NIEZNANY UCZEŃ JEZUSA
MOIM RODZICOM
RYSZARD HOP
I
P
iątego dnia pierwszego tygodnia miesiąca kislew do portu w Cezarei zawinęła galera płynąca z Pontu. Jednym z wielu podróżnych schodzących na ląd był kupiec Marek Decimus Warus.
Cezarea witała przybyszów obojętną wspaniałością wielkiego portu, dzięki któremu król Herod zaskarbił sobie przychylność Cezara. Kolumny świątyni Augusta i wieżyczki na murach obronnych lśniły w promieniach słońca. Powietrze przesycone zapachem morskiej wody pulsowało od radosnych świergotów baraszkującego w nim ptactwa.
Marek Decimus Warus z trudem przedarł się przez tłumek gapiów i drobnych handlarzy zgromadzonych na nabrzeżu. Chociaż nie miał nic do sprzedania, to jego fenicka szata przyciągała żądnych zarobku przekupniów. Dopiero na ulicy poczuł się w miarę swobodny, poprawił na ramieniu sznur podręcznego worka i przyśpieszył kroku.
Za murami miasta, niedaleko amfiteatru, Grek Teofan prowadził skład towarów i gospodę. Marek znał go od lat, dlatego teraz spokojnie wszedł do dużego ogrodu, gdzie pośród pni wysokich dębów, figowców i palm bielały ściany zabudowań.
- Na przemądrzałą Atenę! Kogo to widzą moje oczy!? - zdziwił się radośnie niski, gruby mężczyzna w chitonie, który właśnie otworzył drzwi.
- Witaj Teofanie!
- Witaj, witaj, Marku Decimusie! Proszę w moje progi.
Weszli do obszernego domu zbudowanego na rzymską modę, usiedli w atrium na szerokich ławach. Słudzy podali gościowi wodę do umycia rąk, przynieśli też gąsior wina i dwa puchary.
- Napijmy się przyjacielu - powiedział Teofan unosząc puchar, kiedy Marek zamoczył końce palców w wodzie i wytarł je w podany ręcznik.
Potoczyła się żywa rozmowa, raz po raz przerywana wybuchami szczerego śmiechu.
- To wielka dla mnie nowina Marku, nie wiedziałem, że się ożeniłeś. Ale się cieszę, ja również wraz z upływem lat zaczynam zmieniać zdanie w tej kwestii. Wolałbym jednak dwie, a nawet trzy żony niż jedną.
- Dwie żony Teofanie to niewesoła perspektywa. Pewien człowiek miał dwie żony: jedną młodą, drugą starą. Gdy musiał na dłużej wyjechać z domu, młodsza wysprzedała jego klejnoty, a starsza - posiadłości. Dzięki jednej i drugiej stał się biedakiem.
- Cha, cha, cha... Tak mu się należało, bo powinien mieć obie młode. Żarty żartami, ale powiedz, gdzie żeś bywał? Już się obawiałem, że nie chcesz więcej ze mną robić interesów.
- Wracam z Aleksandrii - skłamał Marek.
- Z Aleksandrii? To się bardzo dobrze składa, ja też się tam wybieram. Może na stałe. Tutaj jest coraz niebezpieczniej. Ci nieobliczalni, zarozumiali i szaleni Żydzi w końcu doprowadzą do wojny z Rzymem, chociaż nie mają najmniejszej szansy, aby pokonać najeźdźców. Kapłani podburzają ciemny lud i mamią obietnicami przyjścia mesjasza, który podobno ma stanąć na czele zwycięskiego powstania. Rzymianie nie zwracali uwagi na te bajki, ale od czasu gdy zabito Sejana...
- Zabito Sejana?! Co ty opowiadasz? - Marek bezwiednie i tak gwałtownie oderwał od ust puchar z winem, które właśnie smakował, że część trunku wylała się.
- Jak to? Nie wiesz, że zgładzono go razem z całą rodziną? Prawdopodobnie zamierzał ogłosić się cesarzem.
- Ale czyż Sejan, taki potężny, kuty na cztery nogi, miałby dać się podejść jak dziecko?
- Tyberiusz powalił go nawet nie ruszając się z Kapri. Niby to zgodził się na jego zaręczyny ze swą wnuczką Julią, a w senacie poprzez wysłannika zamiast przyznać mu obiecaną władzę trybuna ludowego, oskarżył go o zbrodnię obrazy majestatu.
Godzinę później Marek jechał ścieżką wiodącą do Meggido na koniu zakupionym od przyjaciela. Wierzchowiec szedł stępa, gdyż na ścieżce co krok leżały wielkie kamienie. Od morza wiał chłodny, wilgotny wiatr; zanosiło się na deszcz. Marek do cna zatopiony w niewesołych rozmyślaniach nie zwracał uwagi na dąsy pogody. Najwidoczniej się starzeje, gdyż prawie zdradził się przed Teofanem, że znał Sejana. Znajomością tą nie należało się chwalić nawet wtedy, gdy Sejan jeszcze trząsł cesarstwem, a cóż dopiero teraz.
Marek Decimus nie tylko znał Sejana, lecz był jednym z jego najbardziej zaufanych sług i zawdzięczał mu wszystko, łącznie z życiem. Dlatego bolało go serce z żalu, nie tyle nad losem możnego protektora, co jego niewinnych dzieci, które również wydano katowi. Nigdy nie przypuszczał, że Sejan nie zadowoli się nieograniczoną władzą i bogactwami, że będzie snuł plany zagarnięcia dla siebie cesarskiego tronu. Tak już niestety jest, że ludzka ambicja to straszna broń, ale i zagrożenie. Gdy silny i bezwzględny człowiek wpadnie w jej sidła, to zadowala się jedynie najwyższych krzesłem - tronem, albo kończy metr pod ziemią.
Marek Decimus rozumiał dostatecznie jasno, że Sejan pogrążył nie tylko siebie, swoją rodzinę, ale także wszystkich swych współpracowników oraz rzeszę nieszczęśliwców, na których oszczercy rzucą cień podejrzenia. Tyberiusz będzie się mścił jak zraniony lew, a senatorowie wykorzystają jego gniew do rozprawienia się ze swymi własnymi wrogami.
Dlatego postanowił jak najszybciej uciekać, gdzieś na krańce Cesarstwa, gdzie nikt go nie zna, aby wieść tam spokojne życie przeciętnego człowieka. Przecież nie raz, wypełniając którąś ze szczególnie niebezpiecznych misji powierzonych mu przez prefekta cesarskiej straży przybocznej Sejana, marzył właśnie o tym. Teraz przede wszystkim musi zabrać stąd swoją młodą żonę Liwię, aby ochronić ją przed niebezpieczeństwem.
Zapadał już wieczór, gdy Marek zobaczył światła starożytnego Meggido. Najchętniej przenocowałby w gospodzie, a dopiero rano wypoczęty ruszył dalej. Nie mógł jednak ryzykować, chociaż miał już na sobie zwyczajną tunikę mieszkańca Judei, w którą przebrał się u Teofana, to jednak łatwo mógłby zostać rozpoznany przez szpicli Poncjusza Piłata czy Heroda Antypasa, gdyż kiedyś posłował do nich w imieniu Sejana. Musiał się też bardzo śpieszyć, toteż pomimo zmęczenia ominął miasto. Na szczęście chmury nie przykryły gwiazd i księżyca, mógł więc jechać nadal. Zatrzymał się dopiero w niezamieszkałej okolicy, rozpalił niewielkie ognisko, a konia spętał i wypuścił na popas.
O pierwszym brzasku stanął nad brzegiem Jeziora Galilejskiego. Nawet jesienią był to najpiękniejszy zakątek świata. Granatowe lustro jeziora skrzyło się pod szkarłatnym spojrzeniem słońca wstającego znad widnokręgu. Bielały łodzie rybaków, którzy wcześnie wypłynęli na połów. W którejś z chat schowanych za wysoko rosnącymi pnączami winorośli głośno piał kogut. Wszechobecna roślinność, teraz już nieco przywiędła, otaczała taflę jeziora zielonym kobiercem, przetykanym różnymi odcieniami brązu. Przy drogach i domach szumiały potrącane wiatrem liście palm, oleandrów, cyprysów i drzew oliwkowych. W oddali widać było zabudowania Tyberiady.
Tutaj właśnie kupił sobie dom, w którym zatrzymywał się zawsze, kiedy tylko opuszczał Rzym i wyruszał z misją do Judei, albo do bardziej odległych, wschodnich prowincji Cesarstwa. Wszystko oczywiście urządził w głębokiej tajemnicy. Nikt nie wiedział, czym naprawdę się zajmuje, ani zarządca domu, ani sąsiedzi, ani nawet piękna żona Liwia, którą przywiózł tutaj z Pandaterii pięć miesięcy temu, zanim jeszcze wyruszył do Pontu i Kapadocji.
Na skalistej wysepce Pandaterii przebywała na zesłaniu Agrypina, żona wodza Germanika, skazana za oskarżenie Tyberiusza o udział w spisku na życie jej męża, kiedy ten przebywał w Antiochii. Liwia była jedną ze sług Agrypiny, a właściwie jej młodszą przyjaciółką, która dobrowolnie udała się z nią na wygnanie. Kuratelę nad niebezpieczną banitką sprawował Sejan. Właśnie jego list przywiózł Marek centurionowi dowodzącemu ochroną wyspy.
Tak zrządził Neptun, że wtenczas burza srodze rozkołysała powierzchnię morza. Przez kilkanaście dni nie sposób było odbić łodzią od brzegów. Marek Decimus z konieczności spacerował po wyspie i wtedy poznał Liwię. Zakochał się, pierwszy raz w życiu z wzajemnością. Dzięki sporej sumie wręczonej centurionowi opuścił wyspę razem z wybranką.
Gdyby mógł przewidywać tak definitywny upadek swojego protektora, to z pewnością nie lokowałby tutaj sekretnego domu, ani też nie pozostawiłby tu swojej ukochanej żony. Dlatego teraz z niepokojem w sercu zbliżał się do niezbyt dużego budynku z kamienia otoczonego krzaczastymi zaroślami. Na płaskim dachu domu stała gliniana donica z rosnącą w niej palmą. Marek Decimus odetchnął z ulgą, bowiem palma na dachu była umówionym znakiem informującym, że w domu wszystko jest w porządku. Uspokojony wjechał na podwórze. Z domu wybiegł Babrios, wyzwoleniec nieznanego pochodzenia, który zarządzał domem.
- O dzięki ci, boska Ananke! - wykrzyknął uradowany.
- Witaj Babriosie!
- Witaj w domu, panie.
- Gdzie moja żona? Czy śpi jeszcze?
- Może pan wejdzie do domu, a ja tymczasem zaprowadzę konia do stajni.
Marek zeskoczył z konia i wbiegł do domu. Wchodził kolejno do każdego pomieszczenia, nawet do kuchni i spiżarni, ale nie znalazł nikogo, oprócz dwojga kilkuletnich dzieci Babriosa, śpiących w jego izbie.
- Gdzie jest Liwia? - zapytał z wyraźnym niepokojem w głosie, kiedy sługa wniósł jego worek.
- Pani wyjechała tydzień po pańskim odjeździe. Nie mogłem jej zatrzymać, ale zmusiłem ją by zabrała ze sobą Odyna.
- Tak długo nie ma jej w domu? Jak to możliwe?
- Ja nic nie wiem, ale tu jest list - Babrios zdjął z półki zapisaną woskową tabliczkę.
Marek Decimus usiadł, zdmuchnął z tabliczki kurz i czytał z niedowierzaniem:
Ukochany mój mężu, Marku Decimusie Warusie!
Przepraszam Cię za to, że nie zastajesz mnie w domu. Postanowiłam wyjechać, bo muszę jakoś pomóc Agrypinie. Moja miłość do ciebie sprawiła, że ją opuściłam w biedzie. Ale teraz, kiedy jestem szczęśliwa, sumienie przypomina mi, że powinnam pośpieszyć na pomoc mojej pani, bo doznałam od niej wiele dobrego.
Marku, nie obawiaj się o mnie, z pewnością nie uczynię nic złego i będę postępowała ostrożnie. Przepraszam Cię również za to, że nie mając innego wyboru uszczupliłam nieco zawartość skrytki, którą mi pokazałeś. Mam nadzieję, że gdybym nie wróciła, będziesz wiedział, gdzie mnie szukać.
Twoja na zawsze
Liwia
„Zwycięski Jupiterze! Tylko nie to!” - gwałtownie zaprotestował w swym wnętrzu Marek patrząc z przerażeniem na list, który trzymał w ręce - „Ciągle tylko zdrada i fałsz, zdrada i fałsz! A teraz nawet ukochana żona wbija mi sztylet w serce! O bogowie, ja tego nie ścierpię! Czym wobec was zawiniłem, no czym? Jakim prawem mnie karzecie nieustannie? Złowieszcze fatum czyha bez przerwy na mnie. Ale dosyć już tego! Nie będę się oszukiwał. Wy po prostu nie istniejecie. Gdybyście istnieli, to musielibyście znać jakieś umiarkowanie. Wy jesteście czczym wymysłem królów i kapłanów. Jeden człowiek żyje w bezpieczeństwie i dostatku, chociaż na to nie zasłużył, a drugi zdycha z głodu przykuty do niewolniczych kajdan, chociaż nawet muchy nie skrzywdził. Taka to ma być ta wasza, boska, sprawiedliwość na ziemi? To prawda, nie jestem niewiniątkiem, ale czy i mnie nie należy się odrobina rodzinnego szczęścia? Pokochałem tę dziewczynę i tak cieszyłem się z jej wzajemności. A tymczasem - ona mnie oszukała. Tak! Udawała tylko miłość, aby wyrwać się z wyspy. Wykorzystała moje zaślepienie, moją dziecinną naiwność, a teraz śmieje się ze mnie w objęciach innego mężczyzny. Zapewne tak musi być. Nie na darmo wydawało mi się nieraz, że tak młoda i piękna dziewczyna nie może prawdziwie miłować człowieka o tyle lat od niej starszego. Ale - zawahał się - czy to jednak możliwe by tak dobrze potrafiła udawać miłość do mnie? Nie... nie mogę w to uwierzyć. Muszę zaraz pohamować gniew i zacząć myśleć rozsądnie - przestał ubliżać bogom i zaczął mówić sam do siebie. Nie mogę wszak stawiać żony w jednym szeregu z ludźmi o podłych sercach. Lecz dlaczego nie ma jej tutaj. Dlaczego zabrała pieniądze i odjechała wcale się o mnie nie troszcząc? Przecież mogła zwierzyć mi się ze swoich strapień. Hm, mogła, a jakże? Kto trzyma Agrypinę na wyspie? Sejan! Czyim ja jestem, a raczej czyim byłem, sługą? Sejana...”
- Panie, proszę się posilić. Mięso czerwone, prażone na węglach i korzenne wino to najlepsze lekarstwo na zmartwienia. Tak mówią tutejsi mędrcy.
Babrios w tym czasie, gdy Marek czytał list przyniósł dzban z winem, czarkę i mięso. Zbudził też dzieci, które stanęły teraz w progu sali nieco przestraszone.
- Któż to tak w mig wyrósł? - Marek podszedł do dzieci i pogładził je po główkach - Idźcie się pobawić, bo muszę teraz porozmawiać z waszym tatą.
Nie upłynęło wiele czasu, a Babrios hojnie wynagrodzony odjeżdżał razem z dziećmi, aczkolwiek niechętnie, musiał jednak usłuchać rozkazu. Marek Decimus podarował mu dwa osły, pieniądze, ubranie oraz żywność na kilka dni. Mieli udać się do Teofana, gdyż u niego było wiele bezpieczniej, a następnie wsiąść na pierwszy statek płynący do Aleksandrii lub do Efezu. Gdyby prześladowcy pochwycili ich tutaj, z pewnością dzieci sprzedaliby na targu niewolników, a ojca wtrącili do lochu.
Marek uspokojony tym, że przynajmniej rodzinie wiernego sługi nie grozi niebezpieczeństwo, położył się spać. Był ogromnie zmęczony i nie potrafił myśleć logicznie. Nie zamierzał uciekać w dalszym ciągu, nie będąc nawet pewnym czy jest ścigany. Najchętniej pośpieszyłby z pomocą żonie, ale wbrew temu, co napisała w liście, nie wiedział gdzie ona jest, ani też czy jego pomocy potrzebuje.
Obudził się następnego dnia, już w lepszym humorze. Nakarmił i napoił konia, potem rozpalił ogień w kuchennym piecu i przygotował jedzenie dla siebie. Posilając się czytał kolejny raz list żony.
„Liwia z pewnością jest w Rzymie” - myślał - „bo gdzie indziej, jeżeli nie u przyjaciół lub u wrogów Tyberiusza może szukać ratunku dla Agrypiny. Skoro pisze, że gdyby nie wróciła, to będę wiedział gdzie jej szukać, to oznacza, że jednak chce mojej pomocy, wręcz o nią prosi. Tylko jak ja teraz mogę jechać do Rzymu, prosto w paszczę lwa? A co ważniejsze, nie bardzo jestem pewien, kim naprawdę jest Liwia. Najwidoczniej nie powiedziała mi wszystkiego o sobie. Trudno mi zrozumieć chociażby to, że prosta rzymska dziewczyna nie waha się wyruszyć z jednym tylko niewolnikiem w niebezpieczną morską podróż. Mam jednak nadzieję, jestem tego pewny, wiem, że nie okłamywała mnie w najważniejszym. Ona mnie przecież kocha, dlatego nie czas teraz na rozmyślania, muszę ją ratować. Liwia z pewnością nie zna dobrze rzymskiej arystokracji, bo gdyby znała, to wiedziałaby, że nikt z nich palcem nie kiwnie, żeby pomóc Agrypinie. Owszem, spróbują z tej sprawy wyciągnąć osobiste korzyści. Lecz dosyć tego rozmyślania! Trzeba działać! Co jednak należy przedsięwziąć? Od czego zacząć?”
Jako człowiek Sejana w trudnych sytuacjach podejmował samodzielne decyzje, ale zawsze miał wytyczony cel działania, dysponował nieograniczonymi środkami i zawsze mógł się powołać na swego pana, którego imię siało postrach w całym Cesarstwie. Dzisiaj powinien liczyć wyłącznie na siebie oraz na doświadczenie, dzięki któremu nieraz wywinął się z niebezpieczeństwa.
Doświadczenie to podpowiadało mu teraz, że powinien jak najszybciej opuścić dom. Rozpoczął więc przygotowania, chociaż nie wiedział jeszcze dokładnie, co pocznie. Ze skrytki w ścianie wyjął resztę pieniędzy. Poprzeglądał ubrania, jako broń wybrał tylko nóż. Wydawało mu się, iż najlepiej zrobi udając się do Tyru w przebraniu robotnika najemnego, a tam wsiądzie na statek płynący do Rzymu.
II
P
o zmierzchu z każdego miejsca Tyberiady widać było rozświetlone okna pałacu Heroda. Nawet wtedy, gdy nie miał znakomitych gości, a zdarzało się to nieczęsto, tetrarcha polecał służbie zapalać dziesiątki lamp oliwnych, aby nikt nie pomyślał, że brakuje mu świetnych przyjaciół, chociaż sam w przyjaciół nie wierzył. Władcy bowiem w chwilach pomyślności otoczeni są zgrają lisich pochlebców, którzy w czasie niepomyślnym przeistaczają się w najzwyklejsze robaki oddzielające mięso od kości.
Tego wieczora Herod Antypas wyszedł z pałacowej łaźni w doskonałym humorze. Jego nowy masażysta potrafił dokonywać cudów, przywracając do życia ciało napęczniałe od nieumiarkowanego korzystania z jedzenia i picia. W sali ozdobionej tylko kolorowymi ornamentami oczekiwała go Herodiada. Usiadł obok niej na królewskim krześle, wziął jeden kielich wina szabatowego, drugi podał żonie. Na stole stał złoty świecznik siedmioramienny, płonęły w nim świece z czystego pszczelego wosku. W ich blasku twarz Herodiady wypiękniała pomimo widocznego piętna wieku. Nie szpeciła jej nawet ironiczna mina wywołana widokiem modlącego się męża.
- Czy już, panie, otrzymałeś drugą duszę? - zapytała.
- Nie kpij, moja droga - powiedział Herod - wiesz przecież, że kapłani mogą nam przeszkodzić w odbudowie królestwa mojego ojca.
- Oni z pewnością nam nie pomogą, raczej przeciwnie, zniszczą nas z ukontentowaniem przy pierwszej okazji, chociaż nasz upadek i ich może pogrążyć.
Gdy tetrarcha przyjmował w pałacu gości z Rzymu, wtedy kpił z religii żydowskiej nazywając ją szkodliwym zabobonem i popisywał się znajomością greckiej i rzymskiej kultury. Kiedy był sam, udawał, że przestrzega świąt żydowskich pragnąc przypodobać się Sanhedrynowi. Jednak na niewiele mu się to przydało. Kapłani bowiem nienawidzili go za to, że pojął za żonę Herodiadę, żonę swego brata Filipa, drwiąc sobie w ten sposób z Prawa. Nawet sowite datki na
Świątynię i ofiary niewiele mu pomogły.
- Jan Chrzciciel staje się wprost nieznośny - półgłosem odezwała się Herodiada - lży nas zupełnie bezkarnie. Nie sprzeciwiasz się temu i to tak go rozbestwiło, że odważył się przekroczyć granicę państwa i z naszego terytorium rozsiewać o nas oszczerstwa.
- Chętnie bym go uciszył, nawet na zawsze, ale przecież wiesz, kochana, że prorocy naiwnego ludu często więcej szkody przynoszą po śmierci, niż za życia - również szeptem odpowiedział Herod - Nie mogę ryzykować otwartego konfliktu z pospólstwem i z kapłanami. Tyberiusz nie powierzy mi tronu mojego ojca, jeżeli będę skłócony ze wszystkimi.
- Kto patrzy zbyt daleko, nie zważa na to, co już posiada, a w ten sposób może nawet i to utracić. Jeżeli jednemu poddanemu wolno nie obawiać się swego władcy, to dlaczego ma tego nie czynić i drugi?
- Kapłani wykorzystają śmierć Jana Chrzciciela, aby rozdmuchać nienawiść motłochu do nas.
- Ten motłoch jest nazbyt rozzuchwalony przez twoją łagodność, panie. Pozwala sobie jawnie okazywać nienawiść żonie swojego władcy. To rzecz niespotykana u innych narodów - powiedziała z gniewem Herodiada - Tak sobie myślę, że skoro ci twoi poddani już mnie nienawidzą, to byłoby rozsądnie ich złość z powodu wysłania na wycieczkę do Hadesu tego pustynnego wichrzyciela skierować na mnie, bo mi to nie może zaszkodzić. Powinniśmy to rozegrać w ten sposób...
- Chodźmy się przejść na dziedziniec - Herod nie pozwolił żonie dokończyć zdania uśmiechając się znacząco.
Weszli do ogrodu otoczonego podwójną kolumnadą. Słudzy natychmiast ustawili na stojakach wielkie lampy i świece, a żołnierze samarytańscy, stanowiący przyboczną straż tetrarchy, wypędzili wszystkich obecnych w rozległym perystylu.
Tetrarcha był niezwykle przezorny, gdyż wiedział, że i u niego ściany mają oczy i uszy. Skoro sam utrzymywał tajnych agentów w pałacach innych władców, to oni zapewne nie pozostawali mu dłużni. Dlatego o ważnych sprawach mówił półgłosem, a o wszelkich planach wyłączenie w otwartej przestrzeni.
Powolny spacer i rozmowę małżonków przerwał dowódca straży, który wyszedł zaledwie dwa kroki poza rząd kolumn, tak aby za żadne skarby nie móc usłyszeć nawet strzępu rozmowy, bo groziło to utratą życia, skłonił się niemal do ziemi, i rzekł głośno jedno słowo:
- Panie.
- Zbliż się i mów.
- Przybył goniec z ważną informacją z Cezarei.
- Mów.
- Wczoraj w Cezarei widziano Marka Decimusa Warusa, sługę Sejana.
Tetrarcha drgnął poruszony.
- Gdzie on jest teraz?
- Na razie zniknął, ale wydostaniemy go choćby spod ziemi.
Niebawem kilku jeźdźców z pochodniami wyjechało z Tyberiady. Każdy wiózł ważną nowinę w inny rejon kraju. Oto Herod Antypas, władca Galilei i Perei nakazuje schwytać Marka Decimusa Warusa. Kto tego dokona, otrzyma sowitą nagrodę i zasłuży na wdzięczność samego tetrarchy.
Rzymscy prokuratorzy nie byli przyjaciółmi ludów zamieszkujących podbite krainy, zarządzali nimi w imieniu cesarza głównie przy pomocy armii celników i poborców podatkowych. Legiony podbijały coraz odleglejsze państwa nie w celu szerzenia kultury i dobrobytu, ale żeby nie wysychał strumień danin płynący do Wiecznego Miasta. To przecież zrozumiałe i byłoby do przyjęcia przez zniewolone narody, gdyby nie fakt, że oficjalne daniny i kontrybucje stanowiły tylko ułamek tego, co wydusili z nich zarządcy, którzy w czasie sprawowania swoich funkcji zdobywali bajeczne wprost fortuny. Nawet Tyberiusz był tego świadomy i niechętnie zmieniał namiestników prowincji twierdząc, że: “Trzeba mieć litość nad poddanymi i nie zmieniać często urzędników, bo każdy urzędnik jest jak bąk; kiedy się opije krwi ofiar, mniej wysysa, każdy więc nowy jest groźniejszy.”
Może właśnie dlatego prokurator Poncjusz Piłat tak długo pozostawał na swoim urzędzie, chociaż jego złośliwi przeciwnicy twierdzili, że zawdzięczał to swojej żonie Klaudii, pasierbicy cesarza, z którym ponoć łączyły ją szczególne więzy, oraz swojemu udziałowi w pogrążeniu Germanika. Co najdziwniejsze, nawet upadek Sejana nie zaszkodził Piłatowi, który przecież był jego przyjacielem. Najwidoczniej przed katastrofą uchroniła Piłata mądra decyzja, aby w Cezarei budować okazałą świątynię na cześć Tyberiusza.
Dla Heroda Antypasa Piłat był największą przeszkodą w osiągnięciu życiowego celu - odbudowie królestwa swojego ojca, gdyż zarządzał najważniejszą jego częścią - Judeą, a chcąc jak najdłużej utrzymać się na stanowisku, musiał przebiegle niweczyć zamierzenia swoich wrogów. Z tego powodu tetrarcha Galilei ucieszył się niebywale z faktu, że nadal żyje jeden ze współpracowników Sejana, który najwidoczniej stracił rozsądek, skoro odważył się pojawić w Cezarei. Pojmanie go pozwoliłoby wyjawić obłudę Piłata i oskarżyć go przed Tyberiuszem, a tym samym pozbawić urzędu. Dlatego tetrarcha od razu przystąpił do zastawiania sieci. Przede wszystkim do każdego portu i do wszystkich przejść granicznych na ważniejszych traktach wysłał ludzi doświadczonych w tropieniu uciekinierów. Następnie rozpoczął sekretne przeczesywanie dróg, miast, miasteczek, a nawet wiosek.
Niestety, poszukiwany zniknął jak kamień w głębokiej wodzie. Nie było dnia, żeby agenci nie przywozili ciemnowłosych, wysokich i dobrze zbudowanych mężczyzn w średnim wieku do pałacu tetrarchy, ale tu się okazywało, że są oni jedynie podobni do Marka Decimusa.
III
P
od koniec trzeciej straży do bramy gospody w Tyrze zastukał przyjezdny. Zaspanemu gospodarzowi powiedział, że chce oddzielną izbę na kilka dni, a także miejsce w stajni dla swego wierzchowca. Został przyjęty chętnie, tym bardziej, że opłacił swój pobyt z góry. Przybyły najpierw zadbał o konia, dopiero kiedy przekonał się, że stajenny dał mu obrok, wszedł do swej izdebki i zamknął drzwi na haczyk.
Przybyszem tym był Marek Decimus Warus. Przyjechał do miasta wcześniej, ale w gospodzie celowo zjawił się o świcie, bo wtedy donosiciele i inni łowcy łatwego grosza odpoczywają pogrążeni w głębokim śnie. Marek rzucił swój bagaż w kąt i położył się na posłaniu. Chociaż chciało mu się spać, to jednak postanowił czuwać do rana i jeszcze raz przemyśleć swoje zamierzenia. Z domu nad jeziorem Galilejskim zabrał pieniądze i kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Najwięcej problemów miał z palmą na dachu, szkoda mu było ją zniszczyć, a nie mógł jej tam zostawić ani znieść po drabinie, gdyż była za duża. W końcu obwiązał donicę sznurem i powoli opuścił po krawędzi dachu. Będąc już w drodze doszedł do wniosku, że nie powinien wozić ze sobą wszystkich pieniędzy, jakimi teraz dysponuje. Dlatego podzielił je na dwie części, większą część zakopał pod drzewem w miejscu, do którego łatwo mógł wrócić. Uwolnił też osiołka, którego prowadził luzem. Nie wypuścił go jednak w pobliżu domu, gdyż sąsiedzi zbyt szybko mogliby się zorientować, że dom stoi pusty.
Gdy słońce wyłoniło się znad widnokręgu, wyszedł z gospody i udał się do portu. Przy nabrzeżu stało kilka statków, ale żaden nie płynął do Rzymu. Dowiedział się od właściciela składu towarów, że za kilkanaście dni powinien tu zawinąć statek z Antiochii, który później ma płynąć na Kretę i na Sycylię. Oczekiwanie nie bardzo mu się podobało, ale nie miał innego wyboru.
Właścicielowi gospody powiedział, że jest kupcem udającym się po towar. Tak było przezorniej: na drogach udawać robotnika poszukującego pracy, a w miastach kupca, gdyż skąd jakiś biedaczyna miałby posiadać tyle pieniędzy, aby go było stać na wynajmowanie izb w gospodach? Do portu chodził codziennie, bo statek mógł przypłynąć wcześniej.
Trzeciego dnia pobytu w Tyrze zauważył w porcie osobliwych mężczyzn, którzy niczego nie sprzedawali, niczego nie kupowali, na nikogo nie czekali, udawali tylko, że przyglądają się towarom, ale naprawdę zwracali uwagę na ludzi. Wydawało mu się też, kiedy chodził krętymi uliczkami miasta, że ktoś idzie jego śladem, ale gdy się odwracał, nikogo nie było. Na wszelki wypadek postanowił zabezpieczyć się jeszcze w inny sposób.
Kupił na rynku ubranie wędrownego rzemieślnika, a na głowie zawiązał chustę w jednym miejscu zabarwioną na czerwono żeby wyglądała na opatrunek. Tak przebrany znów zawitał do swej gospody. Rzecz jasna; nie wynajął oddzielnego pomieszczenia, lecz tylko garść słomy pod ścianą w głównej sali. Od tego czasu przychodził tu w ubraniu kupca, w swojej izbie przebierał się za włóczęgę, a gdy nikogo nie było w pobliżu wychodził i zajmował barłóg pod ścianą. Drzwi do izdebki były zbite z niedopasowanych desek, toteż mógł je zamykać od zewnątrz przez szparę, za pomocą odpowiednio wystruganego patyka.
Marek coraz bardziej zniecierpliwiony czekał na statek, który, niestety, ciągle nie przypływał. W jednym z podejrzanych mężczyzn kręcących się po mieście rozpoznał szpicla Heroda. Wszystko byłoby dla niego jasne, gdyby tylko wiedział, na kogo polowali. Mogli czekać na kogoś, kto ma przypłynąć statkiem, ale mogli też czyhać na niego, gdyby przypadkiem ktoś go rozpoznał w Cezarei lub w Tyberiadzie. Od tego czasu zachowywał większą ostrożność.
Jednego wieczora w głównej izbie gospody na palenisku płonął wesoły ogień. Trzej mężczyźni, którzy się tu zatrzymali, ze stroju i zachowania kupcy, przyprowadzili trzy młode ladacznice. Pili z nimi wino, piekli na ogniu połowę jagnięcia i żartobliwie rozmawiali. Obdartusy drzemiący w słomie pod ścianami patrzyli zazdrośnie i chciwie wdychali woń pieczeni. Marek również podniósł głowę.
- Słyszałem, że jakiś nowy prorok pojawił się wśród Żydów? - powiedział jeden z ucztujących i roześmiał się.
- Nie ma się z czego śmiać - powiedział drugi z mężczyzn - widziałem tego nauczyciela, czy jak mówisz; proroka. Nawet słuchałem jego mowy. Ale nie wróżę mu wielkiej przyszłości.
- A to czemu? - zaoponował trzeci - Wieść niesie, że pomaga ludziom, uzdrawia ich i czyni cuda.
- Ba, gdybyż on uzdrawiał ludzi majętnych i rozumnych. Gdyby stanął po ich stronie i po stronie kapłanów, to z pewnością okrzyknęliby go nowym prorokiem.
- A po czyjej jest stronie?
- Po niewłaściwej. Opowiada się za biednymi i wykorzystywanymi, a przeciw ich krzywdzicielom. Staje w obronie najemnych robotników, a przecież od dawna wiadomo, że kto trzyma stronę bezrozumnej trzody, ten ma przeciw sobie i trzodę, i pasterzy.
Ladacznice zaczęły się śmiać, zarażając wesołością innych uczestników biesiady.
- Skoro chce zasłynąć jako prorok, to nie może oceniać ludzi wedle zasobności ich sakiewki, Bóg przecież tego nie czyni.
- Czyżby? Popatrz na tamtego włóczęgę pod ścianą - powiedział drugi z biesiadników i wskazał Marka - Gdyby nie miał denara, to spędzałby noc pod jakimś płotem w towarzystwie psów.
Ucztujący roześmiali się gwałtownie, jakby usłyszeli najweselszą opowieść pod słońcem.
Późno w nocy, kiedy wszyscy już spali, ktoś mocno zastukał w drzwi gospody. Właściciel otworzył i w progu rozmawiał z uzbrojonymi przybyszami. Marek wyrwany ze snu spojrzał i zamarł. Byli to pachołkowie Heroda.
- U mnie zatrzymało się tylko czterech kupców - mówił gospodarz uniżonym głosem - Dzisiaj trzech, a jeden parę dni wstecz.
- Musimy ich zobaczyć - rzekł dowódca zbrojnych - Zacznijmy od tego, który przebywa tu najdłużej.
Podeszli do drzwi izdebki Marka i zaczęli w nie pukać. On tymczasem skradał się do wyjścia. Kiedy dostrzegł, że na podwórzu nie ma nikogo, pobiegł w kierunku stajni. Uderzeniem pięści ogłuszył stajennego, który chciał mu przeszkodzić, wskoczył na swojego konia i ruszył z kopyta, bo w gospodzie rozlegały się głośne krzyki. Gdy przejeżdżał przez bramę, poczuł w nodze jakby użądlenie pszczoły.
Zatrzymał się dopiero kilkaset metrów dalej, na szczęście nikt go nie ścigał. Zaciskając zęby wyrwał z lewej łydki strzałę. Ranę przewiązał paskiem materiału oddartego od tuniki. Koń został trafiony w brzuch. Marek pogłaskał zwierzę po karku, wyciągnął strzałę i ruszył dalej. Noc nie była zupełnie ciemna, bo iskierkami światła błyszczały odległe gwiazdy.
Teraz już wiedział, że to właśnie za nim rozesłał Herod swoich ludzi. A skoro tak, to zapewne czekali na niego również w każdym pobliskim porcie. W takim razie musiał porzucić zamiar popłynięcia do Rzymu, przynajmniej na jakiś czas.
Wierzchowiec słabł coraz bardziej, widocznie z upływu krwi. W końcu położył się na ziemi i już nie mógł wstać. Marek nie miał wyboru, mimo nieznośnego bólu zranionej nogi, musiał iść pieszo, bo chciał być jak najdalej od prześladowców.
IV
D
o świtu przemierzył spory szmat drogi idąc prawie na oślep, gdyż w ciemnościach nie potrafił określić swojego położenia. Szedł uparcie, chociaż noga bolała go coraz dotkliwiej. Miejsce, z którego wyjął strzałę, nabrzmiało wielkim krwiakiem. Kiedy słońce wyjrzało znad horyzontu, zatrzymał się na szczycie najwyższego pagórka w okolicy. Wyczerpany do cna położył się w wysokiej, pożółkłej trawie niedaleko ścieżki. Odpoczywał. Z góry widział wszystko, co się działo w najbliższym otoczeniu, sam nie będąc widocznym. Rozwiązał zakrwawioną szmatkę i uważnie przyglądał się ranie, krew nie płynęła, ale tkwiła w niej jeszcze wąska drzazga odłupana od strzały. Należało ją usunąć bardzo delikatnie, żeby nie spowodować krwotoku. Zajęło mu to sporo czasu i przysporzyło wiele cierpienia. W końcu wyjął z rany drzazgę długości połowy palca, a następnie opatrzył nowym paskiem materiału wyciętym z tuniki. Odetchnął z ulgą, rana mniej bolała, a coraz mocniejsze słońce przyjemnie rozgrzewało organizm zmartwiały od nocnego chłodu. Nawet nie wiedział, kiedy zasnął.
Zbudziły go jakieś głosy. Skoczył na równe nogi, ale zaraz się uspokoił, bo przed nim zatrzymała się grupka wieśniaków. Dwie kobiety i trzech mężczyzna wpatrywało się weń z zaciekawieniem.
- Co z twoją nogą? - zaczął rozmowę najstarszy z mężczyzn, o smagłej twarzy zeszpeconej głębokimi zmarszczkami.
- Przewróciłem się i zraniłem ją na ostrym korzeniu.
- A dokąd zmierzasz?
- Jestem robotnikiem rolnym, a zimą potrafię zająć się rzemiosłem. Wędruję po świecie w poszukiwaniu pracy.
- W naszej wiosce właściciel plantacji zboża zatrudnia do pracy i stróżowania.
- Wracacie do swojej wioski?
- Nie. Idziemy na spotkanie z cudotwórcą, z rabbim Jezusem.
- Z cudotwórcą?
- Jezus uzdrawia chorych, niewidomym przywraca wzrok, a głuchym słuch - powiedziała jedna z kobiet.
- Ja też chętnie zobaczyłbym takiego człowieka.
- To pójdź z nami.
Chociaż Marek nie wierzył w żadne cuda, to postanowił iść z nieznajomymi, gdyż najłatwiej ukryć się w tłumie. Podpierając się laską, którą dał mu starzec, z trudem nadążał za wieśniakami. Schodzili w dolinę górnego Jordanu.
Niebawem stanęli na miejscu. Na kilku sąsiednich, niewielkich pagórkach zebrał się spory tłum mężczyzn, kobiet, a nawet dzieci. Większość była uboga, ale nie brakowało też bogatszych. Zjawiło się nawet kilku kapłanów i uczonych w Piśmie. Ich czarne tuniki ozdobione białymi tasiemkami wyróżniały się na tle kolorowej ciżby. Marek Decimus przeciskał się wraz z nowo poznanymi bliżej środka, ale nie było to łatwe. Usiedli więc na trawie w nieco mniej zatłoczonym miejscu. Kobiety wyjęły z toreb ser, placki jęczmienne i daktyle. Gdy jedli, na najwyższe wzniesienie wstąpił wysoki mężczyzna w białej tunice i narzuconej na ramiona szacie z ciemnoczerwonego filcu.
- Spokój! Uciszcie się! Zamilknijcie! - tu i ówdzie rozległy się głosy karcące najgłośniej rozprawiających.
Rabbi usiadł w otoczeniu uczniów i donośnym głosem zaczął nauczać. W miarę jak mówił, gwar przycichał, aż w końcu stał się podobny do szelestu gałęzi w koronach drzew poruszanych lekkim wietrzykiem.
Z początku Marek nie skupiał uwagi na jego słowach. Dyskretnie rozglądał się wokół szukając źródła potencjalnego zagrożenia. Dopiero kiedy przekonał się, że w pobliżu nie ma jego nieprzyjaciół, zaczął słuchać uważniej.
- Słyszeliście, że powiedziano: Oko za oko i ząb za ząb! - mówił Jezus do tłumów - A Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. Lecz jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi! Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz! Zmusza cię kto, żeby iść z nim tysiąc kroków, idź dwa tysiące! Daj temu, kto cię prosi, i nie odwracaj się od tego, kto chce pożyczyć od ciebie.
Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią? I jeśli pozdrawiacie tylko swych braci, cóż szczególnego czynicie? Czyż i poganie tego nie czynią? Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.
Nigdy jeszcze Marek Decimus Warus nie słyszał takich słów. Dlatego słuchał z coraz większym zainteresowaniem. Jego dotychczasowe sądy na temat Żydów niewiele odbiegały od potocznych wyobrażeń przeciętnego Rzymianina. Chociaż przybywał często do Galilei, a nawet kupił tu dom, to niewiele miał do czynienia z tubylcami. Denerwowała go ich pycha, trudna do zrozumienia w narodzie podbitym, a mimo to uważającym się za o niebo lepszy do swoich zwycięzców. Nigdy by nie przypuszczał, że wśród nich może pojawić się niezwyczajny mędrzec, jakim z pewnością musiał być Jezus, który mówił:
- Strzeżcie się, żebyście uczynków pobożnych nie wykonywali przed ludźmi po to, aby was widzieli; inaczej nie będziecie mieli nagrody u Ojca waszego, który jest w niebie. Kiedy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę, powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
Niespodziewanie wśród zasłuchanych ludzi rozległy się głosy protestu. Marek spojrzał w stronę, z której coraz wyraźniej dochodziły i zamarł z przerażenia. Trzech rosłych mężczyzn przedzierało się przez tłum torując sobie drogę łokciami. Rozglądali się wokół uważnie, jakby kogoś szukając. Byli to siepacze Heroda. Na szczęście przeszli obok. Marek na powrót, chociaż z niespokojnie bijącym sercem, zaczął wsłuchiwać się w słowa Jezusa:
- Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują.
Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone.
A więc: poznacie ich po ich owocach.
V
K
iedy Rabbi zakończył mowę, odszedł razem z uczniami. Gromada chorych i ułomnych, którzy przybyli tu głównie po to, by w cudowny sposób odzyskać zdrowie, pociągnęła za nim z wrzaskiem, przepychając się i tratując nawzajem. Każdy z nich pragnął doznać łaski wyłącznie dla siebie, jakby przed chwilą wygłoszone słowa spłynęły po nich niczym deszczowa woda po kamiennych głazach.
W powstałym zamieszaniu Marek nie zauważył, co stało się ze znajomymi poznanymi przypadkowo w drodze. Rozglądał się chcąc ich przynajmniej zapytać skąd pochodzą.
Słowa Jezusa brzmiały w jego uszach jak piękna i mądra baśń. Mądrzejsza od filozofii, której uczył się w Rzymie. Pierwszy raz w życiu słuchał takiej nauki. Gdyby ludzie choć w dziesiątej części postępowali wedle jej zaleceń, to świat naprawdę stałby się innym miejscem dla swoich mieszkańców.
Ale jakże on, Marek Decimus, ma kochać swoich nieprzyjaciół? Dotychczas uczono go, że najlepszym uczuciem dla nieprzyjaciół jest nienawiść, a ich bezwzględne zniszczenie jest najpewniejszym sposobem osiągnięcia bezpieczeństwa dla siebie. Kochać nieprzyjaciela, czy to nie jest tak, jakby zamiast rozdeptać atakującego skorpiona, odsuwać go patykiem w nadziei, że zmieni swoją naturę? Niestety, skorpiony nie zmieniają się nigdy, na zawsze pozostają jadowitymi stworami. Ta prawidłowość w równym stopniu dotyczy skorpiona, jak i człowieka o złym sercu.
Najchętniej Marek też podążyłby za tym wędrownym nauczycielem, gdyż w tłumie czuł się bezpiecznie, ponadto usłyszana nauka rozpaliła jego ciekawość. Niestety coraz bardziej bolała go noga. Odwinął szmatkę i przyjrzał się ranie; już zaskorupiała, ale skóra wokół rany nie miała naturalnej barwy, była sina, a na obrzeżach zaczerwieniona. Patrząc na ranę wiedział, że musi znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie mógłby przeczekać do czasu, aż zagoją się uszkodzone mięśnie.
Dlatego udał się w ślad za pielgrzymami szukającymi noclegu we wioskach nad górnym Jordanem. Szedł szybko wpierając się laską i zaciskając zęby, kiedy czuł mocny ból w zranionej nodze. O zmroku dotarł do jakieś osady, zapukał do pierwszej chaty. Mieszkało w niej dwoje starszych ludzi, którzy chętnie użyczyli mu miejsca na noc. W ubraniu rzucił się na posłanie, lecz zanim zapadł w sen, spojrzał z zachwytem w okienko izby, za którym mieniło się tysiące gwiazd na ciemnym granacie nieba.
Spał jak kamień prawie przez trzy dni. Gdy otworzył oczy, z trudem przypomniał sobie, jak tu się znalazł. Mimo tak długiego snu, nie czuł się dobrze, we śnie dręczyły go koszmary, a teraz płonęły mu policzki i był głodny. Wstał i trzymając się ściany wyszedł na zewnątrz.
Niewielkie podwórze zastawione było glinianymi dzbanami, amforami i garnkami. Wypalone naczynia o kolorze ceglastoczerwonym różnego kształtu i wielkości stały pod ścianami przybudówek okalających podwórko, natomiast surowe suszyły się na słońcu. Staruszek ubrany w tunikę pochlapaną błotem siedział przy garncarskim kole i delikatnymi muśnięciami dłoni nadawał kulistą formę obracającej się glinie. Gdy zobaczył Marka zerwał się na równe nogi.
- A jednak chłopcze ty się obudził! - powiedział, a w jego głosie zabrzmiała nieukrywana radość.
- Tak, ale jestem... słaby.
- Sara! - zawołał starzec odwracając się w stronę drzwi, zza których dochodziła woń gotowanej potrawy - Nasz chory się obudził i na nogach stanął.
- Miłosiernemu niech będą dzięki! - powiedziała siwowłosa kobieta, która wyszła kuchni.
- Miłosiernemu nigdy nie dosyć dziękować, ale tym razem chyba pomogły zioła - zachichotał staruszek.
Dopiero teraz Marek poczuł, że jego noga owinięta jest kawałkiem materiału nasączonym czymś wilgotnym, a na tunice zobaczył liczne brunatne plamy.
- Leżał żeś ty prawie bez ducha, młody człowieku. Tedy my popatrzyli, co ci dolega - powiedziała kobieta - Twoja noga wcale nie wyglądała dobrze...
- Nie wiedzieli my, co z tobą począć mamy - przerwał żonie garncarz - toteż ja konia pożyczył i pojechał do mnichów żyjących w odosobnieniu. Znam ich, bom naczynia im sprzedawał. Jeden z nich tu przyjechał, twoją ranę obejrzał i zostawił zioła. Dawali my je tobie do picia i przykładali na zranienie.
- Dziękuję - powiedział Marek Decimus i chciał coś jeszcze mówić, ale oszołomiony rześkim powietrzem osunął się na ziemię.
Staruszkowie wspólnymi siłami zaprowadzili go do izby i położyli na posłaniu.
Marek wracał do zdrowia w domu starych garncarzy, którzy byli dobrymi ludźmi, bo obcego człowieka, jakim przecież był dla nich, traktowali niczym własnego syna, a nawet nazywali go “synkiem” albo “chłopcem”, chociaż skończył już czterdzieści lat i wiek obdarzył go już pierwszymi zmarszczkami.
Przyzwyczajony do bezustannej ostrożności, do ciągłego zważania na własne słowa i podejrzewania niebezpieczeństwa, które mogło grozić ze strony każdego spotkanego człowieka, nawet nie przypuszczał, że pomagają mu bezinteresownie. Toteż jeszcze tego samego dnia, kiedy się obudził, wyjął z sakiewki kilkanaście denarów, położył je na stole i powiedział:
- Jestem ogromnie wdzięczny za to, co dla mnie robicie. Dlatego chciałbym chociaż w niewielkim stopniu wynagrodzić wam poniesione trudy.
Staruszkowie spojrzeli na siebie i roześmiali się.
- Schowaj ty pieniądze, synku - powiedziała żona garncarza - Tobie one przydadzą się prędzej niż nam.
Ubogie pożywienie garncarzy składające się prawie wyłącznie z wypiekanego w domu chleba i warzywnej zupy nie smakowało Markowi, ale zmuszał się do jedzenia pragnąc jak najszybszego powrotu do zdrowia. Trudno też było mu przywyknąć do spożywania posiłków siedząc wprost na ziemi, zamiast na wygodnej kanapie. Ale najbardziej bolało go to, że stał się człowiekiem całkowicie pozbawionym znaczenia. Gdyby dalej był zaufanym sługą prefekta, to w każdej chwili mógłby skorzystać z pomocy najlepszych lekarzy, jacy znajdowali się na cesarskim dworze. Niestety, teraz musiał wierzyć zapewnieniom tajemniczego mnicha, który leczył go ziołami. Strzała była wprawdzie zatruta, lecz na szczęście trucizna albo się z niej starła, więc na grocie było jej niewiele, albo też była zwietrzała.
Każdego dnia Marek czuł się lepiej. Osłabienie ustępowało, a rana goiła się i mniej bolała. Coraz częściej znów rozmyślał o swojej żonie. Dopiero teraz zrozumiał, że nie poprosiła go o pomoc dla Agrypiny, bo nie chciała narażać go na niebezpieczeństwo. Dlatego poczuł ogromną ulgę, ale i wstyd z powodu swoich bezmyślnych i nieuzasadnionych podejrzeń. Pragnął jak najszybciej wyruszyć do Rzymu, bo Liwia wciąż mogła potrzebować pomocy.
Pewnego ranka na podwórko zajechał poborca podatków wraz pomocnikami.
- Zapłać podatek garncarzu - powiedział - ustalony czas już dawno minął.
- Ja zapłacić nie mogę, bo pieniędzy nie mam.
- Kłamiesz stary łgarzu! A zresztą, co mnie to może obchodzić, płać i już.
- Wszak tobie mówię, że pieniędzy nie mam. Nikt już do mnie kupować naczyń nie przychodzi, a nie mam już sił bym sam towar do kupców woził. Mogę ci garnkami zapłacić.
- A pewnie, że je zabiorę - poborca skinął na pomocników, którzy poczęli ładować naczynia do worków - Pamiętaj stary sknero, żebyś następnym razem miał pieniądze, bo mogę cię nawet pozbawić domu.
Żeby dobitnie pokazać swoje niezadowolenie poprzewracał i stłukł kilka garnków i odjechał.
- Ty to widział? - zapytał rozgniewany garncarz wchodząc do izby.
Marek przyglądał się kłótni przez okienko.
- Widziałem i słyszałem.
- Bezkarnie mnie okradają, złoczyńcy! Ale jak twoje zdrowie dzisiaj? - pytał dalej starzec siadając na stołku, który z łożem stanowił całe umeblowanie izdebki.
- Całkiem znośne, mogę już ruszać w świat. Chcę raz jeszcze podziękować tobie i twej żonie za wszystko...
- Ja stary jestem, a żona moja też niemłoda. Wszechmogący dzieci nam nie dał, a teraz przydałby się ktoś młodszy, żeby naczynia do miasta woził. Jeżeli chcesz, możesz u nas zostać, razem będziemy garnki wyrabiać.
- Dziękuję ci za tę propozycję, ale wcześniej muszę załatwić kilka ważnych spraw.
- Żona moja w ciągu tych dni też się do ciebie, chłopcze, przyzwyczaiła. Będę się modlił, żeby ci się wszystko powiodło.
- Ja również tego sobie życzę, ale w żadną pomoc bogów nie wierzę.
- W Boga ty nie wierzysz?
- Widziałem jak żyją kapłani bogów greckich, rzymskich, syryjskich, babilońskich, a nawet jak żyją kapłani waszego Boga. Widziałem ich niezmierzone bogactwa, widziałem też biedę i nędzę robotników najemnych, drobnych rolników czy miejskiego plebsu. Gdyby bogowie wysłuchiwali próśb, to tak by nie było. Czyż i wasz arcykapłan, który pławi się w złocie, nie wyciska z ludu izraelskiego ostatniej kropli krwi?
- Prawdę mówisz, ale tak zawsze było. Odkąd ja zaczął pamiętać, to na świecie byli biedni i byli bogaci, co się kosztem biednych bogacili. I tak teraz jest. Słyszał ja, że nawet Rzymianie też swoich bożków mają. Czy to może nie jest prawda?
- Nie jestem pewien czy tak było zawsze, ale za to wiem z pewnością, że tak być nie musi, a nawet nie powinno. To prawda, w Rzymie istnieje ceremoniał religijny, lecz on jest potrzebny wyłącznie arystokracji, aby za pomocą wróżb i fałszywych znaków utrzymywać w ciemnocie i karności biedny lud. Ale nawet tutaj słuchałem nauki człowieka, który każe mieć wzgląd nie tylko na dzierżawcę, poddanego czy niewolnika lecz także na nieprzyjaciela.
- O kim mówisz?
- Człowiek ten ma na imię Jezus.
VI
Z
anim Liwia postanowiła samodzielnie pomóc Agrypinie, usiłowała kilkakrotnie poprosić o to męża. Jednak w czasie rozmów, które celowo kierowała na sprawy związane z Tyberiuszem i jego dostojnikami, Marek wyrażał tyle podziwu dla Sejana, że nie miała serca wyprowadzać go z błędu. Obawiała się też niebezpieczeństwa, jakie mogło mu grozić, gdyby za jej namową zdecydował się działać na przekór rozkazom wszechwładnego prefekta. Dlatego zasmuciła się i jednocześnie ucieszyła, kiedy Marek powiedział jej, że niedługo wyjeżdża do wschodnich prowincji Cesarstwa. Tak daleka podróż oznaczała długą rozłąkę, ale równocześnie dawała jej możliwość nieskrępowanego działania.
Jednak dopiero kilka dni po odjeździe męża Liwia zdecydowała się działać i sama też rozpoczęła przygotowania do podróży. Miała nadzieję, że uda się jej powrócić do domu wcześniej, ale na wszelki wypadek napisała list, który poleciła Babriosowi strzec jak oka w głowie.
Tak się szczęśliwie złożyło, że wtedy, gdy Liwia i usługujący jej niewolnik, Odyn, przyjechali do Cezarei, odpływał stamtąd statek handlowy do Rzymu. Właściciel statku po otrzymaniu żądanej zapłaty przyjął ich na pokład. Liwia zmęczona długą jazdą zasnęła. Obudziła się dopiero następnego ranka, gdy statkiem mocniej zaczęły kołysać fale.
Płynęli bezpiecznie przez wiele dni. Morze było spokojne, tylko niekiedy gwałtowniejsze podmuchy wiatru marszczyły groźniej morską toń. Dopiero pod sam koniec podróży przeżyli bardzo niebezpieczną przygodę. Kiedy mijali niewielką wysepkę, która wyglądała na niezamieszkałą, zupełnie niespodziewanie napadli na nich piraci. Gdyby nie żołnierze z garnizonu prokuratora Judei, którzy wracali do domów po zakończeniu służby, to najpewniej piraci sprzedaliby Liwię razem z innymi podróżnymi oraz załogą statku jako niewolników na rynku któregoś z odległych miast. Wprawdzie żołnierzy nie było wielu, ale za to dzielnie władali łukami. Kiedy piraci zbliżyli się na dostateczną odległość, strzały bezgłośnie poszybowały w ich kierunku. Kilkunastu rabusiów zostało trafionych, powypadali za burtę albo wili się na pokładzie własnego statku, który co prędzej odpłynął. Odyn też miał swój udział w zwycięstwie, wypuścił bowiem kilka strzał ze swego kreteńskiego łuku.
Kilkadziesiąt lat temu Pompejusz rozgromił flotę piracką i srogo ukarał winnych, ale następne pokolenia morskich rozbójników nie pamiętały już o tym i bezkarnie ograbiały statki zwożące bogactwa z podbitych krain. Mimo coraz większych szkód, senat nie decydował się na powtórzenie tamtej operacji. Krążyła plotka, że tylko dlatego, aby wódz, który musiałby zostać wyznaczony do tego zadania, nie zdobył zbyt dużej popularności.
Po przeszło trzech tygodniach morskiej tułaczki Liwia zobaczyła Wieczne Miasto. Statek wpłynął do portu w południe pięknego, upalnego dnia. Miała nadzieję, że udana podróż dobrze wróży jej zamierzeniom.
W ciągu kilku lat, które Liwia spędziła z Agrypiną na wygnaniu, Rzym prawie się nie zmienił. Jak dawniej multum ludzi kręciło się po ulicach, a najwięcej było wiecznie śpieszących się i zapracowanych niewolników. Bezrobotna gawiedź oblegała krzykaczy, którzy informowali gdzie i kiedy odbędą się najbliższe zawody sportowe, przedstawienia w amfiteatrach albo walki gladiatorów. Obywatele rzymscy dostojnie spacerowali spowici w togi i toczyli spokojne rozmowy.
Niebawem Liwia wraz z Odynem, który niósł ich rzeczy, stanęli przed pałacem Antonii, bo właśnie do niej postanowiła się zwrócić z prośbą o pomoc Agrypina. Niewolnik stojący przy drzwiach raz jeszcze wyszedł i zapytał, która to właściwie Liwia chce rozmawiać z jego panią, gdyż imię to było w Rzymie bardzo rozpowszechnione.
Antonia, żona Druzusa zmarłego brata cesarza Tyberiusza była matroną w starszym już wieku, cieszyła się w Rzymie powszechnym szacunkiem. Przyjęła Liwię w pięknej komnacie siedząc w wygodnym fotelu wysadzanym drogimi kamieniami.
- Skąd przybywasz, drogie dziecko? - zapytała uśmiechając się w odpowiedzi na ukłon Liwii.
- Z Pandaterii, gdzie przebywa moja pani Agrypina, umieszczona tam przez pomyłkę i na skutek złośliwych machinacji oszczerców.
- Zawsze współczułam Agrypinie, nie mogłam jednak jej pomóc, bo okazała się strasznie nieroztropna oskarżając samego cesarza. Wiesz przecież, że jest jeszcze wiele pustych wysepek, na które można powysyłać ludzi niewygodnych.
- Moja pani twierdzi, że padła ofiarą wstrętnych machinacji prefekta Sejana, który od lat dąży do obalenia cesarza, wykorzystując jego bezgraniczne zaufanie.
- Co ty opowiadasz, dziecko!?
- Tak właśnie jest, to przecież Sejan przyczynił się do śmierci Druzusa, prawowitego syna cesarza. Żyją jeszcze niewolnice, które mogą o tym zaświadczyć.
- Nierozważne oskarżenie jest mieczem obosiecznym. Pamiętaj o tym, jeśli chcesz doczekać starości.
- A czy Sejan nie podporządkował sobie całkowicie senatu? Czy nie odebrał najlepszym senatorom majątku i życia w nieuczciwych procesach? Przecież jego władza jest właściwie nieograniczona. Jeżeli cesarz nie widzi, co robi jego prefekt, to chyba tylko dlatego, że tego nie chce. Oby nie przekonał się za późno.
- To zastanawiające, co mówisz, może nie bez pewnej racji - Antonia wstała z fotela - Rozkażę służbie, by przygotowała ci pokój. Zamieszkasz u mnie do czasu, kiedy wrócę. Dopiero wtedy będę wiedziała, co można zrobić w sprawie Agrypiny. Jeszcze dziś bowiem udam się na Kapri, do samotni cesarza. Niech Tyberiusz sam przeprowadzi śledztwo i przekona się, kim naprawdę jest Sejan - mówiła chodząc szybkim krokiem po komnacie. Zmarszczki na jej różowionej twarzy pogłębiły się od nawału nurtujących ją myśli - A ten człowiek, który z tobą przybył?
- To mój niewolnik Odyn - odpowiedziała Liwia.
- Każę i dla niego przygotować miejsce. Ty zaś czekaj na mój powrót w pałacu. Do miasta nie wychodź. Nikomu nie opowiadaj ani skąd przyjechałaś, ani w jakim celu. Służbie możesz powiedzieć, że jesteś moją daleką krewną. Tak będzie dla ciebie bezpieczniej.
Mijały tygodnie, ale Antonia nie wracała. Liwia przez okno swojego pokoiku oglądała panoramę Rzymu. Targały nią sprzeczne uczucia. Teraz już nie była taka pewna czy dobrze uczyniła wyjeżdżając z domu, bo przez to okazała brak zaufania swojemu mężowi. Nie wiedziała, jak Marek to przyjmie i czy ją zrozumie. W tej sytuacji miał prawo poczuć się obrażonym, a nawet zapomnieć o niej. Z obecnej perspektywy wydawało jej się, że zamiast tej kontrowersyjnej podróży mogła wysłać list do Antonii. W końcu trochę z tęsknoty, trochę z niepokoju zdecydowała się coś zrobić. Poleciła wezwać Odyna, wręczyła mu wszystkie pozostałe pieniądze i kazała wracać z powrotem do domu w Tyberiadzie, a tam powiedzieć Markowi gdzie przebywa oraz że wróci do domu, kiedy tylko będzie mogła.
W pierwszym porywie skruchy chciała nawet napisać do męża długi list z wyjaśnieniem swojego czynu, ale się rozmyśliła. Bowiem list, który wpadnie w ręce wroga często jest bardziej niebezpieczny, niż ostry miecz.
Odyn dobrze zaopatrzony na drogę odjechał. Liwia z rosnącym zniecierpliwieniem śledziła życie Wiecznego Miasta, które płynęło ustalonym, odwiecznym torem: niewolnicy pracowali, a ludzie wolni spędzali czas na nieustannych przyjemnościach i rozrywkach. Wśród służby Antonii znalazła sobie przyjaciółkę. Była to młoda dziewczyna o imieniu Klaudia, pracująca w pokojach. To dzięki niej wiedziała, co się dzieje w mieście.
Pewnego dnia rozeszła się wieść, że z Kapri przybył Makron, specjalny wysłannik Tyberiusza, który w senacie ma podobno odczytać pismo nadające Sejanowi godność trybuna ludowego. Liwia poczuła się bardzo zawiedziona i oszukana. A więc jej interwencja przyczyniła się do tego, że nieprzejednany wróg Agrypiny otrzyma prawie cesarską godność. Po raz pierwszy pomyślała, że należy z Rzymu uciekać. Zapewne uczyniłaby to, ale nie miała pieniędzy, bo wszystkie oddała Odynowi. Nie miała też do kogo zwrócić się po pożyczkę. Pochodziła z niebogatej rzymskiej rodziny. Rodzice jej od kilku lat już nie żyli, a rodzeństwa nie miała.
Prawdziwy grom uderzył z nieba nazajutrz. Otóż w senacie uwięziono Sejana i jeszcze tego samego dnia stracono wraz z całą jego rodziną. W pierwszej chwili Liwia nie mogła w to uwierzyć, ale widocznie Tyberiusz nie był jeszcze zdziecinniałym i lubieżnym starcem, jak o nim mówili jego wrogowie. W ten sposób powalić przebiegłego wroga mógł tylko ktoś równie przebiegły i potężny. Sejan przecież dowodził pretorianami i w każdej chwili mógł obwołać się cesarzem. Zrobił by to z pewnością, gdyby przed wystąpieniem Makrona w senacie mógł domyśleć się prawdziwego celu jego posłannictwa.
W Rzymie nastały krwawe dni. Zaraz po prefekcie zginęli jego przyjaciele, nawet ci, którzy pierwsi odstąpili go w senacie. Następnie rozpoczęło się wielkie polowanie na jego sługi i cichych zwolenników. Posypały się jak lawina procesy o obrazę majestatu, w których jedynym wyrokiem była utrata przez obwinionego majętności i gardła.
Mijały jednak miesiące, a Antonia nie wracała. Liwia żyła w jej pałacu jak na szpilkach. Gratulowała sobie w duchu, iż nie wygadała się, że wyszła za mąż za Marka Decimusa Warusa, sługę Sejana. Wraz z upływem kolejnych dni niepokój Liwii ciągle jednak wzrastał, niecierpliwie czekała na powrót Antonii. Od niej bowiem chciała pożyczyć pieniędzy na morską podróż do dalekiej Galilei.
VII
L
ochy pałacu w Macheroncie stanowiły przeciwieństwo jego przestronnych, widnych, komfortowo wyposażonych komnat. Ale przecież tak być powinno, bo komnaty służyły do wygodnego życia tetrarchy i jego dworzan, a lochy wybudowano po to, żeby w nich rozprawiać się z jego wrogami. Cele dla więźniów, wymurowane z kamieni, były zawilgocone, ciasne i brudne. Zamykano je grubymi żelaznymi kratami, aby nie można było z nich uciec.
Jedną z takich kwater zajmował od pięciu tygodni Marek Decimus Warus. Miał jednak szczęście w nieszczęściu, gdyż Herod właśnie bawił u swego brata Filipa, a także dlatego, że zatrzymano go z dużą sumą pieniędzy, więc strażnicy wierzyli jego zapewnieniom, iż hojnie ich wynagrodzi, kiedy tylko zostanie uwolniony, i trochę lepiej go karmili.
Marek dostał się w szpony zbirów Heroda zupełnie przypadkowo. Gdy trochę doszedł do siebie, podziękował garncarzowi i jego żonie za pomoc, przyrzekł im, że jeszcze do nich powróci i wyruszył w drogę. Tym razem postanowił iść w stronę Syrii, do Damaszku, a tam zabrać się z kupiecką karawaną do któregoś z odleglejszych portów, w których Herod nie utrzymuje siatki swoich donosicieli. Taka droga wprawdzie była o wiele dłuższa, ale rokowała szansę powodzenia. Niestety, nie mógł przewidzieć, że zeloci zorganizują w tym samym czasie zamach na życie Heroda, na domiar złego nieudany. Zamachowcy zostali zabici, ale dwom udało się uciec. Herod wysłał w pogoni za nimi połowę swojego wojska. Jednak ich samych nie złapano, za to Marek, idący piechotą, nie miał żadnych szans. Znienacka otoczony przez jeźdźców został aresztowany. Chociaż nie próbował się bronić, to jeden z żołnierzy uderzył go w głowę rękojeścią miecza tak mocno, że stracił przytomność. Położyli go na grzbiet konia, przywiązali powrozem ręce do nóg, i wieźli jak zabitego. W macheronckiej twierdzy rzucili go na ziemię i polali wodą. Kiedy się okazało, że jeszcze żyje, dwaj samarytańscy żołnierze zawlekli go do lochów i zamknęli w celi.
Podziemia zamku również tętniły życiem, jednak zupełnie innym niż to na górze. Zamiast śmiechu tutaj słyszało się płacz i narzekanie; zamiast światowych rozmów rozbrzmiewały wrzaski strażników i złowieszcze odgłosy uderzeń rozdzielanych bez żadnego opamiętania, zamiast wystawnych uczt, głód skręcał kiszki nieszczęśników. Trafić tu nie było trudno, wystarczyło tylko żeby ktoś nieostrożny odważył się powiedzieć cokolwiek złego o tetrarsze albo nie zapłacić na czas podatków. Kto tu raz trafił, wyjątkowo opuszczał ciemnice zamkowe jako człowiek wolny, a bez uszczerbku na zdrowiu nie wracał nikt. Najczęściej jednak winowajcy nie wychodzili stąd, ale po kilku tygodniach wynoszono ich i zakopywano we wspólnym grobie.
Oprócz zwyczajnych skazańców w macheronckiej ciemnicy trzymano też więźnia szczególnego. Był nim człowiek nazywany Janem Chrzcicielem. Nosił on szatę z sierści wielbłądziej, a na wolności żywił się szarańczą i miodem leśnym. Teraz nie zważał na uzbrojonych siepaczy tetrarchy, lecz wygłaszał swoje nauki i głośno się modlił, jakby nie znajdował się w więziennej celi, ale nad Jordanem, w otoczeniu uczniów i tłumu pragnącego oczyszczenia z grzechów przez zanurzenie w wodzie.
Strażnicy bezlitośni dla innych więźniów, wobec pustynnego proroka zachowywali się nadzwyczaj łagodnie. Obawiał się go nawet sam nadzorca i nie podchodził do jego celi. Gdyby któryś z innych więźniów odważył się na jawne wyrażanie niezadowolenia, to bez zwłoki zamknięto by mu usta ciosami pałek. Lecz Jan Chrzciciel mógł w więzieniu głosić swoją naukę, kiedy tylko chciał. Z zasłyszanej rozmowy strażników Marek dowiedział się, że sam Herod rozkazał go tolerować, mając wzgląd na rozgłos, jakim cieszył się Jan wśród szerokich mas ludu.
Dzisiaj również w całym lochu grzmiał donośny głos Jana Chrzciciela, który nakazywał:
- Nawróćcie się, bo bliskie jest królestwo niebieskie. Władcy okrutni i zuchwali, wspomnijcie na słowa Pisma! Miejcie litość nad swymi poddanymi, bo zanim zmienią się królestwa, muszą zmienić się ludzie. Przeklęci są ci, którzy dobro nazywają złem, a zło dobrem. Przeklęci ci, którzy sami siebie uważają za mędrców. Panowie muszą rządzić sprawiedliwie, wtedy dopiero przejrzą na oczy, że człowiek biedny jest także dzieckiem Boga. Niech będą przeklęci, którzy myślą, że nikt ich nie zna, że nikt nie widzi ich przewrotności. Gniew Pana spocznie na nich, bo skargi krzywdzonych docierają do Jego ucha. Będą wytępieni jak chwasty, już idzie Ten, który oddzieli zboże od plew, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. Herodzie! Nie wolno ci mieć żony brata swego! Tego zakazuje nasze Prawo. Niech będą przeklęci wiarołomcy i cudzołożnicy dzierżący mieczem władzę, bo ich zły przykład zatruwa serca i umysły wielu. Po stokroć niech będą przeklęci, którzy naród wiodą na manowce!
Tymczasem górne poziomy pałacu tętniły od niecodziennej krzątaniny. Gorączkowo przygotowywano się do urodzin tetrarchy. Kuchnie pracowały na pełnych obrotach, kucharze przygotowywali najlepsze potrawy, które nieustannie próbowali, więc brzuchy im spęczniały jak dopiero nakarmionym wielbłądom. Opiekun nad piwnicami dwoił się i troił; przyjmował wina zamówione u dostawców i chociaż odpowiadali oni gardłem za jakość dostarczanych trunków, to jeszcze raz sprawdzał czy nie są zatrute pojąc nimi niewolników, a dopiero później smakował je sam, mieszając i zaprawiając na sobie tylko znane sposoby.
Herodiada, która czuwała nad przygotowaniami, była trochę niespokojna. Na uroczystość bowiem miał przybyć jej były mąż Filip. Z jego powodu musiała wiele wycierpieć od krnąbrnego galilejskiego narodu. Cieszyło ją tylko to, że ten gruboskórny Jan Chrzciciel mógł teraz wygłaszać swoje napomnienia tylko do pałacowych szczurów. Tetrarchini już dawno postanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne. Niech strach padnie na podobnych mu wichrzycieli, którym wydaje się, że mają prawo osądzać czyny swojego pana i władcy.
Przed laty mieszkała z Filipem w pięknym zamku nad Tybrem. Niestety, Filip nie posiadał owej zagadkowej, nieposkromionej potrzeby wspinania się coraz wyżej po drabinie władzy. Zamiast tego wolał otaczać się greckimi filozofami, których zapraszał do siebie albo kupował jako niewolników, wolał dyskutować o literaturze, lubił wykwintne potrawy i spacery po ogrodach zakładanych ściśle według prawideł sztuki.
Co innego Antypas, marzący o odbudowie królestwa swojego ojca, oczarował Herodiadę już przy pierwszym spotkaniu. Filip nie bardzo obstawał przy tym, aby żonę zatrzymać, bo miał już serdecznie dosyć jej knowań. Dla Herodiady, dla jej pochodzenia z hasmonejskiego rodu, a szczególnie dla jej koneksji na cesarskim dworze Herod Antypas gotów był nawet przeciwstawić się prawu swojego narodu, które zabraniało odbierania żony własnemu bratu.
Pomimo upływu lat tetrarcha nie ustawał w gorliwych staraniach o koronę. Jednak cesarz uparcie nie chciał pozbawić stanowiska prokuratora Judei Poncjusza Piłata, który jak najdłużej chciał sprawować lukratywną funkcję i dlatego nagłaśniał wszystkie plotki o swoim przeciwniku. Również dla arcykapłana Kajfasza widmo królestwa Heroda było śmiertelnym niebezpieczeństwem, bo wtedy większość dochodów, jakie czerpał ze swego urzędu, przechwyciłby król. Wówczas arcykapłanem zostałby ktoś inny, a wielkie sumy przekazane jako łapówka Piłatowi, który miał prawo mianowania arcykapłana, na nic by się zdały.
Kapłani z innych względów śmiertelnie nienawidzili Heroda Antypasa. Przede wszystkim ten wolnomyśliciel mówiący po grecku i łacinie, noszący się jak prawdziwy Rzymianin, który odważył się wznieść miasto na cmentarzu, nie dawał dobrego przykładu ludowi. Nawet jego niezwykle wysokie datki na cele świątynne i częste ofiary nie ułagodziły arcykapłana i jego stronników, którzy wprawdzie utrzymywali oficjalne stosunki z tetrarchą, ale przy każdej okazji wysyłali skargi na niego do cesarza Tyberiusza.
Herod przybył do Macherontu wraz z bratem Filipem w przeddzień swoich urodzin. Dowódca garnizonu zameldował mu, że jeszcze nie ujęto zbiegłych zamachowców, a widząc zachmurzoną minę tetrarchy, natychmiast dodał, że przypuszczalnie schwytał poszukiwanego sługę Sejana. Kiedy przyprowadzono Marka, kwaśna mina władcy rozjaśniła się.
- Witam w moich progach wspólnika wściekłego psa, który ważył się szkodzić cezarowi - powiedział nagle rozradowany - Ubolewam, że nie mam teraz czasu, aby zająć się tobą należycie. Ale myślę, że przecież poczekasz. Już niebawem sobie porozmawiamy, a to, co z ciebie zostanie, odeślemy do Rzymu.
Następnego dnia już od samego rana zaczęli przyjeżdżać znamienici goście. Oprócz brata Herodiady Agryppy i Filipa, którzy zjawili się wcześniej, przyjechali już wyżsi oficerowie rzymscy z Cezarei, kilku współpracowników prokuratora, zaufani dworzanie z Tyberiady oraz co znaczniejsi Galilejczycy.
Dostojni goście zasiedli wraz z jubilatem i jego żoną w największej sali pałacu. Spełniono najpierw zwyczajowe toasty wybornym winem, następnie słudzy prześcigali się w podawaniu smakowitych i bardzo wymyślnych potraw. Stoły uginały się od wołowiny duszonej w wywarze z wonnych ziół, dziczyzny w pikantnych sosach, pieczonych koźląt, tłustych ogonów baranich z grochem, ryb smażonych i zapiekanych w cieście, kurcząt, gęsi, gołąbków, bażantów, miodowych placków z rodzynkami i daktylami oraz najróżniejszych owoców, jakie tylko rodziła ta ziemia.
Gdy tylko kunsztowne puchary ukazywały swe szczerozłote dna, słudzy bez zwłoki napełniali je winem a to z winogron, a to cyprysowym, a to z jerychońskich daktyli, stosownie do życzeń. Goście wiedli żywą rozmowę, przerywaną wybuchami radosnego śmiechu. Herod pragnął uchodzić za przyjaciela narodu rzymskiego i człowieka o otwartym umyśle, dlatego rozmawiano o tym, co dzieje się w Rzymie, o literaturze i filozofii greckiej, a także o nader głośnej ostatnio sprawie odsłonięcia fragmentu starożytnego miasta w Babilonii. Prym w towarzystwie wiódł oczywiście Agryppa, nikt tak jak on nie potrafił opowiadać nowinek z wielkiego świata. Jego opowiadania zawsze były ciekawe i wydawały się słuchaczom autentyczne, bo każdy z nich wiedział, że mówca ma duże wpływy na dworze cesarskim, a nawet przyjaźni się młodym Kaligulą.
- Mój przyjaciel, Seneka, który niedawno powrócił z Egiptu, twierdzi, że należy szukać szczęścia człowieka, a nie szczęścia brzucha, który pojemniejszy jest u bydląt i u dzikich zwierząt. Ja zaś dzisiaj, Herodzie, pogodziłem i szczęście brzucha, i szczęście człowieka w twym doskonałym winie - powiedział Agryppa wznosząc pełny kielich.
Kolejny wybuch śmiechu uniósł się pod cedrowy sufit komnaty.
- To prawda - powiedział tetrarcha Filip, kiedy gwar nieco ucichł - Nasz mędrzec również twierdzi, że wino dla ludzi jest życiem, jeżeli pić je będą w miarę. Jakież ma życie ten, który jest pozbawiony wina? Stworzone jest ono bowiem dla rozweselenia ludzi.
Herodiada widząc, że dobry czas nadszedł, skinęła nieznacznie na muzykantów. Zabrzmiały głośniej harfy, flety i bębenki. Niewolnik odpowiedzialny za kadzidła intensywniej rozpylił w powietrzu roztwór nardu i wonnej żywicy z balsamowca.
- Moi przyjaciele - powiedziała podekscytowanym głosem - księżniczka będzie tańczyć!
Zza kolumn ukrywających wejście do komnaty wyłoniła się Salome, córka Herodiady. Była to bardzo piękna i młoda dziewczyna, prawie dziecko. Duże, zielone oczy, krucze włosy i zielononiebieska szata nadawały jej nieco demoniczny wygląd. Gdy ucztujący uciszyli się nieco, rozpoczęła taniec efektownym wyskokiem w górę, w czasie którego powietrze na chwilę zatrzymało jej szatę odsłaniając kształtne nogi. Tańczyła biegając na czubkach palców po całej komnacie. Zdawało się, że płynie nad mozaiką posadzki wcale jej nie dotykając. W niezliczonych zwrotach i obrotach kaskady włosów księżniczki zakreślały misterne koła, a jej ręce wykonywały delikatne, potoczyste ruchy naśladujące a to korony drzew smagane porywami wiatru, a to węża, który zbiera się w sobie przed atakiem, a to rozwierające się rankiem płatki kwiatu, a to znowu ptaka zrywającego się do lotu. W tańcu twarz Salome nabrała barwy, a jej oczy sypały skry.
Rozległy się okrzyki zachwyconych biesiadników, jedna z pań powiedziała, że księżniczka musi mieć najlepszego syryjskiego nauczyciela tańca. Ze wszystkich widzów Herod Antypas wydawał się najbardziej olśniony tańcem swej pasierbicy.
Nagle rytm wybijany przez bębenek podwoił się, załkały szybciej struny harfy, a tancerka z gołębicy zamieniła się w drapieżnego ptaka, poruszała się gwałtowne i wyniośle, przypominała jesienną burzę obszarpującą z liści przerażone drzewa, jej białe ręce wystrzelały w kierunku nieba niczym spojrzenia zagniewanego Neptuna. Niezadługo jednak bębenek zwolnił rytm, a ruchy księżniczki stawały się coraz bardziej ociężałe, naśladowały delikatne przypływy i odpływy morza, aż w końcu zamarły zupełnie, bębenek ucichł, struny harfy ledwie trącały powietrze, flety pojękiwały tajemniczo, a Salome zastygła w ukłonie przed jubilatem.
Rozległy się burzliwe oklaski i głośne pochwały.
- Dziękuję ci, Salome, tańczyłaś przepięknie, dlatego proś mnie, o co chcesz, a dam ci to.
Zmęczona dziewczyna oddychała głęboko i spoglądała na tetrarchę spod zmrużonych powiek.
- Może poprosiłabym cię o coś, panie, ale nie wiem, czy zechcesz mi to dać - powiedziała.
- O cokolwiek poprosisz, dam ci, nawet połowę mojego królestwa.
Okrzyki zdumienia i niedowierzania rozległy się między zebranymi. To wprost niesłychane! Nikt przy zdrowych zmysłach nie dzieli się władzą. Nawet sam cesarz tego nie czyni. Oddawać połowę państwa, nawet tak małego jak państwo Heroda, pasierbicy za nawet najzręczniej wykonany taniec, to nie mieściło się w niczyjej głowie. A co nastąpi, jeżeli Salome rzeczywiście poprosi o połowę królestwa?
- W takim razie proszę, panie, byś mi tu dał zaraz na misie głowę Jana Chrzciciela.
Jeżeli któryś z biesiadników był oszołomiony winem, to teraz ochłonął zupełnie. To było wprost nie do pojęcia! Jak można, będąc przy zdrowych zmysłach, zrezygnować z połowy nawet niewielkiego królestwa? Głowa najniebezpieczniejszego wroga niewarta jest takiej ceny, a przecież księżniczka nie miała wrogów. Cóż takiego mógł jej uczynić nieszczęsny Jan Chrzciciel, że tak bardzo pragnęła jego śmierci? Pochopna obietnica tetrarchy była trudna do pojęcia, lecz żądanie jego pasierbicy zakrawało wprost na kpinę.
- Nie - powiedział Herod nieoczekiwanie - takiego żądania spełnić nie mogę.
Galilejczycy odetchnęli z ulgą, a pozostali biesiadnicy pomyśleli, że najpewniej tetrarcha upił się winem, skoro nie cieszy się, że zachował całość królestwa, ale broni głowy swojego wroga, który nie raz lżył publicznie jego postępowanie. Dlaczego więc trzyma go w ciemnicy?
- Mój pan rzekł - z pomocą córce pośpieszyła Herodiada - wobec wszystkich gości obiecał Salome to, o co poprosi. Czy nasi zgromadzeni przyjaciele mają myśleć, że Herod Antypas jest zdolny do złamania danego słowa?
- Po co ci, księżniczko, głowa szalonego człowieka? - zapytał tetrarcha wzburzonym głosem.
- Panie, obiecałeś mi wszystko, o co poproszę, nawet połowę królestwa - odpowiedziała Salome specjalnie akcentując słowa: „połowę królestwa”.
Agryppa, któremu tetrarcha Filip właśnie opowiadał o Janie Chrzcicielu, roześmiał się na głos i powiedział:
- Twoje przywiązanie do własnych przeciwników, tetrarcho, jest doprawdy niezwykłe. Zapewne przyjdzie nam uczestniczyć w podziale twojego królestwa.
Herod Antypas drgnął, jakby niespodziewanie dźgnięto go ostrym kolcem. Klasnął w dłonie, a kiedy wszedł komendant straży pałacowej wydał mu rozkaz:
- W tej chwili pójdziesz do ciemnicy i zetniesz Jana Chrzciciela! A głowę jego przyniesiesz tutaj na srebrnej misie.
Biesiadnicy usłyszawszy wyrok, pokiwali ze zrozumieniem głowami. Nikt słowa nawet nie wyrzekł w obronie proroka. Bowiem dla możnowładców życie biednego człowieka nie ma żadnego znaczenia, nawet wtedy, gdy cieszy się on poważaniem wielkiej liczby innych biedaków. Rozległy się dźwięki muzyki, a słudzy na powrót zaczęli roznosić pełne tace i amfory.
Gdy wniesiono zakrwawioną głowę Jana Chrzciciela, Salome wstała i wyszła z komnaty, nawet nie spojrzawszy na swój makabryczny prezent. Ucztujący trochę przycichli, ale po chwili znów rozległy się śmiechy, rozgorzały dysputy filozoficzne i od nowa zaczęło się lać wino. Tylko Herodiada wyglądała na bardzo zadowoloną, a zdegustowany tetrarcha wskazał drzwi żołnierzowi trzymającemu przerażającą misę.
- W ten sposób kończą wszyscy prorocy, którzy prorokują nie to, co należy, i nie tak, jak należy - skomentował całe zdarzenie Agryppa.
Marek Decimus wiedział, co oznacza dla niego rozmowa z tetrarchą. Dlatego postanowił uniknąć jej za wszelką cenę. Ostatecznie istniała jakaś możliwość ucieczki, chociaż ściany celi wymurowano z wielkich odłamków skalnych, a jedyne do niej wejście zamknięte było żelazną kratą, do której klucz miał nadzorca strażników.
Odgłosy uczty dochodziły nawet do zamkowych piwnic, strzępy muzyki, głośne śmiechy, tupot kopyt końskich na dziedzińcu boleśnie przypominały skazańcom, że oni nie należą już do życia. Światełko nadziei zabłysło w sercu Marka, kiedy poczuł od strażników zapach wina. Zapewne razem z władcą świętowała cała załoga. Dlatego odważył się przemówić do nadzorcy sprawdzającego więzienie przed nocą:
- Nadzorco zbliż się, bo mam ci coś do powiedzenia.
- Czego chcesz, ty psie?
- Hegemonie, jeżeli przyniesiesz mi kubek wina, uczynię cię człowiekiem bogatym.
- W jaki sposób ty, który nawet wolności nie posiadasz, możesz uczynić mnie bogatym człowiekiem?
- Kto ma złoto, ten długo w więzieniu nie siedzi. Czyżbyś o tym nie wiedział?
- A nawet gdybym wiedział, to co z tego? Przecież nie masz już pieniędzy i nie możesz mi niczego dać.
- Myślisz, że podróżowałem z całym swoim majątkiem?
- A gdybym ci przyniósł wina, to co mi za to ofiarujesz?
- Wtedy ci powiem, gdzie zakopałem jeden ze swoich skarbów. Możesz przekonać się, że tyle nie zarobisz u swego pana służąc mu nawet przez całe życie.
Widocznie nadzorca uległ pokusie, bo wprawdzie odszedł bez słowa, ale też nie uderzył więźnia swym kijem, a czynił to przy każdej okazji.
Niezadługo otworzyły się drzwi ciemnicy i schodami zaczęli schodzić dowódca strażników, kat z ogromnym toporem i jego pomocnik, który dźwigał kloc potrzebny do oparcia na nim głowy skazanego. Krew zastygła w żyłach Marka Decimusa, bo pomyślał, że idą pozbawić życia właśnie jego. Ale zatrzymali się przed celą Jana, który od dłuższego już czasu się modlił.
- Janie Chrzcicielu, tetrarcha skazał cię na śmierć, muszę wykonać wyrok - powiedział dowódca straży.
Prorok nie zwrócił najmniejszej uwagi na siepaczy, tylko w dalszym ciągu odmawiał modlitwę:
-...Słuchaj, Izraelu, Pan jest naszym Bogiem - Panem jedynym. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego swego serca, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci dziś nakazuję. Przywiążesz je do twojej ręki jako znak. Niech one ci będą ozdobą przed oczami. Wypisz je na odrzwiach swojego domu i na twoich bramach. Gdy Pan, Bóg twój, wprowadzi cię do ziemi, o której poprzysiągł przodkom twoim: Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi...
Szczęknęła otwierana krata, ale słowa modlitwy ucichły dopiero wraz z głuchym odgłosem topora uderzającego w twarde drewno kloca. Chwilę później Marek Decimus przecierał oczy nie chcąc uwierzyć w widok, jakiego nie oglądał nawet u najdzikszych ludów, do których posłował. Oto kat niósł na wielkiej misie odrąbaną głowę Jana Chrzciciela.
Około trzeciej straży znowu otworzyły się drzwi do lochu i ktoś zaczął schodzić po schodach. Markowi kamień spadł z serca, gdyż usłyszał odgłosy kroków tylko jednego człowieka, rzucił się w kąt celi, gdzie schował patyk, który wczoraj udało mu się niepostrzeżenie podnieść na dziedzińcu. Starannie obgryzł jego koniec i wyostrzył na kamieniach. Czekał z tą byle jaką, ale jednak bronią i udawał, że śpi. Nadzorca straży stanął przy kracie i powiedział podchmielonym głosem:
- Wstawaj niewolniku i mów, gdzie masz złoto.
Marek długo przecierał oczy, bo niewiele widział oślepiony blaskiem pochodni. Serce waliło mu jak młotem.
- Powiem ci, hegemonie, ale najpierw muszę się napić wina.
Sługus Heroda wcisnął pochodnię w szparę pomiędzy kamieniami, z niewielkiego gąsiora nalał wina do czarki i podał ją więźniowi wsuwając swoją rękę do celi przez otwór w kracie.
- Masz, pij, niewolniku, chociaż wolałbym dać ci trucizny - powiedział.
Marek skoczył jak lampart, lewą dłonią ze wszystkich sił przyciągnął do siebie rękę strażnika, a prawą wbił mu w gardło zaostrzony patyk. Nadzorca zginął nawet nie zdążywszy krzyknąć.
Teraz Marek Decimus nie tracił czasu i chociaż prawie mdlał z wysiłku, przyciągnął zabitego bliżej, odpiął mu klucze i otworzył kratę. Szybko przebrał się w ubranie strażnika, zabrał mu miecz i sztylet, a jego samego zamknął w celi. Naśladując zaobserwowane wcześniej ruchy dowódcy straży wyszedł na dziedziniec. Nie zatrzymując się minął kilku strażników, którzy drzemali na swoich posterunkach, i wszedł do pałacu. W korytarzach nie spotkał nikogo, bo słudzy i niewolnicy spali zmordowani urodzinami tetrarchy. Na szczęście strażnicy przy bramie spali także. Marek ściskając w ręku miecz przeszedł cicho obok nich i zniknął w ciemnościach otaczających zamek.
VIII
P
o tygodniu włóczęgi po bezdrożach Marek znowu zapukał do chaty garncarza. Stary człowiek ucieszył się na widok gościa i szerzej otworzył drzwi.
- Uciekam z więzienia Heroda - powiedział Marek wchodząc - Nie chcę narażać ciebie ani twojej żony, ale nie mam gdzie się schronić. Szedłem przeważnie w nocy, dlatego mnie nie złapali.
- Uspokój się ty, chłopcze - garncarz położył rękę na ramieniu przybysza - mojej żonie nikt już nie może zaszkodzić. Ona w zeszłym tygodniu niespodziewanie zmarła.
Marek poczuł się bardzo niezręcznie, oto zwracał się po pomoc do człowieka pogrążonego w żałobie, który sam wymagał pomocy i opieki.
- Bardzo mi przykro - powiedział.
- Siadaj i się nie kłopocz. Z moją pamięcią jest jak z dziurawym garnkiem. Nie gniewaj się, ale ja twoje imię zapomniał.
- Jestem Marek.
- Ja mam na imię Jakub i tak możesz mi mówić. A teraz się napij mleka i odpocznij, bo naprawdę za dobrze nie wyglądasz, Jak by to moja biedna Sara powiedziała.
Następnego ranka siedzieli przy stole i jedli placki jęczmienne z mlekiem. Po długim, spokojnym śnie Marek czuł się trochę lepiej, chociaż bardzo bolała go noga. Rana od strzały otworzyła się w czasie ostatnich przejść i zaczęła jątrzyć. Za oknem padał nieczęsty w tych stronach deszcz.
- Sara nigdy nie ciągnęła za język ludzi, których do nas jakaś bieda przygnała - zaczął rozmowę garncarz - ja też za jej przykładem tego nie robił. Ale teraz widzę, że masz jakieś kłopoty. Jak chcesz, to możesz mi powiedzieć.
W ciągu swojego życia, które upłynęło mu prawie wyłącznie w świecie obcych i wrogów, Marek nauczył się, że nigdy nie należy zbyt wiele mówić o sobie. Błąd ten popełniają ludzie nieroztropni i często płacą za to wysoką cenę. Lecz teraz miał do czynienia ze starym człowiekiem, siedział przy jego stole, jadł jego strawę, przyjmował od niego pomoc. Dlatego, po krótkim namyśle, zaczął opowiadać.
Urodził się w Rzymie, matki nie znał, bo umarła przy jego porodzie, a ojca pamiętał jak przez mgłę, gdyż zginął na wojnie w Pannoni. Lucjusz, ojciec Marka, był centurionem. Zaraz po jego śmierci dalsza rodzina wszelkimi sposobami starała się pozbyć chłopca chcąc odziedziczyć dużą majętność, jaką ojciec jego otrzymał za wojenne zasługi. Na szczęście Lucjusz miał przyjaciela, też centuriona w przybocznej gwardii cesarza, który wziął chłopca i wychowywał ze swymi dziećmi.
Marek okazał się bardzo zdolnym dzieckiem, uczył się w lot wszystkiego, z czym tylko się zetknął. Wykształcony Grek, którego trzymano jako nauczyciela dzieci w domu przyjaciela ojca, w kilka miesięcy nauczył go czytać i pisać. Niestety, rodzina ojca nie ustawała w swoich knowaniach. Nasłany przez nich zbir zabiłby Marka w czasie spaceru, gdyby nie ów grecki nauczyciel, który stanął w jego obronie i sam przypłacił to życiem. Przyjaciel ojca zwierzył się ze swoich problemów zwierzchnikowi. Był nim Sejan, który postanowił zaopiekować się chłopcem. Widocznie uznał, że w przyszłości może się okazać przydatnym w jego dalekosiężnej polityce, bo umieścił go w innej rodzinie i nie szczędził pieniędzy na nauczycieli, których sam mu wybierał.
Kiedy Marek ukończył dwadzieścia cztery lata, znał już doskonale kilka języków, w tym egipski, hebrajski, syryjski i aramejski. Od tego czasu został sługą prefekta Sejana i zaczął posłować w jego imieniu do różnych znacznych ludzi w całym Cesarstwie i poza jego granicami. Zadaniem Marka było nie tylko przekazywanie listów, ale przede wszystkim używanie oczu, uszu, pamięci i rozumu. Miał na miejscu orientować się w sytuacji, a później składać dokładną relację Sejanowi. Lata nauki nie poszły na marne, Marek doskonale wywiązywał się ze swego zadania. Wraz z upływem czasu jego znaczenie na dworze prefekta rosło, otrzymywał też coraz większe wynagrodzenie. Pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo w przyszłości, kupił kilka posiadłości w różnych prowincjach Cesarstwa. Jedną z nich był dom z ogrodem nad jeziorem Genezaret. W czasie ostatniej misji zakochał się w Liwii, którą poślubił i przywiózł tutaj, do domu nad jeziorem, potem wyjechał dokończyć tak nieoczekiwanie przerwane zadanie. Gdy wrócił po kilku miesiącach dowiedział się w Cezarei, że jego mocodawca Sejan został stracony z rozkazu cezara. Ruszył więc co prędzej do domu, aby zabrać żonę i wyjechać do któregoś z bezpiecznych miast. Niestety, okazało się, że Liwia nie wtajemniczyła go we wszystkie swoje sprawy. Owszem, kochała go, tego był pewien, ale miała przed nim tajemnice, nie powiedziała mu, że chce ratować swoją panią Agrypinę, uwięzioną na wyspie Pandaterii. W domu zastał tylko służbę i list od żony, która w tej sprawie udała się do Rzymu. Zdecydował jak najszybciej jechać za nią, ponieważ mogło jej grozić niebezpieczeństwo. Nie mógł się jednak dostać na statek, gdyż Herod, do którego często posłował, postanowił go wykorzystać w swojej rozgrywce z Piłatem, dlatego obstawił swoimi wywiadowcami wszystkie porty. Oto cała historia.
- Masz naprawdę kłopot nie lada - powiedział Jakub wysłuchawszy Markowego opowiadania - Tak mi się zdaje, że nie możesz sam do Rzymu jechać, bo tam cię rozpoznają jeszcze prędzej niż tutaj.
- Biorę to pod uwagę, ale nie mam innej możliwości. Nie znam tu nikogo, kto by chciał i kto by się nadawał do podjęcia tak niebezpiecznego zadania.
- Ja w Rzymie nigdy nie był. Nie dam rady ci w tym pomóc. Nawet bym nie wiedział, gdzie się tam obrócić.
- Ty, Jakubie, już mi ogromnie pomogłeś. Razem ze swoją śpiącą żoną uratowaliście mi życie lecząc moją ranę. Zdaje się, że rozdrapałem ją na powrót.
- Ano pokaż.
Gdy Marek odsłonił ranę starzec aż złapał się za głowę.
- Człowieku! - wykrzyknął - Ty anioła śmierci kusisz! Chyba nie chcesz by tu przyszedł i stągiew twojego życia rozbił. Kładź ty się do łoża, bo ranę wywarem z ziół obmyć trzeba.
Niestety, środki zastosowane przez garncarza nie bardzo pomagały. Następnego dnia Marek czuł coraz większą gorączkę i słabość. Jakub znowu pojechał po mnicha i wrócił z nim po trzech dniach. Lekarz dokładnie obejrzał nogę Marka.
- Przecież nakazywałem, aby nie zabrudzić rany i przykładać lekarstwo - powiedział zaniepokojony - Spróbuję ci jeszcze pomóc, ale tu raczej wszystko zależy od Tego, który przemówił i powstał wszechświat.
Zastosowane przez niego wywary z korzeni nieznanych roślin i okurzania chorego gryzącym dymem z ziela pomagały choremu. Gorączka trochę spadła, a rana zaczęła przysychać.
Po przeszło dwóch miesiącach Marek Decimus wyzdrowiał, ale i tym razem nie obyło się to bez ofiary, otóż wyłysiał prawie zupełnie. Pozostał mu tylko skromny wianuszek włosów nad uszami. Schudł też bardzo i przygarbił się, ale z rany pozostała tylko niewielka, ale ciągle jeszcze zaczerwieniona blizna. Jakub opiekował się nim przez cały czas, karmił go i przyrządzał leki według receptury mnicha.
- Nie zamartwiaj się - pocieszał Marka, kiedy ten z przerażeniem gładził swoją coraz bardziej nagą głowę - zamiast włosów żałować, ty powinien cieszyć się, żeś nie postradał życia, jak wielu młodych, co przed tobą zmarli mając uwłosione czaszki.
- Dobrze ci tak mówić, Jakubie, bo masz bujną szopę na głowie, chociaż, co prawda, siwą.
- Ale jak będę chciał, to mogę ją pomalować - żartował garncarz.
- O tak, zawsze to możesz zrobić - roześmiał się Marek.
- Na razie farby nie mam, a i u nas mówią, że gdy starcy farbują brody, to korzenie ich włosów bieleją.
Od czasu, kiedy tylko trochę poczuł się lepiej, Marek chciał kolejny raz spróbować dostać się na statek do Rzymu, ale Jakub przekonał go, że wywiadowcy Heroda, nie na próżno nazywani ludźmi o stu oczach i stu uszach, rozpoznają go mimo łysiny po charakterystycznych rysach twarzy. Muszą przecież brać pod uwagę również taką możliwość, że poszukiwany, aby zmylić prześladowców, goli swoją głowę i udaje łysego. Przyglądając się w zwierciadle z polerowanego brązu Marek musiał przyznać rację staremu garncarzowi. Jego dziwnie wygięty nos i oczy koloru jasnego bławatka stanowiły nader charakterystyczne cechy. Postanowił więc przyjąć propozycję Jakuba żeby porozmawiać z jego dobrym znajomym mieszkającym w Jerozolimie, który w Wiecznym Mieście był kilka razy. Ten człowiek przeżył niedawno tragedię, z zaraźliwej choroby, która zaatakowała jego rodzinę, sam tylko się podniósł. Może on zgodziłby się pojechać do Rzymu?
Ubrani w zimowe tuniki jechali powoli wypożyczonymi osłami wzdłuż brzegów jeziora Genezaret. Marek Decimus chciał odnaleźć ukryte przez siebie pieniądze, wcześniej jednak postanowił rzucić okiem na swój dom. Kiedy zbliżyli się na niewielką, ale nie wzbudzającą podejrzeń odległość, Marek wykrzyknął:
- Na nienasyconego Wulkana! Chyba jakieś katońskie fatum mnie prześladuje! Spójrz Jakubie, mój dom spalony.
- Zdaje mi się, że to coś tak jakby sprawka Heroda. A skoro tak, to im prędzej stąd odjedziemy, tym dla nas lepiej.
- Muszę wiedzieć, co tu się wydarzyło? Jakubie zapytaj kobietę pracującą na podwórku tamtego domu, bo mnie może rozpoznać.
- Ano dobrze, jadę się zapytać.
Marek Decimus Warus ze smutkiem patrzył na zgliszcza domu, w którym przeżył szczęśliwe chwile z Liwią. Niebawem Jakub był z powrotem.
- W domu twój niewolnik się bronił, kilku żołnierzy Heroda z łuku przeszył, zanim poszli po rozum do głowy i dom podpalili. Rozsiekali go, kiedy przez okno wyskoczył. Tak mi ta samarytańska kobieta powiedziała.
- Ten niewolnik to musiał być Odyn, który popłynął do Rzymu wraz z Liwią. Nie było z nim nikogo więcej?
- Kobieta mówiła, że sam przyjechał. Zapewne wiadomość dla ciebie wiózł. Czyli twoja żona jest wolna, skoro może posłańców wysyłać.
Marek Decimus odetchnął, bo słowa przyjaciela trafiały mu do serca. Jakże by chciał, aby tak było. Spojrzał raz jeszcze na miejsce, w którym zginął jego wierny sługa i szarpnął uzdę osiołka. Po długich poszukiwaniach znaleźli miejsce, gdzie Marek ukrył pieniądze, odkopali je i wrócili do domu.
IX
D
o Jerozolimy przybyli z rana, osiołki zostawili w gospodzie, a sami udali się na poszukiwanie Ozjasza syna Eliakima, bo tak nazywał się ów znajomy Jakuba. Niestety, jego dom położony w górnym mieście był zamknięty. Od sąsiadów dowiedzieli się, że Ozjasz dom sprzedał, pieniądze otrzymane przepił, a teraz włóczy się po mieście. Zatem szukali go w zajazdach i gospodach.
Marek znał dobrze Jerozolimę, ale tylko od strony pałaców, amfiteatrów i wielkopańskich rezydencji. Wiedział, że to wspaniałe, starożytne miasto zapewne ukrywa wiele nędzy, jak każde inne miasto na świecie, lecz nawet nie przypuszczał, że tak wielka ilość ludzi przymiera tutaj głodem. Wcześniej ani razu nie był w dolinie Hinnon, gdzie żyła biedota. Chociaż widywał ubogich, to nie zwracał na nich uwagi większej, niż na zeschłe liście, poniewierające się w pyle ulicy. Człowiek widać jest takim stworzeniem, że zaprząta umysł wyłącznie własnymi sprawami. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że z przyczyny takiej właśnie natury człowieka jedni mogą zdobywać bajeczne fortuny, a drudzy umierają z głodu. Jeśliby Marek nie stracił w jednej chwili olbrzymiej fortuny utopionej w posiadłościach leżących niedaleko Rzymu, to pewnie dalej by nie dostrzegał istnienia biedaków. Lecz wystarczyło, że i nad nim zawisło niebezpieczeństwo niedostatku, aby zaczął myśleć o nielekkiej doli nędzarzy. Co prawda miał jeszcze majętności poza granicami Cesarstwa, o których jego wrogowie nie wiedzieli i jak na razie ubóstwo mu nie groziło, ale zrozumiał, że biedakiem można zostać w jednej chwili i to bez cienia własnej winy.
Przechodzili właśnie obok wspaniałego pałacu Heroda i widocznie Jakub po swojemu zrozumiał mimowolne westchnienie Marka, bo zaczął mówić:
- Tyle tu tych pałaców i bogactwa wielkiego, a niedaleko mrowie ludzi, co w szałasach się gnieżdżą, albo prosto na ulicach. Zdaje mi się, że coś tak jakby sprawiedliwości na świecie nie było. To dziw, że Wszechmocny możnym na taki dobrobyt pozwala, choć oni nawet ofiary składają po to, by się wyróżnić i pokazać. Ja nie mogę pojąć, czego to bogacze bezkarnie mogą krzywdzić biedaków w łachmanach naciągniętych na chude grzbiety.
- To są odwieczne pytania... - zaczął mówić Marek, lecz właśnie zbliżyli się do poszukiwanej gospody, więc umilkł i wszedł za Jakubem.
Na podwórzu przebywała spora gromada ludzi. Jeden z mężczyzn, jeszcze mocno stojący na nogach wymachiwał trzymaną w ręku pustą czarką i głośno mówił:
- Tak, wjechał wczoraj do miasta na osiołku, a uczniowie i zwolennicy kładli przed nim płaszcze, powiewali gałązkami palmowymi i krzyczeli: “Hosanna Synowi Dawida! Błogosławiony ten, który przychodzi w imię Pańskie! Hosanna na wysokościach!”
- Kto wjechał? Kto? - zapytał inny mężczyzna.
- Jak to, nie wiesz? Rabbi Jezus z Nazaretu.
- Bądźcie cicho - zirytował się opowiadający - bo jak mam opowiadać? Rabbi zaraz po triumfalnym wjeździe do naszego miasta udał się do świątyni, a tam uczynił taką rzecz, o jakiej nie słyszano od początków Izraela.
- Co takiego uczynił? Co? Mów! Opowiadaj!
- Galilejczyk sporządził sobie bicz ze sznurków i zaczął nim siec przekupniów handlujących w świątyni. Dostało się pieniężnikom wymieniającym pieniądze na świątynne sykle, również sprzedawcy ofiarnych ptaków, baranków i cielców otrzymali za swoje. Jezus przewracał ich stoły, bił i przepędzał wszystkich kupczących nie wybierając. Krzyczał przy tym, że uczynili w jego świątyni jaskinię zbójców.
- I nikt mu w tym nie przeszkodził? - zapytał któryś ze słuchających.
- Rzymskim legionistom patrzącym z murów jest przecież wszystko jedno, oni reagują tylko na wyraźny rozkaz, kapłani natomiast byli tak zaskoczeni, że nie wiedzieli, co się dzieje, a może obawiali się wielkiej liczby uczniów i zwolenników Rabbiego.
- Arcykapłan nigdy mu tego nie daruje - powiedział ktoś inny - zszargał przecież największą świętość, jaką dla niego jest dostojny brzęk pieniędzy topiących się w jego kiesie, bo przecież nikt inny, tylko on wydaje pozwolenie na handel przyświątynny i od tego ściąga sowity haracz.
Rozległy się ostrzegawcze posykiwania, bo już zauważono nowoprzybyłych.
- Nie macie się czego bać - rzekł do nich Jakub - my nie donosiciele. Szukamy tylko naszego znajomego, Ozjasza syna Eliakima.
- Leży tam pod ścianą - powiedział jeden z rozmawiających i wskazał ręką.
Podeszli bliżej. Jakub trącił nogą śpiącego wprost na ziemi pijaka. Ten nawet się nie odwrócił tylko zabełkotał coś niezrozumiale i spał dalej.
- Ano wstawaj, Ozjaszu - powiedział Jakub i mocniej trącił nogą leżącego.
- Odczep się ode mnie! Nie mam już pieniędzy - gniewnie zamruczał pijak.
- Jak wstaniesz, to wina ci kupimy - nie ustępował Jakub.
Teraz Ozjasz otworzył oczy i zaczął podnosić się z widocznym trudem. Patrzył ze złością na nieproszonych gości chwiejąc się na nogach i opierając plecami o ścianę. Gdy rozpoznał Jakuba, jego dłonie zaciśnięte w pięści rozprostowały się.
- Co chcesz ode mnie, ty nieczysty Samarytaninie? - zapytał naburmuszony.
Na to Jakub roześmiał się i powiedział:
- Czego to ja mam być nieczysty, chociaż wczoraj ja się kąpał, a nie ty, co w błocie leżysz?
- To jest nasze błoto i nas nie kala! - zapalczywie machnął ręką Ozjasz - Skoroś tak głupi, że tego nie wiesz, to mogę cię oświecić: otóż pra... prawowity syn jest czysty, choćby nawet się pobrudził, a pies czy obcokrajowiec za... zawsze jest usmoloną świnią.
- Cha, cha, cha... - śmiał się Jakub - oto miał ty, Marku, dobry przykład wywodu syna narodu wybranego.
- Czego wy chcecie ode mnie?
Jakub natychmiast przestał się śmiać i powiedział:
- Potrzebna nam twoja pomoc, Ozjaszu.
- Moja pomoc?
- Tak, Ozjaszu - wtrącił się do rozmowy Marek - Niespodziewanie znalazłem się w trudnym położeniu i właśnie ty mógłbyś mi pomóc, gdybyś zechciał. Czekamy na ciebie dziś wieczorem w gospodzie, tej niedaleko sadzawki Siloah, bo tu nie miejsce na rozmowy.
- Ty dobrze mówisz - powiedział Ozjasz, a w jego oczach zabłysły iskierki chytrości - Ja wiele... bardzo wiele mogę pomóc, to jest prawda. Kiedy mi się tylko chce, to pomagam. Jak mi dasz wina, to się zastanowię i może przyjdę, by i tobie pomóc.
Marek kupił u właściciela gospody dzbanek wina i dał Ozjaszowi, który uradowany siadł na ziemi i nie zwracał już na nich uwagi.
- On się jeszcze z tej żółci wygrzebie - powiedział Jakub, gdy wyszli na ulicę - Znam go nie od dziś, był wziętym w całej Jerozolimie kupcem. Ja mu też nie raz sprzedawał naczynia i wszystko, co ja z gliny zrobić potrafił.
- Oby tak było - powiedział Marek - Jednak czy nie powinniśmy zaplanować, co uczynimy, gdyby on miał nas zignorować?
- Dobrze ty, Marku, zrobił, żeś go na próbę wystawił. Jeśli wypije dzisiaj więcej niż to wino od ciebie, to nikomu nie może pomóc i nie będziemy sobie nim głowy zawracać. Ale ja wierzę, że on przyjdzie, bom zobaczył zdumienie w jego oczach, kiedyś go o pomoc poprosił.
- Nie bardzo rozumiem.
- Jak ci ja już mówił, Ozjasz stracił żonę i dzieci. Bardzo ich kochał, to i załamał się, na samo dno upadł. A teraz, kiedy na dnie jest, ludzie przychodzą i pomocy od niego chcą.
- Hm... nie patrzę na sprawy aż tak głęboko.
- Już więcej się nie martw, on przyjdzie. Teraz mamy kilka godzin wolnych do wieczora, co w tym czasie chcesz robić?
- Słuchałem mowy, którą wygłosił Jezus na górze, niedaleko Jeziora Galilejskiego. Nie pamiętam, czy ci o tym mówiłem, ale mogę cię zapewnić, że była to przedziwna nauka, która bardzo mnie poruszyła. Skoro ten rabbi jest w Jerozolimie, to chętnie posłuchałbym go znowu.
- Kiedy tak, to chodźmy rabbiego poszukać.
- Czy ty, Jakubie, jesteś Samarytaninem?
- Nie, ja Izraelita, ale dawno temu zły człowiek na mnie nieprawdy naszczekał. Zaczął też doszukiwać się w moim rodzie krwi samarytańskiej. Wedle mojego pojęcia krew samarytańska wcale od naszej nie gorsza, ale nie każdy tak uważa. Od tego czasu przydomek ten przylgnął do mnie.
Niebawem stanęli przed olbrzymią budowlą. Była to największa świątynia, jaką Marek widział. Wchodząc po monumentalnych schodach wiodących do Bramy Królewskiej, podziwiał jej wspaniałość. Otaczające ją mury wysokie na kilkadziesiąt metrów zbudowano z potężnych bloków skalnych, które nierzadko były dłuższe i szersze od domów biedoty. Cały wewnętrzny plac wyłożony był kolorowymi płytami kamiennymi i otoczony galerią portyków złożoną z kilku rzędów marmurowych kolumn. Właściwa świątynia zajmowała centrum placu, ogradzał ją również wysoki mur, a przed każdym wejściem do niej wykuto w kamieniu napisy w języku greckim i łacińskim: “Zakazane jest każdemu cudzoziemcowi wchodzenie za ogrodzenie i do budynku tego. Każdego przyłapanego czeka śmierć”. Plac pomiędzy portykami a murami wewnętrznymi nazywano Dziedzińcem Pogan, dlatego, że obcokrajowcom wolno było tam przebywać. Na tym placu mrowił się różnokolorowy tłum.
Gdy podeszli bliżej, Marek Decimus po raz drugi ujrzał Jezusa stojącego wśród uczniów i nauczającego. Niespodziewanie poczuł jakby smagnięcie w sercu i mrowienie skóry. Zapomniał nagle o wszystkich swoich zmartwieniach, przestała go boleć noga, a powietrze, którym oddychał, stało się jakby bardziej wilgotne, chłodniejsze i czystsze. Uzdrowiciel był wysokim, szczupłym mężczyzną o otwartym spojrzeniu jasnych oczu. Wokół niego unosiła się jakaś niewidzialna energia przyciągająca słuchaczy, podobnie jak zapach miodnych kwiatów przyciąga pszczoły.
Ludzie prości; robotnicy rolni, rzemieślnicy żyjący z pracy własnych rąk, czy służący za marną opłatę w wielkopańskich domach, słuchali nauki Jezusa z ufnością i wielkim entuzjazmem. Inaczej bogacze, uczeni w Piśmie, saduceusze i faryzeusze, oni jawnie wyrażali swoją niechęć, słuchali tylko po to, aby popisać się znajomością Prawa i wykazać swoją rację.
Właśnie wstał jeden z uczonych w Piśmie i zapytał:
- Dlaczego Twoi uczniowie nie postępują według tradycji starszych, lecz jedzą nieczystymi rękami?
- Słusznie prorok Izajasz powiedział o was, obłudnikach, jak jest napisane: Ten lud czci Mnie wargami, lecz sercem swym daleko jest ode Mnie - odpowiedział Jezus - Ale czci Mnie na próżno, ucząc zasad podanych przez ludzi. Uchyliliście przykazanie Boże, a trzymacie się ludzkiej tradycji, dokonujecie obmywania dzbanków i kubków. I wiele innych podobnych rzeczy czynicie. Umiecie dobrze uchylać przykazanie Boże, aby swoją tradycję zachować. Mojżesz tak powiedział: Czcij ojca swego i matkę swoją, oraz: Kto złorzeczy ojcu lub matce, niech śmiercią zginie. A wy mówicie: Jeśli kto powie ojcu lub matce: Korban, to znaczy darem złożonym w ofierze jest to, co by ode mnie miało być wsparciem dla ciebie - to już nie pozwalacie mu nic uczynić dla ojca ni dla matki. I znosicie słowo Boże przez waszą tradycję, którąście sobie przekazali. Wiele też innych tym podobnych rzeczy czynicie.
Faryzeusze bardzo niezadowoleni z otrzymanej odpowiedzi zaczęli szemrać, oburzać się, a niektórzy nawet udawali, że szukają kamieni. Jednak nie posunęli się dalej, gdyż bali się rozentuzjazmowanych tłumów.
Jezus nie zwrócił uwagi na nieprzyjazne gesty, lecz uniósł w górę ręce i mówił donośnym głosem:
- Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda! Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta. Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo podobni jesteście do grobów pobielanych, które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości. Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy!
Marek ze zdumieniem słuchał ostrych słów Nauczyciela skierowanych do strażników Zakonu w Izraelu. Wprawdzie nie znał religii żydowskiej, ale rozumiał tyle, że Rabbi musi być człowiekiem niezwykłej odwagi, skoro nie waha się mówić prawdy w oczy potężnym faryzeuszom i nie boi się ich po trzykroć jadowitego gniewu: gniewu tarantuli, gniewu skorpiona, niemego gniewu zaczajonej w błocie żmii.
Wieczorem siedzieli w gospodzie przy sadzawce Siloah. Jedli mięso baranie z grochem i rozmawiali czekając na Ozjasza.
- Widziałem dużo różnych miast, Jakubie - powiedział Marek - ale Jerozolima to rzeczywiście miasto niezwykłe. Prawda, że starożytne i piękne, ale znam wiele miast starożytnych i pięknych, które nie posiadają tego czegoś, co czuje się po przekroczeniu bram Jerozolimy.
- Rabin z naszej wsi mówi, że Jerozolima jest naszą radością, chwałą i dumą, nie dlatego, że każdy Izraelita o niej pamięta, ale z tego powodu, że przez Wszechmocnego wybrana została.
- W każdym razie jest tu jakiś przemożny nastrój...
Wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich Ozjasz, który wyglądał na trzeźwego i miał na sobie czyste ubranie.
- Siadaj z nami przyjacielu - powiedział wzruszony Jakub - Wiedział ja, że na ciebie liczyć można.
Ozjasz nic nie powiedział, tylko usiadł na wskazanym miejscu. Markowi przypomniały się słowa jego sługi, Babriosa, który twierdził, że bardzo dobrym lekarstwem dla człowieka pogrążonego w melancholii jest mięso czerwone prażone na węglach i korzenne wino. Kazał więc gospodarzowi podać najlepszego mięsa i wina, jakie miał.
- Słuchaj Ozjaszu, żona tego oto Marka Decimusa do Rzymu pojechała z pewnym niebezpiecznym załatwieniem. Tak wyszło, że ona nawet nie wie o niebezpieczeństwie, co nad nią wisi. A najgorsze jest to, że Marek nie może po nią jechać, gdyż ludziom o stu oczach i stu uszach jest zbyt dobrze znany. Ty żeś przecież w Rzymie nie raz, nie dwa, ale kilka razy był i znasz dobrze to miasto. Może byś zgodził się tam pojechać?
Ozjasz nie odpowiedział, jakby nie słyszał Jakubowego pytania.
- Ozjaszu nie myśl, że ja sam nie próbowałem wyruszyć z pomocą mojej żonie Liwii - powiedział Marek - Niestety, ale zostałem aresztowany przez agentów Heroda, którzy dalej na mnie polują. Tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołałem się wyrwać z ciemnicy w Macheroncie. Zapewne gdybym teraz usiłował wsiąść na statek, ujęto by mnie ponownie i stracono. Nie proszę o bezinteresowną pomoc, posiadam jeszcze środki, dzięki którym mogę uczynić ciebie człowiekiem majętnym.
- Nie mam dla kogo zdobywać bogactwa, to i go nie potrzebuję - chmurnie uśmiechnął się Ozjasz.
- Jak nie chcesz jechać, to nie - powiedział zasmucony Jakub - Ano i to prawda, że rozmaite zło by mogło i ciebie tam spotkać.
- A czy ja mówię, że nie pojadę? - porywczo zapytał Ozjasz dotknięty ostatnimi słowami Jakuba - Owszem, pojadę, bo wszystko mi tu obrzydło, nawet smak jerozolimskiego wina.
X
N
astępnego dnia Marek i Jakub wracali do domu. Szli niespiesznie ulicami Jerozolimy. Wynajęty sługa prowadził za nimi ich osły, gdyż chcieli jeszcze wstąpić do świątyni, a pozostawienie zwierząt bez dozoru mogło skusić do grzechu przypadkowego amatora cudzej własności. Wiedli ożywioną rozmowę na temat Ozjasza, który z samego rana wyruszył w podróż do Rzymu. Rozmawiali też o wysłuchanej wczoraj nauce Jezusa.
- U nas rozmowy o religii to rzeczy powszednie. Ja też nie raz, nie dwa, ale wiele razy takich rozmów słuchał, a nawet sam brał w nich udział - rzekł Jakub po kolejnym zapewnieniu niespokojnego Marka, że Ozjasz dobrze wypełni posłannictwo - Nigdy ja jednak nie słyszał takiej mowy, jaką wczoraj Jezus wygłosił.
- Mówiłem ci Jakubie, że jest to... człowiek... niezwykły - przez chwilę Marek nie mógł znaleźć odpowiednich słów - Trudno mi pojąć skąd u niego ta siła przekonywania i ta moc, z którą przemawia. Słuchałem wielu senatorów, filozofów, królów, nawet przysłuchiwałem się mowie samego Tyberiusza, cesarza przecież. A jednak słowa każdego z nich wobec tych, które usłyszałem od Jezusa, są niczym szept strumieni wobec przemożnego szumu morskich fal.
- Może Wszechmocny o nas nie zapomniał i nam proroka posłał?
- Proroka? Czy naprawdę w to wierzysz? To są zabobony naumyślnie rozsiewane przez chytrych lisów, którzy chcą dostatnio i wygodnie żyć, lecz nie z efektów swojej pracy, ale dzięki bezwzględnemu wykorzystywaniu ludzkiej łatwowierności. Mało ci było krzywd, których doznałeś w życiu?
- Ho, ho... Marku to tak nie jest! Z tym, że bogów, co o nich mówisz, naprawdę nie ma, to ja się zgadzam. To prawda: nie ma wielu bogów, ale jest tylko jeden prawdziwy Bóg - Wszechmocny Bóg Izraela. Choć ja tyle o Prawie wiem, co żem od kapłanów słyszał, ale też swoje rozeznanie mam. To my, ludzie, na tym świecie zło siejemy, nienawiść siejemy i zazdrość siejemy. A skoro tak, to musimy zbierać plony tego, cośmy sami posiali, a nie Wszechmocnego obwiniać.
Rozmawiając tak doszli do przybytku pańskiego. Sługa ze zwierzętami poszedł dalej, miał na nich zaczekać poza murami miasta, oni zaś skręcili do Bramy Królewskiej. Mimo wczesnej pory na świątynnym dziedzińcu zebrało się już sporo ludzi. Prawie wszyscy skupili się wokół Jezusa, który siedząc na macie, nauczał ich.
W niewielkiej odległości od Rabbiego usadowiło się kilkunastu faryzeuszów. Z wielką uwagą słuchali jego słów, uśmiechając się złośliwie, a gdy nie zgadzali się z twierdzeniami Jezusa, protestowali gwałtownie i zadawali podchwytliwe pytania.
- Ja jestem światłością świata - mówił Jezus - Kto idzie za mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia.
- Ty sam o sobie wydajesz świadectwo. Świadectwo twoje nie jest prawdziwe - zaprotestował jeden z faryzeuszy.
- Nawet jeżeli ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem skąd przyszedłem i dokąd idę. Wy zaś nie wiecie, ani skąd przychodzę, ani dokąd idę - odpowiedział Jezus - Wy wydajecie sąd według zasad tylko ludzkich. Ja nie sądzę nikogo. A jeśli nawet będę sądził, to sąd mój jest prawdziwy, ponieważ ja nie jestem sam, lecz ja i Ten, który mnie posłał. Także w waszym Prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Oto ja sam wydaję świadectwo o sobie samym oraz świadczy o mnie Ojciec, który mnie posłał.
- Gdzie jest Twój Ojciec? - zapytał faryzeusz.
- Nie znacie ani mnie, ani Ojca mego. Gdybyście mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego.
Powstał jeden z faryzeuszów, był to człowiek już stary, ale mimo tego, że nosił kapłańskie szaty, jego warg nie wykrzywiał ironiczny uśmiech i powiedział:
- Rabbi, wiemy, że od Boga przyszedłeś jako nauczyciel. Nikt bowiem nie mógłby czynić takich znaków, jakie ty czynisz, gdyby Bóg nie był z nim. Powiedz nam, co mamy czynić, byśmy mogli oglądać oblicze Wiekuistego?
- Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi powtórnie, nie może ujrzeć królestwa Bożego.
- Jakżeż może się człowiek narodzić będąc starcem? Czyż może powtórnie wejść do łona swej matki i narodzić się? - zapytał faryzeusz.
- Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, jeśli się ktoś nie narodzi z wody i z Ducha, nie może wejść do królestwa Bożego. To, co się z ciała narodziło, jest ciałem, a to, co się z Ducha narodziło, jest duchem. Nie dziw się, że powiedziałem ci: trzeba wam się powtórnie narodzić. Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz, skąd przychodzi i dokąd podąża. Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha.
- Jakżeż to się może stać? - pytał dalej starzec.
- Ty jesteś nauczycielem Izraela, a tego nie wiesz? - mówił Jezus - Zaprawdę, zaprawdę, powiadam ci, że to mówimy, co wiemy, i o tym świadczymy, cośmy widzieli, a świadectwa naszego nie przyjmujecie. Jeżeli wam mówię o tym, co jest ziemskie, a nie wierzycie, to jakżeż uwierzycie temu, co wam powiem o sprawach niebieskich? I nikt nie wstąpił do nieba, oprócz Tego, który z nieba zstąpił - Syna Człowieczego. A jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu.
Zgorszeni faryzeusze osunęli się od starca, bo odważył się powiedzieć, że Rabbi od Boga przyszedł jako nauczyciel. On zaś milcząc rozważał usłyszane słowa.
Wtem jakiś hałas rozległ się u bramy prowadzącej z miasta. Kilkunastu innych faryzeuszy i uczonych w Piśmie łokciami roztrącało zgromadzonych. Prowadzili młodą, zapłakaną kobietę, w poszarpanej odzieży. Gdy stanęli przed Jezusem, jeden z przybyłych rzekł:
- Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A ty co mówisz?
Jezus nic im nie odpowiedział, lecz nachyliwszy się zaczął pisać coś palcem po ziemi.
- Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. Cóż mamy z nią uczynić? - pytał natarczywie faryzeusz.
- Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień - powiedział Jezus unosząc głowę i powtórnie nachyliwszy się, pisał na ziemi.
Jakby niewidoczny grom poraził oskarżycieli, kiedy to usłyszeli. Słowa zamarły im w gardłach, a z dłoni wysunęły się kamienie. Wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do najmłodszych.
Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do cudzołożnicy:
- Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?
- Nikt, panie! - odrzekła.
- I ja ciebie nie potępiam. Idź, a od tej chwili już nie grzesz.
Cicho zrobiło się na świątynnym dziedzińcu. Zgromadzeni bowiem zdumiewali się nad tym, co zobaczyli i co usłyszeli.
XI
N
owy prefekt opierając się na nieograniczonym zaufaniu, jakie na razie miał do niego cesarz, spotęgował w Rzymie terror. Podobnie jak jego poprzednik wykorzystywał dogodny czas głównie do szybkiego wzbogacania się. A możliwości miał naprawdę wyjątkowe; wystarczało tylko, by jego tajny wysłannik rzekł słowo upatrzonemu patrycjuszowi, aby ten czym prędzej zjawiał się w domu Makrona z proporcjonalną do swoich dochodów i pozycji ilością denarów. Natomiast ci, którzy zdobywali się na opór, dufając w swoją potęgę i koneksje, oskarżeni o współpracę z Sejanem, tracili całe majętności i życie.
Jednak stolica potężnego imperium żyła spokojnie. Prześladowania i procesy dotyczyły tylko niewielkiej garstki najbogatszych rodzin. Setki tysięcy mieszkańców korzystało z dyscypliny i praworządności zapewnianych przez sprawną administrację. Działo się tak głównie za sprawą cesarza, który zawsze stał raczej po stronie plebsu, niż po stronie arystokracji, a jego ustawy były racjonalne i korzystne dla ogółu obywateli.
Niestety, szykany dotknęły także Liwię. Makron osobiście jeździł na Pandaterię, aby w imieniu cesarza Tyberiusza przeprowadzić rozmowę z Agrypiną. W pierwszym odruchu urażonej dumy Agrypina, którą lud rzymski uważał za wzór dobrych obyczajów i ozdobę ojczyzny nie chciała nawet widzieć posłańca. Przypomniała sobie jednak słowa Germanika, jej ukochanego męża, który zdradziecko otruty, prosił ją przed śmiercią, by ze względu na życie swoje i dzieci zapomniała o politycznych aspiracjach i nie rozdrażniała potężniejszych od siebie walką o wpływy. Dlatego ostatecznie zgodziła się na krótką rozmowę z nowym prefektem. W trakcie jej trakcie nieopatrznie wyraziła zainteresowanie losem swojej młodej przyjaciółki. Makronowi, który o Liwii w ogóle nie słyszał, to wystarczyło. Jeszcze na wyspie dowiedział się od strażników, że wyjechała ze sługą Sejana Markiem Decimusem Warusem. Jego szpiedzy bez trudu wytropili i uprowadzili Liwię. Jednak przezorny Makron nie chciał otwartej wojny z Antonią, dlatego sam nie przesłuchiwał Liwii. Zrobił to jego centurion. Gdy po dwóch dniach nie osiągnął celu prośbami ani groźbami, posunął się do tortur, zresztą na wyraźny rozkaz prefekta. Przywiązał Liwię do krzesła, krzyczał na nią, smagał rzemiennym biczem i poił mocnym winem. W końcu zdenerwowany oporem, po tym jak uwięziona splunęła mu w twarz, pobił ją okrutnie i zgwałcił. Po tym wszystkim Makron przeświadczony, że Liwia nie zna potrzebnych mu wiadomości, kazał odesłać ją do pałacu Antonii.
Właśnie wtedy do Rzymu dotarł Ozjasz. Wykorzystując znajomości w gminie żydowskiej rozpoczął poszukiwania. Jednakże odnalezienie w prawie milionowym mieście nikomu nie znanej kobiety nie było łatwe. Przypominało to szukanie igły w stogu siana. Wprawdzie Marek przypuszczał, że Liwia będzie przebywać w domu któregoś z wpływowych patrycjuszy, ale takich w stolicy było kilkuset. Gdyby nie pomoc żydowskich kobiet, które utrzymywały stosunki towarzyskie z rzymskimi matronami przede wszystkim po to, aby je buntować przeciw bogom rzymskim i jednać dla Jahwe, to Ozjasz najpewniej odjechałby z kwitkiem. To właśnie dzięki ich pomocy dowiedział się, że młoda dziewczyna o imieniu Liwia, która przybyła nie wiadomo skąd, mieszka w domu Antonii. Niestety, Liwia nie chciała nawet widzieć Ozjasza sądząc, że jest on szpiclem nasłanym przez Makrona.
Z Kapri wróciła też Antonia. Bezzwłocznie poleciła wezwać do siebie Liwię. Ale wyraz zaciętej niechęci złagodniał w jej oczach, kiedy zobaczyła sińce na twarzy dziewczyny.
- Kto tak cię pobił? - zapytała zdumiona.
- Jeden z potworów Makrona mało mnie nie zabił i... mnie... zniewolił - powiedziała Liwia i buchnęła płaczem.
- Nie płacz, ciesz się, że żyjesz. Nie można bezkarnie wtykać palców w machinę władzy.
Lecz ramiona Liwii w dalszym ciągu drgały wstrząsane spazmatycznym płaczem. Antonia podeszła do dziewczyny i położyła rękę na jej głowie.
- Nie płacz - powiedziała łagodniej - Widzisz, w burzy, którą rozpętałam, zginął nie tylko wyrodny prefekt, ale i jego niewinne dzieci, i moja córka również.
- Twoja córka, pani!?
- Gdy stracono dzieci Sejana, jego żona Apikata, już od dawna żyjąca oddzielnie, powiedziała cesarzowi, że sprawczynią śmierci Druzusa, jego jedynego syna, była żona tegoż, Liwilla. Podobno Liwilla, moja córka, była kochanką Sejana i to właśnie na jego polecenie otruła swojego męża. Tyberiusz bez zastanowienia wydał na Liwillę, swoją synową, wyrok śmierci. Nie mówię, że to przez ciebie ani przez Agrypinę, to raczej ja przyczyniłam się do przedwczesnej śmierci mojego dziecka. Nie mogłam jednak być pewna, że to nie cesarz ciebie tu przysłał, aby wybadać moją lojalność.
- Chcę stąd odjechać - powiedziała Liwia wycierając oczy.
- Los Agrypiny jest przesądzony, cesarz nie przebaczył jej tego, że posądziła go o sprowokowanie śmierci mojego syna Germanika. A wydaje mi się, że jeszcze bardziej chodzi mu o to, że Agrypina jest w linii prostej dziedziczką krwi Augusta i cieszy się płomienną miłością ludu. Nie masz z czym do niej jechać, ani też po co. Stracisz niepotrzebnie swoje młode życie. Nie rozumiem, drogie dziecko, po co ty się mieszasz, że tak powiem, w rodzinne sprawy.
Antonia wstała z fotela i zaczęła chodzić po komnacie. Patrząc na jej udręczoną, pobrużdżoną zmarszczkami, ale ciągle jeszcze ładną twarz, Liwia pomyślała zazdrośnie, że najwidoczniej to prawda, że w czasach swojej młodości była najpiękniejszą kobietą w całym Cesarstwie.
- Żądza władzy, a jeszcze bardziej lęk przed jej utratą, nawet z rozumnego człowieka czyni dręczyciela swoich najbliższych - mówiła Antonia - Dobrze sobie rozważ, Liwio, to, co ci mówię. Oto brat mojego nieżyjącego męża pozbawił życia dwoje moich dzieci, bojąc się nie tyle utraty, ale wręcz najmniejszego zagrożenia panowania, które przecież otrzymał od brata mojej matki. A ja, nieszczęsna, nie mogłam nic temu zaradzić, ani teraz nie mogę się zemścić, bo mam jeszcze jedno dziecko...
Antonia wzdrygnęła się nerwowo uświadomiwszy sobie, iż właśnie wyjawiła tajemnicę swojego niepokoju i powiedziała jakby zbyt szybko i nieszczerze:
- Zresztą widzę, że niepotrzebnie staram się przemówić ci do rozumu, bo jesteś jeszcze głupsza od mojego syna Klaudiusza.
Dopiero w nocy, kiedy raz jeszcze rozpamiętywała rozmowę z Antonią, Liwia zrozumiała, że ta ciężko doświadczona przez los kobieta postanowiła bronić życia swojego syna w jedyny sposób, który jej jeszcze pozostał, mianowicie przekonując otoczenie, że Klaudiusz nie stanowi zagrożenia dla łaknących władzy, bo po prostu jest na to zbyt ograniczony.
Nazajutrz jedna z szacownych rzymskich niewiast, która odwiedziła Antonię, szepnęła Liwii na ucho, żeby nie wzbraniała się przyjąć posłańca, który przybył specjalnie do niej z dalekiej Galilei. Tego samego dnia jeszcze Ozjasz stanął w pokoiku Liwii.
- Pani - rzekł - jestem tutaj w imieniu Marka Warusa.
- Niech będą dzięki boskiej Junonie! - wykrzyknęła niebywale uradowana Liwia - Co z Markiem?
- Pomimo wielu nieprzewidzianych kłopotów mąż twój czuje się dobrze i prosi cię, pani, byś udała się ze mną w bezpieczne miejsce, do którego i on niebawem przybędzie.
- Mogę jechać, chociażby dzisiaj.
- Dzisiaj nie możemy, bo statek wypłynie z portu najprędzej jutro.
- To dobrze, że jutro. Im szybciej, tym lepiej, bo Makron może zechcieć raz jeszcze wydać mnie na tortury.
- Obrzęki na twojej twarzy to jego dzieło?
- Jego oprawców.
- Zatem nałóż wyjściową szatę, pani. Udamy się do moich znajomych, tam przenocujemy. A jutro wsiądziemy na statek.
XII
M
arek siedział na ławie, plecami oparty o ścianę domu, patrzył na Jakuba, który pochylony nad rozgrzanym, kamiennym blatem piecyka wylewał nań ciasto wymieszane z garścią suszonych winogron. Z zachodniej części nieboskłonu znikły ostatnie promienie słońca, a blade gwiazdy zalśniły wśród otchłani mroczniejącego powietrza. Blask ognia płonącego w piecyku rozświetlał mrugającą czerwienią podwórze domu garncarza. W niewielkiej przestrzeni, wydobytej z mroku odblaskiem ognia, cień Jakuba wydawał się cieniem wolno poruszającego się olbrzyma.
W rześkim powietrzu rozniósł się zapach jęczmiennych placków i przypalonych rodzynek. Marek przełknąwszy ślinę wstał, podszedł do stołu i zdjął z niego moździerz, w którym niedawno rozcierał ziarna na mąkę; dłońmi pozgarniał resztki nie zmielonych ziaren.
- Placki gotowe - powiedział Jakub - Marku, podaj mi garnek z mlekiem.
Wkrótce jedli gorące placki i popijali parzonym mlekiem. Milczeli. Coraz więcej gwiazd złociło się na ciemnym granacie nieba. Ze wsi dochodziły wrzaski ptactwa układającego się do snu, szczekanie psów i beczenie dojonych kóz.
- Jak noga, Marku? - zapytał Jakub - Pomogły okłady?
- Trochę pomogły, ale jeszcze boli.
- Ja tobie niczego podpowiadać nie chcę, ty sam wiesz najlepiej, jak się czujesz. Wszelako przypomnij sobie, co powiedział mnich, kiedy odjeżdżał.
- Pamiętam, ale przecież nie jest tak źle. Widzę, że i ciebie, Jakubie, dzisiaj coś boli?
Mnich, który go leczył, powiedział, że gdyby noga znowu zaczęła boleć, a co gorsza zmieniać kolor, to powinien niezwłocznie przyjechać do ich wioski, gdyż wtedy trzeba będzie zastosować inną metodę leczenia. Odkąd rana na powrót zaczęła dokuczać Markowi, Jakub przemywał ją winem, octem i wywarem z ziół, ale efektem było tylko krótkotrwałe zmniejszenie bólu. Kiedy dzisiaj spostrzegł, że kończyna przyjaciela zaczyna puchnąć i czerwienieć nie od rany, ale od stopy, postanowił nakłonić go do odwiedzenia pustelni mnichów w Qumran. Dlatego nie chciał mówić o sobie, jednak po chwili milczenia odrzekł:
- A prawda, też coś tak jakby ból czuję, ale inny. Nie zdaje mi się, by ktoś jeszcze młody, jak ty na przykład, potrafił taki ból pojąć.
- Rozumienie bólu nie zależy od ilości lat, ale od wprawy w jego odczuwaniu. I tak mi się zdaje, Jakubie, że w tej dziedzinie to ja mam dosyć przyzwoite kwalifikacje.
- Człowieka w moim wieku to zawsze coś boli, w tym nic dziwnego. Ale najgorszy spośród wszystkich jest ten ból w piersiach, kiedy mi się zdaje, żem życie przemarnował.
- I ty, Jakubie, miałbyś zmarnować życie?! Nigdy w to nie uwierzę.
- Przemarnował ja, czy nie przemarnował, tego z pewnością nie wiem, ale przecież wiem, że ono się kończy. Żona moja odeszła i choćby dlatego ja nie powinien się śmierci bać, a ja się boję.
- Daj spokój, Jakubie, przecież nie jesteś jeszcze taki stary. A po wtóre, człowiek, który żyje sprawiedliwie i uczciwie nie ma chyba powodu obawiać się śmierci.
- Cha, cha, cha... Tylko kto to może wiedzieć, kto to może być pewnym, że właśnie on uczciwie i sprawiedliwie żył? Kiedy ja garnki lepił, jęczmień siał, zwierzęta karmił, moja dusza zawsze tęskniła za czymś innym, może za dziećmi, których my nie mieli? Ozjasz dzieci miał i je stracił, tylko krwawiąca rana mu została. A może ja tęsknił do tego, by móc pojąć, czego Niewidzialny jednym daje dzieci, drugim nie daje, a czasem nawet zabiera je tym, których sam obdarował.
- Rabbi Jezus, którego obaj słuchaliśmy, powiedział: “Temu, kto chce prawować się z tobą i wziąć twoją szatę, odstąp i płaszcz!”. Może on miał na myśli to, że należy odstępować ze swojego nie tylko ludziom.
- Ho, ho... Marku to tak nie jest! Ty się nie gniewaj, ale ja kpin z nauki Rabbiego słuchał nie będę.
- Źle mnie zrozumiałeś, Jakubie, ja wcale nie kpię. Od czasu, kiedy widziałem Rabbiego, który powiedział do gromady waszych uczonych pastwiących się nad rozwiązłą kobietą: “Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamień”, uważam go za najlepszego i najmądrzejszego człowieka na ziemi.
- O mądrościach ja mówić nie potrafię, ale rozumiem, że Rabbi Jezus staje w obronie biedaków, w obronie ludzi, co ciężko pracują, w mojej obronie staje. Do chederu ja nie chodził i czytać nie umiem, ale pamięć dobrą mam. Co tylko ja w synagodze usłyszał, tom długo pamiętał i o tym myślał. Przeto swoje też wiem i tyle pojmuję, że właśnie bogacze i faryzeusze wydarli nam, co tylko mogli. Na nas jarzma podatków nałożyli, naszą wolność obcym w zamian za stołki i trony sprzedali. A teraz siedzą na nich przyobleczeni w pychę i sprawują władzę swoją niezasłużenie i niegodnie. Oni nawet Boga chcą przywłaszczyć i po swojej stronie postawić - powiedział Jakub i wstał by udać się na spoczynek.
Markowi nie chciało się spać. Wolał pozostać na zewnątrz, bo w izbie było duszno. Chodził pomału i rozmyślał o przedziwnej sytuacji, w jakiej się niespodziewanie znalazł. W swoim dotychczasowym życiu niejednokrotnie miewał kłopoty, ale nigdy tyle niesprzyjających wydarzeń nie przytrafiło mu się naraz. Nie mógł pogodzić się z tym, że musi tu czekać bezczynnie na Ozjasza, który wprawdzie może przywieźć dobrą wiadomość, ale może też przywieźć złą. Gdyby sam był teraz w Rzymie, to zapewne lepiej potrafiłby pomóc żonie. Jednak, po zastanowieniu się, odrzucił tę myśl. Nie, on sam raczej stwarzałby większe niebezpieczeństwo dla Liwii. Niedawni jego przyjaciele, którym udało się przeżyć prześladowania, teraz nie tylko nie chcieliby go widzieć na oczy, ale najpewniej wydaliby go Tyberiuszowi, aby uniknąć zagrożenia. Marek zrozumiał, że bez łaski cesarskiej nie znaczy więcej od starego garncarza, czy od pierwszego lepszego przechodnia na ulicy. Dlatego poczuł smutek w sercu, bo w takim razie jego dotychczasowe życie nie opierało się na trwałych i wartościowych zasadach, jak dotychczas sądził, ale było pogonią za wiatrem.
Długo jeszcze chodził wkoło domu, a kiedy się zmęczył siadał na ławie i odpoczywał. Dopiero kiedy gwiazdy skryły się za kotarą chmur, z której zaczęły padać zimne krople deszczu, wszedł do izby i położył się na posłaniu.
Następne kilka dni spędzili w domu, bo prawie cały czas padał deszcz. Pomimo opatrunków nasączanych wywarami z ziół, które Jakub zmieniał kilka razy dziennie, Marek nie tylko nie wracał do zdrowia, ale czuł się gorzej. Noga bolała go coraz bardziej, jakaś dziwna gorączka zawładnęła jego ciałem, nie mógł jeść ani spać, tylko pił dużo wody, a strumienie potu spływały mu po policzkach. Jednego poranka, starzec odwinął bandaże i zaniemówił z przerażenia, bo na nodze Marka pojawiły się ciemne plamy.
- Przyjacielu, spójrz na swoją nogę! - powiedział - Przecież ja tobie mówił, że trzeba do wioski mnichów jechać.
Marek uniósł głowę z posłania, uśmiech zgasł na jego twarzy, gdy zobaczył wykwity na swoim ciele.
- Jakubie... czy to przypadkiem nie jest trąd?
- Nie, trąd to nie jest, wiem, bom widział jak trąd na skórze wygląda. Ale to też coś niedobrego.
- To może jedźmy już do tego Qumran. Chociaż nie jestem przekonany, że oni potrafią mnie wyleczyć.
- Ty, Marku, powinien wiedzieć, że ludzie z Qumran to esseńczycy. W czasie, gdy królowie pławią się w rozkoszach i nierządach, oni ludziom pokazują, jak żyć trzeba. Na własne oczy ja widział ile ksiąg oni mają, nawet księgi na papirusach i na glinianych tabliczkach napisane. Od jednego z nich ja słyszał, że najważniejsze z tego, co ich obchodzi, to leczenie słabości duszy i słabości ciała. Tak mi się zdaje, że skoro oni by mieli ciebie nie uleczyć, to nie wiem czy ktoś inny potrafi to zrobić.
Wyjechali jeszcze tego samego dnia. Jakub znowu pożyczył we wsi dwa osły, a pieczę nad swoim domem powierzył sąsiadom. Postanowili jechać najlepszą drogą, która wiodła przez Jerozolimę. O zmroku dotarli do Sychem, tam przespali się u znajomego Jakuba. Mury jerozolimskie ujrzeli dopiero nazajutrz około godziny dziewiątej. Zatrzymali się w gospodzie, bowiem długa podróż zmęczyła ich, a jeszcze bardziej zwierzęta. Dalsza część drogi wiodła wąską, a w niektórych miejscach nawet niebezpieczną ścieżką, rozsądniej więc było nie pokonywać jej w nocy. Poza tym chora noga, urażana ciągle przez poruszający się grzbiet osła, bolała Marka okrutnie.
Jednak po krótkim odpoczynku wyszli przejść się ulicami Świętego Miasta.
- Dobry człowieku - zagadnął Marek pierwszego spotkanego mężczyznę - czy Rabbi Jezus naucza jeszcze w Jerozolimie?
- Ja nic nie wiem, nie jestem tutejszy, słyszałem tylko, że na świątynnym dziedzińcu głoszone są jakieś nauki - odpowiedział mężczyzna i szybko odszedł jakby czymś zaniepokojony.
Gdy wstępowali po schodach prowadzących do świątyni, odezwał się do nich kapłan siedzący na kamiennym stopniu:
- Bogobojni mężowie, nie słuchajcie zwodniczych nauk tego wiarołomcy z Nazaretu, bo każdy, kto go słucha, będzie potępiony.
Przeszli obok niego bez słowa, dopiero teraz zrozumiawszy, kogo obawiał się zagadnięty przez nich przechodzeń.
- Jakubie, czy nie należałoby ostrzec Rabbiego, że kapłani rozsiewają o nim oszczerstwa?
- Rabbi zapewne wie, że każdy, kto głosi prawdę na przekór kapłanom, co na okłamywaniu i wykorzystywaniu ludu się bogacą, powinien w każdej chwili spodziewać się ich zajadłej napaści.
Na świątynnym dziedzińcu oświetlonym purpurowym blaskiem zachodzącego słońca zebrało się wielu ludzi. Pośród nich stał Jezus i mówił:
- Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie.
Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie.
Wówczas zapytają sprawiedliwi: Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie spragnionym i daliśmy Ci pić? Kiedy widzieliśmy Cię przybyszem i przyjęliśmy Cię lub nagim i przyodzialiśmy Cię? Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie?
A Król im odpowie: Zaprawdę, powiadam wam: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.
Wtedy odezwie się i do tych po lewej stronie: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom! Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić; byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie; byłem nagi, a nie przyodzialiście mnie; byłem chory i w więzieniu, a nie odwiedziliście Mnie.
Wówczas zapytają i ci: Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym albo spragnionym, albo przybyszem, albo nagim, kiedy chorym albo w więzieniu, a nie usłużyliśmy Tobie?
Wtedy odpowie im: Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili.
Kiedy Jezus dokończył nauczania, oddalił się wraz z uczniami. Marek i Jakub usiedli na kamiennym cokole jednej z kolumn, podziwiali wspaniałość świątyni i rozmyślali o usłyszanej nauce.
- Marku - powiedział Jakub do przyjaciela - gdy ja nauki Rabbiego słuchał, odszedł ode mnie ten strach, o którym ja ci mówił. Coś tak jakby mi się zdaje, żem wreszcie zrozumiał, po co człowiek na tej ziemi żyje.
XIII
W
dalszą drogę wyruszyli nazajutrz z samego rana. Wypoczęte osły raźno kroczyły stromymi ścieżkami. Od gór dochodziły głosy ptaków rozradowanych wiosenną porą. Rośliny, syte wilgoci, okryły się bujnym listowiem. Jak okiem sięgnąć, świat wyglądał niczym zielone morze przystrojone różnokolorowymi kwiatami, z którego gdzieniegdzie wynurzały się wierzchołki kamienistych wzgórz.
Marek widział niejeden królewski ogród, ale żaden z nich nie dorównywał pięknością temu dzikiemu krajobrazowi. Już samo powietrze przesycone zapachem kwitnących hiacyntów i jaśminów spowalniało bieg myśli i nastrajało optymistycznie. Na terenach dogodniejszych do uprawy, płaskich i lepiej nawodnionych, falowały łany pszenicy i jęczmienia, a odłogi wprost pokraśniały od wielkiej ilości ciemnoróżowych gladioli i czerwonych tulipanów. W niektórych zaś miejscach białe anemony przypominały śnieg, jaki pada w krajach na północy. Z pastwisk dochodziło beczenie owiec i kóz.
- Piękny kraj - zagadnął Marek Jakuba, który milczał i zdawał się nie widzieć otoczenia, pogrążony w swoich myślach.
- Jakżeby inaczej, Wiekuisty przecież by nie obiecywał Abrahamowi ziemi niedoskonałej. Ja nie raz w synagodze słyszał, jak rabin czytał, że ta ziemia piękna i dobra, jest jak młoda dziewczyna, co sobie siedzi pod kwitnącą jabłonią i pachnie mirrą i kadzidłem. Szkoda tylko, że na tej naszej ziemi bez skazy tak wielu nikczemników żyje, co nie zważają na przykazania, ale sprawiedliwych prześladują bez kary.
W czasie rozmowy reszta drogi minęła im niepostrzeżenie. U celu stanęli po dwóch, może trzech godzinach. Marek, któremu nawet wyjątkowe piękno mijanych okolic nie pomagało na chwilę chociaż zapomnieć o natarczywym bólu obejmującym już całą łydkę, patrzył z nadzieją na widniejącą w dole osadę esseńczyków. Pobliskie skaliste wzgórza osłaniały ją przed gwałtownymi porywami wiatru. W skład wioski otoczonej murem wchodziło kilkanaście różnej wielkości budowli o płaskich dachach, spełniających jednocześnie rolę tarasów. Budynek centralny wzniesiono z dużych kamieni, jego niewielkie okienka świadczyły, że spełniał rolę warowni. Po murach obronnych przechadzali się dwaj strażnicy.
Kiedy podjechali bliżej, strażnicy poznawszy starego garncarza, otworzyli im bramę. Byli to dwaj esseńczycy ubrani w białe tuniki.
- Witajcie, pobożni świadkowie Światłości - powiedział Jakub.
- Witaj, garncarzu Jakubie - odpowiedział pogodnie jeden z esseńczyków - Znać, że dawno u nas nie byłeś, bo my nie jesteśmy “świadkami Światłości”, ale “synami Światłości”.
- Przyjechał ja z przyjacielem, bo jest chory - rzekł Jakub wskazując Marka i nie zwracając uwagi na napomnienie mnicha.
- Idźcie więc do przełożonego.
Wewnątrz osady panował niezwykły ład i porządek. Na uliczkach nie sposób było dostrzec najmniejszego zanieczyszczenia. Trawa na podwórkach była bujniejsza niż za murami. Zapewne musieli często ją podlewać. Na każdym pasku ziemi pomiędzy uliczkami a ścianami zabudowań kwitły lilie, narcyzy, anemony i wiele innych gatunków kwiatów.
- Skąd one tutaj? - zapytał Marek zdziwiony, gdy usłyszał głosy bawiących się dzieci.
- Esseńczycy na dwie grupy się podzielili - odrzekł Jakub - Jedni żenić się nie chcą, ani też mieć niczego, ale tylko gorliwie Bogu służyć. Drudzy wypełniać chcą przepisy swojego zgromadzenia i zarazem wieść normalne życie. To oni żony i dzieci mają.
Odprowadzili zwierzęta do stajni i udali się na poszukiwanie przełożonego esseńczyków. Znaleźli go w skryptorium. Była to widna, podłużna sala. W niej przy kamiennym stole, na kamiennej ławie siedziało czterech mnichów. Przepisywali jakieś zwoje trzcinowymi piórami na karty papirusu. Gdy stanęli w progu skryptorium, nadzorca zgromadzenia poznał Jakuba i wyszedł na zewnątrz nie chcąc zapewne przeszkadzać pozostałym w pracy.
Po krótkim przywitaniu Jakub wyjaśnił mu powód ich przyjazdu.
- Aha, przypominam sobie, to zdaje się ciebie jeździł leczyć brat Fares ze zranienia zatrutą strzałą? - zapytał Marka stary esseńczyk.
- Tak, to mnie leczył.
- Jeśli chcesz, możesz mi pokazać swoją ranę, bo ja też zajmuję się leczeniem.
Marek oparł się plecami o ścianę i z wielkim trudem uniósł zranioną nogę, której nie mógł zgiąć w kolanie z powodu bólu i opuchlizny. Mnich uważnie przyjrzał się ranie i zmianom na skórze, po czym rzekł:
- Niezadługo brat Fares powinien wrócić z Jerycha, bo tam go wysłałem do chorego. Wtedy dokładnie zbadamy twoją nogę i zadecydujemy o leczeniu. Tymczasem weźcie kąpiel, posilcie się i odpocznijcie.
- Ja w powrotną drogę muszę wnet ruszyć, bom obiecał jak najprędzej osły sąsiadowi oddać.
- Skoro rzekłeś, to jedź. Dotrzymywanie słowa jest obowiązkiem i siłą mężczyzny. Przyjaciela możesz wspierać modlitwą również z innego miejsca.
Siedzieli na tarasie jednego z domów i czekali na Faresa. Podano im gotowaną soczewicę, oliwki, suszone figi i daktyle, a do picia dzban krystalicznie czystej wody. Z góry mieli doskonały widok na całe osiedle, a w oddali srebrzyła się w słońcu szarogranatowa powierzchnia Morza Soli.
- Widzisz, tam na końcu wioski, przy samym murze, jest warsztat garncarza. Kiedyś ja uczył jego jak trzeba glinę mieszać i jak z niej dzbany, stągwie czy amfory wyrabiać - powiedział Jakub.
- Nie chcesz go odwiedzić?
- Dzisiaj na to już za późno. Będę musiał niedługo wyruszyć, by do Jerozolimy przed nocą zdążyć.
Jakub nie doczekał się na Faresa, który dopiero pod wieczór wrócił do osady. Gdy tylko dowiedział się o chorobie Marka, zaraz przyszedł do izby, w której go umieszczono.
- Cieszę się Marku, że mogę ciebie znowu widzieć - powiedział jeszcze w progu.
- Ja też się cieszę - Marek podniósł się z posłania, na którym wyciągnął bolącą nogę.
- A gdzie Jakub?
- Musiał odjechać, bo obiecał, że jak najprędzej odda pożyczone osły.
- Słyszałem, że noga bardziej cię boli?
- Tak, niestety. Nie tylko mnie boli, ale jeszcze puchnie i czerwienieje.
- Pozwól, że ją dokładniej zbadam.
Marek położył się na łóżku, a mnich najpierw dotykał nogi w różnych miejscach i pytał, co czuje, potem obstukiwał ją energicznie palcem, a w końcu delikatnie nakłuwał kościanym szpikulcem. Najbardziej zaniepokoił go brak reakcji niemal całej stopy nawet na ukłucia, które powinny sprawiać ból.
- Dzisiaj już trochę za późno na dokładne badanie - powiedział w końcu - Niedługo słońce zacznie zachodzić, a w świetle lampek oliwnych skóra człowieka nie wygląda naturalnie. Dlatego odłożymy to na jutro, a dzisiaj połóż się wcześniej spać i dobrze wypocznij po męczącej podróży. Wypij jeszcze lekarstwo, które ci za chwilę przyniosę.
Gdy Marek wypił gorzką miksturę, prawie natychmiast zapadł w kamienny sen.
Nazajutrz, z samego rana trzech mnichów weszło do jego izby. Pierwszy zjawił się Fares, a zaraz po nim przyszedł nadzorca zgromadzenia wraz z niewysokim, siwowłosym mężczyzną. Właśnie on zaczął badać nogę Marka.
- Stopa i dolna część goleni jest prawie martwa. Trzeba odciąć albo anioł śmierci wkrótce go odwiedzi - powiedział do kolegów po hebrajsku sądząc, że chory nie zna tego języka.
- A czy odjęcie uratuje mu życie? - zapytał Fares również w tym języku.
- Elohim raczy to wiedzieć. Ja tylko widzę, że kiedy choroba obejmie udo, to nie będzie już dla niego ratunku. Z niejednym podobnym przypadkiem spotkałem się w Egipcie.
Marek Decimus, który doskonale zrozumiał ich słowa, poczuł nagłą słabość w piersiach. Chociaż wiedział, że choroby i śmierć, to nieszczęścia nader często przytrafiające się ludziom, to nawet nie przypuszczał, aby kiedykolwiek miały dotyczyć jego. Wprawdzie był świadom, że musi kiedyś umrzeć, ale to kiedyś było tak nieokreślone, że znaczyło prawie to samo, co nigdy. Teraz po prostu nie chciało mu się wierzyć w to, co słyszał na własne uszy. Ale ci trzej lekarze przecież nie mogli kpić sobie z niego. Po co mieliby to robić? Zresztą ból nogi był jak najbardziej realny. Paroksyzm złości i sprzeciwu targnął piersią Marka. Lecz ani złość, bez względu na to, jak wielka, nie mogła tu nic zdziałać, ani płacz, na jaki zbierało mu się niczym skrzywdzonemu dziecku.
- Wobec tego powiedzmy mu, niech sam rozstrzyga - zdecydował przełożony.
- Drodzy przyjaciele, ja rozumiem, co mówicie - powiedział Marek zmienionym głosem - ale czy naprawdę nie ma innego sposobu leczenia?
- Nie ma - odpowiedział Fares - Już w domu Jakuba przypuszczałem, że tak będzie. Dlatego kazałem ci tutaj przybyć.
- Chciałbym się jeszcze namyślić.
- Twoje prawo, ale pamiętaj, że choroba rozwija się szybko.
Marek Decimus Warus nagle zapragnął samotności. Podpierając się kijem powoli wyszedł z osady. Zatrzymał się dopiero u podnóża skalistego wzniesienia i usiadł na kamiennym głazie. Nie chciał godzić się z diagnozą esseńczyków, lecz opuchnięta i pokryta rozlewającymi się plamami noga bolała go coraz bardziej, musiał zatem wybrać albo kalectwo do końca życia, albo nieuchronną śmierć.
Chociaż w bogów nie wierzył, to jednak był przekonany, że człowiek nie umiera całkowicie, że musi gdzieś pozostać przynajmniej cząstka tego, co czuł, o czym myślał i kim był. Inaczej życie nie miałoby sensu. Wprawdzie nikt ze zmarłych, których zapamiętał, nie wrócił na ziemię ani po to żeby się poskarżyć, ani żeby się pochwalić swoim losem po śmierci, to jednak dla Marka nie ulegało wątpliwości, że musi gdzieś istnieć miejsce, w którym przynajmniej ślad po tych wszystkich ludziach będzie przechowywany na wieczność. Teraz, kiedy sam stanął u progu śmierci, to przekonanie trochę zmniejszało jego strach, ale jeszcze bardziej potęgowało wolę lepszego życia razem z Liwią, która czeka przecież na jego pomoc.
Jednak pomimo gorączkowych usiłowań, Marek nie potrafił wymyślić żadnego sposobu wyjścia z opresji, w której się znalazł. Przypomniał sobie, że słyszał kiedyś o tym, że ranni w boju legioniści, pozostawieni przez oddział, potrafili leczyć się jedynie wysiłkiem swojej woli. Postanowił wypróbować tę metodę na sobie, bo nic innego nie potrafił wymyślić.
Położył się wygodnie na skale nagrzanej przez słońce, zamknął oczy i zaczął sobie wyobrażać swoją chorą nogę taką, jaka była przed trafieniem przeklętą strzałą. Wyobrażenie to długo utrzymywał w swojej głowie, a potem otwierał oczy. Niestety, mimo wielokrotnego powtarzania tego zabiegu, plamy i obrzęki nie znikały z jego nogi, której ból stawał się nie do wytrzymania. Wtedy Marek zrozumiał, że zaczyna tracić zdrowy rozsądek i nie zwlekając wrócił do wioski.
- Dokonałem już wyboru, chcę żyć, nawet gdybym za to miał zapłacić częścią siebie - powiedział do przełożonego esseńczyków.
Niezwłocznie zaczęto przygotowania. Operacja odbyła się w pomieszczeniu bez dachu. Słońce świeciło prawie prostopadle na długi i szeroki stół, do którego przywiązany był Marek grubymi sznurami. Napojony lekarstwami oszałamiającymi i zmniejszającymi ból nie bardzo wiedział, co się z nim dzieje. Fares zawiązał mu na oczach pasek grubego materiału, między zęby włożył gładko wystruganą deseczkę.
- To żebyś sobie nie odgryzł języka - powiedział - gdybyś nie mógł wytrzymać, to nie wstydź się, tylko krzycz z całej siły, bo okrzyk zmniejsza cierpienie.
Tymczasem przełożony mocno skrępował chorą nogę powyżej kolana, a mnich, który uczył się chirurgii u egipskich kapłanów przygotowywał narzędzia. Kiedy wszystko było gotowe, esseńczycy zwrócili się z prośbą o pomoc do swego Boga wznosząc ku górze ręce i chóralnie mówiąc:
- Boże nasz, Wiekuisty, Królu wszechświata, Sędzio sprawiedliwy, zmiłuj się nad nami; uzdrów nas, bo zgrzeszyliśmy przeciw Tobie. Błagamy, zachowaj przy życiu i pokrzep na łożu boleści tego człowieka, którego stworzyłeś w Twojej niezrównanej łaskawości.
Zaraz po słowach modlitwy rozległ się krzyk Marka Decimusa, któremu zdawało się, że to nie nóż przecina mięśnie jego nogi, lecz wżera się w nie jakiś monstrualny wąż o rozpalonych do czerwoności zębach, a kiedy o kość zazgrzytały zęby piłki, wyprężył się do granic możliwości i stracił przytomność.
Odzyskał świadomość w nocy. Leżał przywiązany do łóżka, a kikut nogi obciętej powyżej kolana miał owinięty tkaniną poplamioną krwią przesiąkającą z rany. Na stole płonęła lampka oliwna, a pilnujący go, nieznany mnich, chrapał w najlepsze. Marek Decimus w jednej chwili przypomniał sobie wszystko, co zaszło. Chciało mu się płakać, ale zacisnął zęby i zamknął oczy, by jak najszybciej zasnąć.
Kilka następnych dni przeżył w niepewności, czy choroba nie przerzuci się na zachowaną część uda, ale na szczęście rana goiła się dobrze, a nieznośny ból, którego była przyczyną, zmniejszał się każdego dnia. W tydzień po operacji mnisi orzekli, że niebezpieczeństwo dla życia zostało zażegnane. Teraz chory powinien wracać do zdrowia.
Chociaż sami żywili się wyłącznie jarzynami popijanymi wodą, karmili rekonwalescenta wybornie przyrządzanym mięsem, tłustymi rybami, jajkami ptaków i serem z mleka górskich kozic. Wszystkie potrawy musiał zapijać gorzkimi wywarami z ziół. Trzy razy dziennie zmieniali mu opatrunek, ranę przemywali ciemnym płynem i smarowali maściami. W efekcie tych zabiegów Marek szybko wracał do zdrowia, czuł się też znacznie lepiej. Od czasu do czasu jednak wydawało mu się, że nieznośnie swędzi go lewa stopa, odruchowo unosił się wtedy na łóżku chcąc się podrapać, ale trafiał ręką w próżnię. Wtedy łzy zaczynały mu kręcić się w oczach, pomimo tego, że był przecież dorosły i w swoim życiu widział bez liku nieszczęść. Ale widocznie nieszczęście, które przytrafia się nam samym i nieszczęście dotykające kogoś obcego, to zupełnie różne nieszczęścia.
Całymi dniami milczał, zdawkowo odpowiadał na pytania opiekujących się nim mnichów. Nawet z Faresem, który często do niego zaglądał, rozmawiał niechętnie, tłumacząc się wyczerpaniem. Bez ustanku próbował wyobrazić sobie dalsze swoje życie. Obawiał się też reakcji żony na swoje kalectwo. Srogi los obszedł się z nim po macoszemu. Nie dość, że wyłysiał, to jeszcze stracił nogę. Im więcej o tym myślał, tym bardziej wydawało mu siłę, że Liwia go opuści. Przecież był od niej tyle starszy, a teraz jeszcze okaleczony.
Pewnego wieczoru w drzwiach izby Marka stanął wyjątkowy gość. Był nim starszy już mnich, a jego niezwyczajność polegała na tym, że nie miał prawej nogi. Stojąc opierał się na kulach.
- Witaj towarzyszu niedoli - powiedział, a w jego oczach zapaliły się wesołe ogniki.
Marek nie odpowiedział, a przybysz niewiele sobie robiąc z chłodnego przywitania, wszedł i usiadł na krawędzi łóżka.
- Jestem brat Amos - rzekł mocnym głosem - Możesz mi mówić Amos. Słyszałem, że bardzo przejmujesz się utratą kończyny, a przecież chyba sam przyznasz, że nie można było jej uratować.
- Tobie łatwo się nie przejmować - burknął Marek.
- A dlaczegóż to?
- Żyjesz na tym odludziu.
- Skoro na ludziach ci tak zależy, to może im, chociaż w połowie tak samo, będzie zależeć na tobie.
Marek nic na to nie powiedział, ale przyglądał się mnichowi z rosnącą sympatią. Był to wysoki mężczyzna o ostrych rysach twarzy, jego krucze włosy i brodę wyraźnie srebrzyła siwizna. Tunikę w wielu miejscach miał poplamioną atramentem. Z całej jego postaci biła nieukrywana szczerość i życzliwość.
- Masz rodzinę? - zapytał mnich po dłuższej chwili milczenia.
- Tak, mam żonę.
- A dzieci?
- Jeszcze nie.
- To i bardzo dobrze. Żona przyzwyczai się do twojej krótszej nogi, a dzieci, których obyś miał jak najwięcej, od razu zobaczą cię takim, jakim teraz jesteś.
- Skąd ty, Amosie, możesz wiedzieć, czy moja żona się przyzwyczai?
- Tego na pewno nie wiem, ale staram się patrzeć na koleje losu z możliwie najmniej skomplikowanego punktu widzenia. Jeśli twoja żona pogodzi się z faktem, że jesteś ułomny, to przecież nie masz się czym gryźć. A jeżeli nie potrafi tego uczynić, to tak naprawdę ona nie jest twoją żoną. Wtedy tym bardziej nie masz czym się przejmować.
- Niby to mądre, co mówisz, ale...
- Spójrz na mnie, Marku, żyję pozbawiony nogi już kilkanaście lat. Kiedy rabuś odrąbał mi mieczem prawą nogę, również zdawało mi się, że nie mam po co dalej istnieć. Nie przypuszczałem wtedy, że czeka mnie jeszcze tyle szczęśliwych chwil, że przeczytam tyle wspaniałych ksiąg, a niektóre z nich własnoręcznie przepiszę.
W ten sposób Marek Decimus zaprzyjaźnił się z bratem Amosem. I chociaż nie mógł jeszcze wstawać z łóżka, to przymierzył jego kule. Następnego dnia mnich, który pełnił w zgromadzeniu funkcję cieśli, przyniósł mu dwie pary nowiutkich kul. Od tego dnia Marek żył nową nadzieją.
XIV
J
akub wjechał do Jerozolimy, kiedy nieboskłonie mrugały już pierwsze gwiazdy. Miejsce w gospodzie znalazł tylko dlatego, że znał jej właściciela. Zbliżały się bowiem święta i wielu pielgrzymów z dalekich krajów przybyło już do Świętego Miasta aby tutaj, w najpiękniejszej świątyni na świecie, prosić Boga o przebaczenie grzechów i podziękować za cudowne wyjście Izraela z Egiptu. Zdecydował się opuścić przyjaciela mimo trudnej dla niego chwili, gdyż był pewien, że mnisi przywrócą mu zdrowie. Nie bez powodu przecież cieszyli się rozgłosem daleko poza granicami Judei. Każdy, kto tylko odniósł jakąś korzyść z ich mądrości, dobroci czy sprawiedliwego życia, chwalił ich w swojej okolicy. I właśnie z tej przyczyny nienawidzili ich zawistni faryzeusze i saduceusze.
W dalszą drogę postanowił wyruszyć z samego rana. Jednak w zajeździe spotkała go miła niespodzianka. Kiedy jadł wieczerzę, zobaczył w drzwiach kowala ze swojej wioski, który również zamierzał wracać do domu. Na prośbę Jakuba chętnie zgodził się zabrać ze sobą osły i zwrócić je właścicielowi w jego imieniu. Ten szczęśliwy zbieg okoliczności pozwalał staremu garncarzowi uczestniczyć jeszcze raz w uroczystych obchodach święta Paschy w jerozolimskiej świątyni. Toteż odmówiwszy wieczorną modlitwę z radością udał się na spoczynek.
Rano obudził go natrętny i radosny promień słońca. Starzec odruchowo zerwał się z posłania. Taka pogoda wróżyła mu zawsze udany dzień, bo pod skwarnym niebem dobrze wysychały gliniane kubki, dzbany, lampki oliwne, naczynia na zboże czy zabawki. Dopiero gdy kilka razy przetarł oczy, opuściły go senne marzenia i wróciło poczucie rzeczywistości.
To nic, że już nie wytwarzał kolorowych przedmiotów z gliny. Przecież każdy stary człowiek musi kiedyś rezygnować z wykonywania zawodu. Przecież jego uczniowie wyrabiają nie mniej ładne i użyteczne lampki, tabliczki do pisania, albo gliniane ptaszki, na których można wygrywać przepiękne melodie. On powinien już odpocząć, zastanowić się nad sensem wielu zdarzeń, jakie niegdyś zaszły w jego życiu, a którym nie poświęcił należytej uwagi, bo nie miał na to czasu.
W tej właśnie chwili Jakub przypomniał sobie o chorobie Marka i cała radość z pięknego dnia, który mógł spędzić przyglądając się życiu ukochanego miasta przygotowującego się do święta przemieniła się w niepokój o los przyjaciela. Nie bardzo wiedział, co ma począć. Teraz, gdy pomyślnie rozwiązał się problem zwrotu pożyczonych osłów, chętnie by powrócił do Qumran, by wspierać na duchu chorego. Ale czy Marek nie nalegał, aby czekał w domu na powrót Ozjasza? Z pewnością zrobi lepiej, jeżeli zaczeka i razem z wysłannikiem przywiezie choremu dobrą wiadomość. Oby tylko tak podobało się zrządzić Miłosiernemu.
Na podwórzu gospody słudzy rozpalili ogniska pod kotłami ze strawą. Smakowite zapachy rozchodziły się aż na ulicę, skąd ściągały tłumy pielgrzymów, którzy za drobną monetę otrzymywali miskę gorącego jadła. Siadając gdzie popadło zaspokajali głód i beztrosko rozmawiali, korzystając z chwili swobody od powszednich zajęć i kłopotów.
Jakub kupił sobie rybę upieczoną na ogniu i pszeniczny placek, odmówił modlitwę i usiadł na kamieniu pod ścianą. Jedząc przyglądał się kolorowemu tłumowi pielgrzymów z odległych krajów, do których kręte koleje losu zapędziły synów narodu izraelskiego. Rozumiał podniecenie ludzi przybyłych a to z Cylicji, a to z Syrii, a to z Egiptu, a to z Grecji, a to nawet z Rzymu. Sam też w młodych latach przybywał kilkakrotnie do Jerozolimy, by złożyć ofiarę z baranka paschalnego. Kiedy zabijano jego baranka, mógł patrzeć przez otwartą bramę na kapłanów zebranych przy ołtarzu całopalnym, na którym płonął wielki ogień. Kapłani ustawieni w szereg podawali sobie z rąk do rąk złoty puchar napełniony krwią zwierzęcia ofiarnego aż trafiał on do kapłana stojącego przy wielkim ołtarzu. Ten skrapiał krwią płonący ogień i pusty kielich oddawał z powrotem. Wówczas lewici grali szofarach i śpiewali hymn. Była to bardzo podniosła chwila, Jakub czuł wtedy, że również on, mało znaczący, ubogi garncarz, może coś ofiarować Wszechmocnemu. Jego serce napełniało uczucie sprawiedliwej dumy, radości i wdzięczności za to, że jego naród został wybrany spośród wielu innych narodów tej ziemi.
Gdy tak rozmyślał i przypominał sobie dawne czasy, do jego uszu dotarły niespodziewanie zaskakujące słowa, które jakoś wyodrębniły się z ogólnego rozgwaru:
- Pamiętajcie, macie krzyczeć za Barabaszem, a nie za Jezusem z Nazaretu. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, to dostaniecie ode mnie drugie tyle.
Dopiero po dłuższej chwili rozglądając się wokół wypatrzył w kącie podwórza dwóch barczystych mężczyzn, jeden z nich dawał pieniądze kilku opryszkom i raz jeszcze nakazywał im wstawiać się za Barabaszem. Jakub zaintrygowany odstawił śniadanie, gdyż w rosłych mężach domyślił się ludzi arcykapłana. Widocznie coś niepokojącego musiało się dziać w mieście.
Na ulicach Jerozolimy tłumy pielgrzymów przelewały się starożytnymi zaułkami. Świeżo przybyli dźwigali podróżne toboły i gorączkowo szukali jakiegokolwiek kąta w gospodach. Ci, którym udało się znaleźć miejsce, niemal z nabożeństwem stąpali po kamieniach miasta, do którego tak tęsknili na obczyźnie ich dziadowie i ojcowie, w kierunku którego odwraca się każdy Izraelita odmawiający swoją modlitwę.
- Błogosławiony Ten, który jest mądry w tajemnicach - powiedział szeptem sam do siebie Jakub na widok tłumów zebranych w świątyni.
Postanowił odszukać Rabbiego z Nazaretu, kiedy usłyszał, jak mówił o nim sługus arcykapłana. Ale Rabbiego nie było nigdzie: ani na świątynnym dziedzińcu, ani w portykach, ani na schodach, ani na sąsiednich ulicach i placach. Zatrzymywani ludzie też niczego nie wiedzieli, chociaż Jakub pytał tylko tych, którzy wyglądali na rdzennych mieszkańców miasta. Dopiero, gdy odważył się zaczepić przechodzącego faryzeusza, ten dumnie wydymając wargi rzekł:
- W końcu aresztowano tego zwodziciela, teraz czeka na zasłużony sąd przed prokuratorem.
Poncjusz Piłat, który na stałe urzędował w Cezarei, w czasie wielkich świąt przybywał do Jerozolimy. Wtedy zatrzymywał się w twierdzy Antonii, przejmując bezpośrednie dowodzenie nad garnizonem. Tam co prędzej udał się Jakub. Niebawem stanął przy zachodnim murze twierdzy, przy którym wybudowano wielką platformę. To tutaj prokurator przeprowadzał rozprawy i przyjmował oficjalne delegacje Żydów, gdyż nie mogli oni wchodzić do pomieszczeń zajmowanych przez Rzymian, by się nie skalać. Stąd również odczytywano dekrety Tyberiusza. Od strony twierdzy na platformę można było wejść przez wykute w murze drzwi zamykane żelazną kratą, a od strony miasta po szerokich, drewnianych schodach, które legioniści ustawiali tuż przed każdą ceremonią. Teraz to podwyższenie było puste, natomiast przed nim zebrał się spory tłum. Wysłannicy Sanhedrynu, faryzeusze i uczeni w Piśmie stali tuż przy schodach. Jakub ze zdziwieniem rozglądał się wśród zebranych. Nie rozumiał, dlaczego w jednym miejscu zebrało się tylu miejskich łotrzyków i innych podejrzanych typów o wyglądzie pospolitych bandytów, ograbiających podróżnych na drogach. Nieoczekiwanie rozległy się wrzaski strażników świątynnych, którzy robili przejście dla lektyki samego arcykapłana Kajfasza.
- Przyjacielu powiedz mi czy to prawda, że ci nikczemnicy Jezusa z Nazaretu uwięzili? - zapytał Jakub starszego mężczyznę, który trzymał się z boku i zatroskanym wyrazem twarzy wzbudzał zaufanie.
- Mów ciszej człowieku, jeżeli nie chcesz poczuć noża któregoś z tych bandytów w swoich żebrach - powiedział nieznajomy i skinął na Jakuba.
Usiedli niedaleko na jednym z kamiennych głazów, które służyły do naprawy i rozbudowy murów twierdzy. Tutaj nieznajomy opowiedział Jakubowi o przerażających zdarzeniach, które miały miejsce ubiegłej nocy.
Otóż Judasz Iskariota, jeden z uczniów Rabbiego z Nazaretu, zdradził go i wydał zgrai arcykapłana w ogrodzie Getsemani. Uczniowie Jezusa widząc strażników świątynnych aresztujących ich Mistrza przestraszyli się i uciekli. Zgraja pojmawszy Jezusa związała go i przywiodła najpierw do domu arcykapłana Annasza, który zapytał Jezusa o jego naukę. Jezus odpowiedział mu, że zawsze nauczał otwarcie w synagogach albo w świątyni i żeby raczej zapytał tych, którzy słuchali jego słów. Gorliwy sługa arcykapłana spoliczkował Rabbiego za taką odpowiedź. Potem Annasz wysłał go związanego do swojego zięcia Kajfasza, który jako urzędujący arcykapłan, zwołał nocne posiedzenie Sanhedrynu. Od razu zaczęli sąd nad Rabbim, a gdy nawet powołując się na fałszywych świadków nie mogli udowodnić mu winy, najwyższy kapłan zapytał go, czy jest Mesjaszem, Synem Bożym. A gdy Jezus odpowiedział, że jest nim, Kajfasz rozdarł swoją szatę na znak winy Jezusa. Wtedy pozostali orzekli, że jest winny śmierci. Wyszydzali go, bili pięściami i pluli mu w twarz. Tak sponiewieranego wydali Piłatowi, bo sami mają zabronione wykonywanie kary śmierci.
- Izraelitę poganinowi wydali? - nie mógł uwierzyć Jakub.
- Tak uczynili.
Niespodziewanie rozległ się głos trąb i zgrzytnęła otwierana krata. Na podwyższenie wszedł razem ze świtą prokurator Poncjusz Piłat. Dumnie spojrzał na zgromadzonych i usiadł w fotelu. Pomniejsze krzesła zajęli obrońcy i sekretarze. Wśród kolumn wspierających platformę pojawił się oddział legionistów. Kilku z nich trzymało w dłoniach łuki gotowe do strzału. Gdyby ktokolwiek ze zgromadzonych chciał rzucić coś w kierunku prokuratora, to z pewnością wcześniej przeszyto by go strzałami. Centurion podszedł do krawędzi platformy i podniósł rękę w geście uciszającym zebranych, a prokurator zaczął mówić:
- Boski Tyberiusz postanowił w swojej nieskończonej łaskawości i wyrozumiałości, aby zwyczaj darowania życia i uwalniania jednego więźnia skazanego na śmierć z powodu święta Paschy został zachowany. Dziś możecie wybierać spośród dwóch więźniów. Jeden z nich to Jezus z Nazaretu, którego wasi arcykapłani oskarżają o herezję i krzywoprzysięstwo z powodu ogłoszenia się żydowskim królem. Drugi to Barabasz, rozbójnik i zabójca, który na drogach zastawiał na podróżnych zasadzki i pozbawiał ich mienia, a nawet życia. Przygotowywał powstanie przeciw cezarowi i jest winny śmierci Rzymianina.
Jakubowi i nieznajomemu udało się przecisnąć do przodu i stanąć niedaleko schodów, zaraz za plecami wysłanników Sanhedrynu. Na znak dany przez Piłata strażnicy przyprowadzili obu więźniów. Jezusa postawili po prawej stronie prokuratora, a Barabasza po lewej. Rabbiego z Nazaretu ubrano w poszarpaną białą szatę, a na głowę włożono koronę uwitą z cierni. Na tunice Jezusa znać było czerwone ślady biczów, a spod cierniowej korony wypływały strumyczki krzepnącej krwi.
- Jezu! Jezu!!! - krzyknęła jakaś kobieta i zaniosła się płaczem.
- Uwolnij Rabbiego, to człowiek sprawiedliwy! - zawołał nieznajomy.
- Uwolnij Jezusa!... - rozległy się głosy kilkunastu mężczyzn i kobiet.
- Uwolnić Barabasza! Barabasza! Barabaszaaa... - zawyła w odpowiedzi tłuszcza.
Centurion zdecydowany gestem znowu uciszył zebranych, a Piłat mówił dalej:
- Żeby zachować tradycję mogę uwolnić wam jednego z więźniów. Albo Jezusa z Nazaretu, o którego winie nie jestem przekonany, albo też złoczyńcę Barabasza.
- Winny jest ten, kto sam siebie ogłasza królem! - głośno zawołał jeden z kapłanów.
- Mianowanie królów to przywilej cesarza! - krzyczał cienkim głosem jakiś starzec w szatach uczonego w Piśmie.
- Wypuść Barabasza!
- Uwolnij Jezusa!
- Barabasza! Barabasza...
Pomimo tego, że zwolenników Jezusa było znacznie mniej, to ich głosy przebijały się przez wrzawę krzyczących za Barabaszem. To zapewne oburzało Kajfasza, bo dyskretnie skinął głową na komendanta straży świątynnej. Niemal w tej samej chwili wśród zgromadzonych powstało jeszcze większe zamieszanie i rozległy się okrzyki bólu. Nieznajomy, który stał tuż koło Jakuba, uderzony pięścią w twarz, przewrócił się na ziemię. Zaraz jednak wstał i co prędzej uciekł tamując palcami krew kapiącą mu z rozbitego nosa. Rozbawieni widokiem Żydów szarpiących się za brody legioniści pokładali się ze śmiechu, ale na rozkaz centuriona wyjęli miecze z pochew. To wystarczyło, aby ciżba uspokoiła się momentalnie.
- Którego mam uwolnić, Jezusa czy Barabasza? - zapytał Piłat.
- Barabasza! Uwolnij nam Barabasza! - teraz już zgodnie krzyczała rzesza.
- A co mam uczynić z waszym królem, Jezusem z Nazaretu?
- Na krzyż z nim! On nie jest naszym królem. Ukrzyżuj go! Ukrzyżuj! - wykrzykiwała rozsierdzona tłuszcza.
- Mam uwalniać od winy zbrodniarza, a ukrzyżować marzyciela?
W odpowiedzi na wątpliwość prokuratora tłum sypnął nowymi oskarżeniami:
- Jezus jest buntownikiem i zwodzicielem, a nie marzycielem!
- Namawiał, aby nie płacić podatków Rzymowi!
- Odważył się podawać za Syna Bożego!
Kajfasz ogromnie zaniepokojony tym, że Piłat nie chce skazać Jezusa, postąpił parę kroków i krzyknął:
- Nie jest dobrym poddanym i przyjacielem cesarza ten, kto nie karze jego przeciwników!
Piłat słysząc to aż poczerwieniał od nagłego ataku bezsilnej wściekłości. Wiedział, że takie oskarżenia badane były w Rzymie ze szczególną starannością. Tyberiusz wraz z upływem lat coraz bardziej drżał o swą cesarską władzę. Aby mieć kłopoty wystarczyło nawet oskarżenie tego przebiegłego lisa, Kajfasza, poparte odpowiednią ilością złota.
- Którego z nich mam uwolnić?
- Barabasza! Chcemy Barabasza! Uwolnij Barabasza!
- A co z waszym królem?
- Nie mamy króla poza cesarzem! - krzyknął rozwścieczony Kajfasz.
- Co mam więc uczynić z Jezusem?
- Precz z nim! Strać bluźniercę! Ukrzyżuj! Ukrzyżuj go! - krzyczała wzburzona tłuszcza i tupała nogami.
Piłat spojrzał na Jezusa, który spokojne przysłuchiwał się oszczerczym oskarżeniom. Czuł coraz większą sympatię do więźnia zachowującego się niczym prawdziwy wysłannik potężnego monarchy. Nie mógł jednak ryzykować dla tego Żyda swojego urzędu, może nawet życia. Dlatego rozkazał słudze przynieść naczynie z wodą, a gdy ten to zrobił, powiedział:
- Skazując na śmierć Jezusa z Nazaretu, zatwierdzam jedynie wyrok waszego Sanhedrynu, jako że nic mi do waszej religii. Ja nie jestem winien krwi tego sprawiedliwego. To wasza rzecz - mówiąc to Piłat obmył ręce - Zapiszcie w takim razie - powiedział jednocześnie do protokolantów i do zgromadzonej rzeszy - Oto ułaskawiam Barabasza, a Jezusa z Nazaretu skazuję na ukrzyżowanie, gdyż winny jest zdrady z powodu ogłoszenia się królem żydowskim.
Uradowana hałastra zawrzała dziką radością. Tańczyli, klaskali w dłonie i wołali przekrzykując jeden drugiego:
- Fałszywy królu, gdzie masz swoje wojska?!
- Prorokuj zwodzicielu, uratuj siebie przed krzyżem!
Krzyczeliby tak jeszcze długo, gdyby prokurator wraz z więźniami i ze swym orszakiem nie opuścił już podwyższenia. Zgromadzeni jednak w dalszym ciągu pozostali na placu. Tylko miejskie szumowiny poprzepadały nie wiadomo kiedy, widocznie pobiegły odebrać przyrzeczoną im zapłatę. Odpłynęła też dostojnie lektyka Kajfasza niesiona przez ośmiu tragarzy. Wkrótce otworzyła się brama w twierdzy wyszedł oddział kilkunastu legionistów w pełnym uzbrojeniu. Żołnierze otaczali Jezusa, któremu do ramion przywiązano belkę krzyża. Rabbi z Nazaretu umęczony do granic wytrzymałości, upadał pod jej ciężarem. Droga wiodła pod górę wąską uliczką brukowaną kamieniami. Centurion dowodzący żołnierzami zatrzymał pochód i rozglądał się za jakimś mocnym mężczyzną. Ale tłum trzymał się w bezpiecznej odległości, z przodu stało tylko kilka kobiet, które łkały cicho, bojąc się kary za przekroczenie prawa zakazującego głośnego lamentu nad winowajcą skazanym na śmierć. Jezus odwrócił swoją twarz pokrytą krwią i potem.
- Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi! - rzekł do płaczących kobiet - Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły i piersi, które nie karmiły. Wtedy zaczną wołać do gór: padnijcie na nas; a do pagórków: przykryjcie nas! Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym?
Jakub również znajdował się w tłumie idącym za Jezusem. Żar lejący się z nieba i ostatnie wydarzenia prawie całkiem wyczerpały jego siły. Korzystając z chwilowego postoju usiadł wprost na ulicy i raptownie oddychając starał się zrozumieć coś z tego, co się działo.
Tymczasem centurion zatrzymał jakiegoś mężczyznę wracającego z pola i zmusił go, aby pomógł skazańcowi nieść belkę. Jakub widząc oddalający się tłum chciał iść również, ale nie dał rady. Musiał jeszcze poczekać, aby zanikły ciemne plamy sprzed jego oczu i uspokoiło się galopujące niczym spłoszony jeleń serce. Siedząc na bruku próbował myśleć o zdarzeniach, których niespodziewanie był świadkiem. Ale jego rozkojarzony umysł nie potrafił spełnić swej zwyczajnej roli. Kołatały tylko w jego zakamarkach słowa: “Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi...”
“Przecież Rabbi nawet tak skatowany, pokrzywdzony i wleczony na śmierć, nie mógł złorzeczyć biednym, łatwowiernym i przestraszonym kobietom, ani też ich potomstwu. Co w takim razie miał na myśli? Czego te słowa powiedział, bo przecież bez powodu tego nie uczynił?” - bił się z myślami stary garncarz.
XV
K
iedy Jakub wyszedł na Golgotę, Jezusa już ukrzyżowano. Na widok gwoździ, którymi żołnierze przybili do krzyża ręce i nogi Nauczyciela, starzec padł na kolana i zapłakał. Chociaż on sam nie uczestniczył w tej zbrodni, to również czuł się za nią odpowiedzialnym, bo sumienie wyrzuciło mu, że niezbyt głośno wołał za Jezusem, gdy przekupieni przez arcykapłanów nikczemnicy bili jego zwolenników. Razem z nim ukrzyżowano też dwóch łotrów, jednego po prawej, drugiego po lewej stronie, a na jego krzyżu umieszczono tabliczkę z napisem: “To jest Jezus, Król żydowski”.
Pod krzyżem stali arcykapłani, faryzeusze i uczeni w Piśmie, jakby się bojąc, aby ukrzyżowany nie uciekł z krzyża i raz jeszcze nie podał w wątpliwość ich prawa do władzy nad tym uległym narodem. Byli ogromnie radzi ze zwycięstwa, podkreślali je szyderczo wołając:
- Królu Izraela, zejdź z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli!
- Udowodnij, że nie jesteś zwodzicielem!
- Ratował innych, a sam sobie pomóc nie może!
Patrząc na nich, nawet nie próbujących ukryć swej radości z powodu nieszczęścia bliźniego, Jakub zrozumiał słowa Jezusa, których poprzednio nie mógł pojąć. Otóż, bez wątpienia naród, który nie szanuje swoich najlepszych synów, lecz pozwala, by wrogowie odbierali im życie, wydaje się w ręce nikczemników, a owoce ich rządów nie pozwolą na siebie zbyt długo czekać.
- Czy ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas - drwiąco powiedział jeden z ukrzyżowanych złoczyńców.
- Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz - zganił go drugi złoczyńca - My przecież sprawiedliwie giniemy, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale on nic złego nie uczynił. Jezu - powiedział odwracają się do Rabbiego - wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.
- Zaprawdę, powiadam ci: dziś ze Mną będziesz w raju - odpowiedział mu Jezus.
Mimo wiosennej pory słońce prażyło jak w upalne dni lata. Legioniści usiedli w cieniu drzew, w miejscu, z którego dobrze widzieli ukrzyżowanych i zaczęli grać w karty. Również kapłani i uczeni w Piśmie odeszli zostawiając tylko kilku obserwatorów, którzy mieli im donieść o tym, co jeszcze nastąpi. Wśród rosnącej gromady gapiów dopiero teraz dało się słyszeć zrozpaczone głosy zwolenników Rabbiego z Nazaretu. Niektórzy z nich odważyli się nawet podejść bliżej krzyża.
Ale Jezus, na przekór cierniowej koronie, na przekór ciału ukrzyżowanemu i skatowanemu dziesiątkami uderzeń bicza, wcale nie wyglądał na pognębionego więźnia i skazańca, lecz na władcę potężnego królestwa. Jakiś niewytłumaczalny majestat bił od jego postaci, wyciągniętej na drzewie krzyża. To było nie do pojęcia dla ludzi prostych, zaniepokojeni byli również kapłani, którzy szeptali pomiędzy sobą:
- Nawet teraz, kiedy wisi na krzyżu, nie przestał ufać swojemu Bogu! Nawet teraz!
Pod krzyżem stanęła wysoka kobieta w czarnej szacie, prowadził ją młody człowiek. Ramiona kobiety drżały od płaczu. Na ich widok Jezus odwrócił wzrok od nieboskłonu.
- Niewiasto, oto syn twój - powiedział do kobiety, wskazując oczami młodzieńca.
- Oto matka twoja - zwrócił się do młodego człowieka.
Jakub nie znał ani owej kobiety, ani młodego mężczyzny. Z szeptów gawiedzi domyślił się, że to matka Rabbiego z Nazaretu i jego umiłowany uczeń. Zrozumiawszy słowa Nauczyciela uczeń ten zabrał jego matkę spod krzyża.
Niespodziewanie, bo przecież na rozpalonym niebie nie było nawet jednej chmurki, powiał gwałtowny, chłodny wiatr, jaki wieje od morza w porze ulewnych deszczów, w przerwie pomiędzy jednym opadem, a drugim. Podmuch ten wywołał dziwny dreszcz na skórze Jakuba. W całym swoim długim życiu nie przeżył ani jednej chwili, którą mógłby porównać z tym, co właśnie teraz odczuwał. Nie potrafiłby nawet w przybliżeniu wyrazić tego słowami, gdyż nie znał słów na opisanie wrażenia jakiejś potężnej mocy przybliżającej się majestatycznie do ziemi. Rosnąca rzesza gapiów też rozglądała się nerwowo nie rozumiejąc, dlaczego słońce zaciemnia się przedwcześnie i półmrok ogarnia wszystko aż po horyzont.
Jezus zapewne dostrzegł w nadchodzącym przejmująco półcieniu to, czego inni nie mogli zobaczyć, gdyż jego umęczone oczy zajaśniały wielką radością.
- Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego - zawołał donośnym głosem.
Po tych słowach jego głowa opadła bezładnie na piersi. W tej samej chwili piorun na dwie części rozdarł podwoje nieboskłonu.
- Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym - z bogobojnym strachem powiedział centurion, który zaintrygowany wypadkami, odszedł od grających żołnierzy i stojąc naprzeciw krzyża widział wszystko dokładnie.
Przerazili się fałszywi oskarżyciele i bezrozumna gawiedź. Rzucili się do ucieczki, wracając do miasta kajali się za swoje winy.
Tymczasem z nieba lunął rzęsisty deszcz. Strugi życiodajnej wody wylewały się na zieloną trawę, na pola i ścieżki ludzkie. Jakubowi zdawało się, że Miłosierny, zsyłający deszcz na dobrych i na złych, pragnie w ten sposób obmyć ziemię z największej niegodziwości, na jaką się właśnie zdobyła.
XVI
M
arek Decimus Warus pogodził się w końcu ze swoim kalectwem, zresztą czyż miał inne wyjście? Musiał przejść do porządku dziennego nad niesprawiedliwością losu, wziąć się w garść i żyć możliwie najnormalniej w nowych okolicznościach. Dzięki bratu Amosowi zrozumiał, że jeszcze nie wszystko jest dla niego skończone, ale jako człowiek nie w pełni sprawny musi wykazać się zdwojoną energią i zacięciem w porównaniu do dotychczasowych swych działań, aby otrzymać w przybliżeniu takie same efekty. I chociaż rana jeszcze nie w pełni się zagoiła, to Marek codziennie ćwiczył chodzenie o kulach. Pierwsze dwa dni pomagał mu brat Fares, a potem już radził sobie w miarę samodzielnie. Zdarzało się, że kiedy usiadł wyczerpany trudami chodzenia, by chwilę odpocząć, to później nie mógł wstać i zmuszony był prosić o pomoc któregoś z przechodzących mnichów. Jednak w miarę upływu czasu sytuacje takie zdarzały się coraz rzadziej. Esseńczycy pogrążeni w ciągłej pracy i modlitwie nie mówili wiele, ale na usiłowania Marka patrzyli z wielkim uznaniem.
Żeby uniknąć skwaru, który całymi dniami wprost lał się z nieba, wstawał skoro świt i uczył się chodzić. Jednego ranka nawet sam przełożony wyraził mu uznanie mówiąc:
- Widzę, przyjacielu, że jesteś wytrwały i uparty. Na tym świecie jedynie tacy są w stanie czegoś dokonać. Byłbyś bardzo dobrym kandydatem na mnicha.
- O, z tym zapewne trochę poczekam! Na razie wystarczy, że straciłem nogę. Reszta mnie musi jeszcze trochę pożyć jak normalny człowiek - roześmiał się Marek.
Jednak esseńczycy zaimponowali mu bardzo. Dotychczas nigdzie jeszcze nie widział tak pracowitych i pogodnych ludzi. Ale najchętniej przebywał w tej części osady, gdzie mieszkały rodziny z dziećmi. Beztroski śmiech dzieci w czarodziejski sposób łagodził w pamięci Marka wspomnienie nieszczęść, które go spotkały, a także sprawiał, że on też uśmiechał się niekiedy, chociażby ze swojego nieudolnego sposobu chodzenia o kulach. Po kilku tygodniach ćwiczeń mógł się poruszać już całkiem sprawnie. Od tego momentu zaczął nudzić się w osadzie. Brat Amos przepędzał go ze skryptorium, gdyż rozmowy, wprawdzie bardzo interesujące, jednak przeszkadzały mu w kopiowaniu ksiąg. Wiecznie zabiegany brat Andrzej, garncarz wykształcony przez Jakuba, też niezbyt długo tolerował go w swoim warsztacie, natomiast brat Fares ciągle wyjeżdżał do chorych albo przyjmował ich na miejscu. Pozostali mnisi też nie mieli czasu na zbędne konwersacje.
Od dnia, w którym ból gojącej się rany nieco zelżał, Marek zaczął myśleć o powrocie do domu Jakuba. Jakkolwiek stary garncarz obiecał przyjechać osobiście albo też przysłać kogoś z wiadomością, gdyby tylko Ozjasz wrócił z Rzymu, to Marek nie chciał czekać tutaj, lecz być na miejscu. Dlatego z taką pasją doskonalił chodzenie przy pomocy kul.
Dzień, w którym zdecydował, że może już wracać był sobotą, mnisi zachowywali więc szabat i modlili się w synagodze. Dopiero późnym wieczorem przełożony zgromadzenia zgodził się z nim porozmawiać. Marek wszedł do jego izdebki i usiadł na wskazanej ławie. Przełożony siedział przy swoim stole. Jego oczy emanowały jakimś niezwyczajnym blaskiem, jakby przed chwilą wrócił z audiencji u wielkiego króla zamieszkującego pałac rozświetlony tysiącem świec. Oprócz łoża przykrytego skórą, stołu z płonącą na nim oliwną lampką, zydla, na którym siedział gospodarz, ławy dla gości i półki z kilkoma księgami, w pomieszczeniu nie było niczego więcej.
- Pragnę podziękować za wszystko dobro, jakie mnie tutaj spotkało - powiedział Marek po chwili milczenia - Czuję się bowiem już zupełnie dobrze i chciałbym wrócić do domu mojego przyjaciela Jakuba.
- Niech chwała Pana trwa na wieki, gdyż nie jesteśmy w stanie uczynić niczego, na co by nie zezwolił nasz Pan łaskawy, miłosierny cierpliwy i wielkiej dobroci. Ale czy bez wątpienia jesteś już w pełni sił?
- Rana się zagoiła, a z kulami radzę też sobie niezgorzej, na co więc będę czekał? Chcę jeszcze prosić o pożyczenie osła, bo ciężko przejść taki szmat drogi nawet na zdrowych nogach.
- Skoro tak, to jedź. Kiedy zamierzasz wyruszyć?
- Jutro z rana.
- Jutro brat Fares udaje się do Jerycha. Możesz wyruszyć z nim. Zawsze to lepiej nawet kawałek drogi przebyć w towarzystwie.
- Dziękuję. Mam jeszcze jedną sprawę. Otóż do mnie należy spory kawałek ziemi położony nad jeziorem Genezaret. Chciałbym przekazać go w darze waszemu zgromadzeniu.
- To ładnie z twojej strony, Marku, jednak wcale nie musisz czuć się zobowiązany, my własnoręcznie wytwarzamy wszystkie rzeczy niezbędne do życia, niczego nam więcej nie trzeba.
- Zobaczyłem na własne oczy, że wiedziecie tutaj życie sprawiedliwe - powiedział Marek - ale odkąd ludzie Heroda polują na mnie, nie mogę darować mojej ziemi nikomu. To znaczy żadnemu człowiekowi pozostającemu pod władzą króla, bo oskarżony o współpracę ze mną, najpewniej przypłaciłby to utratą życia. Natomiast wydaje mi się, że z waszym zgromadzeniem nawet król Herod musi się liczyć i nie jest w stanie uczynić wam bezkarnie nic złego. Przyjmij więc, mój dobroczyńco, te grunty nad jeziorem, bo dom jest spalony. W przeciwnym razie wpadną one w ręce nienasyconego Heroda. Rozumiem, że wy niczego nie potrzebujecie, ale z mojej własności i tak nie jestem w stanie korzystać, a przecież mogłaby służyć chociażby dzieciom, ich beztroski śmiech także wspomógł mnie w chorobie. Wszak Rabbi Jezus, którego słowa słyszałem jadąc tutaj, mówił, że przede wszystkim należy czynić dobre rzeczy ludziom.
- Skoro tak mówisz, to przyjmuję. Pójdźmy zatem do skryptorium, gdzie sporządzimy odpowiedni dokument - rzekł nadzorca posmutniawszy nagle - Niestety, Jezus, którego słowa przytaczasz, już nie żyje.
- Jak to?!
Marek zapomniawszy, że nie ma jednej nogi, poderwał się gwałtownie. Stracił równowagę, ale zdążył jeszcze uchwycić się stołu, tak że nie upadł, lecz usiadł z powrotem na ławę.
- To bolesna prawda, przyjacielu. Sanhedryn zdominowany przez saduceuszy wydał na Jezusa wyrok śmierci, który następnie został zatwierdzony przez prokuratora Judei Piłata. W przeddzień święta Paschy Rabbiego z Nazaretu ukrzyżowano jak zwykłego złoczyńcę.
Nazajutrz Marek musiał sam wyruszyć w drogę, bo Fares opiekował się ciężko chorym, którego przywieziono w nocy. Raz jeszcze podziękował za wszystko, wsiadł na starego osła, którego mu pożyczyli i odjechał. Czuł się trochę podenerwowany i zmęczony, bo prawie nie przespał nocy usiłując zrozumieć, z jakiego powodu Rzymianie ukrzyżowali Jezusa. Przecież był człowiekiem dla nich zupełnie niegroźnym, przecież nie nawoływał do powstań, ani przewrotów. Głosił tylko potrzebę samodoskonalenia człowieka i konieczność ulepszania relacji łączących jednych ludzi z drugimi, a to odniosłoby dobry skutek nie tylko w tym niewielkim kraju, ale również w Rzymie, a zapewne i w całym świecie. Widocznie szczera nauka Jezusa odkrywająca prawdę ludzkiego serca przed prostym ludem nie w smak poszła arcykapłanom i faryzeuszom, gdyż zatrzęsła dotychczas niekwestionowaną potrzebą ich wyrachowanego pośredniczenia pomiędzy Bogiem a stworzeniem. W razie gdyby tak było, to arcykapłan z pewnością potrafił przemówić do rozumu, albo do sakiewki prokuratora, żeby wymóc oczekiwaną przez Sanhedryn decyzję. Przecież pełniąc swój urząd musi posiadać wprawę w sugestywnym przekonywaniu ciężarem złotych argumentów, bo nie od dziś wiadomo, że prokuratorzy nie mianują arcykapłanów bezinteresownie.
Zły nastrój Marka uległ poprawie, kiedy zbliżył się do Jerycha. Czarowne zapachy, jakie rozsiewały ogrody różane i plantacje drzew balsamowych odpędziły złe myśli. Znowu był wolny, a co najważniejsze - zdrowy, w ograniczonym zakresie, rzecz jasna. Zamiast się niepotrzebnie martwić, powinien dostrzec piękno tej wybujałej zieleni przetykanej wyrazistymi kolorami kwiatów, która spowija drogę, mijane domy, poletka ze złocącym się już zbożem, a nawet bielejące w oddali mury starożytnego miasta we wspaniały, żywy kobierzec.
Na drodze spotykał coraz więcej ludzi, wyprzedzał idących pieszo, a jadący na koniach albo na osłach wyprzedzali jego. Ludzie śpieszyli za swoimi sprawami, nikt nie zwracał większej uwagi na innych. Miasto po rozbudowie przez Heroda sprawiało imponujące wrażenie. Liczne ogrody otaczały wspaniałe budowle, akwedukty doprowadzały glinianymi rurami wodę ze źródeł, a potężne mury zamku królewskiego widniejące na najwyższej górze nadawały miastu poczucie bezpieczeństwa i spokoju.
W pobliżu hipodromu znalazł gospodę, w której zatrzymał się, by odpocząć i przeczekać godziny największego skwaru. Gdy zsiadł ze zwierzęcia, musiał przyznać rację mnichom i należycie ocenić nie tylko ich życzliwość, ale i rozsądek. Kiedy na jego prośbę o wypożyczenie osła przyprowadzono mu to wiekowe zwierzę, poczuł się prawie obrażony. Teraz dopiero zrozumiał jak trudno nie mając nogi jechać wierzchem. Zapewne z bardziej narowistym zwierzęciem nie dałby sobie rady.
W głównym pomieszczeniu gospody, do którego Marek wszedł głośno stukając kulami o kamienną podłogę, przebywało kilku podróżnych. Usiadł przy stole niedaleko pieca, na którym niewolnicy przygotowywali potrawy. Kazał sobie dać wina, chleba i sera. Przez chwilę przysłuchiwał się rozmowom, ale mówiono tylko o błahych sprawach; o tym gdzie można kupić daktyle po korzystnej cenie, gdzie sprzedać naszyjniki z kolorowych kamieni, albo o spodziewanych zbiorach pszenicy w tym roku.
Gdy odpoczął i posilił się nieco, zapytał właściciela gospody o Rabbiego z Nazaretu. Ten rozejrzał się wokół bojaźliwie i rzekł udając złość:
- Nic mnie nie obchodzi, o czym mówisz, kulasie, zapłać mi raczej za jedzenie.
Kiedy jednak zważył w dłoni ciężar rzymskiej monety, uczynił jakiś niezrozumiały gest i postawił przed Markiem następną czarę wina. Dopiero pomagając mu wsiąść na osła powiedział:
- Nie chcę mieć żadnych kłopotów. Nasi rabini zakazali w synagogach nawet wspominania publicznie imienia Jezusa. Gdyby ktoś doniósł, że o nim z tobą rozmawiałem, to z pewnością nie ominęłyby mnie niepotrzebne kłopoty. Od czasu, kiedy wśród ludu zaczęło się roznosić, że Jezus z Nazaretu jest mesjaszem i że zmartwychwstał, nasi kapłani stali się bardzo niewyrozumiali w stosunku do ludzi, którzy o tym rozmawiają.
Zjeżdżając w dolinę, którą wiodła dalsza droga, Marek rozmyślał o tym, co usłyszał od właściciela gospody, w żaden jednak sposób nie mógł tego pojąć. Wprawdzie słyszał, że naiwny, żydowski naród oczekuje w swych marzeniach jakiegoś mesjasza, czyli wielkiego króla i wybawiciela, który przyjdzie z ogromną potęgą i oswobodzi ich spod rzymskiego panowania. Ale przecież Jezus nie posiadał wojsk, którymi mógłby pobić rzymskie legiony, nie namawiał też nikogo do walki, wprost przeciwnie, głosił, że należy kochać nawet nieprzyjaciół.
Tymczasem droga zaczęła się piąć powoli w górę, osioł stopniowo zwalniał kroku, ale mimo wszystko szedł. Słońce, które na niebie znacznie przychyliło się ku zachodowi, nie grzało już tak intensywnie, jednak Marek od czasu do czasu wycierał krople potu spływające mu po czole. W oddali widać było ciemnoniebieską tasiemkę Jordanu. Wysoko na niebie krążyły trzy jastrzębie. Od dłuższego już czasu Marek rozglądał się za ludzkimi osiedlami aby samemu odpocząć i pozwolić wytchnąć zwierzęciu. Niestety okolica nadal wyglądała na niezamieszkaną i nieco dziką.
- Stój! - krzyknął na osła, gdy przejeżdżali koło rozłożystej sykomory.
Podjechał bliżej i opierając się o pień, zsiadł z wymęczonego zwierzęcia. Pod drzewem panował chłodny, przyjemny cień. Osioł przywiązany do zaostrzonego kija wbitego w ziemię, natychmiast zaczął się paść, a Marek odpoczywał błogo wyciągnięty na wiotkiej murawie. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.
Obudził go dokuczliwy chłód. Zaczerwienione słońce wisiało tuż nad linią horyzontu. Marek zerwał się co prędzej, sięgnął po kule i z niemałym trudem wdrapał się na osła. Przed zmrokiem powinien znaleźć jakąś wioskę, gdzie mógłby przenocować. Kiedy błogo spał pod drzewem śnił mu się niezwykle miły sen.
Oto na powrót znalazł się na wysepce Pandaterii, znowu spacerował z Liwią po kamienistym nabrzeżu. Dziewczyna śmiała się radośnie krystalicznym głosem, który wzbijając się ponad szum fal rozbijających się o skały, mieszał się z pokrzykiwaniem mew śmigających w rozzłoconym porannym słońcem lazurze nieba. Nie tylko Marek i Liwia byli szczęśliwi, również legionista z zastępu ochraniającego wyspę uśmiechał się uradowany, patrząc na ryby wyskakujące z wody do okruchów chleba, które rzucał do morza.
Księżyc był już wysoko na niebie, kiedy Marek dostrzegł w oddali światełka jakiejś wioski, początkowo wydawało mu się, że to gwiazdy nisko wiszące nad horyzontem, dopiero odległe głosy szczekających psów, upewniły go, że w pobliżu mieszkają ludzie. Zanim jednak stanął w progu jednej z chat, sporo jeszcze błądził po ścieżkach wijących się pomiędzy piaszczystymi pagórkami.
- A kto się tam kręci po nocy?! - zawołał przelękłym głosem mężczyzna, który z zapaloną lampą wyszedł sprowadzić dlaczego pies tak ujada.
- To ja, spokojny wędrowiec.
- A czegoż ty od nas chcesz? My ludzie ubodzy.
- Szukam noclegu, bom znużony okrutnie.
- Jedź tedy do naszego rabina, on nocuje gości.
- Nie bój się mnie gospodarzu, jestem trochę ułomny, dlatego trudno mi dalej jechać. Chcę się tylko przespać pod dachem, dobrze ci za to zapłacę.
Zaciekawiony mężczyzna przybliżył się i wyżej podniósł lampę. Przekonawszy się, że przybysz mówi prawdę, pomógł mu zsiąść z osła, nie wziął jednak pieniędzy, które Marek wyciągnął z zanadrza, ale rzekł:
- Schowaj denary, człowieku. Widzę, że tyś jeszcze biedniejszy od nas, nawet obu nóg nie masz. Chcesz u nas nocować, to nocuj. Sam jednak zobaczysz, że tu trochę ciasno.
Gospodarz zaprowadził go przez pomieszczenie, w którym spało kilkanaścioro dzieci, na sianie rozścielonym wprost na klepisku, do maleńkiej izdebki służącej widocznie za warsztat stolarski, bo na ścianach wisiały siekierki, piły i dłuta.
- Możesz tu spać - powiedział - ale na kolację nie mogę ci nic dać, bo w piecu wygaszone, a żeby zapalić musiałbym obudzić nie tylko żonę, ale i wszystkie dzieci.
- Dziękuję, nie jestem głodny. Zostało mi jeszcze trochę wina, gdybyś zechciał przynieść bukłak przytroczony do siodła, to spróbowalibyśmy nieco przed snem.
Gospodarz najpierw zabrał wiązkę siana z głównej izby i przygotował gościowi posłanie, a potem dopiero przyniósł bukłak. Wypili wino i udali się na spoczynek.
Słońce zawędrowało już wysoko, kiedy Marek się obudził. Szybko wstał, pozgarniał z siebie pęczki siana i opierając się na kulach wszedł do większej izby. Siedziała tam przy piecyku niestara jeszcze kobieta i gotowała coś w saganku. Na środku zamiecionego klepiska stał stół z paroma zydlami.
- O, podnieśliście się już, dobry człowieku - powiedziała uśmiechając się - Jak chcecie, to umyjcie się na dworze, a potem dam wam śniadanie.
Marek kiwnął głową i wyszedł. Na podwórzu gospodarz z najstarszym synem przerzynali piłą długi kawałek drewna. Mniejsze dzieci bawiły się biegając i hałasując.
- Jak się wam spało? - zapytał cieśla.
- Dziękuję, całkiem dobrze. Wypocząłem i będę mógł ruszyć dalej - odpowiedział Marek zanurzając rękę w wielkiej misie z wodą - Co będzie z tej belki?
- Robimy ciężki pług z jarzmem na dwa woły.
Wprawdzie stary osioł poruszał się szybciej niż człowiek, ale daleko mu było do konia idącego nawet powolnym stępem. Marek przyzwyczajony do szybkiego podróżowania, nie mógł doczekać się końca tej ślimaczej jazdy. Od czasu, kiedy opuścił dom cieśli, trzy razy krótko odpoczywał. Miał nadzieję przed nocą dotrzeć do domu Jakuba.
Dotychczas w miarę dobrze znał tylko życie najbogatszych i średnich warstw społeczeństwa izraelskiego, dzisiejszego ranka miał okazję pobieżnego spojrzenia na egzystencję biedaków. Z pewnością cieśla, który utrzymywał swoją żonę i jedenaścioro dzieci tylko ze swojego rzemiosła, nie należał do grona majętnych, a mimo tego nie chciał przyjąć zapłaty. Wprawdzie Marek pozostawił na jego stole kilka denarów, ale dopiero po usilnym zapewnieniu, że mimo swojego kalectwa należy do ludzi majętnych, a tylko z powodu figla spłatanego przez los znalazł się chwilowo w trudnym położeniu. Podczas bardzo lichego śniadania - jedli zupę z rozgotowanej w wodzie soczewicy i jęczmienny placek - dowiedział się, dlaczego w tak nędznych warunkach żyją, nie tylko oni, ale wszyscy biedni ludzie w okolicy. Powodem bynajmniej nie było lenistwo, ale brzemię wysokich podatków. Rzymianom musieli płacić podatek pogłowny, myto drogowe, podatek od wody i soli. Obowiązkowo też płacili dziesięcinę dla kapłanów i podatek na rzecz Świątyni w Jerozolimie. Wszystkie podatki razem wzięte odbierały im więcej niż połowę dochodu. Gdyby nie te obciążenia, to żyliby w dużo lepszych warunkach. Jednak nie mogli sobie pozwolić na opór. Kto nie chciał, albo też nie mógł zapłacić swoich podatków, narażał się na pobicie przez poborców, potem na zajęcie majątku, a w końcu na więzienie i zaprzedanie w niewolę. Wziąwszy wszystko to pod uwagę Marek doszedł do wniosku, że ostatecznie nie jest jeszcze w najgorszej sytuacji. Bo dajmy na to, że gdyby na przykład był takim robotnikiem w Judei czy w Galilei, to co by mu przyszło z tego, że nawet ma obie nogi, ale grzbiet musi ciągle zginać pod ciężarem pracy i nadstawiać pod bat możniejszych od siebie? Zaraz jednak zawstydził się tych myśli, bo wyglądało to tak, jakby dodawał sobie otuchy zadowoleniem z nieszczęść innych ludzi.
Szarzało już, kiedy Marek skierował ciągnącego nogę za nogą osła na znajomą ścieżkę prowadzącą do domu przyjaciela. Niebawem zastukał w jego drzwi.
- A kto tam po nocy się kręci? - rozległ się zaniepokojony głos Jakuba.
- To ja, Marek Decimus.
Stary garncarz musiał rzucić się migiem do drzwi, bo prawie w tej chwili je otworzył.
- Chwała Najwyższemu... - zaczął mówić i zobaczywszy kule Marka osłupiał.
- Ale przecież żyjesz - powiedział po długiej chwili - i za to niech będzie Mu chwała!
XVII
M
ijały tygodnie, odpływały jak obłoki rozpraszane przez śmiały wiosenny wiatr. Marek nie mógł doczekać się na wiadomość od Ozjasza. Najchętniej sam wyruszyłby do Rzymu, bo odkąd stracił nogę, agenci Heroda nie zwracaliby już na niego uwagi. Obawiał się jednak, żeby nie rozminąć się z Ozjaszem, a może i z Liwią, w drodze.
Jakub, widząc przygnębienie przyjaciela starał się dodać mu otuchy. Wyciągał go na przechadzki po wsi, podczas których opowiadał o ciekawych zdarzeniach ze swojego życia. Kiedy spotykali jednego ze znaczniejszych mieszkańców wsi, Jakub przedstawiał Marka jako swojego krewnego z Jerozolimy. Ale rolnicy nie mieli teraz czasu na rozmowy. Odchodzili po wymianie kilku zdań. Marek z uznaniem przyglądał się ich wytężonej pracy przy zbiorze pszenicy i jęczmienia. Żelaznymi sierpami żeńcy ścinali zboże, związywali je w snopy i zwozili na przydomowe klepiska. Tam młócili snopy, potem ziarno, słomę i plewy podrzucali widłami w powietrze. Ziarno, jako że jest najcięższe, spadało blisko na ubitą ziemię, a słomę i plewy wiatr unosił dalej.
W tym roku, z powodu niekorzystnej pogody, żniwa były opóźnione. Dlatego żeńcy uwijali się, żeby skończyć zbiór zbóż, bo już zaczynały dojrzewać winogrona i oliwki. Marek Decimus przyglądając się mrówczej pracy tego ludu pomyślał, że niektóre z ich religijnych nakazów były dobre. Chociażby nakaz powstrzymywania się od pracy w szabat, dzięki któremu ci biedacy mogli odpocząć przynajmniej jeden dzień w tygodniu.
Gdy jednego dnia wracali z takiej przechadzki, zobaczyli osła pasącego się koło domu Jakuba. Markowi zabiło żwawiej serce, bowiem jego przyjaciel nie miał osła, a zwierzę wypożyczone od mnichów już dawno im odesłał. Kiedy podeszli bliżej okazało się, że to jednak nie Ozjasz, lecz Aram - znajomy Jakuba z pobliskiej wsi, który przyjechał do niego ze sprawą. Stary garncarz zaprosił go do domu na kubek wina.
Kiedy gość, jak to było w zwyczaju, posmakował i pochwali wino, wyjął pieniądze, położył je na stole i rzekł:
- Chciał żem ci oddać dług, Jakubie, i podziękować. Oby Wszechmogący dał ci zdrowie.
- To nic takiego, parę denarów tylko ja ci pożyczył.
- Pamiętam, jak rabin czytał w synagodze: “Pożycza Panu - kto dla biednych życzliwy, za dobrodziejstwo On mu nagrodzi”.
- Jesteście narodem niełatwym do zrozumienia - niespodziewanie dla samego siebie wtrącił Marek.
- No, a czemu tak mówisz? - zdziwił się Aram.
- Wygląda na to, że każdy z was żyje tym waszym Pismem bardziej jeszcze niż chlebem.
- Bo to nie są nasze Pisma, ale Słowo Boże do nas, do Jego ludu.
- A jednak to wśród was został niesprawiedliwie ukrzyżowany Jezus z Nazaretu.
Jakub z Aramem popatrzyli na siebie i milczeli przez chwilę. W końcu Jakub powiedział:
- Przecież, Marku, ja ci opowiadał jak z ukrzyżowaniem Jezusa było, bo na swoje oczy to ja widział. Arcykapłani, faryzeusze i uczeni w Piśmie ukrzyżowali go rękami rzymskich siepaczy i za pomocą przekupionych zbirów. Faryzeusze nawet pod krzyżem z niego się naśmiewali.
- No a ty, za kogo uważasz Jezusa z Nazaretu? - niespodziewanie Aram zapytał Marka bystro patrząc mu w oczy.
- Cóż ja... Podobno zmartwychwstał? - mówił plącząc się Marek i ze zdumieniem poczuł, że zapytanie przybysza sprawiło, iż nagle jego ciałem wstrząsnął dreszcz.
- No, sam tego nie miarkujesz, a mówisz - z łagodnym wyrzutem powiedział Aram - Powinien żeś wiedzieć, że w naszym narodzie są ludzie, co uważają Jezusa za oczekiwanego mesjasza i wierzą w niego, ale boją się prześladowania i muszą się z tym kryć przed faryzeuszami.
- Tak, to prawda jest - zgodził się z nim Jakub.
- Opowiem wam historię, co z niej można wiele wymiarkować - mówił gość pociągając nieco z kubka - Niedawno przenocował w moim domu kupiec z Betlejem. Był to człowiek już stary, stateczny i bogobojny. Opowiedział mi, że pamięta z czasów swojej młodości wydarzenie, co zaszło w czasie spisu ludności, zarządzonego przez Cezara Augusta. Do Betlejem przybyło wtedy sporo ludzi pochodzących z tego miasta, aby się dać zapisać. Przyjechał wtedy też człowiek, który miał na imię Józef z miasta Nazaret razem z żoną Maryją, która była brzemienna. Nie mając innego wyjścia, bo zabrakło miejsc w gospodzie, zatrzymali się w opuszczonej szopce, co stała na pastwisku opodal miasta. Wtedy nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Powiła swego syna, otuliła go w pieluszki i położyła na świeżym sianku w żłobie. Owo niemowlę, to Rabbi z Nazaretu, a Józef i Maryja to jego rodzice.
- Cóż jest w tej opowieści osobliwego? - zapytał Marek.
- Ja przecież żem jeszcze nie skończył - powiedział lekko zirytowanym głosem Aram - Niezadługo po narodzeniu się Jezusa na betlejemskim niebie rozbłysła tak jasna gwiazda, że swym blaskiem przyćmiewała księżyc. Do szopki przyszli pasterze, co nocą strażowali przy swoich stadach, aby pokłonić się dzieciątku. Oni sami niczego by nie zmiarkowali, ale ukazał im się anioł i powiedział, że tej nocy w ubogiej betlejemskiej stajence narodził się zbawiciel świata. Nowa gwiazda jarzyła się przez kilka dni i nocy, a każdy, kto tylko na nią podniósł oczy, czuł wielką radość w duszy swojej. Wtedy też przyjechali do Betlejem trzej wschodni królowie i też złożyli hołd dzieciątku. Ofiarowali mu ze swych skarbów dary: mirrę, kadzidło i złoto.
- Ja też o narodzeniu Jezusa w Betlejem słyszał, nie teraz, ale kilka lat wstecz. Opowiadał mi to człowiek, co tamtej nocy stad pilnował na betlejemskich pastwiskach - powiedział Jakub.
- A osobliwym, trudnym do zmiarkowania, w tej historii jest to, że mesjasz, Syn Boży i zbawiciel świata zechciał wybrać jako miejsce swego narodzenia nie pałac królewski czy arcykapłański, ale ubogą stajenkę w Betlejem - rzekł Aram i wstał, by się pożegnać.
Przeminęło lato i pierwszymi gwałtownymi deszczami zapowiedziała swoje przyjście jesień. Marek Decimus żył jak prosty, wieśniak i gdyby nie niepewność oczekiwania, można by powiedzieć, że był zadowolony z życia. Rana zagoiła mu się w pełni, organizm umocnił się, pogodzony ze swoim kalectwem codziennie chodził na długie wędrówki, dzięki czemu doszedł do wprawy w posługiwaniu się kulami. Zazwyczaj wychodził sam, bo Jakub nie miał już tyle siły, wolał zostawać w domu i przygotowywać posiłki.
Czwartego dnia miesiąca Marcheszwan od rana padał rzęsisty deszcz. Jakub piekł placki na rozgrzanej płycie piecyka, a Marek siedział zamyślony. Wtedy ktoś mocno zastukał do drzwi.
- Przecież otwarte! - krzyknął Jakub.
W tej chwili drzwi rozwarły się na oścież i stanął w nich Ozjasz zmoknięty do nitki.
- Witajcie, przyjaciele! - krzyknął i roześmiał się wesoło.
Marek odebrał jego śmiech jako zapowiedź dobrych wiadomości i zerwał się ze stołka opierając się na kuli.
- O Boże Miłosierny! Co się tutaj stało?
- Toż widzisz, że mnisi mu chorą nogę odcięli, aby dalej mógł żyć.
Na widok kalectwa Marka uśmiech na twarzy Ozjasz na moment zakrzepł, a potem zaczął niknąć, aż zmienił się w grymas smutku.
- Trudno, Marku, spotkało cię nieszczęście - rzekł po chwili - ale za to żona twoja Liwia niecierpliwie czeka na ciebie w Efezie.
Marek aż usiadł z radości. Trudno mu było uwierzyć w tyle szczęścia na raz. Liwia nie tylko żyje, ale jest bezpieczna w Efezie i czeka na niego. Ozjasz, kiedy tylko przebrał się w suchą szatę, zjadł dwa pszeniczne placki i wypił kubek wody, zaczął opowiadać.
- Do Rzymu dopłynąłem prawie bez przeszkód, tylko kołysanie statku dało mi się trochę we znaki. Rzekłeś mi, Marku, by Liwii szukać w bogatych rzymskich domach, ale takich domów w Rzymie jest kilkaset. Nie mogłem chodzić od jednego do drugiego i otwarcie pytać o Liwię. Gdyby nie pomoc naszych rodaków tam mieszkających, to na nic by się zdał mój wyjazd. Miast więc chodzić po pałacach Rzymian, odwiedzałem domy Żydów i prosiłem o pomoc ich żony, które utrzymują z tamtejszymi matronami rozmaite koneksje. W końcu jedna z kobiet dowiedziała się, że Liwia mieszka w domu Antonii. Wiele mnie kosztowało zachodu, zanim tam się wkręciłem. Z niemałą radością, ale i z bólem zobaczyłem tam twoją żonę Liwię.
- Dlaczego tak mówisz?! Coś jej się stało? - przeraził się Marek.
- Słudzy nowego prefekta Makrona przesłuchiwali Liwię i dotkliwie pobili. Miała siniaki na twarzy i uszkodzone zęby, ale nie to jest najgorsze. Ozjasz wyraźnie posmutniał.
- Powiedz wreszcie o co chodzi!
- Zgwałcili ją - cicho rzekł Ozjasz.
Marek nic nie powiedział tylko chrapliwie oddychał i zaciskał ręce. Dopiero kiedy w pełni zrozumiał znaczenie usłyszanych słów, poderwał się ze stołka tak gwałtownie, że stracił równowagę i upadł. Jakub z Ozjaszem rzucili się podnosić go z ziemi.
- Uspokój się, Marku! Uspokój. Najważniejsze, że Liwia żyje. Tym ty powinien się cieszyć - powiedział Jakub i wymownie spojrzał na Ozjasza jakby chcąc go skarcić za to, że mówi takie rzeczy.
- Zabrałem twoją żonę stamtąd jeszcze tego samego dnia - mówił dalej Ozjasz - Nie było to proste, bo pilnowali jej szpicle prefekta. Ukryliśmy się w bezpiecznym domu. Statek do Rzymu miał odpłynąć następnego dnia. Gdy poszedłem do portu, aby zapytać o statek, zauważyłem, że chodzą za mną jakieś ciemne typy. Chcieli mnie pojmać, ale udało mi się uciec. Nie wiedziałem co robić. Na szczęśćcie wpadłem na pomysł, aby lądem udać się do Neapolu, a tam bezpiecznie wsiąść na statek. Liwia przebrała się w męski strój i wyruszyliśmy w pieszą wędrówkę po rzymskich wsiach i miasteczkach. Ja niewiele się odzywałem, chociaż na statku ćwiczyłem się w waszej mowie. Wiele nieprzewidzianych przygód spotkało nas, zanim ujrzeliśmy budowle Neapolu, opowiem wam o nich, kiedy będę mniej zmęczony. W Neapolu szczęśliwie wsiedliśmy na statek. Morska podróż minęła prawie spokojnie. Prócz kilku burz, które niemiłosiernie kołysały morzem i pędziły wielkie bałwany wody wprost na statek, nic niebezpiecznego się nie wydarzyło. Płynęliśmy i płynęliśmy aż w końcu dopłynęliśmy do Efezu. Tam sługa twój, Babrios, przyjął nas ze łzami w oczach. To znaczy żonę twoją tak przyjął. Ja po krótkim odpoczynku znowu wsiadłem na statek, aby dopłynąć tutaj. I oto jestem.
- Dziękuję ci, Ozjaszu, za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Chciałbym ci się odwdzięczyć za to, że narażałeś życie stając w obronie Liwii.
- Dajże spokój, przyjacielu. Cieszę się, że mogłem uczynić coś dobrego. A z tym narażaniem życia, to mocno przesadzasz. Bardziej je narażałem upijając się w jerozolimskich gospodach.
Następnego dnia, zaraz z samego rana Marek chciał wyruszyć do Efezu. Był rozradowany i bardzo niecierpliwy. Oto już wkrótce zobaczy Liwię, bynajmniej nie okaże jej swojego niezadowolenia z tego powodu, że postąpiła nierozważnie i naraziła się na niebezpieczeństwo. Ona zapewne też pogodzi się z jego ułomnością, bo nic już nie można poradzić na to, co się stało. Obydwoje z czasem przywykną do nowej rzeczywistości i będą wiedli spokojne, szczęśliwe życie. Taka nadzieja wypełniła serce Marka, kiedy tylko usłyszał, że Liwia żyje i na niego czeka.
Niestety, wyjazd musieli odłożyć, bo Ozjasz mocno wyczerpany niebezpieczną podróżą, zaniemógł i musiał trochę odpocząć. Również Jakub potrzebował czasu, aby uporać się z wewnętrznymi rozterkami. Już wcześniej zgodził się spędzić z Markiem i Liwią resztę swojego życia, lecz teraz było mu trudno na zawsze opuścić rodzinny kraj i własnoręcznie wybudowany dom, w którym tyle lat przemieszkał razem z żoną Sarą. Chcąc nie chcąc Marek zgodził się na krótką zwłokę. Jednak czas dłużył mu się niemiłosiernie. Pomimo tego, że Ozjasz już kilkakrotnie opowiadał mu o tym, jak razem z Liwią bezpiecznie dopłynęli do Efezu, zmuszał go do opowiadania po raz kolejny. W nocy zaś nie mógł zasnąć z powodu natrętnych myśli. Czy Liwia go nie zaakceptuje, przecież jest innym człowiekiem: nie tylko jego ciało jest okaleczone, lecz także umysł pozbawiony tych złudzeń, w które dotychczas wierzył. W czym teraz znajdzie oparcie?
Po trzech dniach Ozjasz doszedł do siebie, a Jakub zrozumiał, że jest samotnym, starym człowiekiem, który coraz częściej będzie potrzebował opieki. Od tego czasu zaczęli intensywne przygotowania do morskiej podróży.
XVIII
W
dniu przyjazdu Marka, Jakuba i Ozjasza do portu w Tyrze, odpływała stamtąd na wyspę Rodos, a później do Miletu rzymska galera wojenna. Podróż na wielkiej galerze posiadającej prócz wioseł trzy maszty żaglowe byłaby szybka, wygodna i bezpieczna, bo piraci nie ważyli się atakować statków wojennych. Niestety mógł na nim płynąć któryś z rzymskich znajomych Marka, dlatego woleli nie ryzykować. W ciągu następnych kilku dni żaden większy statek nie odpływał do Efezu albo do pobliskich portów. Jedynie niewielki żaglowiec miał płynąć do miasta Pafos na Cyprze. Ozjasz, który przypadkowo rozmawiał z właścicielem tego stateczku dowiedział się, że zabiera on z Tyru ładunek cennej tkaniny barwionej purpurą, a po krótkim odpoczynku w Pafos, popłynie do Efezu z ładunkiem miedzi. Marek, naradziwszy się z przyjaciółmi, postanowił, że popłyną tym żaglowcem. Wprawdzie było to o wiele niebezpieczniejsze niż podróż dużym statkiem, ale nie mieli innego wyjścia. Po krótkich targach z właścicielem, gdyż posiadali mniej pieniędzy niż on żądał, doszli do porozumienia. Teraz pozostało im tylko mieć nadzieję, że właściciel żaglowca nie każe swoim kilkunastu ludziom uwięzić ich i sprzedać jako niewolników. Co prawda, byłby bardzo naiwny, gdyby chciał tak postąpić, bo cena, jaką mógłby otrzymać za jednonogiego Marka, starego Jakuba, czy wychudzonego Ozjasza byłaby zbyt niska, aby taki zamiar mógł mu się opłacać.
- Nie boisz się piratów pływając takim stateczkiem? - zapytał Marek właściciela, gdy już wypłynęli na morze.
- A co miałbym się nie bać, staram się jednak używać rozumu, i jak na razie mnie nie złapali - odrzekł brodaty i żylasty Cypryjczyk - Widzisz, teraz płyniemy w niewielkiej odległości od statku wojennego, a podejdziemy jeszcze bliżej. W takim towarzystwie piraci nie odważą się nas zaatakować.
Mały żaglowiec popychany bystrym wiatrem raźno przecinał pomarszczoną, morską toń. Jego wypięty żagiel w kształcie prostokąta nocami płynął po obsypanym gwiezdnym pyłem niebie zasłaniając i odsłaniając coraz to inne kawałki nieboskłonu. Marek, Jakub i Ozjasz całe dnie przepędzali na pokładzie, wygrzewając się w promieniach słońca, które mimo jesiennej pory, mocno jeszcze prażyło, szczególnie w południe. Przyglądali się rybom, których tysiące śmigały w przeźroczystej wodzie i wiedli nieśpieszne rozmowy. Ozjasz od nowa, teraz ze szczegółami, opowiadał o tym, jak razem z Liwią uciekali z wrogiego Rzymu. Markowi jednak przez cały czas wydawało się, że nie mówi wszystkiego, że ukrywa jakąś tajemnicę. Ale gdy się zastanawiał, odrzucał takie przypuszczenia jako w żadnej mierze nieuzasadnione i śmieszne. Lecz po niedługim czasie znowu coś nielogicznego w jego wnętrzu podsuwało mu niepokojące wątpliwości. Czy Ozjasz powiedział o wszystkich nieszczęściach, czy jednak coś ukrywał? Żeby definitywnie pozbyć się rozterek, pragnął jak najszybciej znaleźć się w domu. Lecz do Efezu było jeszcze bardzo daleko. Zbliżali się dopiero do Cypru. Z porannych mgieł coraz bardziej wyłaniały się białe, kamieniste wysepki otaczające ogromną, zieloną wyspę porośniętą lasami. Widać już było pojedyncze domy, a gdy podpłynęli bliżej, owce wypasające trawę na pastwiskach. Wkrótce zawinęli do portu. Pafos nie mogło się równać z Cezareą, ale też było ruchliwym i uroczym miastem.
Gdy zacumowali właściciel zszedł ze statku i udał się do miasta. Niebawem wrócił z podobnym do siebie człowiekiem, ale trochę młodszym. Zapewne był to jego brat, który przyprowadził ze sobą sporą karawanę osłów. Wkrótce zaczęli rozładunek. Na grzbiet każdego zwierzęcia ładowali dwie bele materiału i przywiązywali je sznurkiem. Każdy z poganiaczy brał za uzdy dwa obładowane osły i znikał z nimi w krętej uliczce. Skład towaru widać był niedaleko, bo ludzie ze zwierzętami niezadługo wracali po nowy ładunek. Marek przyglądał się zwinnym robotnikom, a Jakub z Ozjaszem poszli uzupełnić zapasy. Gdy wrócili objuczeni sucharami, suszonymi owocami, bukłakami wina i słodkiej wody, rozładunek był już skończony. Teraz na pokład wnoszono ciężkie płyty odlane z miedzi. Po zakończonej pracy właściciel statku dał swojej załodze wolny czas do pierwszego brzasku, aby mogli odwiedzić swoje rodziny i odpocząć. Ludzie rozproszyli się błyskawicznie. Na statku pozostał tylko właściciel z jeszcze jednym członkiem załogi oraz Marek, Jakub i Ozjasz.
W dalszą drogę wyruszyli z samego rana. Pogoda była dobra, tylko wiatr jakby trochę zmniejszył swoją siłę, co widocznie odbiło się na szybkości statku. Żeby w jakiś sposób zneutralizować nudę wynikającą z przymusowej bezczynności, majtkowie śpiewali po grecku melancholijne pieśni. Jakub i Ozjasz opowiadali sobie różne historie leżąc całymi dniami na pokładzie, a wieczorami na prowizorycznych posłaniach pod pokładem. Natomiast Marek milczał lub udawał, że śpi, bo nieistotne rozmowy przyjaciół drażniły go, nie chciał więc brać w nich udziału. Dopiero po sześciu dniach od opuszczenia Cypru dopłynęli do Rodos. Przepływając w niewielkiej odległości od wyspy widzieli wysokie maszty rzymskiej galery wojennej stojącej w porcie. Jakub z Ozjaszem byli zawiedzeni, że chociaż na chwilę statek się tutaj nie zatrzymuje. Chcieli bowiem zobaczyć ruiny Kolosa Rodyjskiego, o którym dowiedzieli się od Marka.
- Na pewno on taki wielki był, chodzi mi o posąg tego bożka, jak mu tam...? - pytał Jakub.
- Kolos Rodyjski był posągiem Heliosa, greckiego boga słońca - tłumaczył z uśmiechem Marek - a wysokości miał prawie tyle, co największa wieża w twierdzy Antonia.
- To dziw, że takiego olbrzyma dali radę postawić - nie mógł uwierzyć Jakub.
- Skoro był taki duży i na domiar zrobiony z żelaza, to dlaczego się przewrócił? - niby pytał a tak naprawdę pokpiwał sobie Ozjasz.
- Wcale nie był z żelaza, lecz z brązu, a zniszczony został podczas trzęsienia ziemi jakieś dwieście lat temu.
- W naszym Piśmie zapisano jeszcze przed wiekami, że na bożki pogańskie przyjdzie nawiedzenie, bo stały się zgorszeniem dla dusz ludzkich i sidłami dla nóg ludzi głupich. I zapisano tam też, że wszystkie narody na całym świecie nawrócą się i prawdziwie czcić będą Boga. To właśnie dlatego ten kolos musiał runąć - z przekonaniem powiedział Ozjasz.
Marek nie oponował, gdyż nie chciał kłócić się z przyjaciółmi. Łatwiej mu było zrozumieć Jakuba, który nie umiał czytać i całe życie spędził na lepieniu i wypalaniu naczyń. Ozjasz jednak czytać potrafił, był kupcem i spotykał wielu różnych ludzi, a przecież i jego ignorancja w każdej dziedzinie nie związanej z wiarą niewiele odbiegała od Jakubowej. Obydwaj ni w ząb nie znali chociażby historii Grecji czy Rzymu, a we wszystkich zdarzeniach zachodzących na świecie szukali naiwnie spełnienia się proroctw zapisanych w ich Piśmie.
Dwa dni po tym, jak ominęli Rodos, właściciel statku rozkazał skrócić żagiel. Płynęli jeszcze wolniej.
- Czy musimy płynąć aż tak wolno? - zapytał go Marek, który nie mógł doczekać się spotkania z żoną.
- Nie wiem, kim jesteś człowieku, ani mnie to nie obchodzi, ale od rozkazywania na moim statku jestem ja - odrzekł popędliwie Cypryjczyk - Jeśli nie zaczekamy na galerę, to łatwo możemy paść łupem morskich zbójców.
- To przecież lepiej było czekać w porcie na wyspie Rodos - wtrącił się Ozjasz.
- A czy to od dzisiaj wiadomo, że piraci mają swoich donosicieli w portach? - zapytał go ironicznie właściciel i odszedł nawet nie czekając na odpowiedź.
Prawie dwa dni czekali na otwartym morzu. Cypryjczycy dopiero wtedy rozpostarli żagiel, gdy na linii horyzontu pokazał się rzymski statek.
Marek przez kilka ostatnich dni znajdował się w jakimś dziwnym stanie, wydawało mu się, że jest chory, ale nie mógł się zorientować, co mu właściwie dolega. Niby chciało mu się spać, ale nie mógł zasnąć. Lecz chociaż nie spał, to trudno by jego stan nazwać jawą. Słyszał wprawdzie odgłosy krzątania się załogi, pluskanie fal o burty, wrzask mew dokazujących pod niebem, rozmowy Jakuba z Ozjaszem, ale nic go to nie obchodziło, nic mu się nie chciało: ani rozmawiać, ani nawet myśleć. Całymi dniami siedział albo leżał na macie rozłożonej na pokładzie i wystawiał twarz na delikatne muśnięcia gorących promieni słońca. Wydawało mu się, że oto jest małym chłopcem i że ojciec głaszcze go delikatnie po włosach, coś do niego mówi, a potem daje mu malutką siekierkę, specjalnie wykutą dla małego chłopca. Ojciec uśmiecha się, ale jego twarz jest niezbyt wyraźna. Pod zamkniętymi powiekami Marka jawił się ostro taki właśnie obraz, jedyne wyraziste wspomnienie z dzieciństwa, w którym tylko szczegóły twarzy ojcowskiej czas zamazał w pamięci. Marek usiłował zebrać myśli, ale mu się nie udawało, gdyż właściwie nie myślał, lecz po prostu trwał, jak drzewo albo kamień. Nie myślał o tym, co mu się niedawno przytrafiło, nie myślał o tym, jak żona zareaguje na jego kalectwo, nie myślał o niepokojącej tajemnicy Ozjasza, nie myślał nawet o tym, że nie myślał. A jednak to jego trwanie nie było zupełną pustką. Raz po raz cisnęły mu się do głowy pytania, na które nigdy wcześniej nie szukał odpowiedzi. Kim dotychczas był? Do czego naprawdę dążył? Czyżby to życie psa zaciekle ścigającego pomniejsze drapieżniki szkodę czyniące w pańskich przedsięwzięciach, którym dotychczas żył, miało się okazać egzystencją godną człowieka? A może godnym człowieka jest życie lichwiarza, który zapamiętale zgarnia skarby ogromne, kosztem tysięcy biedaków, nie posiadających nawet denara na jutrzejsze śniadanie? Coś w tym jednak być musi, bo żywot taki wiodą niemal wszyscy potężni władcy, a kto przy zdrowych zmysłach może twierdzić, iż życie króla nie jest egzystencją godną człowieka?
Takimi to myślami i pytaniami nieoczekiwanie trapiło się serce Marka, jakby wbrew swojej naturze. Był wtedy przygnębiony i bardzo samotny. I właśnie w takich chwilach nieoczekiwanie pojawiał się w jego świadomości obraz Jezusa z Nazaretu, piszącego coś palcem na piasku, oraz cała ta scena, w której Rabbi staje po stronie poniżonego ludzkiego dziecka.
Od czasu, kiedy rzymski statek skręcił z kursu w prawo, w stronę Miletu, przezorny Cypryjczyk podwoił środki ostrożności. Każdą wyspę omijał z daleka, unikał też zatoczek, cieśnin i wszystkich innych podejrzanych miejsc, gdzie mogli zaczaić się piraci. Tak klucząc płynęli znacznie wolniej, lecz za to bezpieczniej, aż w końcu ujrzeli na przybliżającym się zielonym brzegu zabudowania Efezu.
- Chwała Najwyższemu na wieki! - rzekł z ulgą Jakub schodząc na ląd, kiedy zacumowali w porcie - Była to moja pierwsza morska podróż i tak mi się zdaje, że ostatnia.
Szli w milczeniu kamienną aleją wysadzaną po obu stronach pięknymi kasztanowcami. Marek i Ozjasz nie zwracali większej uwagi na otoczenie, bo znali już Efez. Natomiast Jakub rozglądał się ciekawie po tym ludnym i egzotycznym dla niego mieście. Droga wiodła obok amfiteatru położonego w szerokiej kotlinie pomiędzy wzgórzami porośniętymi na wierzchołkach młodym lasem. Jakub wprawdzie już widział amfiteatr zbudowany przez Heroda w Cezarei Nadmorskiej, ale tamten był nadzwyczaj skromny w porównaniu z tutejszym molochem.
- Nie wiem jak wy, ale ja muszę dać trochę spocząć starym kościom - powiedział, kiedy droga zaczęła piąć się w górę.
Usiedli pod rozłożystym kasztanem na jego złotobrązowych, szeleszczących liściach.
- To już niedaleko, Jakubie. Dom Marka jest w ogrodzie, który widzisz na tamtym wzgórzu - powiedział Ozjasz wskazując ręką.
- A ty, czego nic nie mówisz? Jakbyś się wcale nie cieszył, że zaraz swoją żonę zobaczysz? - zapytał Marka Jakub.
- Nie wiem, co jeszcze miałbym powiedzieć. Tyle przecież rozmawialiśmy na statku.
- To raczej my rozmawialiśmy; ja z Jakubem, od ciebie w ostatnim czasie trudno było wyciągnąć chociażby jedno słowo na pół dnia - roześmiał się Ozjasz.
- Już się więcej nie martw - Jakub położył swoją spracowaną, żylastą dłoń na ramieniu Marka - wszystko dobrze będzie. Musi być dobrze, bo przecież człowiecze cierpienie grzechy wymazuje.
Po krótkim odpoczynku ruszyli dalej. Marek nie zrozumiał słów Jakuba, dlatego nic nie odpowiedział, ale jego zaniepokojenie rosło. Zbliżając się do swego domu, pod pozorem zmęczenia, coraz wolniej stawiał kule na drodze.
Niebawem ujrzeli starą ceglaną willę otoczoną rozłożystymi dębami. Dzieci, które bawiły się w ogrodzie, uciekły do domu na widok obcych. Z willi wybiegł Babrios i zatrzymał się nagle, jakby powstrzymała go niewidzialna siła.
- Witaj Babriosie! - powiedział Marek starając się nadać dziarski ton swemu głosowi.
- Witaj w domu, panie!
Ale Marek nie patrzył już na Babriosa, bo w drzwiach ukazała się Liwia. Jej niepewny wzrok przebiegł po przybyłych, ale nie zatrzymał się na żadnym z nich. Ozjasz, którego poznała, obiecał przecież wrócić z Markiem, a tymczasem przyprowadził jakiegoś starca i ułomnego. Liwia jeszcze raz spojrzała na nieznajomych, dłużej zatrzymała wzrok się na człowieku wspierającym się na kulach i nagle oczy jej zaokrągliły się w bezgranicznym zdumieniu.
- Czy to ty jesteś, Marku? - zapytała drżącym głosem.
- Ja we własnej osobie, a w każdym razie większa część mnie - usiłował żartować Marek.
Liwia wybuchnęła płaczem, ale w jej płaczu oprócz żalu i współczucia Marek z niedowierzaniem usłyszał maleńką nutkę ulgi. Dokładniej przyjrzał się Liwii i nagle w sercu poczuł przenikliwy ból. Jego ukochana żona, której nie widział od ponad roku, była wyraźnie przy nadziei.
XIX
N
astępnego dnia Marek siedział w perystylu i patrzył na trawnik, gdzie nie było już pięknych kwiatów, które tak lubił. Fontanna jednak pluskała jak dawniej. Przyjemny odgłos wodnych strumieni rozpryskujących się w powietrzu i mrowiem kropel spadających do jeziorka uspakajał jego poruszone nerwy. Pierwszy raz w życiu naprawdę bolało go serce. Niestety, musiał pogodzić się z wszystkimi plagami, które tak niespodziewanie spadły na niego. Nie mógł teraz jechać do Rzymu, aby szukać zemsty. Ułomny nie ma przecież szans w uczciwej walce, a skrytobójstwem czy trucizną brzydził się już od młodych lat. Musiał więc jakoś zdusić w sobie to jątrzące uczucie bezsilnej nienawiści. Rzecz jasna, do Liwii nie mógł mieć pretensji. Chyba tylko o to, że mu nie zaufała i nie wtajemniczyła w swoje plany związane z pomocą Agrypinie. Może wtedy zdarzenia potoczyłyby się w inny sposób. Ale prawdą jest i to, że najłatwiej być mądrym po szkodzie. Wziąwszy wszystko pod uwagę, Marek przebaczył żonie, chociaż tak naprawdę nie miał jej czego przebaczać, gdyż zło wydarzyło się bez jej winy. Z drugiej strony patrząc, czy Liwia też nie zaakceptowała go takim, jakim był teraz, jakim powrócił? Przecież nie zrobiła mu wymówek, że jest ułomny. Marek zawstydził się, kiedy uświadomił sobie własny egoizm. Jednak mimo usilnego pragnienia, aby zachować zdrowy rozsądek w myśleniu i postępowaniu, natarczywy smutek coraz bardziej zagnieżdżał się w jego wnętrzu. Dlatego postanowił porozmawiać z Jakubem i Ozjaszem, na pierwszy z brzegu, dowolny temat. Byle tylko nie pogrążać się w niepotrzebnym przygnębieniu.
Wstał i ruszył na poszukiwanie przyjaciół. Lecz nie było ich w domu ani w ogrodzie. Pomiędzy ciemnozielonymi pędami bluszczu oplatającego altanę dostrzegł różową suknię żony. Podszedł bliżej, Liwia siedziała na ławeczce i zwracała twarz ku słonecznym promieniom. Słysząc postukiwanie kul na wysypanej tłuczonym kamieniem ścieżce, odwróciła głowę do męża i uśmiechnęła się radośnie.
- Nie widziałaś Jakuba z Ozjaszem?
- Poszli do miasta, bo Jakub uparł się zobaczyć ruiny Artemizjonu.
- Dobrze, niech sobie idą - bezwiednie powiedział Marek i usiadł na ławce obok żony.
Milczeli jakby trochę zakłopotani.
- Marku, czuję, że jesteś bardzo dotknięty moim stanem. Ale zrozum, przecież nie chciałam tego zła, które nas dotknęło. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że może wydarzyć się coś niedobrego. Chciałam tylko dopomóc pokrzywdzonej kobiecie. Nie mogłam przewidzieć, że tak się wszystko potoczy - powiedziała Liwia.
- Ależ ja ciebie nie oskarżam. Ja tylko... To znaczy... Niełatwo mi pogodzić się z tyloma ciosami losu na raz. Nie, ja ciebie nie oskarżam, wiem, że nie ty jesteś winna, ale ten świat już taki jest.
- Nie martw się w takim razie bez potrzeby. Zło, które nas spotkało, minie. Zresztą już minęło, bo przecież jesteśmy razem.
Marek chciał delikatnie objąć żonę, powiedzieć jej coś miłego, uspokoić. Ale coś przeszkadzał mu tak postąpić.
- My, Liwio, jesteśmy teraz jakby pomazani błotem - powiedział tylko.
- Nie rozumiem.
- To nieco dłuższa historia.
- Proszę, opowiedz - Liwia przysunęła się bliżej i delikatnie oparła dłoń na ramieniu męża.
- W czasach chłopięcych bardzo lubiłem rzeźbić nożem różne figurki z drewna. Koledzy nie zwracali uwagi na to moje dziwactwo. Ale pewnego dnia nasz wspólny nauczyciel zobaczył te posążki i pochwalił je, od tego czasu wszystko się zmieniło. Moje rzeźby ginęły nie wiadomo gdzie, czasami tylko odnajdywałem niektóre z odłamanymi głowami, poniewierające się w śmietniku. Dlatego wkrótce przestałem je rzeźbić. Pamiętam, gdy pierwszy raz znalazłem w błocie swoją pracę, zdaje się posążek Apollina, byłem oburzony i powiedziałem o tym nauczycielowi, który był greckim niewolnikiem i bardzo... bardzo dobrym człowiekiem. Pogładził mnie wtedy po głowie, roześmiał się smutno i rzekł, abym sobie nie zawracał głowy błahostkami, tylko wyciągnął dla siebie naukę, bo właśnie zdarzył się wyśmienity przykład tego, co może mi się nie raz przytrafić w dorosłym życiu. I właśnie dzisiaj odnoszę takie wrażenie, że my oboje jesteśmy niczym te kukiełki z powykręcanymi kończynami i wysmarowane błotem.
- To prawda, Marku, jest tak, jak mówisz. Ale niesprawiedliwość nie tylko nas prześladuje. Wydaje mi się, że nie ma człowieka na świecie, który by nie cierpiał jakiejś krzywdy. Sam wczoraj opowiadałeś o Rabbim ukrzyżowanym bez żadnej winy.
- O Jezusie z Nazaretu?
- Tak.
W tej samej chwili, kiedy Marek wypowiedział imię Jezusa, stało się coś zupełnie niespodziewanego. Oto wydawało mu się że cały ból nagromadzony w nim przez wszystkie lata samotnego życia, spłynął nagle niczym wiosenna woda. W jednej chwili, w mgnieniu oka, wszelkie jego troski roztopiły się niczym płatki wosku w rozgrzanym garnku, wszelkie niepewności rozwiały się i zabliźniły rany. Wydawało mu się, że za dotknięciem nadprzyrodzonej mocy odmieniło się jego życie. Poczuł, że jest prawdziwie wolnym od przeszłości. Dlatego starannie ważąc słowa powiedział:
- Jezus z Nazaretu nie jest zwykłym człowiekiem. On jest... Jest moim Bogiem.
- W takim razie niech będzie również moim - powiedziała Liwia wcale nie zdziwiona niecodziennymi słowami męża, lecz uspokojona położyła ufnie głowę na jego ramieniu.
XX
M
ijał czas, którego nie sposób zatrzymać. Liwia z Markiem cieszyli się już sześciorgiem zdrowych i pięknych dzieci. Najstarszy z nich - piętnastoletni Jakub różniący się urodą od pozostałych dzieci, wyrósł na smukłego młodzieńca. Był zdolny, dobrze pływał i strzelał z łuku, ale nade wszystko przepadał za dyskusjami z ojcem na temat intrygujących rzeczy znanych mu z ksiąg, których wiele już zdążył przeczytać. Marek wielką uwagę przywiązywał do wykształcenia dzieci i poświęcał temu większość swojego czasu. Teraz właśnie uczył je języka greckiego.
Natomiast Jakub garncarz zmarł nagle przed trzema laty, tak jak pragnął - bez chorób i cierpień. Wcześniej przez kilka lat bawił się z dziećmi, które kochał jak swoje. Przed samą śmiercią trochę zdziecinniał, ale dzięki temu był szczęśliwy, bo jak się zdaje, na tym świecie w pełni szczęśliwymi mogą być jedynie dzieci.
Babrios w dalszym ciągu pomagał Liwii zarządzać domem i posiadłością, a Ozjasz poznał młodą dziewczynę z wyspy Samos, ożenił się z nią i wyjechał do otrzymanego od Marka majątku w Aleksandrii.
Upływające lata nie bardzo zaszkodziły urodzie Liwii, nadal była piękna, ale teraz wdziękiem kobiet dojrzałych, pewnych swojej wartości i swojego miejsca w świecie. Lubiła kwiaty, piękne naczynia i długie rozmowy z przyjaciółkami, których miała wiele, szczególnie od czasu, gdy jej mąż Marek Decimus Warus, pomimo ułomności, zaskarbił sobie sympatię i poważanie mieszkańców Efezu.
A stało się tak, gdyż nie zabiegał już o dostatek jedynie dla siebie i swojej rodziny, ale z rozmysłem starał się postępować sprawiedliwie, zrozumiał bowiem, że jego Nauczyciel - Jezus Chrystus, którego miał niezasłużone szczęście poznać, od nowa krzyżowany jest wszędzie tam, gdzie niewinnemu człowiekowi dzieje się krzywda.
2