś, że moglibyśmy mieszkać razem w Oslo? Ale to jeszcze strasznie dużo czasu. Najpierw musimy chodzić pięć lat tutaj w Orkdal. Trzeba brać po kolei to, co życie niesie - dodała, dmu­chając na gorące kakao. - Moja mama zwykle tak mówi.

Johannes musiał przyznać, że ona ma rację, mimo to poczuł się lekko dotknięty. Johanne nie zachwyciła się tym, co powie­dział. Brać to, co życie niesie! Przecież ludzie powinni planować i wybiegać dalej w przyszłość. Musiał przyznać, że mogą plano­wać najwyżej na te pięć lat w szkole, jednak myśl, że może po pięciu latach on i Johanne nie będą już parą, zabolała go. Jeśli Johanne to chciała powiedzieć...

Pili kakao i jedli kanapki z brązowym serem. Dopiero przy stole Johannes poczuł, jaki jest głodny. Po prostu połykał jedze­nie. Johanne patrzyła na niego z uwagą.

-  Dawno nie jadłem - wyjaśnił, biorąc kolejną kanap­kę. - Podróż autobusem trwała długo.

-  Po prostu jedz - zapraszała Johanne. - Mam mnóstwo chleba i brązowego sera.

Po jedzeniu umyli filiżanki i talerzyki, odstawili wszystko do szafy. Johanne zgasiła światło w kuchni, zanim przeszli do jej pokoju. Tam pociągnęła go za sobą na łóżko i sama usiadła tuż obok, przytulając się do niego.

-  Opowiedz mi o sobie - poprosiła.

-  Co chciałabyś wiedzieć?

-  Wszystko.

Na początku Johannes trochę się jąkał, powoli jednak opo­wieść zaczęła toczyć się wartko. Opowiadał jej o rodzinnych stronach, o rodzicach i Marilenie. Powiedział, że wzięli ją do siebie, kiedy Ruth umarła.

-  Jaka to straszna sprawa z tą Ruth - westchnęła Johanne, przytulając się do niego jeszcze bardziej. - Dlaczego ona się uto­piła?

-  Jak to dlaczego? Bo była po prostu bardzo nieszczęśliwa.

-  Ale popełnić samobójstwo, zostawić dziecko samo...

Johannes nie odpowiadał. Nigdy się właściwie nie zastana­wiał nad tym, dlaczego Ruth utopiła się we fiordzie. I nikt mu też niczego nie wyjaśniał, mówiono tylko, że stała się wielka tragedia. On wtedy był małym chłopcem. Teraz zmienił temat i zaczął mówić o ojcu, którego podziwia, o sobie samym i o mu­zyce.

-  Tak, Gunnar mówił mi, że dla niego grałeś - rzekła Johan­ne, moszcząc się wygodniej w jego ramionach. - Będziesz musiał, zagrać również dla mnie.

-  Tak, kiedyś ci zagram.

-  Czy ty też zostaniesz muzykiem?

-  Nie, ja będę weterynarzem. Mimo to będę grał. Muzyka jest częścią mojego życia. I tak będzie zawsze.

-  Ty naprawdę bardzo się różnisz od innych chłopców - po­wiedziała i pogłaskała go po policzku. - Jesteś najprzystojniej­szy i najzdolniejszy ze wszystkich.

Johanne opadła na łóżko i pociągnęła go za sobą tak, że częś­ciowo na niej leżał. Splotła ręce na jego karku i przytulała go mocno. Krew pulsowała mu w żyłach. Czuł jej sprężyste ciało pod sobą, zdał sobie sprawę, że z jego ciałem dzieje się coś dziw­nego. Przestraszony odsunął się lekko i wsparł na łokciu obok niej. Oddychał szybciej, serce biło mu głośno.

-  Czy ty mnie kochasz? - spytała Johanne szeptem.

-  Tak - Johannes też mówił szeptem i gładził jej uda. - Tak, tak.

Johanne wzięła jego rękę i położyła ją sobie na piersi. Chło­pak ledwo był w stanie oddychać. Czuł jędrne piersi pod sweter­kiem i pieścił je drżącymi rękami. Ona trzymała w dłoniach jego głowę i całowała go rozgorączkowana.

Długo tak leżeli obok siebie, nic nie mówiąc. Krew buzowa­ła w żyłach Johannesa. Myślał, że mógłby tak leżeć przez całą wieczność. Nie pragnął niczego poza tym, by trzymać Johanne w ramionach.

-  A teraz ty opowiedz mi o sobie - rzekł po dłuższej chwi­li. - Właściwie niewiele o tobie wiem.

Johanne przeczesała palcami jego kędzierzawe włosy i uśmiechnęła się lekko.

-  Pochodzę z niewielkiej miejscowości na północ od Trondheim. Właściwie powinnam chodzić do szkoły realnej w Trondheim, ale jakiś znajomy mojego taty polecił nam Orkdal. No i przyjechałam tutaj. Jestem najmłodsza z trójki rodzeństwa, mam starszego brata i siostrę. Rodzice nie posiadają dworu, tylko niewielkie gospodarstwo. Muszę więc mieć w szkole bardzo dobre stopnie. Bo dla rodziców to wielki wysiłek, że mnie tutaj przysłali.

-  Ja o sobie też tak myślę - przytaknął Johannes. - Dla mo­ich rodziców to też duży ekonomiczny wysiłek.

-  Ale ty jesteś taki zdolny, Johannesie. Ty nigdy ich nie roz­czarujesz. A co będzie, jeśli ja zawalę szkolę? Taki wstyd!

-  Masz trochę kłopotów tylko z matmą, o ile mi wiadomo.

-  Ale to wystarczy.

-  Ja będę ci pomagał tak, żebyś niczego nie zawaliła - obiecał, głaszcząc ją po policzku. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

-  A odrobiłeś już matmę na jutro? Rozwiązałeś te zadania?

-  Tak, zrobiłem wszystko przed wyjazdem - wyjaśnił. - A ty jeszcze nie?

-  Owszem, myślę, że poszło mi nieźle. Ale gdybyś zechciał na to spojrzeć...

Usiedli przy stole, ich głowy się dotykały. Johannes przejrzał jej pracę.

-  Wszystko jest dobrze - uśmiechnął się. - Nie jesteś taka marna, jak uważasz.

-  No, przynajmniej to jedno rozumiem - westchnęła Johan­ne z ulgą. - Chociaż to naprawdę bardzo wiele.

Johannes zerknął na zegarek. - O Boże, zrobiło się póź­no - powiedział i wstał. - Muszę wracać na moją stancję.

-  Naprawdę musisz iść?

-  Powinienem, Johanne. Ale teraz przez wiele tygodni nie pojadę do domu, więc będziemy mieć czas dla siebie.

-  A w przyszłą sobotę pójdziesz na zabawę?

-  Jeśli ty pójdziesz, to tak.

-  Chyba pójdziemy razem?

-  W porządku. W takim razie Gunnar też będzie zadowolo­ny. On uważa pewnie, że nie jestem typem zabawowym.

-  Przypuszczam, że umiesz tańczyć?

-  No, tyle o ile.

-  To przecież ja mogę cię nauczyć - uśmiechnęła się. - W za­mian za to, że ty uczysz mnie matmy.

Pożegnanie zabrało im sporo czasu. Johanne tuliła się do niego i nie chciała go wypuścić. W końcu musiał rozluźnić jej uścisk i pocałował ją pospiesznie.

-  Ja muszę już iść, Johanne. Zobaczymy się jutro.

Szedł do domu lekkim krokiem. Był taki uradowany. Johan­ne jest jego! Przymknął na moment oczy i wyobraził sobie jej twarz. Poczuł jej zapach i ciepłe, delikatne ciało tuż przy sobie. Nigdy nie czuł się szczęśliwszy. Johanne należy do niego!

Johannes lubił swoją szkołę. Nigdy nie przypuszczał, że tak szybko się w niej zadomowi, ale tak właśnie było. Do jego kla­sy chodzili fantastyczni ludzie, przyjaźń z Gunnarem też miała swoje znaczenie. No i oczywiście jest Johanne.

-  Nie trwało długo, a znalazłeś sobie dziewczynę - chichotał Gunnar, szturchając go w bok. - Dobrze, że nie miałeś dziewczy­ny w domu, skoro teraz pojawiła się Johanne.

Johannes zarumienił się.

-  Czy to poważna sprawa? - spytał Gunnar. - Czy też tak po prostu tylko ze sobą chodzicie?

-  Nie, to sprawa jak najbardziej poważna.

-  No właśnie, ty sprawiasz takie wrażenie - przytaknął Gun­nar. - Ty wszystko traktujesz bardzo poważnie.

-  My się kochamy.

-  Zobaczymy, jak długo to potrwa - przerwał mu Gunnar beztrosko. - Dziewcząt to jest pod dostatkiem, chyba już zauwa­żyłeś.

Johannes nie odpowiadał. Nie chciał rozmawiać z Gunna­rem na temat Johanne. A inne dziewczyny go nie interesowały. To z Johanne to nie jest zwykły flirt, myślał. Gotów byłby dzielić z nią całe życie. Gunnarowi jednak tego nie powiedział. Gunnar by i tak nie zrozumiał. Może powiem mu kiedyś później, żeby go zdenerwować.

-  Pójdziesz z nami w sobotę na zabawę? - spytał kolega.

-  Pójdę, już o tym rozmawialiśmy, Johanne i ja.

-  To będzie prawdziwa zabawa - obiecywał Gunnar. - W ostat­nią sobotę też tam byłem. Przychodzi tutejsza młodzież i uczniowie ze wszystkich szkół, a także jacyś młodzieńcy z osad wokół Orkdal. Mnóstwo ruchu i zamieszania - zachichotał, mrugając do Johan­nesa. - I pod dostatkiem piwa. Człowiek powinien zadbać, żeby mieć dość piwa.

-  A czy te zabawy odbywają się w każdą sobotę? Bo przecież w tę też była.

-  Nie, ale na drzwiach lokalu wisi lista. Wynika z niej, że zabawy odbywają się co trzy tygodnie. Dlatego trzeba uważać, kiedy nadarza się okazja.

Johannes nie był całkiem pewien, czy te zabawy w lokalu to coś dla niego, ale nic nie powiedział. Poza tym było jasne, że Jo­hanne ma ochotę tam pójść, a on nie chciał jej rozczarować. Raz mogę się wybrać i zobaczyć, co się tam dzieje, myślał. Jeśli mi się nie spodoba, to będę próbował przekonać Johanne, żebyśmy ro­bili coś innego. Sama zabawa nie była aż taka ważna, w każdym razie on tak nie uważał.

