Michaels Barbara Czarna tęcza


BARBARA MICHAELS

CZARNA TĘCZA

Dla Eriki Schmid


Od autorki

Jako miłośniczka kotów, zwłaszcza syjamskich, wiem oczywiście o tym, że pierwsze okazy tej rasy zostały sprowadzone do Anglii przez Owena Goulda, brytyjskiego konsula generalnego w Bangkoku, w roku 1884. Pozwoliłam sobie wprowadzić fikcyjnego przedstawiciela tej rasy we wcześniejszym okresie, gdyż wydaje mi się prawdopodobne, że niezarejestrowane egzemplarze mogły być już wówczas w Anglii.

Podobnie jak kot, pozostałe postaci w tej książce są fikcyjne i nie ma w nich żadnego podobieństwa do osób żyjących łub zmarłych.


Księga pierwsza

MEGAN


Rozdział pierwszy

Naukowcy zapewniają, że jest to zjawisko zupełnie naturalne, dziecko chmur burzowych i księżyca w pełni, podobnie jak naturalna jest jej jasna, dzienna siostra, efekt światła słonecznego i deszczu.

Megan nie była przesądna, ale gdy dotarła na przełęcz i zobaczyła czarną tęczę ponad wieżami Grayhaven Manor, w pierwszej chwili miała ochotę podwinąć mokrą, ciężką spódnicę i halki i jak najszybciej zbiec z powrotem w dół, mimo że przed chwilą z takim trudem wspięła się na wzniesienie. Ulewa, która ją przemoczyła po drodze, minęła równie szybko, jak nadeszła. Kiedy zmęczona dziewczyna przystanęła, żeby odpocząć, zza chmur wysunął się okrągły księżyc. Odcienie tęczy przechodziły od delikatnej srebrnej szarości do czerni głębszej niż oświetlony księżycem firmament. Niedobry omen dla podróżnika, zdążającego do starego domostwa pod złowróżbnym łukiem.

Dwór położony był w małej niecce wśród wzgórz; ich zielone zbocza w świetle dziennym robiły sympatyczne wrażenie. Księżyc pozbawił koloru nie tylko wzgórza, ale i drzewa, przypominające żałobne pióropusze, bladą jak śnieg trawę i srebrną wstążeczkę strumyka. Sceneria ta miała w sobie baśniowe piękno, ale Megan żałowała już, że wiele tygodni przymusowej bezczynności spędziła, czytając modne romanse gotyckie, w których roiło się od wampirów, upiorów i nawiedzonych zamków. Nie było zresztą zbytniego wyboru, gdyż biblioteczka jej gospodyni składała się głównie z takich książek, a dziewczyna nie miała pieniędzy na wypożyczanie innych z objazdowej czytelni.

Na pierwszy rzut oka stare mury i wieże Grayhaven wydawały się wymarzoną scenerią opowieści pani Radcliffe o dziewicach w niebezpieczeństwie i Czarnych Mnichach. Po uważniejszym przyjrzeniu się wrażenie było inne. Dom, otoczony wzgórzami, ułożył się na ziemi jak zwinięty kot, mrugając z zadowolenia żółtymi oknami jak oczami. Zmokniętej i znużonej podróżniczce bursztynowe kwadraciki dawały miłą obietnicę ciepła i światła.

Megan jednak zwlekała, bo marzyła się jej jeszcze chwila odpoczynku przed dalszą wędrówką. Powiedziano jej na stacji, że do dworu ma tylko cztery mile, tymczasem teraz odległość wydawała się dwa razy większa. Biedaczka nic nie jadła od śniadania, a mokra spódnica ciążyła jej jak ołów. Ziemia była wilgotna i dziewczyna zadrżała, przewiana chłodnym powiewem wiatru, który rozganiał obłoki. Księżyc unosił się wysoko ponad resztkami burzowych chmur niby srebrna kula, tocząca się po niewidocznej ścieżce na niebie, pojazd Diany, rzymskiej bogini łowów.

Megan była lepiej wykształcona niż większość przedstawicielek jej klasy, znała łacinę, a nawet nieco greki, ale wiadomości o pogańskich bóstwach nie pochodziły od sióstr zakonnych, które zajmowały się jej edukacją. To od ojca, właściwie na poły poganina, z jego opowieści i książek, jakie udało jej się zdobyć, dowiedziała się o Zeusie i Apollinie, ponurym Plutonie i jego porwanej narzeczonej i o innych nieśmiertelnych z Olimpu. Będąc pod wrażeniem czarnej tęczy, przypominała sobie rzeczy, o których wolałaby zapomnieć. Srebrno - czarny krajobraz nie wydawał się odpowiedni dla jasnego Apollina czy nieszkodliwych nimf z gajów i strumyków, ale jakaż to wspaniała noc dla łowczyni Diany lub bogini czarów Hekate, której orszak szukał ofiar wśród ludzi! Słysząc z dala wycie, Megan poczuła gęsią skórkę. Po chwili rozległ się jeszcze jakiś dźwięk, znacznie bliżej, i obejrzała się przez ramię ze strachem. Było to ciche stukanie kopyt. Niewinna sarenka czy upiór jelenia? Koń z podróżnikiem czy też straszliwy czarny rumak, którego dosiadał jeden z opisywanych przez autorki romansów posępnych, upiornych bohaterów, z ciemnymi powiewającymi włosami i ponurymi brązowymi oczyma, wpatrzonymi w horyzont?

Megan otrząsnęła się i powróciła do rzeczywistego świata mokrych butów, przemokniętego ubrania i obolałych nóg. Twarz wyimaginowanego jeźdźca nie była wytworem fantazji, miała swój rzeczywisty wzorzec, lecz zdrowy rozsądek nakazywał skończyć z marzeniami. Edmund Mandeville to jej pracodawca i nigdy nie stanie się nikim więcej. Dziewczyna zmusiła się, żeby wyciągnąć rękę i podnieść ciężką torbę, którą położyła na ziemi, gdy weszła na wzgórze.

Miała silniejszy charakter, niż można by sądzić, patrząc na jej drobną sylwetkę i delikatne rysy. Chociaż ciężka torba spotęgowała ból zmęczonych mięśni, Megan chciała już iść, gdy zobaczyła coś, co zaparło jej dech w piersiach. To z pewnością nie była tylko gra wyobraźni, chyba że przywidzenia przybrały realną formę, która nie powinna istnieć w prawdziwym świecie. Na głazie obok ścieżki przysiadła mała, skulona figurka. Księżyc oświecał jej ciemne włosy i zarys bladego policzka. Nie było wątpliwości, że to postać rzeczywista. Megan z trudem stłumiła okrzyk strachu. Niska osóbka, wsparta na głazie, podniosła głowę i ukazała się twarz dziewczyny. W jasnym świetle księżyca utraciła nieziemski charakter i przybrała sympatyczniejszy wygląd - skrzata czy krasnoludka lub któregoś z owych małych ludzików, jakie nawiedzają odległe wzgórza i podobno czasami spełniają ludzkie życzenia. Postać otulona była ciemną peleryną, której kaptur zsunął się, ukazując ludzkie rysy kobiety wprawdzie bardzo drobnej, ale nie aż tak miniaturowej, jaką w przerażeniu stworzyła fantazja Megan. Na zwyczajnej, okrągłej twarzyczce malował się przestrach, dokładnie taki jak na twarzy znużonej wędrowniczki, a jej oczy błyszczały.

- Kim jesteś? - odezwały się jednocześnie w niespodziewanym duecie oba głosy.

Siedząca dziewczyna zreflektowała się pierwsza. Na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech i wykrzyknęła radośnie:

- Tak mnie pani przestraszyła! Myślałam, że jestem tu zupełnie sama, a przez moment wyglądała pani jak... Lepiej nie będę mówić, jakie myśli przeszły mi przez głowę, bo jeszcze uzna pani, że jestem kompletną wariatką, a nie tylko nieszkodliwą ekscentryczką.

Megan zorientowała się, że „skrzat" jest tylko dziewczyną bardzo małego wzrostu, ale druga teoria, że owa skromnie ubrana nieznajoma to jedna ze służących z widocznego poniżej dworu, nie mogła być prawdziwa, gdyż głos i sposób mówienia wskazywały niewątpliwie na damę. Z wdzięcznością odpowiedziała na przyjazny uśmiech i serdeczny ton.

- Jeśli przebywanie na zewnątrz w taki wieczór jest ekscentryczne, to i ja nią jestem. Ale każdego mógłby zafascynować taki niezwykły widok. Widziała to pani, prawda?

- Czarną tęczę? - Drobna kobietka znów roześmiała się perliście. - Zapewniam panią, że to zjawisko zupełnie naturalne. Moja stara niania widziała ją kiedyś, gdy była dziewczynką, ale to rzeczywiście niezwykle rzadki widok i nigdy się nie spodziewałam, że będę miała tyle szczęścia, aby ujrzeć go sama. - Zamilkła, a uśmiech na jej twarzy przeszedł w wyraz rozmarzonego zdziwienia i dodała cichym, zupełnie innym głosem: - Ciemne dziecko padającej wody i księżyca, droga, którą podąża boska łowczyni...

Megan zdumiał fakt, że ktoś obcy powtarza jej fantazje, choć przecież każdy obeznany z mitologią człowiek mógł tak powiedzieć. Jednak poczuła się niepewnie, widząc zmianę na twarzy nieznajomej, więc odezwała się ostrzejszym tonem:

- Pewnie jacyś prości tutejsi ludzie wyznają związane z tym zjawiskiem przesądy.

- Z pewnością. - Głos kobiety znów brzmiał normalnie. - Gdy byłam mała, krew zastygała mi w żyłach podczas opowieści niani. Utrzymywała, że to znak nadchodzącej śmierci, gdyż jej siostra zmarła trzynaście miesięcy po ukazaniu się czarnej tęczy. Żeby pokonać dziecięcy strach, zaczęłam się interesować istotą tego zjawiska. Ale to bardzo dziwna rozmowa dla dwóch obcych kobiet, które spotkały się w takim miejscu i o tak dziwnej porze. Czy pani zabłądziła? Ta droga prowadzi tylko do dworu.

- Jeżeli to Grayhaven Manor, to nie zabłądziłam. Tam właśnie idę.

- Naprawdę?

Nie powiedziała nic więcej, ale ton jej głosu sugerował, że spodziewała się dalszego wyjaśnienia. Megan doceniała ową uprzejmość, ale poczuła się kompletnie przygnębiona faktem, iż ta kobieta najwyraźniej nie ma pojęcia, kim ona jest.

- Czy słusznie przypuszczam, że jest pani panną Mandeville? - spytała.

- Słusznie.

- Nazywam się Megan O'Neill.

Oświadczenie to spotkało się jednak z takim samym uprzejmym, pytającym spojrzeniem.

- O Boże! - westchnęła Megan, nie mogąc zapanować nad drżeniem głosu. - Nie wie pani nic o moim przyjeździe? Nie powiedział pani?

- On? Aha, zaczynam rozumieć. Mówi pani o moim bracie?

- Tak, o panu Edmundzie Mandeville'u. To on mnie zatrudnił. Zapewniał, że napisze, gdyby, jak sądził, zatrzymał się na dłużej w Londynie i mogłabym przyjechać przed nim...

Głos jej zamarł, poczuła rosnąca kulę w gardle. Wystarczająco przykre okazało się to, że znalazła się sama, porzucona na stacji jak niechciana przesyłka, ale teraz było gorzej, niż mogła sobie wyobrazić. Nic dziwnego, że siostra dziedzica patrzyła na nią z takim zdziwieniem. I tak poświęciła jej więcej uwagi, niż można się było spodziewać; panna Mandeville musiała ją wziąć za obszarpaną włóczęgę, żebraczkę lub nawet jeszcze gorzej. Megan zaniemówiła nie tylko ze wstydu i zakłopotania. Najbardziej bolesne było to, że tak mało znaczyła dla Edmunda Mandeville'a, iż nawet się nie pofatygował, aby zawiadomić mieszkańców domu o jej istnieniu.

- Mój brat panią zatrudnił? - spytała panna Mandeville po dłuższym milczeniu. - Na jakie stanowisko?

- Guwernantki. Powiedziano mi... że jest dziecko.

- Jego wychowanica. Ma trzy lata.

- Taka mała? Pan Mandeville nie mówił...

- Może zapomniał - odpowiedziała sucho jego siostra. - Prawie nie widział dziewczynki od czasu, gdy była niemowlęciem. No, nie jest to stosowne miejsce i czas na rozmowy. Wieczór robi się coraz chłodniejszy, a pani ma dreszcze. Chodźmy.

Zebrała spódnicę, zeskoczyła z kamienia i zaczęła schodzić w dół żwirową ścieżką, prowadzącą w dolinę. Megan ruszyła za swą przewodniczką w milczeniu. Głowa jej pękała i miała uczucie, że stąpa nie po twardej ziemi, ale po bagnie, oblepiającym jej stopy. Po kilku krokach panna Mandeville zatrzymała się, żeby zaczekać na towarzyszkę.

- Bardzo przepraszam, nie zamierzałam pani uciec. Myślałam o Edmundzie. To nie w jego stylu, żeby być takim zapominalskim. Modlę się tylko, aby nie miał jakiegoś zaniku pamięci. Wie pani, on był chory. Bardzo chory.

Megan uspokoiła ją pośpiesznie.

- Kiedy go widziałam dwa dni temu, wydawał się zupełnie zdrowy. Może trochę chudy i blady, ale w świetnym nastroju. Czy walczył na Krymie? Nie chciałam o to pytać.

- Tak. Pod Inkermanem. Nie rana jednak spowodowała, że był bliski śmierci, lecz tyfus. Zaraził się nim w szpitalu. To cud, że wyzdrowiał.

- Z tego, co widziałam, nie ma pani już powodu martwić się o niego.

- Miło, że mnie pani tak pociesza. Sądzę, że musimy mu wybaczyć pewne drobne uchybienia po tym wszystkim, co przeszedł. Ale pani, droga panno O'Neill, postąpiła bardzo nierozsądnie, wyruszając sama, pieszo, w dodatku w taki deszcz. Czy nie było na stacji nikogo, kto mógłby panią przywieźć?

Megan nie zamierzała wyjawić jej prawdy - nie miała pieniędzy na zapłacenie transportu. Zmusiłoby ją to do przyznania się, że z ostatniej posady została zwolniona nagle, bez referencji. Miała nadzieję, że pan Mandeville da jej jakąś zaliczkę albo przynajmniej pieniądze na podróż, ale nie zrobił tego. Może dlatego, iż nigdy nie doświadczył takiej sytuacji, aby mieć w kieszeni tylko kilka szylingów. Nie należy się spodziewać, że mężczyźni mogą pomyśleć o takich przyziemnych sprawach. Jednak z drugiej strony, zauważyła w duchu Megan, dziękując niebiosom, mężczyźni zapominają również o tak przyziemnych sprawach, jak referencje. Uświadomiła sobie, że jej towarzyszka czeka na odpowiedź, więc odrzekła szybko:

- Kiedy wyruszałam, jeszcze nie padało, a tragarz zapewniał mnie, że to krótki spacerek. Po tylu godzinach spędzonych w pociągu miałam ochotę rozprostować kości. Zostawiłam swój kufer na stacji...

- Mam nadzieję! Ta torba też wydaje się ciężka. Jeśli zechce ją pani zostawić przy bramie, przyślę po nią kogoś ze służby.

- Dziękuję bardzo, poradzę sobie. Mam nadzieję, panno Mandeville, że przyjmie pani moje przeprosiny za...

- Nonsens. To pani należą się przeprosiny, nie mnie. Dość tego, porozmawiamy, kiedy już się pani rozgrzeje i wypocznie.

Nie odzywała się przez resztę drogi, za co Megan była jej bardzo wdzięczna, gdyż mogła już myśleć tylko o stawianiu nogi za nogą. Chlupotało jej w butach za każdym krokiem i czuła, jakby każda stopa ważyła z pięćdziesiąt funtów. Z trudem zauważyła majaczący przed nią na tle nieba olbrzymi budynek z wysoką wieżą. Panna Mandeville podeszła do frontowych drzwi i otworzyła je szeroko. Megan poczuła, że otaczają ją ciepło i jasność, jak opiekuńcze ramiona.

Były to rzeczywiście troskliwe ramiona tęgiej, starszej kobiety w schludnej, czarnej sukni i białym czepku służącej. Twarz miała pomarszczoną jak jabłuszko, ale ręce silne jak kowal. Wprowadziła oszołomioną dziewczynę po schodach, a potem dalej, długim, jasno oświetlonym korytarzem, póki ta nie oprzytomniała nieco.

Megan mruknęła coś, nie wiedząc nawet co, i próbowała zademonstrować, że jest w stanie przejść sama. Krzepkie ramiona jednak wzmocniły uścisk.

- Nie martw się, dziecinko - mówiła cicho staruszka. - Lizzie się tobą zajmie, przyszłaś zupełnie wykończona, ale nic dziwnego, taka zmęczona i przemoknięta. To naprawdę wstyd, ale to cały panicz Edmund. Zawsze był z niego taki nieuważny chłopak. Przystojny jak mały lord, ale nigdy nie pomyślał...

Megan nie miała zamiaru ani siły, żeby się opierać. Zdjęto z niej mokre ubranie i wsadzono ją do wanny z gorącą wodą. Senna i zadowolona, przeniosła się myślami w czasy, kiedy pomagały jej inne ręce i przemawiały do niej czule inne głosy. Niania... Zapomniała jej imienia, ale wciąż miała w oczach tę kochaną, uśmiechniętą twarz, z policzkami jak jabłuszka, okoloną białymi niczym śnieg falbankami. I inna twarz, mniej wyraźna, delikatny owal, otoczony jasnymi, słonecznymi włosami i pełen śmiechu głos, odzywający się pieszczotliwie w języku, w którym każdy dźwięk brzmi jak muzyka.

Lizzie pomogła jej wyjść z kąpieli i owinęła ją płaszczem kąpielowym. Megan zaczęła zauważać otoczenie. Przedtem wydawało jej się, że wokoło pełno jest ludzi, ale znajdowały się tu tylko trzy kobiety - dwie młode dziewczyny w strojach pokojówek, które opróżniały właśnie miedzianą wannę i starsza kobieta, która rozpakowywała torbę i krzywiła się, wyciągając pogniecione ubrania.

Pokój, oświetlony kilkoma lampami i ogniem z kominka, był dość obszerny i wysoki, gdyż sufit tonął już w cieniu. Wśród ciemnego, ciężkiego umeblowania zwracało uwagę olbrzymie łoże z baldachimem z niebieskiego aksamitu. Na podłodze leżało tylko kilka dywaników, a na ciemnomiodowym połyskującym drewnie tańczyły cienie płomieni.

Przez ostatnie dwa lata, od śmierci ojca zmuszona do szukania jedynego rodzaju pracy, do jakiego się nadawała, Megan oglądała różne rezydencje, ale tylko jako obserwator. Status guwernantki był bowiem szczególny - w społeczeństwie klasowym każdy człowiek miał ustaloną pozycję - zależnie od majątku, pochodzenia i zajęcia. Miejsce owo mogło być bardzo niskie, ale określone. Człowiek wiedział, gdzie jest i czego powinien oczekiwać. Guwernantka mogła być równie dobrze albo i lepiej urodzona i wykształcona niż jej chlebodawcy. W tym sensie nie zaliczano jej do służby, ale nie należała również do klasy uprzywilejowanej. W rezultacie zarówno służący, jak i państwo patrzyli na nią z góry, a jej samopoczucie zależało wyłącznie od dobrej woli tych, którzy ją zatrudniali. Pokój, w jakim ją umieszczono, odzwierciedlał tę ambiwalencję. Przypominał zazwyczaj izdebkę służącej, umeblowany starymi gratami i omijany przez zapracowane pokojówki. Jednak, w odróżnieniu od służby, nauczycielka bywała czasem zapraszana do salonu, gdy chlebodawcy zapragnęli posłuchać muzyki, głośnego czytania lub po prostu chcieli porozmawiać. Poznała najnowsze wzory urządzania wnętrz, tak więc mogła ocenić obecne otoczenie.

Pokój, jak wszystko tutaj, był stary, lecz nienagannie czysty, Megan nie dostrzegła ani pyłku kurzu i nawet krata od kominka błyszczała od ciągłego polerowania. Ale niebieskie aksamitne zasłony nad łóżkiem wyblakły, a sam ów mebel z poczerniałego ze starości drewna musiał mieć co najmniej ze sto lat. Zresztą, jakie miała prawo cokolwiek krytykować? Te spłowiałe wspaniałości były dla niej zbyt wykwintne i z pewnością to jedynie tymczasowa sypialnia. Panna Mandeville, mimo swych dziwactw, wydawała się niezwykle uprzejma i dlatego poleciła umieścić niemal zemdloną guwernantkę w najbliższym wygodnym pomieszczeniu, ale następnego dnia Megan zostanie przeniesiona na właściwe miejsce, w pobliże pokoju dziecinnego, o ile w ogóle nie zostanie usunięta.

Nie może mnie wyrzucić, pomyślała dziewczyna. Z drugiej strony, panna Mandeville ma wielki wpływ na brata, który wyrażał się o siostrze z takim podziwem i miłością. Mówił, że jest prawdziwą panią tego domu... A dziecko ma zaledwie trzy lata! Potrzebuje niańki, nie zaś guwernantki. Niektórzy ambitni rodzice zaczynali uczyć synów łaciny i posługiwania się globusem w niewiele starszym wieku, ale któż przejmowałby się dziewczynką? Uznawano je za nadmiernie wykształcone i niekobiece, jeśli posiadły inne jeszcze umiejętności oprócz muzyki, rysowania i odrobiny francuskiego.

Megan zacisnęła ręce. Urządzenie pokoju było wprawdzie stare, ale odznaczało się elegancją, jakiej brakowało nowszym rezydencjom, i dawało poczucie ciepła oraz serdeczności, których tamte nigdy nie będą miały. Chcę tu zostać, pomyślała jak dziecko. Matko Boża, pozwól mi zostać. Najświętsza Panienko, daj mi schronienie, chociaż na trochę, jestem taka zmęczona.

Otwarły się drzwi i pojawiła się w nich panna Mandeville, a za nią służąca z tacą. Megan pociągnęła nosem. Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak jest głodna, dopóki nie poczuła oszałamiających woni, dobywających się spod przykrytych półmisków. Zgodnie z instrukcją panny Mandeville jedzenie zostawiono na niskim stoliczku, aby Megan mogła łatwo po nie sięgnąć, po czym służbę odprawiono. Ostatnia wychodziła tęga starsza kobieta, którą młoda pani domu nazywała poufale Lizzie.

Megan dołączyła swe podziękowanie, ale nie odważyła się użyć imienia. Nauczona przykrym doświadczeniem wiedziała, że służące, takie jak kucharka czy gospodyni, były bardzo czułe na punkcie słowa „pani" i nie znosiły poufałości ze strony byle guwernantki. Prawdę mówiąc, zastanawiała się, jaka jest pozycja Lizzie. Nosiła bardzo staromodny strój, jak niania czy pokojówka sprzed pół wieku, a jednak młode służące posłusznie wypełniały jej polecenia.

Megan była tak ciekawa, że zapytała o to wprost. Panna Mandeville odpowiedziała z uśmiechem, przy którym jej policzki się zaokrągliły, a oczy zmieniły w dwie wąskie szparki. W prostej, szarej sukni, z włosami upiętymi w niemodny węzełek nad karkiem, wyglądała bardziej na służącą niż na panią. Nogi zwisały jej kilka cali nad podłogą.

- Lizzie uważa się za gospodynię, ale naprawdę jest cesarzową Grayhaven i strasznym tyranem. Rządzi nami wszystkimi, od czasu kiedy była nianią Edmunda i moją. Ale proszę, niech pani je, póki gorące. Wiem, jakie jest jedzenie w pociągu: bez smaku, nieapetyczne i podawane przez śpieszących się sprzedawców, gdy pociąg rusza ze stacji. Ja już jadłam wcześniej, ale wypiję kieliszek wina dla towarzystwa.

Był to burgund o wyśmienitym bukiecie i wspaniałym kolorze. Piło się go lekko jak wodę i miło rozgrzewał zziębniętą Megan. Widać było po niej, że docenia trunek, więc jej towarzyszka powiedziała:

- Zna się pani na winach, panno O'Neill. Mój brat je wybierał. Jeśli pozostałe pani kwalifikacje są równie dobre, nie dziwię się, że wywarła pani na nim takie wrażenie.

- Sądzę, że będąc w połowie Francuzką, mogę mieć wrodzone wyczucie wina - odrzekła Megan. - Ale naprawdę to ojciec kształtował mój smak, chociaż nie jest to chyba zbyt dobrze widziane u młodych dam.

- Pani ojciec był Irlandczykiem?

To pozornie niewinne pytanie rozwiało dobre samopoczucie dziewczyny, wywołane przez ciepło, jedzenie i wino. Musiała się zdobyć na wyznanie, które uczyniłaby wcześniej, ale nie chciała psuć miłego nastroju, jaki stworzyła urocza gospodyni. Nie znosiła opowiadania swej historii, ale przyszła pracodawczyni miała pełne prawo wiedzieć, kim jest guwernantka.

- Moja matka była Francuzką, a ojciec Irlandczykiem, najmłodszym synem lorda Connachta z Kerry. Widzę po pani twarzy, że rozumie pani, co to oznacza. Młodsi synowie w Irlandii są zawsze biedni, nieprawdaż? Była to liczna rodzina, a kiedy wyczerpały się wszystkie koneksje, by zapewnić pozycję innym dzieciom, mój ojciec został bez możliwości zarobienia na życie.

Megan przerwała, a jej gospodyni, mylnie odczytując powód, zachęcała ją gestem do jedzenia, jakby chcąc powiedzieć: „Opowiadanie może zaczekać, póki pani nie zje".

Ale pieczeń, która jeszcze przed chwilą była taka pyszna, straciła nagle dla Megan swój wspaniały smak. Teraz miała nastąpić ta część historii, której najbardziej się obawiała. Miała zwyczaj ją upiększać, opisując swego ojca innym pracodawcom. Jaki diabeł lub anioł prawdy podkusił ją, żeby tym razem mówić szczerze, nie pojmowała. Odłożyła widelec i łyknęła wina dla kurażu.

- Był hazardzistą - ciągnęła swą opowieść. - Między innymi... Nigdy się nie dowiedziałam, jak nas utrzymywał, zachowywał to w tajemnicy. Zdarzały się okresy dobrobytu, gdy ubierał moją matkę w futra, a mnie kupował drogie zabawki, a bywały dni, gdy żywiliśmy się tylko chlebem i tanim winem. Matka umarła, gdy miałam pięć lat. Zamiast oddać mnie na wychowanie jakiejś ciotce czy kuzynce ojciec zatrzymał mnie przy sobie i podróżowaliśmy po Europie. Bardzo dbał o moje wykształcenie...

- Szkoła u zakonnic?

Pytanie zaskoczyło dziewczynę. Miała zamiar tę część historii zachować w sekrecie.

- Skąd pani wie?

Jej rozmówczyni wskazała na stoliczek, na którym Lizzie ułożyła osobiste drobiazgi Megan. Błyszczał wśród nich złoty krzyżyk, który zwykle nosiła schowany pod wysoko zapiętą sukienką.

- Wiedząc, że płynie w pani żyłach irlandzka i francuska krew, domyślałam się, że jest pani wyznania rzymskokatolickiego - odpowiedziała panna Mandeville.

Zmieszanie Megan wydawało się w pewnym stopniu uzasadnione. Od czasu gdy Henryk VIII zerwał z Rzymem ponad trzysta lat temu, katolicy byli prześladowani, lżeni, pozbawieni pełnych praw obywateli brytyjskich. Dopiero niedawno pojawiło się prawo, przywracające nieanglikanom możliwość sprawowania funkcji publicznych, ale i tak katolicy nie mogli być profesorami na dwóch największych uniwersytetach. Zaledwie pięć lat temu, w 1850 roku, rozzłoszczony tłum wytłukł szyby w sklepach należących do katolików, a w licznych miastach palono figury wyobrażające papieża. Dysydenci anglikańscy i protestanccy, różniący się w wielu aspektach wiary, zjednoczyli się we wspólnej walce przeciwko „przesądom papistów".

- Ta... ta ozdoba należała do mojej matki - wykrztusiła Megan. - Noszę ją ze względów sentymentalnych... Nie praktykuję już jej wiary.

- Przykro mi to słyszeć - padła zdumiewająca odpowiedź. - O ile oczywiście jest to szczere i zgodne z prawdą, ale nie sądzę, żeby tak było.

Do oczu Megan napłynęły łzy upokorzenia i litości nad sobą. Jak ta kobieta może mówić z takim samozadowoleniem o prawdzie i sugerować, że oportunizm każe Megan popełniać tak niegodny czyn? Co ona wie o walce o pracę i kompromisach, jakich ta walka wymaga? Kusiło ją, żeby nie powstrzymywać łez, ale coś w postawie panny Mandeville ostrzegło ją, iż nie będzie to skuteczny sposób. Opanowała słabość, ale nie gniew. Przynajmniej nim zostanie odprawiona, będzie mogła dać upust długo narastającej złości.

- Szczerość nie jest cnotą, panno Mandeville, jest luksusem zarezerwowanym dla bogatych. Kobieta w mojej sytuacji nie ma wielkiego wyboru. Jeśli nie dostanę uczciwej pracy, mogę wybrać śmierć albo niesławę, ewentualnie liczyć na czyjąś dobroczynność, co jest jeszcze gorsze. Co pani wie o głodzie? Nie o zdrowym apetycie na posiłek, ale o tej dojmującej pustce w żołądku, kiedy nie ma się nawet skórki chleba w spiżarni? Co pani wie o pokusie, oferowanej przez ciemne wody rzeki, obiecujące spokój i bezpieczeństwo bezdomnemu tułaczowi? Nieraz patrzyłam w taką głębinę i marzyłam o kresie wszelkich zmagań.

Panna Mandeville kilkakrotnie próbowała jej przerwać, ale gwałtowny potok słów Megan nie dawał jej szans. Kiedy w końcu dziewczyna musiała przerwać, żeby złapać oddech, pani domu zauważyła łagodnie:

- Wyraża się pani w bardzo dobitny sposób, panno O'Neill. Czy może chętnie czytuje pani powieści sensacyjne?

Megan nie miała zamiaru odpowiadać na to ironiczne pytanie. Zmęczona swym wybuchem, wzruszyła ramionami i sięgnęła po wino. Nie zorientowała się, że to jej drugi kieliszek i obserwująca ją gospodyni uśmiechnęła się leciutko.

- A jednak - powiedziała - doskonale zdaję sobie sprawę z warunków, o jakich pani mówi, i wiem, że żaden opis nie jest przesadny. Są domy w tym kraju, w których pani religia stanowiłaby przeszkodę w zatrudnieniu. Podejrzewam też, że pani wygląd może stanowić kolejną barierę. Wygląda pani bardzo młodo.

- Mam osiemnaście lat - odrzekła Megan bezbarwnym tonem.

- Aż tyle? I jest pani bardzo ładna, taka delikatna, co u niektórych ludzi może wywołać chęć zdominowania pani. W pierwszej chwili, kiedy panią zobaczyłam, w tej zielonej pelerynie, z włosami rozwianymi na wietrze, myślałam, że jest pani jednym z górskich ludzików, który przyszedł, żeby mnie zabrać do ich czarodziejskiej krainy.

- A ja myślałam, że pani jest skrzatem lub krasnoludkiem. Nie chciała tego powiedzieć, ale coś rozluźniło związek między jej językiem a mózgiem. Panna Mandeville się nie obraziła; machając drobnymi stópkami, zaśmiała się serdecznie.

- Gorzej mnie nazywano. Wydaje się, że obie mamy niepohamowaną fantazję. Ale może wspólnie uda nam się pokonać tę słabość.

Słowa te, wypowiedziane mimochodem, długo nie mogły dotrzeć do otępiałej Megan.

- Ale... - zaczęła - chyba nie chce pani, żebym tu została po tym, co powiedziałam?

- Nie mogę pani odprawić nawet, gdybym chciała - odpowiedziała chłodno jej rozmówczyni. - To sprawa mojego brata. Lecz nawet gdybym mogła, nie zrobiłabym tego, bo nie powiedziała pani nic, co dawałoby powód po temu. Moim zdaniem mała Caroline nie dorosła do guwernantki. To słodkie dziecko, ale jeszcze niezbyt mądre, a ja nie jestem zwolenniczką zbyt wczesnego zmuszania dzieci do nauki. Nie widzę jednak powodu, dla którego nie mogłaby mieć czasem prostych, miłych lekcji, a pani wydaje się osobą łagodną, której towarzystwo dobrze małej zrobi.

Ostatnie słowa zlały się w uszach Megan w niezrozumiały bełkot, a ściany pokoju zaczęły przed nią falować jak sceny namalowane na cieniutkiej bibułce. Z trudem pojęła, że ktoś pomaga jej przejść z krzesła na łóżko.

- Jestem tylko trochę zmęczona - wymamrotała - ale nie zemdleję.

- O, nie! - Pojawiła się nad nią twarz panny Mandeville, uśmiechnięta szeroko i jakby zawieszona w powietrzu. - Nie jest pani słabo. Jest pani lekko wstawiona.

Jej śmiech był ostatnim dźwiękiem, jaki Megan usłyszała, nim zapadła w sen.


Rozdział drugi

Megan nie nauczyła się od ojca sztuki nadmiernego folgowania sobie, chociaż niewątpliwie posiadał on w tej dziedzinie wybitne kwalifikacje na nauczyciela. Była niemile zdziwiona, gdy obudziła się przed świtem z bólem głowy i suchością w ustach, w których czuła jakby trociny. Jej pierwsza myśl dotyczyła wody. Ogień w kominku już wygasł, ale udało jej się odnaleźć na stoliku obok łóżka butelkę z wodą i zaspokoiła pragnienie.

Odświeżona, ułożyła się znów na poduszkach, lecz sen nie chciał przyjść. Na wspomnienie swego zachowania poprzedniego wieczoru policzki zapłonęły jej ze wstydu. Musiała być wstawiona, nic innego nie tłumaczyło takiego braku kontroli nad sobą. Z westchnieniem obróciła bolącą głowę i przyłożyła do chłodnej pościeli. Na szczęście panna Mandeville nie była na nią zła, tylko się śmiała. Ta mała kobietka wydała się jej nieco dziwna. Ubrana jak córka wiejskiego gospodarza, ale mówiła jak wytworna dama. Mimo pełnego godności sposobu bycia nie mogła być wiele starsza od Megan. Na wspomnienie jej ostatnich słów dziewczyna odetchnęła z ulgą i wdzięcznością. Nie będzie musiała wyjeżdżać. Znalazła swój azyl i może się, przynajmniej na tę noc, cieszyć komfortem i elegancją samodzielnego pokoju. Powietrze w nim było świeże i chłodne, a pościel pachniała lawendą. Mogła sobie wyobrażać, że leży w letnim ogrodzie pod gołym niebem.

Myśli jej wędrowały między jawą a snem. Azyl... ten pokój i ten dom przywoływały właśnie takie skojarzenie. Może to z powodu jego wieku. Ludzie żyli tu w spokoju kilkaset lat i to poczucie bezpieczeństwa emanowało teraz ze starych omszałych murów. W starym zamku w Irlandii, który ostatni raz widziała krótko po śmierci matki, czuło się tę samą atmosferę, chociaż od lat był częściowo w ruinie, gdyż rodzina O'Neillów miała bardzo szlachetne pochodzenie, lecz niewiele pieniędzy. Występowały tam natomiast w obfitości irlandzkie duchy, jeśli wierzyć opowieściom ojca: Biała Dama, bezgłowy stangret powożący upiornym zaprzęgiem, domowa zjawa, której wycie ostrzegało o bliskiej śmierci w rodzinie... Megan uśmiechnęła się sennie. W tym pomieszczeniu nie straszyły duchy. Było przyjazne i bezpieczne jak pokój dziecinny.

Zasypiała już prawie, gdy nagle poderwał ją najbardziej przeraźliwy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszała - przeciągły, wibrujący skowyt, jakby potępiona dusza opłakiwała utratę nieba i męczarnie piekła.

Megan naciągnęła pościel na nos i wpatrywała się przerażona w ciemność. Jeśli było to wycie owej zjawy, o której opowiadał ojciec - bo cóż innego? - to jego opisy wydawały się absolutnie trafne. Coś zaszeleściło przy otwartym oknie, więc zacisnęła powieki, żeby nie widzieć wpatrujących się w nią strasznych, czerwonych oczu potwora. Wycie rozległo się znowu, ale nie od strony okna, tylko zza zamkniętych drzwi. To już było lepsze. Zjawa O'Neillów nigdy nie wchodziła do zamku, lecz zwisała z okapu niczym wielki, szary nietoperz z długimi włosami. Dziewczyna przypomniała sobie również, że w domu znajdowało się dziecko, które teraz miała pod opieką. Jeśli skowyt tak przeraził ją, to cóż mówić o trzyletnim maleństwie? Podbiegła boso do drzwi i otwarła je na oścież.

Znów rozległo się zawodzenie. Nieprzytłumione grubymi drzwiami, wydało się jeszcze straszliwsze, ale Megan nabrała odwagi, widząc światło dochodzące z otwartego pokoju obok. Usłyszała też głosy, ludzkie głosy, które były nie tyle przerażone, ile złe i zniecierpliwione. Jeden wydał okrzyk triumfu, po czym przy końcu korytarza pojawiła się sylwetka małego dziecka, które trzymało coś w ramionach. Maleństwo wyglądało jak aniołek - z potarganymi złotymi loczkami i w długiej białej nocnej koszulce. Widząc postać Megan, majaczącą w świetle, zawołało:

- Mam ją, ciociu. Tutaj jest!

Odgłosy kroków z przeciwnej strony korytarza oznajmiły nadejście panny Mandeville, niosącej w jednej ręce lampę. Długi, brązowy szlafrok i rozczochrane włosy nadawały jej wygląd zaspanego gnoma. Mała dziewczynka zatrzymała się obok Megan.

- Nie jesteś moją ciocią Jane - odezwała się zdziwiona.

- To nasza nowa przyjaciółka, panna O'Neill. Będzie pomagała ci się uczyć.

- Bardzo mi miło, panno O'Neill. - Dziewczynka dygnęła, zwalniając nieco uścisk, a to, co trzymała w objęciach, próbowało się wiercić i wyrywać.

Megan zaczęła podejrzewać, że to stworzenie, które trzymała Caroline, mogło wydawać owe nieziemskie dźwięki, choć dziwne było, żeby coś tak małego potrafiło dobyć z siebie owo potężne zawodzenie. Jej wątpliwości rozwiały się jednak, gdy stworzenie otworzyło pyszczek i ukazawszy ostre, białe ząbki, powtórzyło swe jęki. Efekt był tak przerażający, że dziewczyna się cofnęła. Panna Mandeville wzięła zwierzaka od dziecka.

- Brzydki kot! - wykrzyknęła. - Gdzieś ty była? Mówiłam, że nie wolno wychodzić. Obudziłaś cały dom. Wstrętna kocica!

- Kocica? - powtórzyła Megan z niedowierzaniem.

Zwierzę pokręciło się w objęciach panny Mandeville, wyciągnęło szyję i zaczęło ocierać kudłaty łepek o podbródek swej pani. Kształty miało kocie, ale kolor zupełnie nie przypominał szarych pasków i łatek, do jakich Megan przywykła. Z jasnopłowym futerkiem kontrastowały ogon, uszy i skarpetki barwy ciemnobrązowej. Ten sam kolor dominował na pyszczku, aż po oczy zdumiewającej, szafirowoniebieskiej barwy.

- Nigdy jeszcze nie widziałam takiego kota! - wykrzyknęła. Kocica, zapomniawszy już o swym nieszczęściu, patrzyła na nią ze znudzeniem na okrągłej jak jabłuszko mordce.

- Najpewniej nie - wyjaśniła panna Mandeville. - W Anglii mogą być najwyżej dwa lub trzy takie. To syjamski kot. Mój przyjaciel z dzieciństwa, który jest kapitanem statku handlowego i jeździ do Indii Wschodnich, przywiózł mi go, bo zna moją słabość do niezwykłych zwierzaków.

- Mieliśmy małpkę - wtrąciło dziecko - ale umarła. - Buzia jej posmutniała.

- Może ktoś przywiezie ci jeszcze jedną - pocieszyła małą Megan, mając szczerą nadzieję, że nie.

- Czy pani lubi małpki, panno O'Neill?

- Możecie porozmawiać o swoich zainteresowaniach jutro rano

- wtrąciła się panna Mandeville z uśmiechem. - Przepraszam, że była pani niepokojona, panno O'Neill. Winowajczyni jest już w areszcie i może pani wracać do łóżka.

- Ale co się stało temu biednemu stworzeniu? - spytała Megan.

- Wygląda, jakby bardzo cierpiało.

- Nie, nie - odpowiedziało dziecko pośpiesznie. - Ona chce mieć dzieci, dlatego płacze. A ciocia Jane jej nie pozwala.

Na widok twarzy Megan panna Mandeville roześmiała się swobodnie.

- Mam nadzieję, że pani nie zaszokowałyśmy. My tu jesteśmy ludźmi ze wsi i podchodzimy w sposób naturalny do spraw natury.

- Nie, nie, skąd - wymamrotała Megan.

- Wszystkie koty krzyczą, kiedy nadchodzi pora godowa - tłumaczyła dalej panna Mandeville - ale muszę przyznać, że to cudzoziemskie stworzenie wydaje bardziej przenikliwe dźwięki niż okazy lokalnej rasy.

- Brzmiało jak jęki jakiejś zbłąkanej duszy - powiedziała Megan, wstrząsając się mimo woli.

- Albo rodzinna zjawa, ostrzegająca przed nadchodzącym Sądem Ostatecznym! Problem w tym, że nie chcę, żeby teraz miała kocięta. Był już jeden miot w zeszłym roku i ku mojemu żalowi, żadne z małych nie odziedziczyło jej ubarwienia, wszystkie były zwyczajne, biało - czarne albo w szare paski. Ciekawa jestem, co by wynikło, jakby ją sparzyć z przedstawicielem tej samej rasy, ale niestety próby znalezienia w Anglii męskiego okazu syjamczyka na razie się nie powiodły. Pocieszam się nadzieją, że Willie przywiezie mi go kiedyś z następnych podróży.

Właścicielka kotki miała bystre spojrzenie, energiczny głos i wydawała się tak żwawa, jakby to był ranek, a nie środek nocy. Megan, która nie interesowała się zbytnio ubarwieniem kotów, pomyślała, że jej chlebodawczyni może pozostawać w takim nastroju w nieskończoność. Na szczęście dziecko zaczęło ziewać i panna Mandeville przerwała wykład, nakazując im obu pójść do łóżek.


Rozdział trzeci

I

Wszystko, co działo się w ciągu kilku następnych tygodni, utwierdzało Megan w przekonaniu, że to dobry los przywiódł ją do Grayhaven. Co wieczór dziękowała Bogu, klękając przy łóżku przed spaniem, i błagała tylko, żeby tak było dalej. Nie czuła się tak szczęśliwa od śmierci ojca, a kiedy jeszcze żył, jej miłość do niego wciąż przyćmiewały niepewność co do ich dalszych losów i obawa o jego honor. Tutaj czuła się bezpieczna i lubiana.

Mała dziewczynka, Caroline, okazała się tak słodka, jak opowiadała jej ciocia. Ufna i kochająca, oczekiwała czułości od wszystkich, którzy ją otaczali.

Oczywiście zdarzały się zwyczajne przejawy złego humoru czy niegrzecznego zachowania. Nie potrafiła utrzymać fartuszka w czystości dłużej niż godzinę, jeśli nie uciekała z lekcji, żeby pobawić się w stajni albo w stodole, była w kuchni, wypraszając chleb z dżemem od uwielbiającej ją kucharki albo malowała fartuszek farbkami, żeby zobaczyć, czy nie okaże się wtedy ładniejszy. Ale były to drobne grzeszki i kiedy winowajczyni zarzucała poklejone łapki na kolana Megan i szczebiotała: „Bardzo panią kocham, panno Megan", młoda opiekunka miała trudności z utrzymaniem choćby łagodnej dyscypliny, na co nalegała panna Mandeville.

Była w doskonałych stosunkach z Lizzie. Gospodyni bardzo polubiła nieszczęsne stworzenie, które tamtego wieczoru padło w jej ramiona. Megan zdawało się, że Lizzie odczuwała to samo do bezdomnych kotów i zranionych ptaszków, które Lina wciąż jej przyprowadzała.

Otaczał ją również zewnętrzny komfort. Kiedy dzień po przyjeździe spytała pannę Mandeville, gdzie zostanie ulokowana, tamta uniosła brwi ze zdziwienia.

- Czy ten pokój pani nie odpowiada? Jest obok sypialni Liny, więc myślałam, że tak będzie wygodniej, ale... jeśli pani czegokolwiek brakuje...

W innych rodzinach, które znała Megan, najmłodszych członków usuwano do odległych części domu, wraz z osobami, które się nimi zajmowały. Panna Mandeville jednakże nie uznawała wychowywania dzieci z dala od siebie, jakby były jakimiś niebezpiecznymi zwierzętami czy dzikusami. Poza tym przyznała, że lubiła mieć towarzystwo. Dom był duży, zrujnowany i bez Liny mieszkałaby zupełnie sama w zachodnim skrzydle.

Panna Mandeville miała zdecydowane przekonania w wielu sprawach. Stanowiła centrum tutejszego dziwnego gospodarstwa i podstawę jego niezwyczajnej struktury. Domysły Megan co do wieku Jane Mandeville okazały się bliskie prawdy. Liczyła sobie zaledwie dwadzieścia lat, lecz jej energiczny sposób bycia i wszechstronne umiejętności sprawiały, że wydawała się starsza. Interesowała się wszystkim i potrafiła zrobić prawie wszystko, do czego się zabrała, i nie miała za grosz kobiecej próżności. Rzeczywiście nie była ładna ani nawet przystojna - ten uprzejmy eufemizm stosowano do młodych dam z wyższych sfer - ale odznaczała się czymś, co sprawiało, iż wydawała się bardziej atrakcyjna od kobiet o regularnych rysach i kształtnych figurach. W jej oczach nigdy nie dostrzegało się nudy, a twarzy nie szpecił wyraz zmęczenia. Życie było dla niej źródłem nieustannej radości, dzięki czemu również życie ludzi wokół niej wydawało się więcej warte.

Niewątpliwie jednak była ekscentryczna. Szok, jaki Megan przeżyła tamtej nocy, gdy panna Mandeville tak swobodnie opowiadała o „hodowaniu" i „parzeniu", powtórzył się kilkanaście razy w ciągu ostatnich dni. Potrafiła, nie widząc w tym żadnego problemu, podkasać spódnicę i wdrapać się na drzewo, żeby zerwać kilka wiśni dla Liny, a kiedyś Megan widziała z przerażeniem, jak rzuciła się przez grupę gapiów, aby wyciągnąć małego kociaka spod kopyt byka. Choć nosiła ubrania uszyte z dobrego materiału, były one proste i nijakie, jak odzież guwernantki, a włosy, układające się w fale i wijące wokół twarzy, ściągała w węzeł lub byle jak wsuwała pod siatkę. Drobne, sprawne dłonie były zbyt opalone i spracowane, by można je nazwać pięknymi, ale miała małe, zgrabne stópki tak wysklepione, że mogłaby pod nimi przepłynąć głęboka woda, co należało uznać za dowód trzechsetletniego szlachectwa. Jej okrągła twarz z zadartym noskiem i szerokimi ustami była jednak pospolita jak czarny chleb.

Lecz żadna z dziwacznych cech młodej damy nie uderzyła Megan tak bardzo jak ta, którą poznała dzień po przyjeździe. Panna Mandeville towarzyszyła jej i Linie w pokoju śniadaniowym, wstała jednak po przełknięciu kilku kęsów, oznajmiając, że już czas, aby wyjść do pracy.

- Zamierzałam spędzić z panią dzisiaj kilka godzin, ale mają kłopot z jednym z warsztatów tkackich w fabryce. Jeżeli tego nie przypilnuję, to ci głupcy będą stali cały dzień, drapiąc się w głowy i debatując.

- W fabryce? - powtórzyła zdziwiona Megan.

- Najlepsze Wełny i Samodziały Mandeville'ów. Nie wiem, czy pani o nas słyszała, bo jesteśmy małym przedsiębiorstwem i pragniemy takim pozostać. A więc do wieczora, panno O'Neill, Lino.

Chichot Liny uświadomił Megan, że gapiła się wprost nieprzyzwoicie, lecz nie potrafiła powstrzymać zdumienia. Najlepsze Wełny Mandeville'ów! A ona wzięła Edmunda Mandeville'a za dżentelmena!

Różnica między arystokracją, żyjącą z wielkich majątków, a nową klasą średnią, której majątek pochodził z kopalń i fabryk, rysowała się w umysłach obu tych grup bardzo wyraźnie. Przedstawiciele obu warstw mogli się spotykać w interesach, ale nie utrzymywali kontaktów towarzyskich. Absurdalne sensacje, jakie wywoływało pojawienie się na kolacji u członka klasy średniej choćby najmniej ważnego arystokraty i triumf gospodyni, której udało się pozyskać takiego gościa, przedstawiali w karykaturalny sposób współcześni pisarze i niewiele w tym przesadzali. Wykształcenie, dobre maniery czy też majątek nie miały tu nic do rzeczy. Jedna kropla choćby dekadenckiej, lecz błękitnej krwi sprawiała, że jej posiadacz wydawał się lepszy w oczach wszystkich, może z wyjątkiem Boga, a utytułowany snob był przekonany, że Pan zarezerwował najwyższe chmurki w niebie dla arystokracji.

Gdy Megan poznała swego przyszłego pracodawcę w biurze Najlepszej Agencji panny Jordan, wszystko w nim wskazywało na szlachetne urodzenie: zgrabna figura, eleganckie ubranie, cichy głos i nieco powolna wymowa. Bladość spowodowana niedawną chorobą sprawiała, że brązowe, wijące się włosy wydawały się ciemniejsze, a wąsy wojskowego i długie bokobrody podkreślały symetryczne, arystokratyczne rysy. Owo delikatne oblicze stanowiło absolutne przeciwieństwo mało subtelnej i pospolitej twarzy siostry.

Megan natychmiast odrzuciła to nielojalne porównanie. Panna Mandeville była prawdziwą damą, mimo że wyglądała jak pokojówka. Ale co, na miłość boską, miała do roboty w fabryce? Jedyne kobiety, jakie tam chodziły, to owe biedaczki, które obsługiwały maszyny, przedstawicielki najuboższych klas, zmuszone do pracy, gdyż ich mężowie nie byli w stanie albo nie mieli ochoty utrzymać rodzin.

Lina wciąż się w nią wpatrywała. Miała oczy tak wielkie, niebieskie i ciekawe, jak syjamska kotka. Ta - chin okazała się jedyną mieszkanką tego domu, za którą Megan nie przepadała. W ogóle lubiła koty i wciąż opłakiwała utratę Miss Prissy, ukochanej białej kotki perskiej, którą zostawili u gospodyni w Paryżu, gdy ojciec kolejny raz musiał szybko wyjechać z miasta, pełnego wierzycieli ścigających go z powodu długów. Ale Ta - chin nie była zwykłą kotką. Nie ukrywała swej całkowitej obojętności w stosunku do Megan, a jej chrapliwe okrzyki brzmiały denerwująco jak komentarze wypowiadane w jakimś nieznanym języku. Obiegowa teoria, że psy bardziej niż koty przywiązują się do jednego pana, jest daleka od prawdy. Większość psów to dobroduszne głuptasy, wdzięczne za zainteresowanie jakiegokolwiek przechodnia. Ta - chin była absolutnie kotką jednego właściciela. Jej uwielbienie dla Jane wydawało się chwilami wręcz niewolnicze. Potrafiła godzinami leżeć u stóp swej pani i wpatrywać się w nią z zachwytem. Tolerowała służbę oraz Linę i była nawet dość wytrzymała na wszystkie uściski i pieszczoty, ale na mniej ważne osoby patrzyła z chłodną ciekawością, połączoną z odrobiną krytycyzmu. Oczy Liny miały teraz taki sam wyraz.

Owo spojrzenie zniecierpliwiło w końcu Megan.

- Jedz owsiankę! - powiedziała szorstkim głosem.

Linie zadrżała dolna warga, ale mała zrobiła, co jej kazano. Dziewczyna natychmiast poczuła się winna. Sama nie wiedziała, dlaczego odezwała się tak ostro. Błędem byłoby zwrócić dziecko przeciwko sobie, gdyż jej pozycja zależała w dużej mierze od sympatii podopiecznej.

- Ja też nie przepadam za owsianką - wyznała konspiracyjnym tonem - ale musimy wszystko zjeść, bo Lizzie zacznie na nas krzyczeć.

Linę łatwo było udobruchać. Zrobiły sobie zabawę, jedząc na przemian, i w rekordowym czasie po nielubianej owsiance nie było śladu. Ciekawość Megan, dotycząca Jane i fabryki, nie ustępowała. Zwykle nie zachęcała służby do plotkowania, ale przecież Lizzie nie jest zwykłą służącą, tłumaczyła sobie, a poza tym sytuacja wydawała się co najmniej niezwykła. Lizzie wyjaśniała wszystko z zachwytem.

- Ach, panienko, ona jest w tej fabryce codziennie i to cały dzień, od czasu, jak umarł jej biedny tatuś. A nawet przedtem, kiedy był już bardzo chory. Nie wiem, jak by sobie bez niej dali radę. Nie ma pani pojęcia, co ona potrafi, te wszystkie papiery, pełno pisania i różnych liczb. To najgorsze, te wszystkie liczby, ale ona się na tym zna, jak nie wiem co, i mówi ludziom, co mają robić.

- I słuchają jej? - spytała Megan.

- No pewno, ale wie panienka, ona jest córką pana Johna. Nie było takiego drugiego, najlepszy pan w całym hrabstwie. Zabierał ją z sobą do fabryki, jak była malutka. Taka maskotka. Najpierw to ludzie się z niej śmiali, ale zaraz jak się zorientowali, że lepiej od nich wszystkich te słupki dodaje, a i maszynami umie się posłużyć... Megan żałowała, że ją w ogóle o to zagadnęła. Staruszka opowiadała i opowiadała, chwaląc się osiągnięciami panny Mandeville. Wydawała się dumna, że jej pani wykonuje męską pracę. Jak wkrótce Megan miała się dowiedzieć, stara niania wcale zbytnio nie przesadzała. Sama panna Mandeville była skromniejsza, lecz nie ulegało wątpliwości, że to ona kierowała fabryką Najlepsze Wełny i Samodziały Mandeville'ów.

- Nie było nikogo innego, kto mógłby to robić - wyjaśniła. - Edmund wyjechał, najpierw do szkoły, potem na uniwersytet, a później, kiedy rozpoczęła się ta historia z Krymem, rwał się do wojaczki i ojciec uważał, że nie może mu zabronić. Widzi pani, to rodzinne przedsiębiorstwo. Założył je mój dziadek i robotnicy wciąż lubią czuć, że rodzina jest nim bezpośrednio zainteresowana. Ja robię bardzo niewiele, zapewniam panią, łagodzę tylko spory i pilnuję, żeby wszystko działało bez zakłóceń.

- Ależ nie miałam zamiaru krytykować...

