JAWA I SEN - EDWARD
Nie wiem, jakim sposobem to się stało, ale właśnie przegrywałem kolejną partię szachów z Carlislem, co wydawało się wręcz absurdem z punktu widzenia mojej możności czytania istotom rozumnym w myślach ( Od razu chciałbym zastrzec, że określenie to nijak się miało do typów pokroju Stanley czy Newtona). Nie byłem w stanie skupić się nad niczym od wypadku mojej żony nad rzeką. Myślami byłem zawsze przy niej, całe moje jestestwo było razem z nią, moje ciało było wówczas niczym zaprogramowane na określone czynności.
- Szach - Mat! - dobiegło mnie blado - triumfalne westchnięcie ojca, jakoś nie mógł cieszyć się ze swojej porażającej wygranej, znał mnie dobrze i wiedział jakie męki przechodziłem przez ostatni miesiąc.
- Żadna przyjemność z Tobą wygrać synu! Nic jej nie będzie! - dodał z współczującym uśmiechem. Oparłem głowę o stół i ciężko westchnąłem patrząc na nasze zdjęcie ślubne oprawione w piękną złotą ramkę stojące na komodzie przy ścianie.
- Nie mogę patrzeć jak ona cierpi! Podarowała mi takie szczere uczucie a przeze mnie dzieje się jej krzywda! Jestem potworem Carlisle! - zacisnąłem zęby - Nie zasłużyła na taki los!
Moje oczy powędrowały w stronę kuchni, była taka pusta. Brak Belli i Renesmee sprawiał, że cały dom był nieprzyjemny i chłodny. Dlatego z tego powodu przeniosłem się do rodzinnego kąta, by nie być samemu i opiekować się moją żoną. Przy Carlisle'u były większe szanse, że z kolejnego napadu człowieczeństwa ujdzie ( irracjonalnie ujmując) z życiem. Każda taka myśl napawała mnie nieopisanym niepokojem. Świadomość, że mojej Belli mogłoby zabraknąć…nie, to było nie do przyjęcia. Przeszliśmy drogę przez mękę by na zawsze być razem, nie po to by ona teraz na nowo miała…by jej przy mnie nie było.
Pierwszy raz w moim nieśmiertelnym stanie miałem nieodparty żal do Alice o brak wizji przyszłości, której częścią była moja ukochana. Wiem, że nie powinienem był mieć do siostry o to najmniejszych pretensji…strata takiej możliwości i tak powodowała u niej głęboki wręcz smutek. Były przecież najlepszymi przyjaciółkami nawet wtedy, gdy osobiście się jeszcze nie znały. Dobrze pamiętałem wizje mojej siostry odnośnie Belli, starałem się z całych sił by jednak przyszłość jaką widziała Alice nigdy nie nastąpiła. Były dwie możliwości. Śmierć albo, co gorsza stanie się moim pobratymcem. Bella była z góry skazana na potępienie, zakochała się we mnie!
Jej miłość do mnie nie była w choćby jednym procencie porównywalna z moją, wtedy byłem o tym tak głęboko przekonany. Z każdym dniem naszego uczucia udowadniała mi jednak, w jakim byłem błędzie. Moja Isabella - bezinteresowna, pełna uczuć, oraz bez wątpienia najpiękniejsza kobieta stąpająca po tej ziemi. Cóż, więc dziwnego, że zachowywałem się wobec niej jak jakiś obsesyjny wręcz natręt. Zadurzyłem się w niej, nie byłem w stanie pozwolić sobie na niemoc niewidzenia jej, a teraz…
Miałem po prostu wrażenie jakby los lub przeznaczenie ( nieważne, jakim mianem nazwałbym ten międzygalaktyczny koszmar), postanowił ukarać nas za najczystsze i najszczersze uczucie, jakim siebie obdarzyliśmy.
- Edwardzie nie możesz obwiniać się za każdym razem, kiedy Twojej żonie przydarzy się coś złego - wiedziałem, że ojciec próbuje mnie wesprzeć moralnie, ale żadne z tego rodzaju pustego paplania do mnie nie przemawiało.
- Gdyby nie ja! Carlisle gdyby nie ja i moja egoistyczna natura! Ta cholerna chęć bycia z Nią. Nie rozumiesz, że gdybym tu nie wrócił ona wiodłaby zapewne szczęśliwe życie z Jacobem albo Newtonem!? - krzyknąłem pod wpływem narastającego we mnie rozgoryczenia.
- Gdyby nie Ty jej już by tu nie było! - jego głos zabrzmiał stanowczo; z jego ust rzadko wydobywała się taka mieszanina oburzenia i smutku zarazem - Dzięki Tobie jest tu nadal z nami! Uratowałeś ją!
- Uratowałem? - prychnąłem zaciskając dłonie na blacie stołu - Zabiłem ją już tyle razy…Carlisle jeśli coś pójdzie nie tak, błagam nie zatrzymujcie mnie! Wiem, że jestem egoistyczny w całym tym swoim bólu, ale błagam, jeśli … pozwólcie mi odejść! - wbiłem w niego swoje rozgoryczone spojrzenie, właśnie straciłem tą część mnie, która obiecała mojej żonie nie poddać się.
- Ona nadal żyje! - oburzenie ojca poniekąd przywołało mnie do porządku.
Wbiłem spojrzenie w podłogę.
Zachowywałem się jak największy dupek, którym w rzeczywistości nigdy nie byłem w stosunku do Belli…byłem o zgrozo większym niż myślałem. Skuliłem się w sobie na samo wspomnienie jej osiemnastych urodzin i mojego niewyobrażalnie nieprzemyślanego postępku. Dlaczego za każdym razem, gdy maniakalnie chciałem ją chronić tak bardzo ją raniłem?
- Carlisle!!! - dobiegł mnie wręcz chorobliwe zawodzący krzyk Rosalie.
Zamarłem. Ona była w domu, w domu była również moja żona.
Jej wrzask brzmiał w sposób jakby właśnie kogoś zabiła, albo odnalazła czyjeś zwłoki.
Musiałem podtrzymać się krzesłem, które z impetem przeleciało przez salon w momencie, w którym rzuciłem się pędem w stronę lasu. Doktor wybiegł pierwszy, byłem wściekły na siebie, że moje zatrwożenie na ułamek sekundy wprawiło mnie w osłupienie. Jeszcze nigdy nie biegłem w tak szybkim tempie. Zdawało się, że od momentu startu minęło zaledwie kilka sekund a stałem już w drzwiach widząc jak moja Bella siedzi na podłodze zalana łzami. Spojrzałem pytająco na Esme i Rose ( tą miałem ochotę zabić na miejscu za jej mentalne wyzwiska pod adresem mojej żony), po czym z przerażeniem zacząłem przyspieszone oględziny Belli. Dyszała ciężko i z trudem łapała powietrze, moje zmrożone po wieki serce zaczęło się kruszyć. Moja żona obudziła się z okropnego koszmaru, który tkwił w niej z całą swoją ponurą potęgą.
- Ja zwariowałam!!! - jej okropny zawodzący jęk przeszył mnie po wskroś całego; gdy schowała mokrą od łez twarz w zgiętych kolanach nie mogłem opanować swojego instynktu bycia jej obrońcą. Zmaterializowałem się przy niej i zacząłem mocno tulić do swej piersi.
- Najdroższa nic Ci nie jest! Sny mają na Ciebie zły wpływ! - przytuliłem ją mocniej głaszcząc delikatnie jej brązowe lśniące włosy, drgała w moich ramionach, była przerażona.
- Edwardzie ja nawet nie wiem czy tu jestem! - kolejny wybuch płaczu i jej dziwnie brzmiące stwierdzenie sprawiły, że poczułem dziwny rodzaj niepokoju. Nigdy nie poczułem się w podobny sposób, wiedziałem również, że nigdy w podobny sposób nie chciałem się poczuć. Byłem po prostu bezradny. Świadomość, że nie jestem w stanie dotrzeć do najgłębszych koszmarów mojej ukochanej sprawiała, iż poczułem się nikim!
- Eleazar! - krzyk ojca uświadomił mnie w tym przekonaniu, było w nim tyle niepokoju i obaw. Zacząłem naprawdę obawiać się o stan psychiczny Belli, gdy zrozumiałem, że doktor jest równie bezradny, co ja.
Ona ciągle zanosiła się w tym potwornym szlochu, jej spojrzenie było błędne jakby na siłę starała się wyszukać w naszej sypialni najmniejszego zagrożenia, co było wprost niedorzeczne; byłem tuż obok niej, nikt nie odważyłby się jej skrzywdzić. Nie wiedziała o tym?
- Co się dzieje? - Denalczyk zatrzymał się w wejściu i rozglądał nerwowo po pomieszczeniu - Co się z nią stało? - zadrżał? Czy wszyscy mieli podobne odczucia do moich? Że to już koniec? Że to już jakiś agonalny stan jej przemiany, który atakował mózg?
- Spała! - Esme szlochała. Jej widok zaczął mnie w niepokojący sposób drażnić, powinna ukryć swoją słabość, wszyscy powinniśmy być silni, dla Belli; nawet, jeśli miały to być ostatnie chwile jej spieprzonego przeze mnie bytu - Chciałyśmy ją obudzić, bo była taka niespokojna!
- Nie możesz mi kupić tego samochodu! Nie możesz mi go kupić! - poczułem jak wbija swoje palce w moje plecy, spojrzałem w jej oczy czego zaraz pożałowałem, ponieważ czaił się w nich obłęd.
Kolejną sprawą, która mnie zaniepokoiła w jej błaganiach, a jej błagania były w jakimś sensie przeraźliwe, był fakt wspomnienia o samochodzie, którego kupno rozważałem już od czasu jej przebudzenia. Spojrzałem nerwowo na ojca, który posłał mi nieme pytanie.
` o czym ona mówi?'
- Nie kupimy auta! - przytuliłem ją mocniej uważając przy tym by nie wyrządzić jej krzywdy, nie miałem pojęcia czy jej ciało nadal było tak mocne jak miesiąc temu - Tylko proszę kochanie uspokój się, jestem przy Tobie, jesteś bezpieczna - całowałem ją we włosy i głaskałem troskliwie, tylko tyle mogłem jej dać. Robiąc te wszystkie rzeczy zabijałem w myślach siostrę, która puszczała pełne nienawiści komentarze pod adresem załamującej się psychicznie Swan, Swan - Cullen.
- ZAMKKNIJ SIĘ! - moja żona rzuciła wściekłe spojrzenie jasnowłosej nienawistnej istocie, która spojrzała na nas w tamtej chwili z miną jakby przyłapano ją na morderstwie I stopnia. Esme, Carlisle i Eleazar spojrzeli na tulącą się w moją pierś dziewczynę z wielkim zwątpieniem, byli przekonani, że postradała zmysły. W pokoju oprócz jej płaczu nie było słychać żadnych innych dźwięków,
ale ja wiedziałem, zrozumiałem…Moja żona weszła na kolejną płaszczyznę swojej przemiany i zapewne pogubiła się w tym wszystkim, wydawało się, że lepiej zrozumiałem jej cierpienie. Od tygodnia działy się z nią dziwne rzeczy, a dziś kolejna dawka nowych wrażeń, czytała w myślach! Nie! Czytała już w nich w chwili, gdy się obudziła! To wtedy Alice wspomniała o nowym samochodzie…
- Bello czy możemy coś zrobić byś poczuła się lepiej? - Eleazar ukucnął przy nas - Spróbuj się uspokoić, w takim stanie, do jakiego się doprowadzasz nie mogę Ci pomóc - mówił w tak hipnotyzujący sposób, iż poczułem dziwne wręcz rozluźnienie.
Dlaczego nie zauważyłem Jaspera stojącego za mną? Nie wiem, ale dziękowałem mu po stokroć, że panował nad moimi emocjami. Nie powinienem był czuć tej cholernej ulgi wiedząc, że moja żona nie czerpie z jego daru żadnej korzyści. Zachowywałem się jak egoista, powinienem cierpieć jak ona…
- Muszę tylko zmienić przyszłość! Nic złego się nie stanie, jeśli tylko te sny się zmienią! - mamrotała jak w transie - Renesmee musi wrócić! Nie może lecieć do Zafriny! Nie możemy się tam znaleźć! Nie rozumiecie? Nie może się tam znaleźć! Nie mogę z Jacobem… nie mogę pozwolić by to się stało! - trzymała Denalczyka kurczowo za ramiona potrząsając nim delikatnie jakby ten gest miał sprawić, iż lepiej pojmie on powagę sytuacji w jakiej się niby mieliśmy wszyscy znaleźć. Nie mogłem racjonalnie wytłumaczyć jej majaczenia, nie miałem bladego pojęcia, o czym mówiła, ale byłem święcie przekonany, że jej koszmar był zaliczany do tych naprawdę okrutnych.
- Bello! - zagrzmiał - Pomożemy Ci! Weź się w garść! Opowiesz nam wszystko i razem zapobiegniemy Twoim koszmarom! - był stanowczy. Najwyraźniej takiego zimnego prysznica potrzebowała, gdyż na całe szczęście posłuchała jego rozkazu.
- Pomożecie mi? - spojrzała na nas z niedowierzaniem - Po tym wszystkim co wam zrobiłam…zrobię…nie zrobię! Nie dopuszczę do tego! - wydawała się na nowo wpaść w swój chorobliwy stan obłędu. Podniosłem ją delikatnie i z wielką czułością posadziłem na swoich kolanach nie przestając jej przy tym tulić do siebie. Uspokajało ją to na tyle bym wiedział, że należy to kontynuować. Była mokra od potu, włosy kleiły się w nieładzie na jej anielskiej twarzy, wyglądała irracjonalnie pięknie zważywszy na fakt jak się musiała czuć.
- Chcesz wody? - Rose wydawała się być skruszona jednak nie miała odwagi spojrzeć na nas, nadal było jej wstyd. I bardzo dobrze! Powinna była czuć się o wiele gorzej!
- Gdzie jest Alice? - zapytała nie udzielając blondynce odpowiedzi.
- W kuchni! Szykuje dla Ciebie kolację! - odpowiedziała spokojnie, jej wzrok nadal tkwił wbity w podłogę.
- Jeśli szykuje dla mnie żabnicę to niech ją od razu wywali przez okno! - Bella syknęła do wychodzącej blondyny, jakby zezłoszczona samym faktem przygotowywania dla niej posiłku. Jej zachowanie było naprawdę dziwne.
- Jak łazisz psie!? - zza drzwi dobiegł nas wrzask rozwścieczonej Hale.
I było jeszcze gorzej po chwili, gdy na Rosalie w przejściu wpadł zdyszany Quil. Na jego widok moja znerwicowana ukochana zamarła.
Wpatrywała się w niego swoimi dużymi brązowymi oczyma( właśnie zdałem sobie sprawę, że zmieniły kolor), kołysząc się do przodu i w tył jakby cierpiała na chorobę sierocą. Miałem ochotę wykopać kundla przez okno by tylko zniknął z pola widzenia mojej żony.
- Quil! Nie można Ci tu przychodzić! Nikomu z was nie można! - głos Belli był pełen trwogi, wstała z moich kolan - Kocham Was, ale nie możemy dopuścić by to się stało! Powiedz Samowi, że ma powstrzymać Jacoba przed opuszczeniem rezerwatu! - stała tak przed nim i prawie na niego krzyczała. Ateara zerkał na nas zdezorientowany. Nie zauważył, że i w nas była nieopisana wręcz ilość niezrozumienia? I co on jeszcze tu robił? Nie zrozumiał, że nie jest tu mile widziany? Syknąłem w jego stronę złowrogo, zdawał się nie zwracać na mnie większej uwagi.
- Jacob szykuje się do wyjazdu! Skąd o tym wiedziałaś? - patrzył na nią wybałuszając swoje ciemne oczy ze zdziwienia.
Właśnie skąd wiedziała?
- Gdzie Nessi? - spojrzała na mnie dysząc ciężko.
- Z Jacobem! - uprzedził mnie Indianin - Podobno ta Amazonka Zerfina czy jak jej tam było ich wezwała! - dodał ciszej jakby obawiał się kolejnej zbyt wybuchowej reakcji ze strony swojej dobrej koleżanki, byłej koleżanki miałem nadzieję.
I spojrzeliśmy na Bellę jakby była duchem, czymś niedorzecznym, czymś, co sprawiło, że poczułem się nagle bardzo malutki.
- Alice! - wymamrotał Carlisle z rozdziawioną buzią.
- Nie ona z nimi nie leci! - rzekł skołowany Quil, uznał nas zapewne za niezwykle obłąkaną rodzinę, jego myśli potwierdziły moje przypuszczenia, ale nic mnie nie obchodziło jego zdanie, był tolerowany ze względu na Bellę.
- Eleazar ona nie spała! Ona miała wizje! - stwierdził ojciec.
- Wyjdź już Quil i zatrzymaj siłą Jacoba i Nessi! - rozkazałem mu. Nie było czasu do stracenia! Moja żona miała wizję, po której się załamała, nie zamierzałem zwlekać i pociągnąłem go za sobą - Zaopiekujcie się moją żoną! - rzuciłem na odchodne i rzuciłem się do biegu. Okno było najszybszą drogą ewakuacji.
- Pakt! - z domu dobiegało żałosne zawodzenie mojej ukochanej.
- Pieprzyć pakt! - Ateara był w stanie dotrzymać mi tempa pod wilczą postacią - Co jest z Bellą?
- Nie wiem Quil, wiem natomiast, że jeśli nie zatrzymamy tej dwójki stanie się coś naprawdę strasznego! - odpowiedziałem na jego nieme pytanie.
Biegliśmy ile tylko sił w nogach ( łapach) by zdążyć na czas. Nie mogłem sobie pozwolić by mojej córce coś zagrażało! Nie interesował mnie los jej narzeczonego ( to słowo sprawiało, że irracjonalnie żółć we mnie wzbierała) dla mnie mógłby nie istnieć. Dla kobiet mojego życia jednak nie i musiałem z bólem w swym kamiennym sercu tolerować jego ciągłą obecność.
Starałem się ograniczać myślenie o nim, ale w jakiś dziwny i niepojęty sposób nie umiałem. Był niczym nawiedzający mnie, co dnia koszmar! Uznałem w końcu, że to kara, którą przyszło mi zapłacić za swoją decyzję odnośnie zostawienia Belli w spokoju by mogła wieść normalne życie z choćby głupkowatym, Mike'm Newtonem; choć uważałem, że żaden człowiek nie był jej godzien. Nie pomyślałem jednak o tym, że moja dziewczyna pozbawiona instynktu samozachowawczego zaprzyjaźni się z wilkołakami zamiast z paroma zwyczajnymi śmiertelnikami. Gdybym tylko to przewidział i słuchał Alice…może nie musiałaby nawet stać się jedną z nas? Może w ówczesnych wizjach mojej siostry pojawiłaby się trzecia opcja? Ta, o której zawsze marzyłem i do niej właśnie dążyłem! Ja - wampir ona - człowiek. Zaprzepaściłem wszystko chcąc ją chronić przed sobą, przed Jasperem, przed staniem się pozbawioną duszy istotą. Wszystkie moje starania doprowadziły w końcu do tego, przed czym się tak zaciekle wzdrygałem.
Umierała już przeze mnie w przenośni i w dosłownym tego słowa znaczeniu zbyt wiele razy bym był w stanie kiedykolwiek to sobie wybaczyć.
I za każdym razem to Jacob ratował jej życie, zawsze służył za podręczny zestaw nici chirurgicznych; na domiar złego tych, które się nie rozpuszczają i nie dają usunąć. Kochała go, kocha i będzie kochać po ostatnie dni swojego potępionego życia - kara, moja kara!
I biegłem jak oszalały błagać tego zapchlonego kundla by ratował moją żonę kolejny raz, by ratował moją rodzinę!
Machinalnie zatrzymałem się o krok przed wyznaczoną granicą bezpieczeństwa, tuż obok wygiętego w prawo świerku. Obok drzewa, w które z impetem kopnąłem zaraz po zawarciu paktu z przodkami tego…Blacka. Było mocne i nie złamało się! Jakby teraz mówiło mi podświadomie
` Edwardzie bądź tak silny jak ja, nie daj się złamać'
Zamierzałem być, bardzo chciałem...ale z każdym cierpieniem Belli jakaś część mnie po prostu „umierała”. To było zapewne silniejsze ode mnie!
- Na co czekamy? - usłyszałem w myślach mojego kompana. Delikatnie szturchnął mnie pyskiem bym zrobił krok do przodu.
- Chwila! - zamarłem, wyraźnie poczułem zapach swojej ukochanej, jej trop, była tam! Jakby ułamki sekund przed nami, bo jej woń unosiła się jeszcze w powietrzu - Biegnij do swoich ja muszę coś sprawdzić! - rzuciłem w pośpiechu i pędem gnałem już przed siebie. Zapach unoszący się w ciężkim powietrzu wiódł mnie za sobą. Pamiętałem to miejsce zbyt dokładnie, Ephraim i zamierzchłe czasy. To samo wzniesienie...
Jednak nie rozumiałem i zapewne nie byłbym w stanie pojąć skąd brało się namacalne wręcz wrażenie, że moja schorowana, umierająca żona tu była, jest? Czułem ją całym sobą, to właśnie było to uczucie, które tak paraliżowało Jaspera, ta więź wiążąca nas w ponadczasowej egzystencji. Czy byłem w stanie odczuć ją tutaj poprzez jej smutek? Zapewne jedna z jej wizji dotyczyła tego miejsca, lub o zgrozo tego wydarzenia, jakie miało tu miejsce.
Moim umysłem zawładnęło wspomnienie zamierzchłych lat, miałem przed sobą pradziadka mojego największego rywala.
` cholera On myślał o bransoletce!'
Ta myśl uderzyła we mnie niczym grom z jasnego nieba, o bransoletce, którą podarował jej Jacob zaledwie kilka lat temu!
` co tu się dzieje?'
Ogarnęła mną panika, gdy zorientowałem się, że osoba, z którą rozmawiał mentalnie stary Black to była moja żona! Isabella Swan, która w owym czasie nie istniała! Nikogo tam nie było oprócz Nas, z ciekawości spojrzałem nawet w miejsce, w które wpatrywał się Indianin uznając go przy tym za umysłowo okaleczonego.
Byłem sam na terenie wroga, złamałem pakt; odkryłem, że w chwili jego zawierania nie byliśmy sami, czy mogło tamtego dnia nadejść coś jeszcze gorszego?
Przemknęła przeze mnie przerażająca wizja „czegoś gorszego” i bez namysłu pobiegłem z godną siebie prędkością do osady pełnej bestii gotowych mnie rozszarpać. W połowie drogi napotkałem, Setha, który biegł mi na spotkanie. Znałem jego myśli na tyle by wiedzieć, że nie mam się, czego obawiać z jego strony. Był zaniepokojony moja wizytą, Quil nie był w stanie wytłumaczyć mu, co się działo, ale na szczęście udało mu się zatrzymać moje dziecko w rezerwacie do mojego przybycia.
Wpadliśmy z impetem przed dom Blacków. Jacob zaniechał dalszego wydzierania się na kolegę, który nadal usilnie powstrzymywał go przed wejściem do samochodu. Dziwny widok. Wilk kulący się przed człowiekiem, jednak przed Alfą.
- Renesmee! - zagrzmiałem zaniepokojony nie widząc córki. Wiedziałem, że gdzieś się schowała, bo słyszałem wyraźnie każdą z jej myśli - Nie przyszedłem walczyć! - dodałem zrezygnowany, była jak jej matka, zawsze myślała o najgorszym.
- Co się zatem stało, że tu jesteś? Wiesz, jakie to nieodpowiedzialne? - uniosła się wychodząc zza drzwi ( stanowczo cała matka).
- Czego chce Zafrina? - zagrzmiałem, byłem rozwścieczony tym wszystkim nie wspominając, że równie umęczony.
- Nahuel umiera! - odparła ze spojrzeniem wbitym w ziemię.
Czy umieranie w nasz świat wampirów musiało uderzyć jakąś epidemią? To wszystko było niczym kiepska niekończąca się opowieść.
- Twoja matka również! - wrzasnąłem tak głośno, że zebrani wokoło nas podskoczyli ze strachu, miałem nadzieję, że się bali!
Spojrzała na mnie przerażona.
Czułem jak jej tętno zaczyna galopować, zagłuszane jednak przez ciężkie dudnienie wielkiego serca, wilczego serca, które zdawało się zatrzymywać.
Twarz Jacoba zrobiła się nienaturalnie blada, zaczął trząść się jakby dostał okropnych drgawek. Wiedziałem, co to oznacza. Przyjąłem pozycję do ataku tak na wszelki wypadek jakby zamierzał się na mnie rzucić, a zamierzał!
` zabijasz ją! Zabiję Cię Ty krwiopijco!!! Umowa to umowa! Spełnię Twoje ostatnie błagania o przysługę!'
- Spokój! - krzyknął Billy wyjeżdżając na podjazd w swoim wózku - Spokój mówię! - warknął na syna. Powoli i z potworną złością uspokajał się.
- On ją zabił!
To stwierdzenie młodego Blacka sprawiło, iż miałem koleje wrażenie jakbym rozpadał się na miliony małych kawałeczków. Jeszcze jej nie zabiłem, ale dzięki mnie na pewno umrze! Byłem w stanie błagać go by jednak wywiązał się z obietnicy nie zważając na sprzeciw ojca.
- Co Cię tu sprowadza? Podejrzewam, że nie złamalibyście paktu bez naprawdę ważnego powodu! - mężczyzna spojrzał na mnie z niechęcią, którą mógłby mnie z łatwością nawet zabić.
- Bella miała wizję! Nie możecie udać się do Zafriny! - zacisnąłem pięści mocno na swej koszuli - Musisz tu zostać Nessi - spojrzałem na córkę błagalnie.
- Jakie zaś wizje? - prychnął Paul.
- Twoja matka z nieznanych nam przyczyn powieliła dar Alice! Spytajcie Quila! - ująłem swoje dziecko za ramiona - Nessi stanie się coś okropnego jeśli wyjedziecie, Twoja matka przez tą wizję prawie oszalała! - nie namyślając się długo chwyciłem jej dłoń i przyłożyłem do swojego lodowatego policzka. Zmusiłem się by zapełnić swój umysł widokiem Belli pogrążonej w swoim osobistym obłędzie.
- Zaczęło się! - wstrzymała oddech.
Co się zaczęło? O czym moje dziecko znowu mówiło? W swoich zdawkowych wypowiedziach naprawdę przypominała zatrważająco matkę.
- Chciałbym Wam cos pokazać! - stary Black miał posępną minę - Jacob, Nessi i Ty chodźcie! - machnął na nas dłonią i skierował się do drzwi.
Nie miałem najmniejszej ochoty słuchać jego rozkazów. Młodzi byli zatrzymani a ja czułem nieodpartą potrzebę opiekowania się swoją chorą żoną. Jego myśli krążyły jednak niebezpiecznie wokoło Ephraima, podobnie jak moje zaledwie chwilę temu. Zaryzykowałem i przekroczyłem próg do bram piekła.
- Miałem dziś dziwny sen! Śnił mi się Twój pradziadek Jacobie! - zaczął w pełnym zamyślenia tonem - I postanowiłem sięgnąć po nasze plemienne zapisy...znalazłem w nich coś, coś naprawdę niepokojącego! - dodał dzierżąc w dłoni skórzany dziennik.
- Co? - syn był jakoś dziwnie entuzjastycznie nastawiony.
Prychnąłem zapoznając się z zawartością jego myśli.
- Na pewno nie! - warknąłem złowrogo, w odwecie posłał mi pełne nienawiści spojrzenie.
- Jacob to mój ojciec! Opanuj się! - Nessi jęknęła.
` sam bym Cię z chęcią zabił'
` tato!'
- Sami spójrzcie! Czy to nie dziwne? - westchnął Indianin podając nam jedną z kartek.
Młody wilczek wyrwał zżółkły papier z rąk ojca i rozdziawił usta, z których wydobył się cichy jęk.
Wiedziałem już, co jest tematem starej ryciny i świadomość tego sprawiła, iż poczułem się ludzko słaby, jakby coś właśnie wyżymało moje wnętrze. Ciężko przełknąłem ślinę zanim odważyłem się na własne oczy ujrzeć namacalny dowód swojego wcześniejszego odkrycia. Szkic przedstawiał scenę, która opętała mój umysł w lesie. Zawarcie paktu. Były tam jednak przedstawione trzy osoby złączone swoimi dłońmi, na jednej z nich widniała bransoletka. Ephraim przyłożył dużo uwagi na doskonałe jej zaakcentowanie. Jej kontury były zapewne pokryte większą ilością rysiku, a szczegóły wręcz z uwielbieniem uwydatnione, wilk mały zwisający wilk, tylko wilk...żadnego diamentowego serca, które symbolizowało miłość właścicielki owej biżuterii do wampira o równie twardym i martwym sercu, co kamień szlachetny, z którego powstało. Z nieznanych mi powodów przodek Quileutów jakby wymazał mnie z pamięci mojej ukochanej. Nie zdawał sobie sprawy, że ja i Bella, nasza miłość, że nic nie było w stanie jej unicestwić? Choćby irracjonalnie niedorzeczny gest zniszczenia jej symbolu, którym było owe serce?
- To jakiś żart? - Jacob spojrzał na nas zdezorientowany.
Byłem umęczony emocjami tego pokroju, wszystko wydawało się być nierealne.
- Bella nie jest zwyczajną osobą! - westchnął podjeżdżając swoim wózkiem bliżej mnie - Edwardzie wracaj do siebie!
- Nessi? - wbiłem spojrzenie w dziewczynę, która posłusznie skinęła głową.
- Jacob zobaczymy się później u nas! - westchnęła zasmucona.
- On nie ma prawa wstępu do naszego domu! - warknąłem - To nakaz Belli! On zrobi coś potwornego!- te słowa wywołały we mnie chorą wręcz satysfakcje widząc wzrok swojego rywala.
- Nie wierzę! - zaczął się trząść na nowo.
- Tato!? - Renesmee zatrzymała się gwałtownie, znalazła się w trudnej sytuacji. Jakim byłem ojcem stawiając ją przed wyborem między dwoma rodzajami miłości?!.
- Nie skrzywdziłbym jej! - warknął
- Jej nie! - uciąłem nieuprzejmym tonem - Nessi idziemy!
Nie miałem ochoty dalej prowadzić zbędnej konwersacji, która i tak nie przyniosłaby nic dobrego, byłoby zapewne jeszcze gorzej.
W drodze przez las nie odezwaliśmy się do siebie słowem ani myślą. Po prostu milczeliśmy pozwalając sobie tym samym na chwilę zadumy i prywatności. Spojrzawszy na jej zaciśnięte dłonie wywnioskowałem, iż była bardzo zła. Nawet moje zapędy maniakalno- ojcowskie podczas odbierania jej ze szkoły, nigdy nie wzbudzały w niej tak negatywnych reakcji... a wiedziałem jak nie lubi „nadopiekuńczego starszego brata”. Nie byłem w stanie nic poradzić na swoją chęć wzmożonego opiekowania się nią, taki po prostu byłem, takiego mnie stworzono. Obrońca uciśnionych! Ot, kim byłem! Dlaczego jednak moje starania przynosiły zawsze te same rezultaty? Im bardziej się starałem raniłem z kretesem, kolejna „czarna dziura” mojego jestestwa...
Nie miałem nawet odwagi zapytać, co miała na myśli wypowiadając słowa ` zaczęło się', o co jej chodziło? Miałem świadomość, że moje dziecko postrzega rzeczywistość na innej płaszczyźnie, na zdecydowanie tej wyższej, która dla nas nieśmiertelnych i śmiertelnych była niedostępną tajemnicą, strzeżoną pilnie przez coś, co mógłbym śmiało określić mianem przeznaczenia. Renesmee od zawsze była wyjątkowa! Do końca swojego żywota będę pokutował za niewybaczalną chęć jej zniszczenia, jej znienawidzenia, pożałowania jej poczęcia. Kochałem Bellę i obawiałem się o jej dalszy los, umierała na moich oczach oddając swoje życie za nasze dziecko. Nie rozumiałem jej poświęcenia, tej nieopisanej chęci poświęcenia siebie w imię nowego stworzenia. Każdy ból przyjmowała z godnością jakby to była jakaś ogromna nagroda a ja chciałem, żyłem chęcią uśmiercenia własnego dziecka!
Bella wiedziała, że ta mała istotka będzie kimś naprawdę ważnym i należy jej strzec.
Spojrzałem z pełnym bólu wyrazem twarzy na biegnącą obok mnie córkę, wypraną ze wszystkich innych uczuć oprócz nienawiści, tak to bynajmniej odbierałem, tak czułem.
I nie wiedząc, czemu wróciłem do czasów swojego największego z koszmarów, znalazłem się myślami w pokoju, w którym moja żona przekonywała Jacoba, że magia istnieje. Słowa Jacoba dziwnie wryły mi się w pamięć...( Według mnie była to jedna z tych złowrogich magii)
*(...) - Jak można...Jak możesz mi w ogóle sugerować, że po wpojeniu zobaczę nagle sens w tym...W Twoim szaleństwie? Naprawdę uważasz, że wystarczy, że spojrzę na jakąś obcą babę, i już pogodzę się z tym co tu wyprawiasz? To powiedz mi, jaki w takim razie to wszystko miało sens? To, że się w Tobie zakochałem? To, że Ty zakochałaś się w Nim. Kiedy umrzesz, jakim cudem to wszystko ma się naprawić? Jaki ma sens zadawanie nam wszystkim bólu? Mi, Jemu, samej sobie? Nie, żeby mnie to obchodziło, ale przecież to go zabije. Jaki w takim razie miała sens ta wasza pokręcona love story? (...)
Nie wiedział wówczas jak bardzo się mylił...
Prawdę poznał niedługo później, a ta prawda naprawdę mnie przeraziła. To było tego samego dnia, gdy pierwszy raz usłyszałem myśli swojego nienarodzonego potomka, którego pokochałem całym zmrożonym w lód kamiennym sercem. Pierwszy raz byłem w stanie pomyśleć o nim pozytywnie i utwierdziłem się w przekonaniu, że muszę strzec swojego dziecka! Wszedłem wówczas na nowy poziom miłości, ojcowskiej dumnej miłości.
Byliśmy szczęśliwymi młodymi rodzicami, a Jacob cierpiał! Słyszałem jego zrozpaczone myśli, zdradziłem go, nie byłem już jego sojusznikiem w kwestii uśmiercenia „potwora” zabijającego kobietę, którą oboje kochaliśmy! Został sam ze swoją nienawiścią i bólem.
I nagle zerwał się z fotela, byłem przerażony zawartością jego umysłu...nadeszła owa magia! Cholerne wpojenie, o którym zapewne nie miał bladego pojęcia, stał tak i dygotał. Byłem w stanie wykrztusić z siebie tylko „ Aaa..” Nie myśląc, co robię rzuciłem się do stolika i wyjąłem z szuflady kluczyki rzucając plik w jego stronę, na szczęście nie był na tyle otępiały i złapał je machinalnie rzucając się do ucieczki. Nie obchodziło mnie, dokąd się uda, ale w zakamarkach mojego mózgu ostrzegałem go by mój aston martin vanquish wrócił bez chociażby jednej rysy.
Czy Bella wiedziała, co się wydarzy? Oddała swoje życie za Jacoba i Renesmee? Za ich miłość? Za to niedorzeczne wprost wpojenie?
Niby wszystko układało się w dziwną logiczną całość...Ale jednak...Chciała go zabić, gdy tylko dotarła do niej ta wiadomość! Gdy tylko stała się nowonarodzonym wampirem!
* Breaking Down - Stephanie Meyer.
Była tak pełna opanowania, zrównoważona i zapobiegliwa w tej nowej sytuacji, w jakiej się znalazła. Była jednak zwyczajną sobą, pomijając przerażający kolor oczu, nowe ulepszone zmysły i jej o wiele lepszą koordynację ruchową.
Zapomniała jednak w imię, czego poświęciła swoje ludzkie ”ja”, a ja się cieszyłem, gdy rzuciła mu się do gardła. Gdyby nie Seth wszystkie moje zmartwienia odnośnie córki zapewne nie miałyby miejsca.
Jakim ja byłem egoistą! Bella umierałaby po wieki z rozpaczy - żyjąc z poczuciem odrazy do samej siebie, tak jak ja umierałem obawiając się o jej stan.
Z domu rodziców nie dobiegały mnie żadne alarmujące wołania, nie słyszałem również szlochu i lamentów najdroższej mi żony. Udało im się opanować sytuację! Podniosło mnie to na duchu na tyle by móc się uśmiechnąć do córki.
` już jest lepiej Nessi'
- Wiem! - odparła otwierając drzwi.
***
Bella spała spokojnie całą noc, spała...A ja rozmyślałem ciężko nad tym, co nas czeka, co widziała w swoich wizjach i czy udało się jej zmienić bieg przyszłości, która wydawała się być widziana w czarnych barwach. Siedziałem i zagłębiałem się w swojej rozpaczy.
Byłem z lekka zaniepokojony faktem, iż Carlisle pod moją nieobecność posunął się do podania mojej ukochanej środków uspakajających nie wiedząc, jakie skutki przyniosą. Teraz leżała spokojnie, oddychając miarowo, ale co jeśli miała się już nie obudzić? Na nowo czekał mnie koszmar niewiedzy? Czy dawno już nie umierałem z obawy o jej życie niosąc ją z lasu przy rzece na drżących z niepokoju dłoniach? Co lub kto skazywało nas na jeszcze większe potępienie? Czułem się niczym skrępowany linami jeniec własnego losu. Byłem w stanie wyobrazić sobie nawet widok piekła, który nieznacznie różnił się od obrazu otaczającego mnie obecnie, ale była jeszcze przy mnie Bella, byłem w czyśćcu, czekałem na wieczne potępienie albo na przebaczenie. Jeśli ona przeżyje to wszystko, co jej zgotowałem, będzie dla mnie wybaczeniem. Jeżeli umrze - z nią umarłoby dla mnie wszystko - sam rzucę się w najgłębsze czeluści ogni piekielnych w Volterze.
- Jacob!!!! - jej błagalne i rozpaczliwe wołanie przeszyło dogłębnie mój obolały umysł. Wołała jego - nie mnie, swojego męża, swojego obrońcę.
- Jacob!!! - wołanie przez sen powtórzyło się, poczułem jak wbijam się z żalu głębiej w łóżko - Ratuj Edwarda! Ratuj moją rodzinę!!! - nigdy nie słyszałem by ktoś mógł wydawać z siebie tak żałosne jęki. Ścisnęło mnie w gardle na sam dźwięk jej głosu. Bardzo cierpiała, nie byłem nawet w stanie wyobrazić sobie jak bardzo! Co działo się w jej umyśle skoro zmuszona była błagać tego psa o ratunek dla mnie? Miałem ochotę ją brutalnie obudzić z dręczącego koszmaru, w jakim tkwiła. Słońce delikatnie wynurzało się już oznajmiając, że nadszedł świt. Była to odpowiednia pora by zakończyć jej nocny niepokój. Nie mogłem dłużej pozwolić sobie na przypatrywanie się jej wewnętrznym katorgom.
Delikatnie szturchnąłem jej ramię, co nie przynosiło zamierzonych skutków. Kolejne razy i brak jakiejkolwiek reakcji, jakby była zamknięta w klatce, do której nie miałem klucza.
- Spoliczkowanie pomaga! - dobiegło mnie ciche szeptanie Rosalie. Stała w drzwiach przypatrując się moim mozolnym staraniom. Posłałem jej gniewne spojrzenie. Nie byłem jednak na nią wzburzony, nie przyszła w złych intencjach.
- Nie będę bił własnej żony! - syknąłem.
Podeszła bliżej, po czym usiadła na drugim brzegu łóżka wpatrując się w śpiącą dziewczynę ze współczuciem. Ten widok w dziwny sposób mnie zaniepokoił, moja siostra nigdy nie darzyła mojej żony pozytywnymi uczuciami, a już na pewno nie oczekiwałem po niej współczucia.
` Wiesz Isabella powiedziała mi coś wczoraj...Kiedy pobiegłeś do La Push z Quilem...Bardzo przepraszała mnie, że nie pomogła mi w Rochester. Edward ona chyba naprawdę postradała zmysły!'
Musiałem przybrać dziwny wyraz twarzy słuchając jej mentalnych wyznań gdyż patrzyła na mnie w taki sposób jakbym i ja je postradał. Ale ja wiedziałem...Moja Bella nie była wariatką!
- Rose dzieją się dziwne rzeczy, ale zapewniam Cię ona jest normalna! Jeśli przepraszała Cię za coś, czego nie mogła zrobić zapewne tak było! - wycedziłem przez zęby - I nie waż się określać jej mianem psychicznie chorej! - wbiłem w nią pogardliwe spojrzenie.
I kolejny raz posłała mi pełne obaw o moje umysłowe jestestwo spojrzenie.
- Cholera nie bądź tempa Rose! - traciłem cierpliwość - Uwierzysz jak Ci powiem, że żyjemy w Forks tylko dzięki niej!? - wskazałem dłonią na nieświadomą naszej rozmowy dziewczynę.
Hale wywróciła oczyma.
- Zapytaj Nessi, co widziała w domu Blacków! - syknąłem gniewnie, była taka ograniczona w tej swojej płytkiej powłoce.
- Żal mi was obojga - wzruszyła ramionami z politowaniem wymalowanym na jej pięknej twarzy.
` gdybyś była tak mądra jak piękna jesteś'
Pokiwałem głową nieznacznie wodząc wzrokiem za wychodzącą blondynką.
Minęła się z Carlislem, który uśmiechnął się lekko.
- Wejdź - westchnąłem odpowiadając tym samym na jego nieme pytanie. Cieszyłem się z jego przyjścia, tylko on jeden mógł mi pomóc, mógł zrozumieć i co najważniejsze nie uznałby mnie za niepoczytalnego.
- Eleazar wyjechał - powiedział niepewnie zajmując miejsce na łóżku, które przed chwilą zajmowała jego córka.
Spojrzałem na niego zaintrygowany, starał się o tym nie myśleć, chciał abym usłyszał to głośno i wyraźnie, osobiście.
- Poleciał wczoraj do Volterry!...
- Co? - weszłam mu w słowo za co skarcił mnie spojrzeniem - Przepraszam.
- Przypomniał sobie o słowach Belli z jej snu! Te o sprzedaniu krwi i o wybaczeniu. Był niemal pewien, że już to gdzieś widział i skojarzył kamienną tablicę w lochach Volterry, bardzo starannie strzeżoną tajemnicę. Widział ją tylko raz, gdy razem z Markiem poszli po jakiś relikt, Volturi zjeżył się widząc, że Eleazar poznał treść zapisu, jednak nie zabili go, bo był zbyt ważny dla Ara - ojciec starał się opowiedzieć mi wszystko dokładnie, ale nie bardzo pojmowałem, do czego dąży.
- I co było tak ważnego w tym kamieniu? - może nie bardzo to wszystko pojmowałem, ale moja ciekawość była wręcz niezdrowa.
- Stara legenda - usłyszałem na wpół przytomny głos swojej ukochanej było jednak w nim coś niepokojącego - Carlisle on nie powinien był tam jechać! - dodała kryjąc twarz w dłoniach - Nie powinien, nie powinien, nie powinien!
Wymieniliśmy z ojcem zaniepokojone spojrzenia.
- Coś się stanie? Bello czy coś mu się stanie? - Carlisle ujął jej dłonie próbując wyswobodzić z nich jej twarz, płakała, cicho kwiliła.
- Nie! Nie teraz! Przez niego wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo! - szlochała - Gdzie Renesmee? - to pytanie wypowiedziała jednak z zatrważającym niepokojem.
- W domu! Nie wyjechali! - odpowiedziałem spokojnie - Wszystko jest dobrze! - posłałem jej najcudowniejszy z uśmiechów, na jakie mnie było w owej chwili stać.
- Czego Zafrina chciała od mojego dziecka? - wbiła we mnie nieprzeniknione spojrzenie, wkradła się w mój umysł - Jak to umiera? - wstrzymała powietrze w płucach by z ciężkim westchnieniem wypuścić je na zewnątrz.
- Nie wiem! Nikt nie wie!
Zamknęła oczy starając się nad czymś skupić, jej dawna zmarszczka między brwiami zaczęła delikatnie podrygiwać.
Własnym oczom nie wierzyłem, czułem jak moje usta rozdziawiają się delikatnie...po środku pokoju stał Kajusz dzierżąc w dłoni ten sam przedmiot z bogato zdobionego złota, którym zadał ostateczny cios Irinie. Wbił go Nahuelowi prosto w jego żywe, bijące serce.
- Kajusz myśli, że Nahuel i Nessi stworzą nową rasę i zdetronizują Volturich!? - w takich momentach, gdy naginała w ten dziwny sposób swoją tarczę, mogłem swobodnie przemierzać bezkres jej umysłu.
I nagle wszystko znikło.
- Nie próbuj kolejny raz czytać mi w myślach Edwardzie to bardziej niebezpieczne niż myślisz! To, co kryje się w moim umyśle jest przekleństwem i sama muszę unieść jego ciężar! - warknęła na mnie, naprawdę warknęła, myślałem, że się przesłyszałem, ale jednak.
- Bello jestem Twoim mężem! Twoje brzemię jest i moim! - odparłem stanowczo, byłem zawiedziony, że nie postrzega Nas jako jedność.
- Jestem mordercą! Wymordowałam Was wszystkich Edward, lecz sama umrzeć nie mogłam! - wybuchła w złości - Nie było Was! Tylko ja i Jacob! Jak w jakimś pogmatwanym cholernym horrorze! Rozumiecie? Opiekujecie się własnym katem! - jej słowa sprawiły, iż poczułem jakby ktoś wbił mi w serce zardzewiały sztylet, a serce moje z kamienia bynajmniej w owej chwili nie było! Ileż razy ona musiała czuć się w ten sam sposób? Jak wiele razy ja wmawiałem jej, że jestem mordercą? Że mogę być jej własnym katem? W myślach wsadzałem swoją głowę pod gilotynę i raz za razem opuszczałem ostrze. Jakim bezdusznym stworzeniem byłem?! Wampirem - egoistą!
- Kocham Cię! A teraz mnie posłuchaj uważnie! Byłaś w La Push w swoich wizjach? - starałem się przybrać spokojny, melodyjny głos. Bella mówiła o tym „ mącenie w głowie”. Starałem się tego nie robić, ale to był jedyny wypróbowany i zawsze skutkujący sposób by nakłonić ją do czegoś i mieć pewność, że nie odmówi.
Rzuciła mi karcące spojrzenie, wzruszyłem tylko ramionami, wiedziała, że nie miałem wyjścia i musiałem uciec się do akurat takiego postępku.
- Skąd wiesz? - znalazła się nagle w pozycji stojącej, przykucnęła i chwyciła za kołnierz mojej koszuli - Edward skąd wiesz o La Push? Wychwyciłeś to w mojej głowie? - zaczęła mną potrząsać, poirytowało mnie jej zachowanie, ale siedziałem tylko i poddawałem się kolejnemu potrząsaniu.
- Nie - wbiłem wzrok w jej uda - Przypomniałem sobie o tym biegnąc do Jacoba i Nessi wczoraj. Nie uwierzysz, co Billy pokazał nam w swoim domu! - dodałem.
Ojciec nie poznał jeszcze tej historii, więc musiałem kolejny raz patrzeć na kolejne rozdziawiające się ze zdziwienia usta.
- Co Ci pokazał?
- Rysunek, który naszkicował Ephraim! Nie umiem tego wytłumaczyć, ale byłaś na nim! - wyjaśniłem.
Nastała chwila dość niewygodnej ciszy, osobiście nie przepadałem za czymś takim,
- Nie jestem wariatką! - miałem ochotę wybuchnąć śmiechem. Reakcje mojej żony poniekąd rozkładały mnie na łopatki, zawsze nieodgadniona.
Ta myśl dodała jej zapewne wiary w siebie, ponieważ dostała słowotoku. Gestykulując dłońmi opowiadała nam swoje dwa dni w śnie. Sama nie była pewna czy to była jawa czy sen? Czy jedno wplecione w drugie, w tamtej chwili nie miało to najmniejszego znaczenia. Słuchałem jej z zapartym tchem jak opowiadała o Rosalie próbującej ludzkiego jedzenia, co było tak bardzo w jej stylu - maniakalna wręcz chęć stania się śmiertelnikiem!, o prezydenckiej limuzynie ( i tutaj zacząłem mieć dylemat! Ja naprawdę chciałem sprowadzić dla niej tego cadillaca, wpłaciłem nawet pokaźną zaliczkę!), o Nahuelu i naszym wyjeździe do Brazylii, o jej „matowej” skórze i podpaleniu Amazonki. Moje nastroje podczas tych opowieści były różne, raz miałem ochotę śmiać się na głos to znowuż z wyczekiwaniem i zdenerwowaniem czekałem na wzmiankę o wymordowaniu nas, ale nic takiego nie usłyszałem.
- Powiedziałaś nam wszystko, Bello? - spojrzałem na nią niepewnie czego od razu pożałowałem, bo na nowo zrobiła się osowiała.
` kretyn, idiota, palant'
Zbeształem się w myślach.
- Oskarżasz się o wampirobójstwo, ale jedynym niepokojącym faktem, który usłyszałem dziś z Twoich ust było wtopienie Rosalie w domino drzew! - uśmiechnął się łagodnie Carlisle - Bello kochanie możesz nam o wszystkim powiedzieć! - dodał z tak wielką czułością, że sam miałem ochotę zwierzyć mu się ze swoich problemów a miałem ich trochę w zanadrzu.
- Nie widziałam tego ani nie zrobiłam w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale wiem...Wiem, że przeze mnie wasza egzystencja jest zagrożona! - wymamrotała.
- Bello to tylko Twoje przypuszczenia! Weź pod uwagę, że wizje Alice były subiektywne, Twoje zapewne też takie są! - pocieszał ją doktor - Mam własną hipotezę na to wszystko! - dodał wstając rześko, był czymś zafascynowany, jak to u mojego ojca często bywało, nakręcił się!
- Hipotezę? - żachnąłem się odgarniając dłonią włosy do tyłu, ciekaw byłem jaką toż teorię znowu postawił. Doigrałem się, potraktował mnie jak powietrze i dalsze słowa kierował do mojej żony, na mnie oczywiście nie zwracając najmniejszej uwagi.
Kopnąłem się mentalnie w brzuch.
- Bello myślę, że przejmujesz dary utalentowanych wampirów, które znalazły się w obrębie Twojej tarczy! - przyklękiwał przy niej wbijając w moją żonę to swoje sławienie nieprzeniknione spojrzenie zawsze spokojnego i tolerancyjnego Carlisle'a Cullena.
Poczułem się jak małoznacząca drobina kurzu unosząca się w powietrzu - ironizując - wprost rewelacyjnie rzekłbym! Dlaczego zawsze w najmniej odpowiednich momentach musiałem stawać się idiotą?
- Nie wiem Carlisle!? - westchnęła zatapiając się gdzieś w zakamarki swojego umysłu jakby szukała tam odpowiedzi.
Zamarła, jej oczy zwęziły się złowieszczo, wyglądała na jakby przerażoną? Nie wiem, pierwszy raz widziałem u niej taki wyraz twarzy.
- Masz rację! - zeskoczyła z mebla, zrobiła jedno okrążenie wzdłuż pokoju i doskoczyła do okna odsłaniając kremowe zasłony - Jeśli wychodząc na słońce nie będę iskrzyć uznam Twoją hipotezę za niepodważalną! - uśmiechnęła się wesoło, tak jakby przed zaledwie paroma minutami nie zanosiła się potwornym szlochem. Czy oby na pewno nic z nią nie było? Gdybym nie znał Belli tak dobrze uznałbym, że faktycznie czas najwyższy przyodziać ją w biały kaftan i zamknąć w pokoju bez klamek. Moja żona jednak zachowywała się nieprzewidywalnie, była nieodgadniona, fascynująca, taka była zawsze! Taką ją pokochałem.
Ucieszył mnie jej entuzjazm, ale w połączeniu ze skwapliwością Carlisle'a stawało się to poniekąd mdłe.
Otworzyła okno z impetem zapominając najwyraźniej, że siła jej wampirzej natury nie osłabła, hmm, miałem nadzieję, że rodzice nie wliczą nam w koszta pobytu w ich domostwie wyrwanej ot tak sobie dla przyjemności, okiennicy.
- Przepraszam! - pisnęła wbijając zażenowane spojrzenie w sprawych rozmiarów prostokąt trzymając go za srebrną klamkę w prawej dłoni
- Nic się nie martw kochanie! Edward zaraz to naprawi! - uśmiechnął się do niej słodko, mi z kolei posyłając ciężkie spojrzenie typu „ synu, koniec i kropka”. Dał mi jasno do zrozumienia, że moja obecność będzie zbyteczna.
- Przepraszam ojcze! Nie chciałem być wobec Ciebie nieuprzejmy!
- Wiem i rozumiem!
Wywróciłem oczyma, no tak zawsze wszechwiedzący i tolerancyjny. Zabijało mnie to czasami! Powinien był nawrzeszczeć na mnie, wyzywać, ale nie! On zawsze był na „tak”, oaza niekończącej się cierpliwości.
- Co nie zwalnia Cię synu z obowiązku wstawienia okna z powrotem! - uśmiechnął się cynicznie - Chodź Bello słońce budzi się do życia! - wyjął jej z dłoni okno i wręczył mi uśmiechając się przy tym w maniakalnym zadowoleniu.
` dostałem karę?'
Cóż doktor wydawał się również ewoluować w pewnym sensie, ukarał mnie. Rzuciłem szybkie spojrzenie na przedmiot trzymany w ręce i prychnąłem
` ukarany!'
Gdyby nie fakt, iż cały wszechświat karał mnie od miesiąca za wszystkie moje występki, chyba potrafiłbym się nawet dziecinnie wprost cieszyć z tego gestu ojca.
Na trawniku stała już delegacja rodziny Cullen, świadkowie - tak ich określiłem - Belli. Wszyscy w zgodzie ze swoją naturą przyćmiewali blaskiem najjaśniejsze promienie słońca. Moja żona stała schowana labilnie w cieniu werandy, pełna obaw wyciągnęła dłoń w stronę granicy wyznaczonej między jasnością a bezpieczną ciemnią. Wahała się cofając raz po raz dłoń w swoją stronę.
- Bella daj spokój! Jak się nie będziesz mienić to Alice z pewnością ma u siebie kilogramy brokatu!?! Nie będziesz odstawać od reszty jak Cię w nim wytarzamy!
Emmett był załamujący! Miałem ochotę przetrącić mu kark za te żarty nawet, jeśli miały jakoś podnieść na duchu moją ukochaną. Uśmiechnęła się najwyraźniej rozbawiona tą obietnicą.
Miałem ochotę podbiec i przytulić ją do piersi dodając tym samym otuchy, ale powstrzymałem się i nadal szpiegowałem ukryty za oknem jadalni, która faktycznie służyła nam jako sala konferencyjna. Wiedziałem, że słyszy każdą moją myśl.
` Jestem z Tobą! Nie przejmuj się hipotezami!'
I zrobiła pewny krok do przodu uśmiechając się szeroko, ten uśmiech należał do mnie! O tym też dobrze wiedziałem.
I mogłem ujrzeć odbicie swojej żony z sześciu różnych perspektyw.
Emmetta - rozbawienie
Rosalie - obrzydzenie i furię
Jaspera - obawę
Alice - maniakalne zadowolenie
Carlisle'a - satysfakcja
Esme - miłość
Naprawdę mogłem nie patrzeć w jej stronę i wiedzieć, że jej skóra nie zdradza, kim jest naprawdę, kim była, kim będzie? Nie ważne, jaka się stawała, była po prostu moją żoną.
- Alice to gdzie masz ten brokat, bo dziewczyna wygląda niezdrowo!? - tubalny rechot Em'a rozszedł się echem.
Moją uwagę przykuło jednak coś innego, coś ważniejszego niż chęć rzucenia w brata jabłkiem, które trzymałem w dłoni. Z szosy na żwirową drogę zjechało auto.
Czekała nas niezapowiedziana wizyta komendanta Swana, co było dość podejrzane zważywszy na wczesne godziny poranne i wykonywany przez niego zawód.
Nikt z nas nie widniał w policyjnych kartotekach, więc nie mieliśmy się, czego obawiać; teoretycznie powinno tak być, w praktyce bywało naprawdę różnie! Szczególnie od momentu „ śpiączki” jego córki był naprawdę męczącym gościem, zaliczanym do tych, których chciałoby się widzieć przy wyjściu w momencie wejścia.
Wkrótce wszyscy dołączyli do mnie siadając na krzesłach przy długim, owalnym, mahoniowym, stole. Czekała nas mała narada.
- Renee przyjedzie do nas za cztery godziny! - Alice zaparła się dłońmi o blat stołu wbijając w nas swoje zaniepokojone spojrzenie.
- Za cztery i pół! Będzie burza - uśmiechnęła się Bella z niepewną miną, nie chciała zapewne podważać wizji Alice, po czym powiedziała coś, co sprawiło, że wszyscy wybuchliśmy niepohamowanym chichotem - Co Renee tu jedzie???
Nasza druga w rodzinie wróżka zorientowała się, że właśnie przewidziała przyjazd swojej matki! Sądząc po jej minie nie spodziewała się tego w ogóle. Wszyscy nie byliśmy gotowi na spotkanie z jej matką, która była bardzo spostrzegawczą kobietą, lekkomyślną, ale cholernie spostrzegawczą!
Gdyby postawić matkę i córkę obiektywnej ocenie, to Bella była tą odpowiedzialną i dojrzalszą emocjonalnie, w co trudno było uwierzyć biorąc pod uwagę jej decyzje sprzed kilku lat. Według mnie były stanowczo nieodpowiedzialne, ale całym sobą dziękowałem, iż podjęła takie a nie inne, dobrze wiedząc, że przyjdzie mi za to wszystko kiedyś zapłacić! Gdyby wszystkie karty kredytowe, akcje i konta mogły wykupić moje winy bez słowa mógłbym żyć jak żebrak, na skraju nędzy. Jednak to nie działało na takich zasadach, a szkoda.
` jedzie tu, jedzie tu, jedzie tu!!!!!!'
Wydzierały się mentalne usta Charliego w momencie gdy wpadł do naszego domu nie fatygując się nawet by zapukać, chociażby z należytej grzeczności.
Spojrzeliśmy na siebie z Bellą i uśmiechnęliśmy się do siebie nieznacznie, wręcz piskliwe wrzaski jej ojca przyprawiały nas o mentalny ból głowy, bynajmniej mnie, ale sądząc po minie mojej żony...o tak ona też miała migrenę!
- Ona tu jedzie! Renée tu jedzie! - spojrzał na nas swoimi brązowymi oczyma, dłonie zaparł o blat stołu - Bella co z Tobą? - przymrużył powieki niczym polujący drapieżnik, on tez był dobrym obserwatorem, nie tak dobrym jak jego była żona, nie zauważał bowiem moich nocnych odwiedzin u swojej córki. Nigdy za mną nie przepadał, ponieważ nie raz dałem mu ku temu powody( i tu wymierzyłem sobie kolejny mentalny policzek) i nie zdziwiła mnie jego reakcja, kiedy wbił we mnie swoje piorunujące spojrzenie.
` Bella znowu płacze przez tego skurczybyka!'
Wywróciłem oczyma, brakowało mi jeszcze do pełni szczęścia uśmiercającego mnie teścia, którego myśli zbyt niebezpiecznie jak na mój gust krążyły koło jego kabury.
I byłem w stanie sobie wyobrazić jak Carlisle go defibryluje zaraz po tym jak kula wystrzelona z rewolweru komendanta odbija się od mojej piersi z impetem uderzając o stojący na naszym mahoniowym stole wazon z kwiatami. Więc posłałem pełne błagań spojrzenie mojej żonie by coś z tym swoim ojcem zrobiła! Na szczęście czytała w jego zakręconej głowie i nawet moje nieme prośby były zbędne.
- Tato to tylko alergia! - westchnęła przecierając machinalnie swoje czerwone napuchnięte oczy.
` Alergia!?!' prychnął nie spuszczając mnie z oczu, jakbym był jakimś niebezpiecznym przestępcą, owszem byłem niebezpieczny, ale nie byłem bandytą!
- Tak! To właśnie alergia! Alice kupiła jej jakiś nowy krem pod oczy...I sam wiesz jak to jest z tymi kobietami! - ujął go za ramię Carlisle - Nic się nie martw, z medycznego punktu widzenia nic jej nie jest! - dodał wskazując mu miejsce na sofie by spoczął.
- Napijesz się czegoś Charlie? - Esme posłała mu jeden ze swoich czarujących uśmiechów, od których mężczyznom robiło się wprost słabo.
Nawet niewidomy, głuchoniemy kaleka zorientowałby się, że coś jest nie tak! Niby Bella była beznadziejną aktorką, ale teatrzyk mojej rodzinki, który właśnie odstawiali był żenujący. Normalni ludzie, cóż wampiry również, powinni się byli chorobliwie wręcz zainteresować nowiną, z którą wleciał tu na ustach!
„ Renée tu jedzie”
Co zabrzmiało prawie jak „ Ratuj się, kto może?!!”
Fakt niezbity, czekały nas kłopoty! Kłopoty w postaci mojej teściowej i jej sposobności odbierania obrazu świata bez jakichkolwiek zakłóceń. Przenikliwość - o tak to słowo opisywało ją wprost idealnie. Pierwszy raz uświadomiłem to sobie, gdy byłem z Bellą na Florydzie wykorzystując tym samym jej prezent urodzinowy od Esme i Carlisle'a.
Tradycyjnie, jak to miałem w zwyczaju - kontrolować sytuację, podsłuchiwałem na bezczelnego rozmowę mojej dziewczyny i jej matki, kiedy to w niedzielę o poranku poszły na spacer po plaży. Chciałem im bardzo towarzyszyć, ale były dwa powody, dla których niestety nie mogłem! Po pierwsze pogoda panująca w tym rejonie stanów - ironizując - moje iskrzące w promieniach słońca ciało na pewno nie rzuciłoby się nikomu w oczy! Na szczęście miałem wymówkę w postaci pisania zaległej pracy semestralnej by nie musieć paradować po ulicach i plażach słonecznego miasta. Po drugie wiedziałem, że matce i córce należy się troszkę prywatności, osobności. Moje maniactwo mogłem ograniczyć jedynie do owego bezczelnego podsłuchiwania, było to owszem karygodne, ale i wielkim osiągnięciem dla mnie! Puściłem Bellę samą bez mojej namacalnej ochrony! To był jakiś postęp. Niewątpliwie rzecz jasna nie powiedziałem jej o tym, bo to byłoby upokarzające! A ja nie lubiłem ranić mojej dziewczyny! Nie żebym lubił robić to teraz!
Śledziłem ich rozmowę dla zaspokojenia swojej potrzeby chronienia ukochanej, bez zagłębiania się w temat ich dialogu, miałem zamiar wychwycić jedynie jakiekolwiek grożące im niebezpieczeństwo i nie zważając na nic rzucić się wówczas na ratunek. Jak na Edwarda Cullena - Obrońcę uciśnionych - przystało!
Jednak słowa Renée odnośnie mnie i jej córki sprawiły, że oddałem się namiętności impertynenckiego wręcz dobijania się w jej myśli i słowa.
- Martwię się o Was, o Ciebie i Edwarda - na jej słowa, aż zamarłem.
- Och - po reakcji Belli byłem niemal pewien, że poznała nasz sekret, że wiedziała już, kim jest chłopak jej córki, w tamtej chwili szlag trafił długopis podarowany mi przez ojca ( dla zabicia czasu naprawdę zacząłem pisać tę nieszczęsną pracę semestralną), skruszyłem go odruchowo w dłoni.
Przez ostatnie dwa dni praktycznie jej nie dotykałem, starałem się nie rzucać w oczy, nawet mało się odzywałem.
- Zachowujecie się jakoś dziwnie - jej ton głosu był jakby przepraszający, dokładnie taki sam jak Carlisle'a, kiedy próbował mnie wypytywać o życie prywatne - On Ci się tak przygląda. Tak intensywnie jakby był Twoim ochroniarzem, gotowym w każdej chwili osłonić Cię własnym ciałem przed strzałem, czy coś w tym rodzaju.
Wywróciłem oczami rozbawiony, Renée zdawała się posiadać jakiś dar przenikania w emocje - z Jasperem tworzyliby zapewne niezły duet.
Moja dziewczyna na to stwierdzenie tylko się zaśmiała, zbyt sztucznie moim zdaniem.
Zapytała jedynie - Czy to coś złego?
- Nie, jasne, że nie. - sądząc po tym z jak wielkim trudem było dobierać jej słowa wywnioskowałem, że dla niej ta rozmowa też jest niezręczna - Ale... po prostu... to takie niezwykłe. Nie tak postępują chłopcy w jego wieku (uśmiechnąłem się szerzej). Jest taki... ostrożny ( o tak ostrożny byłem! Ciekawe, co by powiedziała gdyby wiedziała jak bardzo krew jej dziecka kusi mnie do niecnych występków?). Odnoszę wrażenie, że nie rozumiem do końca, o co chodzi w tym waszym związku. Jest tak, jakby łączyła was tajemnica, którą ukrywacie przed światem.
( Właśnie! Cholernie dobrze to ujęła! Ja - wampir, Bella - napalona, chęcią stania się wampirem, człowiek! I jak tu się z tym obnosić?)
- Oj, mamo, masz jakieś omamy! - moja dziewczyna starała się zachować naturalny ton głosu. Ileż razy już powtarzałem jej, że swoim aktorstwem nie podbije Hollywood?! Była beznadziejna, jeśli miała przed kimś sekrety!
- Nie tylko Edwarda to dotyczy - ( `a to ciekawe' pomyślałem nadstawiając ucha bardziej) - Żałuj, że nie możesz zobaczyć, jak sama się z nim obchodzisz.
- A jak się z nim niby obchodzę?
` właśnie, jak się niby ze mną obchodzi?'
Obserwacje mojej przyszłej teściowej naprawdę mnie zaintrygowały! Słuchałem, zatem nadal w wielkim skupieniu.
- Bezustannie dostosowujesz się do jego ruchów, najwyraźniej zupełnie automatycznie. Wystarczy, że odrobinę się przesunie, a Ty dosuwasz się zaraz do niego ( och gdyby widziała ją w akcji, kiedy mnie całuje!), odpowiednio dopasowujesz swoją pozycję ( moje myśli zaczęły podążać w niezdrowym kierunku, ta gra skojarzeń). Jesteście jak dwa magnesy... albo nie, nie jak magnesy - jak ciało niebieskie z satelitą. Jesteś jego satelitą. Jeszcze nigdy nie widziałam czegoś takiego.
`jak ciało niebieskie z satelitą? Ładnie to ujęła' przygryzłem dolną wargę w zadumie.
Kolejne tematy ich rozmowy nie wzbudziły we mnie zaciekawienia, więc powróciłem do pisania, uprzednio jednak porywając jedno z piór z biurka Renée, które oczywiście oddałem. Nie byłem i nie jestem kleptomanem! Jedyne, co kiedykolwiek zabrałem ze sobą bez pytania był kapsel od butelki - pamiątka kolacji, naszej „ pierwszej randki” w Port Angeles.
W chwili, gdy ja powracałem pamięcią z Florydy, debata rodzinna przeniosła się z jadalni do salonu i rozkręciła na całego.
- Jak mogłeś Jasper zapomnieć o naszych dyplomach? - dobiegł mnie jęk mojej żony.
Skierowałem swoje kroki do pomieszczenia obok.
- O niczym nie zapomniałem Bella! Czy ktoś mi kazał w ogóle coś takiego załatwiać? - odparł niezadowolony - Już na to za późno! - dodał wzruszając ramionami.
- Po co ona tu leci? - kolejny jęk.
- To Twoja matka! - oburzył się komendant Swan - Ale masz rację mogła uprzedzić nas parę dni wcześniej! A tak, zadzwoniła z lotniska z rozanielonym głosem informując, że przyjeżdża na tydzień! - zacisnął pięści.
- Na ile? - Bella zachłysnęła się powietrzem.
Emmett parsknął śmiechem. Gdyby Twoje życie zamieniło się w ruinę ten na pewno potrafiłby wyciągnąć z tego zabawną konkluzję.
Wszyscy posłali mu spojrzenie typu „ Em - zamknij się”.
- Gdzie Ona się chce w ogóle zatrzymać? - spojrzałem z nieukrywaną ciekawością na Charliego.
- U was - mina mu zrzedła - Jakoś się wygadałem, że dostaliście od rodziców dom w prezencie ślubnym.
- Dzięki tato!
- Ty się lepiej zastanów jak wyjaśnisz jej swój wygląd! Nosisz kontakty? - przyjrzał się uważnie twarzy córki, jej oczy musiały dopiero dziś zmienić kolor, zauważyłbym wcześniej taką zmianę.
- Tak, jakoś wzrok mi się pogorszył! - próbowała ukryć swoje zmieszanie.
- Może przez to tak Ci oczy puchną? Weź lepiej to wyjmij Bell's! - brunet nachylił się nad córką chcąc jej w tym co najmniej pomóc.
Alice spojrzała na mnie przerażona.
I stało się coś, co pięć lat temu mogło się naturalnie przydarzyć...ale pięć lat temu! Nie teraz! Nie w tej chwili! Cholera!!!
Patrzyłem na tą scenę nie mogąc się poruszyć, jakby mnie ktoś wmurował w żelbet. Bella atakująca ojca, Rosalie atakująca, Bellę, Emmett wypychający przez okno dziewczyny, Alice dopadająca do Charliego, Carlisle biegnący do swojego gabinetu, Carlisle wracający z gabinetu ze swoją lekarską torbą, Jasper trzymający się kurczowo ściany, ściana krusząca się pod wpływem siły uścisku Jaspera, zakrwawiony Charlie, Jasper puszczający ścianę, Jasper rzucający się na krwawiącego Charliego, Alice odpychająca Jaspera, Carlisle odpychający Alice odpychającą Jaspera, Esme odpychająca Carlislea, który nadal odpychał Alice odpychającą Jaspera, Emmett wpadający z impetem przez okno, Bella wpadająca za Emmettem z dłonią Rosalie w zębach, Bella wrzeszcząca „ czy ktoś jeszcze chce mnie uderzyć”...
- Ładnie pachniesz tato! Tak jakby bułeczkami cynamonowymi! - rozległ się dziwnie rozanielony głos mojej żony.
Nie namyślając się długo rzuciłem się do sofy.
`Edward stój'
Piskliwy głos rozbrzmiał w mojej głowie
`Fałszywy alarm!'
To była Alice!
Miałem ochotę rzucić się do jej małego gardełka. Stałem nad Charliem z rozłożonymi ramionami by go pochwycić. Odchylił głowę i uniósł brew nie ukrywając swojego zdziwienia moim zachowaniem.
- Edward dobrze się czujesz?
- Chyba raczej nie! - wycedziłem przez zęby - Zapewne nie uwierzysz jak Ci powiem, że chciałem Cię przytulić? - dodałem przyciągając ręce do tułowia.
- Nie! - uciął szorstko nadal patrząc na mnie jakbym postradał rozum.
- Więc powróćmy do tematu Renée! - odparłem posyłając Alice mordercze spojrzenie.
` Przepraszam'
Kolejne mordercze spojrzenie.
Do końca narady nie zabrałem słowa. Zmuszałem się do zachowania spokoju, co było bardzo trudne zwarzywszy na litanie przeprosin ze strony Alice. Wiedziałem jedno - do końca dania znienawidzę słowo „ przepraszam”.
Charlie na szczęście nie zaszczycił nas swoją obecnością na długo. Jęknąłem cicho z radości, kiedy wezwano go do wypadku samochodowego. Stare przysłowie głosiło „ Gość w dom, Bóg w dom”, ale jedno i drugie ni jak się miało akurat do naszego domostwa. Gości nie mieliśmy za dużo, a więc i Bóg nigdy tu nie zaglądał. Bynajmniej goszczenie Charliego nie należało do najciekawszych, gęsta atmosfera dosłownie dawała się wówczas kroić nożem.
- Jak spławimy Twoją matkę? - Swan ledwo zdążył wsiąść do radiowozu, a Emmett podniecony gorączkową atmosferą doskoczył do mojej żony.
- Nikogo nie będziemy spławiać Emmett! - skarcił go Carlisle - A teraz Edwardzie czekam na wytłumaczenie!? - spojrzał na mnie z powątpiewaniem dla mojego rozumu.
- To przez nią! - syknąłem wbijając tępe spojrzenie w skuloną na fotelu Alice.
Wszyscy przenieśli swoją uwagę na winowajczynię mojej kolejnej klęski na drodze zięć - teść.
- Miałam wizję! - zakryła swoją drobną twarz dłońmi. Nie lubiłem, kiedy tak robiła, wywoływała tym u mnie współczucie. Manipulantka wiedziała o tym!
- Jaką? Ja nie miałam żadnej! - Bella jak to zwykle bywało usiadła obok swojej przyjaciółki i pogłaskała ją po głowie - Alice!!!! Nie mogłabym!
- Na głos proszę! - miauczał Em poirytowany - Jak nie Edward to Ty!?
- Alice widziała jak rzucam się na ojca! Potem Rose na mnie, na nas Em...odgryzłam dłoń Rosalie? - spojrzała na przyjaciółkę z rozbawieniem.
Hale warknęła urażona, fakt, tej nie było do śmiechu!
- Myślałem, że nie masz wizji odnośnie Belli? - Jasper uniósł prawą brew, a jego oczy zwęziły się podejrzliwie.
- Bo nie ma! Martwiła się raczej o kogoś innego! - powiedziałem z taką dosadnością, że zorientował się niemal natychmiast.
Krew, krew, ludzka krew, Hale nie był jeszcze na tyle silny, by poradzić sobie ze swoim pragnieniem. Tak jak nie mógł zapanować nad sobą w dniu osiemnastych urodzin mojej ukochanej. Alice była uradowana świadomością, że może wyprawić przyjęcie - przyjęcie, które zmieniło moje życie, nasze życie, zmieniło wszystko! Jedno małe przecięcie o papier podczas rozpakowywania prezentu, myśli Jaspera, widok jak ciskam Bellą w stronę stołu. Byłem nawet w stanie poczuć jak brat zderza się ze mną, ten huk, skała do skały, jego ostre zęby stanowczo zbyt blisko mojej twarzy i ten potworny charkot wydobywający się z jego gardła.
Chciał zamordować naszego gościa.
I namacalnie czułem przerażenie mojej dziewczyny, z krwawiącym przedramieniem leżała w odłamkach szkła wpatrzona w moją rodzinę, zapewne zdała sobie sprawę, że znalazła się wśród szóstki niebezpiecznych potworów. Zająłem miejsce między nią a moim rodzeństwem warcząc ostrzegawczo. Przestałem udawać, że oddycham! Byłem w stanie zabić każdego, kto wykona choćby jeden ruch i pomyśli jak smakowicie pachnie krew mojej Belli. Tylko Carlisle zachowywał trzeźwość umysłu...
- No nie! Alice czy Ty wyobrażasz sobie Charliego jako wampira? Nawet ja nie mam tak wybujałej wyobraźni! - zachichotała brązowooka.
` To byłoby zesłaniem piekieł na ziemie'
Pomyślałem z mimowolnym uśmiechem. Charlie jako mój kompan w nieśmiertelnym życiu? Błagałem w tamtej chwili by Bóg jednak nie potępił nas aż tak bardzo.
I nagle śmiech ustał. Przyjaciółki spojrzały na siebie i zamarły. Byłem pewien, że nawiedziła je ta sama wizja. Byłem na tyle blisko, z Alice bym dostrzegł, że ta mina, ta wizja, nie oznacza niczego dobrego. W jednej sekundzie zeskoczyły z fotela i pędem rzuciły się do gabinetu Carlisle'a, dokładnie w momencie, w którym z jego komórki dobiegły nas pierwsze takty ulubionej melodii Esme. Nagrał ją sobie jako dzwonek, romantyczny gest.
Jak to było już utarte w mojej rodzinie wszyscy rzuciliśmy się do gabinetu, ciekawość była silniejsza niż przyzwoitość.
- Eleazar uciekaj! Nie masz wiele czasu! - Alice zawodziła do słuchawki - Tak mam! Już piszę! Nie muszę! Czytaj to i uciekaj! Jak się tam dostałeś? Kajusz wie, że tam jesteś!? Co Carlisle ma do tego? Jaki znowu Daniel? O czym Ty mówisz? Czytaj to do cholery Eleazar i ratuj się! - jej zawodzenie przechodziło w zrozpaczone krzyki.
` Daniel?' pomyślałem zaciekawiony. Odwróciłem się do tyłu, ojciec przybrał kamienny wyraz twarzy, co zaniepokoiło mnie dalece, a jeszcze bardziej, ( choć nie wiem czy było to w ogóle możliwe bym mógł się czuć nieporównywalnie zaskoczony) jego myśli.
` Daniel i jego Anioł Potępionych. Temat tabu! On zginie, przepadnie bez wieści jak Daniel. Biedna Carmen, to było samobójstwo z jego strony, biedna Carmen'
- NIEEEEEE!!!!! - rozpaczliwy wrzask Belli przeszył najmniejszą cząstkę mojego ciała, zdawał się wibrować w każdym zakamarku mojego umysłu.
Spojrzałem na nią przerażony. Klęczała na podłodze podpierając się rękoma. Alice upuściła telefon i znieruchomiała. Stała tak z szeroko otwartymi ustami, z których wydobyło się jedynie delikatne „ nieeeeeeee”. I zapadła grobowa cisza, bardzo dosadna kolokacja, której nawet nie przemyślałem.
Przerwało ją dopiero nasze pełne rozżalenia westchnienie, gdy moja żona zmaterializowała przed sobą bezduszny wręcz obraz.
Klęczała przed pokaźnych rozmiarów kamienną płytą, na której leżały zwłoki Eleazara, nie były to jego rozerwane szczątki, ale martwe ciało, wydawało się martwe do momentu, gdy z jego ust nie wydobyło się ostatnie słowo.
„ Renesmee”
Tajemniczy złoty relikt w bladej dłoni Kajusza wbił się z łatwością w miejsce, gdzie kiedyś, dawno temu, biło jego ludzkie serce.
Irracjonalnie nie był to moment, który wpędził mnie w zadumę na kolejne długie dni. Z miejsca, w którym tkwił „koszmarnie piękny” sztylet spłynęła stróżka krwi naszego zamordowanego przyjaciela. Krew! Z istoty, która była martwa w chwili swojego stworzenia. Otworzyłem oczy szerzej ( jakby się jeszcze dało), nie dawałem wiary temu, co widzę. I wszystko stanęło w płomieniach, w koszmarnym ogniu, irracjonalnie dawało się wyczuć mdławo- słodki odór wampirzego, palącego się ciała.
„ Żem przedał za bezcen krew niewinną”
To były jedyne słowa, które zarejestrował mój wzrok walczący z intensywną barwą ognia, wcześniej nie zwróciłem uwagi, że kamienna płyta była pokryta jakimś tekstem. Od tej dziwnej przemiany mojej ukochanej trudniej było mi skupić się na czymkolwiek, a już w szczególności, kiedy cierpiała. Nie zauważałem nawet takich detali jak Jasper kombinujący przy moich emocjach. Miałem nadzieję, że ktoś jednak był na tyle przytomny na umyśle by to wychwycić i zapamiętać. Zapamiętać? Dobre! Wszystko, co zarejestrowaliśmy naszymi zmysłami od momentu naszego stworzenia stało się nieodzowną częścią nas samych. Dlatego Carlisle nigdy nie zapisywał pomiarów mojej małej córeczki, dlatego nie miałem wpisanego w swoją komórkę żadnego numeru telefonu, to wszystko było we mnie! Tak jak diamentowe serce z bransoletki mojej żony, które na zawsze pozostało w jej pamięci i nawet bezcelowe nie zarejestrowanie go na rycinie Ephraima nie mogło sprawić, iż zapomniałaby...Byliśmy w sobie, byliśmy niezniszczalni jak ten symbolizujący to diament.
- Co tam się stało? - szlochała Esme zakrywając usta dłonią - Carlisle jak my wytłumaczymy to Carmen?
- Co to było? Widzieliście tą krew? Co to za kurewski nóż, który sprawia, że z wampira leje się krew? - Emmett był wstrząśnięty, byłbym naprawdę zdruzgotany gdyby jednak udało mu się wynaleźć w tym zajściu coś śmiesznego, więc jego trwogę odebrałem jako „nawrócenie”
- To nie nóż! - Carlisle'owi głos zaczął się dziwnie załamywać - Tym narzędziem zabito Irinę! Ona nie krwawiła! To ta płyta! Dlatego ją tak ukrywali! Daniel miał rację...
- O czym Ty mówisz ojcze? - Rose zaciskała szczęki - Jak On się tam w ogóle dostał? Volterra to miejsce strzeżone bardziej niż tajemnica śmierci prezydenta J. F. Kennedy'ego?
- Pomyśl! ( Głupia blondynko!) Eleazar nie poszedłby na pewną śmierć bez konkretnego powodu! Oni też o tym wiedzieli! Czekali tylko by się dowiedzieć! I dostali odpowiedź! - byłem przerażony własnym odkryciem - Oni powiążą Renesmee z tym wszystkim!!!
Moja żona nadal tkwiła w niezmienionej pozycji, zdawało się jakby jej z nami nie było, jakby tkwiła gdzieś poza naszym wyobrażeniem, odpłynęła w nicość...
Staraliśmy się uspokoić nasze nerwy, musieliśmy szybko ochłonąć by z trzeźwymi umysłami podejść do całego zajścia, jakie miało miejsce przed chwilą, co z oczywistych powodów nie było wcale łatwym osiągnięciem. Stan, w jakim znalazła się Bella również niczego nie ułatwiał. Byłem załamany, moja ukochana znalazła się w miejscu, w którym nie mogłem jej chronić, we własnym umyśle. Zanieśliśmy ją z Jasperem do pokoju i ułożyliśmy w łóżku, wydawała się być marionetką w naszych dłoniach. Nieświadomą, bezwładną i bezbronną bryłą skalną. Cierpiałem.
` Carlisle jest zatrwożony! Wie o czymś, co sprawia, że sam odczuwam niepokój! Musimy chronić Renesmee, mam wrażenie, że ona jest kluczem! Też to czujesz?'
Zacisnąłem szczęki, wiedziałem, co Jasper miał na myśli. Volturi przybędą tu by ją zgładzić, kolejny raz przyjdzie nam stoczyć nierówną walkę o ochronę jej życia.
Miałem również dziwne odczucie, że w tej bitwie będziemy zdani tylko na wsparcie ze strony wilkołaków, nasi przyjaciele, nasi pobratymcy odwrócą się od nas...
Spojrzałem na swoją ukochaną ostatni raz i zszedłem na dół. Czekało nas obmyślenie dalszego planu działań, nieuniknionym była - wizyta Volturi. Musiałem stanąć z rodziną twarzą w twarz ze świadomością, że wszystkie te złe rzeczy, wszystko, co przyszło nam do tej pory przejść było pasmem konsekwencji mojego czynu - oddania mojego serca śmiertelniczce.
Och, mógłbym umierać w męczarniach prze kolejne dekady by móc tylko oszczędzić takiego losu swojej rodzinie, mojej ukochanej...
A było to zaledwie na wyciągnięcie ręki! Gdybym tylko nie był takim egoistą, gdybym pozwolił by Tanya wkradła się w moje serce...Oferowała mi swoją miłość...
Nie!!! To nie może się tak skończyć! Nasza miłość, wszystkie te niewiarygodne rzeczy, które wydarzyły się ostatnimi czasy...W tym musiało być coś więcej niż nasz marny koniec, nasz los w rękach Ara, Marka i Kajusza.
Jednak czekało nas coś irracjonalnie gorszego niż nierówne starcie z wrogiem - przyjazd Renée.
Jakby wszystko we wszechświecie sprzysięgło się przeciw rodzinie Cullen dzisiejszego ranka. Co gorsza Bella znowu zapadła w stan tej niezrozumiałej dla mnie śpiączki, jakby świadomie wyłączała się w momentach zagrożenia, co było wprost niedorzeczne! Byłem przy niej i ją osłaniałem.
I doszło do mnie...Czyżby w ten sposób broniła się przed swoim umysłem? Przed jego wizjami astralnymi? Przed możnością podróżowania w przeszłości i w przyszłość? Miałem nadzieję, że to było przyczyną...
Stałem już na ostatnim ze stopni schodów ( a szedłem wręcz z ludzką znienawidzoną przez siebie powolnością) z ułożonym w głowie różańcem przeprosin za wszystko, co się stało, gdy moich uszu dobiegł wrzask Belli. Wszystkie korale misternie ułożonego różańca zdały się rozsypać, jak moje serce na ten dźwięk, na wrzask mojej żony...
Nie! To nie był wrzask! Było w nim zbyt wiele nieopisanego cierpienia by nazwać to w ten sposób. Tony wydobywające się z jej ust były agonalnym charkotem. Rzuciłem się w górę schodów, zaalarmowani hałasem domownicy, biegli już za mną.
Sypialnia zdawała się być przesiąknięta cierpieniem, krzyki ustały, ale ich miejsce zajął dziki, miarowy rytm, gorączkowe wręcz łomotanie...
Znałem ten dźwięk.... odgłos przeobrażającego się serca!
Znałem również to uczucie, które mną zawładnęło, które pchnęło mnie zaledwie kilka lat wcześniej do bram Volterry.
Moja żona umierała. Mój cały świat runął! Wszystko, co miało dla mnie sens zatraciło się na wieki; patrzyłem jak miłość mojego życia odchodzi.
- Zróbcie coś! - głos Alice był przepełniony rozpaczą - Carlisle!!!?
- Nie mogę jej pomóc - dłonie miał zaciśnięte w pięści, które wbijały się w miękki materac łóżka - Wszystko zależy od niej! - wskazał wzrokiem na leżącą spokojnie brunetkę, nie wyglądała jakby przed chwilą wrzeszczała z bólu, była taka spokojna, tak śmiertelnie spokojna...
Głupia masochistka, nawet w chwilach, gdy trawił ją ogień wampirzej przemiany, nie dawała poznać po sobie jak cierpi, a ja chciałem by wrzeszczała, aby darła się jak opętana - bym umierał jej bólem i z większą determinacją udał się, czym prędzej w ślady Eleazara.
Ale ja nie mogłem się poruszyć, stałem przy oknie nie mogąc wydać z siebie nawet najmniejszego jęknięcia. A chciałem by wszyscy usłyszeli mój ból - wrzeszczałem, płakałem i wiłem się w potwornych męczarniach.
- Czy ona umiera? - Rosalie nachyliła się nad twarzą mojej ukochanej. Miałem ochotę ją odepchnąć, ale stan mojego bezruchu jakby się umacniał, a ona prawie dotykała swoimi ustami jej policzka. Zaniepokoił mnie jej uśmiech, a myśli wprowadziły w stan odrętwienia.
` Czuję jej krew...Ten słodki aromat...Edward czujesz jej krew?'
Posłała mi tak pełne wyzwania spojrzenie, iż poczułem jak wzbiera we mnie niepohamowana złość.
- Odejdź od niej! - warknąłem, nie wiedząc skąd znalazłem w sobie na tyle sił by móc się odezwać - Nie myśl o niej w ten sposób! - syknąłem napinając każdy z mięśni swojego ciała, byłem w stanie zaatakować każdego, kto chciałby się choć zbliżyć. Poczułem jak budzi się we mnie potwór...Ten sam, z którym tak bardzo walczyłem - bestia, o czerwonych oczach, pragnąca zaspokoić wybuch ognia trawiącego moje gardło. Poczułem to całym sobą, wargi piekły z wysuszenia a jad niezdrowo do nich napływał.
Mimo, iż poczułem sodki zapach krwi Belli, o wiele intensywniej niż na tej nieszczęsnej lekcji biologii, potwór nie stanowił zagrożenia. Nadal skuty był kajdanami mojej samokontroli, wyrywał się i próbował oswobodzić z więzów, ale były one niezniszczalne - jak moja miłość.
Wiele więcej trudu, niż okiełznanie obudzonej bestii, przynosiło mi choćby wykonanie najmniejszego ruchu, czułem swoje napięte mięśnie, jednak nie mogłem zrobić z nich użytku.
A Rosalie nadal otulała swym oddechem zagłębienie za uchem mojej ukochanej, syknąłem ostrzegawczo.
- Przecież jej nie ugryzę Edwardzie! - westchnęła zrezygnowanym tonem - Jeśli to przeżyje, stawiam sto dolarów, że coś z nią będzie nie tak! - dodała marszcząc nos.
- Rose opanuj się! - Esme posłała córce rozzłoszczone spojrzenie.
Jak blondynka mogła zachowywać się w tak podły sposób? Przed chwilą na naszych oczach umarł nasz przyjaciel, teraz moja żona walczyła o swoje przetrwanie, o ile nie o śmierć...
- Kiedy jej serce na powrót stanie się ludzkie... Edward musisz ja ukąsić! - matka przyłożyła dłoń do ust, doszedł do niej zapomniany, kuszący, aromat.
- Nie! - zaprotestowałem po czym machinalnie przeniosłem spojrzenie na okno. Ktoś pędził przez las, znałem ten odgłos i nie byłem zadowolony, że zmierza w stronę naszego domu.
Znałem już myśli swojego kata.
- On nie może tu przychodzić! Bella zakazała! - syknęła Rose.
Co było nie tak z moja siostrą? Jej nastroje i odczucia wobec mojej żony zmieniały się stanowczo zbyt często, by ułożyć je w jakąś logiczną całość.
Stanowczo bezmiar mętnej wody oceanu...
- AAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!! - świdrujący krzyk w mojej głowie był okrutny, jakby ktoś zadawał kolejne razy tępym nożem w sam środek mojego umęczonego mózgu. Poczułem wręcz namacalny ból.
Pędzący przez las przyspieszył...
Dźwięk wydobywający się z ust mojej żony nie tylko mi sprawiał cierpienie. Wszyscy odruchowo zatkali uszy. Błagałem, wrzeszczałem w myślach by przestała, ale ona nie przestawała, a dudniący odgłos zbliżał się nieubłaganie.
I dziękowałem w duchu wszystkim najświętszym świętością ( które zapewne miały me podzięki w ...poważaniu), że zdołałem zmusić swe skamieniałe ciało do odskoczenia w bok. Miejsce, które piastowałem ułamek sekundy wcześniej zajął potężny wilk. Jego wejście było naprawdę spektakularne. O ile wejściem, można było określić wtargnięcie do mojej sypialni poprzez wskoczenie przez okno, wybicie w nim szyby i zrobienie przy okazji naprawdę wielkiego bałaganu. Ostre odpryski powędrowały na nieruchome ciało Belli, na szczęście nie robiąc jej krzywdy.
Jacob we własnej osobie! I aż się uśmiechnąłem, kiedy skulił się w mały kłębek, gdybym mógł wykonać kolejny ruch przetrąciłbym mu kark.
Paradoksalnie, jak wszystko od momentu świtu, przez mój zbolały umysł przewinęła się wizja Carlislea.
` Synu, tym oknem również się zajmiesz'
141
® ANDREA ADAMIK