Johanne znowu zaprosiła go na swoją stancję, po części, żeby pomógł jej w matematyce, a po części dlatego, że chciała go nauczyć tańca. W pokoju usunęła meble pod ściany, potem zarzuciła mu ręce na szyję i nuciła, kręcąc się z nim w kółko. Johannes miał wielkie poczucie rytmu, więc szło im lepiej, niż się spodziewał. Brakowało mu tylko treningu, który dodałby mu pewności siebie. Kiedy Johanne nuciła melodię, radził sobie bardzo dobrze.

-  Przecież ty umiesz tańczyć! - rozpromieniła się Johanne.

-  No, nie wiem...

-  Oczywiście, że umiesz tańczyć, naprawdę będziemy się świetnie bawić. O, jak ja się cieszę!

Znowu mocno ją do siebie przytulił i obracał się z nią po pokoju. Stwierdził, że lubi tańczyć, w każdym razie z Johanne. Johanne była leciutka i ciepła w jego ramionach. Cieszył się, że czuje jej delikatne ciało przy sobie, kiedy wirują w rytm walca. Jej policzki znajdowały się tuż przy jego twarzy, a włosy dziew­czyny łaskotały go w nos.

Kiedy wracał do domu po takich wieczorach z Johanne, wszystko w nim śpiewało z radości. Był taki zakochany, że serce rzadko kiedy biło mu normalnie. Może powinienem zabrać ją do domu na jakąś sobotę i niedzielę, pomyślał, ale zaraz z tego zrezygnował. Może to jednak za wcześnie. Bo szczerze mówiąc, nie znał jej aż tak dobrze. Mimo wszystko był pewien, że życzył­by sobie wspólnej przyszłości z Johanne, chociaż ona uważa, że powinni zobaczyć, co im los przyniesie. Johannes ze swej strony uważał, że on nie potrzebuje czekać, ale też on nigdy przedtem nie był zakochany. W każdym razie nie tak jak teraz, na poważ­nie. Nie mógł sobie wyobrazić życia inaczej. I to jego uczucie miało trwać na zawsze. Jego ojciec też wcześnie spotkał mamę, Johannes wiedział o tym, matka kiedyś z nim na ten temat rozmawiała. Tylko że ojciec miał wtedy więcej niż piętnaście i pół roku, pomyślał Johannes. Tego był pewien. Ale jakie znaczenie ma wiek? Jeśli spotka się właściwą osobę, to to jest właściwa osoba, myślał i wykonał na ulicy kilka tanecznych pas. W so­botę będzie tańczył z Johanne tak, że wszystkim oczy wyjdą na wierzch ze zdziwienia. I wtedy wszyscy zrozumieją, że oni są parą. Że to wszystko na poważnie. Że ona należy do niego.

 

Ale sobotni wieczór był nie do końca taki, jak sobie Johannes wymarzył. W lokalu było zbyt wielu ludzi i zbyt wiele hałasu.

Przed lokalem gromadziły się grupki młodzieży pijącej piwo. Johannes zauważył w tłoku Gunnara.

-  Cześć, Johannes, chodź i ty też się napij! - wołał do niego kolega.

Johannes się wahał. Umówił się z Johanne przed wejściem, ale nigdzie jej nie widział. Chyba jednak jeszcze nie przyszła, pomyślał i z wahaniem podszedł do Gunnara oraz jego towarzy­szy.

-  Teraz możesz sobie pozwolić, Johannesie - zachęcał Gun­nar, podając mu butelkę piwa. - Tylko raz jesteś młody. - Gun­nar nie jest całkiem trzeźwy, domyślił się Johannes, który miał bardzo błyszczące oczy i był wyższy niż przeciętni chłopcy. Jo­hannes opróżniał już drugą butelkę, kiedy nagłe spostrzegł Jo­hanne. Przyszła na zabawę z dwiema przyjaciółkami.

-  Masz - powiedział, wyciągając butelkę w stronę Gunna­ra. - Patrz, przyszła Johanne.

-  Ale ona chyba przez chwilę da sobie radę bez ciebie. Pij, człowieku.

Johannes stwierdził jednak, że ma dość. Czuł się lekki, tro­chę mu szumiało w głowie i zachwiał się nieznacznie, kiedy ru­szał ku Johanne.

Dziewczyna popatrzyła na niego.

-  Piłeś piwo?

-  Tak, wypiłem z... z Gunnarem i tamtymi chłopakami. Kiedy na ciebie czekałem - dodał i otarł wargi.

-  Mam nadzieję, że nie jesteś pijany?

-  Pijany, nie! - Johannes roześmiał się. Specjalnie pijany nie był. Nie był jednak przyzwyczajony do alkoholu, czuł więc teraz piwo i w głowie, i w nogach. Obiecał sam sobie, że nie będzie już więcej próbował tego paskudztwa. Jakoś nie odczuwał takiej potrzeby, a Johanne najwyraźniej nie lubi pijanych chłopaków. W gruncie rzeczy Johannes bardzo się z tego ucieszył.

Muzyka była dobra, tańczyło im się świetnie. Johannes wi­rował ze swoją dziewczyną po sali. W końcu wszyscy muszą się dowiedzieć, że oni są parą. Ale nawet jeśli się dowiedzą, to chyba nikt nie będzie się tym bardzo przejmował. Kilka razy jacyś pod­pici chłopcy prosili Johanne do tańca, ale ona za każdym razem odmawiała, ku wielkiej uldze Johannesa.

-  Ja chcę tańczyć tylko z tobą - szeptała w walcu. - Z nikim innym.

Serce znowu zaczęło mu mocniej bić, gwałtownie ją do siebie przytulał.

-  Czy ty lubisz te zabawy? - spytał później wieczorem.

-  Tak, uważam, że tu jest świetnie.

Johannes nie za bardzo wiedział, co on sam o tym sądzi. Dla niego było tu za dużo hałasu, za dużo ludzi. Chciał mieć Johan­ne dla siebie.

Wyszli wcześnie. Przyjaciółki pochylały ku sobie głowy i szeptały, kiedy szli, a Gunnar zawołał za Johannesem:

-  A nie narób jakichś głupstw, muzykancie!

Johannes poczuł, że się rumieni.

-  Co on, na Boga, ma na myśli? - spytała Johanne.

-  Ech, to tylko takie gadanie - zapewnił Johannes i objął ją ramieniem. - Nic innego, tylko gadanie.

Nie był wprawdzie całkiem pewien, co Gunnar sobie myślał, zakładał jednak, że chodziło mu o niego i Johanne. Szedł tuż przy niej i wchłaniał zapach jej włosów. Nie chciał teraz myśleć o koledze.

Było za późno, żeby mógł pójść z nią do domu, stali więc pod ścianą i obejmowali się czule. Jesienny wieczór był ciemny i chłodny. Johanne drżała w jego ramionach.

-  Marzniesz?

-  Byłam taka rozgrzana po tańcu, a teraz...

-  Musisz iść do domu. Bo jak przemarzniesz, to się rozcho­rujesz.

-  Będziemy częściej chodzić na tańce?

-  Jeśli chcesz, to będziemy.

-  A ty nie chcesz?

-  Owszem, mogę chodzić.

-  Moje przyjaciółki są zazdrosne - stwierdziła Johanne.

-  Zazdrosne?

-  Tak, każda z nich chciałaby ciebie mieć.

-  No coś ty - prychnął i poczuł, że palą go uszy. - One tylko tak gadają.

-  Nie, to prawda - upierała się Johanne. - To tylko ty nie dostrzegasz, jakie one posyłają ci spojrzenia. I dobrze, że tego nie widzisz. Bo ty jesteś mój, prawda?

-  Twój - wyszeptał i ucałował ją. - Tylko twój.

Kiedy się już położył, wziął poduszkę i przytulił do piersi, ukrył w niej twarz i marzył, że to Johanne. Przeniknął go słodki dreszcz. W końcu zasnął.

  

ROZDZIAŁ 15.

 

Mali zatrzymała się na dziedzińcu, okrążyła dom i spojrzała na fiord. Był cichy, pogodny dzień, ale powietrze chłodne. Wiatr od Stortind przypominał, że idzie ku zimie. Rankami coraz częściej można było zobaczyć cieniutką warstwę śniegu na szczytach. Czas sprowadzić bydło do obory, pomyślała. Na razie zwierzęta pasły się jeszcze w pobliskim lesie, Havard wspomniał jednak, że w najbliższych dniach wrócą do obejścia. Mali wyprostowała plecy i przeciągnęła się. Zaraz się zacznie mycie owiec, a wkrót­ce jesienne uboje.

Minął tydzień od wyjazdu Martina Bakkena. Mali odgarnęła jakieś niesforne włosy z twarzy i westchnęła. Po rozmowie w cza­sie wesela odnosiła się do niego z pewnym dystansem, uważała, żeby nie zostać z nim sam na sam. Chociaż on nie podejmował już prób powrotu do tego tematu. Zachowywał się jak zwykle, był sympatyczny i rozmowny. Mali czasami miała nawet wrażenie, że chyba się pomyliła, że to nieprawda, iż wyznał jej miłość. On jednak to zrobił, a Mali za nic nie chciała, żeby Havard się o tym dowiedział. Wzbudziłoby to w nim niepotrzebny niepokój i ściąg­nęło na niego zmartwienia. A przecież cała sprawa nie ma żad­nego znaczenia, przynajmniej dla niej. Musiała jednak przyznać, że Martin ją zaskoczył. Przez krótki czas podejrzewała, że Martin stracił głowę dla Dorbet, ale to nieprawda. Jeśli chciał, żeby Dor­bet przyjechała do Ameryki, to głównie ze względu na sklep.

Mali odprowadzała go tamtego ranka, kiedy wyjeżdżał.

- Dziękuję ci za przyjęcie, Mali. Dziękuję za gościnność i dziękuję za wszystkie wspaniałe prace, które ze sobą zabieram. Staraj się jak najwięcej tworzyć w przyszłości.

-  Tak, będę tkać i będę ci to przysyłać.

-  Świetnie, jeśli tylko zechcesz.

-  Oczywiście, że zechcę.

-  No cóż, nie wiadomo, kiedy zobaczymy się znowu - po­wiedział, wyciągając do niej rękę. - A może widzimy się po raz ostatni?