- Zapewniam panią, że ja też nie zamierzałam się tłumaczyć! Nie ma w tej fabryce maszyny, której nie potrafiłabym naprawić, gdybym musiała. - Oczy jej rozbłysły z rozbawienia, gdy obserwowała zdziwioną minę Megan. - Na pewno uważa mnie pani za dziwaczkę, panno O'Neill, ale trzeba mnie brać taką, jaka jestem. Jestem już za stara, żeby zmieniać obyczaje.

- Jest pani najmilszą osobą, jaką kiedykolwiek znałam - odpowiedziała szczerze Megan.

- Więc musiała pani spotykać bardzo niesympatycznych ludzi. Nie - odruchowo wyciągnęła rękę - to było głupie. Wiem, że nie miała pani łatwego życia. Czy chciałaby pani pójść ze mną któregoś dnia do fabryki i sama zobaczyć, co się tam dzieje?

Minęło kilka dni, nim owa wizyta mogła dojść do skutku. Megan nie nalegała. Naczytała się sprawozdań różnych komisji badających warunki pracy w fabrykach i kopalniach i opisy pracujących ponad siły zmęczonych dzieci, zasypiających przy krosnach po dwunastu godzinach pracy, prześladowały ją całymi dniami. Kopalnie były jeszcze gorsze, ale wzburzeni obywatele, dowiedziawszy się, że dzieci poruszają się w tunelach na czworakach, ciągnąc za sobą wagoniki z węglem, wymogli zmianę niektórych punktów ustawy, łagodząc najcięższe rygory. A jednak nie śpieszyła się do oglądania dzieci w fabryce, a kiedy w końcu panna Mandeville zaproponowała, żeby następnego dnia towarzyszyła jej wraz z Liną, w głosie Megan zabrzmiał przestrach.

- Pójdę, dziękuję bardzo, ale dziecko...

- To nie będzie jej pierwsza wizyta. Boże drogi, panno O'Neill, czego się tam pani spodziewa? Mam wrażenie, że się pani zdziwi.

Chociaż fabryka znajdowała się na południe od domu, po drugiej stronie wzgórza, nie prowadziła tamtędy żadna droga, więc pojechały dookoła przez małą wioskę o nazwie St. Arca, leżącą u stóp wzgórza. Duże budynki, podobne do koszar, z wysokimi, dymiącymi kominami nie przedstawiały się specjalnie atrakcyjnie, ale kiedy powóz wjechał na wybrukowane kamieniami podwórko, Megan była pod wrażeniem pożytecznej i radosnej pracy. Mężczyźni, którzy odrywali się na chwilę, aby poprawić czapkę czy opadający kosmyk, wyglądali na silnych i zdrowych i wszyscy witali swą drobniutką pracodawczynię uśmiechem lub pozdrawiali ją ruchem ręki. Jane zaprowadziła je do księgowości, gdzie siedzieli urzędnicy na wysokich stołkach i powitała każdego po nazwisku, nim przeszła do swego gabinetu. Znalazłszy się tam, rzuciła czepeczek na krzesło z widoczną ulgą. Zdawało się, że wdycha powietrze, jakby roztaczało najwspanialsze wonie, co było dalekie od prawdy.

Ten dziwny pokoik całkowicie odbiegał od wyobrażeń Megan o buduarze damy. Wszędzie leżały porozrzucane papiery i księgi rachunkowe, a stół zawalony był próbkami materiałów z fabryki: splątanymi skrawkami tkanin z fioletowych i szarych nici, kawałkami jaskrawych pledów i paskami materiałów we wszystkich kolorach, od czarnego do jasnokremowego. Ale znalazły się tam też bardzo nietypowe elementy, jak rośliny na parapecie, kilka wygodnych foteli, a także stolik ze srebrnym zestawem do herbaty, jaki można znaleźć w damskim saloniku. Lina natychmiast podeszła do parapetu i oznajmiła z powagą:

- Kwiatki bardzo chcą pić, ciociu Jane. Czy mam im dać wody?

- Tak, proszę bardzo. Wiesz, gdzie ją znaleźć. Dziewczynka wzięła małą konewkę i wyszła. Panna Mandeville wskazała gestem na wypchane fotele. Gdy usiadła za biurkiem, wydawała się o stopę wyższa.

- Mam specjalnie dla siebie zrobione krzesło - wyjaśniła. - Łatwiej było zrobić wyższe krzesło niż obniżyć biurko. Uważam, że to bardzo przeszkadza, gdy jest się o tyle niższą niż robotnicy i klienci, którzy siedzą naprzeciwko.

Megan uderzyła słuszność tej obserwacji.

- A ten kącik jak damski salonik?

- To jeszcze jeden mój chytry pomysł - wyjaśniła jej pracodawczyni, na próżno starając się wyglądać na spryciarkę. - To niewyobrażalnie rozbraja niektórych dżentelmenów. Po miłej rozmowie przy filiżance herbaty nie umieją zaprotestować, kiedy im przedstawiam rachunek.

Do pokoju wchodziły całe procesje robotników i urzędników, każdy z jakimś sprawozdaniem czy problemem. Megan słuchała z rosnącym zdumieniem. Nie mogła pojąć, że jedna kobieca główka, choćby nie wiadomo jak mądra, mogła zapamiętać wszystkie te sprawy. Od czasu do czasu Jane rzucała jakąś uwagę.

- Prowadzimy szpitalik przyfabryczny. Staramy się unikać wypadków, ale czasem się zdarzają. A właśnie, miałam się dowiedzieć... O, jest już. Dzień dobry, Sam, późno dziś jesteś.

- Musiałem zreperować przędzarkę. Mówiłem pani, że wózki były nie w porządku.

Mężczyzna był młody i niezbyt wysoki, lecz tak potężny w klatce i w barach, że wydawał się jeszcze niższy. Kiedy zdjął czapkę, z tyłu głowy sterczała mu kępka czarnych włosów, którą zaczął przygładzać automatycznie, ale mało skutecznie, patrząc przy tym na Megan. Rysy jego twarzy, raczej okrągłej, kogoś jej przypominały, choć nie mogła sobie uświadomić kogo.

- Jeżeli to się jeszcze raz zdarzy, musimy rozważyć konieczność wymiany przędzarki - powiedziała panna Mandeville. - Jest taki nowy model...

Rozmowa, która nastąpiła, była dla Megan zupełnie niezrozumiała, więc zwróciła uwagę na Linę, która skończyła zajmować się roślinkami i buszowała wśród papierów na stole, żeby znaleźć jakiś odpowiedni do rysowania arkusz. Panna Mandeville pozornie nie zwracała uwagi, ale w którymś momencie powiedziała nagle:

- Sam, czy miałbyś czas, żeby oprowadzić pannę O'Neill po fabryce? Panno O'Neill, oto pan Sam Freeman, jeden z naszych majstrów. I zabierz z sobą Linę, Sam, bo robi mi kompletny mętlik w papierach. Przyprowadź je z powrotem, w miarę możności niewyplamione, za godzinę.

Lina z okrzykiem radości rzuciła się na Sama.

- Chcę zobaczyć te wielkie kotły z farbą!

Nachylił się, żeby podnieść dziewczynkę, i z uśmiechem, który zdumiewająco zmienił jego grube rysy, powiedział:

- Naprawdę chcesz, mój aniołku? Nie obiecuję niczego co do plam, panno Jane, bo tę małą ciągnie do farb jak do magnesu, chociaż trzymam ją z daleka od kadzi.

- Wiem - westchnęła panna Mandeville. - Ostatnim razem jej sukienka wyglądała jak szmata do wycierania we wszystkich kolorach tęczy. Zrób, co możesz, więcej się nie da.

Unosząc dziecko, które przylgnęło do niego jak małpka, na ramieniu, mężczyzna otworzył drzwi i cofnął się, by przepuścić Megan. Nie wydawał się zachwycony ani rolą przewodnika, ani towarzystwem, a po pierwszym szybkim spojrzeniu unikał wzroku dziewczyny. Gdy mijali poszczególne stadia procesu, w którym bale wełny stawały się wykończonym materiałem, komentarze Sama były zwięzłe, prawie niegrzeczne. Zresztą hałas maszyn, zwłaszcza w wysokiej hali, w której znajdowały się tkalnie, zagłuszał niemal wszystkie wyjaśnienia. Megan nie wypytywała o szczegóły, tylko kiwała głową i usiłowała robić inteligentną minę. Absolutnie jej cały ten proces nie interesował i nie miała zbyt dużej nadziei na zrozumienie go kiedykolwiek. Zauważyła jednak, że prawie wszyscy robotnicy byli dorośli. Może znalazłoby się kilka nastoletnich dziewcząt, ale nie dostrzegła bladych, umęczonych dzieci, które tak się bała ujrzeć.

Znacznie bardziej spodobał jej się szpitalik, gdzie skończyli zwiedzanie. Okrzyk zachwytu, jaki wydała Megan na widok czystego pokoiku, wyraźnie sprawił Samowi przyjemność. Uśmiechnął się z nieukrywaną dumą.

- Jest najlepszy w całym hrabstwie, a nawet kraju. Oprócz tego w fabryce pana Owena w Lancashire. To dobry pan, ten pan Owen. On i panna Jane wymieniają poglądy i parę lat temu odwiedził nas tutaj.

- Robert Owen, ten socjalista? - spytała Megan. Jeden z jej pracodawców wspominał owo nazwisko z niepohamowaną wściekłością, dlatego je zapamiętała.

Sam się zachmurzył.

- Jeżeli socjalista to ktoś, kto dba o dobro bliźnich, to pan Owen jest socjalistą. I ja też.

Megan postanowiła zostawić ten temat. Wolała uśmiech mężczyzny od jego naburmuszonej miny. Została przedstawiona pielęgniarce, zażywnej matronie o takim akcencie, że z trudem ją rozumiała. Jednak gesty tej kobiety mówiły wszystko i Megan nie miała kłopotów z przekazaniem jej oczekiwanych gratulacji. W pokoju znajdowały się tylko cztery łóżka, a pozostałe sprzęty były spartańsko proste, ale podwójne okna, otwarte teraz na letni wietrzyk, oraz rura wentylacyjna prowadząca od pieca dowodziły, że chorzy mają zapewnione nowoczesne wygody.

Czas minął szybciej, niż Megan się spodziewała. Gdy wrócili do biura, panna Mandeville, w rękawiczkach i czepeczku, była już gotowa do wyjścia.

Na widok Liny zawołała:

- Wstrętne dziecko! Coś ty zrobiła? Usiadłaś w kałuży farby? Tak właśnie było. Tył falbaniastej spódniczki Liny, od pasa w dół, zrobił się fioletowy. Megan odruchowo spojrzała na Sama i zauważyła na jego obliczu ten sam wyraz rozbawienia i poczucia winy, jaki zapewne widniał także na jej twarzy. Panna Mandeville przerwała ich przeprosiny.

- Trudno, będzie musiała jechać do domu w bieliźnie, jak lady Godiva. Wie pani, panno O'Neill, to tutejsza legenda. Jesteśmy bardzo dumni z jej czynu i nie zgadzamy się z historiami, jakie pisarze wymyślają na temat jej ubioru. Czy pani kiedyś jechała na koniu nago? Nie sądzę. Zapewniam, że nawet świętemu byłoby niewygodnie.

Mówiąc to, rozebrała Linę z zafarbowanej sukienki i wzięła małą na ręce, żeby zanieść ją do powozu. Dziewczynka zaczęła chichotać i uparła się, że będzie stała, by wszyscy mogli zobaczyć jej niezwykły strój. Panna Mandeville nie protestowała, poprosiła tylko Megan, aby dobrze trzymała za tył małych pantalonków.

Obróciwszy się po raz ostatni, Megan zobaczyła, że Sam wciąż stoi, patrząc na nie z uwagą. Nagle zrozumiała, skąd wzięło się to uczucie, że skądś zna jego twarz.

- On jest podobny do pani! - wykrzyknęła i natychmiast zakryła usta ręką, żałując, że się odezwała.

- Nic dziwnego - odpowiedziała spokojnie panna Mandeville. - Moja babka była siostrą jego dziadka. Podobieństwo do Freemanów można znaleźć wszędzie w sąsiedztwie. Żyli w tej parafii od wieków. Niestety, owa linia wymiera. Krewni Sama albo wyemigrowali, albo umarli. On ostatni nosi to nazwisko.

- Wydaje się kimś lepszym niż inni robotnicy - stwierdziła Megan.

Panna Mandeville uniosła brwi.

- Kimś lepszym? Jego ojciec był prawą ręką i pomocnikiem taty, chociaż nie potrafił czytać ani pisać. Sam postanowił zdobyć umiejętności, które ludzie w świecie uważają za ważne: umie pisać, dużo czyta i doskonale posługuje się nożem i widelcem. Ale moim zdaniem najważniejszy jest fakt, że jest synem swego ojca, z całą uczciwością i inteligencją pana Freemana.

- Och, z pewnością - odrzekła półgłosem Megan.

Panna Mandeville nie kontynuowała tego tematu, a reszta jazdy upłynęła im na pilnowaniu Liny, żeby nie wypadła z powozu, co zdaje się miała zamiar uczynić.

Dni ułożyły się w przyjemną rutynę. Nauczycielskie obowiązki Megan nie były zbyt wyczerpujące. Lina okazała się inteligentna, ale nie potrafiła usiedzieć pięciu minut spokojnie, bez wiercenia się albo tupania. Ponieważ wciąż panowała piękna pogoda, nauczycielka i uczennica spędzały dużo czasu poza domem, zwiedzając okolicę. Dziecko lepiej przyswajało sobie wiedzę, gdy mogło być w ruchu i Megan korzystała z okazji na spacerach, żeby wprowadzać francuskie słówka, których dziewczynka uczyła się ze zdumiewającą łatwością.

Wieczorami, kiedy Lina została przekazana niani, Megan siadywała z panną Mandeville w jej miłym saloniku obok sypialni. Nie było w tym nic niezwykłego, guwernantka miała pełnić również funkcję damy do towarzystwa, jeśli pracodawcy sobie tego życzyli, ale powoli między obiema dziewczynami w zbliżonym przecież wieku nawiązała się nić przyjaźni. Po jakimś czasie panna Mandeville zaproponowała, by mówiły sobie po imieniu.

- Pewnie w towarzystwie będziemy musiały zachowywać się bardziej oficjalnie - powiedziała, wzruszając ramionami. - Ale wierzę głęboko we własne odczucia, a nie w jakieś głupie reguły towarzyskie i od dzisiaj zawsze będę o tobie myślała po prostu „Megan".

Wieczory były spokojne, bo Jane nigdzie nie wychodziła i przyjmowała mało gości, Megan jednak bardzo je lubiła. Podobnie jak Lina, Jane nie potrafiła usiedzieć nic nie robiąc, więc kiedy nie szyła czegoś dla małej, która niszczyła ubranka w rekordowym tempie, zajmowała się robótkami z wełny albo szkicowała. Jednej wszakże umiejętności nie posiadła, dlatego jej podziw dla gry i śpiewu Megan był bezmierny i prawie każdy wieczór kończył się małym recitalem.

Mimo że przyjaźń rozwijała się szybko, dopiero niecały miesiąc po przyjeździe Megan Jane wyjawiła jej swe obawy dotyczące Edmunda.

- Piszę do niego codziennie, a w odpowiedzi dostałam tylko dwa krótkie liściki - powiedziała zmartwiona, haftując ekran do kominka. - Spodziewałam się go już dawno. Modlę się, żeby mu się nie pogorszyło.

Obawy takie ogarniały czasem i Megan, ale odpowiedziała pewnym głosem:

- Na pewno jego przyjaciele skontaktowaliby się z tobą, gdyby miał jakieś problemy ze zdrowiem.

- Dziwisz się zapewne, że sama nie pojadę do Londynu i nie sprawdzę - powiedziała Jane. Jej przypuszczenia zazwyczaj były trafne, jakby potrafiła czytać w ludzkich myślach. - Nie robię tak dlatego, że Edmund mnie prosił, abym nie opuszczała Grayhaven. Mówi, że czuje się pewniej, wiedząc, że ja tutaj wszystkiego pilnuję.

- Może nie chce, żebyś się nad nim rozczulała - zgadywała Megan. - Mężczyźni tego nie znoszą.

- Ale nie Edmund. On uwielbia, jak mu się dogadza. A w każdym razie uwielbiał, kiedy był mały. - Jane położyła rękę, w której trzymała igłę z czerwoną wełną, na kolana. Patrzyła gdzieś w dal.

- Czasem, gdy nie miał chłopców do towarzystwa, bawił się ze mną w żołnierzy i radykałów. Zgadnij, Megan, kto był radykałem! Kiedy szlachetny żołnierz zostawał ranny, radykał stawał się pielęgniarką. Rozdzierałam halki na bandaże i kradłam nieskończone ilości słodyczy i konfitur, aby zaspokoić jego apetyt. Ileż na mnie nakrzyczano! Ale przyzwyczaiłam się do tego, a moje halki zazwyczaj fruwały w strzępach, bo byłam chłopczycą. - Sielska wizja dzieciństwa przybladła i smutek zabarwił nagle uśmiech Jane. - Bardzo za nim tęskniłam, gdy poszedł do szkoły, a od tego czasu tak rzadko go widywałam. Ten ostatni rok był najgorszy, każda gazeta, którą czytałam, zawierała mnóstwo okropieństw. Wiesz o tych strasznych cierpieniach naszych żołnierzy w okopach pod Sewastopolem. Wyobrażałam sobie Edmunda marznącego zimą na wzgórzach, rannego i opuszczonego, a szpitale były tam jeszcze gorsze niż okopy. To trwa nadal, Megan, a ja się czuję winna, kiedy dziękuję Bogu za cudowne ocalenie Edmunda, a tylu innych wciąż cierpi i umiera.

Głos jej się załamał. Megan, wzruszona tą niezwykłą wrażliwością, położyła dłoń na palcach, które nie udawały już, że wykonują jakąś pracę.

- Wkrótce będzie po wszystkim, wszyscy tak mówią. A warunki już się poprawiły. Słyszałaś przecież o pannie Nightingale i jej cudownej pracy w szpitalach.

- Tak. Niech ją Bóg błogosławi. Dzięki niej czuję się dumna, że jestem kobietą. Ale to taka przygnębiająca rozmowa. Może posłuchamy muzyki? Zagraj coś głośnego i radosnego.

Kiedy wieczorem Megan uklękła przy łóżku, modliła się za wszystkich cierpiących na Krymie. Główna codzienna prośba dziewczyny, żeby wolno jej było pozostać w tym domu, który stawał się jej coraz droższy, tym razem znalazła się na końcu.

II

Wielkoduszność Megan została nagrodzona, jak to często bywa, dniem wyjątkowego pecha. Obudził ją dźwięk deszczu, a gdy spojrzała w okno, zobaczyła ponure, szare niebo. Drapanie w gardle ostrzegło ją o zaczynającym się przeziębieniu i w miarę upływu dnia występowały kolejne objawy tej męczącej przypadłości. Lina, nie mogąc pobiegać na powietrzu z powodu złej pogody, była potwornie niegrzeczna. Kiedy zakończyła całodzienne wybryki oparzeniem ręki o kratę przed kominkiem, mimo że była kilkanaście razy ostrzegana, Megan skrzyczała ją zamiast pocieszyć. Dziewczynka jęczała, Megan dmuchała nos, a kotka nafukała i napluła na nie obie, nim wyszła z pokoju w poszukiwaniu sympatyczniejszego towarzystwa.

Po całodziennym czekaniu na wieczorne spotkanie z przyjaciółką Megan była bardzo zawiedziona, zastając Jane w równie ponurym nastroju. Ledwo zabrały się do szycia, weszła pokojówka, anonsując gościa. Na dźwięk jego nazwiska gospodyni wpadła w furię.

- Belts? Pan Belts? Jak śmie przychodzić o takiej porze bez zaproszenia? Nie ma mnie w domu, Bessy.

- On mówi, że to ważne, panienko.

- Będę jutro w fabryce, jeśli chce się ze mną zobaczyć. Czemu tak stoisz, Bessy? Nie słyszałaś mnie?

Pokojówka wybiegła, a Jane zaczęła haftować ponownie, wbijając igłę w materiał i wyciągając ją z taką energią, jak gdyby wolała jakiś żywy cel. Widocznie pan Belts pogodził się z odprawą, bo pokojówka już się nie pokazywała. Po pewnym czasie Jane się uspokoiła, przestała walczyć z robótką i zaczęła się tłumaczyć.

- Musisz mnie uważać za bezczelną.

- Nie, dlaczego. To rzeczywiście dziwna pora na wizytę.

- Ale typowa dla George'a Beltsa. Niezmiennie żyje w niczym nieuzasadnionym przekonaniu, że jestem zachwycona, kiedy tylko zechce mnie zaszczycić swymi odwiedzinami.

- Tak? - W głosie Megan brzmiało pytanie.

Nie odważyła się go sformułować, ale łatwo można się było domyślić, że miała na to ochotę. Po chwili Jane zaczęła się tak śmiać, że machała nogami w powietrzu, aż jej krzesło zaczęło się niepokojąco chwiać.

- Jesteś tak dobrze wychowana, Megan - chichotała, ocierając załzawione oczy. - Dlaczego nie zapytasz wprost? Umierasz z ciekawości, czy George Belts jest moim wielbicielem i czy udaję taką niedostępną, by podnieść temperaturę jego uczuć.

- Och, Jane, zapewniam cię...

- Ależ oczywiście, że jesteś ciekawa. Zresztą wśród modnych młodych dam takie zachowanie jest przyjęte. Ale powinnaś mnie już znać na tyle, by wiedzieć, że nie jestem modną młodą damą. A gdybyś zobaczyła Beltsa, zdziwiłabyś się, że tylko go odprawiam od drzwi, zamiast lać mu wrzątek na głowę z okna.

- Czy jest aż tak nieatrakcyjny? - spytała Megan z zainteresowaniem.

- Zupełnie. Wydaje się raczej za chudy niż za gruby, włosy nie aż tak mu posiwiały, jak na sześćdziesięciolatka, i ma bardzo owłosione ręce z długimi, haczykowatymi palcami. Ale najbardziej nieatrakcyjne w tym wszystkim jest to, że ja go w ogóle nie interesuję. Chce zdobyć naszą fabrykę!

- Jesteś niesprawiedliwa dla siebie, Jane - zaprotestowała Megan. - Każdy mężczyzna z dobrym gustem uznałby cię...

- Ale on nie ma dobrego gustu. Ma natomiast kilka fabryk odzieżowych w Yorkshire i poszukuje źródła tanich materiałów.

- O mój Boże! - Megan była nieco skonsternowana tą cyniczną oceną.

- Nigdy nie miał jeszcze czelności, żeby mi się oświadczyć - ciągnęła Jane - ale czułam, że do tego dąży. Więc żeby nie marnować jego i mojego czasu, powiedziałam wprost, że nim gardzę i wolałabym spalić fabrykę i zrównać z ziemią niż zgodzić się, żeby uzyskał choćby najmniejszy w niej udział.

Na dźwięk tego spokojnego, zadowolonego z siebie głosu Megan z wolna się uśmiechnęła.

- Zastanawiam się, czy się tu jeszcze pokaże po tym, co usłyszał.

- Och, on się nie daje obrazić. Zastanawiam się natomiast, dlaczego przyszedł akurat dzisiaj. Do diabła z George'em Beltsem, zmęczyło mnie już myślenie i mówienie o tym nieszczęsnym stworze. A ty, biedaczko, wyglądasz strasznie, nosek zrobił ci się czerwony jak róża. Jestem pewna, że nie masz dziś ochoty na śpiewanie. Może lepiej idź do łóżka, a ja przyślę Lizzie, żeby natarła cię gęsim smalcem.

Megan nieśpieszno było do tego zabiegu. Zaproponowała, że pogra, ale okazało się to bardzo trudne, bo co kilka taktów musiała przerywać, żeby wytrzeć nos. Po półgodzinie powiedziała dobranoc i miała nadzieję, że Jane zapomni o smalcu. Niestety, Lizzie przyszła do sypialni zaraz za nią, a na okrągłej czerwonej twarzy staruszki malowała się radość, że będzie mogła zająć się chorą. Po wypiciu gorącego napoju i natarciu rzeczonym medykamentem, który cuchnął prawie tak obrzydliwie, jak Megan się spodziewała, została ubrana we flanelową nocną koszulę, która rozgrzała się niemal do czerwoności przy kominku. Następnie Lizzie okryła swą pacjentkę czterema kocami, zakazując zdjąć choćby jeden i wyszła.

Megan nie tyle zasnęła, ile omdlała z gorąca. Może z tego powodu, a może z powodu przeziębienia i bólu głowy po raz pierwszy od przyjazdu do Grayhaven miała sen. Był to jej stary sen, który powtarzał się od dzieciństwa. Temat pozostawał ten sam, zmieniała się tylko lokalizacja i postacie. Śpieszyła się, żeby zdążyć na statek, pociąg czy powóz, które miały odjechać o określonej porze. Cel podróży pozostawał na ogół niejasny, ale zawsze było to miejsce, do którego koniecznie chciała się dostać, a jedyną możliwością było dotarcie tam owym konkretnym środkiem lokomocji. Jednak po drodze wciąż zatrzymywały ją jakieś bzdurne zajęcia. Przeszkody różniły się w kolejnych snach, ale miały ten sam skutek - spóźnienie - i z niewiadomych przyczyn Megan nie mogła owych przeszkód obejść ani pokonać, chociaż w każdej chwili zdawała sobie sprawę z upływu czasu i rosnącej obawy, że się spóźni.

Sen kończył się zawsze, nim zdołała się przekonać, czy udało jej się dotrzeć do owego środka lokomocji. Kiedy zdenerwowanie osiągało punkt kulminacyjny, zazwyczaj się budziła. Tak się też stało i tym razem. Leżała w gorącej pościeli i nie wiedziała, czy wilgoć na policzkach to pot czy łzy.

W każdym razie sen nie okazał się zwiastunem złych wieści. Następnego dnia otrzymały radosną wiadomość: Edmund wraca do domu!


Rozdział czwarty

I

W letnie popołudnie zjeżdżał ze wzgórza na koniu, z rozwianymi czarnymi włosami, prześwietlonymi słońcem. Było właśnie tak, jak w najbardziej romantycznych marzeniach Megan: silny koń, biegnący drogą, na nim zaś przystojny jeździec, uśmiechający się do domowników, którzy wybiegli, by go powitać. Serce o mało jej nie wyskoczyło z piersi i nie upadło z łoskotem na żwir.

Powrót do Grayhaven zajął Edmundowi sporo czasu. Po liście, zapowiadającym jego przybycie z Londynu, zjawił się nie sam pan Mandeville, ale cały transport paczuszek, skrzynek i tłumoczków. Służba snuła nieustannie domysły co do ich zawartości, a Lina wkradała się do pokoju, w którym je złożono, próbując rozwiązać supełki czy wyjąć gwoździe. Była pewna, że w niektórych paczkach znajdują się prezenty dla niej. Jane przyznawała, że to możliwe, ale musi czekać, aż „wujek Edmund" przyjedzie do domu.

Dwór i ogród wyszykowano najlepiej, jak tylko Lizzie potrafiła. Pogoniła służbę tak, że nawet jej potulna załoga zaczęła narzekać, a jedna z młodych pokojówek dostała histerii, kiedy ją skrytykowano za pozostawienie drobinki kurzu na sprężynie od łóżka panicza Edmunda. Zresztą o jego pokój dbano cały czas, Lizzie „przewracała go do góry nogami" raz w tygodniu, skrapiając meble i podłogę łzami, jeśli wieści z wojny były tego dnia niepomyślne. Ale kiedy usłyszała o przyjeździe Edmunda do domu, cztery pokojówki musiały pracować przez cztery dni, żeby odpowiednio wysprzątać sypialnię panicza.

Nawet Jane straciła głowę i biegała od fabryki do kuchni i do ogrodu. Księgi muszą być w idealnym porządku, żeby je pokazać Edmundowi, różę damasceńską, którą kiedyś lubił, trzeba namówić do zakwitnięcia, a tak przepyszne ciasto ze śliwkami tylko ona sama potrafi upiec. Lina ganiała po domu jak mała trąba powietrzna, a Megan była zbyt podniecona, by robić coś więcej niż tylko udawać, że prowadzi lekcje.

Opóźnienie Edmunda dawało im szansę na zakończenie przygotowań, a nawet całej tej masy porządków, które Lizzie uznała za konieczne. W dniu jego przyjazdu połowa domowników wyglądała przez okno pod wyimaginowanym pretekstem i kiedy rozległ się okrzyk: „Jedzie!", porzucili wszystkie zajęcia i pobiegli do drzwi.

Tak jak za dawnych czasów, pomyślała Megan, patrząc, jak Edmund zsiada z konia - miłujący poddani witają młodego pana. Dla każdego miał miłe słowo, a Lizzie mocno objął. Następnie zwrócił się do Jane.

Stała nieco z tyłu. Lina przywarła do spódnicy cioci i patrzyła z otwartymi ustami na zbliżającą się w jej kierunku wysoką postać. Przez moment brat i siostra spoglądali na siebie w milczeniu. Brązowa główka Jane nie sięgała nawet ramienia Edmunda.

Uniosła głowę, jakby ciążył jej węzeł włosów na karku. Mieli smutne twarze i wyobraźnia Megan podpowiedziała jej dlaczego. Oboje myśleli o człowieku, który powinien był tu znajdować się z nimi i pierwszy powitać wędrowca. Ojciec Edmunda zmarł wkrótce po wyjeździe syna na Krym. Po chwili Jane wyciągnęła ręce i brat uniósł ją w powietrze w serdecznym powitaniu.

- Skurczyłaś się! - wykrzyknął. - Mówiłem ci, że tak się stanie, jeśli będziesz chodziła po deszczu!... Jane, Jane, jak dobrze być w domu!

- Jestem pół cala wyższa, niż kiedy wyjeżdżałeś - zaprotestowała siostra. - Chyba niemożliwe, abyś ty też wyrósł. Ale jest tu ktoś, kto urósł stosunkowo najbardziej!

Uniosła Linę w ramionach. Dziewczynka ubrana była w swą najlepszą białą muślinową sukienkę z falbankami, haftowaną w kwiatki i motylki przez zdolną ciocię Jane. Złote loczki wiły się wokół jej zarumienionej twarzyczki, a oczy miała niebieskie jak chabry. Wprawdzie paluszek w buzi, który nerwowo ssała, nie dodawał jej urody, ale było to dziecko, z którego każdy przybrany ojciec mógłby poczuć się dumny.

Edmund wyciągnął rękę, w jego oczach pojawiły się łzy. Lina odsunęła się zdziwiona.

- Dlaczego on płacze? - spytała. - Dlaczego ten pan płacze?

- Bo jest szczęśliwy - odpowiedziała Jane ze śmiechem. Edmund, zbity z tropu chłodnym przyjęciem ze strony małej,

uciekł się do przekupstwa.

- Jestem twoim opiekunem, Caroline, i przyjechałem już do domu na zawsze. Przywiozłem ci różne ładne prezenty w paczkach, które wysłałem wcześniej. Chodź ze mną, to je otworzymy.

Twarz Liny opromienił anielski uśmiech. Rzuciła się w jego otwarte ramiona.

- Widzisz, umiem już znaleźć drogę do kobiecego serca - zwrócił się Edmund do siostry.

- Niestety! Nie byłeś kiedyś taki cyniczny. Ale zaczekaj, nie przywitałeś się jeszcze z panną O'Neill. Musisz być teraz dla niej szczególnie uprzejmy, żeby nadrobić poprzednie zaniedbanie.

Wtedy po raz pierwszy spojrzał na Megan.

Włożyła dużo starań w dzisiejszy strój. Musiała wziąć po uwagę wszelkie subtelne odcienie tej uroczystości. Ubiór nie mógł być zbyt strojny, ale też nie ponury. Wybrała starą sukienkę z bufiastymi rękawami i skromnym koronkowym kołnierzykiem. Jasnoniebieski kolor pogłębiał błękit jej oczu i podkreślał jasną karnację. Szczotkowała złote włosy tak długo, aż błyszczały, a niezliczone małe loczki i kosmyki okalały jej czoło. Uważała, że bardzo dobrze wygląda, a podziw na twarzy Edmunda potwierdził jej przekonanie.

- Panna O'Neill nam wybaczy, wiem o tym. Widać po jej twarzy, że cieszy ją nasze powitanie. Jeśli chodzi o moje poprzednie przewinienie, przyjmę każdą karę, jaką mi wyznaczy. Może jedna z tych paczuszek zawiera ofiarę, która pomoże mi wybłagać przebaczenie.

Megan mogła wykręcić się od odpowiedzi dzięki Linie, która zaczęła skakać z niecierpliwości, domagając się prezentów. Z dzieckiem w ramionach i siostrą przytuloną do jego boku Edmund wszedł do domu. Megan szła za nimi.

Poczuła się, jakby słońce zaszło za chmurę. Edmund miał uroczy sposób bycia, ale jego pomysł, że prezent wynagrodzi zaniedbanie, sprowadzał Megan do poziomu jego trzyletniej podopiecznej. Dziewczyna z zazdrością obserwowała grupkę przed sobą, tak blisko związaną i kochającą się nawzajem. Poczuła się jak żebraczka drżąca z zimna, która patrzy w okna oświetlonego domu, pełnego wygód i ciepła, jakiego nigdy nie będzie miała.

II

Ponury nastrój dziewczyny nie trwał długo. Rodzeństwo zadbało o to, by uczestniczyła w dalszych uroczystościach, a prezent od Edmunda był w tak dobrym guście i tak starannie dobrany do jej urody, że bardzo jej to pochlebiło. Wykwintny filigranowy naszyjnik z błyszczącymi niebieskimi kamieniami i kolczyki do kompletu to nie był prezent, jaki młoda dama powinna przyjąć od dżentelmena, ale Jane prędko wyperswadowała jej tę myśl. Panna Mandeville nie widziała w tym nic niestosownego, więc jeśli jej skrupulatne sumienie było spokojne, to jak guwernantka mogła się sprzeciwiać?

Edmund poczynił bardzo hojne zakupy; przesyłki nie przestawały przychodzić, a każdy dzień przynosił coś nowego - od drogiej francuskiej lalki dla Liny do modnych ozdób do salonu. Raz czy drugi Jane zmarszczyła brwi, gdy ze skrzyni wyłonił się jakiś kosztowny drobiazg, ale nic nie mówiła.

Jak się należało spodziewać, rozkład dnia zmienił się całkowicie. Kolacje podawano obecnie o modnej, późnej porze i po pierwszym wieczorze, gdy pozwolono Linie świętować przyjazd opiekuna, panna 0'Neill nie jadała ostatniego posiłku ze swymi chlebodawcami. Rodzeństwo miało wiele spraw do omówienia. Czasami, przechodząc holem, zmęczona zajmowaniem się Liną, Megan słyszała roześmiane głosy, dochodzące z saloniku obok schodów. Pewnego razu postała dłużej, zafascynowana dźwiękiem miłego, łagodnego tenoru, śpiewającego modną, sentymentalną balladę. Słysząc grane z wprawą akordy, wiedziała, że Edmund akompaniował sobie sam, gdyż umiejętności muzyczne Jane były bardzo ograniczone.

Pewnego wieczoru, tydzień po przyjeździe młodego dziedzica, Lina ze swą opiekunką zostały poproszone do towarzystwa po kolacji. Edmunda wyraźnie cieszyła uroda i miłe zachowanie dziewczynki, a zwłaszcza francuskie wyrażonka, które powtarzała z niezwykłą łatwością. Kiedy weszły do saloniku, oderwała się od Megan i podbiegła do wuja, wołając:

- Bonsoir, cher oncle. Comment - allez - vous?

- Tres bien, ma petite. Ale - dodał Edmund ze śmiechem, sadzając sobie małą na kolanie - nie sądzę, żeby konieczny był aż taki straszny szacunek w stosunku do mnie. Czy ona nie mogłaby mówić do swego wujka tu, panno O'Neill?

- Och, wiem - odrzekła Lina. - Mówię tu do Ta - chin i czasem do cioci Jane, jak ma dobry humor.

Po owej poważnej dyskusji nad tak istotną sprawą mała usiadła pod oknem z nową lalką, której wykwintna francuska garderoba wykazywała już ślady zniszczenia, tak często i niecierpliwie była zmieniana. Megan pochyliła głowę nad robótką. Nie śmiała zbyt długo patrzeć na pana domu, gdyż obawiała się, że jej twarz zdradzi uczucia, do jakich nie miała prawa. Po krótkiej ciszy, przerywanej tylko przemową dziewczynki do lalki, Edmund powiedział w zamyśleniu:

- Ten kochany, obskurny pokój, ileż to wspomnień jest z nim związanych!

- Tylko żeby Lizzie nie usłyszała, że mówisz o nim „obskurny" - odrzekła Jane. - Doprowadziła służbę niemal do buntu, każąc dla ciebie sprzątać.

- Obie zrobiłyście wspaniałą robotę - zapewnił ją ciepło Edmund. - Zdaję sobie sprawę z poświęcenia i obowiązków, jakie zbyt długo dźwigałaś na swych słabych ramionkach, Jane. Teraz uwolnię cię od tego ciężaru, a moim pierwszym zadaniem będzie odnowienie tego starego kochanego domu tak, jak na to zasługuje.

- Mnie się podoba tak, jak jest - odpowiedziała Jane cicho.

- Jane, jesteś kochana i bardzo staromodna. Gdybyś mogła, pozostawiłabyś wszystko po staremu, żeby tylko nic się nie zmieniło. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie interesuje cię moda ani elegancja, ale liczę na rady panny O'Neill w tych sprawach, bo wiem, iż widziała wiele wspaniałych domów.

Megan ukłuła się w palec. Serce jej wypełniła radość z powodu urzekającego obrazu, jaki miała przed oczyma: ona i Edmund naradzający się niczym mąż i żona nad szczegółami mebli czy portier!

- Nie uważam się za eksperta - odpowiedziała skromnie - ale oczywiście, jeśli mogłabym w czymś pomóc, panie Mandeville...

- Na pewno pani potrafi. Byłem pod wrażeniem pani wiedzy na temat dawnych czasów po naszej pierwszej rozmowie. Stary dwór, jak ten, powinien panią zainteresować, a pani wspomnienia z rodowej siedziby w Irlandii pomogą mi w restauracji domu, jaką planuję.

- Byłam dzieckiem, kiedy ostatni raz widziałam Irlandię - odezwała się Megan cichutko.

- Przerażasz mnie, Edmundzie, tym opowiadaniem o restauracji! - wykrzyknęła Jane. - Czy chcesz zmieść ten dom z ziemi na moich oczach?

- Moja droga, nie zacznę żadnych poważniejszych prac jeszcze przez jakiś czas, bo takie rzeczy należy planować rozważnie. Ale dom musi zostać odnowiony, nie mogę zapraszać gości, póki jest w obecnym stanie. W tym tygodniu powinny przyjść nowe meble, jakie zamówiłem do salonu. W tym czasie postanowię, co potrzeba do gościnnych sypialni.

Jane chciała coś powiedzieć, ale spojrzała na Megan i zacisnęła usta. Spojrzała na pokój zupełnie jak matka, która nie może się pogodzić ze zmianami, jakie następują w ukochanym dziecku. Megan było jej żal, lecz zgadzała się z opinią Edmunda. Adamaszkowe draperie, niegdyś purpurowe, wypłowiały na kolor jasnoróżowy, miły dla oka, jednak niewłaściwy do salonu. Była przekonana, że wszystkie sprzęty pochodzą z czasów, gdy dziadek Edmunda kupował ten dom. Smukłe linie i proste, drewniane obramowanie kanap i foteli wydawały się bardzo surowe i zimne w porównaniu z bogato rzeźbionymi meblami współczesnymi.

Nie wypowiedziała jednakże swego zdania, gdyż jej położenie było dość trudne, jako że brat i siostra mieli zupełnie różne poglądy na temat wymiany mebli. Obecność guwernantki powstrzymywała Jane od wyrażenia swej prawdziwej opinii. Megan zaczęła się nagłe zastanawiać, czy pan Mandeville specjalnie nie wykorzystał jej i dziecka, aby ich obecność zapobiegła potężnej kłótni. Nie była to zbyt pocieszająca myśl.

- A więc zobaczymy, co się da zrobić jutro - odezwał się Edmund. - Co by pani powiedziała na trochę muzyki, panno O'Neill?

Ich głosy doskonale się zgadzały i Megan była w siódmym niebie. Uwaga Edmunda skupiła się na niej, wpatrywał się w jej usta, żeby śledzić słowa duetu, a od czasu do czasu, kiedy nachylał się, by przewrócić stronę w nutach, dotykał jej ramienia. Nawet Jane się rozchmurzyła, słuchając.

III

Rana Edmunda, choć Megan nic o niej nie wiedziała, bo nie wypadało pytać, musiała doskonale się zagoić i długi okres rekonwalescencji sprawił, że młody właściciel dworu zabrał się teraz do urządzania domu z niespożytą energią.

Miękkie sofy i fotele z ogromnymi poduchami z czerwonego aksamitu, otoczonymi powyginanym palisandrem, zastąpiły stare meble, które sromotnie zakończyły żywot na strychu. Wiekowe żywopłoty z bukszpanu zostały przycięte w kształty, jakich natura nigdy by nie wymyśliła, choć główny ogrodnik przestrzegał, że to niewłaściwa pora roku na takie eksperymenty. Edmundowi podobały się wytworne, zadbane ogrody w stylu włoskim, więc na marmurowych cokołach stanęły też wdzięczące się nimfy i skąpo odziane boginki.

Następne do wymiany były sypialnie. Jane zasłoniła wejście do swojej własną drobną postacią i zagroziła użyciem siły, jeśli choć jeden najdrobniejszy przedmiot w jej pokojach zostanie wymieniony, tak więc Edmund poddał się ze śmiechem.

Jego apartament znajdował się w tym samym skrzydle, lecz w innym korytarzu, w którym mieściły się również sypialnie gościnne. Jednej z nich poświęcił szczególnie wiele uwagi i pewnego dnia Megan została poproszona o radę. Pokój bardzo się jej spodobał, mimo osobliwego, staromodnego umeblowania. Było to pomieszczenie narożne, miało okno z wykuszem i sufit ozdobiony delikatnymi płaskorzeźbami kwiatów i wijących się winorośli. Gdyby to ona miała decydować, wybrałaby najdelikatniejsze tkaniny w odcieniach morelowych i lazurowych, ale Edmundowi zależało na wspaniałości, a nie wdzięku. Wybrany przezeń komplet mebli do tej sypialni był jednym z najelegantszych, jakie Megan kiedykolwiek widziała. Zrobiony w stylu modnego renesansu, rzeźbiony i pozłacany, miał szafkę pod miednicę z blatem z ciemnozielonego włoskiego marmuru ze złotymi żyłkami. Megan mogła jednak zasugerować pewne ulepszenia, jak na przykład więcej świateł czy różowe abażurki przy lampach na toaletce.

Siostra nie ukrywała swego niezadowolenia z powodu owych innowacji, ale były to zwykle dobroduszne narzekania i Edmundowi zawsze udawało się ją ułagodzić. Przy jakiejś okazji jednak Megan usłyszała strzępek rozmowy, która częściowo wyjaśniała zastrzeżenia Jane. Podchwyciła tylko kilka słów, a jednym z nich było „kosztowne". Odpowiedź Edmunda usłyszała wyraźniej.

- Moja droga, przestań marudzić. Mam kilka planów, jak możemy stać się bogaci. Nie, teraz ci nie powiem, dowiesz się w swoim czasie.

Oparłszy się pokusie dalszego podsłuchiwania, Megan odeszła, nie wiedząc, co odrzekła Jane.

W końcu Edmund uznał, że dom gotów jest na przyjęcie gości.

- Mam zamiar zrobić znacznie więcej - oświadczył - ale jest to kwestia miesięcy, a nawet lat, a nie mogę tak długo czekać z rewanżem za gościnność, jaką mi ofiarowano w Londynie. Nie mogę też zwlekać z nawiązywaniem kontaktów, które w przyszłości mam zamiar zacieśnić. Co byś powiedziała, Jane, na przyjęcie: osiem osób, pięciu panów i trzy panie, na początku przyszłego tygodnia?

Stali w ogrodzie, podziwiając posągi, które właśnie tego dnia zostały ustawione na swych miejscach. Siostra nie była przeciwna idei gości, poza tym często opowiadała o swej wdzięczności dla jego przyjaciół w Londynie i wyrażała nadzieję, że ich pozna. Jednak kiedy spytała, kto będzie zaproszony, Edmund odrzekł, że to niespodzianka. Uśmiechnął się, jakby żartował, ale kiedy nalegała, odpowiedział poważnie:

- Czy nie wystarczy, Jane, że to ludzie, których ja mam ochotę zaprosić? Myślałem, że się ucieszysz, będąc gospodynią przyjęcia.

Wyglądał na naprawdę zmartwionego, więc Jane natychmiast go przeprosiła i poszli razem do domu, ramię w ramię.

IV

- Idiotka - powiedziała Megan do swego odbicia w lustrze. - Głupia, ślepa, bezmyślna idiotka!

Pasja tych słów sprawiła, że szczotka do włosów wysunęła jej się z ręki, powodując ostre zadraśnięcie na skroni. Był to wprawdzie drobiazg, ale przepełnił czarę goryczy i uruchomił strumień łez, z takim trudem powstrzymywany. Rzuciła szczotkę, zakryła oczy dłońmi i zaczęła płakać. Dlaczego nie rozumiała wcześniej, że wszystkie wydarzenia, dzięki którym była taka szczęśliwa przez ostatnie tygodnie, muszą nieuchronnie prowadzić do zakończenia owego stanu? Coraz bardziej zafascynowana Edmundem, nie potrafiła myśleć o przyszłości, rozkoszując się teraźniejszością.

Oczekiwanie na gości sprawiło, że została sprowadzona do swej właściwej, podrzędnej roli, o której udało jej się zapomnieć dzięki serdeczności Jane i Edmunda. Nie będzie więcej zażyłych konsultacji na temat urządzania domu i dyskusji, jak takie sprawy rozwiązywano „w pani rodowej siedzibie w Irlandii", nie będzie więcej cichych rodzinnych wieczorów w saloniku, śmiechów z francuskiego w wykonaniu Liny, śpiewania z Edmundem, słuchania, jak głośno czyta, patrzenia na niego, po prostu - bycia z nim. Megan otarła oczy i odsunęła krzesło od lustra. Po co się przejmować? Nikogo nie obchodzi, jak ona wygląda. Nie zobaczy jej nikt, na kim jej zależy.

Większość przedpołudnia trzymała Linę w parku, mając nadzieję, że dziewczynka zmęczy się ćwiczeniami na świeżym powietrzu i uda im się z ukrycia zerknąć na przyjeżdżających gości. Pięć osób rzeczywiście zjawiło się przed obiadem: trzech panów, z czego dwóch w towarzystwie żon. Wszyscy byli młodzi, a panie miały wspaniałe stroje. Lina i Megan, schowane za rododendronem obserwowały, jak wysiadali z powozu, który po nich wysłano na stację. Megan patrzyła z równą żarliwością, co dziewczynka. Nie mogła się powstrzymać od porównania ich przybycia z jej przyjściem do tego domu i zastanawiała się, jakby się czuła, nadjeżdżając eleganckim powozem, ubrana w taftę koloru róży i czepeczek ozdobiony różowymi jedwabnymi różyczkami.

Najważniejszych gości nie było jednak w tej grupie. Edmund czekał szczególnie na Astleyów, gdyż to w ich domu w Londynie dochodził do zdrowia. Lord Henry był również ranny, ale nie tak poważnie. Poznali się na statku, wracając do domu, i w ten sposób zaczęła się przyjaźń, która pogłębiła się podczas tygodni spędzonych wspólnie w Londynie. Astleyowie mieli również posiadłość ziemską w sąsiednim, niezbyt odległym hrabstwie, i to stamtąd Edmund powrócił do swego domu.

Lina nie dawała się namówić na poobiednią drzemkę. Była podniecona wydarzeniami i koniecznie chciała zejść na dół, do wujka Edmunda, zobaczyć panie w pięknych sukniach i pokazać panom, jak mówi po francusku. Megan doskonale rozumiała rozczarowanie swej wychowanki, co wcale nie ułatwiało sprawy. W końcu się poddała.

- Nie możesz zejść na dół, ale jeśli będziesz bardzo cichutko i nie powiesz ani słówka, usiądziemy przy moim oknie i będziemy patrzyły, jak przyjadą goście. Stąd mamy doskonały widok na cały podjazd, aż do wzgórza.

Lina zaakceptowała propozycję, gdyż nie spodziewała się nawet tego, i usiadły obie przy oknie: Megan ze swym szyciem, a dziewczynka z lalką. Mijały godziny i nic się nie działo, toteż w końcu mała zasnęła, opierając zarumieniony policzek o miękką lalkę. Megan czuła pokusę, by iść w jej ślady i już prawie zasypiała z głową opartą o ramę okienną, gdy usłyszała stukot kopyt końskich.

Przetarła oczy i wychyliła się przez okno. Spodziewała się powozu, tymczasem ze zdumieniem zobaczyła dwoje jeźdźców na koniach. Z początku były to tylko niewyraźne sylwetki, ale potem konie rzuciły się do galopu i przybiegły razem, rozpryskując żwir kopytami, by zatrzymać się w miejscu jak wytresowane w cyrku.

Edmund opowiadał, że lord Henry jest mniej więcej w jego wieku. Wyglądał na starszego, gdyż miał przedwcześnie pomarszczoną, ziemistą twarz. Nie był brzydki, gdy zaś uśmiechnął się do swej towarzyszki, widać było równe, białe zęby, a uniesione w górę kąciki ust mogły oznaczać dobry humor. Rzuciwszy szybkie spojrzenie na mężczyznę, Megan skupiła uwagę na damie. Gdy patrzyła na nią, poczuła rosnącą w gardle kulę, która po chwili wypełniała już całe jej ciało. W popołudniowym świetle włosy kobiety błyszczały jak wypolerowany mahoń. Wysoka, zgrabna figura przybyłej doskonale prezentowała się w stroju do konnej jazdy i pewnie dlatego, pomyślała złośliwie Megan, dama wolała przyjechać konno niż siedzieć spokojnie w powozie, który pojawił się dopiero teraz, zapewne wioząc bagaże. Ubiór kobiety miał kolor złotego brązu; tej samej barwy kapelusz, zawadiacko przekrzywiony, ozdabiały szmaragdowe pióra. Uśmiech, w którym dama ukazywała piękne, białe zęby, przypominał uśmiech mężczyzny u jej boku - podobieństwo rodzinne było niewątpliwe.

Powinnam się wcześniej domyślić, powiedziała sobie w duchu Megan, ale wołałam nie wiedzieć. Lord Henry i lady Georgina Astley - nie mąż i żona, ale brat z siostrą. Edmund mówił zawsze o nich po imieniu, dodając przedtem oczywiście tytuł, i już to powinno wskazać jej prawdę. Dzieci wyższej arystokracji miały grzecznościowe tytuły „lord" i „lady", ale o żonie lorda Henry'ego mówiono by „lady Henry Astley", a nie „Georgina". Lady Georgina zachowałaby swój tytuł, nawet gdyby wyszła za kogoś z gminu. Pan Edmund i lady Georgina Mandeville...

A więc to tę kobietę chciał poślubić młody dziedzic Grayhaven! Megan wiedziała to z zazdrosną pewnością od chwili, gdy na nią spojrzała. Nowo przybyła zmrużyła zielone oczy, zaniepokojona, że nikt nie zauważył jej oszałamiającego przybycia. Jednak nim zdążyła zmarszczyć brwi, drzwi się otworzyły i wybiegł z nich pan domu.

- Nareszcie jesteście! Czekamy już cały dzień.

Lord Henry uniósł bat w powitalnym geście, a lady Georgina, na którą skierowany był wzrok Edmunda, odpowiedziała:

- Był zbyt piękny dzień, żeby tak siedzieć bez sensu w powozie. I po tym wszystkim tak zignorowaliście nasz pokazowy wjazd! Wstyd, Edmundzie, powinieneś był stać przy drzwiach i czekać na nas.

Głos okazał się jej najmniej atrakcyjną cechą - był jednocześnie piskliwy i niewyraźny. Przeciągała słowa w sposób afektowany, jak uznała Megan. Ale Edmundowi najwidoczniej i słowa, i głos wydawały się urocze.

- Widziałem was z okna salonu. Cudownie, musieliście to ćwiczyć!

- Oczywiście. - Lady Georgina zsunęła się z siodła w wyciągnięte ramiona pana domu. - Umieram z pragnienia - dodała. - Co z ciebie za gospodarz, Edmundzie, żebym tak musiała stać tutaj!

Była prawie jego wzrostu. Pan Mandeville trzymał ją lekko za nadgarstki i patrzył z taką dumą posiadacza, że Megan nieświadomie zamknęła oczy. Usłyszała, jak cała trójka wchodzi do domu, a tabun służby zajmuje się końmi i bagażami.

Widziała w mroku pokoju płonącą twarz Edmunda - jak się widzi płomień świecy, gdy człowiek zbyt długo weń się wpatruje. Tak było z posągiem Najświętszej Marii Panny w St. Pierre des Roches, gdzie ojciec kiedyś „spędzał wakacje", by ukryć się przed wierzycielami. St. Pierre, mała, raczej brzydka wioska w Bretanii, była corocznie celem wędrówki setek pielgrzymów z powodu cudownej figury, która, starannie odnowiona, lśniła od klejnotów ofiarowanych przez wdzięcznych wiernych. Blask świeczek zapalonych u stóp Najświętszej Panienki sprawiał, że wyglądała, jakby świeciła od wewnątrz. Jakże często Megan klękała na twardej, drewnianej podłodze, oszołomiona półmrokiem i szmerem powtarzanych cicho litanii, i wpatrywała się, nie mrużąc oczu, w złocistą koronę i niebieską wysadzaną klejnotami szatę, okrągłą i uśmiechniętą twarz. Odkryła, że jeśli patrzy na Madonnę odpowiednio długo, po zamknięciu oczu widzi miniaturowy obraz posągu. A jeśli zdąży powiedzieć trzy zdrowaśki i jedno ojczenasz, nim obraz zniknie sprzed jej oczu, Matka Boska wysłucha jej prośby.

Było to jedno z owych dziecięcych wyobrażeń, które nigdy tak do końca nie zostały definitywnie rozwiane, gdyż nigdy nikomu ich nie opowiedziała, a potwierdzały je zapomniane już sploty okoliczności, z których wynikały kolejne szczęśliwe zdarzenia, jak pantofelki ze srebrnymi kokardkami czy wiśniowy placek na kolację. Megan od lat nie myślała o Najświętszej Panience z St. Pierre des Roches, a gdyby przypomniała sobie owe dziecięce wyobrażenia, śmiałaby się z nich. Nie pamiętała ich już. Nie wiedziała, dlaczego teraz jej usta zaczęły powtarzać słowa modlitwy, ale przestały, nim dziewczyna skończyła pierwsze zdanie. Wiedziała tylko, że nigdy niczego nie pragnęła tak bardzo, jak Edmunda Mandeville'a.

Gdy tak siedziała w ciszy, ogarnęło ją dziwne uczucie, jakby jakaś niezwykła substancja zastąpiła krew płynącą w jej żyłach i dotarła do serca, ogrzewając i wzmacniając każde włókienko ciała.

- Nie - powiedziała głośno, chociaż w pokoju nie było nikogo prócz śpiącego dziecka. - Nie, nie zrezygnuję. Ona go nie dostanie. Nie bez walki.

- Panno Megan?

Otworzyła oczy. Lina nie spała. Zwinięta wśród poduszek dziewczynka przyglądała jej się wystraszona.

- Niestety, przegapiłaś przyjazd gości - powiedziała Megan. - Dobrze ci się spało?

- Pani do kogoś mówiła - szepnęła mała. - Z kim pani rozmawiała, panno Megan?

- Jak to: z kim? - odrzekła Megan z uśmiechem. - Z nikim. Nie widzisz? Jesteśmy tu tylko ty i ja.


Rozdział piąty

I

Wiadomość zastała Megan i Linę przy wspólnym skromnym posiłku. Po kolacji miały zejść na dół, aby towarzyszyć paniom w salonie. Megan poniekąd się tego spodziewała. Edmund był troskliwym opiekunem i pragnął pokazać swą podopieczną gościom, a zwłaszcza jednemu.

Megan pozostawiła Linę zabiegom pokojówki, sama zaś zajęła się własną toaletą. Wybrała suknię, którą zawdzięczała troskliwości Jane. W fabryce tkano teraz nowy materiał, który stanowił mieszankę wełny i jedwabiu - był to wynik kilkuletnich prób i eksperymentów. Jane uszyła sobie z niego kilka sukienek, chcąc sprawdzić trwałość i użyteczność nowego produktu. Lekki jak najlżejszy kaszmir, materiał miał lekki połysk i doskonale układał się na krynolinach i licznych warstwach halek, jakie weszły właśnie w modę. Jane wybrała dla swej przyjaciółki jasnoniebieski materiał, w którym było jej najbardziej do twarzy. Prosty fason nie mógł się równać z wieczorowymi kreacjami gości, ale przynajmniej Megan miała nową suknię. W garderobie dziewczyny nie znalazłoby się nic, co mogłoby rywalizować z wymyślnymi strojami lady Georginy, więc mogła tylko żywić nadzieję, że nie będzie wyglądać byle jak.

Zresztą w żaden sposób nie mogła konkurować z taką rywalką. Była jak dzikuska, stająca do walki z kawalerią, wyposażoną w nowoczesną broń - niczym jej odlegli przodkowie, o których opowiadał ojciec, boso i w tunikach walczący z angielskimi rycerzami w zbrojach. Wszystko jedno, podobnie jak oni, przystąpi do walki!

Na policzki wystąpiły jej bardzo twarzowe rumieńce. Zapięła naszyjnik od Edmunda i spokojnie już założyła kolczyki. Wróciła do pokoju Liny i zastała tam kompletny chaos. Wszystkie sukienki małej porozrzucane były na podłodze, a dziewczynka siedziała na środku dywanika, krzycząc ze złości.

- Mówi, że nie ma w co się ubrać - wyjaśniła Rose. A ponieważ była dobrą dziewczyną i lubiła swą małą podopieczną, zaczęła się śmiać. - Pani patrzy na te sukienki, panienko. Cała fura.

- Już dobrze, zajmę się tym - powiedziała Megan. - Lina, będziesz miała czerwoną i opuchniętą buzię, jeśli nie przestaniesz tak wrzeszczeć i co sobie całe towarzystwo o tobie pomyśli? - Mała przerwała kolejny wrzask w połowie. Megan wybrała najmniej wygniecioną sukienkę i strzepnęła. - Resztę schowaj - poleciła Rose.

Udało jej się jakoś zabawić dziewczynkę, dopóki ich nie poproszono, wtedy zaś wzięła ją za rękę i zeszły na dół. Zza zamkniętych drzwi jadalni dochodziły przytłumione dźwięki rozmowy, przerywanej od czasu do czasu gromkim męskim śmiechem. Jeden głos górował nad resztą i Megan usłyszała kilka słów, od których krew napłynęła jej do twarzy. Panowie opowiadali sobie takie historie przy porto, ale nigdy nie spodziewała się podobnego języka w Grayhaven. Minęła szybko drzwi i przeszła przez hol do salonu. Tutaj rozmowę zdominował przeciągły głos lady Georginy. Przerwała opowiadanie jakiejś przygody, zresztą nie swojej, na polowaniu, i obrzuciła nowo przybyłe ciekawym spojrzeniem.

- A więc to jest to dziecko. Niezwykle podobna do swego... opiekuna.

Ta złośliwa insynuacja nie zdziwiła Megan, bo sama zaczynała podejrzewać, że Edmund może być ojcem Liny. Oczywiście, było to bardzo niewłaściwe z jego strony, ale panowie miewali takie sprawy, zwłaszcza ci młodzi i pełni temperamentu. Dziewczyna prawdopodobnie sama go do tego doprowadziła. Ale jak to dobrze i szlachetnie z jego strony, że postanowił dać biednej bezimiennej istotce dom i kochającą rodzinę. Podobne rzeczy się zdarzały, ale żeby o nich mówić - było to w najwyższym stopniu nietaktowne. Megan zmarszczyła brwi, lecz młoda kobieta nie zdawała sobie sprawy z ogólnej dezaprobaty. Jane oświadczyła chłodno:

- Jej ojciec był naszym dalekim kuzynem, lady Georgino.

Mówiła tak niezwykłym dla niej ostrym tonem, że Megan spojrzała na nią ze zdziwieniem. Jane miała sukienkę w swym ulubionym gołębim kolorze, z nowego materiału, która pięknie podkreślała jej drobną figurkę, ale w której wyglądała jak typowa ciotka - stara panna. Jej twarzy nie można było uznać za spokojną. Miała policzki czerwone jak maki, usta zacisnęła w wąziutką szparkę. Najwyraźniej była z jakiegoś powodu wściekła, Megan jednak wątpiła, żeby to niegrzeczna uwaga lady Georginy wywołała taką falę złości u jej przyjaciółki.

Oczy Jane złagodniały, gdy napotkała wzrok Megan, i uprzejmiejszym już głosem dokonała prezentacji. Pani Morton i lady Denbigh kiwnęły głowami z chłodną uprzejmością, na jaką zasługiwała pozycja guwernantki, ale lady Georgina nawet nie spojrzała. Wpatrywała się w Linę, aż dziewczynka schowała się za spódnicę swej opiekunki, trzymając paluszek w buzi.

Megan usiadła na krześle obok Jane i posadziła sobie małą na kolanach. Żadna z pań nie odezwała się tak niegrzecznie i nie przyglądała się dziecku tak ostentacyjnie, ale spojrzenia, jakie wymieniały, i ich uśmieszki oznaczały to samo. Megan przytuliła dziewczynkę do siebie, jakby chciała ją ochronić. Siedziały tak, kiedy weszli panowie. Edmund uśmiechnął się, podziwiając ten obrazek.

- Widzisz, jest wujek Edmund - powiedziała cichutko Megan. - Pokaż, jak bardzo za nim tęskniłaś przez cały dzień.

Edmund stał się nowym ukochanym Liny i z całą bezwzględnością dziecka porzuciła dlań poprzednich ulubieńców. Uwolniła się teraz z objęć Megan i szumiąc falbankami podbiegła do mężczyzny, który ją podniósł i zaczął podrzucać w powietrze.

Jeden z panów był Megan zupełnie nieznany. Przyjechał zapewne później, kiedy wraz z Liną opuściły już swój posterunek przy oknie. Był wysoki i kościsty, z rzadkimi siwymi włosami i pomarszczoną, długą twarzą. Wszedł do pokoju, powłócząc nogami jak wielka małpa, a duże, pokryte siwymi włosami dłonie potęgowały jeszcze owo wrażenie. Megan nie miała cienia wątpliwości, kto opowiadał wulgarne historyjki po kolacji, zanim jeszcze Edmund go przedstawił. George Belts - znienawidzony przez Jane konkurent, który pragnął fabryki. Nic dziwnego, że Jane była taka wściekła!

Edmund posadził Linę na kolanach lady Georginy, która z trudem ukrywała obrzydzenie. Dziecko wyglądało jak nastroszony ptaszek na pokrytej lodem gałęzi i znów włożyło paluszek do buzi.

Panowie znaleźli sobie krzesła i usiedli, prócz lorda Henry'ego, który stał przy drzwiach i skubał bokobrody, patrząc na Megan. Znała już takie bezczelne spojrzenia i na ogół wróżyły one kłopoty. Czując się pewnie, bo wierzyła, że w tym domu nie może jej spotkać nic złego, śmiało patrzyła mu prosto w oczy, lekko marszcząc czoło. Lord Henry uniósł brwi i nagle pstryknął palcami tak głośno, że wszyscy odwrócili wzrok w jego kierunku.

- O'Neill! - wykrzyknął. - Mała Kevina O'Neilla!

- Pan się zapomina, lordzie Henry. - Chłodny głos Jane pierwszy przerwał ciszę.

- Zapewniam panią, panno Mandeville, że nie miałem nic złego na myśli. Wiedziałem, że panna O'Neill kogoś mi przypomina, i dopiero teraz wszystko mi się ułożyło. Dobrze znałem pani ojca, a nawet pamiętam, że trzymałem panią na kolanach, gdy była pani maleńka.

- O'Neill? - powtórzyła nazwisko pani Morton, umierając z ciekawości.

- Najmłodszy Connachta. Najwspanialszy facet na świecie! - Lord Henry zajął miejsce przy Megan i odezwał się ciszej: - Bardzo mi było przykro, gdy usłyszałem o śmierci pani ojca, panno O'Neill. Proszę przyjąć moje szczere, choć spóźnione, kondolencje.

Megan uznała, że źle oceniła tego człowieka. Siostra była bezczelną snobką, ale brat zachowywał się uprzejmie. Ujawnienie jej nazwiska niewątpliwie podniosło ją w oczach towarzystwa, co mogła poznać po zmianach, jakie zaobserwowała na twarzach gości. Jedynie Jane pozostała nieporuszona.

- Panna 0'Neill chyba nie przypomina sobie tej znajomości - powiedziała chłodno.

- Och, to było wiele lat temu - odrzekł grzecznie lord Henry. - Nie powiem ile, ale widzi pani, jaki ze mnie staruch, panno Mandeville. Edmund temu zaprzecza i nie chce oddawać mi szacunku należnego z wieku i doświadczenia.

Pan domu odpowiedział coś żartobliwie i rozmowa nabrała ogólnego charakteru. Megan, siedząca ze skromnie złożonymi rękoma, odzywała się tylko wtedy, gdy ją pytano. Wszystko szło dobrze. Wystąpienie lorda Henry'ego stanowiło dodatkowy punkt, na który nie liczyła. Może to znak, że jakieś dobre siły działały na jej korzyść? Nie była przesądna, ale nie zaszkodzi dziś wieczorem odmówić jeszcze raz różaniec.

Lina porzuciła lady Georginę, ku jej niewątpliwej radości. Przezwyciężyła zawstydzenie i rozmawiała teraz z paniami swoistą mieszanką angielskiego i francuskiego. Edmund i lady Georgina zwrócili głowy ku sobie i Megan nie mogła się zorientować, o czym dyskutują, ale raz, na tle ogólnej rozmowy usłyszała lady Georginę:

- Nie, tak to się nie uda. Prościej byłoby zburzyć całe skrzydło i postawić je na nowo.

Więc chodziło o plany przebudowy domu. Jane również to usłyszała i obrzuciła mówiącą pogardliwym spojrzeniem. Jej rumieniec złości nieco już zbladł podczas rozmowy z lordem Henrym. Ignorowała Beltsa, jak się tylko dało, a on, po nieudanym wstępie, dołączył do pozostałych panów i, wbrew dobrym obyczajom, rozmawiali o sprawach zawodowych. Temat nie pozostawiał wątpliwości, gdyż donośny głos Beltsa dał się słyszeć w całym pokoju. Jego uwagi były nudne i nieodpowiednie do sytuacji, a dotyczyły wyłącznie własnych sprytnych metod obniżania kosztów i zwiększania produkcji. W końcu musiał przerwać, by zaczerpnąć powietrza, i któryś z panów zdołał wtrącić coś na temat regulacji prawnych.

- Człowieku, nie gadaj mi o gupim rzuńdzie! - ryknął Belts. - Wielkie zera, próbujom człowiekowi mówić, jak ma się rzuńdzić w swojem interesie. Już ja wiem, jak se z nimi poradzić. Odesłałżem paru takich mundrych inspektorów, jak im wpierw nagadałem i włożyłem pare funciaków w kieszeń.

Jane wydęła wargi. Korzystając z chwili przerwy w kolejnej tyradzie, lord Henry zauważył leniwie:

- Słyszałem, że pańska fabryka została wymieniona wśród innych w raporcie Komisji do Zatrudniania Dzieci, nieprawda, panie Belts?

Pytanie to wcale nie zawstydziło jego adresata mimo takiego zamierzenia.

- No, była - przyznał z ochrypłym uśmiechem. - Akurat to coś dało tym draniom. Musiałem trochu poprawić, jak przyjechali inspektory, ale mie to za dużo nie kosztowało, a jak pojechali, wszystko jest po staremu.

Reszta towarzystwa umilkła. Lady Georgina uniosła dłoń do ust, jakby chciała ukryć uśmiech czy też ziewnięcie.

- Zanudzamy panie, Belts - zauważył Edmund, śmiejąc się niepewnie. - Umówiliśmy się, że zostawiamy interesy przy stole.

- Pan Belts nie ma innych tematów do rozmowy - odezwała się Jane. - Może nam opowie jakieś zabawne historie o dzieciach, które pracują w jego zakładach od świtu do nocy, albo o tym, ile płaci ludziom, którzy je chłoszczą, by nie zasnęły nad krosnami.

Obie panie siedzące na kanapie aż się zachłysnęły z wrażenia - i to bardziej dlatego, że Jane o tym powiedziała głośno, niż z powodu postępków Beltsa. Lodowata nienawiść w głosie pani domu uczyniła drobny wyłom w pancerzu Beltsa i zaczął wyjaśniać, w swym mniemaniu, bardzo ugodowym tonem:

- E, panno Jane, pani nie wierzy w te wszystkie bzdury, co pani słyszy. Te dzieciaki som mi dłużne i o tym wiedzom. Przeważnie tylko one pracujom na rodzinę. Umarliby z głodu, jakby nie forsa, co im płace, to na pewno.

Lord Henry uczynił kolejny gest dla uratowania rozmowy.

- Panie Belts, jestem równie znudzony, jak panie. Może któraś z nich osłodziłaby nam wieczór muzyką?

Ale Beltsa nie dało się tak łatwo zbyć. Cierpiał na przekonanie, właściwe wszystkim prostakom, że jego pogląd jest jedynie słuszny i powtarzanie go odpowiednio głośno przekona w końcu słuchaczy.

- Tak, tak, muzyka jest bardzo miła, ale panna Jane nie może odejść od tych swoich wymysłów. Tylko popatrz, jak prowadzi twojom fabrykę, Mandeville. Sprytna dziewucha, jak na kobitę, ale kobity nie majom głowy w interesach. Z tej fabryki można wyciungnąć pińć razy tyle. Byńdzie inaczej, jak ja to wezne.

Edmund zerwał się na równe nogi, Jane zrobiła to samo, tylko nieco wolniej. Jej twarz stała się szara jak suknia. Zebrani w salonie goście patrzyli ze zdumieniem. Zachowanie brata i siostry, zdradzające z jednej strony konsternację, a z drugiej przerażenie, wskazywało, że wydarzyło się coś zatrważającego, ale nikt w pełni nie zrozumiał, dlaczego wypowiedź Beltsa spowodowała taką reakcję. Megan pojęła to lepiej od innych i całym sercem była z Jane. Po raz pierwszy siostra Edmunda zwróciła się bezpośrednio do Beltsa:

- Niech pan to powtórzy.

- To nie czas ani miejsce! - wykrzyknął Mandeville. - Belts, zapewniałeś mnie...

- O co chodzi, to się i tak szybko wyda - odpowiedział łaskawie Belts. - Pani nie kłopocze główki, panno Jane. Cena jest dobra, starczy na te wszystkie fatałaszki i duperelki, o jakich panienki marzom.

Jane uchyliła się, jakby dostała w twarz. Wyglądała tak upiornie, że Megan pośpiesznie stanęła u jej boku, ale przyjaciółka nie chciała pomocy.

- Nie dostaniesz jej - oświadczyła. - Nie zrezygnuję z niej, na pewno nie bez walki. - I z uniesioną wysoko głową opuściła pokój.

Belts zachichotał.

- Ale temperamentna, co? Lubie, jak dziewczyna mie sie stawia.

Niezręczną ciszę przerwał lord Henry.

- Do licha, Belts, zabraniam panu psuć nam cały wieczór. Ani słowa więcej! Edmundzie, do fortepianu, mój panie, natychmiast! Georgina, śpiewasz tak głośno, że przekrzyczysz nawet pana Beltsa. A może panna O'Neill nas zaszczyci?

Gospodarz z niemądrym wyrazem twarzy patrzył na drzwi, którymi przed chwilą wyszła jego siostra. Megan bardzo go w tej chwili nie lubiła.

- Myślę, że jeśli pan Mandeville pozwoli, zabiorę lepiej Linę na górę - odezwała się cicho. - Dawno już minęła jej pora spania.

Wreszcie Edmund przemówił.

- Och, tak, bardzo dziękuję, panno O'Neill.

Wziął dziecko na ręce i podał jej. Przez moment, gdy Lina zasłoniła jego twarz przed gośćmi, Megan zobaczyła prawdziwe uczucia Edmunda. Było mu naprawdę przykro. W końcu to nie jego wina, że Belts zachowywał się grubiańsko.

II

Gdy tylko Megan przekazała Rose swą podopieczną, zapukała do Jane. Przez dłuższą chwilę nie było żadnej odpowiedzi, ale w końcu drzwi się otwarły. Spodziewała się zastać przyjaciółkę załamaną, zalaną łzami, oczekującą czułych szeptów i poklepania po plecach. Zobaczywszy wszakże jej spokojną, kamienną twarz, zaniemówiła z wrażenia. Po chwili siostra Edmunda powiedziała:

- Wejdź, proszę. Jestem ci winna przeprosiny za tę scenę. Było to typowe dla Jane, że przepraszała, zamiast wyjaśnić swe

zachowanie. Megan weszła za nią do pokoju.

- Absolutnie nie jesteś mi winna nic takiego. I jestem pewna, że inne panie też rozumieją...

- Nie, nie rozumieją. Uważają, że jestem dziwaczką i nie umiem się zachować. Ale guzik mnie obchodzi, co one myślą. To katalogi mody o ptasich móżdżkach, a ich mężowie są równie głupi. Skąd Edmund ich wynalazł? I co w nich widzi? - Konieczność odpowiadania na owe pytania została Megan zaoszczędzona, gdyż Jane ciągnęła swą przemowę z coraz większym przejęciem: - Z nimi mogłabym jeszcze jakoś wytrzymać, ale George Belts! Jak Edmund mógł to zrobić? Nie dziwię się, że nie chciał podać nazwisk gości.

- Uważał, że nie zgodziłabyś się na pana Beltsa? - spytała Megan.

Jane zaczęła spacerować tam i z powrotem po pokoju z założonymi w tył rękami, jak to robiła zawsze, gdy była podniecona lub pogrążona w myślach.

- Wie, co sądzę na temat Beltsa. Mówiłam to zupełnie wyraźnie. Pewnie uważał, że kiedy postawi mnie przed faktem dokonanym, zachowam się jak dama. No więc się przekonał.

- Może pan Mandeville niezupełnie rozumie, że umizgi takiego człowieka mogą być wstrętne dla wrażliwej kobiety. Gdybyś wyjaśniła...

- Nie jesteś idiotką, Megan, więc tak nie mów. Wiesz, dlaczego jestem załamana.

- Wiem, ale tak naprawdę nie rozumiem - przyznała Megan. - Oczywiście, jesteś dumna ze swej pracy w fabryce i masz do tego pełne prawo. Ale myślę, ze dobrze by ci zrobiło, gdybyś pozbyła się obowiązków, którymi tak długo byłaś obarczona. Jak wyjdziesz za mąż, co pewnie któregoś dnia nastąpi...

- Ograniczę swą działalność do rodzenia dzieci i haftowania, jak przystoi kobiecie?

Nieco zszokowana Megan skinęła głową. Jane zwolniła tempo swego spaceru i zamyśliła się na chwilę.

- A wiesz, że nigdy nie rozważałam takiej możliwości. Dziwne, prawda, skoro małżeństwo jest największą ambicją młodych dam? Ale nie o to chodzi. Sprzedaż fabryki byłaby dostatecznym nieszczęściem, bo to rodzinne przedsiębiorstwo i ojciec miał nadzieję, że tak zostanie. Ale sprzedać komuś takiemu jak Belts?! Słyszałaś go? Wyobrażasz sobie, co by się działo w fabryce, gdyby był jej właścicielem?

- Nie wydaje się człowiekiem o specjalnie rozwiniętej etyce - zauważyła Megan ostrożnie.

- Nie ma pojęcia, co to słowo znaczy. Megan, w naszej fabryce nie znajdziesz osoby, której bym nie znała z imienia i nazwiska. Z niektórymi ludźmi bawiliśmy się razem w czasach dzieciństwa, bywałam w ich domach. Skazać ich na łaskę George'a Beltsa, to jak sprzedać własne dzieci w niewolę do Araba.

Szczerze mówiąc, Megan uważała, że Jane nadmiernie dramatyzuje. Wiedziała o nadużyciach, jakie popełniano, i było to rzeczywiście straszne, ale przecież teraz najgorsze już zmieniono, a ludzie muszą pracować, żeby zarobić na chleb. Któż wiedział lepiej od niej, że życie jest ciężkie, z wyjątkiem beztroskiej egzystencji nielicznych uprzywilejowanych. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że jej pragmatyzm nie zostanie zbyt dobrze przyjęty, więc popatrzyła tylko współczująco na przyjaciółkę i pokręciła głową w milczeniu.

Jane spacerowała coraz wolniej. Chodzenie wyraźnie ją uspokoiło i odezwała się już mniej nerwowo:

- Dziękuję, że wysłuchałaś moich żalów, Megan. Dobrze mi to zrobiło i jestem tym bardziej wdzięczna, że niezupełnie rozumiesz, dlaczego tak się przejmuję. Idź już lepiej spać. Weź sobie jakąś spokojną książkę i poczytaj, póki nie zaśniesz.

Megan posłusznie podeszła do drzwi i trzymała już rękę na klamce, kiedy Jane nagle powiedziała:

- To jej wina. Niech diabli wezmą tę babę! Nigdy nie przyszłoby mu do głowy coś takiego, gdyby ona mu nie podsunęła tego pomysłu.

Megan nie odwróciła się ani nie odpowiedziała. Jane nie mówiła do niej, tylko głośno myślała, nie pamiętając nawet, że ktoś jest w pobliżu.

- Znam takie typy - ciągnęła półgłosem. - Ona i ten jej braciszek utracjusz. Przepuścili własny majątek, to przyczepili się do Edmunda, żeby im zapewnił następny. Ona nie zadowoli się stałym, skromnym dochodem, o nie... I wiem, jakich używa argumentów. „Handel - to takie poniżające! Dżentelmen nie powinien mieć nic wspólnego z księgowością i brudnymi maszynami...". O nie, ja na to nie pozwolę. Muszę coś zrobić. Ale co? Co mogę zrobić, żeby zapobiec temu związkowi, który wszystko zniszczy?

Megan miała odpowiedź na końcu języka, była jednak na tyle mądra, żeby się nie odzywać. Wysunęła się cichutko z pokoju. Kiedy weszła do siebie, rzuciła się na fotel przy kominku, żeby zebrać myśli. Co to za wieczór, jedna niespodzianka goniła drugą! Czy Edmund powiedział Jane, że ma zamiar poślubić lady Georginę? Czy byli oficjalnie zaręczeni? Uznała, że chyba nie. Każdy, kto kochał Edmunda, mógł odgadnąć nadzieje i zamiary młodego człowieka z jego zachowania. Panna Mandeville była bystrą osóbką i Megan nie wątpiła, że właściwie oceniła sytuację. Jeśli lady Georgina nie chciała przyjąć oświadczyn, póki Edmund nie sprzeda fabryki, to ona, Megan, stała całkowicie po stronie Jane. Nie mogła nic zrobić w tej sprawie, ale z pewnością dałaby jasno do zrozumienia, że jest taka kobieta, która nie uważa, że handel czy cokolwiek innego uwłacza Edmundowi Mandeville'owi.

Skoczyła na równe nogi i zaczęła chodzić po pokoju, tak jak przedtem Jane, coraz bardziej podniecona, zastanawiając się, jak mogłaby wykorzystać tę nową sytuację dla siebie. W końcu doszła do wniosku, że jest zbyt zmęczona, by myśleć logicznie, ale zbyt rozgorączkowana, aby zasnąć. Posłucham rady Jane, pomyślała, i znajdę miłą, kojącą książkę. Żadnych gotyckich straszydeł, może księgę z kazaniami albo któregoś z nudniejszych rzymskich filozofów.

Biblioteka była tego wieczoru niedostępna, lecz w saloniku Jane stało kilka półek z książkami i panna O'Neill zawsze mogła z nich korzystać. Z pewnością Jane poszła już spać. Aby uczynić jak najmniej hałasu, Megan wzięła świecę zamiast lampy i szła na palcach. Tak jak przypuszczała, w pokoju było ciemno, a z przyległej sypialni nie dochodził żaden dźwięk. Postawiła świecę na stoliku i zaczęła przeszukiwać półki. Drzwi zostawiła otwarte, gdyż pokoje gościnne i sypialnia Edmunda znajdowały się w innym korytarzu. Gdy usłyszała dochodzący z korytarza dźwięk kroków, tak się przeraziła, że książka niemalże wypadła jej z rąk. Znała te kroki, tak jak znała każdy rys twarzy człowieka, który je stawiał. Wyciągnęła rękę i zgasiła świecę.

Edmund zatrzymał się przed drzwiami Jane. Stał tak długo, iż Megan pomyślała już, że postanowił nie przeszkadzać siostrze, jednak w końcu zapukał. Drzwi otwarły się prawie natychmiast. Jane nie tylko nie spała, ale musiała go oczekiwać. Jeśli padły jakieś słowa, to tak cicho, że Megan nie była w stanie ich usłyszeć. Niewiele myśląc i nie zastanawiając się zupełnie nad tym, co robi, podreptała na palcach do drzwi łączących oba pokoje.

Nigdy w życiu nie zrobiła czegoś takiego i jeszcze dziś rano odrzuciłaby taki pomysł z obrzydzeniem. Teraz była tylko zła, że tak niewyraźnie słyszy. Dawni budowniczowie znali swój fach i nie skąpili materiału. Megan nie wahała się ani chwili i z wprawą osoby, która od dawna praktykuje sztukę podsłuchiwania, przekręciła gałkę od drzwi, gotowa przerwać, gdyby dało się słyszeć jakiekolwiek skrzypnięcie. Niepotrzebnie się jednak przejmowała. Rozmówcy byli tak zatopieni w dyskusji, że nie zwróciliby uwagi na żaden dźwięk. Uchyliła odrobinkę drzwi i doleciał do niej głos Jane:

- Grodzenie! Najpierw fabryka, a teraz to! Chyba oszalałeś.

- Każdy posiadacz ziemski w naszym kraju zrobił to już kilka lat wcześniej. Morton mi dzisiaj mówił, że dochody jego ojca zwiększyły się czterokrotnie od chwili ogrodzenia posiadłości.

- A dzierżawcy, których wyrzucił, są w przytułku. Wiesz, co ojciec sądził na temat grodzenia...

- Ojciec nie żyje! - Brutalność tych słów zaskoczyła ich oboje, również Edmunda. Ciągnął nieco spokojniej: - Kochałem go, wiesz o tym, ale był staromodny i zupełnie nie rozumiał nowych czasów.

I ty też, siostrzyczko. To nie twoja wina. Jak możesz być inna, skoro rdzewiejesz w tym starym domu, pracujesz jak zwykła robotnica i nie masz przyzwoitego towarzystwa. Przecież, Jane, moja droga, chodzi mi o twoje dobro. Chcę dla ciebie wszystkiego, co najlepsze: sezon w Londynie, najlepsze towarzystwo...

- Takie jak George Belts?

- Belts jest prostakiem - odparł Edmund z pogardą. - Znoszę jego obrzydliwe maniery, bo chcę go wykorzystać, ale jak...

- To on wykorzystuje ciebie, Edmundzie. Nie, nie przerywaj. Gdyby fabryka nie była tak cenna, nie zależałoby mu na niej. Pomyślałeś o tym?

Pan Mandeville nie potrafił odpowiedzieć i Megan miała nadzieję, że argument siostry wywarł na nim wrażenie. Jane też tak uważała i drążyła dalej, teraz już łagodniejszym tonem.

- Mógłbyś kierować fabryką równie dobrze jak on, Edmundzie, jesteś od niego dziesięć razy inteligentniejszy. Dlaczego ten człowiek ma na niej zarabiać?

- Nie chodzi tylko o dochód... - zaczął Edmund.

- A więc o co?

- Nie widzę sensu odpowiadania na to. Sam fakt, że zadajesz takie pytanie, świadczy o tym, że nie rozumiesz, jak dżentelmen...

- Wiedziałam, wiedziałam o tym! To ona jest winna! Ona i jej brat zatruli twoje myśli. Edmundzie, ona nie jest ciebie warta. To samolubna, światowa, niemoralna...

- Jak śmiesz tak mówić o lady Georginie? Poprosiłem ją, żeby została moją żoną.

Niewidzialna słuchaczka w tym momencie omalże się nie zachłysnęła z wrażenia, ale zagłuszył ją głośny okrzyk protestu Jane. Trudno powiedzieć, która z nich była bardziej przejęta, ale nim którakolwiek zdążyła zareagować, Edmund dodał:

- Jeszcze nie przyjęła moich oświadczyn, ale jestem prawie pewien, że to zrobi, jeśli poproszę ją o rękę jako posiadacz ziemski, a nie właściciel fabryki.

Odpowiedzią Jane był wybuch pełnej pasji retoryki, przekraczającej wszystko, co Megan w życiu słyszała. Przytaczała wszelkie możliwe autorytety, od proroków ze starego testamentu do ich zmarłego ojca, a od niektórych wyrażeń podsłuchującej więdły uszy. Niedobrze, Jane, myślała. W ten sposób nie osiągniesz celu. Nie można przy mężczyźnie nazywać jego ukochanej hipokrytką i wymalowaną ladacznicą. Ale biedna Jane była zupełnie nieobyta w świecie i nigdy nie poznała metod, jakimi kobiety zwalczają rywalki - chłodna pochwała czy słodki komplement kryjący zatrutą strzałę.

Edmund nie usiłował nawet przerwać tego potoku słów, zdawał sobie zapewne sprawę, że byłoby to beznadziejne. W końcu Jane wyczerpała swój zapas epitetów biblijnych i przeszła do poręczniejszej broni.

- Nie mogę cię powstrzymać od grodzenia ziemi - przyznała znużonym, zachrypniętym głosem. - Dom i ziemia są twoje. Ale fabryka nie jest. Połowę ojciec zostawił mnie.

- Niemożliwe! - wykrzyknął Edmund. - Prawo nie pozwala...

- Prawo zależy od człowieka - odparowała z goryczą. - A pan Trumbull w pełni zgadzał się z ojcem i obaj chcieli, abym nie została pozbawiona swojej własności, nawet gdy wyjdę za mąż. Ciekawe, czy pan Belts o tym wie? Może lepiej mu powiedz. Wtedy natychmiast się wyniesie i da mi święty spokój. Połowa fabryki należy do mnie, Edmundzie, a ja jej nie sprzedam. Jeśli sądzisz, że możesz podważyć testament ojca, spróbuj tylko. Będę walczyła wszystkimi możliwymi sposobami, jakie wymyślę, i nie zawaham się przed niczym.

Megan mocniej przycisnęła policzek do szpary w drzwiach. Słyszała tylko ciężki oddech pana Mandeville'a. Czy Edmund uderzy siostrę? Nie, nie zrobi tego, chociaż większość mężczyzn czułaby się usprawiedliwiona po takim ataku. Zamiast tego usłyszała jakiś dźwięk, jakby łkanie. Nie mogąc powstrzymać ciekawości przyłożyła do szpary oko.

Edmund, z zasłoniętymi ręką oczami, opierał się o szafę, ale widziała tylko jego plecy. Po chwili w polu widzenia Megan pojawiła się Jane. Oczy miała zupełnie suche, ale włosy wydostały jej się spod siatki i opadały na plecy w strasznym nieładzie.

- Edmundzie... - zaczęła.

- Bardzo mnie zraniłaś, Jane.

Słychać było, że stara się opanować płacz. Jane też była wzruszona. Wargi jej drżały, zacisnęła kurczowo dłonie.

- Och, Edmundzie, co się z tobą stało? Nie znam cię takiego.

- Bo nie jestem taki sam jak dawniej. Chłopiec, który wyruszył na wojnę w szkarłatnej tunice, przepasanej złotą wstążką, umarł na wypalonych słońcem wzgórzach pod Sewastopolem, a może na statku, który wiózł go z powrotem do kraju. Sam na wpół żywy od gorączki, słyszał, jak śmierć chwytała za gardła leżących obok niego towarzyszy walki. Umierali setkami, Jane, a ja mogłem być jednym z nich. Życie jest za krótkie, zbyt cenne... Jest tyle rzeczy, których chciałbym zakosztować, nacieszyć się nimi... Ale jak z tobą o tym rozmawiać? Ty nie rozumiesz.

- Postaram się zrozumieć - szepnęła Jane. - Tylko ty także spróbuj zrozumieć mnie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, Edmundzie, żebyś znalazł szczęście.

- Wszystko, z wyjątkiem sprzedaży fabryki - odparł gorzko.

- Wszystko, z wyjątkiem tego, co niegodne.

Jej głos był łagodny, ale stanowczy. Objęła brata ramionami i przytuliła, kładąc mu głowę na piersi. Z początku Edmund stał sztywny i nieruchomy. W końcu odwrócił się i również wziął ją w objęcia. W świetle lampy widać było jego mokre od łez policzki. Megan czuła silną pokusę, aby przyłączyć się do nich i pocieszyć go czulej niż Jane, która robiła to z pewną rezerwą. Zdecydowała się jednak wycofać. Teraz, gdy burza minęła, łatwo było zauważyć, że drzwi są niedomknięte, albo też Jane mogła przyjść po książkę po wyjściu Edmunda.

Megan poszła prosto do łóżka. Nie potrzebowała już książki - była wyczerpana własnymi i cudzymi emocjami. Bardzo wiele się dowiedziała. A więc Edmund jest wciąż wolny! Mógł się do tego nie przyznawać, nawet przed sobą, lecz jawny afront w odmowie lady Georginy musiał go zaboleć.

Co najważniejsze, Megan odkryła, że jej pozycja nie jest aż taka słaba, jak przypuszczała. Lady Georgina nie posiada żadnego majątku, są więc równorzędnymi partnerkami, gdy chodzi o zamożność, urodę i urodzenie. A Megan O'Neill miała ważne zalety, których brakowało jej rywalce - czułość, zrozumienie i absolutne uwielbienie dla ukochanego. Zyskała również sojuszniczkę. Edmund mógł być w tej chwili obrażony na siostrę, ale liczył się ogromnie z jej zdaniem.

Gdy Megan już zasypiała, uświadomiła sobie, że po raz pierwszy od lat zapomniała o pacierzu. Wystosowała więc, na wpół śpiąca, serdeczne podziękowanie bez słów do Niewidzialnej Mocy, która pracowała na jej korzyść, ale nie zauważyła, że po raz pierwszy nie nazwała owej Mocy.


Rozdział szósty

I

Megan nie mogła oczekiwać, że Jane czy Edmund wezmą ją na stronę i opowiedzą, jak zakończyła się kłótnia, poczyniła jednak pewne spostrzeżenia. George Belts opuścił dom następnego ranka w bardzo złym humorze - co do tego nikt nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości, gdyż wykrzykiwał jeszcze swoje żale, wsiadając do powozu.

- Robisz duży błąd, Mandeville, i sam się o tym niedługo przekonasz. Jeszcze mnie przyjdziesz prosić, ale na drugi raz nie bende taki hojny!

A więc Jane wygrała sprawę fabryki. Odchodząc od okna, z którego z przyjemnością obserwowała przedstawienie, jakie dał Belts, Megan z radości klasnęła w ręce. Następny krok należał do niej i udało jej się go wykonać jeszcze tego samego dnia. Najważniejsze teraz było, aby mogła co wieczór asystować gościom w salonie i kontrolować wzajemne stosunki Edmunda i lady Georginy. Podsłuchiwanie musi zachować na okazję, kiedy nie będzie miała innych możliwości zdobycia informacji. Wiedziała, że to niebezpieczna zabawa, bo jeśli zostałaby przyłapana, z całą pewnością zwolniono by ją z pracy. Poza tym trudno było zatrzymać dla siebie wiadomości, jakich nie miała prawa znać.

Po południu Megan udało się spotkać swego chlebodawcę i zaproponować:

- Gdyby miał pan ochotę dziś wieczorem na jakąś muzykę, chętnie zaoferuję swoje usługi.

Powiedziała to z czarującą skromnością, a Edmund odpowiedział tak, jak się spodziewała, gorąco dziękując. Zdawała sobie sprawę z tego, że częściowo zawdzięczała taką reakcję lordowi Henry'emu. Wnuczka lorda Connachta była mile widzianym towarzystwem, natomiast guwernantka panna O'Neill niekoniecznie.

Wieczór okazał się znacznie bardziej udany, niż się mogła spodziewać, choć pierwsze chwile nie należały do najprzyjemniejszych.

Megan nie przejęła się zimnym spojrzeniem lady Georginy ani tym, że owa dama nie odpowiedziała na przywitanie. Jednak ciepły uśmiech i wyciągnięta ręka Jane, która chciała w ten sposób zrekompensować zachowanie gościa, wywołały na twarzy dziewczyny rumieniec wstydu, gdy przypomniała sobie wczorajsze podsłuchiwanie. Panna Mandeville uznała to za objaw zażenowania i podwoiła uprzejmość. Megan pocieszała się tylko tym, że nie zdradziła przyjaciółki, wręcz przeciwnie, działała wraz z nią i dla niej, choć Jane nie mogła tego wiedzieć.

Kiedy do pań dołączyli panowie, był wśród nich adwokat rodziny, pan Trumbull. Edmund nie tracił czasu, aby zrealizować swe plany. Nie chodziło o fabrykę, gdyż Belts nie wyjeżdżałby taki wściekły, gdyby obecny właściciel miał zamiar ją sprzedać. A więc pan Mandeville konsultował się z adwokatem w sprawie grodzenia swych ziem.

Megan nie orientowała się, na czym to dokładnie polegało. Chodziło chyba o wspólne, ogólnodostępne tereny pól i pastwisk, które zwyczajowo, a nie według jakichś prawnych zasad mogły być wykorzystywane przez dzierżawców. Komisarze parlamentarni uporządkowali teraz przepisy dotyczące własności ziemi i część ludności dostała rekompensaty za utracone prawo do wypasu bydła czy upraw pola. Wpłynęło to na poprawę gospodarowania na niektórych farmach, ale i wpędziło w skrajne ubóstwo drobnych rolników, którzy stracili możliwość wypasania kilku owiec czy hodowania warzyw na ziemi, nienależącej do nich.

Megan uznała, że pan Trumbull popierał plany Edmunda, który wyglądał na zadowolonego, jego siostra zaś wydawała się przygnębiona. Rozpoczęła później rozmowę z prawnikiem i choć rozmawiali bardzo cicho, Megan zauważyła, że adwokat usiłował Jane do czegoś przekonać. Głównie on mówił, a Jane potrząsała głową. Dla Megan było to interesujące, lecz niespecjalnie ważne, gdyż nie miało wpływu na jej plany. Zwróciła baczniejszą uwagę na lady Georginę.

W ciągu wieczoru zdołała kilka razy sprowokować piękną damę, co nie było trudne, do nieprzyjemnych uwag, na które sama zareagowała z uprzedzającą grzecznością. Upewniła się przedtem, że Edmund słyszy zarówno te pierwsze, jak i jej odpowiedzi, i była zachwycona, że kilka razy zmarszczył brwi. Dokładna obserwacja tej pary przekonała ją, że pan Mandeville nie jest zakochany. Dobrze znała objawy tej choroby i nie mogła się mylić.

W pewnej chwili powstało małe zamieszanie, spowodowane przez kotkę, która wsunęła się do pokoju niezauważona i skryła pod sofą, czekając, aż nadejdzie odpowiednia pora do wyjścia. Edmund nie lubił zwierząt w domu i nie przepadał za Ta - chin, która nie okazywała mu uwielbienia, do czego był przyzwyczajony. Tego wieczoru ulubienica Jane zlekceważyła go kompletnie i skoczyła do pana Trumbulla, który wyraźnie był jej ulubieńcem. Nim Edmund się zorientował, leżała już na kościstych kolanach adwokata, mrucząc z zadowolenia, gdy drapał ją pod brodą. Propozycja Edmunda, że zaraz usunie natręta, spotkała się z odmową popartą uśmiechem.

- Jesteśmy z Ta - chin starymi przyjaciółmi. Wiesz, Edmundzie, że bardzo lubię zwierzęta, zwłaszcza koty.

- Obrzydliwe stwory - powiedziała głośno lady Georgina. - Nie znoszę ich!

Ta - chin udawała, że nie słyszy tej uwagi, ale czekała, żeby się zemścić ze sprytnym wyrachowaniem, co zapewne potwierdzało opinię lady Georginy. Zsunęła się cicho z kolan adwokata i ukryła na tak długo, że wszyscy już zapomnieli o jej obecności. Jej ponowne pojawienie się było tak niespodziewane, jak sztuczka prestidigitatora: po prostu znalazła się na atłasowej spódnicy lady Georginy i uderzając mocno gościa ogonem, rozczapierzyła wszystkie cztery łapy, wbijając pazury w materiał.

Dama wydała okrzyk i zaklęła, Edmund rzucił się na ratunek, a Jane wykrzywiła usta w dziwnym grymasie, usiłując ukryć śmiech. Ta - chin czekała, aż Edmund spróbuje jej dotknąć, po czym poszybowała w powietrze. W końcu Jane wyciągnęła ją spod stołu i za karę demonstracyjnie wyniosła swą pupilkę. Megan podejrzewała jednak, że w kuchni kotka dostanie miseczkę śmietanki. Właściwie to dwie, bo zamierzała dołożyć drugą od siebie.

Wieczór zakończył się popisami muzycznymi i Megan poczuła satysfakcję, wykonując z Edmundem duet, który wszyscy oklaskiwali. Prawie wszyscy. Odniosła triumf, nie była wszakże aż tak naiwna, by sądzić, że to już decydujące zwycięstwo. Edmund może nie kochać lady Georginy, ale to nie znaczy, że obdarzy uczuciem pannę O'Neill. Potrzebowała jeszcze innej broni, a w tym momencie nie wiedziała nawet, gdzie jej szukać.

II

Po wyjeździe gości Megan trochę się nudziła. Nie byli może najlepszym towarzystwem, lecz ją mobilizowali, a ich wyjazd nie oznaczał powrotu do miłych rodzinnych stosunków, jakie poprzednio sprawiały jej tyle radości. Edmund zajęty był konsultacjami z adwokatem oraz spędzał wiele godzin w fabryce, której zarządzanie przejął. Jane natomiast snuła się bez celu po domu, wyglądając jak tragiczna muza, albo siedziała smętnie w swoim pokoju. Lina zachowywała się jak diabełek.

Pewnego ranka, gdy dziewczynka niegrzecznie odmówiła powtórzenia jakiegoś francuskiego zwrotu, Megan nagle doznała objawienia. Nic dziwnego, że mała tak się zachowuje - była zawsze pupilką całego domu, a teraz zostawiła ją ciocia Jane i nowo przybyły wujek. A guwernantka, przyznała samokrytycznie dziewczyna, także nie była zbyt troskliwa.

- Wiem - powiedziała. - Zróbmy sobie dzisiaj małe wakacje. Tylko my dwie. Zasłużyłyśmy na nie, nie uważasz?

- Ja zasłużyłam - odparła Lina.

- Ale zabierzesz mnie z sobą, co?

- Dokąd? - Dziewczynka była podejrzliwa.

- Do sklepu. Może kupimy jakieś koronki albo wstążeczki, żeby odnowić garderobę mademoiselle Mimi. Zupełnie nie szanuje swoich strojów.

Lina zachichotała.

- Jest bardzo niegrzeczna. Mówiłam jej, żeby nie zjeżdżała po poręczy w najlepszej sukience, ale wciąż to robi. To jedźmy. Ja pojadę na Robbiem.

Przez chwilę Megan czuła pokusę, żeby się zgodzić. Dzięki ojcu, który był wyśmienitym jeźdźcem, wcześnie nauczyła się jeździć konno i była dumna z tej umiejętności. Edmund nigdy nie widział jej na koniu i może miałaby okazję go spotkać. Ale musiała porzucić tę ponętną myśl. Tłuściutki kucyk Liny był zbyt wolny i leniwy na taką podróż, w dodatku dziewczynka wciąż jeszcze dość często zsuwała się z siodła, gdy Robbie stawał lub ruszał.

- Weźmiemy powozik z kucami - powiedziała stanowczo. - Może będziemy miały jakieś paczki do przywiezienia.

III

Przejażdżka wśród drzew porośniętych bluszczem i krzaków dzikiej róży okazała się bardzo przyjemna. Jednym z pierwszych posunięć Jane było wypłacenie guwernantce jej kwartalnej pensji z góry, Megan miała więc teraz pieniądze w kieszeni i szczery zamiar, żeby część z nich stracić.

Miejscowość nie cierpiała wprawdzie na nadmiar sklepów, ale nieco się rozwinęła od czasu doprowadzenia tam kolei. Dzięki wpływom Johna Mandeville'a, który był przeciwny postępowi w ogóle, a ryczącym i sapiącym żelaznym lokomotywom w szczególności, linia przechodziła tak daleko od bram parku, jak tylko warunki terenowe na to zezwalały, ponad pół mili poza granicami wioski. Przedsiębiorczy kupcy zaczęli więc się rozbudowywać w kierunku kolei i ta niedawno powstała dzielnica, zwana Nowym Miastem, nosiła już wszelkie złe cechy terenu przemysłowego: rzędy ponurych domów mieszkalnych, tanie sklepy i magazyny. Jane nie zapuszczała się tam, a Megan też nie była od czasu przyjazdu.

Święta, której imię przetrwało w nazwie miejscowości „St. Arca Underhill", była tak mało znana, że nie znalazła się na żadnej zatwierdzonej liście, nawet w kwestionowanym wówczas kalendarzu rzymskokatolickim. Niegdyś nawet tutejszy kościół nosił jej imię. Przetrwał okres reformatorskich zapędów króla Hala (Tak Anglicy nazwali króla Henryka VIII Tudora, początkowo żarliwego obrońcę katolicyzmu, późniejszego założyciela Kościoła anglikańskiego), ponieważ kimkolwiek była owa Arca, nie należała do protegowanych papieża, a również dlatego, że proboszcz w owych czasach posłuszny był królewskiemu edyktowi. Nigdy zresztą nie odpowiadał mu celibat księży i ucieszył się, że ma rację.

Kościół popadł w tarapaty podczas wojny domowej. Jak większość Warwickshire, St. Arca stanęła po stronie parlamentu, a następnie dziedzic wykorzystał okazję, by kościół przemianować. Zawsze miał wątpliwości co do świętej Arki, gdyż to imię brzmiało jakoś pogańsko. Jego czyn spotkał się z niezadowoleniem konserwatywnie nastawionych poddanych i przekleństwami wioskowej czarownicy. Kiedy został zabity w Naseby, wszyscy kiwali głowami z ponurą satysfakcją i mówili, że dostał za swoje. St. Arca widniała w księdze katastralnej z czasów Wilhelma Zdobywcy, ale prawdziwa data założenia tej miejscowości nie była znana. Poprzedni proboszcz utrzymywał, że w owym miejscu istniało już osiedle w czasach prehistorycznych, a główny gościniec był traktem z czasów rzymskich. Nikt nie zwracał specjalnej uwagi na te teorie, bo nikogo to specjalnie nie obchodziło.

Spokojna droga, dochodząc do podnóża wzgórza, stawała się ulicą, Bowerman Lane, i przechodziła przez kolejną nowszą dzielnicę, nim doszła do właściwego miasteczka. John Mandeville wybudował w nim przyzwoite domki dla swych robotników. Były prawie identyczne, zarówno jeśli chodzi o wielkość, jak i projekt, a na każdych drzwiach umieszczono monogram Johna, ale gust właścicieli nadawał im indywidualny styl, zwłaszcza w ogródkach. Główna ulica wyglądała dzisiaj wyjątkowo spokojnie, nie było na niej widać nikogo poza tłustą rudą kotką, wylegującą się w kępie margaretek.

Megan zwolniła do stępa, gdy wjeżdżały w starą część mieściny. Bardzo lubiła ten kawałek drogi. Domki tutaj wyglądały jak muzeum angielskiej historii, od skomplikowanej drewnianej konstrukcji z okresu Tudorów do czerwonej cegły z epoki georgiańskiej. W letnim słońcu ogrody zachwycały różnymi kolorami - widać w nich było wysokie łodygi niebieskich ostróżek, czerwone maki i róże we wszelkich odcieniach, od śnieżnej bieli do głębokiej purpury.

Sklep, który zwykle odwiedzała Jane, znajdował się w pobliżu Market Square, gdzie Bowerman Lane łączyła się z drogą prowadzącą na północ do fabryki. Kilkaset jardów dalej stał kościół. Była to brzydka, kamienna budowla, którą jakiś bogaty, ale bez gustu fundator postawił na miejscu starego, spalonego przybytku. Przed wejściem zebrała się spora grupa ludzi, prawie połowa mieszkańców. Megan tak się zaciekawiła, że nie zatrzymała powozu przed sklepem, tylko podjechała bliżej.

- Tak, wiem - powiedziała, gdy Lina wytknęła jej pomyłkę. - Wrócimy, tylko chcę zobaczyć, co się tam dzieje.

Tłum zaczął się rozchodzić, gdy zatrzymała się z boku. Kilka kobiet skinęło głowami, mówiąc „dzień dobry", ale nikt nie kwapił się z wyjaśnieniem, o co chodzi. Osłaniając ręką oczy od słońca, Megan zauważyła biały kwadrat przybity na drzwiach kościoła. Pewnie jakieś ogłoszenie, które bardzo zainteresowało mieszkańców. Przypomniała sobie, że Edmund wspominał coś, że wywiesi zawiadomienie o swym zamiarze grodzenia. Było takie prawo czy zwyczaj, nie mogła sobie przypomnieć. Może o to chodziło. Jeśli tak, bardzo prędko zabrał się do dzieła - poczynił wstępne kroki szybciej, niż było to w zwyczaju. Młody człowiek był niezwykle sprawny, jeśli mu na czymś zależało, a w tym wypadku współpracował z nim gorliwie rodzinny adwokat. Pan Trumbull rozumiał uczucia Jane, gdyż bardzo ją lubił, lecz uważał, że grodzenie powinno było nastąpić już dawno.

Megan dowiedziała się wszystkiego, co chciała wiedzieć, i już miała zamiar ruszyć z powrotem, gdy z grupy zebranej pod kościołem odłączył się jakiś mężczyzna i podszedł do powozu. Lina przestała marudzić z powodu opóźnienia i zawołała radośnie:

- To Sam. Sam, tutaj jestem!

Megan widziała Sama Freemana kilka razy od wizyty w fabryce, ale nigdy nie zamieniła z nim więcej niż kilka słów. Podszedł teraz prosto do nich, z kapeluszem w ręku, a jego czarne włosy rozwiewał letni wiaterek. Lina zaczęła przeszukiwać kieszenie przyjaciela, Megan zaś odezwała się z uśmiechem:

- Dzień dobry. Pan też na wagarach w taki piękny dzień?

- Nie, panno O'Neill, ja nie - odpowiedział Sam mieszanką literackiej angielszczyzny z wiejską wymową, co nadawało jego sposobowi mówienia nieco archaiczny charakter. - Mówili, że to ogłoszenie będzie dziś wywieszone, więc chciałem je zobaczyć i przeczytać ludziskom, którzy nie umieją zrobić tego sami.

- I jak to odbierają?

- Czekają, co będzie. Zawsze tak robią.

- Pan chyba nie pochwala zamiarów dziedzica - rzuciła Megan beztrosko.

Nie zastanawiała się specjalnie nad tym, co Sam może uważać. Kiedy nie znajdował się w pobliżu, w ogóle o nim nie myślała. Ale wiedząc, że był protegowanym Jane, zakładała, że podziela jej poglądy.

Mężczyzna spojrzał na Linę, która wydała okrzyk zachwytu, kiedy znalazła w jego kieszeni jakiś zielony karmelek. Zastanawiała się, czy go nie odebrać małej, gdyż był brudny. Nie chciała jednak robić przykrości ofiarodawcy. Nim cokolwiek postanowiła, Lina włożyła cukierek do buzi. Zapomniała już o swym pytaniu, ale Sam zamierzał na nie odpowiedzieć, tylko zastanawiał się nad właściwą formą.

- A dlaczego pani tak uważa? Może to być dobre albo złe, zależy, jak się to zrobi.

- Więc tak jak inni zamierza pan poczekać i zobaczyć, co będzie. Sam się uśmiechnął.

- Owszem. To nie jest zła zasada.

Wydawało się, że nie ma zamiaru kończyć rozmowy, ale Lina nudziła, żeby już iść, więc Megan miała wymówkę, aby się pożegnać. Odwracając się, zauważyła, że Sam wrócił do kościoła i stojąc z rękami w kieszeniach, patrzył na ogłoszenie.

Naprawdę, pomyślała, uśmiechając się w duchu, mimo swego wykształcenia jest tak samo ociężały i powolny jak inni robotnicy. Z pochyloną głową i potężnymi, przygarbionymi ramionami przypominał jej olbrzymiego byka z gospodarstwa w majątku. Twarz jego miała podobnie ponury wyraz, poza momentami, gdy Sam się uśmiechał. Był jednak zwierzęciem o miłym usposobieniu. Lina wiedziała, że znajdzie w jego kieszeni coś słodkiego, a więc musiał nosić zapas dla wszystkich dzieci, jakie napotka.

I w tym momencie wyrzuciła już ze swoich myśli temat Sama. Byłby bardzo nieszczęśliwy, wiedząc, jak krótko w nich gościł.


Rozdział siódmy

I

Odkąd wiadomość o grodzeniach została wywieszona, Edmund nie mógł zrobić nic więcej, tylko czekać na przyjazd urzędników. Mógł więc skierować uwagę na bardziej interesujące go sprawy, a mianowicie remont domu. Był równie szczęśliwy, że załatwił już nudne kwestie urzędowe, jak Megan, która umierała z żalu, że tak rzadko go widuje. Trudno pokazać mężczyźnie, że się jest atrakcyjną, miłą i pożądaną młodą damą, jeśli wciąż go nie ma.

Pan Mandeville omawiał już z Megan wcześniej niektóre swe plany i uprzedzał, że jeszcze się do niej zwróci, ale postanowiła nie liczyć tylko na przypadek. Nietrudno było znaleźć pretekst, by okazać gorliwe zainteresowanie architekturą i rzucić jakimś uczonym cytatem z książek, które namiętnie czytała. Kiedy więc przedsięwzięto wielką wyprawę do starej części dworu, Megan także została na nią zaproszona.

Z początku Jane i Edmund byli wobec siebie nieco sztywni. Pokłócili się poprzedniego wieczoru, gdy oznajmił siostrze, że ma nowego kierownika fabryki. Poprzedni był zaufanym przyjacielem ich ojca, a Jane odebrała tę decyzję tak, jakby brat wysłał staruszka do hali fabrycznej, a nie na zasłużoną emeryturę.

Żeby się tego dowiedzieć, Megan wcale nie musiała się uciekać do podsłuchiwania. Niektóre służące słyszały kłótnię i od Lizzie dostała informację na temat „zachowania" Jane. Megan starannie podtrzymywała przyjaźń ze staruszką, której pochlebiało takie zainteresowanie i była szczęśliwa, że może poplotkować z kimś na równym stanowisku. Lizzie, ku zdumieniu dziewczyny, wzięła stronę Edmunda.

- Ten stary już nie powinien pracować - wyjaśniała, gdy siedziały obie przy mocnej herbacie w pokoju gospodyni. - Musi mieć co najmniej siedemdziesiątkę i czas, żeby zostawił tę robotę komuś młodszemu. Przecież biedna panienka Jane zawsze musiała pilnować jego ksiąg, bo wszystko zapominał. Panicz Edmund nie może sobie zawracać głowy takimi rzeczami.

Wyprawa nie trwała jeszcze zbyt długo, a już chłód Jane stopniał pod wpływem ciepłego uroku Edmunda. Trudno mu się było oprzeć, gdy tak bardzo się starał, uznała jedna, bardzo stronnicza, uczestniczka przedsięwzięcia, a tego poranka był w wyśmienitym nastroju, śmiał się, żartował i przypominał różne zabawne wydarzenia z dzieciństwa. Każdy pokój przywoływał jakieś wspomnienia. Szeroka poręcz głównej klatki schodowej została niegdyś wysmarowana masłem skradzionym ze spiżarni, żeby szybciej zjeżdżać. W wielkim chińskim wazonie, stojącym w bawialni, okociła się kotka, przyprowadzona ze stajni...

- A kiedy Lizzie usłyszała pisk kociąt, wypadła z pokoju, przysięgając, że prześladują ją duchy - dokończyła Jane ze śmiechem.

- Więc dwór jest nawiedzony? - spytała Megan. - Proszę mi opowiedzieć, panie Mandeville, uwielbiam takie tajemnicze i straszne historie. Od opowieści ojca o zjawie rodu Connachtów zastygała mi krew w żyłach.

- Droga panno O'Neill, niech się pani nie obawia, że skoro w tym domu brakuje pewnych udogodnień, to brak w nim wszystkiego. Czego jak czego, ale upiorów mamy pod dostatkiem. Zbyt wiele, żeby były przekonujące, jak gdyby każdy, kto mieszkał kiedykolwiek w tym dworze, pozostawił tutaj własnego ducha.

Megan przeszedł dziwny dreszczyk. Edmund zauważył, że zadrżała, więc dodał:

- Ale nie chciałem pani przerażać, proszę mi wybaczyć, panno O'Neill.

- Nic takiego. Jak to mówią miejscowi? „Gęś przeszła po moim grobie". Mówiłam już panu, że bardzo lubię mrożące krew w żyłach opowieści.

- Więc opowiem pani niektóre historie o duchach Grayhaven w bardziej sprzyjających okolicznościach, najlepiej w zimowy wieczór, kiedy wiatr wyje, a ogień w kominku przygasa.

- Dosyć tych bzdur - przerwała niecierpliwie Jane. - Może ty nie, ale ja mam też inne obowiązki. Załatwmy to.

- Oczywiście. Spędziliśmy za dużo czasu w tej części domu. Postanowiłem już, jakie zmiany chcę tutaj przeprowadzić. Dzisiaj chciałbym zobaczyć inne skrzydła, zwłaszcza te, które były zamknięte.

Megan miała nadzieję, że tego przedpołudnia zorientuje się ogólnie w planie domu, ale im dalej szli, tym bardziej wszystko jej się myliło. Grayhaven nie miał żadnego planu, nie miał kształtu litery E czy L ani w ogóle żadnej litery alfabetu. Po prostu każdy budujący przyczepiał skrzydło czy kilka pomieszczeń, gdzie mu było najwygodniej, nie usuwając ani zasadniczo nie zmieniając stojących już konstrukcji. Była zdumiona ogromem tego domu. Nie wydawał się taki z zewnątrz.

Edmund znacznie lepiej uświadamiał sobie plan budynku, aczkolwiek co jakiś czas mówił, że w tym czy w tamtym pokoju nie był od dzieciństwa. Jego zdaniem najstarszą częścią domu była średniowieczna wartownia wraz z wejściem i przylegająca do niego Wielka Sień. Z wartowni pozostała tylko fasada, wewnętrzne ściany zostały usunięte kiedyś w dalekiej przeszłości, a pomieszczenie włączono do głównego holu, w którym zbudowano schody prowadzące do bocznych skrzydeł. Wielka Sień była obecnie używana tylko przy bardzo uroczystych okazjach, ale Jane przyznała, że nie lubi tu jadać.

- Zawsze się boję, że coś obrzydliwego wpadnie mi do zupy - wyjaśniła, spoglądając w górę na belki sufitu.

Edmund ją wyśmiał. Czyż nie sprowadził tłumu robotników przed przyjazdem gości, żeby wszystko oczyścili i sprawdzili, czy mury nie niszczeją? Średniowiecze stało się teraz bardzo modne, niektórzy z jego przyjaciół burzyli nawet stare domy, by na ich miejscu postawić kopie zamków, z wieżami i blankami w najlepszym gotyckim stylu. Oczywiście, zgadza się, że sala wymaga dalszej renowacji, naprawy witraży w wysokich oknach i lepszego oświetlenia, ale to może poczekać. Teraz chciał zwiedzić pomieszczenia położone za Wielką Sienią.

- Kiedy ktoś ostatnio zaglądał do tej części domu? - wypytywał je, mocując się z olbrzymim kluczem, który z wielkim oporem pełnił swe funkcje.

- Nie dalej jak rok temu - odpowiedziała Jane, odrzucając ewentualną krytykę jej gospodarowania. - Lizzie sprząta raz do roku w nieużywanych pokojach.

Edmund chrząknął powątpiewająco. W końcu udało mu się przekonać klucz, aby zechciał się obrócić. Kiedy Megan ujrzała, co znajduje się za drzwiami, też zaczęła powątpiewać, czy zamiłowanie Lizzie do utrzymania domu w czystości sięgało aż do tej jego części. Gdyby była służącą, nie chciałaby wchodzić do ciemnego, zakurzonego korytarza.

- Może rzeczywiście nadszedł czas na kolejne sprzątanie - przyznała Jane, kichając od kurzu, jaki się uniósł, poruszony ich krokami.

- Co najmniej - odpowiedział Edmund.

Wytarł starannie chusteczką najbliższe okno i udało mu się oczyścić jedną szybkę w kształcie rombu, przez którą przebił się słaby promyk słońca. Padł na malowaną twarz, która jakby wyskoczyła nagle z ciemności, wywołując niesamowity efekt - było to uśmiechnięte oblicze mężczyzny w kapeluszu z szerokim rondem, ozdobionym długimi piórami.

- A więc tu są te stare portrety - powiedział Edmund. - Zastanawiałem się, co się z nimi stało.

- Ojciec kazał je wynieść - wyjaśniła Jane. - Mówił, że są takie ponure, i nie ma zamiaru wciąż patrzeć na poprzednich właścicieli.

- Ten mężczyzna to wykapany król Karol II! - zawołała Megan. - Czyżby mógł to być królewski portret?

Edmund oglądał skraj ciężkiej, złotej ramy.

- Tu jest nazwisko. Rupert Leventhorpe. Poprzedni właściciel, tak jak mówiła Jane.

- To jak muzea we Florencji - mówiła Megan, gdy chodzili po galerii. - Obrazy zajmują każdy skrawek ściany. Chciałabym kiedyś obejrzeć je dokładnie.

- Dopiero gdy będzie tu posprzątane. - Edmund wymownie zmarszczył nos. - Ledwo można tu oddychać, a co dopiero coś zobaczyć. Aż ciemno od kurzu. Jane, czy mnie pamięć nie zawodzi, kaplica jest w tym korytarzu?

- Na samym końcu.

- Nic dziwnego, że ojciec kazał ją też zamknąć - stwierdził Edmund. - To godziło w jego przekonania religijne, te wszystkie papieskie maskarady.

Jane szybko spojrzała przepraszająco na Megan, na co ta odpowiedziała uśmiechem i wzruszeniem ramion. W Londynie chodziła co tydzień do kościoła anglikańskiego. Jej pracodawcy uznali, że tak będzie i nigdy nie miała odwagi im się przeciwstawić, chociaż myśli, jakie przechodziły przez głowę dziewczyny, gdy pochylała się w modlitwie, zaszokowałyby zakonnice, które uczyły ją podstaw wiary. Przyznałyby jej słuszność, gdyby odmówiła chodzenia do owego kościoła, ryzykując, że zostanie swego rodzaju męczennicą, ale nie pochwalałyby zaciętości i nienawiści.

Tolerancja Jane spowodowała natomiast, że Megan stała się mniej pobożna. Czasem zapominała założyć krzyżyk matki i nawet nie spróbowała się dowiedzieć, gdzie znajduje się kościół katolicki, chociaż wiedziała, że Jane dałaby jej powóz, żeby mogła pojechać na mszę. Nie było w tym nic specjalnie dziwnego, ponieważ to raczej przekora niż pobożność wpływały na religijne przekonania Megan.

Jednak gdy Edmund otworzył drzwi do kaplicy, reakcja dziewczyny była równie naturalna jak oddychanie. Niezauważona przez pozostałych, a przez chwilę nieświadoma nawet ich obecności, dotknęła czoła i piersi gestem starszym, niż sięgała jej pamięć.

W zaniedbanym pomieszczeniu znajdowało się niewiele śladów wiary, której pierwotnie zostało poświęcone. Cudowne piętnastowieczne witraże tonęły w brudzie, a gęstwina liści za nimi zasłaniała prawie całkowicie dostęp światła. Teraz dopiero Megan zdała sobie sprawę, dlaczego nigdy z zewnątrz nie zauważyła charakterystycznego kształtu absydy. Albo świadomie, albo przez zaniedbanie zasłonięta była drzewami i krzewami. Kaplicy nie używano od lat, ale po reformacji korzystano z niej w celach religijnych. Proste, drewniane ławy wyglądały w niej tak nie na miejscu, jak ciężkie buciory u elegancko ubranej damy. Wzrok Megan bezbłędnie powędrował na ścianę za ołtarzem, na której powinien wisieć krucyfiks. Trudno było dostrzec szczegóły, lecz scena wydawała się znajoma - Pieta, Matka płacząca nad ciałem Syna.

Edmund obrócił się, zachwycony.

- Pamiętam ten sufit. Już w czasach dzieciństwa robiło na mnie wielkie wrażenie jego piękno, ale byłem oczywiście za mały, aby ocenić je w pełni. Popatrzcie na te rzeźbienia - koronkowa robota w kamieniu.

- Jak kaplica króla Henryka VII w Opactwie Westminsterskim - odezwała się Megan. - Musi być z tego samego okresu, około roku tysiąc pięćsetnego, prawda, panie Mandeville?

Zadała to pytanie, dobrze wiedząc, że ma rację. Wolny czas spędzała w muzeach i kościołach, ponieważ nie miała pieniędzy ani zamiłowania do innego rodzaju rozrywek.

Edmund był pod wrażeniem.

- Ma pani rację, panno O'Neill. Prawdziwa z pani uczona.

- Widziałam wiele katedr, zamków i innych zabytków, kiedy byłam młodsza - wyjaśniła Megan skromnie. - Tatuś znał się na sztuce i objaśniał mi wszystko. Żałuję tylko, że nie miałam czasu studiować tej dziedziny, bo bardzo mnie interesuje.

- Zazdroszczę pani - powiedział Edmund pod wpływem impulsu. - Ojciec nigdy by mi nie pozwolił objechać Europy. Mówił, że Anglia była wystarczająco dobra dla niego, to musi być dobra i dla mnie, a poza tym kuchnia francuska jest straszna. Słyszał, że mięso podają zawsze w jakichś dziwnych sosach.

Zaśmiał się, ale przez ten śmiech przebijała gorycz, a Jane, która była wyczulona na wszelką ewentualną krytykę ojca, dodała prędko:

- Zapewnił ci doskonałą edukację, Edmundzie. Ja mogę ci tylko zazdrościć, bo sama uczyłam się bardzo mało.

- Nie, no oczywiście, kochany staruszek zrobił, co uważał za najlepsze. Jeśli chodzi o podróż po Europie, postaram się wyrównać ten brak pewnego dnia, tak jak i inne. Jane, kusi mnie, żeby to piękne miejsce przywrócić do życia. Czy chcemy mieć na stałe kapelana, jak to bywało w dawnych czasach, żeby odprawiał tu nabożeństwa?

- Wątpię, by nasz pastor się zgodził. Bardzo się postarzał i bez tego ma dużo roboty.

- W każdym razie mam zamiar to wysprzątać. Te obrzydliwe ławki muszą stąd zniknąć. Będzie co pokazać gościom!

Jane wykonała ruch ręką, jakby się opędzała od muchy.

- Chyba już dosyć tych odkryć na dzisiaj, Edmundzie. Dławi mnie w gardle od kurzu, a Megan na pewno ma ochotę na herbatę.

- Jak skończę z tą stroną zachodniego frontonu. O ile pamiętam, na końcu korytarza jest klatka schodowa.

- Tak, prowadzi do... Edmundzie! Jeżeli masz zamiar oglądać stare skrzydło, to muszę cię przeprosić...

- Jesteś tak samo przesądna jak służba - powiedział do niej ze śmiechem brat. - Boisz się duchów, Jane?

- Nie, tylko kurzu, pajęczyn i szczurów.

- Więc przyznajesz, że zaniedbałaś trochę domowe porządki. To najstarsza część domu, Jane, po wartowni. Prawdopodobnie, tak jak kaplica, pochodzi z wczesnego okresu Tudorów. Muszę ją zobaczyć i zobaczę.

- No, dobrze - zgodziła się Jane z przesadnym westchnieniem. - Ale nie pójdę tymi schodami, bo są nie tylko brudne i ciemne, ale mogą okazać się niebezpieczne. Lepiej wróćmy do sieni. Stamtąd jest przejście przez pierwsze piętro do starego skrzydła.

W drodze powrotnej Edmund znów zaczął wspominać:

- Kiedy byliśmy dziećmi, jednym z naszych ulubionych zajęć było szukanie sekretnych przejść i ukrytych komnatek.

- I nigdy nic nie znaleźliśmy - dopowiedziała Jane, której humor wyraźnie się pogarszał.

- Bo nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Jestem pewien, że są tu jakieś tajemnice, a przynajmniej jakaś kryjówka dla księdza. W końcu poprzedni właściciele byli katolikami...

- Jak wszyscy w Anglii przed reformacją.

- Jane, robi się z ciebie stara zrzęda - radośnie oznajmił Edmund. - Nie pozwolę, żebyś niszczyła moje romantyczne wyobrażenia. Miałem na myśli to, że po Henryku VIII właściciele Grayhaven pozostali przy starej wierze. Nie mogli być lubiani przez Wielką Elżbietę, gdyż większość angielskich katolików uważała, że to Maria Szkocka jest prawowitą królową Anglii.

Jane znów spojrzała nerwowo na Megan, która przez moment obawiała się, że przyjaciółka ostrzeże brata, iż wkracza na delikatny temat. Megan nie chciała, żeby to zrobiła. Edmunda mogło to w ogóle nie obchodzić, a z dotychczasowych jego wypowiedzi wnioskowała, że jest równie tolerancyjny jak siostra. Jej katolicyzm do pewnego stopnia mógł być zaletą - odrobina egzotyki ze szlachetną nutką męczeństwa. Ale póki się nie zdecydowała, co jest dla niej najlepsze, nie chciała psuć wizerunku, jaki kreowała: idealnej, klasycznej angielskiej damy.

- Jeśli tak, to rzeczywiście w Grayhaven może być kryjówka dla księdza! - wykrzyknęła. - Fascynujące!

- Coś takiego mogłoby się znajdować tylko w starym skrzydle - wyjaśnił Edmund, gdy wchodzili po schodach. - To jeden z powodów, dla których tak bardzo chciałbym je otworzyć.

Megan z zadowoleniem rozejrzała się po znanym miejscu. Z podestu na pierwszym piętrze prowadziło kilka korytarzy. Te z prawej dochodziły do skrzydła osiemnastowiecznego, w którym wszyscy mieli teraz swe pokoje.

Edmund skręcił w lewo, w kierunku małych drzwiczek, umieszczonych pod niskim łukiem. Megan jeszcze nigdy nie widziała, żeby były otwarte. Kiedy młody dziedzic, naciskając mocno barkiem, zdołał je uchylić, jęknęły żałośnie. Nie należało mieć pretensji do Lizzie, że zaniedbała tutaj sprzątanie. Wąskie, kręte przejścia i ciemne komnatki o małych zakurzonych okienkach z ołowianymi przegródkami sprawiały przygnębiające wrażenie, któremu wyraźnie uległa Jane.

- Chyba nie masz zamiaru umieszczać gości w tych pokojach, Edmundzie? - zapytała brata, drżąc nagle. - Są za ciemne i ponure.

- Rzeczywiście przydałoby się nieco więcej światła - przyznał. - Podszedł do okna i podciągnął ciężką draperię. Tumany kurzu zatańczyły w świetle. - Ale nie zgadzam się z twoją oceną, Jane. To byłby bardzo ładny pokój, gdyby miał więcej światła. To da się łatwo zrobić.

- Bardzo dostojna komnata - zauważyła dyplomatycznie Megan.

Pomyślała jednak, że nie miałaby ochoty spać w tym potężnym łożu z ponurymi zasłonami. Meble były czarne jak heban, rzeźbione w przedziwne kształty.

- Właśnie! - wykrzyknął Edmund. - To musiał być pokój właściciela dworu. Kto wie, może królowa Elżbieta spała w tym łożu?

II

Dom opanowała cała armia robotników. Mury zostały obstawione rusztowaniami, stukania młotków i dłut zagłuszały śpiew ptaków, a Lizzie lamentowała nieustannie z powodu bałaganu. Megan chodziła w chwale. Była dla Edmunda niezastąpiona, zasięgał jej rady we wszystkim. Udawała nawet entuzjazm dla jego zamiaru otwarcia niektórych komnat w skrzydle Tudorów i patrzyła spokojnie, jak robotnicy rozkuwają ściany, aby wstawić większe okna. Jane umyła ręce od całej sprawy. Spędzała wiele czasu w swoim pokoju i nie chciała oglądać ani komentować zmian.

Pewnego popołudnia pod koniec sierpnia przyszła do Megan i Edmunda, którzy siedzieli w bibliotece, sprawdzając coś w nowym katalogu budowlanym, który właśnie nadszedł. Kiedy poprosili ją, aby się przyłączyła, potrząsnęła głową.

- Będziesz musiał zostawić swoje remonty na dzień czy dwa, Edmundzie. Zbliżają się żniwa.

- Tak mi się wydawało, gdy obserwowałem ludzi przy pracy - odpowiedział. - Czy sugerujesz, że powinienem im pomóc?

- W pewnym sensie. Wstydź się, Edmundzie, zapomniałeś.

- O czym?

- Obrzęd Zbożowej Panny. Musisz przy tym być. Ojciec nie opuścił ani jednego roku.

- Nie dziw się, że nie pamiętałem - tłumaczył się Edmund. - Ostatni raz uczestniczyłem w tej ceremonii przed wyjazdem do szkoły. Ile miałem lat? Osiem? Przypuszczałem, że ów stary obyczaj już upadł.

- Co to takiego? - spytała zaciekawiona Megan.

- Można to nazwać świętem żniw lub dożynkami - wyjaśnił Edmund lekkim tonem. - Miejscowi mają takie swoje dziwne zabawy, a tak naprawdę to okazja, żeby zjeść, wypić i mieć dzień wolny od pracy.

- To coś więcej - sprostowała Jane.

Popatrzył na nią z ciekawością, ale tylko zacisnęła usta i nic już nie powiedziała.

- No cóż, przypuszczam, że będę musiał wziąć w tym udział. Zresztą możemy sobie zrobić święto rodzinne, tak chyba było zawsze, o ile pamiętam. Zapewne i panna O'Neill będzie miała ochotę zobaczyć, jacy jesteśmy prymitywni w tym naszym nowoczesnym dziewiętnastym stuleciu.

Panny O'Neill za grosz nie interesowały pierwotne zwyczaje, ale fakt, że Edmund zaliczył ją do grona osób biorących udział w rodzinnym święcie wystarczał, by oczekiwała go z niecierpliwością.

Wyszli dopiero późnym przedpołudniem. Jane uparła się, żeby włożyli świąteczne stroje i sama dała przykład, wkładając suknię, którą dostała od Edmunda. Miała bardzo obszerny dół i bufiaste rękawy z cieniutkiego batystu. Jane założyła nawet pod nią krynolinę, do czego nigdy nie udawało się jej namówić, a co wyrażało ogrom jej poświęcenia dla sprawy. Sukienka była bardzo piękna i modna, ale z niewyjaśnionych dla Megan powodów Jane wyglądała w niej okropnie, a wyraz męczeństwa na twarzy, gdy rozpostarła nad sobą dopasowaną do sukni parasolkę, nie dodawał jej uroku.

Pole Północne było ostatnie, jakie zostało do skoszenia i gdy całe towarzystwo podążało przez szare ściernisko jęczmienia, Megan zauważyła jeszcze jeden nieskoszony łan, falujący w lekkim powiewie wiatru. Wszyscy robotnicy rolni wraz z rodzinami już czekali, również ubrani w niedzielne stroje, a niektórzy starsi mężczyźni wystąpili we wspaniale wyszywanych plisowanych płóciennych bluzach.

Albo Edmund został przygotowany do dzisiejszej roli, albo pamiętał z dawnych lat więcej, niż się przyznawał. Stał uśmiechnięty i nieporuszony, gdy grupa starych kobiet rzuciła się na niego, udając napaść. Jedna złapała młodego dziedzica za rękę i trzymała go mocno, druga zaś włożyła mu na ramię wianek upleciony z polnych kwiatów. Później wszystkie zawołały: - Okup, jaśnie panie, okup!

- Okup zostanie zapłacony! - odkrzyknął Edmund. Rozległy się radosne głosy aplauzu.

- Co one wyprawiają? - szepnęła zdziwiona Megan do Jane.

- Okup to kolacja, którą podadzą później - wyjaśniła po cichu Jane. - A do tego kilka beczek mocnego piwa. Cii...

Wszyscy się cofnęli, a do ostatniego łanu jęczmienia podeszła grupka młodych mężczyzn. Niektórzy byli poważni i skupieni, inni uśmiechali się lekko. Każdy trzymał w ręku sierp. Na dany sygnał wszyscy zaczęli kosić zboże. Rozległ się radosny okrzyk, gdy jeden z żeńców odrzucił błyszczącą wiązkę i nim opadła na ziemię, kilka par rąk rzuciło się, by ją złapać.

Snopek został ułożony i związany skręconym wiechciem, a któraś z młodszych dziewcząt umieściła na szczycie wianek z kwiatów. Radosny chór zaczął wołać głośno: „Panna!". Następnie umieszczono ową symboliczną kukłę na wozie z ostatnimi zbiorami, który ruszył przez ściernisko przy akompaniamencie okrzyków i śpiewów zebranego tłumu.

Jane i Edmund stali obok siebie i machali żniwiarzom. Edmund objął siostrę ramieniem i byli sobie prawie tak bliscy fizycznie i psychicznie jak niegdyś. Megan złapała Linę za sterczącą halkę w ostatniej chwili, gdy dziewczynka ruszała już za wozem. Gdy dziecko skakało i klaskało w ręce, Megan zdała sobie sprawę z tego, że inni czują coś, co jej nie poruszyło. Dziwna i krótka ceremonia nie bawiła jej, wydawała się prymitywna i nieco przerażająca. Czy tylko dlatego, że panna O'Neill była obca i na nieznanym terenie, czy też wyczuwała głębsze znaczenie w prastarym obrządku?

Nastrój ów przeszedł jej jednak natychmiast, gdy młody dziedzic odwrócił się, podając jej drugie ramię. Później, po południu, gdy stała z nim i Jane, witając żniwiarzy przybyłych na tradycyjny poczęstunek, czuła, jakby był to pewien omen, zapowiedź chwili, gdy będzie tak stała obok Edmunda, witając gości jako jego żona.

Piękny sen skończył się dwa dni później, gdy Astleyowie wrócili ze Szkocji.


Rozdział ósmy

Edmund wyjechał natychmiast po otrzymaniu wiadomości od lady Georginy, przyciągnięty jak igła do magnesu. Megan nawet nie wiedziała o jego wyjeździe aż do późnego popołudnia, kiedy to Jane przyszła do pokoju dziecinnego, gdzie guwernantka usiłowała wbić do głowy swej małej uczennicy pierwsze litery alfabetu.

Chociaż poznała od razu po twarzy przyjaciółki, że coś się stało, nie miała okazji zapytać, gdyż Lina podbiegła do cioci Jane, pokazując z dumą rządek rozchwianych liter A i wyglądających na pijane B.

- Bardzo ciężko pracowałaś - powiedziała poważnie Jane. - Zasługujesz na nagrodę. Czy chciałabyś zjeść kolację z Lizzie u niej w pokoju?

Lina zaklaskała w ręce. Lizzie opowiadała cudowne historie o krasnoludkach i elfach, i ludzikach ze wzgórz, a kiedy nie było w pobliżu Jane, karmiła swą ulubienicę słodyczami.

- Pomyślałam, że mogłybyśmy zjeść kolację razem - zwróciła się Jane do Megan. - Edmund wyjechał...

- Wyjechał! - Nim Megan zdołała nad sobą zapanować, z jej ust wydostał się krzyk.

- Na kilka dni do Astley Park - wyjaśniła Jane szybko, jakby bardzo chciała mieć już najgorsze za sobą.

Ona wie, zrozumiała Megan, widząc taktownie odwrócone oczy przyjaciółki. Nie szkodzi. Wszystko jedno. Astley Park. Myślałam, że oni wyjechali na całą jesień. Nigdy o tej kobiecie nie wspominał i nie wyglądało na to, żeby odczuwał jej brak...

- Więc przyjdź, jak tylko będziesz gotowa. - Jane wstała z fotela. - Wiesz, że mam taki staromodny zwyczaj jadać kolację wcześnie.

Gdy Lina poszła do Lizzie, Megan usiadła sama w pustym pokoju dziecinnym, patrząc smutno w otwarte okno i zielony trawnik za nim. Rozsądek mówił jej, że reaguje zbyt mocno, a obecna sytuacja niczym się nie różni od początkowej, gdy zdała sobie sprawę, że jest zakochana w Edmundzie i będzie musiała walczyć z rywalką. Zdobyła już przynajmniej grunt. Stała się niemal członkiem rodziny i Edmund traktował ją prawie z taką samą serdecznością jak Jane, a jej opinie cenił bardziej niż siostry. Nastrój jej się poprawił. Wyobraziła sobie, jak Edmund wita się z lady Georginą, a kiedy trzyma jej rękę, uświadamia sobie, że nie jest tak miękka i ciepła jak dłoń, którą uścisnął, zbyt krótko, w dniu dożynek; i jak patrząc w tamte śmiałe zielone oczy, przypomina sobie inne, niebieskie i łagodne, i wsiada na konia, pędzi na złamanie karku przez wzgórza, pada jej do stóp i mówi...

Owa wizja znikła nagle jak pękająca na słońcu bańka mydlana. Prawdziwe życie nie jest takie. Poczyniła wprawdzie ogromne postępy, ale niewystarczające. Potrzebne było jeszcze coś, jakiś punkt zwrotny, który przeważyłby szalę na jej korzyść. To kwestia życia i śmierci - bo sprawa wydawała się aż tak ważna - ale w tym momencie niczego nie wymyśli. Może lepiej się pomodlić, pomyślała z cynizmem, jaki jeszcze kilka tygodni temu uznałaby za obcy swej naturze. Nie będę błagała o wstawiennictwo, tylko o sugestię.

Zegar na kominku przywrócił ją rzeczywistości i przypomniał, że Jane czeka. Poprawiła włosy i wygładziła suknię. Perspektywa kolacji z panną Mandeville nie wywoływała w niej ani entuzjazmu, ani niechęci. Każdą swoją czynność Megan rozpatrywała teraz pod kątem przydatności do realizacji wyznaczonego celu. Ze strony przyjaciółki mogła się w najlepszym razie spodziewać milczącej akceptacji.

Jane nie pozwoliła bratu na odnawianie swego pokoju. Miał on osobliwy urok pewnego zaniedbania, co bardzo odpowiadało jego właścicielce i stwarzało atmosferę nieskrępowanego wypoczynku. Po raz pierwszy, odkąd Megan go widziała, sekretarzyk Jane był uporządkowany. Książki i papiery znikły, zamknięty blat ukazywał delikatne rzeźbienia. W wieczornym zefirku powiewały proste muślinowe firanki. Dzień był ciepły, ale czuło się już nadchodzącą jesień, a wśród zielonych liści tu i ówdzie pojawiały się żółte i rdzawe.

Już po chwili Megan zorientowała się, że przyjaciółkę coś gnębi. Powściągliwość i niedomówienia nie leżały w jej naturze, a jedyne, co mogło powstrzymywać ją od ujawnienia własnych uczuć to obawa, że może komuś wyrządzić przykrość. W miarę jak przerwy w ich rozmowie stawały się coraz dłuższe, a nieobecny wyraz twarzy Jane stawał się coraz bardziej widoczny, Megan czuła się coraz bardziej niewyraźnie. Z właściwym młodości egoizmem zakładała, że przyjaciółka myśli o niej. Może zaproszenie miało inny cel niż zwyczajny dowód sympatii. Siostra Edmunda lubiła ją, a nie znosiła lady Georginy, ale to jeszcze nie znaczyło, że chciałaby pannę O'Neill za bratową. Była tak obojętna na różnice klasowe, jak tylko mogła być kobieta. Ale Megan wiedziała, że często ci, którzy głośno wyznają liberalne poglądy, nie chcą ich stosować we własnym przypadku. Nigdy nie miała nadziei, że Jane stanie się jej gorącą sojuszniczką, ale chciała wykorzystać animozje przyjaciółki do swych celów. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, że przecież Jane mogłaby także stać się przeciwniczką - a nawet przekonać Edmunda, że Lina nie potrzebuje guwernantki.

Tamta skubała jedzenie i unikała wzroku Megan, która w końcu nie wytrzymała. Jeżeli przyjaciółka nie chce się odezwać, to ona to zrobi.

- Droga Jane, jesteś dziś jakaś nieswoja. Czy coś cię trapi?

Jej towarzyszka odsunęła talerzyk z nietkniętym deserem i wstała.

- Czy to tak wyraźnie widać? - spytała, po czym założyła ręce do tyłu i zaczęła spacerować po pokoju.

- Szczerość i otwartość to bardzo cenne cechy. - Hmm.

To gderliwe parsknięcie brzmiało, jakby je wydał wieśniak, dziadek Jane. Megan nie mogła powstrzymać się od śmiechu, ale jej zdenerwowanie nie minęło. Była na tyle mądra, że nie zadała bezpośredniego pytania. W końcu mogła się mylić. Nie ma potrzeby, aby kłaść Jane do głowy pomysły, jakie tam się nie pojawiły.

- Czy to ma coś wspólnego z majątkiem? - spytała. - Albo z fabryką?

- Wszystko, co dotyczy majątku i fabryki, bardzo mnie niepokoi - odpowiedziała gderliwym tonem. - Ale niewiele mogę na to poradzić. Z pewnością jestem po prostu nierozsądna, wszyscy tak mówią. Jeśli grodzenia muszą nastąpić, a raczej muszą, lepiej, że dojdzie do nich teraz niż w przyszłości, kiedy mógłby to zrobić mniej uczciwy właściciel. Ale nie o tym chciałam mówić. Prawdę rzekłszy, unikam owego tematu nawet we własnych myślach. Jest to... jest to dość delikatna sprawa. Może nie powinnam o tym mówić...

Megan złożyła dłonie, żeby nie drżały. Coś jej mówiło, żeby milczeć, w nadziei że wrażliwe sumienie Jane zwycięży i nie padną żadne oskarżenia. Ale zebrała się na odwagę. Niepewność wydawała się gorsza od wszystkiego, co tamta mogłaby powiedzieć, więc Megan zaczęła już nawet układać odpowiedź. Coś w rodzaju: „Nie uważasz, Jane, że miałabym tyle tupetu...".

Nim się odezwała, przyjaciółka wybuchła:

- To ta kobieta!

Megan aż się zrobiło słabo, taką poczuła ulgę.

- Jaka kobieta, droga Jane?

- Lady Georgina. Ja jej chyba nienawidzę, Megan. Nigdy przedtem do nikogo nie czułam nic podobnego. To wstrętne uczucie.

- Nie jest zbyt sympatyczną osobą - przyznała panna O'Neill.

- Ma jak najgorszy wpływ na Edmunda. A mój brat chce się z nią ożenić.

- Ja... - Megan opanowała się w ułamku sekundy.

Przecież nie mogła tego wiedzieć. To była jedna z informacji, jakie uzyskała, podsłuchując. Musi posuwać się ostrożnie, jak po zdradliwych bagnach. Tu i ówdzie znajdowały się wysepki pewnego gruntu - fakty, które mogła legalnie poznać, ale niezwykle łatwo było o pomyłkę i utonięcie.

- Nie wiedziałam o tym - dokończyła szybko. - Przykro mi, że tak cię martwi ów zamiar.

- Och, Megan! - Jane obróciła się nagle, by spojrzeć jej w oczy. - Jak możesz być taką hipokrytką i mówić to tak spokojnie?

- W mojej sytuacji konieczne jest ukrywanie własnych uczuć. Może to hipokryzja, ale dla mnie to po prostu kwestia przetrwania.

- Wiem, wiem, zachowaj swą powściągliwość, masz do tego prawo. Ale nie ma powodu, dla którego ja nie mogłabym szczerze powiedzieć, co myślę, prawda?

- Byłabym zaszczycona, gdybyś mi zaufała - Megan uśmiechnęła się do Jane, której zaniepokojona twarz się rozjaśniła.

- A więc dobrze. To nie mój egoizm sprawia, a w każdym razie nie tylko, że takie ewentualne małżeństwo mi się nie podoba, Megan. Chcę, żeby Edmund był szczęśliwy. On nie kocha tej kobiety. Imponuje mu jej pozycja i jej... nie wiem, jak to nazwać. Dla mnie jest ona tak obrzydliwa, że nie potrafię sobie wyobrazić, co mężczyzn w niej pociąga. Będzie z nią nieszczęśliwy. Ona zacznie go popychać do ekstrawagancji, na które nas nie stać, i do czynów, które splamią jego honor. A jej brat będzie jej pomagał i wspierał ją we wszystkim.

Megan miała czas pozbierać myśli i sformułować pytania, które nie mogły jej zdradzić.

- Może ta kobieta go nie przyjmie, Jane. Przecież słyszałam, gdy mówiła o pogardzie wobec „handlu", jak to nazwała, i ludzi, którzy z niego żyją.

- O tak, to dokładnie taka głupia opinia, jakiej się można po niej spodziewać. Czy wyobrażasz sobie, że chciała, aby Edmund sprzedał fabrykę?

- Coś takiego! - zdziwiła się Megan.

- Tak jakby Edmund nie był dżentelmenem, niezależnie od tego, co robi. Gdyby go kochała, nie zwracałaby uwagi na to, z czego on żyje. Chce jego majątku, z pewnością sporej sumki, żeby spłacić długi własne i lorda Henry'ego. Dlatego się zgodzi. Nie ma wielu innych wielbicieli, a ci nieliczni są równie ubodzy jak ona.

- Jane! Skąd to wiesz? Chyba nie...

- Tak. - Jane skinęła głową wojowniczo, chociaż na policzkach wykwitły jej purpurowe rumieńce zażenowania. - Wstyd mi, że tak nisko upadłam, ale czułam, że muszę to zrobić. Posłałam przyjaciela, któremu ufam, do Londynu, aby zasięgnął informacji. Nietrudno było dowiedzieć się prawdy. Astleyowie są dobrze znani wśród londyńskich lichwiarzy.

- Na twoim miejscu zrobiłabym to samo.

- Naprawdę? Miło z twojej strony, że to mówisz, bo jeśli kobieta o twych niezłomnych zasadach mogłaby tak postąpić, to nie jestem taka zła, jak myślałam.

Teraz Megan się zarumieniła. Jane wzięła to za przejaw skromności i znów się usprawiedliwiała.

- Nie powinnam była poruszać tej sprawy. Było to okrutne i bezmyślne z mojej strony, żeby wpływać w jakikolwiek sposób... żeby poruszać temat, który może ciebie... O Boże, więcej nie będę już o tym mówiła, Megan, obiecuję. Musiałam to z siebie wyrzucić, bo wszystko się we mnie gotuje. Zrobię, co tylko mogę, by zapobiec temu małżeństwu! No, powiedziałam to. Dzięki za wysłuchanie. Czuję się już znacznie lepiej.

Swą obietnicę potraktowała poważnie. Megan, której ów temat był szczególnie bliski, kilka razy jeszcze próbowała go podjąć, ale przyjaciółka nie chwyciła przynęty. Gdy się rozstawały, Jane podeszła i pocałowała Megan w policzek. Nigdy przedtem tego nie robiła. Była to widoczna demonstracja oświadczenia, jakiego nie odważyła się wypowiedzieć. Był to czuły, siostrzany pocałunek.


Rozdział dziewiąty

Megan siedziała przy toaletce i patrząc w lustro, usiłowała wsunąć nieposłuszny loczek na miejsce. Wciąż się wymykał, co było niezwykle irytujące. Nagle wydała okrzyk przerażenia i nachyliła się, patrząc z niedowierzaniem na błyszczący między jej palcami pukiel włosów. Czyżby to był, nie, niemożliwe, siwy włos?

Po drobiazgowym badaniu, z uczuciem głębokiej ulgi stwierdziła, że to pomyłka. Zresztą przedwczesne siwienie, zmarszczki czy inny objaw starzenia wcale by jej nie zdziwił. Czuła się, jakby przez ostatni miesiąc przybyło jej dziesięć lat.

Wrzesień przeszedł w październik, drzewa okryły purpurowe i bursztynowe szaty, a nocą czuło się już ostre chłodne powietrze. Wciąż nie nadchodziła żadna pomoc, o którą się modliła; owo „coś", co miało się wydarzyć, było równie niewyobrażalne, jak przedtem. Lady Georgina wciąż znajdowała się na horyzoncie. W tej chwili znów, wraz z bratem i innymi znajomymi, gościła w Grayhaven.

Megan obejrzała się przez ramię, jakby ktoś mógł ją zobaczyć, i z poczuciem winy wyrwała kilka płatków z czerwonych róż na stole, ostatnich w tym roku. Roztarła je na policzku. Siwe włosy i zmarszczki jeszcze się nie pojawiły, ale bez wątpienia straciła różaną zdrową cerę, a twarz jej stała się szczuplejsza. Były to niewątpliwe oznaki nieodwzajemnionej miłości.

W każdym razie gorące uczucie nie ochłodło mimo braku wzajemności. Można wręcz powiedzieć, że było coraz silniejsze. Znała każdy element twarzy Edmunda. Gdyby posiadła umiejętność rysowania, mogłaby ową ukochaną twarz odtworzyć z najdrobniejszymi szczegółami, począwszy od zawinięcia włosów za przedziałkiem do drobnej niebieskawej blizny na mocno zarysowanym podbródku. Jego głos wysyłał fale, od których robiło jej się słabo, a najlżejsze poruszenie jego rąk wywoływało marzenia o dotyku i pieszczotach. Miała kilka wspomnień tego rodzaju pieszczot ze strony natrętnych pracodawców i zawsze owe dotykające jej ciała ręce i kradzione pocałunki budziły w niej wstręt. Zupełnie inaczej było, gdy wyobrażała sobie w tej roli Edmunda, widziała jego ręce, jego usta.

Bezpardonowo wyrwała następne płatki i z wściekłością zaczęła pocierać nimi drugi policzek. Wciąż jeszcze była nadzieja. Dopóki nie ogłoszą oficjalnych zaręczyn, dopóki nie dojdzie do ślubu - ona będzie walczyła!

Żałowała tylko, że nie ma odpowiedniejszego pola do owej walki, tylko ciemne, brudne piwnice pod dworem. Najnowsza pasja Edmunda zaczęła się przed dziesięcioma dniami. Przebudowa, która była już prawie na ukończeniu, zaczęła go nudzić, na przyjazd komisarzy, niezbędnych do rozpoczęcia procesu grodzenia, musiał jeszcze poczekać, znalazł więc nowy obiekt zainteresowania, tym razem pod dworem. Piwnice nie były tak rozległe jak sam dom, ale tworzyły całkiem spory podziemny labirynt i wykorzystywano tylko ich część. Nikt nie odważył zagłębić się tam ponownie, od czasu gdy dziadek Edmunda obejrzał je kiedyś jako nowy właściciel. Ponieważ był to człowiek dokładny, a zarazem praktyczny, uznał, że skoro fundamenty są zdrowe, a na dole panuje niesamowity brud, dodatkowe pomieszczenia zaś nie są nikomu do niczego potrzebne, nie ma powodu, żeby ktoś ponownie schodził do podziemi.

Megan oczywiście zaoferowała swe towarzystwo, gdy Edmund oświadczył, że ma zamiar zwiedzić piwnice. Prawdę mówiąc, z rozkoszą powitała taką możliwość, zwłaszcza że Jane początkowo stanowczo odmówiła wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu. Megan była pewna, że gdy będzie wędrować ręka w rękę z Edmundem po owych ponurych lochach, coś ją natchnie. Mogą tam być myszy. Albo nietoperz, którego obecność będzie dla zatrwożonej panny doskonałym powodem, by przylgnąć do męskiej szerokiej piersi. W najgorszym wypadku może się potknąć albo udawać, iż boi się ciemności.

Ku jej niezadowoleniu, gdy przygotowywali się do wyprawy, Jane zmieniła zamiar. Było to szczególnie irytujące, gdyż podziemia okazały się tak ciemne i ohydne, jak Megan oczekiwała. Brakowało tylko nietoperzy.

Ich wędrówce towarzyszyła niesamowita atmosfera. Cienie całej trójki w świetle lampy Edmunda poruszały się jak czarne fantomy, pędzące szybko naprzód lub cofające się, jakby napotkały na swej drodze coś strasznego. Piwnice, które mijali, pełne były niezwykłych przedmiotów, zardzewiałych lub zbutwiałych do tego stopnia, że nie można było dopatrzyć się w nich żadnego kształtu. Wyglądały obrzydliwie, jak troglodyci lub gnomy kurczące się od światła, które wkraczało w ich krainę ciemności. Ta przygnębiająca atmosfera zaczęła w pewnej chwili Megan ciążyć, a owo wrażenie pogłębiał fakt, że czuła się jak intruz w starożytnym grobie lub sanktuarium, do którego zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu.

- Mam nadzieję, że pan wie, gdzie jesteśmy, panie Mandeville - powiedziała w końcu. - Zgubiłam się zupełnie i gdybym była sama, nie potrafiłabym znaleźć wyjścia i po wielu dniach wędrówki pokonałyby mnie zmęczenie i strach.

- I stałaby się pani jednym z duchów Grayhaven - odrzekł Edmund ze śmiechem. - Nie ma strachu, panno O'Neill. - Zatrzymał się i oświetlił lampą papier, który miał w dłoni. - Ten uproszczony plan domu pomaga mi znaleźć odpowiadające mu miejsca pod ziemią. Jeśli dobrze wyliczyłem, jesteśmy teraz pod Wielką Sienią, niedaleko kaplicy.

- Chciałabym - odezwała się niespodziewanie Jane - znaleźć schody prowadzące do góry.

- No wiesz, Jane, jestem zdziwiony. Myślałem, że ty nie boisz się niczego. Nie bój się, twój duży braciszek cię obroni. Zobaczmy, co tu mamy. - Znów pochylił się nad planem i skinął głową. - Tak, schody powinny być na końcu tego przejścia. Prowadzą na parter Wieży Północnej. Tam jeszcze mogą być jakieś pomieszczenia po drodze, więc spróbujemy do nich zajrzeć. Ale idźcie ostrożnie, bo tu robi się chyba niżej. Jest jakiś podest, a może pozostałości dawnych stopni.

- Nie chcę schodzić w dół - upierała się Jane. - Chcę iść...

- Już wiem, Jane. Spadek jest nieduży, kilka stóp, i obiecuję ci, że wkrótce będziesz szła w górę.

Megan zachwycała się jego pogodą ducha. Na Edmunda zupełnie nie działała duszna i ponura atmosfera, która tak źle wpływała na nią i Jane. Wysoka, zgrabna sylwetka ich przewodnika dodawała otuchy, ale Megan wolałaby, żeby pan Mandeville nie machał tak lampą. Cienie, jakie wówczas powstawały, wykonywały jakiś upiorny taniec.

Podał im rękę, gdy doszły do przejścia, w którym korytarz opadał w dół. Jane nie skorzystała z pomocy, a Megan oczywiście wykorzystała okazję i mimo ogarniającego ją przygnębienia odczuła znajomy dreszczyk przy dotknięciu ciepłych palców mężczyzny.

- To wygląda ciekawie - zauważył Edmund, wskazując na zamknięte drzwi z prawej strony. - Stare dębowe deski, szerokie prawie na stopę. A okucia bardziej wypracowane, niż widzieliśmy gdziekolwiek indziej.

- Mam nadzieję, że są zamknięte - odezwała się Jane.

- Przykro mi, ale muszę cię rozczarować.

Położył rękę na poczerniałej żelaznej klamce, a gdy przycisnął mocniej, drzwi powoli ustąpiły. Z początku Megan widziała tylko ciemność. Ograniczony snop światła lampy nie dochodził do ścian i tylko lekko zaznaczał coś ciemniejszego pod stopami. Wyglądało to, jakby Edmund otworzył drzwi w bezkresną noc. Pochylił się do środka, wyciągnął rękę z lampą i przesuwał nią na boki. W pomieszczeniu były jednak ściany i w tym momencie przestało ono być nieziemskie, a okazało się zwykłą piwnicą, znacznie większą niż dotychczasowe lochy, ale równie brudną i niegroźną.

Edmund zrobił krok do przodu i coś zachrzęściło mu pod stopami jak suche gałązki. Nachylił się, żeby lepiej widzieć, i gdy światło padło na ziemię, Megan i Jane jednocześnie wydały okrzyk zdumienia i obrzydzenia. Piaszczystą i pełną kamieni powierzchnię pokrywały kości. Niektóre były brązowe i pokruszone, inne zaś jasne i delikatne jak chińska wycinanka. Większość wyglądała na kości gryzoni, w każdym razie były tej wielkości, ale nim Megan odwróciła wzrok, zobaczyła czaszkę z pustymi oczodołami, niewiele mniejszą od jej zaciśniętej pięści. Kot czy potwornych rozmiarów szczur?

Edmund szedł dalej, a jego krokom towarzyszył chrzęst.

- Zdumiewające! - powiedział.

Echo ostatniej sylaby, odbite od ścian, zabrzmiało jak cichy dźwięk muzyki. Mówił dalej, a jego głosowi towarzyszyło cichutkie dzwonienie jak orkiestra duchów.

- Mamy tu coś zupełnie innego niż wszystko, co widzieliśmy dotychczas. Kamienne ściany wewnętrzne, i to bardzo dobra praca kamieniarzy. Te kolumny z niskimi łukami... Przestrzeń między nimi wypełniono, ale dość powierzchownie. Panno O'Neill, pani jest ekspertem. Widziała pani gdzieś coś podobnego?

Tym razem jednak jego wyciągnięta dłoń nie stanowiła żadnej pokusy dla Megan.

- Wolałabym... nie podchodzić bliżej - wydusiła.

- Rozumiem doskonale. Podejdę bliżej drzwi. Teraz pani widzi?

- Coś mi to przypomina - przyznała Megan, starając się skupić na robocie kamieniarskiej, a nie na zasłanej kośćmi podłodze. - Chyba widywałam podobne konstrukcje w starych kościołach. Na przykład w kaplicy świętego Jana w londyńskiej Tower.

- Tak myślałem! - Radosny głos Edmunda odbijał się jeszcze radośniejszym echem. - To budowla z okresu Normanów. Pomyślcie tylko, ma osiemset lat!

Wydawał entuzjastyczne okrzyki, obchodząc piwnicę dookoła. Chrzęst suchych kości i nieustanny szum pogłosu drażniły nerwy Megan. Nie chciała pierwsza kończyć wyprawy ani wykazać braku zainteresowania odkryciem, które Edmunda tak ucieszyło, ale wolałaby, żeby to Jane rzuciła hasło do odwrotu. Jednak ta stała w milczeniu obok brata, równie zafascynowana jak on.

W końcu Edmund zgodził się wyjść. Po drodze były jeszcze jedne drzwi, ale ku radości Megan nie chciały się otworzyć. Znaleźli schody i gdy wyszli na względnie jasną wyższą kondygnację, Edmund zaczął się śmiać.

- Wyglądacie jak dwie małe przerażone sówki, wyrzucone z gniazda - żartował. - Masz nastroszone piórka, Jane.

Megan odruchowo podniosła ręce do włosów. Miała nadzieję, że nie jest tak potargana i brudna jak Jane, której suknię, twarz i włosy pokrywał kurz.

- Nie szkodzi - ciągnął Edmund. - Byłyście nieustraszonymi odkrywczyniami prawie do końca i obiecuję, że wasze wysiłki nie pójdą na marne. Mam nadzieję, że za kilka dni będę wam mógł pokazać coś fascynującego.

Teraz, po tygodniu, dziedzic Grayhaven miał zaprezentować im swą niespodziankę. Spędził w piwnicy trzy dni wraz z kilkoma robotnikami, ale nie chciał powiedzieć Jane ani Megan, co tam robili, ani nie pozwolił sobie towarzyszyć. Pojawił się po trzech dniach, niesłychanie podniecony i wyjątkowo brudny i rozesłał zaproszenia do licznych przyjaciół. Przyjechali wczoraj, a obiecane odkrycie miało zostać pokazane dziś rano.

Po ostatecznym przeglądzie Megan uznała, że jest gotowa na spotkanie z gośćmi. Chciała wyglądać jak najlepiej, bo niewiele miała okazji do przebywania razem z lady Georginą, żeby dać Edmundowi szansę porównania ich wdzięków. Gdy schodziła po schodach, usłyszała dochodzące z salonu dźwięki. Poza Astleyami goście byli jej nieznani i nagle perspektywa wejścia tam i narażenia się na ciekawskie oraz krytyczne spojrzenia wydała jej się straszna. Sądząc po głosach, tamci byli tacy swobodni, tacy pewni siebie. Zmusiła się do zejścia. Jesteś mile widziana w tym domu i w tym pokoju, powtarzała sobie. Masz wszelkie prawo tu przebywać. To Edmund pamiętał, żeby cię zaprosić.

Gdyby miała choć cień pojęcia o tym, co odkrył! Megan przeczytała wszystko, co znalazła o Normanach, ale bez konkretnej wskazówki czuła się nieco zagubiona. Jedno wszakże wiedziała na pewno: lady Georginą okaże się znacznie większą ignorantką i z pewnością będzie mniej zainteresowana Normanami.

Kiedy weszła do salonu, rozmowy ucichły i wszystkie oczy zwróciły się na nią. Moment niepewności Megan trwał krótko - zaraz podeszła do niej Jane, a Edmund powitał ją uśmiechem, nim powrócił do rozmowy z jakimś dżentelmenem. Jane obeszła z nią salon, przedstawiając gości. Megan nie zwracała uwagi na nazwiska, gdyż natychmiast zauważyła nieobecność lady Georginy. Panie były tylko dwie, w średnim wieku i dość pospolite. Pani Merrick przylgnęła do potulnego, małego człowieczka, który został przedstawiony jako jej mąż. Druga dama, niejaka panna Willis, miała ponurą twarz owcy i okulary w złoconych oprawkach. Okazała się tak podobna do brata, że mogli być bliźniętami. Nosiła niemodną, wąską spódnicę i po męsku skrojony żakiet. Ogólnie rzecz biorąc, towarzystwo wydawało się zupełnie inne niż poprzednia grupa gości Edmunda. Ci byli starsi, mniej elegancko ubrani i wyglądali bardzo szacownie.

Wchodząc do salonu, lady Georgina objawiła się jak egzotyczny ptak w stadzie wron i szpaków, chociaż miała na sobie tylko swój zwykły strój do konnej jazdy, który najlepiej pasował do jej sportowej sylwetki. Zatrzymała się w drzwiach, stukając w but szpicrutą, jakby była znudzona lub zniecierpliwiona. Kiedy Edmund ją ujrzał, przerwał rozmowę i stanął u jej boku.

- Zacząłem się martwić, że coś ci się stało - powiedział.

- Na koniu? Chyba znasz mnie na tyle. Kusiło mnie, żeby jeździć aż do wieczora. Twój nowy nabytek jest cudowny, Edmundzie. Pędzi jak wiatr.

- Jechałaś na Bucefale? - wykrzyknął. - Jest wciąż na pół dziki. Wydałem polecenie, żeby nikt na nim nie jeździł.

- A ja się sprzeciwiłam - uśmiechnęła się, patrząc mu prosto w oczy.

Megan świerzbiła ręka, żeby uderzyć tę piękną, uśmiechniętą twarz. Ta kobieta była piękna, na swój sposób, lecz bardziej niewychowana niż jakiś wiejski prostak. Zachowywała się, jakby znajdowali się z Edmundem sami w pokoju, nawet nie zauważyła Jane.

- Myślę, że teraz już musimy poznać twoją ponurą niespodziankę - odezwała się lady Georgina, przeciągając poszczególne słowa.

- Nie ma jeszcze Henry'ego - powstrzymywał ją pan domu.

- Wiesz, że rzadko wstaje przed południem. Mniejsza o niego. Załatwmy to już.

Z pewną siebie pobłażliwością wzięła go pod rękę i wyprowadziła, a Edmund zawołał ze śmiechem:

- Chodźcie za przewodnikiem! - I wskazał pozostałym, by poszli za nim.

Jedyną satysfakcją Megan były porozumiewawcze spojrzenia, jakie wymieniły z Jane. Jej zadarty nosek uniósł się jeszcze w górę, jakby czuła nieprzyjemny zapach.

Gdy przechodzili przez sień do schodów, Megan znalazła się obok pani Merrick, która przysunęła się do niej i spytała szeptem:

- Czy to nie lady Georgina Astley? - Tak.

- Jakaż to przystojna kobieta!

Tym razem panna O'Neill odezwała się tak szczerze, jak mogłaby to zrobić Jane:

- Myślę, że jest bezczelna.

Pani Merrick zakryła usta dłonią, żeby ukryć złośliwy uśmieszek.

- Och, moja droga, Astleyowie znani są z nieposkromionych napadów złości. Jej ciotka jest szalona, wie pani, to kompletna wariatka. Trzymają ją zamkniętą na strychu w Astley Hall, a mieszkańcy mówią, że kiedy jest pełnia, wyje nocą jak wilk.

Megan, która żałowała teraz swego odruchu szczerości, zareagowała na te plotki zimnym spojrzeniem, więc pani Merrick szybciutko dodała:

- Oczywiście, są jednym z naszych najstarszych rodów. Tytuł pochodzi z czternastego wieku. Należy więc okazać nieco wyrozumiałości, nieprawdaż?

Doszły do zejścia ze schodów w odpowiednim momencie, aby dziewczyna powstrzymała się od kolejnej uwagi, której potem by żałowała. Widząc, jak wąskie i strome są schody, pani Merrick chciała, by mąż podał jej ramię, więc Megan mogła się wycofać. Nie była więc aż tak bardzo bezwstydna, gdyż jednak plotki pani Merrick wzbudziły w niej odrazę, mimo że nie darzyła sympatią ich głównej bohaterki. Jeszcze bardziej brzydziła się tym, że ludzie mogliby tolerować rażące zachowania innych tylko dlatego, że ci pochodzą z „naszych najstarszych rodów".

Przejście było tak wąskie, że musieli schodzić parami jak zwierzęta do arki. Megan towarzyszył wysoki, przygarbiony mężczyzna, który mówił coś do siebie na temat Arystotelesa. Kiedy doszli do owego tajemniczego pomieszczenia, patrzyła ze zdumieniem, jaką przeszło metamorfozę w ciągu tygodnia. Było jasno oświetlone wiszącymi lampami, a podłogę dokładnie oczyszczono, tak że jej poziom obniżył się w stosunku do korytarza o kilka cali. Megan dostrzegła kamienie, którymi niegdyś wyłożono pomieszczenie, wymiecione teraz i czyste jak salon, ze względu na suknie pań.

Goście zgromadzili się wokół Edmunda, a Megan stała sama, nieco za nimi. Jej wzrok wędrował, bez większego zainteresowania, po kamiennych sklepieniach sufitu i ścian. Dzięki swym lekturom i lepszemu oświetleniu mogła teraz lepiej ocenić to, co się tu znajdowało. Zaokrąglone łuki i grube, niskie filary, które zostały zredukowane do roli pilastrów, kiedy ktoś zamurował przestrzenie między nimi, pochodziły niewątpliwie z początków dwunastego wieku.

Musiała wypowiedzieć te słowa głośno, gdyż wysoki, przygarbiony mężczyzna, który krążył wokół grupy jak ciekawski szczeniaczek, usiłując się gdzieś wepchnąć, teraz odwrócił się do Megan, jakby zobaczył ją po raz pierwszy.

- Tak, tak, ma pani racje, młoda damo. To bez wątpienia kamieniarska sztuka Normanów. Oczywiście nie jedyna, absolutnie nie, mógłbym przytoczyć kilka innych przykładów. Ale na pewno rzadka. Tak. Na pewno rzadka i niezwykła. Nasz młody gospodarz ma tu coś szczególnego.

Słysząc swe imię, pan domu spojrzał na niego.

- O, tu pan jest, profesorze. Proszę wszystkich o zrobienie miejsca. Mieliście wszyscy szansę to obejrzeć, więc teraz dajcie ją panu profesorowi.

Wszyscy się odsunęli, z wyjątkiem panny Willis i jej brata, którzy na czworakach badali podłogę. Obiektem ich zainteresowania stała się metalowa płyta długości około trzech stóp. Była wypolerowana i błyszczała jak złota, a na jej powierzchni wyryto sylwetkę kobiety w długiej, starodawnej sukni i ozdobnym nakryciu głowy. W złożonych na piersiach rękach trzymała coś, co mogło być krzyżykiem czy krucyfiksem.

- Ha! - Profesor oparł ręce na kolanach i pochylił się nad znaleziskiem. - Mój drogi, jakież to wspaniałe! Mosiężna tablica nagrobna i to bardzo piękna. Pewnie któregoś z twoich przodków.

- Ne pewno czyjegoś antenata, a właściwie antenatki - odpowiedział po chwili Edmund z nieco wymuszonym uśmiechem.

- Ale co to jest? - chciała koniecznie wiedzieć pani Merrick. - Portret? I co tu robi?

Jej mąż, zapewne rodzinny naukowiec, chrząknął, zawstydzony ignorancją żony. Nim zdołał jej coś wyjaśnić, zrobiła to po cichu Jane.

- To jest nagrobek. Są i inne, w dole, ale kamienne, nie mosiężne. Pani Merrick spojrzała dziko na posadzkę pod nogami.

- To znaczy, że tu pod spodem są pochowani ludzie? Bardzo dziwne.

- Rzeczywiście niezwykłe - zgodził się profesor. - I bardzo stare. Takie płyty mosiężne były popularne w piętnastym wieku. Jednak w większości wypadków jedynie postacie zmarłych rzeźbiono w metalu i osadzano w kamieniu.

Jedno z Willisów (trudno było rozróżnić, które jest które) uniosło głowę i zaskrzeczało:

- To bardzo ciekawy napis, panie Mandeville. Pan zapewne go czytał, ale czy mogę zrobić kopię?

- Oczywiście - odrzekł Edmund. - Muszę przyznać się jednak, że nie czytałem. To stare pismo wygląda na bardzo skomplikowane, a ja nie jestem naukowcem.

- Więc może pana zainteresuje - powiedziało drugie z rodzeństwa - że pańskiej antenatce na imię było Ethelfleda.

Lady Georgina zaśmiała się, a jej głos zabrzmiał tak dziko, że pozostali spojrzeli zdziwieni.

- Bez wątpienia dama ta była z pochodzenia Saksonką - odezwał się profesor tonem lekkiej nagany. - Jest to bardzo słynne imię, szanowna pani. Córką naszego wielkiego króla Alfreda była Ethelfleda, hrabina Mercii. Terytorium to obejmowało hrabstwo, w którym obecnie się...

- Proszę darować sobie ten wykład, profesorze - przerwała mu lady Georgina. Jej ciałem wstrząsnął lekki dreszcz, lecz czoło lśniło od potu. - Historia mnie nudzi. To miejsce także mnie nudzi. Nie rozumiem, dlaczego nas tu przyprowadziłeś, Edmundzie. Mam dosyć.

Ruszyła do drzwi, a Edmund, wyraźnie niezadowolony, zrobił krok w przód i krok w tył, jakby niepewny, czy iść za swą damą.

- Nie wszystkich pociągają badania historyczne - odezwała się Megan najsłodziej, jak umiała. - Może przyjdziemy tu innym razem, panie Mandeville, w gronie osób zainteresowanych takimi sprawami.

Po tej aluzji goście zdecydowali się ruszyć za lady Georgina. Jane wychodziła ostatnia. Megan nie zauważyła jednak zakłopotanego wzroku, którym wodziła od surowych kolumn do kamiennej posadzki. Zajęta była gratulowaniem sobie. Nie mogło być lepiej. , Jej erudycja i entuzjazm w porównaniu z pogardliwym brakiem zainteresowania lady Georginy. Wykorzystała nawet szansę, żeby usprawiedliwić bezczelność pięknej damy.

Nie mogła oczywiście wiedzieć, że ów pozornie drobny incydent zyskał znacznie głębsze znaczenie. Kolejny niewidzialny ciężarek został rzucony na szalę, która miała zaważyć na jej losie.


Rozdział dziesiąty

I

W ciągu następnych tygodni nastrój Megan zmieniał się ruchem wahadła - od wielkich nadziei do całkowitej rozpaczy. Uśmiech czy komplement Edmunda sprawiały, że jej nadzieje rosły; jego wyjazdy, głównie do Astley Hall, powodowały całkowite przygnębienie. Lady Georgina już nie przyjeżdżała. Oświadczyła, że nie może znieść zamieszania i hałasu związanego z remontem, tak więc odwiedzi Edmunda ponownie dopiero, gdy ten skończy już się fascynować tymi swoimi zabawkami.

Edmund cytował ową wypowiedź, jakby uważał ją za czarującą. Megan, która stała się już specjalistką od podsłuchiwania przez dziurkę od klucza, usłyszała zjadliwą odpowiedź Jane:

- Dziwna postawa ze strony kogoś, kto mieszka w zrujnowanym, rozwalającym się dworze i nie ma żadnej innej służby poza kilkoma osobami, które pracują za nic, bo nic nie umieją i nikt inny nie przyjąłby ich do pracy.

- Twoje uprzedzenia sprawiają, że zachowujesz się kompletnie nierozsądnie, Jane! - wykrzyknął Edmund ze złością. - Nie będę więcej dyskutować na ten temat.

Wnioskując ze stanowczości w jego głosie, rozmowa została zakończona, więc Megan uniosła spódnicę i na paluszkach odeszła spod drzwi. Jane nie miała za grosz przebiegłości! Jej złośliwość nie służyła sprawie, ale z drugiej strony, jakaż to była ulga słyszeć owe ostre, raniące słowa, jakie sama pragnęłaby wypowiedzieć.

Jane była rozklejona i ta nagła bezczynność wcale jej nie służyła. Odkąd Edmund przejął fabrykę, nawet się do niej nie zbliżyła. Megan wiedziała od Lizzie, że Jane proponowała bratu, iż wprowadzi go w zawiłe interesy, bo po tak długiej nieobecności różne sprawy musiały być dla niego niezrozumiałe, ale spotkała się z ostrą odmową. Wydawało się jednak, że Edmund nie miał trudności z przejęciem zarządzania. Przez pierwszych kilka tygodni zjawiał się w fabryce codziennie, później stopniowo coraz rzadziej, a od czasu, gdy zatrudnił nowego kierownika, przestał tam bywać w ogóle. Natomiast pan Gorm przychodził do niego raz w tygodniu, obładowany rachunkami, liczydłami i papierami. Megan widziała go raz, ale zrozumiała, dlaczego Jane wydawał się taki odrażający. Przypominał jej Uriaha Heepa z powieści Dickensa - zawsze taki układny, kłaniał się i cichutko mamrotał coś przepraszającym głosem. Jednak niesympatyczny sposób bycia nie wykluczał tego, że był dobrym fachowcem.

Choć lady Georgina unikała Grayhaven, jej brat bywał tu stałym gościem, wpadając do Edmunda jak stary przyjaciel. Przy takich okazjach Jane prosiła Megan, by zjadła z nimi kolację, a zwłaszcza wtedy, gdy lord Henry był jedyną osobą spoza rodziny. Megan żałowała, iż nie zawdzięcza tego wyróżnienia Edmundowi, ale wiedziała, że to Jane, która nie znosiła jego lordowskiej mości prawie tak samo, jak jego siostry, liczyła, że gość zwróci swą uwagę bardziej na Megan. Wiedziała też, że uprzejmość, z jaką ją tu traktowano, zawdzięcza w pewnej mierze lordowi Henry'emu. Chciałaby nim pogardzać, ze względu na siostrę, ale pochlebiały jej prawione przezeń komplementy. Jane wspominała coś o jego libertyńskich i rozwiązłych obyczajach. W przypadku mężczyzny oznaczało to zwykle... Megan wiedziała, co to oznaczało, ale wolała nie wypowiadać owych słów nawet w myślach. Jednak lord Henry nigdy nie objawiał wobec niej tego rodzaju zainteresowania. Nie mogła się mylić, gdyż doświadczyła już takich zalotów w przeszłości, raz ze strony pracodawcy, którego nieustanne próby uwiedzenia jej doprowadziły do tego, że zmuszona była porzucić pracę, a potem ze strony najstarszego syna w innym domu. Tę pracę również straciła, gdy matka natarczywego wielbiciela zobaczyła ich szarpiących się w korytarzu dla służby i oczywiście oskarżyła Megan o sprowadzanie niewinnego chłopca na manowce.

Pewnego wieczoru, gdy wpadł lord Henry, siedzieli wszyscy w salonie, czekając na kolację, kiedy w holu dało się słyszeć jakieś zamieszanie. Stary kamerdyner, który służył w rodzinie od czasów ojca Edmunda, otworzył nagle drzwi i zaczął:

- Przepraszam, jaśnie panie, ale jest tu ktoś...

Został odsunięty, grzecznie, lecz stanowczo przez Sama Freemana. Widząc obcego, przybyły się zatrzymał.

- Przepraszam, panie Mandeville, nie chciałem przeszkadzać, ale był wypadek w fabryce.

Jane natychmiast zerwała się na równe nogi, aż jej robótka spadła na podłogę.

- Jak poważny? - spytała.

- Niedobrze. Jack Moxon, najmłodszy Willa. Cztery palce miażdżone.

- Już jadę.

Wymiana zdań między nimi była tak błyskawiczna, że nikt nie zdołał się odezwać. Gdy Jane się odwróciła, Edmund powiedział głośno:

- Siadaj, Jane. A wy... Sam, prawda?

- Sam Freeman.... proszę pana.

Pauza była prawie niedostrzegalna, ale nie uszła uwagi Edmunda. Zmrużył oczy.

- Co sobie wyobrażacie, żeby tak tu przychodzić? Czy moi pracownicy nie są w stanie sami załatwić takich spraw?

- Zawsze przychodziłem do panny Jane i jej ojca, kiedy zdarzały się problemy - padła spokojna odpowiedź. - Takie było ich życzenie. Myślałem, że pan chce, abym tak robił dalej.

- To się mylicie. - Wyjaśnienie nie uspokoiło Edmunda, tym bardziej że nie usłyszał w nim cienia skruchy. - Osobą do powiadomienia jest kierownik, pan Gorm.

- Edmundzie, proszę. - Jane zignorowała polecenie brata, aby usiadła.

Ona i Sam stali obok siebie naprzeciw Edmunda. Podobieństwo między nimi, które Megan niegdyś zauważyła, było teraz jeszcze silniejsze, podkreślone wspólnymi emocjami i wyrazem twarzy. Wydawali się bratem i siostrą, stojącymi naprzeciw wspólnego wroga. Edmund nie mógł tego nie zauważyć i przemowa Jane nie mogła wypaść w gorszym momencie.

- Proszę cię, muszę jechać... powinnam jechać... Ojciec zawsze...

- Czy muszę ponownie ci przypominać, że czasy się zmieniły? - Edmund mówił cichym głosem, ale konieczność panowania nad sobą ze względu na gościa sprawiła, że twarz miał purpurową. - Freeman, rozumiem, że ranny jest w szpitaliku? I wezwano doktora? - Sam skinął głową. - Miło mi to słyszeć - ciągnął Edmund drwiącym tonem. - Nie widzę więc powodu, żebyście tu przychodzili. Panna Mandeville nie jest pielęgniarką, a jej obecność mogłaby tylko przeszkadzać. Wracajcie do fabryki, a na przyszłość zawiadamiajcie pana Gorma. I więcej tu nie przychodźcie.

- Tak jest, proszę pana. - Twarz Sama znów była nieodgadniona. Odwrócił wzrok. - Przepraszam, że państwu przeszkodziłem.

W słowach Sama nie usłyszeli ani cienia uniżonego tonu, a wycofał się z godnością. Megan odniosła nawet niejasne wrażenie, że przeprosiny nie były skierowane do Edmunda. Wypowiadając te słowa, Sam spojrzał przelotnie na nią.

Jane dalej stała, splatając ręce.

- To musiała być ta część od płochy - mruknęła. - Chciałam ją wymienić.

- Na litość boską, Jane! - zawołał Edmund. - Takie zachowanie, przed gościem...

- Mój drogi, nie tłumacz się - zaśmiał się lord Henry, machając niedbale ręką. - To było bardzo krzepiące, takie spojrzenie w przeszłość Anglii. Stary, paternalistyczny system, gdzie pan i jego słudzy tworzyli jedną rodzinę.

Ostatnie słowo mogło być użyte całkiem niewinnie, ale Edmund zmarszczył czoło jeszcze bardziej.

- Zdaje się, że prosiłem cię, żebyś usiadła, Jane. I powiedz mi, proszę, dlaczego ten człowiek ma czelność mówić o tobie „panna Jane".

Jego siostra wyglądała, jakby wróciła z daleka.

- Mógłby równie dobrze mówić do mnie „kuzynko Jane" - odpowiedziała. - Na pewno pamiętasz, że panieńskie nazwisko babki Mandeville było...

W tym momencie, ku zadowoleniu Megan, zapowiedziano kolację. Z pomocą lorda Henry'ego udało jej się jakoś podtrzymać rozmowę bez poruszania tematu fabryki i rodzinnych koligacji Mandeville'ów. Edmund nie powiedział ani jednego słowa do siostry, która, pogrążona we własnych myślach, chyba tego nawet nie zauważyła.

Później Megan udała się na swój posterunek podsłuchowy za drzwiami saloniku Jane. Podejrzewała, że Edmund nadal jest zły i rzeczywiście, niedługo nadszedł.

Lizzie opowiadała o innych spięciach między bratem i siostrą, ale to było dopiero drugie, jakie Megan słyszała na własne uszy. Od czasu pierwszej konfrontacji nastroje się pogorszyły. Edmund ani nie przeprosił, ani nie starał się tłumaczyć. Przeszedł wprost do ataku, oskarżając Jane, że się pospolituje, pozwalając na taką poufałość ludziom, którzy stoją niżej od niej, mają trywialne gusty, a to degraduje ich oboje. Jane odparła atak. Okrucieństwo, zaniedbanie i samolubność stanowiły zaledwie część przestępstw, o jakie oskarżała brata. W końcu się załamała, urażona jego zimnymi, jadowitymi słowami. Kiedy zaczęła płakać, Edmund wyszedł, trzaskając ostentacyjnie drzwiami.

Megan stała przez jakiś czas, słuchając jej stłumionego łkania. Rozum brał stronę Edmunda, ale sercem była przy przyjaciółce. Chciałaby zrobić coś, żeby ją pocieszyć, ale oczywiście było to niemożliwe.

II

Gdy komisarze skończyli opisywać grunty, które podlegały grodzeniu, Edmund zajął się stawianiem płotów i zagospodarowaniem nowych terenów. Dowiedział się, że jest nie tylko głównym właścicielem ziemskim w całej parafii, ale praktycznie jedynym. Jego ojciec po cichu skupował małe, samodzielne gospodarstwa w okresie depresji lat czterdziestych, kiedy rolnicy nie mogli związać końca z końcem. John robił to z dobrego serca i pozwalał byłym właścicielom zostawać jako dzierżawcom, a płacił im znacznie więcej, niż dostaliby na wolnym rynku. Ten charytatywny gest okazał się również dobrym przedsięwzięciem finansowym. Jedynym powodem niezadowolenia Edmunda był fakt, że miasteczko i ziemia, na której zostało wybudowane, miały odrębny status, oparty na jakiejś starodawnej Karcie. W sumie był jednak niezwykle zadowolony z wyników swych działań i miał tak dobry nastrój, że Jane nie mogła z nim się kłócić, choć próbowała, gdy zatrudnił rządcę do prowadzenia majątku, podobnie jak wcześniej kierownika do fabryki. Jej ojciec zawsze sam chodził po swych polach...

- I za wcześnie się wykończył - odparował Edmund pogodnie. - Zostaw interesy mnie, Jane. Kup sobie jakieś nowe sukienki, czepeczki. A co byś powiedziała na własną pokojówkę? Kogoś, kto układałby ci włosy i nauczył, jak się powinnaś ubierać.

Nowe sukienki Jane były jeszcze skromniejsze niż zwykle - smętne szarości lub brązy z poważnymi białymi kołnierzykami, i Edmund twierdził, że wygląda jak kwakierka. Megan była pewna, że zdawał sobie sprawę z przyczyn owej ponurej zemsty Jane i żeby pognębić siostrę, oznajmił, że urządza bal. Jeśli ona nie zamówi sobie odpowiedniej sukni, sam to zrobi.

Z początku Megan cieszyła się ze wspaniałego nastroju młodego dziedzica. Wrogość między nim a Jane zatruwała wszystkim życie, a zwłaszcza tym, którzy słyszeli gorzką wymianę zdań, a nie mogli się do tego przyznać. Jednak w miarę upływu czasu zadowolenie Edmunda zaczęło ją niepokoić. Sama dobra sytuacja finansowa nie mogła być wystarczającym powodem tak dobrego humoru. Pomysł balu wzbudził jej obawy. Lady Georgina łaskawie wyraziła zgodę, gdyż teraz dom nadawał się jakoś do zamieszkania, jej zdaniem. Jeśli Edmund miał nadzieję na pozytywną odpowiedź na swą kolejną propozycję małżeństwa, mógł ogłosić zaręczyny na balu.

Miała to być najwspanialsza uroczystość, jaką kiedykolwiek urządzano w Grayhaven. Niestety, we dworze nie było sali balowej. Budowniczowie nie wiadomo dlaczego przeoczyli tę podstawową potrzebę i choć Edmund planował dodatkowe skrzydło, w którym znalazłaby się owa wspaniała sala, nie miał cierpliwości, by czekać na to rok czy dłużej. Lord Henry znalazł rozwiązanie: dlaczego by nie wykorzystać Wielkiej Sieni? Galeryjka chóru posłuży jako miejsce dla orkiestry, bibliotekę można wykorzystać na pokój do kart dla panów, którzy wolą tę rozrywkę od tańca, a w salonie rozstawi się stoliki do kolacji.

Edmund był zachwycony tym planem i wprowadził jeszcze własne poprawki. Goście będą ubrani w kostiumy, najchętniej średniowieczne. On dokona otwarcia galerii portretów i kaplicy...

- A może tam urządzić pokój karciany? - spytała Jane, która słuchała tego wszystkiego z niechęcią. - Karafki z whisky i brandy będą doskonale wyglądać na ołtarzu, a ławki przydadzą się dla tych, co za dużo wypiją.

- Może jednak nie w kaplicy - odparł Edmund. - Ale dlaczego oblewasz mnie kubłem zimnej wody? Nie zepsujesz mi humoru. Zdecydowałaś się już na kostium?

- Boadicea - odrzekła natychmiast Jane. - Pomaluję się na niebiesko do tej roli.

Brat patrzył na nią, na poły rozbawiony, na poły przerażony.

- Postać starodawnej wojowniczej królowej bardzo do ciebie pasuje, ale błagam, bez niebieskiej farby.

- Więc nie pójdę w ogóle - oświadczyła Jane, wracając do szycia nowego fartuszka dla Liny.

Jednakże, czy to celowo, czy przypadkiem, Edmund rzucił pomysł, który zainteresował jego siostrę. Świetnie radziła sobie z szyciem i uwielbiała wymyślać nowe kreacje. Pewnego razu Megan przyłapała ją, jak ślęczała nad wielkim tomiszczem, w którym przedstawiono wizerunki słynnych postaci historycznych. Jednak nie wciągnęło jej to zbytnio, aż do pewnego popołudnia na początku listopada.

Poprzedniego wieczoru spadł śnieg i widok z okna stanowił studium monochromatyczne: szare niebo przechodziło w białą ziemię, gdzieniegdzie tylko urozmaiconą bezlistną gałązką, wydostającą się spod śnieżnej pierzyny. Z powodu smutnego krajobrazu salonik Jane wydawał się jeszcze bardziej przytulny: na kominku buzował ogień, a lampy świeciły jasno. Lina bawiła się lalką, Megan i Jane szyły, gdy do pokoju wpadł Edmund.

- Nieszczęście! - wykrzyknął. - Właśnie przyszedł mój kostium z Londynu i zobaczcie, co z niego zrobili!

Megan starała się za wszelką cenę dowiedzieć, jaki kostium założy jej pracodawca. Miała zamiar uszyć sobie jego kobiecą wersję. Jeśli on się przebierze za Henryka VI, to ona będzie Katarzyną Walezjuszką albo też średniowieczną damą, jeśli Edmund wybierze strój rycerza w lśniącej zbroi. Teraz mogła się tylko zachwycać, jaki jest przystojny.

Miał szerokie spodnie do kolan i długą różową atłasową kamizelę ozdobioną złotą plecionką, a rękawy i kołnierz jego białej koszuli z batystu zostały obficie zahaftowane. W ręku trzymał kapelusz z szerokim rondem i piórem, który włożył teraz na głowę, by dopełnić obrazu siedemnastowiecznego muszkietera.

- Popatrzcie - opowiadał wciąż tragicznym tonem. - Kapelusz może być, ale ten kubrak jest za wielki, a koszula jeszcze gorsza, bo mankiety opadają mi za dłonie. Jak mogę wyciągnąć szpadę, żeby walczyć za króla i ojczyznę, skoro mam zbyt długie rękawy?

Jednak udało mu się to całkiem zgrabnie, wyciągnął ostrze i machnął w powietrzu. Megan zaklaskała, a Lina podbiegła, wołając

- Och, wujku Edmundzie, jaki jesteś śliczny!

- Dziękuję, moja droga. - Pogłaskał ją po główce. - Jane, co mam zrobić z tym nieszczęsnym kaftanem, tuniką czy jak to się nazywa? Nie mam czasu, żeby jeszcze raz jechać do Londynu.

- Pokaż to. - Po długim oglądaniu, naciąganiu, przekręcaniu i mamrotaniu do siebie oświadczyła: - Trzeba to tylko trochę zebrać w bocznych szwach, a koszulę w ramionach. Albo lepiej wypruję mankiety i skrócę od dołu.

- Będę ci bezgranicznie wdzięczny, droga siostrzyczko. Zaraz się przebiorę i przyniosę ci wszystko.

Gdy wyszedł, Lina oświadczyła, że chce taki piękny kostium, jak ma wujek Edmund: pludry, szpadę i resztę. Zwłaszcza szpadę.

- Zrobię ci, słoneczko - powiedziała Jane trochę nieprzytomnie. I zauważywszy spojrzenie Megan, dodała z uśmiechem: - Z kartonu i srebrnego papieru. Cóż, Megan, musimy zacząć się zastanawiać, jak my się przebierzemy. Zdecydowałaś się już?

Megan udała zdumienie.

- Nie sądziłam, że idę na bal.

- Mówisz jak Kopciuszek. Oczywiście, że idziesz. Edmund wrócił z nieszczęsną garderobą pod pachą.

- Jesteś pewna, że masz na to czas? - spytał. - Nie ma przyzwoitego krawca bliżej niż w Londynie, inaczej bym cię nie prosił, tylko nie chciałbym przeszkodzić w szyciu waszych kostiumów.

- Właśnie o tym rozmawiałyśmy - odrzekła Megan zadowolona, że użycie przez niego liczby mnogiej potwierdza zaproszenie.

I tak oczywiście miała zamiar przyjść, ale ucieszyła się, że nie musi się chwytać żadnych skomplikowanych sposobów, aby osiągnąć swój cel.

- Nie możemy się zdecydować, co założyć. Może pan ma jakiś pomysł, panie Mandeville.

- Dla mnie coś prostego - oświadczyła twardo Jane. - Coś zwyczajnego i prymitywnego, może jakaś dziewczyna z okresu Saksonów, jak ta dama, której nagrobek znalazłeś.

- Ethelfleda? - Imię wypowiedział tak naturalnie, jakby należało do przyjaciółki, o której często się mówi. - Nie była Saksonką, Jane, ani wieśniaczką. Profesor powiedział, że mosiężna płyta pochodzi z piętnastego wieku.

- Imię jest saksońskie, kostium z tej epoki będzie łatwy do zrobienia. Prosta tunika, a na nią narzucona opończa.

- Bzdura. Widziałaś, że miała elegancką suknię i nakrycie głowy. Ale podoba mi się pomysł, byś wystąpiła jako nasza antenatka.

- Edmundzie, przecież wiesz, że nią nie była.

- Ale mogła być. Nasza rodzina ze strony matki mieszkała w tych stronach od Bóg wie jak dawna. Ale panna O'Neill lepiej pasowałaby do tej roli. Jest blondynką.

- A skąd wiesz, że Ethelfleda miała jasne włosy? - spytała sceptycznie Jane.

- Upierasz się, że była Saksonką. Danowie, Anglowie, Saksoni - wszyscy byli blondynami, nieprawdaż?

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała Jane. - Ale może przodkowie Ethelfledy ze strony matki też pochodzili z tych okolic i należeli do ciemnowłosej, niewysokiej rasy, która tu żyła dawno, dawno temu. Prześladowani przez kolejnych najeźdźców, szukali schronienia w gęstych lasach i stali się gnomami i skrzatami, o których opowiadają legendy.

- Ależ ty masz wyobraźnię, siostrzyczko - powiedział niepewnie Edmund. - Rób, jak uważasz, pozostawiam to tobie.

Jane wzięła atłasową kamizelę i zaczęła pruć szwy. Jakiś czas po wyjściu brata pracowała w milczeniu, aż w końcu rzuciła robotę.

- Mam pomysł - oświadczyła. - Chodź ze mną do bieliźniarki i zobaczymy, co tam mamy.

III

Po południu w dniu balu Megan stała przed długim lustrem w sypialni przyjaciółki, która robiła ostatnie poprawki przy jej kostiumie. Z ustami pełnymi szpilek Jane wymamrotała:

- Obróć się bardziej w lewo.

Podobnie jak poprzednio, ostatnia przymiarka odbywała się za. zamkniętymi drzwiami. Jane chciała, aby kostium był niespodzianką i nawet służba nie mogła w niczym pomagać, żeby nie zdradzić sekretu.

Megan nie bardzo rozumiała, po co te tajemnice, ale zgodziłaby się na każdy najdziwniejszy nawet pomysł. Jane oświadczyła, zresztą zgodnie z prawdą, że szyje lepiej od tutejszej szwaczki i zamierza wykonać ich kostiumy sama. Pracowała nad tą sukienką dzień i noc, z pomocą Megan.

Myśląc o różowym atłasowym kostiumie Edmunda, Megan zaproponowała jakąś siedemnastowieczną damę. W galerii znajdował się portret kobiety w cudnej sukni z tej epoki, może żony tego smagłego szlachcica, podobnego do Karola II. Ale Jane miała swój pomysł i kiedy w bieliźniarce nie znalazła tego, o co jej chodziło, wybrała się do Birmingham. Wskazywało to na ogrom jej poświęcenia dla sprawy, gdyż nienawidziła Birmingham, jego ponurych ulic i dymiących fabryk. W jednym ze sklepów znalazła kawałek brokatu w kolorze kości słoniowej i z triumfem przywiozła go do domu.

Sukienka była kremowa, przetykana srebrną nitką, a rękawy u dołu i duży dekolt wykończono białym futerkiem, wyprutym z zimowego paltka Liny, która z niego wyrosła. Szeroka, srebrna szarfa otaczała suknię pod biustem. Rozcięte do łokcia długie zewnętrzne rękawy opadały prawie do ziemi, natomiast wąskie wewnętrzne uszyte były z cieniuteńkiego muślinu, podobnie jak welon, który zwisał ze spiczastego nakrycia głowy. Było ono arcydziełem Jane. Całymi godzinami zmagała się z drutami i włosiem końskim, nim udało jej się stworzyć konstrukcję, która po pokryciu białym atłasem wyglądała zupełnie jak średniowieczny hennin na ilustracji z książki. Srebrne siateczki, błyszczące od brylancików, przytrzymywały włosy Megan, opadające dwoma pasmami po obu stronach twarzy.

Przyjaciółka wyjęła szpilki.

- Jeszcze za długa. Zdejmij, a ja podwinę obrąbek.

Megan przestała kontemplować obraz w lustrze. Była trochę próżna, to prawda. Błyszcząca postać wyglądała jak posąg wyrzeźbiony z kości słoniowej i szlachetnego metalu, a nie jak zwykłe odbicie w zwierciadle.

- A co z twoim kostiumem, Jane? - spytała. - Goście zaczną się zjeżdżać za kilka godzin i musisz być na dole, żeby ich powitać.

- Mój kostium jest skończony, wszystko w porządku. Zdejmuj to, Megan.

Edmund nie zostawił siostrze prawie nic do roboty. Sam nadzorował służbę przy szykowaniu pokojów na dole, a kucharka i jej pomocnice całymi dniami piekły i gotowały pod krytycznym nadzorem Lizzie. Rano nadjechał specjalnie zamówiony transport dań i napojów z Londynu, wraz z kelnerami, którzy mieli je podawać.

Megan nie wiedziała, czy obawia się tego balu, czy o nim marzy. Jej źródła informacji - podsłuchiwanie, plotki Lizzie, a nawet przeglądanie ukradkiem codziennej korespondencji - nie dostarczyły żadnych dowodów potwierdzających fakt, że starania Edmunda zakończyły się sukcesem. Jednak coś jej mówiło, iż nadchodząca noc będzie punktem zwrotnym w jej życiu - na lepsze albo na gorsze.

Późniejszym popołudniem poszła do pokoju dziecinnego sprawdzić, czy mała trochę się uspokoiła. Dziewczynka szalała przez cały dzień, kręcąc się po wszystkich pokojach i wchodząc wszystkim w drogę. Nikt nie miał czasu z nią się bawić, nawet uwielbiany wujek Edmund spojrzał na Linę krzywo i kazał iść do swego pokoju, a Lizzie, na której zawsze można było polegać, że powita swą ulubienicę uściskami i słodyczami, wyrzuciła ją z kuchni, klepnąwszy po pupie. W końcu pochwyciła małą pokojówka, aby kopiącą i wrzeszczącą zanieść do pokoju.

Kiedy Megan weszła, nie zdziwiła się, ujrzawszy opadłą z sił Rose na fotelu, w przekrzywionym czepeczku.

- Gdzie Lina? - spytała, dając jednocześnie znak zmęczonej dziewczynie, żeby się nie zrywała.

- Nie patrzcie! - rozległ się jej głosik. - Zaczekajcie, aż będę gotowa.

Głos Liny dochodził z alkowy, która była oddzielona zasłoną i służyła jako domek do zabawy, nora zwierząt, pieczara Ali Baby, zależnie od okoliczności. Po chwili dziewczynka wyszła i stanęła w dumnej pozie.

- Patrzcie! Wyglądam jak wuj Edmund.

Ktoś, Megan domyślała się kto, uszył dziewczynce miniaturę kaftana z różowego atłasu, podobnego do stroju Edmunda. Stary kapelusz Jane do konnej jazdy, przyozdobiony piórami, przypięto do złotych loczków. Lina zaczęła wymachiwać tekturową, pomalowaną na srebrno szpadą z rękojeścią oplecioną złotą wstążką.

- Wyglądasz cudownie, kochanie - powiedziała Megan.

- Ciocia Jane obiecała, że jeśli będę bardzo grzeczna, przyjdzie potem po mnie na górę i będę mogła zejść z nią na dół, aby zerknąć na gości.

- To bardzo miło ze strony cioci. Czy będziesz bardzo grzeczna?

- Oczywiście. Czy jestem grzeczna, Rose?

Rose uśmiechnęła się i przewróciła oczami, ale wyglądało na to, że panuje nad sytuacją, więc Megan wróciła do swego pokoju, żeby się ubrać, zastanawiając się jednocześnie, kiedy Jane zdążyła uszyć kostium dla małej. Nie miała pojęcia, w co ubierze się przyjaciółka. Czy naprawdę pomaluje się na niebiesko i okręci obrusem, jak groziła? To byłoby w jej stylu! W końcu ciekawość ją pokonała i zapukała do drzwi Jane.

- Kto tam? - odezwał się podejrzliwy głos.

- Proszę, wpuść mnie, Jane. Jestem pewna, że potrzebujesz pomocy przy wkładaniu kostiumu.

Jane zaśmiała się tylko.

- Nie potrzebuję żadnej pomocy, ale wejdź, jeśli masz ochotę. Kiedy Megan otworzyła drzwi, zrozumiała ten śmiech. Nie było aż tak źle, jak się obawiała - policzki Jane pozostały różowe, nie niebieskie, ale wiedziała, że Edmund będzie wściekły.

Przyjaciółka była ubrana w prostą suknię - tunikę z ostrej wełny, sięgającą do ziemi i przewiązaną w pasie kawałkiem tego samego materiału. Wełnę, samodział, utkano z nici jasnobrązowej i szafranowej. Na nogach Jane miała plecione sandały, włosy uczesała w warkocze. Na ramiona zarzuciła brązowy, ręcznie tkany szal.

- Proszę - powiedziała. - Starodawna brytyjska dziewica, około szóstego wieku naszej ery. Nie wydziwiaj tak, Megan. To jest autentyk, widziałam taką rycinę w książce.

- Nie wątpię, że to wierna kopia, Jane. Ale obawiam się, że pan Mandeville nie będzie z tego zadowolony.

- Dlaczego nie? Chciał, żebym się przebrała za naszą antenatkę. Jestem pewna, że moja prababka sprzed dziesięciu pokoleń właśnie tak wyglądała. Czas na mnie. A bientot.

Zarzucając sobie skraj szala na głowę, gestem godnym Boadicei, Jane wysunęła się z pokoju. Megan pobiegła do siebie, nie wiedząc, czy śmiać się, czy też załamywać ręce. Miała tylko nadzieję, że Edmund jest w dobrym humorze i uzna owo przebranie za dowcipne.

Strój Megan był łatwy do założenia. Dopasowany spód wiązało się z przodu, a na niego zakładało wierzchnią część z brokatu, widać więc było tylko rękawy i sam dół. Brokatowa suknia, z głębokim wycięciem i powłóczystą spódnicą, wkładana przez głowę, zapinała się pod biustem na srebrną klamerkę. Megan strzepnęła długie, szerokie rękawy i obróciła się, żeby obejrzeć swoje odbicie. Nie miała w pokoju takiego dużego lustra jak Jane, ale gdy stanęła dalej, mogła zobaczyć prawie całą swą sylwetkę w lustrze toaletki. Włosy miała już ułożone w luźne sploty, jak tego wymagało przebranie. Teraz przykryła je siatką, przypięła i sięgnęła po nakrycie głowy. Gdy patrzyła na nie z daleka, wyglądało groteskowo, trochę jak duża, biała ćma. Ale gdy już włożyła na głowę biały stożek i cienki jak pajęczynka welon ułożył się na jej ramionach, hennin stał się częścią imponującej całości i Megan z trudem mogła rozpoznać siebie w świetlistej postaci z lustra. Nawet znajomy zarys twarzy wyglądał inaczej. Musiała przyłożyć ręce do policzków, żeby upewnić się, że dotyka samej siebie.

Gdy wyszła na półpiętro zza ekranu, który oddzielał część prywatną od reszty domu, goście zaczęli już przybywać. U stóp schodów stali Edmund i Jane, tworząc dość dziwacznie dobraną parę - elegancki kawaler i malutka figurka w samodziałach. Różowy atłas i koronki jego stroju jeszcze bardziej podkreślały przaśny wygląd siostry, ale Jane wydawała się zupełnie zadowolona. Uśmiechała się, kiwała głową i witała podchodzących wciąż gości. Edmund też się uśmiechał i kiwał głową.

Megan przemknęła się po cichu za nimi i weszła do Wielkiej Sieni. Świeżo wybielony sufit podkreślał imponującą drewnianą konstrukcję i grube belki, które wyglądały jak ożebrowanie statku. Posadzkę wyszlifowano piaskiem, a następnie wywoskowano, tak że błyszczała jak szkło, ściany zaś zawieszono gobelinami lub przykryto atłasowymi draperiami. Setki świec i lamp, udających średniowieczne pochodnie, sprawiły, że sala była jasna jak w dzień. Cieplarniane rośliny, ustawione w jednym kącie, stworzyły tam uroczą altankę, w której ustawiono fotele i kanapy dla tych, którzy nie tańczą. Na galerii orkiestra stroiła swe instrumenty.

Sala szybko się wypełniała. Edmund zaprosił wszystkie rodziny z całego hrabstwa oraz swych przyjaciół z Londynu. Znalazło się sporo rycerzy w zbrojach i pań w czepeczkach Marii Stuart. Popularne okazały się również stroje z okresu elżbietańskiego, Megan zauważyła co najmniej trzy panie w krynolinach i rudych perukach. Ogólny efekt był oszałamiający - mięsiste aksamity i świecące atłasy, blask klejnotów, błyski światła na szpadach i srebrnych sprzączkach u bucików, zwłaszcza gdy miało się w pamięci proszone kolacje, na których połowa uczestników występowała w żałobnej czerni. Megan zdawała sobie sprawę, że jej kostium jest piękniejszy od innych i że ludzie oglądają się za nią z podziwem.

Nagle z kontemplacji wyrwało ją czyjeś dotknięcie. Kiedy się odwróciła, wydała cichy okrzyk. Górowała nad nią postać mnicha, ubranego na czarno, który ukrywał dłonie w rękawach, a twarz pod kapturem. Mnich roześmiał się dźwięcznie i zsunął kaptur, ukazując twarz lorda Henry'ego.

- Droga panno O'Neill, proszę mi wybaczyć, nie mogłem się powstrzymać, żeby nie dołączyć do pani. Stanowimy taki uderzający kontrast: pani na biało, symbol czystości i niewinności, a ja jako zły Czarny Mnich. W tej jasności bardzo pani do twarzy, moja droga, ślicznie pani dzisiaj wygląda.

Megan zauważyła, że był trochę pijany. Mówił wprawdzie wyraźnie i kontrolował ruchy, ale zdradzały go kwiecistość komplementów i błysk w ciemnych oczach.

- Ma pan bardzo wyrazisty kostium - powiedziała.

- Wybrałem go właśnie z tego powodu oraz ze względu na wygodę. Niech pani spojrzy na tych biedaków w zbrojach! Nie potrafię sobie wyobrazić, jak mogą przebierać nogami w tańcu w swych dźwięczących przebraniach. Zanim minie wieczór, będą się czuli jak gotowane kraby. A jeśli już mówimy o tańcach, panno O'Neill, mam nadzieję, że zaszczyci mnie pani pierwszym walcem.

Chociaż wolałaby zatańczyć go z Edmundem, ucieszyła się, że nie będzie stała sama, gdy muzyka zacznie grać. Uśmiechnęła się uprzejmie, przyjmując zaproszenie.

- Nie widziałam pańskiej siostry, wasza lordowska mość. Jest tutaj, oczywiście.

- Ach, tak. Tylko niech mnie pani nie prosi, żebym opisał jej suknię, nie mam zdolności do takich rzeczy. Ale widzę, że zmierza ku nam dama jak łódź na pełnych żaglach. Jestem pewien, że to z panią chce rozmawiać, więc proszę o wybaczenie. Wrócę na czas upomnieć się o mojego walca.

Damą, o której mówił, okazała się pani Merrick, która powitała Megan wylewnie jak starą znajomą. Z początku dziewczyna zastanawiała się, co spowodowało tak gorące uczucia, ale wkrótce sprawa się wyjaśniła. Pani Merrick była ciekawa plotek.

- Czy to prawda? - spytała ochrypłym szeptem. - Czy pan Mandeville ogłosi dziś wieczorem swe zaręczyny?

Szok był tak wielki, że Megan nie mogła powstrzymać swych emocji. Pani Merrick opacznie zrozumiała jej nagły chłód i pośpieszyła z zapewnieniami.

- Ach, jestem starą przyjaciółką rodziny i na pewno nie mieliby nic przeciwko temu, gdyby mi pani powiedziała. Wtedy mogłabym potwierdzić albo zaprzeczyć plotkom, które wciąż do mnie dochodzą, bo bezsensowne plotki to nie jest coś, co należałoby popierać.

- Nie wiem nic o żadnych zaręczynach - wybąkała Megan.

- No tak, na pewno by pani coś wiedziała, będąc tak zaprzyjaźniona z jego siostrą...

- Pani wybaczy. - Megan odeszła, nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, dokąd idzie.

Potknęła się o doniczkę z aspidistrą, zobaczyła fotel i padła na niego zgnębiona. Jednak po kilku minutach spokoju doszła do siebie. Co pani Merrick wie? Prawdopodobnie ona sama była autorką plotek, o których mówiła, bo takie podłe, wścibskie babska zawsze coś wymyślają.

Megan trzymała się tej pocieszającej myśli, dopóki do sieni nie weszli Jane z Edmundem. Jane trzymał pod ramię sir William Gilbert, ich najbliższy sąsiad, burkliwy, sześćdziesięciokilkuletni dżentelmen. Edmund prowadził lady Georginę. Ubrana była dokładnie w taką suknię, o jakiej myślała Megan - elegancka, powiewająca spódnica i szeroki koronkowy kołnierz, wymarzona partnerka dla siedemnastowiecznego rycerza. Kapelusz z szerokim rondem i białym piórem, jakie nosiły na wzór panów ówczesne damy, bardzo pasował do ładnych, lecz aroganckich rysów lady Georginy. Na twarzy miała jak zwykle półuśmieszek, wyraźnie świadoma uprzejmości, jaką wyświadczyła Edmundowi i wszystkim zebranym tym, że raczyła się pojawić. A on podzielał tę opinię i puszył się jak paw. Och, jakiż był przystojny! Jaka szkoda, że mężczyźni porzucili atłasy i koronki na rzecz nudnego czarnego sukna. Rozległa się muzyka. Jane została zaproszona do tańca przez sir Williama, który nie miał może wielkich umiejętności w tej dziedzinie, ale objawiał energię znacznie młodszego mężczyzny. Edmund porwał do tańca swą towarzyszkę. Megan wbiła w nich wzrok i wszystkie inne pary były dla niej tylko zamazanym tłem. Nagle rozsunęły się przed nią liście i wyjrzała z nich twarz lorda Henry'ego.

- Tu pani jest - powiedział. - Chyba się pani nie wstydzi? Nie ma powodu, jest pani najpiękniejszą kobietą na tej sali. Chodźmy, bo przepadnie nam pierwszy walc.

Miała dziewiętnaście lat i wprawdzie skromność nie pozwalała jej dosłownie potraktować komplementu lorda Henry'ego, wiedziała, że jest jedną z najładniejszych i najlepiej ubranych kobiet wśród obecnych. Choć serce jej pękało, dobrze się bawiła. Towarzysko wieczór okazał się bardzo udany. Panowie błagali ją o każdy taniec, panie zerkały zazdrośnie. Czegóż więcej mogła pragnąć młoda dama? Jednak dla Megan radość nie była pełna, dopóki nie poprosił jej Edmund. Serce jej zabiło na widok jego pełnego podziwu spojrzenia.

- Jest pani wspaniała, panno O'Neill. Powinienem był ogłosić konkurs na najlepsze przebranie. Na pewno pani kostium by wygrał.

- Dama, która go nosi, również zasługuje na nagrodę - wtrącił się lord Henry. Prawie jej nie opuszczał przez cały wieczór i Megan zaczynał irytować jego ton posiadacza. - Nie wkraczaj na moje terytorium, Mandeville. Panna O'Neill obiecała mi wszystkie walce.

- A więc będzie musiała złamać słowo - odparł Edmund, podając jej ramię.

Ciepło jego rąk wokół jej talii i na dłoni sprawiło, że zapomniała o sir Henrym i wszystkim innym i myślała tylko o tym, że nareszcie jest w ramionach ukochanego mężczyzny. Gdy okrążyli salę, doskonale zgrani, zauważyła, że lekkko zmarszczył brwi, i spytała:

- Czy coś się stało, panie Mandeville?

- Nie, nic. Tylko... jego lordowska mość. Mam nadzieję, że pani nie obraził?

Tak korzystnego obrotu spraw nie mogła się spodziewać. Błyskawicznie zrobiła przegląd możliwych odpowiedzi.

- Nie, proszę pana - szepnęła, opuszczając skromnie powieki. Edmund objął ją mocniej opiekuńczym ruchem.

- Proszę się nie obawiać, jeśli chciałaby się pani poskarżyć. Wprawdzie jego lordowska mość to mój drogi przyjaciel, ale pani jest pod moją opieką i obraza pani jest obrazą dla mnie.

- Dziękuję panu z całego serca za troskliwość. Proszę nie wątpić, że nie zawahałabym się prosić pana o opiekę. Mam do pana absolutne zaufanie.

Odchyliła głowę do tyłu i spojrzała mu w oczy z wyrazem najgłębszej ufności. Modliła się tylko, żeby nie spadł jej hennin. Edmund był bardzo wzruszony. Westchnął głęboko, aż koronki na jego piersi zafalowały.

Serce Megan śpiewało, stopy ledwo dotykały ziemi. Po chwili jej towarzysz dodał:

- Nie mogę wyjść z podziwu, patrząc na pani kostium. Prezentuje pani obraz szlachetnie urodzonej damy, jaki miałem w oczach, gdy niedawno rozmawialiśmy na ten temat.

- To zasługa Jane. To jej pomysł i jej wykonanie.

- Tak przypuszczałem. Gdyby tylko poświęciła tyle samo uwagi własnemu wyglądowi!

Podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczyła swą przyjaciółkę, zajętą ożywioną rozmową z potężną damą w greckich szatach. Jane owinęła ramiona samodziałowym szalem i wyglądała jak najuboższa francuska wieśniaczka. Megan zaśmiała się i pokręciła głową.

- Jane nigdy nie stanie się ofiarą kobiecej próżności. Ale wszyscy zawsze będą ją kochać za wspaniały charakter. Ja nigdy nie zapomnę jej dobroci.

Mówiła to ze szczerego serca, ale wiedziała też, że jej pochwały będą mile widziane przez brata Jane. Niestety, walc się skończył, nim zdołała coś więcej powiedzieć, a Edmund już nie poprosił jej do tańca przed ogłoszeniem przerwy na kolację.

Lord Henry już wcześniej zapowiedział, że będzie jej towarzyszyć. Kiedy przyszedł, zauważyła, że znów musiał buszować wśród karafek w bibliotece. Był zaczerwieniony, a kiedy Megan wzięła go pod ramię, przycisnął je mocno w znany jej sposób. Usiadła przy kolacji tak, żeby uniemożliwić mu dalsze poufałości. Znała już takie przyciskanie rąk i kolan pod stołem. Lord Henry nie nalegał i zajął się winem, a gdy skończyła się kolacja, Megan zdołała się wymknąć.

Było już dobrze po północy i siły tancerzy zaczęły słabnąć. Niektóre starsze rodziny z okolic odjechały do domów, inni goście snuli się po salonie, opychając się egzotycznymi delikatesami przywiezionymi przez dostawców z Londynu. Megan również była nieco zmęczona. Odmówiła jakiemuś tancerzowi i siedziała teraz spokojnie w kącie, gdy zobaczyła lorda Henry'ego, krążącego między gośćmi i szukającego kogoś oczami. Widać było po nim wpływ alkoholu i Megan nie miała ochoty ani z nim tańczyć, ani rozmawiać. Nie chciała ryzykować nieprzyjemnych sytuacji, o ile nie było w pobliżu Edmunda, żeby mógł przyjść jej w sukurs. Wyślizgnęła się ze swego kąta i przeszła do galerii portretów.

Chłód i spokój panujące tutaj stanowiły miły kontrast z salą balową. Część świec już się wypaliła, inne, migocząc w przeciągu, przydawały namalowanym twarzom pozorów życia. Oczy mrugały, usta uśmiechały się lub krzywiły. Na zewnątrz panowała zupełna ciemność poza jasnym przebłyskiem śniegu na ziemi. Gdy Megan stała przy oknie, oddychając chłodnym powietrzem, zobaczyła kilka spadających białych płatków.

Wzdłuż ścian ustawiono ławki i stare skrzynie, ale nikt ich teraz nie zajmował. Już chciała usiąść, kiedy usłyszała za sobą jakieś szuranie, jakby ktoś niepewną ręką usiłował otworzyć drzwi. Nie chciała spotkać w tak odludnym miejscu pijanego lorda Henry'ego, więc weszła do jednego z trzech pokoików, do których prowadziły drzwi z galerii. Były to nieduże pomieszczenia, w których z trudem mieściło się kilka krzeseł i niski stolik - ale przyjemnie urządzone, z roślinami w doniczkach i portierami na ścianach. Słysząc ciężkie, nierówne kroki, Megan uniosła jedną z portier i ukryła się za nią.

Kroki zatrzymały się przy drzwiach i głos, którego się spodziewała, odezwał się głośno:

- A, tu jesteś. Szukałem cię.

Usłyszała odpowiedź, co ją upewniło, że tym razem nie ona była obiektem poszukiwań.

- Lepiej, żebyś się trzymał z daleka - upomniała brata lady Georgina. - Nie oświadczy się, gdy będziesz sterczał obok.

- Do diabła, jeszcze się nie zdeklarował? Tłumaczyłem ci, Georgie...

- Mów ciszej, Henry.

- A dlaczego, do licha? Byłaś głupia, że mu odmówiłaś za pierwszym razem...

- Jesteś pijany - przerwała mu chłodno siostra. - Do kroćset, Henry, wszystko zepsujesz. Jeżeli musisz gadać, a widzę, że musisz, znajdźmy bardziej ustronne miejsce, nie tutaj. Tędy!

Megan czuła, że musi iść za nimi. Nigdy więcej nie będzie miała okazji, aby usłyszeć szczerą, otwartą rozmowę tych dwojga. Podeszła na palcach do drzwi i wyjrzała. Korytarz okazał się pusty, natomiast drzwi do kaplicy były szeroko otwarte. Przytrzymując ostrożnie spódnicę, żeby nie szeleściła, Megan przebiegła cichutko korytarzem i zerknęła przez drzwi. Astleyowie stali w pobliżu ołtarza i rozmawiali gwałtownie, choć przyciszonymi głosami.

Jedyne miejsce, gdzie mogłaby się ukryć Megan, było za drzwiami, ale nie po tej stronie, bo widziałby ją każdy wychodzący z sali balowej. Znów zerknęła do kaplicy. Lord Henry osunął się na jedną z frontowych ław, a siostra pochylała się nad nim. Megan prędko przebiegła i ukryła się za drugim skrzydłem drzwi. Już pierwsze słowa, jakie usłyszała, wywołały jej oburzenie.

- Na miłość boską, tylko mi tutaj nie zasypiaj, ty pijaku! - wykrzyknęła lady Georgina. - Zraniłbyś uczucia Edmunda, gdyby cię znalazł pijanego i w dodatku chrapiącego w swej drogiej kaplicy. Myślałam, że zajmujesz się tą smarkatą guwernantką. Chociaż byłoby lepiej, żebyś zaczekał do mego ślubu z Edmundem.

- Nie mogę się doczekać - narzekał lord Henry. - Już dosyć czekałem. Nic w tym złego, Georgie, ona jest chętna i gotowa.

- Więc idź jej poszukać.

- Jeszcze nie. Najpierw upewnij się co do Edmunda.

- To już moja sprawa. Mogę to zakończyć dzisiaj wieczorem, jeśli nie będziesz mi wchodził w drogę.

- Musisz to załatwić, Georgie, nie możemy już dłużej zwodzić wierzycieli. Cholerne długi...

- Mam go już w dłoni. Muszę tylko zacisnąć palce.

- Biedna Georgie... Co za los dla takiej kobiety jak ty. Zasługujesz na księcia albo hrabiego.

- Edmund mi wystarczy. Mogę znieść gorsze urodzenie dla jego pieniędzy. A są i inne rekompensaty...

Lord Henry zaśmiał się i wyraził przypuszczenie, od którego Megan się zaczerwieniła. Zacisnęła pięści. Gdyby tylko Edmund to słyszał!

Gdy drzwi na końcu korytarza otwarły się i ujrzała w nich różowy atłasowy kostium, wiedziała, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Jeszcze troszkę dłużej, Matko Najświętsza, niech on stąpa jak najciszej, a oni niech mówią jak najdłużej.

Edmund zwykle chodził bardzo lekko, a teraz zależało mu chyba na tym, by nie być słyszanym. Szedł powoli i zaglądał do kolejnych pomieszczeń. Znajdował się niedaleko kaplicy, gdy usłyszał głosy. Kiedy podszedł bliżej, Megan cofnęła się w obawie, aby nie ujrzał przez szparę skrawka białej sukni. Lady Georgina usiłowała namówić brata, żeby sobie poszedł, ale lord Henry wpadł w płaczliwy nastrój, ów sentymentalny etap pijaństwa, i lamentował nad poświęceniem siostry. Pierwsze słowa, jakie Edmund usłyszał, były właśnie na ten temat.

- Biedna, kochana Georgie. Wychodzić za takiego nisko urodzonego prostaka, żeby uratować nieszczęsnego brata! Nigdy ci tego nie zapomnę, moja mała.

Edmund zatrzymał się, jakby dostał w twarz. Jeśli żywiłby jakiekolwiek złudzenia co do słów swego przyjaciela, odpowiedź Georginy je rozwiała.

- Mam też swoich własnych wierzycieli. Małżeństwo to jedyne wyjście, a z powodu naszej trochę wątpliwej przeszłości tylko Mandeville jest na tyle głupi, żeby się o mnie starać. Więc zostań tu i odeśpij, a ja tymczasem...

Edmund posuwał się do przodu wolnym i niepewnym krokiem. Na jego widok wystraszona lady Georgina przerwała w pół zdania, ale usiłowała naprawić błąd.

- Och, Edmundzie, czy mnie szukałeś?

- Szukałem - odpowiedział krótko.

- A ja ciebie, drogi Edmundzie, ale biedny Henry źle się czuje, więc przyprowadziłam go tu, żeby odpoczął, bo chciałam ci oszczędzić...

- Ty chcesz mnie oszczędzać? Za późno, Georgino. Słyszałem, jak mnie nazwałaś.

- Edmundzie, o czym ty w ogóle mówisz?

Jej zalotny ton zabrzmiał fałszywie, ale może by przekonała swego wielbiciela, który tak bardzo chciał jej wierzyć, gdyby nie lord Henry.

- Och, dlaczego, do diabła, mamy udawać, Georgie? Edmund... Edmund jest światowcem. Zna się na dobrych interesach. Małżeństwo to dobry interes. Stare, szlacheckie nazwisko, tytuł, a tu pieniądze. Uczciwa transakcja.

- Wynoście się! - Głos Edmunda zmienił się nie do poznania. - Oboje. Wynoście się z mojego domu!

Wszedł już w głąb kaplicy, tak że Megan go nie widziała. Nietrudno jednak było wyobrazić sobie dalszy rozwój akcji.

- No, stary, uspokój się. - Lord Henry otrzeźwiał nieco, uświadomiwszy sobie własny błąd. Ławka zaskrzypiała, gdy wstawał. -

To tylko taki dowcip. Usłyszałem, że idziesz, i postanowiliśmy zrobić ci kawał.

Głośne plaśnięcie, okrzyk lady Georginy i stłumione przekleństwo, które padło z ust jej brata, poprzedziły chwile napiętego milczenia.

- Zapłacisz za to, Mandeville - odezwał się ochryple lord Henry. - Na miły Bóg, zapłacisz.

- Już zapłaciłem, i to drogo - odparł Edmund. - Czy mam zawołać służbę, żeby was wyprowadziła?

Nie było słychać odpowiedzi. Megan mogła sobie wyobrazić rozognione i szydercze spojrzenia, jakie wymieniono. Po chwili lady Georgina, a tuż za nią lord Henry pojawili się w drzwiach. Zatrzymali się, spojrzeli na siebie, lord Henry podał siostrze ramię i wyszli, krocząc z godnością przez galerię, aż znikli jej z pola widzenia.

Edmund poruszył się dopiero po kilku minutach. Twarz miał szarą, tylko na policzkach wykwitły mu krwawe rumieńce i chwiał się jak człowiek, który otrzymał śmiertelną ranę. Powoli doszedł do drzwi kaplicy i zaczął je zamykać.

Megan miała kilka sekund na wymyślenie, co zrobić. Jej pracodawca był w szoku i nie bardzo wiedział, co robi, ale nie mógł jej nie zauważyć, zamykając drzwi, za którymi stała. Źle byłoby zostać przyłapaną na podsłuchiwaniu i podglądaniu, ale gdyby domyślił się, że była świadkiem jego upokorzenia, mógłby nie chcieć jej już więcej widzieć. Opadła więc cichutko na podłogę i zamknęła oczy.

Było to ryzyko, straszne ryzyko, i nie śmiała uchylić powiek ani odrobinę. Usłyszała okrzyk Edmunda i poczuła jego rękę najpierw na ramieniu, a potem na policzku. Nie poruszyła się, gdy wsunął rękę pod jej plecy i uniósł tak, że podpierał ją kolanem. Dopiero gdy zaniepokojonym tonem powtórzył kilka razy jej imię, zatrzepotała rzęsami.

- Dzięki Bogu! - wykrzyknął. - Bałem się... Co się stało?

- Gdzie jestem? - mamrotała Megan. Otwarła szerzej oczy i odsunęła się od niego. - Puść mnie, ty łotrze, powiem panu Mandeville'owi, on nie pozwoli... Och, to pan! Dzięki Bogu! Chodził za mną, przyłapał mnie tutaj, gdy chciałam się przed nim schować... I nic więcej nie pamiętam.

Łkając, oparła głowę na jego ramieniu. Łzy były prawdziwe, wywołało je silne napięcie nerwowe. Jednak część świadomości Megan na chłodno obserwowała, jakie wrażenie zrobił jej występ na Edmundzie.

- Czy widziała pani lady Georginę? - spytał.

- Nic nie pamiętam od chwili, gdy ten łotr mnie dopadł, do teraz, gdy otworzyłam oczy i zobaczyłam pana.

- Więc pani również stała się ich ofiarą - powiedział cicho. Postanowiła udawać, że tego nie słyszy, tylko płakała jeszcze gwałtowniej. Edmund przycisnął ją mocniej do siebie. - Teraz już nie ma się czego bać - uspokajał ją łagodnie.

Nie było żadnego wyrachowania w postępowaniu Megan, w każdym razie niewiele, gdy go nieśmiało objęła. Marzyła o tej chwili od tak dawna. Przyśpieszony oddech Edmunda upewnił ją, że młody człowiek nie był obojętny wobec jej uległego ciała i zapłakanej twarzyczki. Jego miłość własna została zraniona przez jedną kobietę, ale znalazł pociechę w uwielbieniu innej. Usta obojga spotkały się w długim, namiętnym pocałunku. Sprawa została przesądzona. Edmund pomógł jej wstać.

- Czy wyjdziesz za mnie, Megan?


Rozdział jedenasty

Siostra Edmunda była zachwycona. W każdym razie tak mówiła, a nigdy nie kłamała. Megan uznała, że chyba tylko sobie wyobraziła jakiś cień skrzywienia na twarzy przyjaciółki, gdy ta dowiedziała się, że Megan zostanie jej bratową.

Jane miała być jedyną osobą, która się o tym dowiedziała. Megan uznała argumenty narzeczonego, żeby zaczekać, za całkiem rozsądne. Konieczne było, aby została lepiej poznana w sąsiedztwie, a jej koligacje rodzinne należało podać do ogólnej wiadomości. Nie chciał, żeby jego żonę potraktowano gdzieś choćby z najmniejszym lekceważeniem. Opracował wszystko ze szczegółami i taką troskliwością, że Megan była głęboko wzruszona. Dotyczyło to nawet jej garderoby - musiała zacząć ubierać się stosownie do swej nowej pozycji. Gdy będzie się elegancko ubierać, wzrośnie szacunek dla niej jako towarzyszki i równorzędnej partnerki Jane i odnowionej po latach rodzinnej przyjaźni.

Megan zgodziłaby się, nawet gdyby zaproponował przedstawienie jej jako prawowitej królowej Francji, spadkobierczyni zaginionego delfina. Unosiła się we mgle szczęścia, a ponure zimowe dni wydawały jej się jasne od słońca.

Słońce rzeczywiście zaświeciło wreszcie po tygodniu wiatru i deszczu ze śniegiem, więc Megan postanowiła zażyć trochę ruchu i wybrać się pieszo do miasteczka. Chciało jej się biec, tańczyć i krzyczeć z radości, i zdarzyło jej się nawet krzyknąć raz czy drugi, gdy minęła bramy parku. Później szła szybkim krokiem, machając ręką i uśmiechając się idiotycznie do każdej napotkanej osoby.

Mieścina nie wydała jej się teraz taka piękna jak poprzednio. Okna ze szczelnie zasłoniętymi firankami i pozamykane drzwi zdawały się bronić wstępu obcym, kolorowe wtedy ogródki były teraz gołymi skrawkami ziemi z suchym zielskiem. Domki robotników z fabryki sprawiały wrażenie niezamieszkanych, tylko czasem cienka strużka dymu z któregoś komina przypominała, że są tu ludzie. Megan miała wrażenie ogólnej obojętności czy zaniedbania: tu złamana furtka, tam okno ze szmatą zamiast szyby, gdzie indziej oberwana okiennica.

Sklepik, podobnie jak reszta mieściny, był pusty. Megan przejęła od Jane sympatię do tego miejsca, które było jednocześnie pasmanterią, magazynem tekstylnym, modniarskim i jeszcze kilkoma innymi sklepami. Niektórych towarów nie ruszano od dwudziestu lat, po prostu nowe kładziono na stare, a klient, który miał czas grzebać w tych różnościach, mógł trafić na niezwykłe skarby.

Właścicielka, pani Miggs, była wdową i osobą obcą, to znaczy przybyła z Somerset trzydzieści lat temu, by poślubić pana Miggsa, i mieszkańcy wciąż nie uważali jej za tutejszą. Była to pogodna kobieta, okrągła jak bocheneczek chleba, o umyśle równie uroczo niezorganizowanym jak ten sklepik. Całymi dniami siedziała na wysokim stołku za ladą, na której stały słoiki wypełnione różnokolorowymi słodyczami uwielbianymi przez Linę, robiła na drutach i wykrzykiwała do klientów jakieś rady czy pytania, nie ruszając się z miejsca. Kiedy Megan weszła dzisiaj i zadzwonił dzwoneczek nad drzwiami, pani Miggs spojrzała znad jaskrawoniebieskiego szala, który dziergała, ale w jej powitaniu nie było zwykłej serdeczności.

Dziewczyna zastanawiała się, co mogło się stać sklepikarce, ale nie pytała. Kłopoty pani Miggs były jej prywatną sprawą. Megan zaczęła przekładać stosy towarów. Było to jak poszukiwanie skarbów. Znalazła tekturkę ze staromodnymi guzikami do bucików, na której brakowało połowy, i solniczkę z popiersiami królowej i księcia Alberta, pamiątkę z królewskiego ślubu sprzed piętnastu laty. Ujrzawszy błysk czegoś niebieskiego wśród plątaniny sznurowadeł, nici i włóczki do robótek, zaczęła to wyciągać i znalazła piękną niebieską wstążkę, w sam raz dla lalki Liny. Nagle jakiś przedmiot w kącie, który brała za zwój starych ubrań, poruszył się i zamruczał. Megan wystraszyła się i ukłuła w palec igłą, zaplątaną w przędzę do cerowania. Spojrzała jeszcze raz i napotkała wrogie spojrzenie czarnych oczu, stanowiących zapewne część twarzy, ukrytej pod zamotanymi szalami i chustami.

- Dzień dobry pani - odezwała się dziewczyna. - Nie widziałam pani przedtem.

Z zawojów wydostała się pomarszczona, żylasta ręka i zacisnąwszy palce, odsłoniła twarz starej kobiety, a może i mężczyzny, albowiem małe oczka i pomarszczone oblicze zatraciły wszelkie wyznaczniki płci. Pod kościstym nosem pojawiły się usta i przenikliwy głos coś zapiszczał. Usta były bezzębne i Megan nic nie zrozumiała. Skinęła głową i uśmiechnęła się, chociaż ów głos nie brzmiał zbyt przyjaźnie, i prędko podeszła do lady ze swą wstążką.

- Obawiam się, że zaniepokoiłam pani... przyjaciółkę - powiedziała szeptem. - Nie widziałam jej... jego?

Pani Miggs głęboko westchnęła.

- To stara matka pana Miggsa. Una ma własnom chałupkę, ale nie chce w nij zimom siedzieć. Przychodzi do mnie... ni, panienko - powiedziała do Megan, która odwróciła się, żeby przeprosić za swą nieuwagę i nierozpoznanie owego tłumoczka. - Ni ma co sie wysilać, bo nie usłyszy, co pani powi... - Nagły, piskliwy odgłos zaprzeczył prawdziwości powyższego stwierdzenia. - Pani widzi, una słyszy to, co chce słyszeć. Bydzie dwa pensy, panienko, i dzienkuje za zakup.

- To bardzo miłe, że pani tak się zajmuje teściową - powiedziała życzliwym tonem Megan, zbierając monety.

- Una mie do grobu wpeńdzi, panienko, to już pewne - odrzekła pani Miggs z głębokim przekonaniem w głosie. - Ma osiemdziesiąt parę lat, ale mie przeżyje. Klienci nie chcom przychodzić, jak una jest, bo sie bojom tyj starej czarownicy, tak mówiom. A una może złe przywołać...

- Zapewniam panią, że mnie pani nie straci jako klientki - powiedziała Megan, starając się ukryć rozbawienie. - Nie boję się czarownic. Panna Mandeville też nie.

- Una bardzo uważa pannę Mandeville. Bóg jeden wie dlaczego, nikogo innego nie uważa, ino jom. - Staruszka coś wykrzyknęła, a pani Miggs zawołała. - Cicho tam, matko, nie godojcie tak o młodej damie.

- Co ona powiedziała?

- Nie powtórzę pani, głupia starucha, nie ma co jej słuchać.

- Proszę, niech się pani tym nie martwi. Mam nadzieję, ze względu na panią, że będziemy mieli wczesną wiosnę. Do widzenia, pani Miggs. - I zawołała głośniej: - Do widzenia, babciu.

Odpowiedzią było mruknięcie.

Kiedy Megan wyszła ze sklepu, słońce znikło za grubymi chmurami, a zimny wiatr targał jej czepeczkiem. Żałowała swej decyzji, żeby pójść pieszo. Wprawdzie jej nowy czarny płaszcz, wykończony futrem bobrowym, był bardzo ciepły, ale droga powrotna - pod górę i pod wiatr - nie zapowiadała się przyjemnie. Gdy ruszyła ulicą, zobaczyła z daleka zbliżającą się znajomą sylwetkę. Energiczny krok i radosne pogwizdywanie sprawiły, że szare niebo wyglądało mniej ponuro. Zauważywszy ją, mężczyzna podszedł zaraz, trzymając czapkę w ręce.

- To nie jest dobry dzień, żeby pani wychodziła - powiedział, ale uśmiech złagodził zdecydowane słowa.

- Dzień dobry, panie Freeman - przywitała go Megan.

- Zanosi się na deszcz - ciągnął Sam. - Pójdę z panią kawałek, to znaczy, o ile nie ma pani nic przeciwko temu. Idę w tę stronę.

- Miło mi będzie w pana towarzystwie. - Megan nie zwróciła mu uwagi na to, że szedł w przeciwnym kierunku.

Przez jakiś czas szli w milczeniu. Sam był pogrążony w myślach, a ona nie widziała powodu, żeby wysilać się na elegancką konwersację z kimś, kto nie był do tego przyzwyczajony. Jednak kiedy doszli do osiedla robotniczego, nie mogła się powstrzymać, żeby nie wykrzyknąć.

- Jak tu ponuro i wszystko wokół tak źle utrzymane! Mogliby chociaż pomalować te domy i wykonać podstawowe naprawy.

- Farba kosztuje - padła ostra odpowiedź. - Starszy pan utrzymywał osiedle w porządku. A jego syn woli zamawiać ozdóbki do dworu niż łatać dachy lokatorom.

- Nie powinien pan mówić w ten sposób o panu Mandeville'u - odrzekła Megan chłodno.

Zamiast się obrazić, Sam uśmiechnął się do niej.

- Taka lojalność dobrze o pani świadczy, panienko. Opuścili już miasteczko i byli na drodze prowadzącej do bram parku, kiedy znów się odezwał.

- Ja się kształciłem, wie pani. Chodziłem do szkoły przez sześć ostatnich lat.

Megan zaśmiała się w duchu. Biedni czy bogaci, panowie czy chłopi, mężczyźni są tacy sami. Wszyscy żyją w przekonaniu, że na pewno zaimponują kobiecie swymi osiągnięciami czy ambicjami.

- Sądziłam, że był pan zbyt zajęty w fabryce, żeby jeszcze znaleźć czas na szkołę.

- Chodzę wieczorami. Pan Knightly w Northgate daje lekcje w domu. To uczony człowiek ten pan Knightly.

Megan była pod wrażeniem. Northgate, sąsiednia miejscowość, znajdowała się prawie pięć mil stąd. Pokonywanie tej odległości kilka razy w tygodniu po ciężkim dniu pracy wymagało wielkiego poświęcenia.

- Chodzi pan pieszo? - spytała.

- Przeważnie. Uczę się łaciny - burknął. - Pan Knightly powiedział w zeszłym miesiącu, że już się do tego nadaję. A pani zna łacinę, panienko?

- Uczyłam się. Ale pan pewnie uważa, że kobiety nie powinny sobie zawracać głowy takimi rzeczami.

- Dlaczego nie? Kobiety też mają rozum, tak jak mężczyźni. Nie można sądzić po rozmiarach. Niech pani patrzy na panienkę Jane. Ma więcej rozumu w tej swojej małej główce niż...

Przerwał, patrząc niezbyt mądrze na Megan. Postanowiła nie zwracać uwagi na ewentualną następną krytykę Edmunda, ale Freeman w porę się zorientował.

- Chwali się panu takie samokształcenie - powiedziała mile.

- Nie będę całe życie majstrem. Mam pewne plany. - Sam zrobił jeszcze kilka ciężkich kroków, poruszając ustami i marszcząc czoło. W końcu wyrzucił z siebie: - Moja matka bardzo by się cieszyła, gdyby pani przyszła do nas w niedzielę na obiad.

Zaproszenie było tak niespodziewane, że Megan przestała patrzeć pod nogi i potknęła się o wystający korzeń, a Sam ją złapał za ramię. Trzymał ją dalej, gdy stali naprzeciwko siebie, a zmieszanie malujące się na jego twarzy potwierdziło podejrzenie, które zaświtało jej w głowie. Nie znała wiejskich obyczajów, lecz wydało jej się, że rozumie, co takie zaproszenie oznacza.

- Przepraszam - powiedziała. - Obawiam się, że to niemożliwe. Mając za sobą pierwszą przeszkodę, Sam podszedł do następnej po męsku.

- Kocham panią - oświadczył. - Nie mogę teraz wiele zaoferować prócz tego, ale będę dla pani pracował. Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił, żeby pani była szczęśliwa. Nie spodziewam się, że będzie mi pani przychylna, jeszcze nie. Ale chciałbym mieć szansę, żeby kiedyś tak było.

Megan starała się poczuć zła i obrażona. Sam nie mógł oczywiście wiedzieć, iż obiecała już rękę innemu mężczyźnie, ale różnica ich statusu była wystarczającym powodem, aby odmówić. Jednak prostota i godność jego słów nakazały jej złagodzić tę rekuzę.

- Jestem wzruszona i bardzo mi to pochlebia, panie Freeman, naprawdę, lecz jestem już zaręczona z kim innym.

Nie spodziewał się natychmiastowej akceptacji, ale też nie przewidywał ostatecznej klęski swych nadziei. Krew odpłynęła mu z twarzy, która stała się twarda i szara jak kamień.

- Nie chcę, żeby pani łamała przyrzeczenia - powiedział powoli. - Jeśli jest to obietnica z głębi serca, a nie jakieś dawne słowa, może jeszcze z dzieciństwa, które teraz już niewiele dla pani znaczą...

Sytuacja stawała się bardzo nieprzyjemna. Chcąc zakończyć sprawę szybko i jasno, by nie zostawiać miejsca na próżne nadzieje, Megan powiedziała:

- Mam poślubić pana Mandeville'a. Więc jak pan widzi...

- Jego! - Słowo to zabrzmiało jak epitet. - Jego, takiego zarozumiałego i próżnego? O moje maleństwo, on nie potrafi dostrzec twojej wartości. Chce cię oszukać i zniesławić... - Wziął zdumioną dziewczynę w objęcia, przyciskając jej głowę do swego serca.

Początkowe protesty Megan znikły w jego szorstkiej kurtce. Jej usiłowania, żeby odepchnąć Sama, były zupełnie bezskuteczne, równie dobrze mogłaby odpychać kamienny mur. W końcu dziewczynie udało się odwrócić tak, żeby mężczyzna mógł usłyszeć jej głos.

- Jak pan śmie! Proszę mnie natychmiast puścić.

Wykonał polecenie w takim tempie, że straciła równowagę i byłaby upadła, gdyby jej nie przytrzymał za ramiona.

- Wiem, że to dla pani ciężkie... - zaczął.

- To kłamstwo! - zawołała Megan. - Ja go kocham, a on kocha mnie, i mamy zamiar się pobrać i... Niech pan patrzy. Niech pan patrzy na to, jeśli mi pan nie wierzy.

Pociągnęła za łańcuszek na szyi i udało jej się wyciągnąć zawieszony na nim pierścionek. Nosiła go przy sercu dzień i noc, odkąd Edmund jej go dał. Szafir rzucał posępne niebieskie błyski, jakby wtórował jej wściekłemu oporowi.

Albo pierścionek, albo jej złość, albo jedno i drugie przekonały wreszcie Sama. Zamiast jednak puścić Megan, zacisnął palce, tak że skrzywiła się z bólu.

- A więc to prawda. Wyjdzie pani za takiego podłego i niewrażliwego człowieka. No, ale jest dżentelmenem, prawda? Chodzi o biżuterię, piękne stroje i wygodne życie. Co panią obchodzi, że wszystko okupione krwią? Dobrana będzie z was para - duma i próżność z zachłannością i samolubstwem!

Przyciągnął ją brutalnie do siebie i pocałował w usta. Wargi miał twarde i szorstkie. Silny uścisk jego rąk nie kojarzył się Megan z uczuciem, lecz z napaścią. Sam puścił ją równie szybko, jak chwycił w objęcia. Cofnęła się, jedną ręką rozcierając usta, drugą szukając oparcia. Znalazła je na jakiejś gałęzi, ale zraniła sobie dłoń przez cienką giemzową rękawiczkę.

- Proszę zaczekać - powiedział Sam ochrypłym głosem. - Nie chciałem... Zaraz wyjaśnię...

Gdy wyciągnął rękę, Megan uciekła, potykając się i zataczając, oczekując, że w każdej chwili może ją znów pochwycić. Kiedy weszła na wzgórze, musiała przystanąć. Miała ciasno zasznurowany gorset i czuła każdy oddech jak ukłucie noża. Spojrzała nerwowo za siebie, ale Sama nigdzie nie było widać. Wycofał się, to podobne do takiego tchórza i gbura!

Kapturek zsunął jej się z głowy i zwisał tylko na tasiemkach. Zwinęła włosy pod siatkę i założyła go z powrotem. Potem powoli podeszła do bramy, trzymając się za obolały bok.

Edmund wpadłby we wściekłość gdyby się dowiedział. Pozbawiłby Sama pracy w fabryce, mógłby go nawet oskarżyć o napaść. Na twarzy Megan pojawił się grymas. Nie, nie poskarży się narzeczonemu. Nie ma ochoty z nikim o tym rozmawiać ani o tym myśleć. Cały incydent był niesmaczny i poniżający i na samo wspomnienie czuła się zbrukana. Ale nie mogła przestać o tym myśleć. Wspomnienie Sama wciąż powracało i to tak żywe, że czuła palące usta i siłę ramion mężczyzny, które zostawiły jej sińce.

Pierwsza zauważyła jej wzburzenie Jane.

- Cóż to, Megan, widzę, że masz dreszcze? Chodź bliżej kominka, jesteś taka blada.

- Mam nadzieję, że nie złapałaś przeziębienia - zatroszczył się Edmund. - Nie powinnaś była dzisiaj tak daleko chodzić. Na drugi raz weź powóz.

- Nie przeziębiłam się, jestem tylko trochę zmęczona. Krótko potem, gdy Jane wyszła z pokoju, Megan podeszła do

Edmunda i usiadła na podnóżku u jego stóp.

- Jestem dzisiaj jakaś nieswoja - zamruczała. - Domyślasz się dlaczego?

- Gdybym wiedział, zaraz bym coś zrobił, żeby temu zapobiec. - Edmund pogładził jej loki.

Megan przeszła na francuski. W tym języku wszystko brzmiało tak elegancko.

- Tak bardzo cię kocham, Edmundzie. Chcę należeć do ciebie, cała. Ile jeszcze musimy czekać?

Pobrali się trzy tygodnie później, w wiejskim kościółku, w obecności połowy hrabstwa oraz gromadki lojalnych dzierżawców i pracowników. Jednej twarzy wyraźnie brakowało, ale Megan nie spodziewała się, żeby przyszedł.


Księga druga

JANE


Rozdział pierwszy

I

Jane odłożyła pióro i przycisnęła palcami zmęczone powieki. Bolały ją oczy, bolała też głowa. Oto, co się dzieje, gdy ktoś jest na tyle głupi, żeby ślęczeć nad kolumnami niewyraźnych cyfr przy świetle lampy naftowej. Gdyby miała więcej czasu! Ale księgi muszą być z powrotem w kantorku rano. Nie miałaby w ogóle do nich dostępu, gdyby nie zapomniała oddać Edmundowi zapasowych kluczy.

Była prawie pewna, że pan Gorm, nowy kierownik, sprzeniewierzał ich pieniądze. Jednak samo sprawdzenie ksiąg nie udowodniło niczego, zresztą jego system księgowania był Jane zupełnie nieznany. Pomyślała z żalem, że nigdy nie miała możliwości nauczyć się fachowej buchalterii, bo stosowała tylko stary system, który w zupełności wystarczał ojcu.

Sprzeciwiała się, gdy Edmund powiedział, że postanowił usunąć starego Berta Osborne'a. Pracował w firmie za czasów ojca i Jane nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłoby zabraknąć tej wysokiej, przygarbionej postaci, pochylonej nad biurkiem w kantorku. Rzeczywiście ostatnio bywał nieco roztargniony, ale jeśli ona pilnowała, żeby w księgach znalazły się zapomniane przez niego pozycje, wszystko było w porządku. Uczciwość i oddanie są rzadkimi cechami i Edmund wkrótce się o tym przekona.

Na próżno starała się zrozumieć system zestawiania rozchodów i przychodów, stosowany przez Gorma. Wydawało jej się, że brakuje danych za ostatni kwartał. A jednak fabryka musiała przynosić dochody, skoro Edmund tyle wydawał. Był zresztą bardzo hojny i wciąż pytał, czy ona chce więcej na wydatki domowe. Wspominając czasy, kiedy wiedziała co do pensa, ile wydaje na dom i skąd się biorą te pieniądze, westchnęła i sięgnęła po pióro.

Było to bezsensowne. Nie miała ani czasu, ani wiedzy, żeby zrozumieć te rachunki, a nawet gdyby miała, stanowiły one zaledwie ułamek potrzebnych jej informacji. Osobiste konta Edmunda, do -

Schody z majątku ziemskiego, pensje i uposażenia - do tego wszystkiego nie miała dostępu, a bez takich danych była bezradna. Ostatnia pozycja niepokoiła ją najbardziej. Jane miała gnębiące ją poczucie, że coś tu jest grubo nie w porządku, chociaż ogólna suma na pensje w ostatnim roku była najwyższa, odkąd sięgała pamięcią.

Świadomie trzymała się z dala od fabryki, odkąd Edmund przejął rządy. Jej propozycja, że będzie z nim współpracować, póki się nie wciągnie w te sprawy, okazała się błędem. Jane powinna była przewidzieć, że urazi męską dumę brata. Miała jednak sekretne kontakty z fabryką poprzez Sama i niektóre sprawy, o których się dowiadywała, bardzo ją martwiły. Musiała oczywiście wziąć poprawkę na uprzedzenia swego pomocnika, bo ostatnio stał się niezwykle radykalny, i chociaż sama częściowo sympatyzowała z takimi poglądami, szokowały ją pewne cytaty, którymi ją zasypywał. Obawiała się, że pan Knightly polecał swemu najlepszemu uczniowi nieodpowiednie lektury. Na przykład taki Engels... I skąd przyszły Samowi do głowy związki zawodowe? Nie były już nielegalne, ale część pracodawców natychmiast zwalniała człowieka, który próbował organizować kolegów robotników.

Teraz nie miała nawet takiego szczątkowego kontaktu, gdyż Sam znikł z okolicy przed kilkoma miesiącami, nie mówiąc nawet „do widzenia". Podobno pracował w Birmingham. Jego wyjazd wzmógł poczucie izolacji i niewiedzy Jane. Desperacja doprowadziła ją w końcu do haniebnego czynu wykradzenia, bo nie można tego inaczej nazwać, ksiąg rachunkowych.

Deszcz ze śniegiem zacinał w okna. W taką pogodę jazda przez wzgórza, pod wiatr kołyszący gołymi gałęziami jak suchymi kośćmi, nie należała do przyjemności. Jane wiedziała, że lepiej mieć to już za sobą, ale zamiast wstać, zagłębiła się jeszcze bardziej w fotel. Dojmujące, niezrozumiałe zimno w niemal namacalny sposób oddawało ów nastrój osamotnienia, który osłabiał ją psychicznie. Trudno było uwierzyć, że to już kwiecień.

Rok temu, prawie co do dnia, weszła na wzgórza i obserwowała czarną tęczę nad Grayhaven. „Czysto fizyczne zjawisko", tak twierdzą naukowcy... Ponure piękno tego widoku wpłynęło na nią bardzo przygnębiająco i przeraziła się wtedy, przypominając sobie stare przesądy, gdy zobaczyła smukłą, dziewczęcą sylwetkę. Widok istoty ze wzgórz mógł się okazać dobrą wróżbą, ale mogło być zupełnie odwrotnie. Niektórzy mówili, że to duchy zmarłych pogan, którzy żyli jeszcze przed narodzeniem Zbawiciela. Nie dość dobrzy, by pójść do nieba, albo niewystarczająco źli, by pójść do piekła, błąkali się, stopniowo kurcząc się i blednąc. Bardzo często życzenia, jakie wypowiadali, zwracały się przeciwko ich adresatom, tak jak pojawienie się Megan oznaczało koniec spokoju i szczęścia w Grayhaven.

Jane odrzuciła tę niedobrą myśl. Szczerze kochała swą bratową i zwalczała wszędzie złośliwe szepty o dziewczynach bez grosza, które zdobywały bogatych mężczyzn. Megan uwielbiała męża, czasem aż do przesady, jak obawiała się Jane. Była zachwycona, gdy Edmund oznajmił, że ma zamiar ożenić się z dziewczyną, do której żywiła już siostrzane uczucia. Związek ten nie tylko usuwał niebezpieczeństwo Astleyów, ale dowodził też, że brat nie uległ jeszcze pysze. Żenił się z miłości.

Ale i tak... Zaledwie wczoraj Megan przyszła do jej pokoju zalana łzami, gdyż właśnie się przekonała, że jej nadzieje na zostanie matką znów spełzły na niczym. Stosując wszelkie siostrzane poklepywania i uściski właściwe w takich okolicznościach, Jane tłumaczyła, chcąc pocieszyć bratową:

- Ale kochanie, jest jeszcze tak wcześnie. Masz dużo czasu.

- Naprawdę tak uważasz? Jane powstrzymała uśmiech.

- Jestem oczywiście starą panną i nie powinnam się znać na takich sprawach, ale naprawdę tak myślę.

- Wiem, że jestem niemądra. - Megan otarła oczy. To wprost niezwykłe, ale płacząc, nie miała zapuchniętych powiek i czerwonego nosa. Jej błękitne oczy od łez robiły się większe i łagodniejsze, a mokre rzęsy, trochę zlepione, wydawały się długie na cal. - Jesteś dla mnie wielką pociechą, Jane. Tylko że Edmund tak bardzo chce mieć syna.

Temu Jane nie mogła zaprzeczyć. Zaczął opowiadać o planach co do nieistniejącego jeszcze potomka zaraz po ślubie z taką powagą, że siostra mogła się tylko uśmiać. Należało to do nieszkodliwego snobizmu Edmunda, owa konieczność posiadania syna i dziedzica, żeby zachować nazwisko.

Nie powiedziała tego bratowej, tylko pocieszała ją i rozbawiła, aż Megan odzyskała swą zwykłą pogodę ducha. Teraz, w samotności, przed świtem, nawet ta nieistotna sprawa wydała się Jane zwiastunem nadchodzących kłopotów. Wiatr osłabł nieco i brzmiał trochę jak łkanie Megan.

Jane zmusiła się, by wstać. Miała już niedużo czasu, bo fabrykę otwierano o szóstej. Siedząc tak i mówiąc do siebie, sama się wpędza w depresję i stwarza problemy, które nie istnieją. Włożyła księgi w ceratową torbę, która miała je ochronić przed zdradliwymi śladami wilgoci. Edmund przeraziłby się, widząc teraz swoją siostrę: nosiła jego stare spodnie, własnoręcznie przerobione. Jazda na koniu po męsku była znacznie łatwiejsza, poza tym takie ubranie zmniejszało szansę, że zostanie rozpoznana. Kiedy jeszcze wsunęła włosy pod czapkę, jaką zwykle noszą pomocnicy w fabryce, wyglądała jak chłopak.

Najtrudniejszym etapem wyprawy było wydostanie się z domu tak, by nikt jej nie zauważył. Była jednak sama w tym korytarzu, bo Edmund z młodą żoną zajmowali teraz jego dawną sypialnię, a Lina, mimo protestów, została przeniesiona do. starych pokoików dziecinnych. Edmund nie podzielał poglądów siostry na temat wychowania dzieci.

Jane na wszelki wypadek przykryła spodnie długą peleryną, nim wyślizgnęła się ze swego pokoju. I pomyśleć, że doszła do tego w ciągu zaledwie jednego roku - wykrada się jak złodziej, w przebraniu, uważając, żeby jej nikt nie zauważył na korytarzu własnego domu.

II

Tydzień później wiosna wypadła z oków zimna jak uwolniony więzień. Niektóre z nowych drzew i krzewów Edmunda, nieprzywykłe do ostrzejszych zim w tej okolicy, wymarzły, ale pospolita tutejsza roślinność nie uległa chłodom. Śnieżyczki, krokusy i pierwiosnki pojawiły się jak zwykle i Jane doszła do wniosku, że życie nie jest aż tak złe, jak uważała.

Chociaż wciąż odczuwała pozostałości silnego przeziębienia, postanowiła uczcić nadejście wiosny wyprawą do miasteczka. Niepogoda trzymała ich wszystkich w domu przez kilka tygodni, więc kiedy Lina poprosiła, żeby ją zabrać, nie mogła odmówić. Edmund nie uważał za stosowne, by zatrudnić nową guwernantkę, zresztą Jane mu tego nie proponowała. W dalszym ciągu uważała, że dziewczynka jest za młoda na regularną naukę. Małej brakowało stałego towarzystwa Megan. Nie żeby bratowa była dla dziewczynki teraz niedobra, wręcz przeciwnie, ale ostatnio jakoś unikała Liny, jakby obecność dziecka przypominała jej o czymś, o czym nie chciała myśleć.

Po powrocie Jane odesłała Linę do pokoju dziecinnego i poszła szukać Edmunda. Znalazła go w ulubionym ostatnio miejscu - bibliotece. Spędzał tu kilka godzin dziennie, czytając lub ślęcząc nad książkami, których ona nie znała nawet z tytułów. Zwykle Jane szanowała prawo brata do prywatności, ale tym razem wpadła do pokoju bez pukania.

- Właśnie wróciłam z miasteczka - oznajmiła.

- Ciekawe. - Edmund zamknął książkę. - Oczywiście zrozumiałe, że nie możesz tak fascynującej informacji zatrzymać dla siebie.

Jane nienawidziła, gdy mówił takim sarkastycznym tonem. Robił to rzadko, ale zawsze udawało mu się wytrącić ją z równowagi, a teraz podziałało to jak sól na otwartą ranę.

- St. Arca zmieniła się przez ten krótki okres nie do poznania. Nowe magazyny i te okropne małe domki koło stacji wyrosły jak grzyby po deszczu i są tak kiepskiej jakości...

- Oskarżasz mnie o partactwo, a przecież ja nie wbijam gwoździ ani nie kładę cegieł własnymi rękami. Nie mam wpływu na to, co dzieje się w miasteczku.

- Masz tam jednak swoje budynki, a za osiedle robotników ty jesteś wyłącznie odpowiedzialny. Nigdy nie widziałam, żeby było takie zaniedbane. Wszędzie, gdzie poszłam, słyszałam o przeciekających dachach, wybitych oknach...

- Więc zachęcałaś tych ludzi, żeby ci się skarżyli. Dziękuję ci bardzo za lojalność, siostrzyczko.

Wściekłość w głosie Edmunda i jego zimne, wrogie spojrzenie uderzyły Jane jak obuchem. Nie po raz pierwszy uwagi brata ją poruszyły i starała się teraz zachować obojętność, mimo że zarzut o nielojalności był ciosem.

- Nie krytykowałam cię przed nimi Edmundzie, tylko słuchałam.

- Słuchając, zachęcasz ich. Nie chciałem tego mówić, Jane, gdyż moją zasadą jest przebaczać i zapomnieć, i uważałem, że wytykanie ci tego do niczego nie doprowadzi, ale wyrządziłaś mi wielką szkodę, zarządzając majątkiem i fabryką. Przyznaję oczywiście, że nie była to twoja wyłączna wina, gdyż winien był również ojciec. Precedensy, jakie stworzyliście oboje, zezwalając na nierozsądne żądania każdego niezadowolonego dzierżawcy, bardzo wszystko utrudniły. Czas najwyższy, aby robotnicy wykształcili w sobie trochę hartu ducha i samodzielności. Niech sami wykonują naprawy. Domy zostały dla nich wybudowane, z określonym czynszem...

- Który ostatnio podniosłeś.

- A gdybyś łaskawie zechciała spytać, dlaczego to zrobiłem, zamiast jątrzyć, jak megiera, może postarałbym się wyjaśnić takie postępowanie. W obecnej sytuacji uchylam się od tego. - Otworzył książkę i zaczął czytać.

Wobec takich argumentów Jane musiała nieco zmienić swe zamiary. Popełniła błąd. Swym brakiem opanowania wyrządziła krzywdę ludziom, którym chciała pomóc. Edmund może zareagowałby na błagania i pochlebstwa, ale teraz, cokolwiek by powiedziała, pogorszyłaby tylko sprawę. Nie była to również odpowiednia pora na propozycję zwiększenia kwoty na domowe wydatki. Będzie musiała zaczekać dzień czy dwa, aby związek nie okazał się zbyt oczywisty. Wyszła powoli z pokoju z pochyloną głową, powłócząc nogami, jak osoba pokonana, ale myślała już o tym, jak naprawić zło, które widziała, nie wzbudzając złości brata.

III

Dzięki skromnym środkom, jakie miała do dyspozycji, Jane udało się dokonać pewnych niezbędnych napraw, choć nie tak wielu, jak chciała. Jeśli Edmund je zauważył, nic nie powiedział, ale prawdopodobnie ich nie widział, gdyż rzadko zaglądał do St. Arca. Dobrze, że o nic nie pytał, bo może Jane byłaby zmuszona się przyznać, że zamiast usłyszeć podziękowania za swe wysiłki czuła tylko niechęć z powodu tego, czego nie udało się zrobić. Między dworem i miasteczkiem jak gdyby wyrósł mur, a ona nie z własnej woli znalazła się po niewłaściwej stronie.

Stosunki między nią a Edmundem wróciły do normy, w każdym razie tak się wydawało. Trzeba przyznać, że zawsze był miły i serdeczny, o ile nie zrobiła czegoś, co go zdenerwowało. Starając się poprawić mu nastrój, pytała o jego lektury i dowiedziała się, że zamierza pogłębić swą znajomość historii i sztuk pięknych. Te niecodzienne zainteresowania Edmunda najpierw ją zaintrygowały, ale wkrótce pojęła, że postanowił znaleźć sobie zajęcie, które jego zdaniem byłoby godne dżentelmena. Taka nauka dla przyjemności, na poziomie dyletanta, nie służąca żadnym praktycznym celom, była w towarzystwie mile widziana.

Pod koniec marca podpisano traktat pokojowy między Rosja a aliantami, ale oficjalne uroczystości odbyły się dopiero 29 maja, który to dzień został ogłoszony świętem państwowym. Ogniska, rakiety i fajerwerki rozświeciły cały kraj, ale Edmund z rozgoryczeniem odmówił wzięcia udziału w zabawach, jakie urządzano w miasteczku, gdzie już od tygodnia szykowano ognisko.

- Pokój należy witać modlitwą, a nie pogańskimi ceremoniami. Pan Higgins pomyśli, że jesteśmy barbarzyńcami.

Edmund mówił tu o nowym pastorze, zaproszonym tego wieczoru do Grayhaven na kolację. Zastąpił on zmarłego w styczniu pastora Jonesa. Wśród kandydatów ubiegających się o stanowisko proboszcza w St. Arca Edmund odkrył pana Higginsa, który okazał się jego kolegą, a w każdym razie studiowali na uniwersytecie w tym samym czasie. Jane nie sądziła, by byli wówczas przyjaciółmi, gdyż Edmund nie przejawiał naukowych zainteresowań. W każdym razie lubiła pana Higginsa, ponieważ jako jedyny z nowych znajomych brata miał maniery dżentelmena, a umysł dociekliwego naukowca. Jego drobna sylwetka, szybkie ruchy i wystające przednie zęby przypominały wiewiórkę, cechowała go zresztą nieposkromiona ciekawość tego zwierzątka. On również lubił Jane, może dlatego, że była jedną z nielicznych kobiet wyraźnie od niego niższych.

Widząc pewne rozczarowanie na twarzy pastora, gdy Edmund sprzeciwiał się ogniskom, Jane powiedziała żartem:

- Myślę, że pan Higgins lubi te obyczaje. Ja na pewno. W każdym z nas jest trochę z poganina, nieprawdaż, pastorze?

- Hm, no tak, to chyba prawda. - Biedak nigdy nie był pewien, kiedy ona żartuje. - W każdym razie w tym sensie, że nasze współczesne święta, nawet kościelne, mają pewne cechy wywodzące się z czasów aż prehistorycznych.

- Ale ogniska są uniwersalnym wyrażaniem radości - włączyła się Megan. - Pamiętam, że jako dziecko tańczyłam wokół wielkiego ogniska na podwórcu zamkowym. Była to doroczna uroczystość, choć my, najmłodsi, nie mieliśmy pojęcia, z jakiej to okazji. Po prostu cieszyły nas tańczące płomienie i radosny nastrój.

- Aha! - zainteresował się pan Higgins. - Mówi pani o swojej rodowej siedzibie w Irlandii, pani Mandeville? Miała zatem pani szczęście oglądać ów zanikający obyczaj, który zachował się jedynie w odległych zakątkach Szkocji, Walii i pani rodzinnej Hibernii. Założę się, że było to pierwszego maja, prawda?

- Na pewno na wiosnę - potwierdziła Megan. - Ale dokładnej daty nie pamiętam.

- No to prawie tak, prawie. - Pan Higgins nie posiadał się z wrażenia. - Tak, widziała pani ognie Beltane. Nazwa ta pochodzi zapewne od Baala, bóstwa fenickiego tak często wspominanego w Piśmie Świętym. Podobne ceremonie odbywają się w Perthshire, gdzie osiadł mój szwagier. Jest to pozostałość starożytnego zwyczaju składania ofiary, gdy prochy rozrzucano na polach, by zapewnić urodzaj. Ale proszę mi wybaczyć, drogie panie, że tak niedelikatnie wspomniałem tutaj o tak brutalnych obyczajach. Często ponosi mnie entuzjazm. Jest to wada, którą muszę poskramiać.

- Posądza nas pan o większą delikatność, niż na to zasługujemy - uśmiechnęła się Jane. - Moja bratowa jest lepiej wykształcona ode mnie, ale nawet ja wiem, jak okrutne były starożytne religie. Powinniśmy być wdzięczni chrześcijaństwu, że wprowadziło łagodniejsze obyczaje.

- Tak, oczywiście - zgodził się pan Higgins, ale wydawał się tak zmartwiony tym stwierdzeniem, że Megan nie mogła się powstrzymać od śmiechu.

- Proszę się nie martwić, jestem pewna, że znajdzie pan sporo strasznych pogańskich obrządków nawet w tym nowoczesnym zakątku. Opowiedz o dożynkach, Edmundzie.

Pan Higgins z ciekawością słuchał opowiadania.

- Fascynujące! - wykrzyknął w pewnym momencie. - Nie będę się mógł doczekać, żeby to samemu zobaczyć. Podobnie jak ognie Beltane, obyczaj Zbożowej Panny albo Zbożowej Matki już prawie zanikł. Dziwne, że zachował się tutaj, tak blisko fabryk i kolei.

- Nie słyszałeś jeszcze wszystkiego - ciągnął Edmund. - Jestem jednym z głównych aktorów i jeśli wolno mi tak powiedzieć, gram swą rolę całkiem dobrze. W tym roku, ponieważ już wiem, czego się spodziewać, dam lepszy pokaz. Chociaż Jane mnie przedtem trochę przygotowała, widok tych groźnych staruch rzucających się na mnie był bardziej szokujący, niż się spodziewałem, a uścisk ich kościstych rąk zdumiewająco silny. Ulżyło mi, gdy tylko nałożyły mi na rękę wianek z kwiatów, a nie obiły mnie kijami. - Opowiedział całą tę historię z dużym talentem, z gestykulacją i wyraźną mimiką, ale pastor Higgins wcale się nie śmiał.

- Twoje obawy były uzasadnione, Edmundzie - oświadczył poważnie. - Wiązka zboża, o której mówiłeś, jest reminiscencją bogini płodności, czczonej w tej okolicy. A dwa tysiące lat temu owe panie nie nałożyłyby ci wianka na ramię, tylko poderżnęłyby ci gardło, żeby twoja krew zapewniła dobry urodzaj w przyszłym roku.

Edmund wybuchnął śmiechem, Jane, bardziej wyrozumiała dla uczuć małego pastora, krzyknęła, udając przerażenie, a Megan dodała:

- Jakież to okropne, panie Higgins.

- Och, ten mój nieszczęsny entuzjazm! - Klepnął się w czoło pastor. - Za nic w świecie nie chciałem pań zdenerwować.

Megan zapewniła go, że wcale się tak bardzo nie przestraszyła i cały incydent został zapomniany, a właściwie zostałby zapomniany, gdyby pastor nie upominał sam siebie przy każdej okazji. Jane bardzo polubiła nowego znajomego i przyjmowała ze spokojnym rozbawieniem pełne gorącego zachwytu spojrzenia, jakie rzucał w jej stronę. Wiedziała, że wielebny nigdy się nie odważy prosić o jej rękę. Jako najmłodszy syn nie miał żadnych dochodów prócz swej pensji i był na tyle rozsądny, by wyczuć, że Edmund nie chciałby go za szwagra.

Pan Higgins stał się częstym gościem w Grayhaven i to on właśnie przyniósł wiadomość o nieszczęściu, jakie nastąpiło w środku lata. Przyszedł, pytając o Edmunda, a ponieważ ten odbywał akurat jedno z nielicznych spotkań ze swym rządcą, Jane zaprosiła pastora, aby zaczekał z nią i Megan w salonie. Pastor jednak pozostał w holu, a jego zwykle pogodna twarz była tak ponura, że Jane natychmiast zapytała, co się stało.

- Nie wiem, czy powinienem to paniom mówić - oświadczył dramatycznym tonem.

- Zapewniam pana, że nieobce mi są smutne wypadki przekraczania prawa, jak również przestępstwa. Zdarzają się i tutaj, nie tylko w mieście.

- Chciałbym, żeby tylko o to chodziło.

Jane miała ochotę wziąć pastora za ramiona i potrząsnąć nim mocno. Nic jej tak nie złościło, jak to, gdy ktoś traktował ją jak dziecko albo bezradną kobietkę. Na szczęście nadszedł właśnie Edmund i pan Higgins uznał, że Jane jest wystarczająco chroniona, by znieść prawdę.

- Wybuchła cholera w Nowym Mieście. Jedno z chorych dzieci pracuje w fabryce, Edmundzie, więc przyszedłem cię ostrzec, że mogą być kolejne przypadki wśród twych robotników.

Cholera była częstą plagą w dużych skupiskach ludzkich, ale St. Arcę dotychczas omijała ta zabójcza choroba, nawet podczas epidemii w 1848 roku. Święta patronka mieściny zyskała więc pewną renomę jako obrończyni zdrowia i mieszkańcy śmialiby się tylko, gdyby im powiedzieć, że strumień, z którego czerpią wodę pitną, może być źródłem zarazy.

Jednak Jane wiedziała swoje. Nie trzeba było mieć aż tyle rozsądku, co ona, żeby skojarzyć niehigieniczne warunki życia w zatłoczonych mieszkaniach z występowaniem epidemii cholery czy tyfusu. Rok temu czytała broszurkę londyńskiego lekarza nazwiskiem Snow, jaką ten opublikował na własny koszt, gdyż żadne pismo lekarskie nie chciało jej wydrukować, w której dowodził ponad wszelką wątpliwość, że wybuch cholery w pewnym rejonie Soho wywołała jedna zakażona studnia. Fakt, że pierwszy przypadek pojawił się właśnie w Nowym Mieście, z jego pełnymi odpadków ulicami i cuchnącymi mieszkaniami, potwierdzał owo stwierdzenie. Było jasne, że natychmiastowa poprawa warunków socjalnych stanowiła jedyny sposób zapobieżenia przyszłym epidemiom, a może i ograniczenia obecnej. Gdyby tylko można przekonać o tym Edmunda i innych właścicieli ziemskich... Ale Jane zdawała sobie sprawę z tego, że ma niewielkie szanse, skoro genialne wyjaśnienia medyczne doktora Snowa nie przekonały nawet jego kolegów.

Pogrążona w rozmyślaniach, początkowo nie zwróciła uwagi na pewne istotne słowa w wypowiedzi pastora Higginsa. Nagle uprzytomniła sobie sens owej informacji i natychmiast przerwała ich rozmowę.

- Wspomniał pan, że w fabryce pracuje jakieś dziecko! Ile ma lat?

Pan Higgins zdziwił się, ale chętnie odpowiedział.

- Sądzę, że dziewięć albo dziesięć. Jako stary kawaler nie bardzo potrafię ocenić...

- Uspokój się, Jane - zdecydowanie przerwał jej Edmund. - Higgins, czy mam rozumieć, że nim tu przyszedłeś, odwiedziłeś zarażony dom?

- Poproszono mnie, więc poszedłem - odrzekł pastor. Tym razem nie było w jego głosie ani zachowaniu nic z przeprosin, tylko zdumienie, że można zadać takie pytanie. Jane prawie go pokochała w tym momencie, ale biedak nigdy nie miał się o tym dowiedzieć. Mówił dalej: - Oczywiście zmieniłem ubranie i wykąpałem się przed przyjściem tutaj. Uznałem, że muszę z tobą natychmiast porozmawiać, bo to poważna sprawa i musimy działać.

- Tak sądzę. Proszę, wejdź do biblioteki. Nie, Jane - zwrócił się do siostry, która odruchowo ruszyła za nimi. - Później porozmawiam z tobą i Megan.

Gdy wychodzili, zauważyła, że Edmund trzymał się jak najdalej od pastora. Poszła do salonu, a ponieważ nie widziała powodu, dla którego należałoby ukrywać to, co wkrótce stanie się ogólnie wiadome, opowiedziała Megan o cholerze. Właśnie o tym rozmawiały, gdy zjawił się Edmund.

- Czy pan Higgins do nas nie przyjdzie? - zapytała Jane. Chciałaby okazać pastorowi trochę sympatii, gdyż tak często sobie z niego żartowała.

- Poszedł już i nie będzie więcej przychodził.

- Dlaczego, Edmundzie?

- Nikt z miasteczka nie zostanie wpuszczony do dworu. Nie przyjmujemy też żadnych towarów z okolicy. Wszystko, co nam potrzebne, będziemy przywozić z Warwick albo Birmingham. Służący, którzy chcą być teraz ze swymi rodzinami, muszą odejść natychmiast i nie wolno im wracać. Nikt z nas nie może opuszczać terenu posiadłości, dopóki ja nie uznam, że już jest bezpiecznie. Mówię to zwłaszcza do ciebie, Jane. Znam twoje romantyczne pomysły i nie chcę cię widzieć drepczącej do chorych z koszyczkiem lekarstw.

- Nie mam takich pomysłów, zapewniam cię - odparła ze złością. - Ale nie możemy się zamknąć i odciąć od całego świata. Przecież zachowując ostrożność...

- Ostrzegam cię, Jane, jeśli zlekceważysz moje rozkazy, jeżeli pójdziesz do miasteczka czy też naszych domów czynszowych, nie wrócisz już do dworu. Nie dopuszczę do najmniejszego ryzyka sprowadzenia tu zarazy. Jest to moim obowiązkiem, jako męża i ojca, choć przyznaję, że te plany coś nie mają szans na powodzenie.

Megan odrzuciła głowę, jakby ją uderzył. Jane w pierwszej chwili była zbyt oburzona, żeby zareagować.

- Bardzo dobrze, Edmundzie - odrzekła po chwili. - Zrobię tak, jak mówisz.

- Dokładnie tego się spodziewam, Jane. Wydaje mi się, że Higgins panuje nad sytuacją. Obiecałem mu wszelką pomoc finansową, jaka będzie potrzebna, oczywiście w granicach rozsądku. Przyznasz chyba, że nic więcej nie można zrobić.

- Na to wygląda - potwierdziła jego siostra.

- Cieszę się, że się zgadzasz. - I zwracając się do Megan z czułym uśmiechem, mówił dalej: - Widzisz, kochanie, nie ma się czym martwić. Nie zaszkodzi ci kilka tygodni cichego odpoczynku. Sami potrafimy zapewnić sobie miłe rozrywki, zapewniam cię.

Jane przeprosiła ich i zaraz wyszła. Jak Edmund mógł tak czule przemawiać do żony po tym, jak przed chwilą zrobił tę okrutną i nieusprawiedliwioną uwagę? Zupełnie jakby nie pamiętał, co mówił, jakby ktoś inny zawładnął jego umysłem i posługiwał się jego głosem.

Wpadła do sypialni i rzuciła się na sofę. Nie po raz pierwszy właśnie tu szukała schronienia. Zniszczony perkal tyle razy już uderzały jej pięści, splamiły łzy, a czasami nawet bywał skopany drobną stópką Jane. Gdy tak leżała, dotykając znajomego materiału i czując jego zapach, uspokoiła się nieco i zaczęła logicznie myśleć. Nie znalazła usprawiedliwienia dla niemiłych słów, wypowiedzianych przez Edmunda, ale może było jakieś wytłumaczenie dla jego stanu psychicznego, który to wszystko spowodował? Brat wydawał się kompletnie ogarnięty paniką, wprost oszalały ze strachu. Wynikało to niedwuznacznie z jego poczynań, choć starał się mówić spokojnie i logicznie. Na nic jej plan, by zbadać wodę w studniach na osiedlu i oczyścić ohydnie brudne ścieki. Jeśli czyjś umysł w całości opanowała sprawa własnego bezpieczeństwa, nie trafią doń logiczne argumenty i zdrowy rozsądek. Ale dlaczego Edmund był tak przerażony? Czy to nowa odpowiedzialność zburzyła jego beztroskę i pewność siebie?

Nagle przyszła jej do głowy odpowiedź i nie mogła zrozumieć, dlaczego zajęło jej to aż tyle czasu. Epidemie zabiły na Krymie więcej żołnierzy niż ostrza i kule wroga. Lazarety wojskowe stanowiły siedlisko chorób ze śmiertelnością powyżej czterdziestu dwóch procent, dopóki nie zabrała się do nich panna Nightingale. Na przepełnionych oddziałach i korytarzach upychano pacjentów, jak śledzie w beczce. Edmund musiał znać cholerę; patrzył w bezsilnym przerażeniu, jak inni obok niego przechodzą kolejne stadia choroby - wymioty, biegunki, potworne skurcze mięśni i wreszcie zgon. Znała to z opisów, które wydawały jej się straszne, a co dopiero, gdy on widział to wszystko tuż przy sobie.

Jane poczuła się nieco lepiej, usiadła i odgarnęła włosy z twarzy. Musi być bardziej wyrozumiała. Nie wolno jej osądzać tych, którzy cierpieli, podczas gdy ona bezpiecznie siedziała w domu. Ulżyło jej nieco, jeśli chodzi o tę sprawę, ale przypomniała sobie następny powód zmartwienia. Dzieci. Dziewięcio - lub dziesięcioletnie dzieci pracujące w fabryce! Nie tylko stanowiło to pogwałcenie zasad jej ojca, ale było bezprawne. Tym razem jej oburzenie trwało krócej, może dlatego, że czuła się już zmęczona, a może także - zastanawiała się znów w objęciach starej sofy - uczy się w końcu kontrolować swój wybuchowy temperament... Nie było sensu zwracać się z tym teraz do Edmunda, póki pozostawał w takim nastroju. W dodatku nie znała faktów. Ojciec nie zwracał specjalnie uwagi na prawo pracy, gdyż warunki w jego fabryce były zawsze znacznie lepsze niż te, których wymagano. Jane usiłowała sobie przypomnieć, co powiedział na temat ostatniej ustawy, regulującej godziny zatrudnienia nieletnich w fabrykach włókienniczych. Coś o dzieciach poniżej dziewiątego roku życia - ale czy chodziło o zakaz pracy w ogóle, czy też ograniczenie jej czasu? Mogłaby się dowiedzieć, ale po co? Na każdy zgłaszany zarzut Edmund miał logiczną, złośliwą i na pozór słuszną odpowiedź.

Rozdział drugi

I

Lato było tego roku niezwykle gorące, jakby przyroda chciała zachować średnią temperaturę po niezwykle srogiej zimie. Najstarsi ludzie, ocierając spocone czoła, mówili, że takiej pogody jeszcze nigdy nie przeżywali. W każdym razie Jane uważała, że tak twierdzili, bo nie miała kontaktu z nikim poza domem. I właśnie fakt, że została odcięta od wszelkich informacji o tym, co się dzieje w okolicy, był dla niej najtrudniejszy do zniesienia. Edmund stał się dla nich jedynym źródłem wiadomości, a skąd je czerpał, Jane nie miała pojęcia. Były one rzadkie i skąpe. Tyle nowych zachorowań, tyle ozdrowień, tyle śmierci... Czasem kusiło ją, żeby uciec z zawiniątkiem pod pachą. Wtedy jednak włączał się rozsądek, który mówił, że cierpiącym i tak nie pomoże, a nie powinna zostawiać Liny i Megan.

Martwiła się o Megan. Jej coraz większa bladość i apatia mogły być efektem upału i napięcia, ale Jane podejrzewała, że jest jakaś inna przyczyna. Edmund nie przejmował się stanem żony i spędzał coraz więcej czasu sam. Czasami czytał, a często zajmował się swą najnowszą rozrywką - malowaniem. W młodości pobierał lekcje rysunku, nigdy jednak nie przejawiał specjalnego talentu, więc Jane wcale się nie zdziwiła, gdy na jego obrazie „Grayhaven ze szczytu wzgórza" ich nobliwa rezydencja wyglądała jak dotknięta małym trzęsieniem ziemi. Brak entuzjazmu Jane był tak wyraźny, że odtąd brat nie pokazał jej już żadnego nowego dzieła. Nie podzielił się też swymi zainteresowaniami z żoną. Gdy uroda Megan przybladła, wydawał się unikać małżonki.

Jane spacerowała teraz codziennie do końca parku i wyglądała przez bramę, zamkniętą obecnie na łańcuch, zgodnie z poleceniem Edmunda. Gdy tak stała z twarzą przyciśniętą do krat, czuła się jak więzień albo raczej jak ubezwłasnowolniony pensjonariusz luksusowego domu dla obłąkanych.

Pewnego popołudnia jak zwykle stała tam, wyglądając przez kraty. Zapomniała włożyć kapelusz i słońce prażyło ją w głowę. Powietrze było gęste i ciężkie, bez najmniejszego powiewu wiatru. Lekka mgiełka przyćmiła słońce, ale w niczym nie zmniejszyło to upału. Gdyby tylko popadało, pomyślała tęsknie Jane. Solidna burza z piorunami oczyściłaby powietrze.

W pierwszej chwili nie wierzyła własnym oczom, gdy na drodze, wśród zielonej poświaty zwieszających się gałęzi pojawiła się jakaś postać. Idąc raz w cieniu, to znów w blasku słońca, ów człowiek zbliżał się do bramy, a ujrzawszy rozpłaszczoną o pręty twarz Jane, uniósł czarny kapelusz i pomachał jej na powitanie.

- Pastor Higgins! - zawołała z radością. - To naprawdę pan? Zatrzymał się na wszelki wypadek kilkanaście stóp od niej, wyjął z kieszeni chusteczkę i otarł spoconą twarz.

- Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że pana widzę - mówiła szybko Jane. - Jak się cieszę, że jest pan cały i zdrowy. Tak się o pana martwiłam. Wydaje się pan blady i bardzo zmęczony... Ale niepotrzebnie tak paplę, zamiast pozwolić panu wtrącić choć słowo. Proszę mi opowiedzieć o wszystkim, co się dzieje...

Pan Higgins odruchowo ruszył do przodu, rozpromieniony, aż zęby sterczały mu prawie pod kątem prostym, zatrzymał się jednak po kilku krokach. Pocąc się jeszcze bardziej, chociaż bardzo chciał to powstrzymać, nie próbował nic powiedzieć, póki ona nie zamilkła.

- Nie może pani być bardziej zadowolona, widząc mnie, niż ja, widząc panią, panno Mandeville. I bardzo jestem wdzięczny za pani łaskawe zainteresowanie moim losem. To więcej, niż ośmielałem się oczekiwać i mogę tylko...

Jane myślała o nim z prawdziwą troską, ale gdy teraz zobaczyła go w zdrowiu, zaczęła tracić cierpliwość.

- Proszę mi powiedzieć, co się dzieje - przerwała.

- Co się dzieje? Och, jestem zachwycony, iż mogłem przynieść dobre wieści, panno Mandeville. Od czterdziestu ośmiu godzin nie mieliśmy nowych zachorowań. Możemy żywić nieśmiałą nadzieję, że najgorsze za nami.

- Dzięki Bogu! - wykrzyknęła Jane.

- Proszę mi wierzyć, że ja także Mu dziękuję. Ale straty są straszne, ogromne. Dziwne, że reszty kraju nie dotknęła zaraza. Wyroki Pana są zaiste tajemnicą... - Kręcił chusteczką w dłoniach, jakby usiłował znaleźć suche miejsce.

Jane odezwała się z ociąganiem:

- Nie chciałabym przetrzymywać pana na tym upale, pastorze Higgins. Mam nadzieję, że niedługo powitamy pana u nas w domu i opowie nam pan więcej.

- To przyjemność, za którą od dawna tęsknię. Ja również nie mogę przetrzymywać pani. Nie powinna pani była wychodzić bez nakrycia głowy, panno Mandeville. Zostawię tylko list w zwykłym miejscu. Może powinna pani wrócić do domu. Edmund nie cofnął jeszcze swych zakazów i chociaż niektóre są moim zdaniem przesadne, rozumiem, że nie chce w najmniejszym stopniu narazić na ryzyko tych, których kocha.

Nie chciał się zbliżyć, dopóki Jane się nie cofnęła. Patrzyła z niedowierzaniem, gdy wsuwał list w szparę przy słupku od bramy.

- Czy tak porozumiewa się pan z moim bratem?

- Tak. Wydaje mi się - dodał Higgins z bladym uśmiechem - że każdy list jest stąd wyciągany szczypcami do węgla i okadzany, nim Edmund go otworzy. Jednak całkowicie rozumiem, że nie chce...

- To rzeczywiście przesadne - przerwała Jane, która słyszała już przed chwilą opinię pastora. - I bezduszne. Jestem pewna, że ma pan dosyć pracy bez dodatkowych zadań.

- Ależ to prawdziwa przyjemność, zapewniam panią. Często stoję tutaj, patrząc na dom i myśląc o pani, o wszystkich państwu, ale jeśli mogę być tak śmiały, przede wszystkim o pani, panno Mandeville...

- Lepiej już pójdę - ponownie przerwała mu niebezpieczną aluzję. - Dopóki Edmund nie złagodzi swych rozporządzeń...

- Tak, tak, ma pani absolutną rację. Miejmy nadzieję, że moje wygnanie nie potrwa już długo.

Stał i patrzył na nią, dopóki nie zniknęła za zakrętem. Jane uśmiechnęła się do siebie i pokiwała ze smutkiem głową. Nie powinna była tak gorąco witać pastora. Ale nie żałowała tego spotkania, gdyż usłyszała dobre wiadomości, jakich od dawna nie było. Nawet upał wydawał się teraz mniej dokuczliwy.

Oczekiwana burza nie nadeszła. Gdy spotkali się przy kolacji, Megan odezwała się nerwowo:

- Jest za gorąco na jedzenie - i odsunęła nietknięty talerz. Edmund, który zajadał swą baraninę z niezmąconym apetytem,

nic nie odpowiedział. Jane była pewna, że czytał już ostatni komunikat pana Higginsa, ale nie wyrzekł ani słowa. W końcu nie mogła się już dłużej powstrzymać.

- Nie miałeś żadnych wiadomości z wioski, Edmundzie? Ugryzł jeszcze kęs, przeżuł go dokładnie, po czym oznajmił:

- Tak, Higgins uważa, że najgorsze minęło.

- To wspaniała wiadomość! - Na bladych policzkach Megan pojawiły się rumieńce. - Dlaczego nam wcześniej nie powiedziałeś?

- Zrobiłbym to we właściwym czasie.

- Więc możemy wyjść - odezwała się Jane.

- Jeżeli nie wystąpi już żaden nowy przypadek choroby, w następnym tygodniu będzie koniec naszej izolacji.

- Jeszcze tydzień!

- Jane, proszę cię, bądź uprzejma nie patrzeć na mnie tak buntowniczo. Jesteś bardzo samolubna, myśląc tylko o sobie wobec cierpień, jakich doznali inni. Ja również poniosłem straty, jeśli chcesz wiedzieć. Połowa siły roboczej była przez pewien czas nieczynna. Produkcja spadła o jakieś dwadzieścia procent.

II

Kiedy wolność była tuż - tuż, Jane nudziła się bardziej niż kiedykolwiek i gdy kilka dni później zobaczyła, że Edmund szykuje się do podróży, nie mogła tego znieść.

- Dlaczego nie mogę jechać z tobą? - dopytywała się z uporem.

- Jane, nie bądź dziecinna. Jadę w interesach, do Birmingham, jeśli musisz wiedzieć. Mam zamiar ominąć miasteczko, a tobie radzę to samo. - Zaśmiał się i zwichrzył jej włosy braterskim gestem, jakiego nie okazywał od dawna. - Uśmiechnij się, zamiast protestować, a przywiozę ci ładny prezent.

Znów się zaśmiał, gdy zrobiła naburmuszoną minę. Zaczekała, aż drzwi się za nim zamknęły, i mruknęła:

- Masz się z czego cieszyć, bo możesz robić, co ci się podoba. Nawet do Birmingham bym pojechała!

- On nie jedzie do Birmingham.

Myślała, że jest sama. Ten głos tak ją zaskoczył, że odwróciła się i zobaczyła wyłaniającą się z ciemnego korytarza bladą twarz Megan.

- Nie jedzie w interesach - ciągnęła bratowa.

- To dokąd?

Megan odwróciła się i odeszła bez słowa. Jej jasna sukienka mignęła koło schodów i znikła w ciemności. Jane patrzyła, zastanawiając się, czy iść za bratową i domagać się wyjaśnień, czy zostawić ją w spokoju. Edmund tak często i uszczypliwie wypominał jej brak taktu i nadmierną otwartość, że zwątpiła już w swą umiejętność pomagania innym. Czuła się szczególnie skrępowana wobec dawnej przyjaciółki. Odsunęły się od siebie od dnia ślubu i Jane bardzo tego żałowała, ale uważała, że to naturalne. Megan musi przede wszystkim być lojalna wobec męża. Jane nie chciała wciągać bratowej w kłótnie, do jakich często dochodziło między nią a Edmundem, ale może poszła za daleko w przeciwnym kierunku.

Usiłując choć trochę przywrócić ich poprzednią zażyłość, zaproponowała, by zjadły razem wczesną kolację w jej saloniku. Megan wydawała się z początku bardziej ożywiona i pogodniejsza. Rozglądając się po pokoju, powiedziała z uśmiechem:

- Jakie miłe mam stąd wspomnienia! Byłaś taka dobra dla mnie, Jane.

Nie dodała jednak nic więcej i stopniowo Jane wyczuła coś wymuszonego i sztucznego w jej wesołości i szybkim, żywym sposobie mówienia. Nie śpieszyła się jednak, żeby wyjść, mimo częstego spoglądania na zegar. Była już prawie północ, gdy wstała, przeprosiwszy Jane, że tak długo ją trzymała.

- Jest za gorąco, żeby spać - powiedziała Jane. - Nie śpiesz się.

- Och, ja będę spała. - Megan ziewnęła nieprzekonująco. - Jestem bardzo zmęczona. Na pewno będę dzisiaj mocno spała.

Gdy wyszła, Jane zaczęła rozmyślać nad jej ostatnimi słowami, w których było coś dziwnego. „Będę spała... będę dzisiaj mocno spała". Przyszło jej do głowy jedno z możliwych znaczeń i zerwała się, wyciągając ręce, jakby chciała odepchnąć od siebie takie przypuszczenie. Chyba napięcie ostatnich tygodni pokręciło jej w głowie, że w ogóle pomyślała o czymś tak makabrycznym! Przygotowała się do snu, mając nadzieję, że ten wyleczy ją z chorych pomysłów, ale w ciemnościach tamto przypuszczenie zaczęło narastać i powiększać się niczym jakiś monstrualny grzyb. Megan nie miała żadnego powodu, żeby targnąć się na własne życie, a i wszelkie powody po temu, aby chcieć żyć, ale brak rozsądku jest przecież istotą szaleństwa. Cóż Jane mogła wiedzieć o rodzinie Megan lub ukrytych lękach bratowej?

Panna Mandeville zdawała sobie sprawę, że zachowuje się dziwacznie, ale nie mogła przestać o tym myśleć. Wierciła się i przewracała z boku na bok, jak jej się wydawało, godzinami, aż w końcu się poddała. Pójdzie zobaczyć, co z Megan. Rano będzie się czuła jak idiotka, lecz wszystko lepsze niż leżeć tak w ciemności i wyobrażać sobie nie wiadomo jakie okropności.

Noc była gorąca i duszna. Jane nie zawracała sobie głowy szlafrokiem ani pantoflami, tylko ruszyła do drzwi. Znała każdy cal korytarza, więc szła pewnym krokiem i już miała skręcić na półpiętro, gdy usłyszała dźwięk, który kazał jej się cofnąć. Dochodził z korytarza, w którym znajdował się pokój Megan. Po chwili zabłysło słabe światełko. Jane nie była przesądna, ale doprowadziła się do takiego stanu, że niemal spodziewała się ujrzeć jakieś duchy Grayhaven - Roba Romera, straconego za zdradę kraju przez Królową Dziewicę, niosącego pod pachą własną głowę, lub Białą Damę płaczącą krwawymi łzami. Nim zdołała naprawdę się przestraszyć, świeca i trzymająca ją postać pojawiły się w jej polu widzenia i zniknęły na schodach. Była to Megan, kompletnie ubrana, w ciemnej, obcisłej sukni i ze starannie upiętymi włosami.

Ulga, zdziwienie i ponowny strach opanowały Jane, gdy usłyszała szczęk zasuw i łańcuchów przy drzwiach wejściowych. W domu było bardzo gorąco, może Megan też nie mogła zasnąć. Wszystko jedno... Jane wróciła do swego pokoju. Wciągnęła luźną suknię, wsunęła na nogi pantofle na płaskim obcasie i w chwilę potem zbiegła po schodach, a następnie wyszła przed dom.

Blady księżyc dawał niewiele światła i dopiero po kilku minutach mogła być pewna, że ani na trawniku, ani na żwirowym podjeździe przed domem nie majaczy żadna ludzka postać. Megan musiała zatem udać się do ogrodu, ale Jane nie miała pojęcia, czemu wobec tego bratowa wychodziła frontowymi drzwiami. Nie poszła jednak do ogrodu. Kiedy Jane dotarła do jego zachodniego skraju, zobaczyła ciemną postać posuwającą się szybko w kierunku kamiennego murku graniczącego z południowym krańcem parku. Wzgórze było tam dość strome, a u jego stóp, pod murem płynął strumyk, który wypełniał fosę w czasach, gdy Grayhaven było warownym zamkiem. Smukła, ciemna sylwetka znikła w cieniu muru i więcej się nie pojawiła.

Jane zaczęła biec. W tej części muru znajdowała się furtka i Megan musiała przez nią przejść, a jak się już znajdzie na zboczu wzgórza, trudno ją będzie dostrzec. Wysokie chwasty, krzaki i drzewa tworzyły mozaikę cienia i światła, w której mógłby się skryć cały oddział piechoty. Megan wciąż szła. Po jej pewnym kroku widać było, że zmierza w określonym celu, ale na wzgórzach rósł tylko dziki, gęsty las.

Furtka okazała się niezamknięta, prawdopodobnie Megan tak ją zostawiła. Struga podczas suszy zamieniła się w ledwo widoczny strumyczek, który nie stanowił przeszkody nawet dla kobiety w cienkich pantofelkach i długiej sukni. Ale czy bratowa przeszła na drugą stronę? Jane chciała już szukać odcisków stóp, gdy zauważyła jakiś ruch nad sobą. Przeskoczyła strumyczek i zaczęła iść w górę. Wiedziała, że potrafiłaby z łatwością dogonić Megan, gdyż dobrze znała ten teren, a w swej luźnej sukni, bez halek i fiszbinów, była sprawna jak chłopak. Jednak trzymała się wciąż tylko tak blisko, by nie stracić z oczu postaci przed sobą. Przyszło jej do głowy, że Megan mogła spacerować we śnie. Zbudzenie lunatyka może spowodować atak histerii albo coś gorszego.

Wkrótce Jane weszła na wąską dróżkę. Drzewa wokół niej stopniowo gęstniały, potknęła się nawet o wystający korzeń, ale przeważnie ścieżka była zadziwiająco wyraźna. Straciła Megan z oczu, wiedziała jednak, że bratowa nie mogła zejść na bok, gdyż gęste chaszcze i powyginane gałęzie tworzyły ścianę nie do przebycia. Noc wypełniła się delikatnym skrzypieniem i szelestami, jakby stare buki poruszały korzeniami albo nachylały się, szepcząc coś do sąsiadów.

W końcu zobaczyła przed sobą blask księżyca, rozjaśniający jakąś polanę. Zatrzymała się; teraz sobie przypominała! Wiedziała, gdzie jest. Wiedziała, dlaczego ścieżka była taka wydeptana, i rozumiała, czemu Megan tu przyszła. Przystając po każdym kroku, jakby dalej czekało ją coś okropnego, Jane podeszła na skraj polanki.

Była tu kiedyś. Kiedy to mogło być? Nie miała czasu ani potrzeby, żeby to pamiętać, a jednak wspomnienie powróciło tak wyraźnie, że stanął jej przed oczami jasny obraz sprzed ośmiu czy dziewięciu lat.

Był wtedy wiosenny dzień, słoneczny i ciepły, a po wyjściu z ciemnego lasu zrobiło się oślepiająco jasno. Stare jak świat dęby i poskręcane gałązki ciernistych krzewów tworzyły żywą ścianę wokół tej polany. Kwitły głogi, a pod drzewami bieliły się na delikatnych łodyżkach konwalie. Szmaragdowa trawa wydawała się równa i gładka jak przystrzyżony trawnik. Spod stosu kamieni wypływało czyściutkie źródełko... A zwierzęta... Łania z małym cętkowanym jelonkiem, brązowy zając gryzący trawkę, duży rudy lis, wiewiórki... Łania spojrzała w jej kierunku i pasła się dalej, niespłoszona. Inne zwierzęta nawet się nie poruszyły.

Teraz nie było kwiatów, a wyraźne w dziennym świetle kolory nabrały szarych i czarnych odcieni. Jednak trawa pozostała soczysta i gęsta, strumyk dalej szemrał na kamieniach, a po przeciwnej stronie polanki znajdował się duży kamień, który Jane pamiętała. Był wysokości mężczyzny i na samym dole miał okrągły otwór. Megan uklękła przed nim, potem zaś na czworakach wsunęła się do środka.

Część umysłu Jane, rozsądna i logiczna, uznała ten akt za groteskowy i godny pożałowania. Druga część, wywodząca się z głębin podświadomości uznała ów rytuał za uzasadniony.

Megan wyszła po drugiej stronie kamienia, ale podnosząc się, zahaczyła stopą o suknię i mruknęła coś niecierpliwie. Wtedy zobaczyła Jane. Wstała, otrzepała się i podeszła do niej.

- Lizzie mi powiedziała - oznajmiła spokojnie. - Kobiety przychodzą tu z całej parafii. A nawet dalej.

- Wiem. Nazywają go Kamieniem Tomana. Wierzą... - Jane nie dokończyła zdania.

- Tak, właśnie o to chodzi, nie rozumiesz? Wierzą.

- Och, kochanie...

- Czy powiesz Edmundowi?

- Nie, Megan.

- Próbowałam wszystkiego - bratowa mówiła chłodnym głosem, jakby z oddali. - Ty tego nie rozumiesz, Jane. Jesteś miła i kochająca, ale nie rozumiesz. - Wykonała dziwny gest, wskazując ręką kamień i polanę.

- Musimy wracać - powiedziała Jane takim tonem, jakby zwracała się do dziecka. - Jest bardzo późno.

- Tak, oczywiście.

Ścieżka była tak wąska, że nie mogły iść obok siebie. Jane szła za Megan, trzymając ją za ramię. Zacisnęła zęby tak mocno, że aż bolała ją szczęka. Bała się, że jeśli rozluźni choć jeden mięsień, będzie się trzęsła.

Kamień Tomana odwiedzany był przez bezpłodne kobiety. Jane mogła zaakceptować nagły przypływ wiary Megan w przesądy - desperackie oczekiwania powodowały desperackie czyny - przeraził ją jednak nieziemski spokój bratowej. Gdy wyszły z zalesionej części i zaczęły wspinać się na wzgórze, Megan powiedziała nagle:

- Mam nadzieję, że mną nie pogardzasz, Jane. Wiem, że to głupie, ale nikomu nie może zaszkodzić.

Głos miała tak normalny, a jej uwaga była tak rozsądna, że Jane nie mogła uwierzyć w tę zmianę. Odważyła się odezwać:

- Nie sądzisz chyba, że...

- Stary kamień z dziurą w środku pomoże mi w poczęciu? - Megan się zaśmiała. - To prawie jak rzucanie soli przez lewe ramię.

- Ja tak robię - przyznała się Jane.

- Wiem. - Megan przytuliła ją serdecznie. - Pewnie uważałaś, że coś knuję, wykradając się po nocy jak włamywacz. Jakim cudem mnie zobaczyłaś?

Omawiały dalej ten temat, schodząc ze wzgórza. Megan była już sobą, śmiała się z własnej naiwności i żartowała, co powiedziałby Edmund, gdyby się dowiedział o jej eskapadzie. Jane się uspokoiła. Jeśli po owym szalonym przedsięwzięciu Megan lepiej się poczuła, a widać było, że tak, po cóż miałaby jej to wszystko obrzydzać? Nie mogła jednak pozbyć się wrażenia, iż wydarzyło się coś istotnego i że nie były same na oświetlonej księżycem polanie, gdy Megan składała hołd kamieniowi.


Rozdział trzeci

I

Gdy tylko minął okres kwarantanny, Jane wypadła z domu. Nie pytała Edmunda o pozwolenie, bo bała się, że wymyśli jakąś nową przeszkodę. Powiedział tydzień i dała mu tydzień.

Stajenny nie sprzeciwiał się, gdy poprosiła o osiodłanie ulubionego konia - spokojnej, szarej klaczy: „takie tępe, powolne zwierzę, jakie moim zdaniem ci się spodoba, Jane". Podobnie jak jej pani, Molly nie lubiła gwałtownych ruchów, ale tego ranka ruszyła żwawo, jakby i ją znudziły tygodnie bezczynności.

Kiedy dotarły do bramy parku, Jane zauważyła jakąś budowę. Człowiek nadzorujący robotników zdjął czapkę i podszedł, gdy ściągnęła wodze.

- Co się tu dzieje, Hal? - spytała, rozpoznając jednego z dzierżawców.

- Nowa stróżówka, panienko Jane.

Stary domek był w ruinie od lat. Za czasów jej ojca brama pozostawała zawsze otwarta, a papa nie odczuwał potrzeby zatrudniania odźwiernego.

- Rozumiem - odpowiedziała. - Więc proszę, otwórz mi, Hal. Zawahał się, patrząc wszędzie dookoła, ale nie na nią.

- Czy panienka jedzie do miasteczka?

- Tak. Czy mam coś od ciebie przekazać?

- Nie, panienko, dziękuję...

Zwykle Jane czekałaby cierpliwie, aż Hal się namyśli, czy coś powiedzieć. Teraz jednak gnała ją świeżo odzyskana wolność, więc po chwili rzuciła niecierpliwie:

- No więc...

Hal wzruszył ramionami i otworzył bramę.

Znalazłszy się z drugiej strony, Jane rozejrzała się dookoła, chłonąc wzrokiem znany krajobraz, jakby to były nie wiadomo jak egzotyczne widoki. Popędziła Molly kłusem, co stanowiło najwyższe osiągnięcie statecznej matrony, i po chwili ukazały się przed nimi pierwsze domki. Jane puściła wodze i klacz się zatrzymała. Panna Mandeville poczuła się jak bohater baśni, którego zabrała wróżka, a kiedy powrócił, okazało się, że w jego świecie minęło sto lat. Nie chodziło nawet o zmiany fizyczne, których oczywiście dokonywały czas i pogoda, lecz o atmosferę. Nad uliczką zawisła śmiertelna cisza. Jednocześnie Jane dostrzegła zbyt wielu ludzi, zwłaszcza mężczyzn, którzy o tej porze powinni być w pracy. W milczeniu siedzieli na schodkach lub opierali się o płoty. Niektórych z nich poznała: Joe Barlow, Tom Moxon, Charlie Garnet - Charlie był jednym z ich najlepszych tkaczy. Gdy zobaczył, że mu się przygląda, wszedł do domu i zamknął drzwi. Kilku innych także oddaliło się w milczeniu, a ci, którzy pozostali, patrzyli na nią tępym wzrokiem.

W pierwszym odruchu Jane chciała iść za Charliem i spytać, co mu jest. Ale powstrzymały ją spojrzenia pozostałych. Nigdy jeszcze z czymś takim się nie spotkała i nie wiedziała, jak się zachować. Ściągnęła wodze i popędziła Molly.

Stara dzielnica wydawała się niezmieniona, poza oczywistymi śladami suszy i upału. Nie zmienił się również sklepik pani Miggs, a ona sama siedziała na swym starym stołku, robiąc na drutach jakby ciągle ten sam jasnoniebieski pasek dzianiny. Słysząc dźwięk sklepowego dzwonka, podniosła głowę. Wytrzeszczone oczy i otwarte usta tworzyły zgrabne kółeczka, wyrażające najwyższe zaskoczenie.

- Nie dziwię się, że się tak pani przeraziła - powiedziała z uśmiechem Jane. - Ale zapewniam panią, że to nie brak chęci z mojej strony spowodował, iż tak dawno mnie tu nie było. Cieszę się, że widzę panią w dobrym zdrowiu. A jak się ma babcia Miggs? Pewnie jest teraz we własnym domu?

Pani Miggs odpowiedziała, że teściowa rzeczywiście mieszka u siebie, dzięki Bogu, i że przeżyła z czystej złośliwości, chociaż zaraza powaliła tylu młodych i kochanych. Oparłszy się o ladę, Jane nastawiła się na dłuższą pogawędkę, jak to zwykle bywało, z panią Miggs. Wkrótce jednak zdała sobie sprawę z tego, że jej rozmówczyni cierpi na tę samą dolegliwość, co robotnicy z fabryki. Jej odpowiedzi były zwięzłe i co chwilę spoglądała na drzwi. W końcu powiedziała, że chyba będzie padać i czy panna Jane życzy sobie coś konkretnego?

Panna Jane, nieco zmieszana, wymieniła kilka artykułów, które pani Miggs znalazła z zadziwiającą prędkością, równie dla niej nietypową, jak gorliwa pomoc w szukaniu owych rzeczy. Jane zwlekała, grzebiąc w stosach towarów i obserwując rosnące zdenerwowanie właścicielki. Nikt nie wszedł do sklepu i to również było dziwne. Wiedziała, że na próżno prosiłaby o wyjaśnienie. Pani Miggs mogła być „obca", ale zachowywała się równie powściągliwie jak reszta mieszkańców. Jeśli miała cokolwiek do powiedzenia, powiedziałaby - jeśli zaś chciała milczeć, nikt jej nie skłoni do mówienia.

W końcu Jane zrezygnowała. Zapłaciła za zakupy, prosząc, żeby je dostarczono do Grayhaven i wyszła ze sklepu. Zamiast wrócić do domu pojechała dalej uliczką. Miała przy sobie drobną sumę pieniędzy, którą chciała dać pastorowi na potrzeby najuboższych. Może pan Higgins wyjaśni jej owe zmiany.

St. Arca nie była właściwie miasteczkiem targowym. Większość rolników wolała sprzedawać swe produkty w miejscowości Northgate. Prawdopodobnie odbywał się tu kiedyś cotygodniowy targ, gdyż inaczej skąd wzięłaby się nazwa placu, ale handel chyba nigdy nie mógł być zbyt duży, bo sam plac był niewielki i wyglądał raczej na szersze rozwidlenie dróg. Największy budynek - gospoda, skromna i bardzo stara, sprawiała wrażenie, jakby wyrosła niczym grzyb, a nie została zbudowana ludzkimi rękoma. Jak wszystkie stare budynki, w miarę upływu lat osiadła tak, że nie było ani jednej prostej linii, ani prostego kąta w pobielonej fasadzie, a herb, upamiętniający dawno zapomnianego monarchę, wyblakł do tego stopnia, że można się było na nim doszukać tylko zarysu koronowanej głowy.

Przed gospodą zebrał się tłumek, sięgający aż na placyk. W większości byli to mężczyźni, ci, których Jane widziała w osiedlu fabrycznym. Czy czekali na to właśnie wydarzenie? Gdy podjechała bliżej, usłyszała głos wygłaszający jakąś mowę. Przemawiający stał na skrzynce, ale mimo tego podwyższenia jego siwawa, rozczochrana czupryna była ledwo widoczna ponad głowami tłumu. Jego głos jednak kontrastował z mizerną posturą; donośny i metaliczny pozwalał się słyszeć z daleka.

- Czy zgadzacie się na niesprawiedliwość, bracia? Czy pozwolicie, by stopa tyrana wgniatała was w ziemię? Prosicie o chleb, a dają wam kamień! Czy jesteście kundlami, płaszczącymi się pod batem, czy wolno urodzonymi Anglikami, którzy nie boją się walczyć o własne prawa?

Pierwszy zauważył Jane właściciel gospody, który stał oparty o bramę, z rękami pod fartuchem. Z pewnym zawstydzeniem podszedł do mówcy i chwycił go za ramię.

- No, dobra, już starczy. To nie sala przemówień.

Gdy tłum zdał sobie sprawę z obecności panny Mandeville, rozległ się coraz głośniejszy pomruk. Niektórzy ze słuchaczy odeszli na bok, wsuwając mocniej na oczy czapki, jakby nie chcieli zostać rozpoznani. Inni kręcili się niepewnie, a w końcu rozstąpili się na boki, odsłaniając człowieka na podwyższeniu.

Przyszły jej do głowy słowa „karzeł" i „garbus", ale szybko je odrzuciła - mężczyzna nie był ani jednym, ani drugim, gdyż tylko kończyny miał lekko zniekształcone, zapewne na skutek jakiejś choroby. Z wąskich ramion wyrastała głowa tak szlachetna i władcza, jak Cezara albo Pompejusza. Przenikliwe jastrzębie oczy wpatrywały się w Jane, a pięknie wyrzeźbione usta wykrzywił grymas nienawiści. Nigdy w życiu nie widziała tego człowieka.

Karczmarz przezornie znikł. Tłum falował jak pole zboża na silnym wietrze. Nagle gdzieś z pierwszych rzędów słuchaczy wysunęła się czyjaś dłoń i pociągnęła mówcę za rękaw. Ten spojrzał ze złością na przeszkadzającego, ukrytego przed wzrokiem Jane, i chyba sprzeczał się z nim przez chwilę, po czym wzruszył ramionami i zszedł z zaimprowizowanej mównicy. Tłum zaczął się rozchodzić, część ludzi w jedną, część w drugą stronę, omijając pannę Mandeville szerokim łukiem. Jeden tylko człowiek zbliżył się do niej i ujął Molly za uzdę.

W pierwszej chwili go nie poznała. Przedtem był zawsze wygolony, teraz ciemna broda i bokobrody zupełnie go odmieniły, a wciągnięta na czoło czapka przysłaniała mu oczy. Nim zdążyła zaprotestować przeciwko tej śmiałości, odezwał się, a ten głos rozpoznała natychmiast.

- Panno Jane, to nie miejsce dla pani. Niech pani prędko stąd odjedzie.

- Sam! - Położył palec na ustach, więc zaraz zniżyła głos. - Och, Sam, tak się cieszę... Gdzie się podziewałeś? Dlaczego zniknąłeś, nic mi nie mówiąc? Co tu się, na miłość boską, dzieje? Czy wszyscy poszaleli?

Zawrócił konia i prowadził go z powrotem w kierunku, z którego przyjechała. Zachichotał.

- Nie zmieniła się pani, panno Jane. Wciąż pani zadaje pytania tak szybko, że człowiek nie nadąży odpowiadać.

- Bo chcę spytać o tyle rzeczy...

- A ja odpowiem, ale nie tutaj. Niech pani patrzy na mnie z wyrzutem i przestanie się uśmiechać. Wszędzie są szpiedzy i łamistrajki.

- Łamistrajki?

- Niech pani lepiej wraca do sklepu. Będzie pani mogła odpocząć i napić się herbaty, po tym jak się pani najadła strachu po zaczepce jakiegoś obcego. Przyjdę tam.

Ani razu nie podniósł wzroku. Teraz też tylko klepnął konia po zadzie i odszedł. Zamiast ruszyć szybciej, klacz spojrzała na mężczyznę z wyrzutem. Poznała Sama natychmiast i nie spodziewała się takiego traktowania z jego strony. Gdy Jane dotarła do sklepu, pani Miggs stała w drzwiach.

- Niech mi Bóg wybaczy, panienko, żem panienki nie ostrzegła...

- Nie ma się czym martwić, pani Miggs. - Weszła za nią do środka. - Mam się tu spotkać...

- Cii... - Właścicielka wskazała na zaplecze.

Jane weszła za portierę do saloniku. Był równie zagracony jak sklep, ale porządniejszy. Sam czekał już na nią. Stał przy ścianie, obok tylnego wejścia, żeby nie było go widać przez okno.

- Jeśli ktoś wejdzie do sklepu, będzie pani odpoczywała sama - powiedział, przysuwając jej krzesło. - Ja wyjdę od tyłu i nie widziała pani ani mnie, ani nikogo innego.

- Zaraz zacznę krzyczeć ze zdenerwowania - powiedziała Jane, urażona. - Co się wam wszystkim stało? Nawet pani Miggs zachowuje się jak konspiratorka.

- Proszę pozwolić mi mówić, panno Jane. - Sam uśmiechał się lekko. - Nie mamy wiele czasu, a jest dużo do wyjaśnienia. Odcięła się pani od nas...

- Nie z własnej woli, Sam.

- Wiem o tym. Ale inni nie są tego pewni. Wyjechałem tak szybko, bo... głównie dlatego, że pan Mandeville uwziął się na mnie i wiedziałem, że nie pozostanę już długo na swoim miejscu. Wtedy, we dworze, kiedy tak ostro się do mnie odezwał nie pierwszy raz, odpowiedziałem mu nie tak, jak by sobie życzył. Może ma też inne powody, ale ten jeden by mu wystarczył. Pracowałem w Birmingham i tam poznałem Jacksona, tego, co pani go słyszała. On jest związkowcem, panno Jane, i ja też, choć nie zgadzam się ze wszystkimi jego poglądami. Gwałtowny człowiek z tego Jacksona i gdyby pani znała jego historię, zrozumiałaby pani dlaczego. Ja nigdy bym się nie posunął aż tak daleko, jak on chce. Ale bez związków nie mamy szans.

- Ojciec nigdy nie pochwalał związków.

- Może za jego czasów nie było takiej potrzeby. Ale stare metody to nie zawsze dobre metody, Jane, a czasy się zmieniają.

Nie zauważyła nawet, że zwrócił się do niej po imieniu, gdyż zabrzmiało to zupełnie naturalnie.

- Więc pan Jackson podburza naszych ludzi? Do czego? Do strajku?

- Musi do tego dojść, jeżeli twój brat będzie dalej postępował tak, jak zaczął. Och nie, nie łamie prawa. Ono reguluje godziny pracy, ale nie płacę. Jeżeli pan Edmund obniża pensje, a podwyższa czynsze, ludzie nie mogą nic zrobić, tylko się zgadzać. Mają tu domy i rodziny, a nie uskładali żadnych oszczędności, żeby przenieść się gdzie indziej. I jeszcze sprawa dzieci. Twój ojciec nie przyjąłby dzieci poniżej trzynastu lat, ale prawo mówi dziewięć, więc co znaczy rok, dwa więcej czy mniej? Mniej zarabiają, bo nie mają wprawy, więc wyrzuca się dorosłych, żeby zaoszczędzić na pensjach. Kiedy wybuchła cholera i niektórzy z robotników byli zbyt chorzy, żeby pracować, pan Mandeville sprowadził ludzi z Birmingham i okolic i wpakował po dziesięciu do jednego pokoju w tych domkach, co je pobudował koło stacji. To przeważnie nasi są teraz bez pracy. Mężczyźnie serce pęka, jak siedzi w domu przy piecu, a żona i dzieci muszą harować. Grodzenie przyszło w tym samym czasie i jeszcze pogorszyło sprawę, bo ci, co stracili pracę w fabryce, nie mieli gdzie znaleźć roboty. To beczka z prochem, Jane, a Jackson może ją podpalić.

- Trzeba coś zrobić - powiedziała. Ani przez chwilę nie wątpiła w słowa Sama i jego ocenę sytuacji.

- Nic nie możesz zrobić. Wiem, w jakiej jesteś sytuacji. Mało nie oszalałem, kiedy próbowałem się z tobą skontaktować, żeby cię ostrzec...

- Przed czym? Nie wierzę, że któryś z naszych ludzi mógłby nam zrobić jakąś krzywdę.

- Nie, żaden z nich z osobna na pewno nie. Ale tłum to coś innego, zupełnie innego niż każdy oddzielnie. Kiedy ludzie mają kłopoty, szukają winnego. Czytałem kiedyś takie określenie...

- Kozioł ofiarny? - Tak. I jeszcze jedno...

Przerwał mu dzwonek u wejścia do sklepu; Jane usłyszała męski głos. Nie znała go, ale Sam zapewne tak, gdyż tylne drzwi otwarły się i zamknęły bezszelestnie i już go nie było.

- Panno Mandeville?

Jane rozejrzała się dookoła. Nigdy przedtem nie widziała mężczyzny stojącego w progu. Czerwonawe włosy i bokobrody okalały bladą, nalaną twarz ze śladami po ospie.

- Słucham? - spytała.

- Nie zna mnie pani, jestem Ballantine, jeden z majstrów w fabryce. Widziałem panią koło gospody i teraz odważyłem się sprawdzić, czy z panią wszystko w porządku.

Jane zastanawiała się, dlaczego miałoby nie być w porządku, ale przypomniała sobie ostrzeżenia Sama.

- Troszkę się przestraszyłam - odpowiedziała płaczliwym tonem. - Ten człowiek, ten ordynus, który przytrzymał mojego konia...

- Czy mówił coś, panienko? Był niegrzeczny albo groził? - Nie, tylko zachowywał się tak bezczelnie. Ale już mi lepiej.

Chyba pojadę do domu.

- Tak, panienko, chyba tak będzie lepiej. Cofnął się z szacunkiem, żeby ją przepuścić.

Jane zmusiła Molly do takiego tempa, do jakiego powolne zwierzę nie było przyzwyczajone. Po opuszczeniu miasteczka rozglądała się niespokojnie na wszystkie strony i podskakiwała przy każdym szeleście liści. Świat przewrócił się do góry nogami, a ona wraz z nim. Wyobrażała sobie wszędzie wkoło zasadzki, w znanych, bezpiecznych miejscach, bawiła się w konspiratora z obcą sobie chytrością. Ballantine mógł być po prostu tym, za kogo chciał uchodzić: oddanym pracownikiem, zatroskanym o jej bezpieczeństwo. Ale mógł też być, jak to Sam powiedział... szpiegiem i łamistrajkiem. Domyślała się, co to znaczy, choć nie wiedziała na pewno. W tym zwariowanym nowym świecie nic nie było już takie jak dawniej. Jak w starych legendach, w których zaczarowane zwierzęta i księżniczki zmieniały się nagle w zupełnie inne postacie.

Nie mogła rozmawiać z Edmundem o groźbie strajku. Straciła umiejętność przekonywania brata o czymkolwiek, o ile w ogóle ją miała. Poza tym nie mogła ujawnić posiadanych informacji, nie zdradzając, od kogo je zdobyła. Jestem równie zła jak inni, pomyślała. Żeby żyć w tym świecie, muszę także zmienić postać.

Przyszło jej do głowy, jako jedyne rozwiązanie, że powinna porozumieć się z panem Trumbullem. Może nie warto, ale co szkodzi spróbować. Gdy tylko weszła do pokoju, napisała list i położyła na stole w holu, wraz z inną wychodzącą pocztą.

Zachowanie Edmunda przy kolacji wskazywało na to, że jest czymś wzburzony, ale nie mówił nic przy Megan, tylko zaczekał, aż po posiłku mógł wziąć Jane na bok.

- Słyszałem, że byłaś dzisiaj w miasteczku.

A więc Ballantine był szpiegiem! Jane odpowiedziała:

- Tak, byłam. Mogłeś mnie ostrzec, Edmundzie.

- O niebezpieczeństwie bezczelnych spojrzeń i obelg z ust nieokrzesanych prostaków? Masz raczej dziwne gusta, Jane, więc sądziłem, że lubisz takie rzeczy.

Najwyraźniej nie przyszło mu do głowy, że jakieś autentyczne niebezpieczeństwo mogłoby zagrozić jemu samemu lub czemukolwiek i komukolwiek z jego otoczenia. Jane była skłonna zgodzić się z Edmundem. Aluzje Sama na temat reakcji tłumu niewiele ją obeszły. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby się bać ludzi, których znała całe życie.

- To było bardzo niemiłe - wyszeptała.

- Jeśli takie rzeczy ci przeszkadzają, możesz ich łatwo uniknąć, nie jeżdżąc tam więcej. Ja nigdy tego nie robię. Nie ma tam nic ciekawego dla ludzi na naszym poziomie.

- Może masz rację - odpowiedziała potulnie nowa Jane, sądząc, że dzięki temu Edmund zostawi ją w spokoju, ale on spytał od niechcenia:

- Czy dobrze słyszałem, że jakiś bezczelny typ odezwał się do ciebie i przytrzymał twojego konia? Nie mogę czegoś takiego tolerować. Jak on wyglądał?

- Miał czarną brodę i bokobrody - odpowiedziała ochoczo. - Potężny, wysoki, byle jak ubrany, w niebieskie spodnie i kraciastą kurtkę, z szalikiem obwiązanym dookoła szyi.

- A jaki miał głos?

- Nic nie mówił. Wyglądało na to, że się zawstydził i w ogóle na mnie nie patrzył. Może tylko chciał mnie wyprowadzić, żeby mi się nic nie stało.

- Nie było przecież żadnego niebezpieczeństwa - odparł poirytowany Edmund. - Cóż za impertynencja, żeby się do ciebie zbliżać! Muszę go odnaleźć. To jeden z agitatorów związkowych, podżegacz. Nie będę ich tolerował w okolicy.

Jane nic nie odpowiedziała, a jej milczenie zaniepokoiło Edmunda. Popatrzył na nią uważnie i dodał:

- Ojciec nie uznawał związków, wiesz o tym.

- Wiem. Edmundzie...

- Słucham?

- Boję się. Otaczają nas gniew, niechęć, a nawet wręcz nienawiść...

- Czego się boisz? Nie mogą nic zrobić prócz narzekania. Mam nadzieję, że nie będziesz się dzieliła tymi bezpodstawnymi obawami z Megan. Nie chcę jej denerwować.

- Tak, jak bym ja chciała!

- Aha, i jeszcze coś... - Edmund sięgnął do kieszeni i wyjął list. - Nie ma sensu, żebyś pisała do pana Trumbulla. Wyjechał za granicę i nie będzie go całe lato.

- Jak śmiesz kontrolować moją korespondencję! - Jane wyrwała mu list.

- Tak się złożyło, że zobaczyłem kopertę na stole i pomyślałem, że zaoszczędzę ci czasu - padła chłodna odpowiedź. - Ale nie dziwię się, że jesteś dla mnie niesprawiedliwa, Jane. Weszło ci to już w nawyk.

Jane zbadała list i stwierdziła, że jej pieczęć została nienaruszona. Może rzeczywiście była niesprawiedliwa. Nic już nie wydawało się proste, każdy fakt miał dziesięć możliwych interpretacji.

Z ponurą miną poszła do salonu za Edmundem, przygotowana na kolejny nudny wieczór. Wolałaby swój własny salonik, gdzie mogłaby zdjąć buty, zwinąć się na sofie i spokojnie poczytać. Edmund nie miał nic przeciwko jej lekturze, ale co chwila przerywał, żeby przeczytać fragment ze swej książki czy gazety. I oczekiwał reakcji.

Ten wieczór nie był inny, ale tym razem nie przeszkadzało jej, gdy przerywał, bo i tak nie mogła się skupić na czytaniu. Cały czas myślała o tym, co wydarzyło się w ciągu dnia, martwiła się o Sama, który wybrał ciemną i niebezpieczną drogę, o robotników, o Megan i o siebie, a nawet o brata... On również szedł własną drogą sam. Widziała jego samotną postać, wkraczającą coraz głębiej w cień i odpychającą pomocne dłonie.

Gdy Edmund w końcu odłożył gazetę, Megan spytała z nadzieją w głosie:

- Może trochę pogramy i pośpiewamy, kochany?

- Nie dzisiaj. Możesz iść spać, jeśli masz ochotę, ja muszę jeszcze popracować.

Zrobiła smutną minę.

- Tak ciężko pracujesz, kochany Edmundzie. Chciałabym ci jakoś pomóc.

- Dziękuję ci, Megan. Wiem, że było ci ostatnio trochę nudno w domu. Może urządzimy jakieś przyjęcie? Powiedzmy, za dwa tygodnie.

Stał już przy drzwiach i wyszedłby bez dalszych komentarzy, gdyby żona go nie zatrzymała.

- Kto... kogo chcesz zaprosić, Edmundzie?

- W sumie będzie dziesięć osób. Megan zacisnęła dłonie, gniotąc delikatną jedwabną chusteczkę, którą haftowała.

- Kto, Edmundzie?

- Nikt, kogo znasz. Oprócz Astleyów, oczywiście.

- Myślałam, że zerwałeś stosunki z tą wspaniałą parą! - wykrzyknęła Jane. - Powiedziałeś, że to fałszywi przyjaciele, hipokryci...

- Było to chwilowe nieporozumienie - odparł Edmund. - Doszedłem do wniosku, że się pomyliłem, a może mnie źle poinformowano.

Obrócił wzrok na Megan. Patrzyła na niego równie spokojnie, wyzwaniem odpowiadając na wyzwanie, oporem na oskarżenie.

- Nienawidzę ich obojga, jak wiesz - oświadczyła Jane. - Ale jeśli nalegasz...

- Nalegam! - wykrzyknął Edmund. - Dobry Boże, co za rodzina! Człowiek nie może być panem we własnym domu!

Megan kompletnie zniszczyła swoją robótkę, wpychając ją do torby.

- Chyba pójdę już się położyć. Dobranoc, droga Jane.

Gdy wyszła za mężem, Jane wtuliła się w fotel i objęła rękami skronie. Czuła się, jakby głowa jej spuchła do podwójnych rozmiarów i wprost pękała od sekretów, tajemnic, niebezpieczeństw i nierozwiązanych problemów. Ostatnie spięcie między Megan a Edmundem musiało mieć jakiś związek z lordem Henrym i jego siostrą, ale te znaczące spojrzenia i komentarze sugerowały coś poważniejszego niż zazdrość żony o dawną miłość małżonka. Za dużo tego, pomyślała Jane z rozpaczą, nie zniosę już więcej problemów!

Był jeszcze jeden, najbardziej istotny, ale nie miała nawet pojęcia o jego istnieniu. Nic dziwnego, że nie zauważyła w zachowaniu Sama pośpiechu, kiedy o tym mówił, gdyż przerwał mu dzwonek sklepowy. Ale nawet Freeman nie zdawał sobie sprawy - póki nie było już prawie za późno - że niebezpieczeństwo, którego się obawiał, będzie najważniejszym powodem nieszczęścia, jakie miało ich spotkać.


Rozdział czwarty .

I

W dniu przyjazdu gości Jane obudziła się wcześnie. Wyplątawszy się ze skłębionej pościeli, podeszła boso do okna i wyjrzała. Słońce dopiero zaczynało się pokazywać za wzgórzami, ale było już gorąco i duszno. Czy ten upał nigdy się nie skończy? Zboże musiało bardzo ucierpieć z powodu suszy, nastroje ludzi również. Czuła się tak zła i śpiąca, jakby w ogóle nie spała. Lord Henry i lady Georgina będą świetnym dodatkiem do skłóconej już rodziny. Wzdychając, zaczęła się przygotowywać do dzisiejszego przyjęcia.

Przed południem zaniosła Ta - chin do stajni, dokąd kotka została zesłana na czas pobytu lady Georginy. Jane ani przez moment nie wierzyła, że jej ulubienica pozostanie poza domem, ale w tej drobnej sprawie była skłonna usłuchać wyraźnego polecenia Edmunda. Pojawią się na pewno poważniejsze konflikty, których nie będzie mogła albo nie będzie chciała uniknąć.

Zresztą stajnia nie była żadną katorgą dla Ta - chin. Kotka spędzała tam wiele czasu, strasząc inne koty i obserwując konie i stajennych z lekkim pobłażaniem przedstawiciela wyższej rasy. Między nią a szarą klaczą Molly wytworzył się związek, który trudno było nazwać przyjaźnią, polegał bowiem na obojętności z jednej strony a pogardliwym wykorzystywaniu z drugiej. Szeroka zagroda Molly stanowiła bardzo wygodne i ciepłe legowisko dla kota.

Wychodząc, Jane ujrzała, że stajenny prowadzi dziarskiego białego ogiera bratowej. Poszła natychmiast na front domu, gdzie stała już Megan w stroju do konnej jazdy.

- Dokąd się wybierasz? - spytała.

- Pojeździć, oczywiście, a co myślałaś? - Megan wskazała na konia, którego właśnie przywiódł stajenny. Wskoczyła zgrabnie na siodło.

- Przecież goście niedługo się zjawią - zauważyła Jane.

- Wrócę przed nimi, lecz nie będę się martwić, jeśli mi się to nie uda. Muszę wyjeździć swój zły humor, Jane. Nie zatrzymuj mnie.

- Megan, zaczekaj...

Było już za późno. Popędziła galopem.

Może to nie taki zły pomysł, pomyślała Jane. Chciałaby tak pogalopować i wrócić dopiero po niedzieli. Miała zamiar ostrzec bratową, żeby unikała wioski, ale jakie to ma znaczenie? Megan prawdopodobnie nie zauważy rzeczy, które zmartwiły Jane, i nie rozpozna Sama, nawet gdyby go spotkała. Jane nie miała od niego żadnych wiadomości od czasu ich przypadkowego spotkania, a bała się sama rozpytywać. Miała nadzieję i wierzyła, że opuścił te strony. Obecna działalność mogła tylko przysporzyć mu kłopotów ze strony Edmunda.

Ponieważ nauczyła się oczekiwać wszystkiego, co najgorsze, nie zdziwiła się, gdy Astleyowie przybyli przed czasem. Minęło zaledwie pół godziny od wyjazdu Megan, kiedy usłyszała powóz. Z mieszanymi uczuciami pośpieszyła do brata, by ich powitać.

Ledwo wymieniono pierwsze uprzejmości, lady Georgina spytała:

- A gdzież jest pani Mandeville? Bardzo chciałabym ją ujrzeć w nowej roli. Jestem pewna, że radzi sobie doskonale.

- Pojechała na przejażdżkę - wyjaśniła Jane i dodała, widząc, że Edmund zmarszczył czoło. - Przyjechali państwo za wcześnie.

Lord Henry wybuchnął serdecznym śmiechem.

- Ma pani prawo zwrócić nam uwagę, panno Mandeville. Jedna z niewielu rzeczy, jakich nie mogę znieść, to goście, którzy zjawiają się wcześniej. To wszystko wina mojej siostry. Starała się zmienić moje złe przyzwyczajenia i chyba trochę przesadziła.

Edmund ponownie się zachmurzył.

- Jestem pewien, że Jane nie miała zamiaru...

- Zaraz państwa zaprowadzę do pokojów - przerwała mu. Niech ją szlag trafi, jeśli pozwoli, żeby ją tłumaczył!

- Krótki galop przed obiadem byłby bardzo na miejscu - zgodziła się łaskawie lady Georgina. - Wiesz, jak podziwiam twoją stajnię, Edmundzie. I może spotkamy panią Mandeville gdzieś w parku.

Jane przekazała gości Lizzie i poszła się przebrać. Nie została wprawdzie zaproszona na przejażdżkę, ale nie mogła pozwolić, aby bratowa sama stawiła czoło pierwszemu po ślubie spotkaniu z tą kobietą. Miała tylko nadzieję, że Megan dostrzeże ledwo skrywaną złośliwość w sposobie, w jaki lady Georgina mówiła „pani Mandeville".

Kiedy byli już na koniach, Edmund poprowadził ich w kierunku głównego wjazdu. Chciał się koniecznie pochwalić nowym domkiem odźwiernego, który ukończono w takim tempie, że Jane była pewna, iż został bardzo kiepsko zbudowany. Edmund natomiast był zachwycony, gdyż sam zaprojektował stróżówkę. Domek miał tyle miniaturowych wieżyczek i łamańców na dachu, że niewiele pozostało miejsca na właściwe mieszkanie. Zamierzał właśnie zwrócić uwagę gości na piękny styl budyneczku, ale pierwszy zauważył konia na drodze za bramą i powiedział:

- Tam jest.

Póki ogier nie wyszedł z cienia drzew, Jane nie widziała nic poza jasnym poruszającym się z wolna kształtem. Kiedy zaś dostrzegła Megan, natychmiast znalazła się na ziemi i biegła, nie mogąc sobie nawet przypomnieć, jak zsiadła z konia. Jasne włosy bratowej, teraz kompletnie potargane, oblepiały spoconą i pokrytą brudem twarz. Zgubiła kapelusz. Chociaż siedziała wyprostowana, trzymając głowę wysoko, nie miała wodzy w dłoniach. Trzymał je idący obok niej mężczyzna, który prowadził konia. On również był z gołą głową, a pęk czarnych włosów sterczał mu na niej jak chorągiewka. Edmund rozpoznał go natychmiast mimo brody.

- Co tu, u diabła, robisz? - zawołał ze złością.

- To publiczna droga, proszę pana - odpowiedział Sam. - Pani Mandeville miała niemiły wypadek i powinna...

- To ja decyduję, co moja żona powinna! - Edmund wyrwał mu wodze.

- Pewnie koń ją zrzucił - mruknęła lady Georgina. - To się zdarza... - „Ale nie mnie", sugerował jej ton.

- Nie ma czasu na dyskusje! - zawołała Jane. - Ona powinna natychmiast iść do łóżka. Edmundzie?

Miała nadzieję, że brat odjedzie wraz z pozostałymi, i będzie mogła zamienić słowo z Samem. Ale, podobnie jak ona, Edmund stwierdził, że Megan bardziej jest w szoku niż poturbowana, więc postanowił powiedzieć, co miał do powiedzenia.

- Freeman, wiem, co z ciebie za łajdak i nie chcę cię więcej widzieć na swoim terenie. Jeżeli jeszcze raz cię tu znajdę, każę cię zamknąć.

Sam z pewnością umiałby mu odpowiedzieć, ale spojrzawszy na Megan, zacisnął usta tak mocno, że zniknęły wśród brody.

Dla Jane owo spojrzenie, przelotne, a jednocześnie tak wiele mówiące, było jak otwarcie okna na świat, którego istnienia nawet nie podejrzewała. Miała tylko nadzieję, że inni tego nie zauważyli, choć nie podobał jej się uśmieszek lady Georginy, obserwującej wydarzenia z wysokości swego rumaka jak z loży teatralnej.

- Pójdę... proszę pana. - Ostatnim słowem Sam mało się nie zadławił, ale jakoś je z siebie wydusił. - Tylko powinien pan wiedzieć, co się wydarzyło. To było...

- Powiedziałem, żebyś się wynosił!

Atmosfera była tak napięta, że Jane bała się odezwać. Jednak władcze spojrzenie i gest dziedzica wywarły pożądany skutek. Po chwili wahania Sam odwrócił się i odszedł. Wiedziała, dlaczego tak łatwo zrezygnował, ale Edmund dumnie uniósł ramiona i uśmiechnął się, jak bokser, który właśnie znokautował przeciwnika.

- Tak właśnie trzeba postępować z motłochem - skomentował sytuację lord Henry tak głośno, żeby go było słychać z daleka. - Dobra robota, Mandeville.

- Możecie tu sobie stać i gadać, ile chcecie - oświadczyła Jane. - Daj mi wodze, Edmundzie, zamierzam położyć twoją żonę do łóżka.

Wydawało się, że dopiero teraz Megan zdała sobie sprawę z tego, co się działo.

- Nie muszę się kłaść do łóżka - powiedziała wyraźnie. - I nie spadłam z konia.

Jane udało się namówić tamtych, żeby kontynuowali przejażdżkę. Chciała porozmawiać z bratową sama, ale z drugiej strony wściekła była na Edmunda, że po grzecznościowej propozycji towarzyszenia żonie szybko się rozmyślił. Megan nie chciała się kłaść, ale zgodziła się, żeby Jane pomogła jej się przebrać z obcisłego, wymiętego stroju w coś wygodniejszego.

- Powinnam była cię ostrzec. - Jane miała wyrzuty sumienia. - Nie jesteśmy ostatnio popularni w miasteczku, ale nie spodziewałam się...

- Nie pojechałam tam, w każdym razie nie na plac. Chciałam przejechać przez fabryczne osiedle i wrócić do domu drogą przez most. Nie zrobiłam nic temu dziecku, Jane, naprawdę.

- O, do diabła! - zaniepokoiła się Jane. - Co się stało?

- W ogóle nie powinno znaleźć się na drodze - mówiła zdenerwowana Megan. - Cóż to za matka, żeby pozwolić takiemu maleństwu wychodzić samemu poza dom? Brudne, w szmatach, tak że nie rozpoznałam, czy to chłopiec czy dziewczynka. Hero szedł stępa i nawet nie dotknął dziecka, tylko ono się potknęło, upadło na ziemię i zaczęło wrzeszczeć. Już miałam zsiąść z konia, żeby sprawdzić, czy nic się nie stało, kiedy ludzie zaczęli wybiegać z domów, mężczyźni i kobiety, i nim się zorientowałam, co się dzieje, zaczęli krzyczeć i mnie przeklinać. Jakaś stara kobieta z włosami sterczącymi jak u rozzłoszczonego kota rzuciła czymś, chyba grudką błota, która trafiła Hero. Był już i tak zdenerwowany tym tłumem i krzykami, a ja, przerażona, straciłam nad nim panowanie... Jakaś kobieta upadła na ziemię, mam nadzieję, że nic jej się nie stało, tylko odskoczyła, żeby uniknąć stratowania, ale... - zaczynała opowiadanie opanowanym głosem, który teraz coraz bardziej się załamywał.

- To nie była twoja wina - powiedziała Jane. - W ogóle o tym nie myśl. Gdzie spotkałaś Sama?

- Zgubiłam kapelusz - mówiła Megan płaczliwym tonem - nie wiem gdzie. Pozwoliłam Hero biec, póki nie byliśmy już daleko, ale potem go zatrzymałam, bo zaczęło mi się robić słabo. Nie wiem, jak długo siedziałam w cieniu drzew, żeby złapać oddech i uspokoić nerwy... Nagle on się tam zjawił i już się więcej nie bałam, chociaż przez tę okropną brodę w pierwszej chwili go nie poznałam... Jane, dlaczego oni tak mnie nienawidzą? Nigdy nie zrobiłam im krzywdy. To nawet nie te krzyki i grudka błota tak mnie wystraszyły, tylko ich nienawiść.

- To nie ma nic wspólnego z tobą - stwierdziła Jane. - To fabryka, cholera, a nawet ten upał. Postaraj się o tym zapomnieć.

Kozioł ofiarny. Sam użył tego wyrażenia i teraz Jane rozumiała jego znaczenie albo wydawało jej się, że rozumie. Nie było jej winą, że wcześniej nie pojęła dokładnie ani tych słów, ani całego epizodu. Sam starał jej się to wyjaśnić dwa razy, ale mu przeszkodzono, zakładał jednak, że ona dowie się prawdy od Megan i dostrzeże w porę zagrożenie. Nie wziął pod uwagę kilku czynników. Po pierwsze, Megan nie zrozumiała, co do niej wołano, ponieważ zniekształcały to złość i lokalna wymowa. Poza tym nawet gdyby wiedziała, co znaczyły te słowa, nie zrozumiałaby ich sensu. Mogłaby to zrozumieć Jane, ale nawet ona nie oceniłaby należycie ich wagi. Była już zbyt daleko od świata, w którym takie pojęcia wciąż funkcjonowały, przekazywane z ojca na syna i z matki na córkę, może nieco już wyblakłe z upływem czasu, ale gotowe na nowo się rozpalić, gdy pojawi się świeża iskra.

Powiedziała więc tylko: „Postaraj się zapomnieć" i obiecała sobie, że musi spróbować przekonać Edmunda, choćby nawet miało być to bezcelowe. Może w końcu jednak zrozumie, że we własnym interesie powinien zmienić metody, które doprowadziły do takiego niezadowolenia. '

II

Wprawdzie w sobotę i niedzielę Jane nie miała okazji porozmawiać z bratem, ale nie były to tak zupełnie stracone dni, jak się obawiała. Po zabawianiu londyńskich nuworyszów i naukowców Edmund zwrócił uwagę na miejscową szlachtę. Tę grupę gości Jane znała lepiej. Pewnego dnia panowie wzięli broń i udali się na polowanie w towarzystwie lady Georginy, która upolowała więcej zwierząt niż którykolwiek z nich.

Jane miała nadzieję, że Edmund porozmawia z niektórymi z sąsiadów na temat kłopotów, jakie ma w fabryce. Choć nie wiedziała, o czym rozprawiali przy porto, gdy panie udały się do salonu, uznała, że chyba niewiele powiedział, prawdopodobnie dlatego, że nie lubił przyznawać się do takich problemów. Trochę mówiono o kłusownictwie i podobnym naruszaniu szlacheckich przywilejów. Ich najbliższy sąsiad, sir William Gilbert, przyznał się, że był zmuszony zatrudnić dodatkowych gajowych do pilnowania swych terenów.

- A może spróbować sideł na ludzi? - zaproponował lord Henry. Sir William spojrzał na niego z wyraźną niechęcią.

- Tak się składa, że prawo na to nie pozwala, wasza lordowska mość. Nie, nie, dobra chłosta, kiedy się złapie winnego, załatwia sprawę.

- Kłusują, bo potrzebują jedzenia - włączyła się Jane. - A jeśli zbiory będą takie marne, jak się spodziewam, po tym suchym lecie zimą zrobi się jeszcze gorzej. Chłosty i pułapki nie powstrzymają ojca, który widzi, jak dzieci płaczą z głodu.

- Jane jak zwykle moralizuje - zaśmiał się nerwowo Edmund.

- To właściwa rola pań. - Sir William stanął w jej obronie. - Co byśmy zrobili my, brutalni mężczyźni, gdyby damy nam nie przypominały o chrześcijańskich obowiązkach, co? Hm, tak. Racja, panno Jane. To rola pań, żeby zorganizować jakąś pomoc, prawda? Zupę. Dobrą, pożywną zupę. Pani tego dopilnuje. I pastor, co?

- Tak, oczywiście - powiedział ochoczo pan Higgins. - Jestem do usług panny Mandeville i innych pań.

Większość gości wyjechała we wtorek, ale Astleyowie zostali.

- Jak długo? - Chciała wiedzieć Jane, kiedy nareszcie mogła porozmawiać z bratem w cztery oczy.

- Jak długo będą chcieli. Jego lordowska mość pomaga mi w pewnych sprawach. Możesz opuścić dom, Jane, jeśli nie odpowiada ci ich towarzystwo.

- W jakich sprawach? - spytała, ale Edmund już wyszedł.

Uciekając się do takich metod, jak szpiegowanie i podsłuchiwanie na tyle, na ile pozwalało jej sumienie, Jane zdołała uzyskać pewne informacje. Edmund nie lubił nawet palcem ruszyć w swoich sprawach - wolał, żeby to ludzie przychodzili do niego. W ciągu ostatnich kilku dni przewinęło się przez ich dom sporo niecodziennych gości. Najczęściej przychodził pan Gorm, kierownik fabryki. Innych Jane nie znała. Niektórzy należeli do klasy, której instynktownie nie znosiła - ordynarni, tajemniczo wyglądający ludzie o twardym spojrzeniu. Był też młody oficer, którego insygnia wskazywały na fizyliera z Coventry.

Edmund rzeczywiście musiał dostrzec, że niebezpieczeństwo istnieje, ale nie doceniał stopnia owego zagrożenia i nie przypuszczał, że wypadki potoczą się tak szybko. Był tego wieczoru wraz z lordem Henrym i, oczywiście, lady Georginą, w pokoju bilardowym. Jane siedziała z Megan w salonie. Okna pozostawiono otwarte, gdyż letni wieczór był ciepły, ale nie słyszały kroków, ponieważ Jane czytała na głos. Pierwszym ostrzeżeniem, jakie otrzymali, było stanowcze walenie w drzwi.

Żaden przypadkowy gość nie pukałby w ten sposób. Hałas przywiódł wszystkich do holu, lord Henry przybiegł nawet z kijem bilardowym w dłoni. Wyciągnięta ręka Edmunda powstrzymała Jane przed otwarciem drzwi, do których już podbiegała. Musiała więc zaczekać, aż Barkens, kamerdyner, to zrobi.

Staruszek został wepchnięty z powrotem do środka, gdy młody człowiek gwałtownie wpadł do domu. Edmund krzyknął ze złością, a lord Henry zaśmiał się i zauważył:

- Boże, przecież to ów szlachetny wybawca! I cóż tym razem, młody Lochinvarze?

Jane prześlizgnęła się pod ręką Edmunda i podbiegła do przybysza.

- Co się dzieje, Sam? Coś ci się stało?

Miał na twarzy ślad zaschniętej krwi, prowadzący od czoła przez policzek. Potrząsnął głową, starając się złapać oddech, żeby móc coś powiedzieć. Jego pierś unosiła się i opadała jak u konia po zbyt wyczerpującym biegu, a przepocona koszula przylepiła się do ciała.

- Idą - wysapał. - Są niedaleko. Dwustu albo i więcej...

- Kto? Co? - chciała wiedzieć Jane. Edmund znał odpowiedź.

- Masz czelność tu przychodzić po tym, jak ich podburzyłeś do buntu, i udawać teraz przyjaciela? Masz tupet, Freeman, co? Nie jestem taki głupi, żeby dać się zwieść. Na miły Bóg, każę cię deportować albo jeszcze gorzej.

- Nie mnie - powiedział Sam, wolniej już oddychając. - Nie ma znaczenia, przyszedłem was ostrzec, że ona musi uciekać. To na nią polują, na pana oczywiście też, panie Mandeville, ale pan jest mężczyzną i sam to na siebie sprowadził... - Przerwał, bo nie wystarczyło mu oddechu.

Tym razem nikt nie odpowiedział. Patrzyli z niedowierzaniem na Megan, gdyż gest Sama nie pozostawiał wątpliwości, o kim mówił.

Była równie zdumiona, jak pozostali.

- Ja? To chyba jakaś pomyłka, Sam. Nie zrobiłam nic...

- Nie, oczywiście, że nie - odpowiedział niemal z jękiem. - Nic pani nie rozumie. Jane, czy ona ci nie opowiadała? On by tego nigdy nie osiągnął, wiesz, o kim mówię, Jane. Nie udałoby mu się ich tak podburzyć, gdyby nie ta druga sprawa. Nie tłumaczę ich, ale tyle się nacierpieli i tak się boją, że nie potrafią normalnie myśleć. To wszystko zaczęła babcia Miggs swoimi przekleństwami. To od czasu, gdy ona się pojawiła, zaczęły się kłopoty. Tamci też tak mówią, i uważają, że jeśli ona odejdzie albo zostanie zabrana...

- Boże drogi! - westchnęła z przerażeniem Jane.

Zaczynała pojmować. Zapomniane opowieści Lizzie z dzieciństwa, okrojone dla dziecięcych uszu, ale zachowujące elementy barbarzyństwa, które je stworzyło... Inni dalej nie rozumieli.

- O czym ty bredzisz? - dopytywał się Edmund. - No, Barkens, zawołaj lokajów. Najpierw chcę mieć tego drania pod kluczem, a potem zajmiemy się... - przerwał, gdy zorientował się, że nikt nie zwraca na niego uwagi.

Sam dalej mówił do Jane:

- Porozmawiam z nimi i myślę, że uda mi się ich cofnąć, jeżeli powiem, że jej tu nie ma. Zabierz ją stąd, Jane, chociaż na noc. Na miłość boską, śpiesz się, już tu są.

Jane zobaczyła ich przez otwarte drzwi: rozświetloną pochodniami ciemność, której towarzyszył zwierzęcy pomruk.

- Pędzę - powiedziała. - Sam, idź stąd. Nie możesz z nimi rozmawiać, bo wezmą cię za zdrajcę, jeśli cię tu zobaczą.

Zwróciła się do Megan, ale Edmund był szybszy.

- Nikt nie opuści tego domu - oświadczył. - Jane, czyś ty zwariowała? Zajmę się tą sprawą i nim...

Ale Sama już nie było. Widzieli puste drzwi i słyszeli pomruk zbliżającego się tłumu. Jane nie traciła czasu na spory, schwyciła Megan za rękę i pociągnęła na schody. Usłyszała jeszcze chłodny głos lady Georginy:

- Mamy tu trzy strzelby, Edmundzie, jeśli do tego dojdzie. Nie słyszała odpowiedzi brata. Nie zatrzymując się, ciągnęła

Megan do przejścia na tylne schody w zachodnim skrzydle. Wcale się nie bała. Krew w niej grała, dając poczucie siły i sprawności.

- Nie rozumiem - wykrztusiła Megan bez tchu.

- Ty nie, ale ja powinnam była rozumieć. Kto jednak mógł przypuszczać, żeby w dzisiejszych czasach... Śpiesz się, Megan.

W dół, ostatnimi schodami i korytarzem do wieży... Była to najkrótsza droga do stajni. Wkrótce Megan będzie bezpieczna na koniu. Potem prosto przez pola do głównej drogi i do Lydford Abbey, dworu sir Williama. Jane nie zdziwiła się ani nie przeraziła, gdy pojawił się przy nich jakiś ciemny kształt, który wychynął nagle z krzaków.

- Odprowadzę was - powiedział Sam - a potem wrócę.

- Tylko nie to! Jeżeli twoi byli przyjaciele cię nie zastrzelą, zrobi to Edmund. Posłał po posiłki, jak mi się wydaje.

Kiedy Jane zorientowała się, że stajnia i podwórko przed nią są zupełnie puste, przestraszyła się naprawdę. Jeśli ich służba - ludzie, których znała od dziecka - przyłączyła się do rozruchów, to świat naprawdę zwariował i nie ma czego się trzymać. Popatrzyła na mężczyznę obok siebie, który uśmiechem dodawał jej otuchy. Nie wszyscy ją zawiedli. Wśród tych ruchomych piasków są jeszcze skrawki pewnego gruntu.

Sam nie komentował ucieczki stajennych. Spodziewał się jej.

- Musimy działać szybko - powiedział, mocując się z drzwiami do pomieszczenia, w którym trzymano uprząż.

Megan przez jakiś czas się nie odzywała. Teraz powiedziała spokojnie:

- Przyprowadzę Hero - i poszła po niego.

Gdy Jane otwarła boks swej klaczy, usłyszała mruczenie, które po chwili uznała za powitanie.

- Lepiej się tam nie pokazuj - powiedziała, zdejmując kotkę z grzbietu Molly, którą zaczęła wyprowadzać. Zobaczyła, że Sam osiodłał już białego konia. - Ale to męskie siodło! - zaprotestowała.

- Więc będzie musiała jechać po męsku - padła odpowiedź i mężczyzna wrócił do siodlarni.

Wokół stajni nie było latarni w obawie przed zaprószeniem ognia, ale księżyc i gwiazdy dawały dość światła, żeby Jane mogła wszystko widzieć. Megan podniosła spódnice i halki, mocując się z tasiemkami, przytrzymującymi krynolinę. Nie wątpiła, że bratowa świetnie sobie poradzi na męskim siodle, gdyż jeździła konno doskonale, a jej spokój w obliczu niebezpieczeństwa był godny podziwu, ale... Jane chciałaby, żeby Megan coś powiedziała, bo zachowywała się jak maszyna, która wykonuje daną czynność tylko wtedy, gdy przesunie się odpowiednią dźwignię.

Schwyciła uprząż, którą jej rzucił Sam i przypięła, a on wrzucił na klacz siodło. Głosy z zewnątrz przycichły do lekkiego szumu, jak fale przy brzegu morza. Na tym tle słychać było jeden donośny, przemawiający głos. Jackson? Znała już siłę owego głosu z zebrania przed gospodą. Głos Jacksona przerwał huk wystrzału, który rozległ się echem w dolinie. Na moment zapanowała kompletna cisza, a potem rozległy się krzyki i wołania, zagłuszone drugim i trzecim strzałem. Klnąc pod nosem, Sam mocował się z popręgiem, a klacz nie dawała się zapiąć za karę, że obudzono ją o tak nieprzyzwoitej porze. W końcu udało mu się, złapał za rękę Jane i uniósł ją na siodło.

Z tej wysokości zobaczyła zbliżające się pochodnie. Strzelanina przerzedziła tłum, nie wszyscy jednak się rozeszli. Niektórzy od początku bardziej interesowali się łupem niż wzniosłymi zasadami i rozbiegli się teraz po budynkach gospodarczych.

- Wsiadaj! - krzyknęła Jane do bratowej, która stała spokojnie. - Śpiesz się, już idą!

- Zaczekam na Sama, żeby mi pomógł - odpowiedziała słodko, lecz w tej chwili właśnie zobaczyła zbliżających się ludzi z pochodniami.

Dopiero znacznie później Jane dowiedziała się, dlaczego Megan tak się zachowywała. Było to świadomie zapomniane wydarzenie z dzieciństwa - ogień podłożony przez rozzłoszczonego służącego w majątku we Francji, kwiczenie koni, przekleństwa i łzy ludzi, którzy za późno przyszli na pomoc... Oczy młodej kobiety zrobiły się wielkie ze strachu. Nim Sam ją przytrzymał, uciekła w głąb stajni. Otworzyła kilkoro drzwi, aż ją złapał. Rozszalałe wrzaski tłumu świadczyły o tym, że ich spostrzeżono.

- Tędy, to oni! Tu jest ta czarownica...

Sam wdrapał się na siodło i wciągnął Megan za sobą. Wszystko działo się zbyt szybko, żeby Jane mogła coś zrobić. Pozostało jej tylko patrzeć. Zdała sobie sprawę z tego, że Sam o niej zapomniał, tak był skoncentrowany na tej jednej, jedynej sprawie. Gdy zwrócił białego ogiera w kierunku wyjazdu na podwórko przy stajni, Jane znajdowała się tuż za nim. To była jedyna droga ucieczki. Żadne z nich nie pomyślało, żeby odblokować bramę po drugiej stronie.

Wjechał wprost w ludzi, którzy rozpierzchli się, krzycząc z przerażenia. Jane zamknęła oczy, ścisnęła piętami boki Holly i pomknęła za nim.

Zgubiła ich jednak prawie natychmiast. Klacz, zdenerwowana hałasem i zmianą swego rytmu dnia, postępowała według własnego widzimisię. Nawet przeskoczyła przez płot raz czy drugi, choć nie miała takiego zwyczaju. Jane nie próbowała zatrzymać obrażonego zwierzęcia ani nim kierować. Kiedy wreszcie stanęły, znajdowały się wysoko na wzgórzach, na północ od domu. Miejsce wydawało się Jane równie dobre, jak każde inne. Wokół niej była tylko noc i cisza. Dużo niżej, w kotlince, znajdowało się Grayhaven Manor, niczym domek dla lalek na wystawie sklepowej. Była zbyt daleko, żeby słyszeć jakieś odgłosy, ale widziała wszystko. W środku paliły się wszystkie światła. Teren przed domem był opustoszały, nawet na podjeździe Jane nie dostrzegła nic, co z tej odległości wyglądałoby jak przewrócona laleczka. Z pewnością napastnicy zabrali już swych zabitych i rannych z sobą.

Jane zmarszczyła brwi. Nie wątpiła, że to Edmund oddał pierwszy strzał. „Mamy tu trzy strzelby, Edmundzie, jeśli do tego dojdzie". Do czego? Tylko bezpośredni atak na dom, zagrażający życiu jego mieszkańców, mógłby usprawiedliwić zabójstwo. Ale brat mógł uznać wkroczenie na jego teren za równoznaczne z napaścią.

Siedząc w ciemnościach i trzymając luźno w rękach wodze, Jane poczuła się zupełnie niezwiązana z owym domkiem dla lalek na dole. Nagły poryw wiatru uniósł końską grzywę. Drzewa westchnęły i pomachały pełnymi liści ramionami. Na horyzoncie, za grzbietem przeciwległych pagórków ciemne chmury rozciągały się w bezkształtne macki. Powietrze wydawało się teraz chłodniejsze.

Ostatnio, gdy była o tej porze na wzgórzach, sierp księżyca na niebie prowadził Megan w kierunku polany i Kamienia Tomana... Przez moment Jane widziała, że na tle ciemnego zarysu drzew błyska coś srebrnego, ale chyba musiało jej się zdawać, bo żadna świeca ani lampa nie dałyby takiego światła, a kiedy zamrugała, nic już nie świeciło.

Powinna wracać do domu, Edmund będzie się martwił... Powiedzmy sobie szczerze, będzie wściekły i to na nią. Megan by nie uciekła, gdyby ona jej nie wyprowadziła. Jak się okazało, w domu byłyby bezpieczne. Ale Jane nie żałowała swej decyzji. Zrobiła to, co wówczas wydawało się rozsądne. Wszystko mogło się potoczyć inaczej. Najpewniejszym sposobem odczynienia uroku jest przelać krew czarownicy, która go rzuciła.

Miły wiaterek niósł chłód, ale i wilgoć. Może w końcu zbliżał się długo oczekiwany deszcz? Jak miło i spokojnie było tutaj, gdzie nikt nie krzyczał i nie spoglądał na nią z nienawiścią.

W pewien sposób Jane mogła zrozumieć owo szaleństwo zabobonu, które doprowadziło rozszalały tłum pod ich drzwi. Sama chciałaby znaleźć jakieś proste wytłumaczenie albo też jakiegoś kozła ofiarnego, na którego można by zwalić wszystkie nieszczęścia ostatniego półtora roku. To straszne, gdy człowiek staje się bezwolnym narzędziem w rękach nieznanych sił. Dziwnym zbiegiem okoliczności niepowodzenia zaczęły się wraz z przybyciem Megan. Biedna Megan, biedna, nieszkodliwa dziewczyna, nikt przecież nie może mieć do niej żalu...

Jane stała bez ruchu, dopóki księżyc nie zszedł niżej. Gdy drogą przejechali wściekłym galopem żołnierze, ściągnęła wodze i popędziła klacz.

Świt rozjaśniał właśnie zachmurzone niebo, kiedy do domu wróciła Megan. Weszła do salonu, gdzie wszyscy czekali na wiadomość o niej od grupy przeszukujących okolicę żołnierzy. Muślinowa sukienka opadała z jej ramienia niedbale, mokra od rosy i zaplamiona.

- Przepraszam, że się martwiliście - powiedziała spokojnie w odpowiedzi na chór pytań i wymówek, jakie wokół niej rozbrzmiewały. - Chyba musiałam zasnąć. Byłam zupełnie bezpieczna na małej polance na zboczu wzgórza. Znasz to miejsce, Jane.

Uśmiechnęła się tak radośnie, wprost promiennie, że Jane poczuła ukłucie nieuzasadnionej zazdrości tak ostre, że aż bolesne.

Nieco później nadeszła burza, a potem padało cały dzień na wyschnięte pola i suche rośliny.


Rozdział piąty

I

Dziecko Megan urodziło się w czerwcu. Był to zdrowy chłopiec, z prostymi, czarnymi włosami i niebieskimi oczkami, jakie ma większość noworodków.

Edmund nie posiadał się z radości, gdy jego żona oświadczyła, że wreszcie jest w ciąży. Od tej chwili odnosił się do Megan z czułym oddaniem, zasypywał ją prezentami, posyłał do Londynu po egzotyczne potrawy i cieplarniane kwiaty, aż ze śmiechem protestowała, że nie ma apetytu na sałatkę z homara. Nie zapraszano gości do domu, o ile ona sobie tego nie zażyczyła. Oczywiście nie było mowy o wizytach Astleyów.

Pogoda była wspaniała, jak na zimę. Nie owo niezdrowe ciepło, które przynosiło tylko choroby, ale na tyle łagodna, by nie wymarzły oziminy. To w pewnym stopniu łagodziło braki żywności, które Jane trafnie przewidywała. Dzięki wysiłkowi jej i innych pań z parafii udało się dopomóc najuboższym. Edmund hojnie wspomagał fundusze gromadzone na ten cel. Miał tak dobry humor, że siostra zebrała się na odwagę, aby go poprosić o łagodne potraktowanie napastników. Zgodził się z nią, że ludzie dosyć już wycierpieli. Nikt nie został zabity, chociaż kilku mężczyzn i jedna kobieta odnieśli rany. Było trochę nieprzyjemnych komentarzy w prasie, bo oczywiście owego wydarzenia nie udało się utrzymać w tajemnicy. Może to niechęć do większego rozgłosu, a może też i współczucie spowodowały, że Edmund zgodził się nie ciągnąć dalej sprawy.

Trwał jednak niezmiennie przy jednej kwestii: przywódcy, którym wówczas niestety udało się umknąć, powinni zostać aresztowani. Zdołał uzyskać nakaz uwięzienia Jacksona jako głównego podżegacza do buntu, ale ten się ukrywał i nie widziano go od chwili nieudanej obrony Sama przez Jane. Jej brat utrzymywał, że Freeman był tak samo winien jak Jackson. On również znikł z okolicy, a to, zdaniem Edmunda, stanowiło jednoznaczne przyznanie się do winy. Jane nie mówiła oczywiście nic na temat udziału Sama w ich ucieczce, wiedząc, że to tylko pogorszyłoby sprawę. Megan również nie umiała nic powiedzieć na temat owego wydarzenia, twierdząc, że zgubiła się i spędziła noc samotnie w lesie.

Po Nowym Roku, kiedy figura żony zaczęła się zmieniać, Edmund w ogóle zaprzestał przyjmowania gości i spędzał coraz więcej czasu sam. Wydawało się, że Megan zupełnie nie obchodzi, co on robi. Ciąża jej służyła, skóra przyszłej matki nabrała gładkości, a na twarzy malował się wyraz spokojnego zadowolenia. Spędzała długie godziny, szyjąc i haftując ubranka z najcieńszego białego batystu i muślinu. Chociaż mówiła niewiele, lubiła mieć przy sobie Jane, która była szczęśliwa, mogąc się przysłużyć bratowej. Rzadko wychodziła z domu, radując się towarzystwem i ciążą Megan. Gdy tylko zrobiło się wystarczająco ciepło, spędzały wiele czasu w ogrodzie, a późną wiosną znikło wreszcie ukryte głęboko, ale bynajmniej niezapomniane zmartwienie Jane. Nadeszła paczka od kobiet z miasteczka.

Lizzie przyniosła ją pewnego przedpołudnia, gdy obie panie Mandeville siedziały w ogrodzie różanym. Megan, coraz bardziej ociężała, poprosiła Jane, by rozwinęła opakowanie. Kiedy Jane wyjęła z bibułek ubranko, wszystkie trzy wydały okrzyk zdumienia i podziwu. Była to sukienka do chrztu, niepokalanie biała i tak długa, że zmieściłoby się w niej kilkoro niemowląt, ułożonych wzdłuż. Całą pokrywał ręczny haft. Jane i Megan oglądały ją dokładnie, podziwiając trud, jaki włożono w wykonanie tych ozdób, i oryginalność wzorów. Kwiaty i falujące kłosy zboża przedstawiono tak wiernie, że czuło się prawie wiaterek, który nimi poruszał. Nad nimi latały ptaszki i motylki, a małe zwierzątka chowały się w zbożu.

Ta - chin poruszyła się i wyciągnęła łapkę do zwisającej wstążeczki. Kotka zmieniła tej zimy swą postawę wobec Megan: chodziła za nią teraz z pokoju do pokoju i zwijała się w kłębek u jej stóp lub przy niej. Edmund nie chciał się zgodzić na obecność zwierzęcia w sypialni, ale nie mógł wygrać z kotką. Wsuwała się wcześniej do pokoju z którąś ze służących i chowała, póki on nie zasnął. Wtedy wskakiwała na łóżko i kładła się obok swej nowej pani. Megan nawet ją polubiła, zresztą któż potrafi się oprzeć dowodom takiego przywiązania.

Jane usunęła delikatne ubranko z zasięgu pazurów kotki.

- Nigdy nie widziałam nic równie pięknego! - wykrzyknęła. - Kto to przyniósł, Lizzie?

Lizzie popatrzyła kwaśno na podarunek. Jest zazdrosna, pomyślała Jane, uśmiechając się do siebie. Nie chce, żeby obcy robili nam jakieś prezenty.

- To kobiety z miasteczka - odpowiedziała w końcu. - Jakbyśmy nie mogli dziecku panicza Edmunda kupić wszystkiego, co trzeba.

Jane włożyła sukienkę z powrotem w bibułki. Jeżeli wstążeczka pozostałaby dłużej w pobliżu, Ta - chin w końcu by ją porwała. Radość Megan z piękna podarunku i gestu ofiarodawczyń była równie wielka, jak jej, ale Jane wyczuwała w tym prezencie coś więcej: nieme przeprosiny i przyznanie się do błędu.

Wieczorem Megan opowiedziała mężowi o sukience. Jane była ciekawa, czy zwróci uwagę na znaczenie tego podarunku, ale wykazał niewielkie zainteresowanie. Właściwie nie spodziewała się, że Edmund coś zrozumie. Śmiał się z niedowierzaniem, gdy go przekonywała, że babcia Miggs miała taki sam udział w rozpętaniu zamieszek, jak Jackson.

Gdy Megan była w ostatnich miesiącach ciąży, jej znużenie wzrosło. Nie była zbyt zajmującą towarzyszką, a mąż żartował sobie z jej skłonności do przysypiania. Nawet gdy nie spała, często jej udział w rozmowie sprowadzał się do sennego uśmiechu. Edmund powrócił do swych zainteresowań zabytkami. Nie miał nic lepszego do roboty, a nie chciał wyjeżdżać na dłużej. Znów pracował w podziemiach i znalazł tam kolejne kamienie nagrobne w lochu obok krypty, gdzie znajdowała się mosiężna tablica.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz pogłębiać swych badań - powiedziała któregoś popołudnia Jane, gdy opowiadał jej o ostatnich odkryciach. - Co innego zainteresowanie starociami, a co innego okradanie grobów...

- Cóż za nieodpowiednie sformułowanie - odparł ostro Edmund. - Może jednak miło ci będzie słyszeć, że Higgins podziela twoje poglądy. Mówi, że krypta jest konsekrowana jak każdy chrześcijański cmentarz, a prawo kościelne zabrania prowadzenia wykopalisk w grobowcach.

Pan Higgins doszedł do tego, kiedy chciał spełnić życzenie Edmunda i odprawić nabożeństwo w kaplicy. Zaczął badać sprawę już wcześniej, gdy wybuchła epidemia cholery, i cała rodzina przestała uczęszczać do kościoła w miasteczku. Sumienny pastor pragnął znaleźć jakąś zastępczą formę praktykowania dla mieszkańców Grayhaven. Dowiedział się, że kaplica rzeczywiście była używana do celów religijnych w początku wieku, a ponieważ nie była dekonsekrowana ani używana w innym celu, nie było powodu, dla którego nadal nie mogłyby się tu odbywać nabożeństwa. Edmund kazał oczyścić i odnowić pomieszczenie, wstawił ławki ze zburzonego kościoła w Warwick, a ponieważ wszyscy mieszkańcy dworu tworzyli sporą grupę wiernych, biedny pastor musiał przychodzić co niedziela do Grayhaven, a potem ruszał z powrotem, by dalej świadczyć posługę w kościele parafialnym.

Jane nie była zachwycona tym, że brat kręcił się całymi dniami po domu, więc namawiała go, by odwiedził sąsiadów lub pojechał na parę dni do Londynu. Nie słuchał jednak, twierdząc, że ma dość rozrywek w domu. Wrócił do malowania i któregoś dnia z dumą pokazał Jane swe najnowsze dzieło. Technika mu się poprawiła, ale nie miał większych zdolności do postaci niż do krajobrazów. Naturalnej wielkości portret młodej kobiety w długich szatach, z jasnymi włosami na ramionach miał pewien urok, ale to wszystko, co dawało się o nim powiedzieć.

- Bardzo ładne - pochwaliła Jane. - A kto to ma być? Któraś z bohaterek sir Waltera Scotta? Wiem, lady Rowena z „Ivanhoe".

- Ciekawa sugestia - przyznał Edmund. - Rowena była księżniczką saksońską, nieprawdaż? Miałem zamiar przedstawić naszą antenatkę, Ethelfledę. Ale sądzę, że bardziej jest podobna do Megan.

A więc Ethelfleda została już „naszą antenatką". Nagle Jane zrobiło się żal brata. Młody, bogaty, przystojny, inteligentny - dlaczego jest tak niepewny siebie, że musi sobie wynajdywać jakieś fałszywe powody do dumy? Nie uważała, żeby namalowana dziewczyna przypominała Megan. Nie dostrzegła żadnego podobieństwa poza długimi, jasnymi włosami i szczupłą sylwetką. W każdym razie brat był z siebie zadowolony i obraz wkrótce znalazł się w galerii obok kawalera z piórami.

Z trudem udało się odwieść Edmunda od pomysłu sprowadzenia do porodu lekarza królowej. Dał sobie jednak w końcu wytłumaczyć, że sir James miał inne zajęcia. Lizzie w ogóle nie uznawała lekarzy w takich okolicznościach - to po prostu było nieprzyzwoite! W końcu stanęło na znanym specjaliście z Birmingham, który miał przyjechać tydzień przed wyznaczonym terminem rozwiązania. Brakowało jeszcze prawie miesiąc, gdy Lizzie wzięła Jane na stronę.

- Panienko Jane, jeśli pani wciąż się upiera, żeby sprowadzić tu tego pana medyka, to lepiej po niego posłać. Pani Megan nie wytrwa do następnego miesiąca.

- Jesteś pewna, Lizzie?

- Znam te objawy. - Staruszka pokiwała głową, pewna swego zdania. - Tydzień, może mniej.

Jane nie potraktowała jednak tej diagnozy poważnie - Lizzie zawsze starała się udowodnić, że wie więcej niż lekarz.

- Porozmawiam z Edmundem - odpowiedziała oględnie. - Ale sama utrzymywałaś, Lizzie, że to bez sensu wołać lekarza przed czasem, bo pierwsze dzieci rodzą się długo i będziemy mieć sporo czasu, żeby go wezwać.

- Ja mówiłam, że w ogóle nie trzeba lekarza - tłumaczyła staruszka. - Akuszerka z Northgate to byłoby wszystko, co ja bym uważała, ale wie panienka, jaki jest panicz Edmund. Miałby pretensje, jakby się nie zrobiło tak, jak on chce, a ja nie chcę, żeby potem ktoś uznał, że ja nie wypełniam swoich obowiązków należycie.

Megan, którą zapytano o zdanie, stwierdziła, że wszystko jest w porządku, tylko odczuwa mocniejszy ucisk w dolnej części brzucha.

- Ale - dodała tym samym spokojnym tonem - liczę na to, Jane, że ty i Lizzie powiecie mi, czego się spodziewać, bo ja nie mam zielonego pojęcia.

Jane przekazała Edmundowi opinię gospodyni. Podobnie jak siostra skłonny był zignorować uwagi staruszki, wysłał jednak posłańca do Birmingham. Odpowiedź nadeszła jeszcze tego samego wieczoru. Doktor Winters pojechał na kilka dni do Szkocji, ale jego zastępca przyjmował w nagłych wypadkach.

Lizzie była jedyną osobą, która się nie zdziwiła, gdy trzy dni później Megan zaczęła rodzić. Był to czas triumfu starej niani i starała się w pełni go wykorzystać. Po pierwsze, pozbyła się Edmunda. Przyszli ojcowie potrafią być bardzo marudni i nie chciała, żeby spacerował po korytarzu, niepokojąc ją co chwilę pytaniami. Zgodnie z jej sugestią, pojechał do Birmingham przywieźć lekarza, chociaż Jane uważała, że rozsądniej byłoby wysłać służącego. Edmund dość chętnie wyrwał się z domu. Czuł się zakłopotany reakcją żony na rozpoczęcie porodu.

Megan była podobnie jak mąż zdumiona tym, co się z nią dzieje, i nie bardzo jej się to wszystko podobało. Jane, równie mało znająca się na tych sprawach, trochę się zdenerwowała, bo jeśli obliczenia bratowej były właściwe, dziecko rwało się na ten świat prawie miesiąc wcześniej. A wcześniaki rodziły się słabe i chorowite i byłoby straszne, gdyby nadzieje ich wszystkich zostały pogrzebane po takim radosnym oczekiwaniu.

Nie podzieliła się jednak z nikim swymi obawami i usiadła obok rodzącej, gotowa czytać, rozmawiać i robić wszystko, czego by chciała bratowa. Megan nie była histeryczką i z początku nie krzyczała, gdy nadchodziły bóle, ale po południu pojawiały się już co minutę i Jane domyśliła się, obserwując koncentrację Lizzie, że sprawy przebiegały szybciej, niż się spodziewała. Kiedy Jane zdołała odciągnąć gospodynię na chwilę od łóżka, żeby zadać jej pytanie, staruszka uspokoiła ją.

- To jeszcze trochę potrwa. Nie martw się, dziecko, jak przyjdzie co do czego, wiem, co robić. W końcu to sprawa kobiet. Ale myślę, że lepiej, aby panienka stąd poszła. To nie miejsce dla młodej damy.

Jane nie miała zamiaru wychodzić, lecz w miarę upływającego czasu żałowała, że tego nie zrobiła. Megan przestała grać bohaterkę i z każdym skurczem krzyczała i zwijała się w kłębek napiętych mięśni. Po twarzy spływał jej pot i moczył potargane włosy. Lizzie napaliła w kominku i nie pozwalała otworzyć okna. Zgodnie z poleceniem starszej kobiety Jane wycofała się do kąta, z którego nie widziała, co Lizzie robiła pod prześcieradłami, skrywającymi ciało Megan. Wiedziała, że bratowa zdaje sobie sprawę z jej obecności i tego chce, ale bezradne siedzenie z założonymi rękami nie było czymś, do czego Jane była przyzwyczajona. A w każdym razie nie była przyzwyczajona do czasu, gdy wrócił Edmund i pozbawił ją wszelkich obowiązków, więc stała się bezużyteczna i bezczynna jak wszystkie inne kobiety...

Zaciskała i rozluźniała dłonie, gdy Megan krzyczała. Równie trudne do zniesienia było zadowolenie Lizzie. Staruszka miała chyba nadzieję, że będzie po wszystkim, nim przyjedzie lekarz, i będzie mogła się chwalić, że sama przyjęła dziedzica panicza Edmunda. Jak ona, na miłość boską, może być taka pewna siebie? Jak kobiety mogą przechodzić coś tak strasznego i to nie raz, lecz kilka razy? Może po pierwszym dziecku nie bywa już tak źle? Może jest łatwiej, kiedy kobieta wie, co ją czeka? W krzykach Megan było tyleż zdumienia i oburzenia, co bólu.

Nie powinno tak być, myślała Jane, buntując się. Żebym tylko mogła coś zrobić, jakoś jej pomóc. Powinnam się była czegoś dowiedzieć, żeby przygotować ją do tego, co musi przejść. Jane i tak wiedziała więcej od innych kobiet. Widziała, jak rodziła Ta - chin i inne zwierzęta na farmie. Ale koty nie krzyczały godzinami, krowom też specjalnie to nie przeszkadzało. Dlaczego z takim spokojem założyła, że u kobiet jest tak samo? Powinna była to wiedzieć, w końcu czytała, że królowa dostała chloroform, gdy rodziła księcia Leopolda. Jej ósme dziecko - ona, najważniejsza kobieta w kraju, doświadczyła tej męczarni siedem razy, nim sir James, królewski lekarz, zdecydował się wezwać specjalistę, tego samego słynnego doktora Snowa, który zajmował się cholerą. Jednak większość lekarzy sprzeciwiała się znieczuleniom i cytując Biblię: „W bólu rodzić będziesz", uważała, że cierpienie przyszłej matki wzmaga jej miłość do dziecka. Ciekawa jestem, czy tak samo twierdziliby, gdyby to oni musieli rodzić dzieci, pomyślała Jane, słysząc znów podniesiony głos Megan i pokrzykiwania Lizzie:

- Bardzo dobrze, kochana, jeszcze tylko kilka razy...

Jane tak bardzo wyczekiwała na doktora, że pierwsza usłyszała jego kroki. Podbiegła do drzwi.

Lekarz był modnie ubrany, wręcz wystrojony, w cylinder, długi surdut i atłasową kamizelkę w paski. Ominął Jane, ledwie na nią spojrzawszy, i zaczął mówić coś do Lizzie, ale zagłuszył go krzyk Megan. Medyk wydawał się zadowolony.

- Widzę, że jestem w samą porę - powiedział, zdejmując kapelusz, który wręczył Jane. - Proszę to powiesić.

Kiedy zaczął zbliżać się do łóżka, nie zdejmując nawet surduta, zawołała:

- Czy nie ma pan zamiaru umyć rąk?

- Kim, do diabła, jesteś? - padła odpowiedź.

Lizzie poszeptała mu coś do ucha, a jego zmarszczka na czole się pogłębiła.

- Panna Mandeville? Bardzo przepraszam, ale nie spodziewałem się zastać tu pani. Może byłaby pani tak dobra i wyszła stąd.

Jane nie miała wyboru, musiała go posłuchać. Czuła jednak satysfakcję, widząc, jak doktor zwrócił się w stronę miednicy i ręczników, które przygotowała Lizzie. Gdyby mu nie przypomniała, z pewnością nie zadałby sobie tego trudu.

Siadła na ławeczce na półpiętrze i ukryła twarz w dłoniach. Widocznie nie było jeszcze powodu do alarmu, ale medyk podzielał zadowolenie Lizzie z postępów pacjentki. Jeśli to miał być normalny poród, to jej wcale się nie pali do obowiązków macierzyńskich.

Siedziała tam jeszcze kilka godzin później, gdy podśpiewujący jakąś melodię łagodny baryton uprzedził pojawienie się samego doktora. Na widok Jane mężczyzna przestał nucić i uśmiechnął się życzliwie, lecz gdy zaczęła go pytać, żartobliwie potrząsnął głową.

- Podziwiam pani siostrzane uczucia, ale popełniłbym gafę, gdybym powiedział pani cokolwiek, nim ogłoszę nowinę małżonkowi tej damy. Gdzie jest pan Mandeville?

Jane też się nad tym zastanawiała, ale nie miała zamiaru się dowiadywać. Edmund był niedaleko i słysząc głos doktora, wyszedł z salonu. W ręku trzymał kieliszek i mówił trochę niewyraźnie.

- I co? Czy dziecko już się urodziło? Czy... czy to chłopiec?

- Gratuluję, panie Mandeville. - Doktor zaczął schodzić na dół, poprawiając mankiety. - To syn, ładne, zdrowe dziecko. Żona też czuje się dobrze.

II

Reakcja Edmunda na narodziny potomka rodu Mandeville'ów była taka, jak większości młodych ojców - niezwykła duma z syna i widoczne zakłopotanie wobec dysproporcji między wyobrażeniami a rzeczywistością. Gdy Lizzie po raz pierwszy pokazała mu dziecko, było tak zawinięte w kocyki i czepeczki, że ojciec ledwie dostrzegł czerwoną twarzyczkę. Przyjrzawszy się dokładniej, Edmund nie objawiał zbytniego zachwytu. Może spodziewał się czegoś podobnego do lalki Liny, z pięknie ukształtowaną jasną buźką. Kiedy maleństwo zaczęło płakać, cofnął się, a staruszka roześmiała się serdecznie.

Strzegła dziecka zazdrośnie nawet przed ciocią Jane, która rzadko miała przyjemność potrzymania małego. Lizzie upajała się swą wyższością w porównaniu z ignorancją swej wychowanki. Kiedy ta powiedziała coś na temat czarnych włosków i niebieskich oczek bratanka, gospodyni natychmiast ją poinformowała, że większość noworodków ma niebieskie oczy i ciemne włosy. Później mogą zyskać zupełnie inny kolor, a oczy zmienią się na pewno.

- Miejmy nadzieję, że będą takie piękne jasnobrązowe jak tatusia.

Chrzest odbył się w kaplicy, gdyż Edmund odrzucił sugestię Jane, że kościółek w St. Arca byłby bardziej odpowiedni. Nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego wydawało jej się to takie ważne, ale było jej przykro, gdy Edmund odmówił. Nie będzie wynosił takiego maleństwa na powietrze, jeszcze się przeziębi!

Tak więc Edmund John Albert Mandeville otrzymał imiona w murach siedziby swych przodków, a Jane jako matka chrzestna mogła nareszcie uściskać bratanka. Protestował zawzięcie, gdy opuszczał go szatan, i sir William, ojciec chrzestny, śmiał się serdecznie, że to dobry znak. Następnie sprezentował chrześniakowi gryzaczek z kości słoniowej i srebrny kubeczek i łaskocząc dziecko pod bródką, powiedział:

- Jezu, przecież to wykapany twój ojciec, Edmundzie. Odziedziczył cechy Freemanów po swej matce i tak samo teraz ten mały.

- Wcale nie - odparła szybko Jane. - Jesteś podobny do swego tatusia, prawda, kochanie?

Prawdę mówiąc, nie widziała ani tego podobieństwa, ani też cech, o których mówił sir William. Drobne rysy niemowlęcia były plastyczne jak wosk. Powiedziała to bez zastanowienia, widząc dziwny wyraz twarzy brata. Uznała wtedy, że to zraniona ojcowska duma. Minęło wiele miesięcy, nim przypomniała sobie ów incydent i uświadomiła znaczenie wyrazu twarzy Edmunda.

Po szczęśliwym przyjściu na świat potomka z ulgą powrócił do swych zainteresowań i obowiązków. Coraz częściej wyjeżdżał z domu, a żartobliwe komentarze sąsiadów informowały Jane, że celem wielu z tych wypraw jest pochwalenie się swym dziedzicem. Z jednej z owych podróży powrócił w kiepskim humorze, który trwał przez kilka dni. Jane podejrzewała, że brat odwiedził Astleyów. Mogła sobie wyobrazić, że ich gratulacje pełne były zawiści i sarkazmu.

Jednak gdy Megan złapała jakieś poważne letnie przeziębienie, Edmund szybko sprowadził lekarza. Mimo jego pocieszającej diagnozy nie mogła odzyskać sił po porodzie, który przeszła bardzo ciężko. Troska Edmunda o żonę stała się tematem rozmów w całym domu. Nie dość, że nie powrócił do małżeńskiego łoża, ale nawet przeniósł się do innego pokoju w skrzydle Tudorów, który przemeblowano zgodnie z jego życzeniami. Jane bolała nad tym, że tyle mówiono o całej tej sprawie, ale nie było na to rady, a ona sama podziwiała wyrozumiałość brata.

Gdy tylko Megan zaczęła kichać, kazał jej iść do łóżka. Wydał jeszcze inne polecenie, które nie zostało już tak lekko przyjęte. Jane zastała bratową we łzach, gdy po południu przyszła się dowiedzieć, jak się czuje chora.

- On mi nie pozwala zobaczyć dziecka - popłakiwała Megan. - Och, Jane, ja już tęsknię za moim maleństwem. Jak ono sobie beze mnie poradzi?

Jane wiedziała, co znaczy to eufemistyczne pytanie. Megan upierała się, że chce karmić małego piersią, a lekarz ją popierał. Macierzyństwo było znów w modzie i współczesne autorytety medyczne uważały, że korzystanie z mamek nie służy zarówno dziecku, jak i matce. Musieli walczyć z Lizzie, która uważała, że żadna dama nie powinna sama karmić dziecka. Kiedy doktor zgodził się, iż lepiej nie narażać małego na infekcję, mamka została natychmiast przyprowadzona i Jane podejrzewała, że staruszka miała ją już przygotowaną. Niestety, znalezienie matki, której dziecko właśnie zmarło, nie przedstawiało problemu.

- Lizzie dba o wszystko - odpowiedziała wymijająco Jane. - Nie chciałabyś przecież, Megan, żeby zaraził się od ciebie przeziębieniem. Wyobraź sobie, jak straszny byłby katar dla takiego małego noska.

Bratowa jednak nie dała się pocieszyć.

- Lizzie chce go mieć tylko dla siebie - odpowiedziała ponuro. - Nawet przedtem rzadko pozwalała mi go dotknąć. Nie wierzę w te bzdury o zarażeniu własnego dziecka.

- Więc odpocznij i zadbaj o siebie, żebyś szybko wydobrzała. Zamiast wydobrzeć Megan czuła się coraz gorzej. Przeziębienie

opadło jej na piersi i znów posłano po doktora. Nie podzielał on obaw Edmunda, ale zostawił lekarstwo, które miało pomóc jej się uspokoić, póki nie wydobrzeje. Rzeczywiście pomogło, bo zawierało popularny wówczas środek nasenny. Megan spała jak zabita, ale oddech miała ciężki i Jane, która nocowała na składanym łóżku w pokoju chorej, nie mogła zasnąć, czekając na każdy jej następny oddech.

Jednak następnego wieczoru dostrzegła, że bratowa czuje się lepiej. Dała jej znowu lekarstwa i Megan pogrążyła się w otępiającym śnie, ale lżej już oddychała. Krótko potem zajrzał Edmund i zgodził się, że jest pewna poprawa.

- Teraz musimy pomyśleć o tobie - powiedział czule. - Jesteś taka zmęczona. Przyślę którąś ze służących, żeby zajęła twoje miejsce. Chyba Bess jest godna zaufania, prawda?

Jane musiała przyznać, że jest zbyt śpiąca, by pełnić odpowiedzialnie funkcje pielęgniarki. Bessie zajmowała się już chorymi i można jej było zaufać, więc Jane, wydawszy stanowcze polecenie, żeby ją zbudzić natychmiast, gdyby zaszła jakaś zmiana, poszła spać.

Następnego ranka obudziła się wypoczęta i nastawiona bardziej optymistycznie. Po kilku chłodnych, deszczowych dniach wyszło słońce i błękitne niebo budziło nadzieję. Wiedząc, że Bess zawołałaby ją w razie potrzeby, nie śpieszyła się przy ubieraniu, nim poszła do Megan.

Bessie tam nie było. W fotelu przy łóżku siedział Edmund, pogrążony w głębokim śnie. Gdy krzyknęła, poruszył się, przetarł oczy i mruknął:

- Czy słońce już wstało? Musiałem zasnąć.

- Gzie jest Bess? - Jane podeszła do łóżka. Megan miała odwróconą głowę i wydawało się, że śpi spokojnie.

- Nie mogłem zasnąć, więc postanowiłem przejąć nocny dyżur - wyjaśnił Edmund. - Wysłałem Bess spać. Nie było potrzeby, żebyśmy wszyscy czuwali. Ale jestem zmęczony, więc skoro ty tu jesteś, pójdę się trochę położyć.

- Oczywiście, idź - zgodziła się Jane.

Po wyjściu Edmunda sięgnęła po lekarstwo - był czas na następną porcję. Ale może Edmund już jej dał, bo poziom płynu w butelce był znacznie niższy, niż pamiętała, a sen Megan wydawał się wyjątkowo mocny. Położyła dłoń na policzku bratowej i cofnęła ją z przerażeniem. Chora płonęła z gorączki. Jane odkryła Megan, zasłoniętą po brodę kocami i przewróciła bezwładne ciało na plecy. Bratowa oddychała cicho. