Leskow Mikołaj CZŁOWIEK NA WARCIE 2


Mikołaj Leskow

CZŁOWIEK NA WARCIE

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wydarzenie, które poniżej podajemy uwadze łaskawego czytelnika, jest wzruszające a zarazem przerażające ze względu na wagę, jaką miało dla bohatera niniejszej opowieści, zakończenie zaś całej historii jest tak oryginalne, że nigdzie chyba poza Rosją nic podobnego stać by się nie mogło.

Ta prawdziwa historia, o charakterze po części dworskim, po części zaś historycznym, nieźle maluje obyczaje i stosunki, panujące u nas w latach trzydziestych bieżącego dziewiętnastego stulecia, czyli w okresie nader ciekawym, acz mało zbadanym.

W opowieści naszej nie masz ani krzty zmyślenia.

ROZDZIAŁ DRUGI

Zimą roku , około święta Jordanu, w Petersburgu nastała gwałtowna odwilż. Rozmokrzyło się niczym na przedwiośniu: śnieg tajał, z dachów spadała kapież, lód na rzekach zsiniał i podszedł wodą. Na Newie, przed Pałacem Zimowym, ukazały się głębo

kie przetainy. Wiatr dął ciepły, zachodni, ale silny, pędząc od nadmorza falę. Działobitnia dawała ostrzegawcze strzały.

Wartę pałacową sprawowała kompania pułku Izmajłowskiego pod dowództwem młodego kapitana Nikołaja Iwanowicza Millera —• tego, który był później generałem broni i dyrektorem liceum. Był to człowiek wysoce wykształcony, mający świetną pozycję w świecie, o poglądach, jak to się mówiło, „humanitarnych", które nie uszły uwagi zwierzchności i zaszkodziły mu nieco w szybszym robieniu kariery. Jeśli chodzi o wykonywanie swych obowiązków, był to służbista, na którym można było polegać: zresztą wartowanie w pałacu nie narażało pod ten czas nikogo na niebezpieczeństwo, czasy bowiem były najzupełniej spokojne i bezprzygodne. Należało tylko punktualnie rozstawiać i zmieniać posterunki — to wszystko. I właśnie jak na złość podczas pełnienia służby przez kompanię kapitana Millera zaszedł wypadek niezwykły, zatrważający, o którym dziś pamiętają zaledwie nieliczni, dożywający swego wieku ludzie tamtocześni.

ROZDZIAŁ TRZECI

Z początku w wartowni wszystko przebiegało jak najlepiej: wyznaczono i porozstawiano posterunki w porządku wzorowym. Cesarz Mikołaj, będąc w dobrym zdrowiu, zażył wieczornej przejażdżki, po powrocie zaś udał

się na spoczynek. Wnet i pałac cały usnął. Zapadła noc milcząca. W wartowni cisza. Kapitan Miller wyjął czyściutką chustkę do nosa i przyszpilił do safianowego oparcia fotela, tradycjonalnie zaświechtanego. Dla zabicia czasu postanowił czytać, był bowiem zapalonym miłośnikiem książek. Pogrążony w czytaniu nie nudził się i nie spostrzegał, jak mijała noc. Wtem około godziny drugiej przeraził go jakiś niezwyczajny hałas: przed nim stał blady jak ściana, wylękniony podoficer wartowniczy bełkocząc:

— Nieszczęście, wasza wielmożność, nieszczęście !

— Co się stało?

— Straszny wypadek się zdarzył!

Zdjęty trwogą Miller zerwał się na równe nogi i z trudem dopytał się w końcu podoficera, co to za „nieszczęście", co to za „straszny wypadek".

ROZDZIAŁ CZWARTY

Rzecz miała się tak. Niejaki Postnikow, szeregowiec pułku Izmajłowskiego, stojąc na warcie przed obecnym podjazdem Jordanowym, posłyszał, że na wprost niego, w przetainie, która się utworzyła w tym miejscu na Newie, ktoś tonie wzywając rozpaczliwie ratunku.

Postnikow, chłop pańszczyźniany, z natury wrażliwy był i bardzo uczuciowy. Słysząc z oddali krzyki i jęki człowieka tonącego,

drętwiał i truchlał, z przerażeniem rozglądając się na prawo i lewo po nabrzeżu, ale jak na złość nigdzie żywego ducha.

Nie ma nikogo, kto by pośpieszył z pomocą tonącemu, który tak długo i uporczywie walczy z żywiołem.

Zdawałoby się, że powinien już pójść na dno — a jednak nie tonie! Jego głuche jęki i wołania to słabną i milkną, to znowu wzmagają się — i to coraz bliżej nabrzeża pałacowego. Widać nie stracił jeszcze przytomności i brnie w dobrym kierunku, wprost na światło latarni, lecz mimo to nie uratuje się, bo właśnie na tej drodze wpadnie w przeręblę jordanową. Nurknie pod lód — i amen... Oto ucichł, lecz po chwili na nowo chlebocze się i jęczy: „Ratunku, ratunku!" I już całkiem blisko, tuż, tuż, bo słychać wyraźnie plusk i chlupot.

Postnikow doszedł do wniosku, że uratować tego człowieka jest rzeczą niezmiernie łatwą. Trzeba zbiec na dół, rzucić mu sznur albo podać jakąś żerdź czy po prostu karabin, za który się uchwyci i wylezie z wody. Ale Postnikow pamięta, że jest żołnierzem i złożył przysięgę; wie, że stoi na warcie, a wartownikowi w żadnym wypadku, za nic na świecie, nie wolno opuścić swej budki.

Atoli serce Postnikowa nie chce go słuchać: kraje się z litości, wali jak młotem, zamiera, nie mogąc znieść tych jęków i szlochów... Gdybyż to serce można wydrzeć i zdeptać

nogami! Cóż to za boleść patrzeć, jak bliźni ginie, i nie móc go ratować. A prawdę mówiąc, to zupełnie łatwo... Budka przecie nie ucieknie i nic złego się nie stanie. „Podskoczę do niego — myśli. — Nikt nie widzi... O, Boże, niechby już koniec! Znowu jęczy..."

W ciągu tej półgodziny, kiedy to wszystko się działo, Postnikow tak sobie stargał nerwy, że — jak powiadał potem — doznał „zaćmienia rozumu". A był to żołnierz rzetelny, łebski, rozsądny, który doskonale zdawał sobie sprawę, że za opuszczenie posterunku czeka go wyrok sądu wojskowego, skazujący na kije, ciężkie roboty, może nawet „rozstrzał". Ale od wzburzonej rzeki słychać było coraz gwałtowniejsze jęki, bulgotanie wody i rozpaczliwe szamotanie się tonącego.

— Ratunku! Tonę! Ratunku!

A tu zaraz przerębla jordanowska... Koniec!

Postnikow raz jeszcze rozejrzał się na wszystkie strony: nikogusieńko nie ma. Tylko latarnie chwieją się od wiatru i migocą, i z wiatrem leci ten krzyk urywany... może ostatni krzyk... Jeszcze jeden plusk, jeszcze jeden wrzask jednostajny — i w wodzie coś zabulgotało.

Wartownik nie wytrzymał dłużej — zszedł z posterunku.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Z bijącym sercem zbiegł po kładce na lód, dobrnął do przetainy, zobaczył szamoczącego się w wodzie człowieka. Podał mu karabin. Tonący chwycił za kolbę, Postnikow za bagnet i wyciągnął nieszczęśnika na twardy lód.

Obydwaj byli przemoczeni do nitki, niedoszły topielec zaś, wyczerpany okropnie, dygotał i słaniał się na nogach. Toteż szeregowiec Postnikow nie miał sumienia zostawić go w takim stanie: wyprowadził go tedy na nabrzeże i począł rozglądać się dokoła wypatrując, komu by tu powierzyć uratowanego człowieka. A właśnie kiedy się to wszystko działo, ukazały się na nabrzeżu sanki. Siedział w nich oficer istniejącej podówczas „nadwornej kompanii inwalidów". Później kompania ta została skasowana.

Osobnik ten, który się napatoczył Postnikowowi tak bardzo nie w porę, musiał być chyba jakiś nierozgarnięty wartogłów a przy tym kawał franta. Wysiadł z sań i dalejże wypytywać:

— Coście za jedni? A to co za człowiek?

— Tonął... już się zachłysnął — wybąkał Postnikow.

— Jak to tonął? Kto? Ty? Dlaczego w t akim miejscu?

A tamten nie może się jeszcze wysapać i wyprychać. Postnikow zaś, niewiele myśląc, karabin na ramię i szust do swojej budki.

Nie wiadomo, czy oficer połapał się w tej

całej historii, ale nie badał już dalej, tylko wpakował owego człowieka do sanek i zawiózł go na ulicę Morską do cyrkułu w dzielnicy Admiralicji. Tu oświadczył, że przemoknięty człowiek, którego przywiózł, tonął w przetalnie na wprost pałacu i że on, oficer, uratował go z narażeniem życia.

Ów zaś, uratowany — mokrzuteńki, zziębnięty, wyczerpany — omdlał z tego przelęknienia i wysiłku i było mu najzupełniej wszystko jedno, kto go wyratował.

Zakrzątnął się koło niego zaspany felczer policyjny; tymczasem w kancelarii spisywano protokół z zeznania pana oficera, zdumiewając się, z właściwą policji podejrzliwością, że taki suchutki wyszedł z wody. Pan oficer zaś, jako że miał wielką chrapkę na medal „Za ratowanie ginących", tłumaczył to szczęśliwym zbiegiem okoliczności, atoli tłumaczył jakoś bałamutnie i nieprzekonywająco. W końcu zbudzono naczelnika cyrkułu i postanowiono zbadać rzecz na miejscu.

Tymczasem w wartowni pałacowej wypadek ten spowodował zamieszanie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Na razie nikt tam jeszcze nic nie wiedział o odwiezieniu niedoszłego topielca do cyrkułu. Wiedziano tylko i rozprawiano o tym, że szeregowiec Postnikow, by uratować tonącego, zszedł z posterunku, a że jest to ciężkie wykroczenie przeciw regulaminowi wojsko

wemu, to szeregowiec Postnikow bez gadania oddany będzie pod sąd i skazany na kije, wszystkich zaś oficerów, od dowódcy kompanii do dowódcy pułku, czekają wielkie przykrości, których uniknąć ani odwrócić nie podobna.

Przemoczonego i zmarzniętego Postnikowa natychmiast, rzecz prosta, zluzowano. Przyprowadzony do wartowni, szczerze i szczegółowo opowiedział Millerowi o całym wypadku kończąc na tym, jak to oficer „inwalidzki" zabrał z sobą wyratowanego człowieka i kazał stangretowi jechać do cyrkułu.

Groza położenia wzrosła, nie ulegało bowiem wątpliwości, że ów oficer zawiadomi naczelnika cyrkułu, ten zaś niezwłocznie poda to do wiadomości oberpolicmajstra Kokoszkina, który z kolei przy rannym raporcie zamelduje o wszystkim cesarzowi. I zacznie się „łaźnia".

Nie było czasu na rozważania. Trzeba było jakoś zaradzić złemu. Toteż Miller nie tracąc chwili czasu postanowił uciec się pod opiekę swego dowódcy batalionu — podpułkownika Swinina: pchnął do niego żołnierza z alarmującym listem prosząc, by podpułkownik przybył czym prędzej do wartowni i zrobił, co można, by zażegnać niebezpieczeństwo.

A dochodziła już godzina trzecia, Kokoszkin zaś składał swój codzienny raport cesarzowi wczesnym rankiem: na obmyślenie środków zaradczych i działanie pozostawało bardzo mało czasu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Podpułkownik Swinin nie odznaczał się tą litościwością i miękkością serca, która cechowała Millera. Nie można powiedzieć, żeby był nieludzki, stanowił jednak typ bezdusznego służbisty, typ, do którego dziś znowu wzdychamy. Nie był z natury zły i rozmyślnie nie skrzywdziłby nikogo, w sprawach jednak karności wojskowej był bardzo wymagający i surowy — a nawet lubił popisywać się tą surowością. Był nieubłagany, gdy chodziło

o najmniejsze choćby uchybienie obowiązkom służbowym, nie brał pod uwagę żadnych pobudek, które mogły w danym razie powodować winowajcą, stał bowiem zawsze na stanowisku, że w wojsku każde przewinienie jest karalne. Toteż dla kompanii wartowniczej było rzeczą jasną, że Swinin nie ulituje się nad szeregowym Postnikowem, który będzie musiał srodze za swój czyn odpukutować.

Od tej właśnie strony podpułkownik znany był zwierzchności tudzież kolegom, spośród których wielu nie sympatyzowało z nim, albowiem były to czasy, kiedy „humanitaryzm"

i tym podobne grzechy nie zostały jeszcze całkowicie wyplenione. Ale Swinina nic to nie obchodziło, co mówią o nim „humanitaryści". Nieczuły był na wszelkie prośby i przekładania, a przemawiać do jego uczuć — to już sprawa zupełnie beznadziejna. Przeciw tego rodzaju perswazjom uodporniał go

„hart", właściwy karierowiczom owych czasów. Ale i on miał swoją piętę Achillesową. Karierę rozpoczął świetnie i chuchał na nią, jak na swój mundur galowy pilnując, by żaden pyłek na niej nie osiadł. I trzeba trafu, że ten oto pożałowania godny wybryk jego podkomendnego żołnierza gotów rzucić cień na dyscyplinę panującą w całym batalionie. Czy dowódca batalionu może być w ogóle odpowiedzialny za czyn swego żołnierza, choćby podyktowany najszlachetniejszym uczuciem — nad tym nie będą się zastanawiać ci, od których zależy świetnie rozpoczęta i wychuchana kariera Swinina — przeciwnie, podstawią mu stołka, by otworzyć tym sposobem drogę jakiemuś swemu znajomkowi, niewiele nawet wartemu, ale mającemu dobre plecy. Cesarz zaś wybuchnie gniewem. „Słabych macie oficerów — powie dowódcy pułku — rozbisurmanili swych żołnierzy". A kto rozbisurmanił? Swinin. I zaczną ludzie powtarzać, że Swinin „jest słaby", i ten zarzut słabości jak niestarta plama przylgnie do jego dobrej reputacji. I nie wybije się wówczas Swinin, nie odznaczy niczym w szeregu swych współczesnych, nie pozostawi swego portretu w galerii postaci historycznych państwa rosyjskiego. Wprawdzie niewiele się wtedy historią interesowano, jednakże darzono ją zaufaniem, przede wszystkim zaś chętnie brano udział w jej kształtowaniu.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Swinin, zaalarmowany około trzeciej w nocy, zerwał się z łóżka, wdział przepisowy mundur i — miotany strachem i gniewem — przyjechał do wartowni Pałacu Zimowego. Tu natychmiast przesłuchał szeregowca Postnikowa i przekonał się na własne uszy, że niebywały wypadek istotnie miał miejsce — szeregowiec Postnikow powtórzył mu słowo w słowo to, co zeznał był przed kapitanem Millerem. Powiedział, że „zawinił niemiłosiernie przeciw Bogu i cesarzowi", że stojąc na warcie i słysząc krzyk tonącego męczył się długo pozostając w rozterce między obowiązkiem a litością, że w końcu nie mógł już sobie z tym dać rady. Coś go podkusiło, by wyjść z budki, pobiec na lód i wyciągnąć tonącego. I właśnie jak na urząd nadjechał oficer kompanii inwalidów...

Podpułkownik Swinin, przywiedziony do rozpaczy, pozwolił sobie na jedyne możliwe w tych warunkach zadośćuczynienie: wywarł mianowicie swój gniew na Postnikowie, każąc go z miejsca osadzić w areszcie koszarowym. Po czym powiedział kilka uszczypliwych słów Millerowi wytykając mu jego „humanitaryzm", który w wojsku psu na budę się nie zda. Nie naprawiło to jednak stanu rzeczy. Niepodobieństwem było usprawiedliwić lub choćby wytłumaczyć taki karygodny postępek, jak opuszczenie przez wartownika

posterunku. Jedno tylko było wyjście z tej sprawy: zataić ją przed cesarzem.

Ale czy można ukryć taki wypadek?

Wydawało się to niemożliwością, albowiem

o wyratowaniu tonącego wiedzieli nie tylko wartownicy, ale i ów przeklęty oficer, który, oczywista, zdążył już zawiadomić o wszystkim generała Kokoszkina.

Co począć? Do kogo się uciec? Gdzie szukać pomocy i obrony?

Swinin postanowił udać się do wielkiego księcia Michała Pawłowicza i wyznać mu wszystko. Tego rodzaju posunięcia bywały wówczas na porządku dziennym. Wielki książę, z natury krewki i porywczy, rozzłości się naturalnie i rozkrzyczy, ale ma taki charakter, że im bardziej w pierwszej chwili obruszy się, gotów nawet obrazić śmiertelnie człowieka, tym większą potem łaskę mu okaże

i stanie w jego obronie. Nieraz przecie tak się zdarzało i niejeden w potrzebie sam się na sztych wystawiał, albowiem, jak to mówią: gdzie nie ma łajania, tam nie ma działania. Więc i Swinin wpadł na ten szczęśliwy pomysł. Ale jakże tu w nocy budzić i niepokoić wielkiego księcia? A czekać do rana i zameldować się u niego, kiedy Kokoszkin złoży już raport cesarzowi, to będzie poniewczasie. Bijąc się tak z myślami, zdenerwowany i osłabły, Swinin dostrzegł nagle jeszcze jedną drogę, wyłaniającą się niejako z pomroki.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Taktyka wojenna poucza, że w chwili gdy z obleganej przez nas twierdzy zaczynają najsilniej prażyć ogniem, nie należy się oddalać, lecz właśnie biec wprost pod jej mury. Tak też i Swinin, zaniechawszy' poprzedniej myśli, postanowił niezwłocznie pojechać wprost do Kokoszkina.

O tym oberpolicmajstrze krążyły w Petersburgu opowieści najbardziej przerażające i niedorzeczne, ale mówiono też, że jest to człowiek „wszechstronnie taktyczny", i dzięki tej swojej umiejętności potrafi „nie tylko z igły zrobić widły, ale i równie łatwo z wideł igłę".

Kokoszkin w istocie srogi był bardzo i groźny i napędzał wszystkim stracha, czasami jednak lubił pobłażać różnym figlarzom i wesołkom spośród oficerów, a takich podówczas było sporo: niejeden z nich miał w nim mocnego i żarliwego obrońcę. W ogóle mógł zrobić wiele — jeżeli chciał. Od tej strony znał go właśnie Swinin i Miller, który też utwierdził swego dowódcę w przekonaniu, by całą sprawę zdać na łaskę „wszechstronnie taktycznego" Kokoszkina: z pewnością wynajdzie on jakiś sposób wykaraskania się z tarapatów — tak, by nie wywołać gniewu cesarza, o co przede wszystkim, zapiszmy to na jego dobro, Kokoszkinowi zawsze chodziło.

Swinin wdział szynel, wzniósł oczy w górę,

westchnął kilka razy: „O Boże mój, Boże!" — i pojechał do Kokoszkina. A było już po czwartej.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Obudzono oberpolicmajstra i zameldowano mu, że podpułkownik Swinin czeka w sprawie bardzo ważnej i nie cierpiącej zwłoki.

W szlafroku, kurcząc się, ziewając i pocierając czoło, przyjął go pan generał i wysłuchał uważnie, ale nie zdradzając żadnego niepokoju. Błagalną relację Swinina raz tylko przerwał zapytaniem:

— A zatem żołnierz opuścił swą budkę i uratował człowieka?

— Tak jest — odparł Swinin.

— A co w tym czasie działo się z budką?

— Była pusta.

— Hm... Domyślam się tego. Dobrze, że jej nikt nie ukradł.

Wyciągnął stąd Swinin wniosek, że Kokoszkin jest już o wypadku poinformowany, że ułożył sobie, jak ma rzecz całą przedstawić cesarzowi, i oczywista zdania swego nie zmieni. W przeciwnym bowiem razie wiadomość o takim wypadku, jak opuszczenie przez wartownika posterunku w pałacowej straży, powinna była jakoś zaniepokoić znanego ze swej energii oberpolicmajstra.

Atoli Kokoszkin dotąd nic jeszcze nie wiedział. Naczelnikowi cyrkułu bowiem sprawa

nie wydała się aż tak wielkiej wagi, by miał przerwać sen strudzonego oberpolicmajstra, co więcej — wszystko to wyglądało dosyć podejrzanie, jako że oficer wyszedł z topieli, nawet nóg nie zamoczywszy. W ogóle sprawiał wrażenie jakiegoś krętacza i samochwała, który psim swędem chciałby ozdobić pierś jeszcze jednym medalem; toteż podczas gdy dyżurny spisywał protokół, naczelnik domacywał się prawdy zadając oficerowi różne pytania i wchodząc w najdrobniejsze szczegóły. Ponadto niezadowolony był, że taki wypadek przytrafił się w jego cyrkule i że tonącego wyratował nie policjant, lecz oficer pałacowy.

Jeśli zaś chodzi o Kokoszkina, to jego obojętność da się wytłumaczyć całkiem prosto: po pierwsze, zmęczeniem spowodowanym całodzienną gorączkową krzątaniną tudzież udziałem w gaszeniu dwóch pożarów w nocy, po wtóre tym, że sprawa wartownika Postnikowa bezpośrednio go, jako oberpolicmajstra, nie dotyczyła. Mimo to wydał odpowiednie zarządzenia: posłał mianowicie po naczelnika cyrkułu i kazał mu się stawić u siebie natychmiast wraz z owym oficerem i niedoszłym topielcem. Swinina zaś prosił, by posiedział przez ten czas w małej poczekalni przed gabinetem. Sam zaś, pozostawiając drzwi otwarte, zasiadł w gabinecie przy biurku nad papierami, wnet jednak oparł głowę na rękach i zasnął.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nie było jeszcze wówczas telegrafu ani telefonów, i z pilnymi rozkazami władz cwałowało we wszystkie strony owych „czterdzieści tysięcy kurierów", których upamiętnił w komedii Gogol na długie lata. Ten system komunikacji nie był, ma się rozumieć, tak szybki jak telegraf czy telefon, wywoływał jednak ożywiony ruch na drogach i świadczył

o nieustającej czujności władz.

Zanim wezwane a zziajane osoby przybyły z cyrkułu, znużony, lecz pełny zawsze energii generał Kokoszkin zdążył zażyć trochę pokrzepiającego snu. Z rześkością, widoczną na obliczu i w obejściu, zaprosił wszystkich wraz ze Swininem do gabinetu.

— Protokół? — głosem świeżym zapytał krótko naczelnika.

Ten podał mu złożony we czworo arkusz papieru i wyrzekł z cicha:

— Poczytuję sobie za obowiązek prosić waszą ekscelencję o słówko na osobności.

— Proszę.

Kokoszkin postąpił kilka kroków ku wnęce okiennej.

— O co chodzi?

Dał się słyszeć niewyraźny szept naczelnika

i wyraźne pochrząkiwanie generała.

— Hm... Ach, tak... No, i cóż z tego? Mogło się zdarzyć... To już ich specjalność — na sucho wychodzić... Co jeszcze?

— To wszystko.

Generał wrócił do biurka i zabrał się do czytania protokołu. Czytał po cichu i na twarzy jego nie malowało się żadne uczucie. Nagle głośno i dobitnie zapytał owego topielca:

— Jakżeś to ty, bratku, wpadł do tej przetainy naprzeciwko pałacu?

— Moja wina...

— Pewnie, że twoja! Pijany byłeś?

— Moja wina... Pijany nie byłem, ale podpity, owszem.

— Po cóżeś właził do wody?

— Chciałem przejść na przełaj przez lód... zboczyłem i wpadłem.

— To znaczy, że w oczach ci pociemniało?

— Pociemniało, wasza dostojność, i taka ćma dokoła...

— Więc nie mogłeś widzieć, kto cię wyciągnął?

— Nie mogłem... Moja wina. Zdaje się, że ten pan — wskazał na oficera i dodał: — Z tego przelęknienia nic a nic nie widziałem.

— Otóż to! Zamiast spać, to się szwendacie po nocy. Przyjrzyj się więc dobrze panu oficerowi i zapamiętaj na zawsze, kto ci życie ocalił, swoje własne narażając. Ten oto człowiek szlachetny!

— Do śmierci nie zapomnę.

— Godność pańska, panie oficerze? Oficer wymienił swoje imię i nazwisko.

— Słyszałeś?

— Słyszę, wasza dostojność.

— Prawosławny jesteś?

— Prawosławny, wasza dostojność.

— A zatem daj na nabożeństwo na intencję swego wybawcy.

—Dam, wasza dostojność.

—Za zdrowie jego módl się do Boga. A teraz wynoś się: jesteś tu niepotrzebny.

Człeczyna skłonił się do ziemi i wytarabanił z pokoju, rad niepomiernie, że go puszczono wolno.

A Swinin nie mógł wyjść ze zdumienia, że cała sprawa z łaski Bożej taki niezwykły obrót wzięła.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

— A więc to pan, życie własne ryzykując, wyratował tego człowieka? — zwrócił się Kokoszkin do oficera.

— Tak jest, panie generale.

— Żadnego świadka tego wypadku nie było, zresztą z powodu późnej nocy być nie mogło?

— Tak jest, panie generale. Było zupełnie ciemno i na nabrzeżu, z wyjątkiem wartowników, nikogo.

— O wartownikach nie mówmy. Wartownik stoi na posterunku i nic go poza tym nie ma prawa obchodzić. Protokół spisano na podstawie pańskiego zeznania: nie podaję go przeto w wątpliwość.

Kokoszkin powiedział to ze szczególnym

naciskiem, głosem podniesionym, jakby z pogróżką.

Ale oficer się nie stropił: wywalił oczy, wyprężył pierś i odparł:

— Tak jest, panie generale: na podstawie mego zeznania i całkowicie zgodnie z prawdą.

— Czynem tym zasłużył pan sobie na nagrodę.

Oficer z wyrazem wdzięczności skłonił głowę.

— Nie ma za co dziękować — rzekł Kokoszkin. — O pańskim bohaterskim czynie złożę raport jego cesarskiej mości, i może dziś jeszcze medal ozdobi pańską pierś. A teraz proszę iść do domu, napić się czegoś ciepłego i nie wychodzić nigdzie, bo może będzie nam pan potrzebny.

Rozpromieniony oficer, złożywszy ukłon, opuścił gabinet.

Kokoszkin odprowadził go wzrokiem i zwrócił się do naczelnika:

— Możebne i to, że cesarz zechce go widzieć.

— Tak jest — odparł pojętny naczelnik.

— Dziękuję panu, może pan odejść.

Naczelnik takoż opuścił gabinet. Za drzwiami, jak człek nabożny, przeżegnał się odruchowo. Na dole czekał na niego oficer. Poszli razem w znacznie lepszej komitywie, niźli tu byli przyszli.

W gabinecie został tylko Swinin. Oberpo

licmajster popatrzył na niego badawczo, po czym zapytał:

— Był pan u wielkiego księcia?

W owych czasach, kiedy się mówiło „wielki książę", każdy wiedział, że chodzi o wielkiego księcia Michała Pawłowicza.

— Nie. Zameldowałem się wprost u pana generała — odrzekł Swinin.

— Kto dowodzi kompanią wartowniczą?

— Kapitan Miller.

Kokoszkin raz jeszcze obrzucił go bystrym spojrzeniem.

— Zdaje się, że przedtem mówił mi pan jakoś inaczej?

Swinin nie zrozumiał, co ma oberpolicmajster na myśli, i milczał. Ów zaś dorzucił:

— No, mniejsza o to. Spokojnej nocy życzę.

Posłuchanie było skończone.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Istotnie o pierwszej po południu oficera kompanii inwalidów wezwano do Kokoszkina, który oznajmił mu łaskawie, że jego cesarska mość jest wielce zadowolony, iż ma tak czujnych a pełnych poświęcenia oficerów pałacowych, i wobec powyższego najmiłościwiej daje mu w nagrodę medal „Za ratowanie ginących". Z tymi słowy Kokoszkin przypiął medal bohaterowi, ten zaś pośpieszył do kolegów, by się poszczycić odznaką. Rzecz cała zdawała się być załatwiona, atoli pod

pułkownik Swinin wyczuwał w tym wszystkim jakby jakieś niedopełnienie i uznał, że jego zadaniem jest położyć points sur les i.

Z tego wzruszenia aż się rozchorował i trzy dni przeleżał, na czwarty zaś pojechał do Domku Piotra Wielkiego, odprawił tam modły dziękczynne przed ikoną Zbawiciela, wrócił do domu pokrzepiony na duchu i posłał po kapitana Millera.

— No, Nikołaju Iwanowiczu, chwała Bogu! — powiedział. — Zażegnana burza, która się zbierała nad nami. Nieszczęście, jakie nas mogło spotkać przez tego wartownika, odwrócone. Zdaje się, że możemy odetchnąć spokojnie. Zawdzięczamy to, ma się rozumieć, przede wszystkim zmiłowaniu Bożemu, a następnie generałowi Kokoszkinowi. Niech tam o nim gadają, że to człowiek niedobry i nieludzki, co do mnie jestem pełen wdzięczności dla niego za jego wspaniałomyślność i pełen szacunku dla jego pomysłowości i taktyki. Z nadzwyczajną umiejętnością potrafił zużytkować samochwalstwo tego przechery od inwalidów, któremu, prawdę rzekłszy, za tę bezczelność miast medalu skórę by wytatarować na obie strony! No, ale nie było innego wyjścia: trzeba to było zrobić — w interesie nas wszystkich. I Kokoszkin rzeczywiście tak pokierował sprawą, że nie ma mowy o żadnej przykrości. Przeciwnie, wszyscyśmy radzi z tego i zadowoleni. Mówiąc

między nami, słyszałem z ust wiarogodnych, że i Kokoszkin też bardzo jest zadowolony ze mnie. Sprawiło mu przyjemność, żem nie udawał się do nikogo innego, tylko wprost do niego, i że nie sprzeciwiałem się temu oczajduszy, co to dostał medal. Słowem, nikt nie ucierpiał: rzecz załatwiona tak niesłychanie taktycznie, że wszelkie obawy pierzchły raz na zawsze. Atoli z naszej strony jest malutkie niedociągnięcie. Za przykładem Kokoszkina i my powinniśmy niemniej taktycznie zakończyć naszą sprawę, by uniknąć wszelkich możliwych zarzutów. Jest pewien osobnik, z którym musimy postąpić formalnie. Myślę o szeregowcu Postnikowie. Odsiaduje on jeszcze areszt i z pewnością dręczy się niepokojem, co go czeka. Trzeba tę jego udrękę przerwać.

— O, tak! — zawołał uradowany Miller.

— Oczywista, że panu najbardziej przystoi to uczynić. Proszę niezwłocznie udać się do koszar, zwołać na plac swoją kompanię, wyprowadzić szeregowca Postnikowa i przepędzić go przez dwieście rózeg.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Zdumiony Miller usiłował przekonać Swinina, że w chwili tak radosnej dla wszystkich należałoby darować winę Postnikowowi, ukaranemu już dostatecznie niepewnością, w jakiej pozostaje, lecz Swinin żachnął się i nie dał mu nawet dojść do słowa.

— O tym nie może być mowy! Dopiero co mówiliśmy o taktyce, a pan chciałby popełnić nietakt! Zastanów się pan!

I tonem już suchym, urzędowym i stanowczym ciągnął dalej:

— Wobec tego zaś, że w tej całej sprawie pan też zawinił i nie ma pan żadnej racji, albowiem właściwa panu miękkość serca, która stanowi pańską wadę ł nie licuje z charakterem wojskowego, wpływa ujemnie na karność pańskich podkomendnych, rozkazuję panu być obecnym przy wymierzaniu kary i dopilnować, by wymierzono ją z całą surowością i bezwzględnością. Dlatego też zechce pan wyznaczyć do bicia żołnierzy młodych, spośród nowoprzybyłych, bo ci nasi starzy gwardziści zarażeni już są liberalizmem i zamiast siec jak należy, pchły tylko koledze swemu z grzbietu strzepują. Przyjadę tam osobiście i sprawdzę, czy winowajca został dobrze oporządzony.

O jakimś uchybieniu powinności służbowej niesposób nawet było myśleć, toteż litościwy Miller musiał dokładnie wykonać rozkaz swego dowódcy.

Uszykowano tedy kompanię na placu koszarowym pułku Izmajłowskiego, przyniesiono ze składu wojskowego całe naręcza rózeg i szeregowiec Postnikow „został oporządzony" jak się patrzy, dzięki gorliwości młodych, nie skażonych liberalizmem żołnierzy, którzy w sposób doskonały i całkowity wypisali mu

na skórze wszystkie points sur les i w ilości wyznaczonej przez dowódcę batalionu. Po czym skazańca — na szynelu, na którym wziął chłostę, zaniesiono wprost do lazaretu pułkowego.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Podpułkownik Swinin zawiadomiony, że wszystko się odbyło sumiennie, niczym ojciec dobrotliwy odwiedził niebawem Postnikowa i przekonał się naocznie, że rozkaz jego wykonano jak najskrupulatniej: litościwy i czuły Postnikow był „oporządzony jak należy". Zadowolony Swinin kazał na swój rachunek kupić dla niego funt cukru i ćwierć funta herbaty, by „osłodził sobie" pobyt w lazarecie. Słysząc to Postnikow rzekł:

— Wielcem waszej wielmożności wdzięczny za tę łaskawość ojcowską i zadowolniony.

I w samej rzeczy był „zadowolniony", albowiem siedząc trzy dni w areszcie spodziewał się czegoś znacznie gorszego. W owych surowych czasach dwieście rózeg to była fraszka w porównaniu z wyrokami sądów wojskowych; a stanąłby przed sądem, gdyby — na jego szczęście — nie dokonały się wszystkie owe śmiałe posunięcia taktyczne, o których opowiedzieliśmy powyżej.

Ale ilość osób zadowolonych z wypadku nie ograniczyła się do tych, których wymieniliśmy.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Opowieść o czynie szeregowca Postnikowa, szeptana pokątnie, rozeszła się wśród różnych kół stolicy, która — w owych czasach niemoty prasy — żyła w atmosferze nieskończonych plotek. W ustnych podaniach zagubiło się imię właściwego bohatera, natomiast sam epos wyolbrzymiał i przybrał charakter nader zajmujący, romantyczny.

Powiadano, że od twierdzy Petropawłowskiej płynął po nocy w kierunku Pałacu Zimowego jakiś nadzwyczajny pływak, którego postrzelił jeden z wartowników. Przechodzący w pobliżu oficer kompanii inwalidów skoczył do wody i uratował rannego: za co też pierwszy poniósł zasłużoną karę, drugi zaś odniósł słuszną nagrodę. Takie to słuchy, z palca wyssane, doszły wreszcie do podmieścia, gdzie pod ten czas zamieszkiwał przy klasztorze słynny władyka, mąż rozważny, nieobojętny „na wydarzenia świata", a przy tym wielce życzliwy i łaskawy dla całej rodziny Swininów, znanej z pobożności.

Przenikliwemu władyce klechda o wystrzale wydała się niejasna. Przede wszystkim, co to za pływak nocny? Jeżeli to był zbiegły więzień, za co ukarano wartownika, który wszakże w danym przypadku, strzelając do zbiega, dopełnił swego obowiązku? Jeżeli zaś nie był to więzień, lecz jakiś tajemniczy człowiek, którego trzeba było wyratować z nurtów Newy, skądże miał o tym wiedzieć wartownik?

Tak czy inaczej rzecz nie mogła wyglądać w ten sposób, jak o niej „blazgonią" w świecie. W świecie w ogóle traktują sprawy zbyt lekkomyślnie i „blazgonią po próżnicy", natomiast ludzie pędzący żywot w ustroni klasztornej patrzą na sprawy świata tego poważnie i pochwytują ich treść istotną.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

I któregoś dnia, gdy Swinin odwiedził władykę, by prosić o błogosławieństwo, najprzewielebniejszy „przy sposobności" zagadnął go

o ową „strzelaninę". Swinin powiedział mu, jak naprawdę było, a wiemy, że nic z tego, co „przy sposobności" gadano o „strzelaninie", w istocie się nie zdarzyło.

Władyka słuchał uważnie, nie spuszczając z niego oczu i przesuwając z cicha białe paciorki różańca. A gdy skończył Swinin, dała się słyszeć cichopłynna mowa władyki:

— Za czym należy wnioskować, iż w sprawie onej nie wszystko i nie wszędzie wyłuszczano zgodnie z prawdą?

Swinin zmieszał się i odrzekł wymijająco, że nie on zdawał raport, lecz generał Kokoszkin.

Władyka w milczeniu poruszył paciorkami

i ozwał się znowu:

— Winniśmy rozróżniać, co jest kłamstwem, a co prawdą niezupełną.

Szelest różańca, milczenie, na koniec szmer słów:

— Niezupełna prawda nie jest kłamstwem. Atoli tę kwestię odłóżmy na stronę.

— Tak jest, istotnie — zaczął ośmielony Swinin. — Mnie osobiście najbardziej trapi to, że musiałem ukarać żołnierza, który, lubo uchybił swej powinności...

Różaniec i cichopłynne upomnienie:

— Uchybiać swej powinności nie wolno nigdy.

— Tak jest. Ale powodowała nim miłość bliźniego i wspaniałość duszy, a przy tym stoczył walkę z sobą i wystawił się na niebezpieczeństwo: wiedział wszakże, że dla ocalenia bliźniego życie swoje naraża! Te szlachetne, święte uczucia...

— Co to jest świętość, o tym wyrokuje Najwyższy. Kara zasię cielesna, wymierzona człowiekowi z gminu, krzywdy mu nie czyni ani też nie sprzeciwia się prawu zwyczajowemu narodów tudzież słowom Pisma świętego. Gruboskórne ciało snadniej zniesie plagi niżli wyrafinowane duchowe katusze. Pod tym względem sprawiedliwość za pana przyczyną żadnego uszczerbku nie poniosła.

— Ale jego ominęła nagroda za ratowanie ginących.

— Ratowanie ginących nie jest zasługą, jeno obowiązkiem raczej. Kto mógł uratować, a nie uratował — podlega karze ustawowej, kto zasię uratował, ten wypełnił swój obowiązek.

Pauza, różaniec i cichopłynne słowa:

— Być może bardziej pożyteczną rzeczą dla żołnierza jest wycierpieć upokorzenie i ból cielesny, niźli chełpić się odznaczeniem. Atoli w całej tej sprawie najważniejsze jest to, by zachować wszelkie środki ostrożności i żadną miarą, w żadnych okolicznościach nie wspominać nikomu o tym, o czym się z kimś tam w tej sprawie mówiło.

Widocznie władyka także był zadowolony.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Gdybym miał śmiałość owych szczęśliwych wybrańców niebios, którzy dla swej gorącej wiary posiedli dar przenikania niezbadanych tajników Opatrzności, może bym się odważył na domniemanie, że zapewne sam Pan Bóg też był zadowolony z postępowania stworzonego przez się potulnego Postnikowa. Ale jestem człowiekiem małej wiary, która nie pozwala mi zajrzeć tak wysoko: trzymam się ziemi i jej spraw znikomych. Myślę o tych śmiertelnikach, którzy umiłowali dobro dla samego dobra, bezinteresownie i za czyny swoje nie spodziewają się żadnej i znikąd nagrody. Tych ludzi serca ufnego a szczerego takoż, jak sądzę, powinien zadowolić ów święty poryw miłości i równie święta cierpliwość kornego bohatera mej opowieści, całkiem bezpretensjonalnej a prawdziwej.

r.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
3Zaocz Człowiek na rynku pracy zespół pracowniczy
1Zaocz CZŁOWIEK NA RYNKU PRACY psychologiczne uwarunkowania przedsiębiorczościid 19265 ppt
O człowieku na wesoło, Dokumenty różne różniaste
język polski- wypracowania, Wizja Boga, świata i człowieka na podstawie utworów literackich (od star
Polski, pol 12, Wizja Boga, świata i człowieka na podstawie utworów literackich (od
Wpływ człowieka na stan czystości wód
Podziękowania dla Mikołaja, CZEKAMY NA MIKOŁAJA, SCENARIUSZE ZAJĘĆ ZINTEGROWANYCH
Przedstawienie kukiełkowe dla Mikołaja, CZEKAMY NA MIKOŁAJA, SCENARIUSZE ZAJĘĆ ZINTEGROWANYCH
1286-odrodzenie czyli epoka pięknego i godnego człowieczeństwa na wybranych przykładach, czytam i wi
60 RÓŻNE POSTRZEGANIE SYTUACJI W NIEBIE I PRZEZ CZŁOWIEKA NA ZIEMI
Jam jest posąg człowieka, na posągu świata moje refleksje o
1-10-ŻYWIENIE- do wysłania, Zapotrzebowanie człowieka na energię jest wyznaczone poziomem przemiany
1 CZŁOWIEK NA RYNKU PRACY psychologiczne uwarunkowani (1)id 8813 ppt
Motyw cierpienia, Różnorodny sens cierpienia w życiu człowieka, na podstawie poznanych w szkole utwo
Ogólne informacje o Biblii Narodziny świata i człowieka na podstawie 'Księgi rodzaju'
ŁAMANIE PRAW CZŁOWIEKA NA ŚWIECIE, Opracowania do matury
Wojna-jej wpływ na psychike czlowieka (na wybranych przykladach), Matura, Polski matura wypracowania

więcej podobnych podstron