-  Chyba przyjedziesz jeszcze do Norwegii, do rodziny w Rindalen?

-  Mam taki zamiar, ale to nigdy nie wiadomo. Zobaczymy. Przez chwilę stali w milczeniu, on wciąż trzymał jej rękę. Po chwili chrząknął i spojrzał jej w oczy.

-  Mam nadzieję, że nie uraziłem cię tym, co powiedziałem w sobotę.

-  Nie - odparła cicho. - Ale dla mnie istnieje tylko Havard, Martinie. I ty o tym wiesz.

-  Tak, wiem.

-  Bardzo mi przykro, że ty to do mnie czujesz bez żadnej nadziei.

-  Człowiek nie rządzi swoimi uczuciami - odparł po pro­stu. - Chciałem tylko, żebyś wiedziała. Ale oboje zdajemy sobie sprawę z tego, jaka jest sytuacja.

W tej samej chwili Mali spostrzegła Dorbet. Córka biegła ścieżką na skróty przez pola należące do Innstad.

-  A tu idzie jeszcze ktoś, kto chciałby się z tobą pożeg­nać - powiedziała, cofając rękę.

-  Uff, zdążyłam - dyszała Dorbet, kiedy już do nich dobieg­ła. - Bardzo chciałam się pożegnać, ja też.

Martin ujął obie jej ręce i uśmiechał się szeroko.

-  Jak to milo z twojej strony, Dorbet. Mam nadzieję, że jesz­cze się zobaczymy.

-  Przecież znowu tu przyjedziesz?

-  Być może - odparł bez przekonania. - A może to ty przyje­dziesz kiedyś do Ameryki.

Dorbet zarumieniła się i uśmiechnęła.

-  Ja bardzo bym chciała.

Taksówka właśnie zajechała na dziedziniec. Kierowca wy­siadł i zaczął pakować bagaże. Martin wsiadł do samochodu. Uniósł kapelusz w ostatnim pożegnaniu, po chwili zniknął.

-  Jaki to sympatyczny człowiek - powiedziała Dorbet, pa­trząc w ślad za samochodem. - Jak ja bym chciała pojechać tam, odwiedzić i jego, i Jenny...

-  Chyba już o tym rozmawiałyśmy.

-  Ale ty pojechałaś, mamo. Dlaczego ja nie miałabym zrobić tego samego?

-  O tym też już rozmawiałyśmy. Może dlatego, że ja tam by­łam i wiem, na jakie pokusy byłabyś narażona.

-  Na pokusy? Byłaś narażona na jakieś pokusy?

-  Możliwe, że byłam - odparła Mali krótko.

Dorbet wpiła spojrzenie w matkę, przyglądała jej się uważ­nie. Mali poczuła się nieswojo.

-  Czy coś się tam wtedy wydarzyło? Czy to dlatego wróciłaś do domu wcześniej?

-  Nie, nic się nie wydarzyło. Ale to jest tak daleko od domu, Dorbet, wszystko tam jest zupełnie inne. Łatwo się w tym zagu­bić. Zapomnieć. Trzeba mieć bardzo mocny kręgosłup, żeby...

Dorbet zacisnęła wargi.

- Martin Bakken chciał, żebyś z nim została. Tak to było.

Dorbet nie pytała. Ona to po prostu stwierdziła.

-  Ale nic z tego nie wyszło - rzekła Mali,

-  Tylko że mogło wyjść, prawda?

Mali nie odpowiadała. Objęła córkę ramieniem.

-  Masz tutaj swoją rodzinę, Dorbet.

-  Ale przecież ja bym wróciła! Jeśli o mnie chodzi, to żadne takie pokusy nie wchodzą w rachubę. Bakken mógłby być moim ojcem.

-  Owszem, to prawda, ale on nie jest jedynym mężczyzną w Ameryce. Nie, więcej nie będziemy o tym rozmawiać - stwier­dziła Mali. - Martin wyjechał i koniec.

-  Ale ja i tak kiedyś tam pojadę - oznajmiła Dorbet. - Już dawno to postanowiłam. Oczywiście nie w tym roku ani w na­stępnym, ale kiedyś pojadę.

No tak, to by mnie nie zdziwiło, pomyślała Mali. Dorbet na ogół dostaje to, czego chce. Teraz jednak nie będę się tym martwić, gdy­by miało dojść do tego wyjazdu, to jeszcze długo na to poczekamy.

-  Może wejdziesz do domu i napijesz się kawy? - spytała córkę.

-  Nie, muszę wracać do domu - odparła Dorbet. - Pozdrów wszystkich.

-  Dorbet, ja mam na myśli tylko twoje dobro - powiedziała Mali, kiedy córka ruszyła w stronę Granvold.

-  Ja jestem już dorosła, mamo - odparła Dorbet, nie odwra­cając się. - Sama potrafię o siebie zadbać.

Mali westchnęła. Potem poszła do domu.

 

Mali podskoczyła, słysząc tuż za sobą kroki. To Mała Mali szła przez podwórze, blada i zgięta wpół.

-  Co się dzieje, moje dziecko? - przestraszyła się Mali i po­biegła do wnuczki. - Coś się stało?

-  Tak mnie boli brzuch, babciu. Muszę iść do wygódki.

-  Już wczoraj skarżyłaś się na brzuch. Zjadłaś może coś, czego nie strawiłaś?

-  Ja nie wiem - jęknęło dziecko, kuląc się z bólu. - Kiedy tata z Helene wrócą do domu?

-  Mają wrócić w środę. To za dwa dni. Tęsknisz za nimi?

Mała Mali nie odpowiedziała, znowu ból wykrzywił jej buzię, była blada, oczy miała zapadnięte. Mali dotknęła ręką jej czoła. Było zimne i lepkie od potu. To nie jest zwykła niestrawność, pomyślała.

-  Pościelę ci na tapczanie, żebyś mogła się położyć, jak wró­cisz. Nie martw się, niedługo poczujesz się lepiej.

Stała i patrzyła na szczupłe plecy dziewczynki, która wlokła się dalej w stronę wygódki. Niedobrze, że ona choruje, kiedy ojciec wyjechał, pomyślała. I Helene też nie ma. A ona tak się potrafi troszczyć o Małą Mali. Ale nowożeńcy wyjechali w krót­ką, spóźnioną podróż poślubną do Trondheim. Mali wiedziała, w jakim hotelu mieszkają. Zostawili kartkę z nazwą i adresem, ale przecież sprawa nie jest chyba tak poważna, żeby musiała do nich telefonować. Jakąś niedyspozycję żołądkową uda im się pewnie opanować domowymi sposobami.

Ale wczesnym popołudniem przyszło jej do głowy, że to musi być coś więcej niż zwykły ból brzucha. Mała Mali leżała na tap­czanie z poszarzałą twarzą i spocona jęczała z bólu. Nie mogła nic jeść, nawet nic nie piła. Od czasu do czasu jej drobnym cia­łem wstrząsały wymioty. Wyrzucała z siebie trochę żółci, a po­tem wyczerpana opadała znowu na poduszki.

-  Nie podoba mi się to - powiedziała zatroskana Mali do Havarda. - Uważam, że trzeba zadzwonić po doktora. To nie jest zwyczajny ból brzucha, nie. - Usiadła przy wnuczce na tapcza­nie. - Czy mogę pomacać twój brzuch?

Brzuch dziewczynki był napięty niczym skóra na bębnie, a kiedy Mali dotknęła go po prawej stronie, wnuczka skuliła się i jęknęła z bólu.

-  Moim zdaniem to ślepa kiszka - poinformowała Mali Havarda. - Na to mi wygląda.

-  Mój Boże, co my teraz zrobimy?

-  Trzeba jak najszybciej sprowadzić doktora i dowiedzieć się, co on na to powie. Jeśli to zapalenie ślepej kiszki, to potrzeb­na jest operacja.

-  To Mała Mali musiałaby pojechać do szpitala?

-  Ja nie chcę do szpitala - zawodziła wnuczka.

-  Nie, najpierw doktor przyjedzie tutaj, zobaczymy, co on powie - tłumaczyła Mali. - A gdybyś musiała jechać, to ja pojadę z tobą. Nie wyślemy cię samej.

Na szczęście doktor był w domu, kiedy zadzwoniła.

-  Ach, to ty, Mali? Co się dzieje? Zwykle nie dzwonisz bez powodu.

-  No właśnie, chodzi o moją wnuczkę, Małą Mali, która ma silne bóle brzucha. To nie jest zwykłe niedomaganie, żadna nie­strawność. Obawiam się, że to może być ślepa kiszka.

-  Ślepa kiszka, powiadasz?

-  Na to mi wygląda.

-  W takim razie muszę ją obejrzeć. Akurat jestem wolny, to przyjadę do was najszybciej, jak zdołam.

Mali podziękowała i odwiesiła słuchawkę. Odczuła ulgę na myśl, że lekarz wkrótce przyjedzie. Szczerze mówiąc, nie bardzo na nim polegała, ale w takich sytuacjach jak ta bywał przydat­ny. Bardzo nie chciała brać na siebie całej odpowiedzialności za Małą Mali. Jeśli jest tak, jak się obawia, to dziecko musi poje­chać do szpitala. A o tym powinien zdecydować lekarz.

 

Minęło pół godziny, zanim samochód doktora wjechał na po­dwórze. Stan małej wyraźnie się pogorszył, Mali chodziła nie­spokojnie od okna do okna, aż w końcu zobaczyła samochód. Wybiegła na ganek, żeby przywitać doktora.

-  Ona jest poważnie chora - poinformowała doktora zdener­wowana. - Bardzo mi się to nie podoba.

Doktor nie potrzebował wiele czasu, by stwierdzić, o co chodzi.

-  Zapalenie ślepej kiszki - oznajmił z powagą - i to bardzo zaawansowane. Gdyby wyrostek pękł... Koniecznie musimy przewieźć dziecko do szpitala najszybciej, jak to możliwe.

Zaraz zadzwonił i zamówił karetkę z Kvannes. Potem zate­lefonował do szpitala w Kristiansund i poinformował o sytuacji, powiedział, że sprawa jest pilna, a mała jak najszybciej powinna zostać zoperowana.

-  Będziesz mogła z nią pojechać, Mali. W karetce jest miej­sce przy noszach. Mała nie powinna być sama.

-  Oczywiście, to jasne, że pojadę - potwierdziła Mali. - A jak myślisz? Czy to wszystko dobrze się skończy?

-  Musimy mieć nadzieję i wierzyć, że tak - rzekł lekarz z po­wagą. - To, czego się boję, to możliwość rozlania się wrzodu, za­nim mała znajdzie się na stole operacyjnym. To by było bardzo niedobrze. Ale zaraz wyruszymy w drogę, więc powinniśmy tyl­ko trzymać za nią kciuki.

Podał jej jakiś blankiet do wypełnienia. Mali wpisała nazwi­sko i datę urodzenia Małej Mali, lekarz wpisał diagnozę.

-  Musisz to ze sobą zabrać - powiedział. - Oddaj zaraz, jak przyjedziecie.

-  Spróbuj dodzwonić się do Oi - powiedziała Mali do Havarda. - Mam tu kartkę z nazwą i telefonem hotelu, w któ­rym mieszkają. Zadzwoń tam i spróbuj się z nimi porozumieć. Powinni wiedzieć, co się dzieje.

-  Myślę, że dziś wieczorem już do Kristansund nie dojadą.

-  Nie, ale jutro mogliby przyjechać. To zresztą tylko dzień wcześniej, niż planowali wyjechać z Trondheim.

Przyjechała karetka i Mała Mali została otulona kocem, ostrożnie ułożona na noszach i zaniesiona do samochodu. Buzię miała białą niczym ściana, płakała żałośnie, zarówno z bólu, jak i ze strachu.

-  Będę przy tobie przez cały czas - zapewniła Mali, ujmując rękę dziewczynki. - Nie odejdę od ciebie.

-  Ja nie chcę jechać do szpitala, babciu!

-  Ale niestety musisz. Lekarze muszą ci wyciąć tę paskudną ślepą kiszkę, to konieczne.

-  Musisz być dzielną dziewczynką - tłumaczył Havard, wsu­wając głowę do karetki. - A ja spróbuję skontaktować się z two­im tatą i z Helene, to przyjadą do ciebie w odwiedziny, kiedy będziesz leżeć w szpitalu.

Drzwi się zatrzasnęły i ruszyli w drogę. Mali miała wrażenie, że ta podróż trwa wiecznie. Siedziała bardzo niewygodnie na małym stołeczku, droga była kręta i wyboista. Mała Mali zapa­dała raz po raz w drzemkę, ale kiedy otwierała oczy, Mali zawsze trzymała jej zimną rączkę albo głaskała po twarzy i przemawiała do mej cicho. Szpony strachu zaciskały się wokół jej serca. Nie była w stanie myśleć, co by się stało, gdyby Oja stracił również Małą Mali. Taki zły Bóg chyba nie jest, myślała w panice. Gła­skała dziecko po włosach i próbowała się modlić.

-  Dobry Boże, doprowadź nas na czas do szpitala. Okaż ła­skę temu dziecku. My nie możemy stracić kolejnej ukochanej istoty. Spójrz na nas łaskawie, dobry Boże.

Modlitwa nie przynosiła jednak pociechy, Mali czuła, że żadna odpowiedź nie nadchodzi. Siedziała sztywna przy dziec­ku, kiedy samochód toczył się po drodze w ten ciemny wieczór. Kiedy dojechali do szpitala, wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko. Nosze przeniesiono do pokoju lekarskiego, Mali siedzia­ła za drzwiami, masując sztywne, zimne ręce. Za każdym razem, kiedy drzwi się otwierały, Mali zrywała się z miejsca, ale minęła niemal wieczność, zanim ktoś do niej przyszedł. W końcu poka­zała się jakaś starsza pielęgniarka.

-  To ty przywiozłaś tę małą z zapaleniem ślepej kiszki?

-  Tak, to ja. Więc to jednak ślepa kiszka?

-  Tak, teraz przygotowujemy dziecko do operacji. Lekarze nie chcą czekać, boją się, żeby wyrostek nie pękł. - Popatrzyła na Mali ze współczuciem. - Właściwie to nie masz tu teraz nic do roboty. Powinnaś wrócić do domu i przyjść raczej jutro rano.

-  Tylko że ja mam do domu bardzo daleko - poinformowa­ła Mali. - Najchętniej poczekałabym tutaj. Na wszelki wypa­dek - dodała.

-  W takim razie zaprowadzę cię na oddział, gdzie mała zostanie przewieziona po operacji - powiedziała pielęgniar­ka. - Możesz tam siedzieć, ale dziś w nocy i tak nie będziesz mogła przy niej być. Jeśli jednak tam zostaniesz, to nikt cię nie wyprosi.

-  Ale chyba operacja się uda? - spytała Mali.

-  Musimy mieć nadzieję - rzekła pielęgniarka, nie patrząc jej w oczy. - Dziecko jest bardzo chore, a operacja to zawsze ope­racja.

Jakoś nie stara się mnie pocieszyć, pomyślała Mali przygnę­biona. Poszła za pielęgniarką do windy i pojechały obie na dru­gie piętro.

Pielęgniarka wskazała głową korytarz.

-  Znajdziesz tam jakieś krzesło. Ja powiem dyżurnej, że bę­dziesz tu siedzieć.

Mali znalazła krzesło, usiadła ciężko i postawiła przy sobie torebkę. Była sztywna i odrętwiała po długiej podróży. Nieczęsto bywała w szpitalu. Siedziała teraz i przyglądała się pacjentom, chodzącym wolno po korytarzu, i pielęgniarkom, które prze­biegały obok niej w pośpiechu, niektóre uśmiechały się do niej życzliwie.

Oparła głowę o ścianę i przymknęła oczy. Ile czasu już minę­ło? Godzina? Dwie? Mali spojrzała na zegarek. Dochodziła pół­noc. Głowę miała ciężką, strach palił w piersiach. Złożyła ręce, ale nie mogła się modlić. Bóg przecież i tak wie, o co mogłabym go prosić. Nie trzeba już nic mówić. Jeśli zechce pomóc, to wie, o co chodzi.

Na chwilę musiała się zdrzemnąć, bo nagle ocknęła się i pod­skoczyła ze strachu, kiedy rozległy się hałasy przy drzwiach win­dy. Na korytarzu pojawiło się łóżko na kółkach. Mali pospiesznie zerwała się z miejsca. To musi być Mała Mali! Chwyciła torebkę i pobiegła korytarzem w stronę łóżka. Tak, to była Mała Mali. Leżała z zamkniętymi oczyma. Włosy okrywały poduszkę.

-  Ja jestem jej babcią - powiedziała Mali zdyszana do pielęg­niarki, która pchała łóżko. - Co z nią?

-  Powinnaś porozmawiać z dyżurnym - odparła tamta. - Ja tylko ją tu przywiozłam.

Mali poszła do dyżurki. Młody mężczyzna wysunął głowę zza drzwi i coś komuś tłumaczył, a w chwilę potem na korytarz, wyszła pielęgniarka.

-  Aha, to jest Mała Mali Stornes - powiedziała i pogłaskała dziecko po czole. - Czekaliśmy tu na nią.

-  Czy już po wszystkim? - spytała Mali pospiesznie. - Ope­racja się udała?

-  Nie było żadnych problemów. Tak, już po wszystkim. Czy to ty z nią przyjechałaś?

-  Jestem jej babcią. Rodziców nie było w domu, kiedy za­chorowała, więc...

-  Pochodzicie gdzieś spoza miasta?

-  Tak, z Inndalen.

-  A gdzie zamierzasz dzisiaj przenocować? Dziecko będzie głęboko spać jeszcze przez wiele godzin. Byłoby chyba najlepiej, gdybyś poszła do hotelu i też się trochę przespała. Jutro będziesz mogła z nią porozmawiać.

-  Gdyby mi było wolno, to najchętniej posiedziałabym tutaj na krześle - rzekła Mali. - Chciałabym być w pobliżu...

-  No cóż, jeśli chcesz. Ale to nie jest konieczne. Wszystko poszło tak jak trzeba, nie istnieje już żadne niebezpieczeństwo.

-  Na pewno?

-  Ależ tak - zapewniła pielęgniarka z uśmiechem. - Posiedź tu chwilę, ja zaraz wrócę. Najpierw muszę się zająć dzieckiem.

Wielka ulga przepełniła serce Mali. Wszystko poszło dobrze! Musi wierzyć, że to prawda. Może rzeczywiście powinna pójść do hotelu i położyć się na parę godzin, a jutro rano zadzwoni do domu. I będzie mogła też zjeść śniadanie. Bo przecież potrzebu­je trochę jedzenia, czuła to wyraźnie, minęło mnóstwo czasu od ostatniego posiłku. Szybko otworzyła torebkę i sprawdziła za­wartość portfela. Wzięła wystarczająco dużo pieniędzy z domu, nie będzie problemu z mieszkaniem w hotelu.

-  Teraz dziecku jest dobrze - poinformowała pielęgniarka, kiedy znowu do niej wyszła. - A co ty postanowiłaś zrobić?

-  Myślę, że jednak pojadę do hotelu i prześpię się parę go­dzin. Ale mam nadzieję, że jutro rano będę mogła tu przyjść?

-  Oczywiście, będziesz mogła, chociaż my bardzo przestrze­gamy godzin wizyt. Obiecuję ci jednak, że zobaczysz dziecko. Wtedy zresztą ona już nie będzie spać. Moim zdaniem to rozsąd­ne, że tak postanowiłaś. Bardzo byś się zmęczyła, siedząc tu całą noc. Zapiszę ci numer telefonu, więc gdybyś się denerwowała, to możesz zadzwonić. Ale wszystko jest w najlepszym porząd­ku - dodała. - Wszystko idzie dobrze.

 

Mali pojechała taksówką do hotelu w pobliżu szpitala. Kiedy znalazła się już w pokoju, z ulgą zrzuciła buty z nóg i zaczęła się rozbierać. Nie wzięła ze sobą niczego na zmianę, położyła się więc do łóżka w samej bieliźnie. Pościel przyjemnie chłodziła jej skórę i wtedy Mali poczuła, jak strasznie jest zmęczona. Prze­ciągnęła się i westchnęła.

A może powinnam była zostać w szpitalu, pomyślała zdję­ta nagłym niepokojem. Szybko jednak odepchnęła od siebie tę myśl. Wszystko będzie dobrze. A dla niej ważne jest, że może kilka godzin odpocząć i rano zjeść jakieś śniadanie, bo czekają znowu długi dzień. Nie liczyła na to, że będzie go mogła spędzić u Małej Mali. Skoro tak surowo przestrzegają godzin wizyt, to dobrze jest mieszkać w hotelu, żeby mieć gdzie pójść na te dłu­gie godziny czekania. Wiedziała, że musi tu zostać, dopóki Oja z Helene nie przyjadą.

Złożyła ręce i posłała Panu Bogu szczere podziękowania. On nie zawsze jest tak samo głuchy, jak sądzę, pomyślała. Tym ra­zem wysłuchał moich błagań.

Skuliła się, podłożyła rękę pod głowę i zasnęła.

  

ROZDZIAŁ 16.

 

Po śniadaniu następnego dnia Mali poszła do recepcji, żeby za­telefonować. Wiedziała, że teraz w Stornes jedzą śniadanie, była więc pewna, że zastanie Havarda.

-  Słucham, Stornes.

-  To ja, Havardzie.

-  No i jak poszło?

-  Mała Mali była operowana wczoraj późnym wieczorem i podobno wszystko poszło dobrze.

-  Jak dobrze to słyszeć! A gdzie ty spędziłaś noc?

-  Ja zatrzymałam się w niedużym hotelu. Wczoraj wieczo­rem widziałam Małą Mali tylko krótko. Oni tam bardzo prze­strzegają czasu wizyt, ale będę mogła pójść dzisiaj rano i ją odwiedzić. A potem wrócę jeszcze po południu w czasie, kiedy są wizyty.

-  To bardzo rozsądne, że wzięłaś hotel, Mali. Strasznie się bałem, że przesiedzisz całą noc na jakimś krzesełku.

-  Skontaktowałeś się z Oją?

-  Tak, oboje są przerażeni, możesz sobie wyobrazić. Oni dzisiaj przyjadą do Kristiansund, zjawią się chyba gdzieś po południu. Mają do mnie teraz dzwonić w nadziei, że dostałem wiadomości od ciebie.

-  W takim razie powiedz im, że wszystko jest dobrze. Że operacja się udała, jak mówiłam.

-  Dobrze, powiem. A kiedy ty wrócisz do domu?

-  Zostanę tutaj, dopóki Oja z Helene nie przyjadą, a po­tem jutro wcześnie rano wyjadę do domu autobusem. Zapytam w szpitalu, czy Oja z Helene mogliby odwiedzić Małą Mali, kie­dy przyjadą. Możliwe, że mi się to uda. Poza tym to mieszkam w hotelu Norrona. Zamówię tu dla nich pokój, a potem pójdę na przystanek autobusowy, żeby się z nimi spotkać. Dowiem się, kiedy przyjeżdża ich autobus. Pozdrów ich ode mnie.

-  Dobrze, a ty pozdrów Małą Mali i sama dbaj o siebie. W ta­kim razie zobaczymy się jutro.

Mali odłożyła słuchawkę.

-  Zostaje pani na dłużej? - spytała pani za ladą.

-  Wyjadę jutro po śniadaniu. I chciałam jeszcze zamówić dwuosobowy pokój. Po południu przyjedzie mój syn z żoną.

-  W porządku, dostaną pokój na tym samym korytarzu co pani.

Mali znowu podziękowała.

-  A jak ja się stąd dostanę do szpitala? - spytała.

-  To nie jest daleko, można iść, a poza tym do szpitala jeździ autobus, który zatrzymuje się przy hotelu. To tylko trzy przy­stanki.

Mali wyszła do miasta, gdzie trwał poranny ruch. Bardzo szybko przyjechał autobus, Mali siedziała i wyglądała przez okno, kiedy jechali w stronę szpitala. Była wstrząśnięta zniszczeniami, jakie wojna poczyniła w tym pięknym mieście. Sytuacja wyglądała znacznie gorzej, niż Mali sądziła. Słyszała wprawdzie o zniszczeniach, ale zobaczyć wszystko na własne oczy to coś zu­pełnie innego. Teraz w różnych punktach trwała budowa. Naj­wyraźniej mieszkańcy postanowili odbudować swoje miasto.

Mała Mali już nie spała, kiedy babka weszła do pokoju, w którym dziewczynka leżała razem z trojgiem innych dzieci. Oczy ma takie wielkie i ciemne na tle bladej buzi, pomyślała Mali. Ale na widok babki dziewczynka się uśmiechnęła.

-  No i jak ty się czujesz, moje dziecko? - spytała Mali, tuląc ją ostrożnie. - Już ci lepiej?

-  Trochę mnie boli, ale wytrzymuję.

-  Przyjechałaś karetką aż ze Stornes! I teraz leżysz w szpita­lu, byłaś operowana i w ogóle...

-  Wcale nie czułam, że jestem operowana.

-  No bo dostałaś znieczulenie, wiesz.

-  To strasznie śmierdziało!

-  Tak, bo to eter.

-  Myślałam, że się uduszę. Kazali mi liczyć, ale daleko chy­ba nie doszłam.

-  A w nocy dobrze spałaś?

-  Tak, dosyć dobrze, tylko miałam mdłości.

Mali poklepała dziecko po policzku.

-  A ja spędziłam noc w hotelu. Nie mogłam być tutaj przy tobie, ale skoro lekarze mówili, że wszystko poszło dobrze, to ja też mogłam odpocząć kilka godzin. Właściwie nie powinnam była dzisiaj tu przyjść przed czasem odwiedzin, ale pielęgniarki zrobiły dla mnie wyjątek. Dlatego nie mogę długo z tobą zostać, zaraz muszę wyjść. Przyjdę jednak znowu o drugiej.

-  A mój tatuś?

-  Oni oboje z Helene przyjadą po południu. Zapytam teraz, czy mogliby do ciebie zajrzeć na parę minut. Jeśli nie, to przyjdą jutro w czasie odwiedzin. A ja jutro wcześnie rano pojadę do domu. Ty będziesz miała tutaj tatusia i Helene.

-  Jesteś bardzo dobra, babciu, że ze mną przyjechałaś.

-  Jeszcze by tego brakowało - rzekła Mali, ściskając jej rącz­kę. - Przecież nie mogłaś jechać sama.

-  A jak myślisz, jak długo będę tu leżeć?

-  Zaraz zapytam lekarza. Ale to potrwa chyba kilka dni.

-  Myślisz, że tatuś mógłby ze mną zostać?

-  Gdyby to miało trwać dłużej, to pewnie będzie musiał wró­cić do domu. Ale zostanie z tobą Helene, przywiezie cię do domu autobusem.

-  Ja teraz nie jestem jeszcze w stanie się podnieść.

-  No pewnie, teraz jeszcze nie. Ale będziesz szybko docho­dzić do zdrowia, zobaczysz. Najważniejsze, że operacja się udała. Wczoraj bardzo się o ciebie bałam.

-  To mama się mną opiekuje. Czułam to w nocy. Ona nie odeszła daleko, babciu.

-  Nie odeszła, masz rację - przytaknęła Mali. - Jestem pew­na, że ona wciąż na ciebie patrzy.

Drzwi otworzyły się cicho i weszła pielęgniarka.

- Myślę, że reszta może poczekać do czasu odwiedzin - powiedziała życzliwie. 

Mali wstała. Była wdzięczna, że w ogóle pozwolono jej posie­dzieć tutaj chociaż chwilkę. Teraz jest przynajmniej pewna, że Mała Mali ma się tu dobrze.

- No to trzymaj się, dziecino, przyjdę znowu o drugiej - po­wiedziała, tuląc wnuczkę. - A ty sobie odpoczywaj, to szybko dojdziesz do zdrowia.

Odwróciła się jeszcze w drzwiach i pomachała dziecku ręką. Mała Mali odpowiedziała tym samym i bladym uśmiechem. Za dobrze to ona nie wygląda, pomyślała Mali, ale na szczęście najgorsze minęło. Mała Mali jest młoda i silna, szybko wróci do zdrowia. I znowu wszystko będzie dobrze.

 

Tym razem nie czekała na autobus, poszła spacerkiem do mia­sta. Miała zamiar wrócić do hotelu i wziąć gorącą kąpiel, bo rano nie zajęła się sobą jak trzeba. Chciała po drodze kupić jakąś nową bluzkę i komplet bielizny. Odczuwała potrzebę włożenia na siebie czegoś czystego.

Znalazła rzemieślniczy sklep krawiecki i kupiła tam wszyst­ko, czego szukała. Z paczką pod pachą poszła do hotelu. Kupiła też gazetę, żeby mieć coś do czytania. Czas będzie się dłużył, zanim nadejdzie pora odwiedzin w szpitalu.

Znalazła się tam bardzo wcześnie. Po drodze kupiła lalkę i obrazki do naklejania dla Małej Mali. Dziecko rozjaśniło się na widok prezentu. Wnuczka opowiedziała, że zjadła już lekki obiad i że czuje się o wiele lepiej niż rano.

-  No i by obchód - mówiła z przejęciem. - Przyszedł cały orszak lekarzy i pielęgniarek. Powiedzieli, że byłam bardzo dzielna.

-  No bo byłaś - zgodziła się Mali. - A mówili coś o tym, jak długo musisz tu zostać?

-  Nie, w każdym razie ja nie słyszałam.

Będę musiała pójść do dyżurnego lekarza i spytać, pomyśla­ła Mali. Trzeba też wyjaśnić, czy Oja z Helene mogą zajrzeć do dziecka, kiedy przyjadą późnym popołudniem. Pewnie bardzo chcą zobaczyć małą i przekonać się na własne oczy, że wszystko jest w porządku.

-  Jutro rano ja pojadę do domu - przypomniała Mali, kie­dy odwiedziny dobiegały końca. - Dbaj tu o siebie i wracaj do zdrowia, żebyś mogła jak najszybciej być znowu w domu. Zapewniam cię, że na twój powrót przygotujemy dużą uroczystość powitalną.

-  A czy dzisiaj po południu tatuś z Helene do mnie przyj­dą?

-  Zaraz zapytam, ale obiecać ci nie mogę. Jeśli będą mogli, to na pewno przyjdą, jeśli nie dostaniemy pozwolenia, to bę­dziesz musiała czekać do jutra, ale na pewno dasz sobie radę.

Dziecko uśmiechnęło się mężnie, Mali spostrzegła jednak, że wargi dziewczynki drżą. Tak bardzo chciała zobaczyć ojca i Helene. Mali pożegnała się z nią pospiesznie i poszła do dyżur­ki, żeby zapytać, jak to będzie.

-  Możemy zrobić mały wyjątek - zgodziła się uprzejmie sio­stra. - Tylko to nie może długo trwać.

-  Nie, nie, oni chcieliby ją tylko zobaczyć - zapewniała Mali.

-  W takim razie zgoda.

Uczucie ulgi przepełniło Mali. Pierwsze, o czym powiedzia­ła Oi i Helene, kiedy wysiedli z autobusu, to że powinni teraz jak najszybciej pojechać do szpitala. Ona wybrała się z nimi, po­kazywała drogę, ale czekała na nich na korytarzu. Wizyta nie trwała dłużej niż dziesięć minut, ale to zawsze więcej niż nic. Spostrzegła, że Helene ma wilgotne oczy, kiedy wyszła z sali.

-  Biedna mała - westchnęła Helene. - Jest taka blada i zmę­czona.

-  Teraz to ona wygląda wspaniale - wtrąciła Mali. - Powin­niście byli zobaczyć ją wczoraj.

-  A to dopiero pech, że musiało się to zdarzyć akurat pod naszą nieobecność - mówił Oja. - No ale Bogu dzięki, dobrze się skończyło. Należą ci się podziękowania za wszystkie kłopoty, mamo.

-  Nie ma mowy o żadnych kłopotach - zaprotestowała Mali. - Bardzo się cieszę, że już nie ma niebezpieczeństwa. Bo był wczoraj taki moment, że poważnie się bałam, co to będzie. Zresztą doktor też nie był wielkim optymistą.

-  No właśnie, my również dużo o tym rozmawialiśmy. Właś­ciwie niewiele spaliśmy dzisiejszej nocy.

-  W takim razie dziś położymy się wcześnie - postanowiła Mali. - Zamówiłam wam pokój w hotelu. Teraz jednak pójdzie­my coś zjeść. Myślę, że wy też nie jedliście jeszcze obiadu?

-  Nie, minęło sporo czasu od ostatniego posiłku, chętnie coś zjemy.

Był to bardzo miły obiad w małej restauracji w mieście.

-  Podróż poślubna nie bardzo wam się udała - powiedziała Mali przy deserze. - Chyba nie tak ją sobie wyobrażaliście?

-  Cieszymy się teraz, że Malej Mali nic się nie stało. Ja zosta­nę jeszcze jeden dzień, dopiero później wrócę do domu, więc ten dzień również spędzimy razem. A potem Helene zostanie i po­czeka, aż Mała Mali wyzdrowieje. Tak się umówiliśmy, prawda, Helene?

Ona skinęła głową.

-  Ja się dowiadywałam w szpitalu dzisiaj rano - poinformo­wała Mali. - Mówią, że Mała Mali może być wypisana w piątek. Więc niedługo będziesz sama, Helene, skoro Oja ma zostać tutaj na jutro. W takim razie sama spędzisz tylko czwartek, a to chyba jakoś zleci.

-  Oczywiście, dam sobie radę - skinęła Helene. - Pochodzę trochę po sklepach.

-  Ja wczoraj byłam w sklepie rzemieślniczym - powiedziała Mali. - Nie ma jeszcze wielkiego wyboru, ale i tak miło jest po­chodzić i popatrzeć.

-  W Trondheim dostałam nową sukienkę - uśmiechnęła się Helene. - Więc teraz skończy się chyba na oglądaniu.

-  Możesz sobie kupić, jeśli coś ci się spodoba - oznajmił Oja wielkodusznie. - I może kupiłabyś też nową sukienkę dla Małej Mali. Ona potrzebuje czegoś na pociechę.

- Kupię, jeśli znajdę coś ciekawego - zgodziła się Helene.

Wolno wracali do hotelu. Potem Mali zadzwoniła znowu do Havarda i poinformowała, że wszystko jest w najlepszym po­rządku, że Oja i Helene przyjechali.

-  W takim razie ja wrócę do domu autobusem jutro rano - zakończyła.

-  No to ja wyjadę po ciebie do Opphus. Będę tam czekał, kiedy przyjedziesz.

-  Cieszę się na powrót do domu.

-  I ja się cieszę, że wracasz.

Mali położyła się, długo leżała i wsłuchiwała się we wszyst­kie nieznajome dźwięki, jakie docierały do niej z zewnątrz. Naprawdę cieszyła się z powrotu do domu. Nie przywykła do takich pospiesznych wyjazdów do miasta. Tyle było ostatnio na­pięcia, myślała. Czuła się zmęczona. Bo też rzeczywiście miała czym. Wesele, Bakken, wszystkie inne sprawy. Teraz czeka ją kilka spokojnych dni, zanim zacznie się mycie owiec, a potem jesienne uboje. Wkrótce znowu święta, ze wszystkimi przygoto­waniami, które co roku trzeba wykonać.

Złożyła ręce i jeszcze raz podziękowała Panu Bogu. Tym ra­zem okazał im łaskę.

-  Czy byłbyś taki miły i pomógł mi wieczorem z matmą, Jonannes? - Johanne stała przed nim z prośbą w oczach. Położył jej rękę na ramieniu.

-  Boisz się jutrzejszej klasówki?

-  Ja na pewno wszystko zawalę - westchnęła dziewczyna.

-  Skąd ten pesymizm? Pouczymy się trochę i będzie dobrze. Ale czy tym razem mogłabyś ty przyjść do mnie?

-  A twoja gospodyni się zgodzi?

-  Zgodzi się, tylko że to nie może trwać do późna.

-  W takim razie przyjdę o siódmej.

Johannes bez słowa skinął głową i patrzył na odchodzącą Jo­hanne. Nigdy nie miał tego dość. Zdarzało się, że nawet na lek­cjach pogrążał się w marzeniach, siedział i wpatrywał się w jas­ny koński ogon na jej delikatnym karku. Coraz częściej myślał o tym, że którejś niedzieli powinien zawieźć ją do domu, kiedy jednak jej o tym wspomniał, ona zaprotestowała.

-  Jest jeszcze za wcześnie - powiedziała, ściskając mu rękę. - Oni by nie zrozumieli.

-  No to może w święta w takim razie?

-  No może, w święta chyba bym mogła przyjechać na parę dni - rozpromieniła się Johanne. - To by było możliwe.

Johannes zaczął się już cieszyć na świąteczne ferie. Wiedział, że najpierw musi porozmawiać z rodzicami, czy wolno mu za­prosić przyjaciółkę. Może oni odmówią, myślał ponuro. Musi podjąć ten temat przy najbliższej wizycie w domu. Muszą się zgodzić!

Gunnar wciąż mu dokuczał, jeśli chodzi o Johanne.

-  Z tą Johanne to jakaś bardzo poważna sprawa - mówił z przejęciem. - Powinieneś był raczej znaleźć sobie dziewczynę, której nie traktowałbyś aż tak serio.

-  Nie chcę słuchać takiego gadania - burknął Johannes ze złością.

-  A jak daleko w takim razie zaszły sprawy z Johanne?

-  Nie wiem... - Johannes zwlekał z odpowiedzią, nie był pewien, ile może wyznać przyjacielowi. - Po prostu chcę z nią chodzić.

-  No widzę, prawie się nie rozstajecie - mówił Gunnar. - Ty w ogóle innych nie widzisz.

Na to Johannes nie odpowiedział. Ale jest tak, jak Gunnar mówi, pomyślał. Widzę tylko Johanne.

-  Co myślisz o ostatniej zabawie? - spytał Gunnar.

-  Wciąż nie wiem, czy to jest dla mnie.

-  Bo się jeszcze nie przyzwyczaiłeś. Ale następnym razem też przyjdziesz?

-  Na razie nie będzie żadnej zabawy, o ile pamiętam.

-  Tak, trzeba czekać prawie trzy tygodnie.

-  No to porozmawiam z Johanne.

-  Można by pomyśleć, że wy już jesteście po ślubie - wes­tchnął Gunnar. - W takiej sytuacji nie bawisz się chyba zbyt do­brze.

-  Nic podobnego, mam się znakomicie - zaprotestował Jo­hannes i powiedział to szczerze. Nigdy w życiu nie było mi le­piej, myślał. Ma szkołę, muzykę i Johanne. Czego więcej miałby pragnąć?

Tego dnia pospiesznie wracał ze szkoły, z ustami pełnymi je­dzenia poinformował przy obiedzie pannę Sunde, że wieczorem przyjdzie do niego Johanne.

-  To moja koleżanka z klasy, która potrzebuje pomocy w matematyce - wyjaśniał, czując, że uszy mu płoną.

-  Dobrze, tylko nie może zostać do późna.

-  Nie zostanie, sam tego dopilnuję.

-  Więc ty się bardzo dobrze uczysz, Johannes?

-  No, daję sobie radę.

-  I słyszę, że ćwiczysz też na skrzypcach. To dobrze, muzyki nie powinieneś zaniedbywać.

-  Nie, staram się mieć dla niej czas.

Zamierzał dziś wieczorem zagrać dla Johanne. Prosiła go o to wielokrotnie, ale zwykle to on chodził do niej, więc nie było okazji. Dzisiaj jednak będę grał, postanowił.

Czas najwyższy, żeby dzielić się z nią także muzyką.

 

Johannes czekał na swojego gościa z bijącym sercem. Posprzątał w pokoju i położył skrzypce na stole. Chciał zapytać, czy ona woli najpierw posłuchać muzyki, czy też chciałaby popracować nad matematyką. Sam uważał, że najlepiej zacząć od matematy­ki, to potem będą mieć czas już tylko na przyjemności.

Johanne była tego samego zdania, zasiedli więc najpierw do książek. Johannes tłumaczył najlepiej, jak potrafił, spokojnie i cierpliwie, powoli Johanne zrozumiała prawie wszystko.

-  Powinieneś być nauczycielem, Johannes - westchnęła na koniec i przeciągnęła się. - Uczę się od ciebie dużo więcej niż od nauczyciela w szkole.

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Serce podskoczyło Johannesowi do gardła, objął dziewczynę i przytulił mocno.

-  No a teraz mógłbym ci zagrać.

-  Och tak, długo na to czekałam. Zagraj, Johannes. Przeniosła się na jego łóżko, on zaś stanął przy stole ze skrzypcami pod brodą. Grał Ave Maria, Arię i kilka utworów, które sam skomponował.

Johanne siedziała z podciągniętymi pod brodę kolanami i słuchała. Patrzyła na niego wzruszona, ale on tego nie widział. Grał z zamkniętymi oczyma. Często tak było. Lepiej się wtedy koncentrował. Bardziej zbliżał do muzyki, tak mu się wydawało. Kiedy w końcu opuścił smyczek, stał przez chwilę oparty o stół.

-  Och, Johannes - wyszeptała dziewczyna. - To było cu­downe.

-  Podobało ci się?

-  Tak, jesteś fenomenalnym skrzypkiem. Nie miałam po­jęcia.

-  Fenomenalny to może nie jestem...

-  Owszem, na pewno jesteś. Grałeś tak, że chciało mi się płakać.

Johannes odłożył skrzypce, podszedł do łóżka i usiadł obok Johanne. Ona zarzuciła mu ręce na szyję i pociągnęła go za sobą. Oboje upadli na łóżko.

-  Jestem z ciebie taka dumna - szeptała z wargami przy jego policzku. - Jesteś taki utalentowany.

Johannes zaczął ją całować. Ona splotła ręce na jego karku i wtuliła się w niego. Czuł jej jędrne piersi, słyszał, że oddycha szybciej. Gładził rękami okrągłe biodra i długie nogi. Ona prę­żyła się przy nim, bardziej gorąca i bardziej chętna niż kiedy­kolwiek przedtem. To chyba muzyka, pomyślał oszołomiony i uniósł się na łokciu.

-  Ja cię kocham, Johannesie.

-  A ja kocham ciebie.

-  Czy przyszło ci kiedyś go głowy, że mamy prawie takie same imiona?

-  No właśnie, masz rację.

-  To dlatego, że zostaliśmy dla siebie stworzeni - szepta­ła. - Ty i ja. Johanne i Johannes.

Wsunął jedną rękę pod jej sweter i zaczął pieścić pierś. Dziewczyna nie protestowała. Nie powstrzymywała go. Johan­nes z trudem oddychał, wsunął palce pod jej stanik, wtedy Jo­hanne jęknęła i zaprotestowała. Johannes cofnął rękę, w głowie mu się kręciło od tego, na co się ważył.

-  Nie miałem zamiaru...

-  A ja chciałam - wyznała cicho.

Johannes usiadł, kompletnie oszołomiony, przeczesywał ręką włosy. Ona znowu się do niego przytuliła, czuł jej gorący oddech.

W głębi domu trzasnęły drzwi i oboje odskoczyli od siebie gwałtownie. Johannes pospiesznie wstał.

-  No, pora kończyć wieczór - zawołała panna Sunde przez drzwi. - Zrobiło się późno.

-  Tak, Johanne już wychodzi - poinformował Johan­nes. - Odprowadzę cię do domu - wyszeptał. - Nie możesz cho­dzić sama po mieście.

Dziewczyna zebrała książki i włożyła je do torby. Potem wy­mknęli się na korytarz, włożyli buty i wyszli na dwór. Szli objęci i przytuleni do siebie.

-  Grałeś tak pięknie, Johannesie. Myślę, że powinieneś zo­stać skrzypkiem, tak jak twój ojciec.

-  Tylko że z tego niełatwo jest się utrzymać. Człowiek musi być bardzo utalentowany.

-  Ale ty jesteś.

-  Powinnaś posłuchać mojego ojca.

-  Mam nadzieję, że kiedyś posłucham.

-  Tak się cieszę, że ci się podobało, bo muzyka zawsze była częścią mojego życia.

-  Ja to rozumiem. Będziesz musiał mi znowu zagrać.

-  Oczywiście, kiedy tylko zechcesz.

Stali jeszcze przez chwilę w cieniu kolo jej domu, obejmując się nawzajem. Jej wargi były ciepłe i miękkie. Jak ona ładnie pachnie, myślał Johannes.

-  Dobranoc - powiedział szeptem. - I śpij dobrze. Jutro wszystko pójdzie jak po maśle.

-  Patrz, a ja prawie zapomniałam o klasówce - westchnęła Johanne cicho. - Jestem przepełniona twoją muzyką.

Bardzo mu się to spodobało. Znaczyło to dla niego bardzo wiele. W drodze do domu rozmyślał o tym, że napisze dla niej utwór muzyczny. Dla Johanne, tak go nazwie. Dla jego Johan­ne.

Kiedy się położył, przez chwilę leżał, nie śpiąc. Wyobrażał sobie, że Johanne leży w jego łóżku. Objął dużą poduszkę i przy­tulił do niej głowę. Zamknął oczy i przypominał sobie ciepłe piersi Johanne. Ona jest wszystkim, czego pragnę, myślał. Będę traktował ją z wielkim szacunkiem, tak jak na to zasługuje. Ni­gdy nie zrobię niczego, czego ona sama by nie chciała. Dzisiaj powiedziała, że nie miała nic przeciwko temu, żeby dotykał jej piersi. Zrobi to znowu przy najbliższej okazji. Może nawet ją tam pocałuję, pomyślał oszołomiony. Jeśli ona zechce, oczywiście.

Z westchnieniem wtulił się jeszcze mocniej w poduszkę i za­snął.

ROZDZIAŁ 17.

 

Oja wrócił z Kristiansund, ale powrót Małej Mali został odło­żony do soboty. Czekała ją długa podróż autobusem, lekarze uznali więc, że lepiej będzie, jeśli spędzi w szpitalu jeszcze jeden dzień. Szybko wraca do zdrowia, różnicę widać już po tej jed­nej dobie, którą tam spędziłem, opowiadał Oja. Helene została i miała wrócić z małą, jak się umówili.

W sobotę Mali upiekła ciasto czekoladowe i tort Tosca. Cała rodzina ze Wzgórza miała przyjść na kawę po południu, kiedy Mała Mali i Helene będą już w domu. Zaproszono też Dorbet z dziećmi, szykuje się więc uroczyste powitanie chorej - myślała Mali.

No bo też to wielkie święto. Oja pojechał po nie do Opphus, a Mali stała na ganku i czekała, kiedy bryczka wjechała na dzie­dziniec.

Mała Mali wysiadała bardzo ostrożnie. W ranie wciąż miała szwy, które odczuwała przy każdym ruchu. Po czternastu dniach będzie musiała znowu pojechać do lekarza. Zbladła w szpitalu, ale uśmiechała się promiennie.

-  No to jesteś znowu w domu - przytulała ją Mali. - Nawet nie wiesz, jak myśmy na ciebie czekali. Ale czujesz się chyba do­brze?

-  Trochę ciągnie mnie w okolicach rany, kiedy chodzę, ale już nic mnie nie boli.

-  Wkrótce wszystko wróci do normy - zapewniała Mali. - Trzeba tylko poczekać na zdjęcie szwów.

Buzię Małej Mali wykrzywił grymas, kiedy to usłyszała.

-  Ale to trwa tylko chwilkę - wyjaśniła Mali pospiesz­nie. - Zobaczysz, nawet nic nie poczujesz. Naprawdę nie ma się czego bać.

Małą Mali ułożono na tapczanie i okryto pledem. Marilena siedziała obok i wypytywała o wszystko, co się stało, poczynając od chwili, kiedy do Stornes przyjechała karetka, żeby ją zabrać. I Mała Mali opowiadała, o długiej podróży, o zapachu eteru, o le­karskim obchodzie i o operacji oraz o tym, jak to jest, kiedy się leży w szpitalu.

Marilena siedziała i słuchała z wytrzeszczonymi oczyma.

-  A ja nigdy nie byłam w szpitalu.

-  My wszyscy bardzo się cieszymy, że nie musiałaś - roze­śmiała się Tordhild. - Szpital jest dobry, kiedy człowiek potrze­buje pomocy, ale naprawdę nie ma za czym tęsknić.

Podano ciastka i sok dla dzieci, kawę dla dorosłych. Nawet Mała Mali zjadła dwa duże kawałki czekoladowego ciasta.

-  Już to mówiłam, ale muszę powtórzyć, że mieliście wspa­niałe wesele, Helene - rzekła Dorbet. - Jesteś zadowolona?

-  O tak - odparła tamta rozpromieniona. - Jestem bardzo zadowolona.

-  Ale podróż poślubna skończyła się chyba inaczej, niż my­ślałaś.

-  Najważniejsze, że wszystko poszło jak trzeba. Poza tym spę­dziłam dwa miłe dni w Kristiansund, chociaż tęskniłam za Oją.

-  A ten Martin Bakken trzyma się naprawdę znakomi­cie - wtrąciła Tordhild z ustami pełnymi ciasta. - Ile on ma teraz lat?  

-  Na wiosnę skończył pięćdziesiąt - poinformowała Mali.

-  Tak, myślałam, że mniej więcej tyle musi mieć. Chociaż szczerze mówiąc, nie wygląda na to. A żony tym razem ze sobą nie zabrał?

-  Martin jest znowu rozwiedziony.

-  Nie, znowu rozwiedziony, to pierwszym razem też się roz­wiódł?

-  Tak - przytaknęła Mali trochę niechętnie. - I drugie mał­żeństwo też się tak skończyło. W Ameryce często zdarzają się rozwody.

-  A ty nie chciałabyś się wybrać do Ameryki, Dorbet? - Tord­hild najwyraźniej nie zamierzała zmienić tematu.

-  Oczywiście, że bym chciała. Ale muszę poczekać, aż dzieci trochę podrosną.

Mali nie podobało się to, że rozmowa przybrała taki obrót, i próbowała ją skierować na codzienne sprawy.

-  A kiedy sprowadzicie krowy do obór w Granvold? - spyta­ła córkę.

-  No, myślę, że w najbliższych dniach - odparła Dor­bet. - Musimy to zrobić, zanim owce zejdą na dół. Będzie to o tej samej porze co zwykle. Jeśli pogoda się utrzyma - dodała.

-  Żeby tylko nie spadł śnieg, to deszcz tak bardzo nie prze­szkodzi.

-  Śnieg chyba też nie, bo taki śnieg długo nie poleży - uzna­ła Dorbet. - O tej porze roku to przeważnie jest błoto.

-  No to będziemy mieć pierwsze Boże Narodzenie w czasie pokoju - przypomniała Tordhild.

-  No właśnie, już samo to, że nie trzeba zaciemniać okien, jest wielką ulgą - westchnęła Mali. - Zresztą z czasem będzie też więk­szy wybór w sklepach. Ale wszystko wymaga czasu - dodała.

Zbliżał się czas obrządku i przyjęcie dobiegało końca. Na dworze było już całkiem ciemno. Mali wyprowadziła gości na ganek i życzyła im szczęśliwej drogi do domu. Sama wróciła do izby i zaczęła sprzątać ze stołu.

-  Czy mogę powklejać te obrazki, które dostałam od ciebie w szpitalu? - spytała Mała Mali z tapczanu.

-  Powinnaś pójść na górę i przynieść album do obrazków.

-  Zaraz to zrobię.

-  No, jak chcesz wklejać, to proszę bardzo. Trzeba jednak podłożyć gazetę, żebyś nie nabrudziła.

Kiedy Mali zaczęła przygotowywać kolację, wnuczka siedzia­ła zajęta swoimi sprawami. Jak to dobrze mieć ją znowu w domu, pomyślała Mali, zerkając na dziecko. Tym razem szczęście im dopisało. Odczuwała z tego powodu szczerą wdzięczność do Pana Boga.

Następnego dnia sprowadzono krowy do obejścia.

Mali stała na ganku razem z obiema wnuczkami i przygląda­ła się dobrze znanemu widowisku. Zewsząd słychać było stukot kopyt i paniczne ryki. Tak jest każdego roku. Wtedy nikomu nie wolno kręcić się po dziedzińcu, trzeba być bardzo ostrożnym. Kiedy zwierzęta są takie zestresowane i przerażone jak teraz, mogą człowieka stratować. Mali dobrze pamiętała tamten dzień, kiedy oszalała krowa o mało nie zabiła Siverta. Był wtedy ma­leńkim dzieckiem. Johan rzucił się synowi na pomoc. To było najwspanialsze, czego Johan Stornes dokonał w swoim życiu, myślała Mali. Sam został ciężko ranny, ale wyszedł z tego bez szkody.

Mężczyźni kierowali krowy ku drzwiom obory. Była to bar­dzo męcząca i niebezpieczna praca, trzeba było wielkiego wysił­ku, zanim krowy znajdą się na swoich miejscach. Kiedy już się z tym uporali i Havard wyszedł z obory, Mali przyglądała mu się badawczo.

-  Jesteś bardzo blady.

-  Nie wiem, co to jest, ale nie czuję się całkiem zdrowy.

Havard rzadko do czegoś takiego się przyznawał.

Mali po­czuła skurcz niepokoju i przyjrzała się mężowi uważniej.

-  Jak to nie całkiem zdrowy?

-  Sam nie wiem... ale taki jestem ciężki i zmęczony, czuję coś jakby mdłości. Ale to chyba nic poważnego.

Coś jednak musi być, skoro on sam o tym mówi, myślała Mali. Przez te wszystkie lata zdrowie im dopisywało, zarówno jej, jak i Havardowi. Oboje uniknęli poważniejszych chorób. No ale możliwe, że z wiekiem to się zmieni, w każdym razie trzeba być przygotowanym.

Kiedy wieczorem kładli się do łóżka, Mali przytuliła się do Havarda i położyła głowę na jego piersi.

-  No i jak się teraz czujesz?

-  Już mi przeszło, jest wyraźna różnica. To chyba nie było nic, czym trzeba by się przejmować.

Mali odetchnęła z ulgą. Rzeczywiście, musiała to być jakaś przejściowa niedyspozycja. Każdy to miewa.

-  Kiedy sprowadzimy owce na dół?

-  Z pogodą nie jest źle, w takim razie zaczekajmy jeszcze trochę. Nie ma pośpiechu.

-  Mycie owiec jest w każdym roku coraz cięższą pracą - wes­tchnęła Mali. - W tym roku będziemy mieć pomoc Helene. Ona jest młoda i silna.

-  Ty też jesteś silna - wtrącił Havard.

-  Owszem, owszem, ale już nie tak jak kiedyś. Plecy zaczy­nają mi dokuczać.

-  No to w tym roku powinnaś odpocząć. Są ludzie, którzy mogą cię zastąpić.

-  No coś ty, Ingeborg nie mogę posłać do takiej roboty. Jej plecy na to nie pozwalają.

-  No to Ane i Helene zrobią większość.

-  Nie, ja muszę im pomóc.

-  No a jak teraz twoja praca w tkalni, Mali? Od jakiegoś cza­su nie widzę, żebyś chodziła do pracowni.

-  Teraz jest tam tak pusto. Bakken zabrał wszystko, co mia­łam.

-  No właśnie, Bakken - westchnął Havard i przeciągnął się. - Mam nadzieję, że szybko go znowu nie zobaczymy.

-  A co ty masz przeciwko niemu?

-  Ten facet zaburza mi poczucie bezpieczeństwa.

-  Ja to się najbardziej boję, że on wabi Dorbet do Amery­ki - westchnęła Mali. - Ona ma wielką ochotę na taki wyjazd, a on ma ochotę na wizytę. Bo to by miało wielkie znaczenie dla jego sklepu, ja to rozumiem, ale...

-  Czy wyjazd Dorbet byłby czymś gorszym niż twój wy­jazd?

-  Dorbet jest jeszcze bardzo młoda - zaprotestowała Mali. - No i ma małe dzieci.

-  Owszem, owszem... Ja wcale nie mówię, że powinna je­chać, ale w ostatnich latach Dorbet bardzo wydoroślała.

-  Możliwe, ale w Ameryce czekałoby ją zbyt wiele pokus.

-  No tak, ty coś o tym wiesz - westchnął.

Mali nic na to nie odpowiedziała. Przytuliła się tylko do niego i przez dłuższy czas leżeli w milczeniu. Mali nie chciała rozmawiać o Bakkenie i Ameryce, to jest zamknięty rozdział. Przyszłość należeć będzie do niej i Havarda, jeśli tylko będziemy zdrowi i Bóg pozwoli nam żyć jeszcze razem. Tylko to ma jakieś znaczenie.

Popatrzyła na męża.

-  Czy ty mnie kochasz, Havardzie?

-  A ty, się jeszcze pytasz? - roześmiał się, tuląc ją do sie­bie. - Przecież dobrze o tym wiesz, Mali. Jeśli jest coś pewnego w moim życiu, to to, że ciebie kocham.

-  I ja też kocham ciebie.

-  A to, to już prawdziwy cud. Po tych wszystkich latach? Ty, która mogłaś mieć każdego, kogo byś zechciała?

-  Ja mam tego, którego chciałam, Havardzie.

-  Ale ja nie jestem dla ciebie wystarczająco dobry.

-  Jesteś, jesteś - zapewniała, układając się przy nim wygod­niej. - I w dodatku wiesz, że jesteś.

To ja nie jestem wystarczająco dobra dla niego, pomyślała. Jak zwykle, kiedy wspominała tamte sprawy, poczuła ból w pier­si. Co by Havard powiedział, gdyby poznał prawdę? Znowu po­czuła dojmujący skurcz żołądka. Gdyby tak Havard dowiedział się o Torgrimie i Małym Havardzie! Na pewno by ją zostawił, nie wątpiła w to ani przez chwilę. On mnie kocha, bo nie zna praw­dy, pomyślała z rozpaczą. Nie ma wybaczenia dla tego, co ja mu zrobiłam.

Ale Havard nigdy nie może się o tym dowiedzieć. Mali nie zniosłaby, gdyby musiała patrzeć, jak miłość gaśnie w jego oczach, nie zniosłaby jego pogardy, jego gniewu. Nie przeżyłaby też, gdyby ją porzucił. To niech już lepiej do końca życia dręczą ją wyrzuty sumienia. Nigdy ani słowa na tamte tematy mu nie powie. Nigdy.

Długo leżeli mocno objęci i tak też zasnęli.

 

Owce zeszły z gór, zostały wymyte i wypuszczone na pastwisko, żeby wyschły przed strzyżeniem. Jak dotychczas wszystko szło lepiej, niż Mali się obawiała. Oczywiście czuła pracę w obolałym kręgosłupie, ale nigdy nie było tak źle, żeby następnego ranka nie mogła podnieść się z łóżka. Helene stanowiła wielką pomoc i Mali nie szczędziła jej pochwał. Wychwalała synową na wszel­kie sposoby, tamta rumieniła się i sprawiała wrażenie onieśmielonej. Mali wiedziała jednak, że bardzo to lubi.

Mała Mali pojechała do lekarza, który wyjął jej szwy. Te­raz znowu była pełną życia dziewczynką, grzeczną i wesołą jak przedtem. Najwyraźniej operacja nie zostawiła żadnych złych wspomnień.

-  Brakuje nam trochę mąki, by zakończyć wyrabianie chle­ba - powiedziała Ane znad dzieży z ciastem.

-  To ja pójdę i przyniosę - ofiarowała się Mali. - I tak mia­łam zajrzeć do spichlerza, żeby zobaczyć, ile mięsa nam jeszcze zostało. Może nawet jutro będziemy mieć na obiad kiełbaski.

-  Chyba nikt przeciwko temu nie zaprotestuje - uśmiechnę­ła się Ane.

Mali wzięła ze spiżarki miskę do mąki, otuliła się chustką i wyszła w szary, wilgotny jesienny dzień. Havard rąbał pod szo­pą drzewo.

Mali przeszła obok niego.

-  Nie pracuj tyle.

Havard wyprostował się i wytarł pot z czoła.

-  Zaraz kończę, zostało mi już niewiele.

-  Myślę, że jutro pozwolimy sobie przygotować kiełbaski na obiad - poinformowała go Mali.

-  Miło to słyszeć.

-  Jak myślisz, kiedy możemy zacząć strzyc owce?

-  Dopiero co je oglądałem. Schną już od kilku dni i jeśli dzisiaj w nocy nie spadnie deszcz, to moglibyśmy zacząć jutro. Dobrze byłoby mieć to już za sobą.

Nagle zesztywniał. Twarz wykrzywiła mu się w bólu, jedną rękę podniósł do gardła. Jakby ktoś podciął mu kolana, pomy­ślała Mali. Siekiera wysunęła się z jego ręki, po czym Havard z jękiem upadł na ziemię.

Mali przez moment stała przerażona i tylko patrzyła. Zaraz jednak ocknęła się i zaczęła działać. Odrzuciła miskę, pochyliła się nad mężem i ułożyła go na plecach. Twarz miał szarą niczym popiół i mocno sine wargi.

- Havard! - krzyknęła zrozpaczona i potrząsała nim z całej siły. - Havard!

Ale on nie odpowiadał.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron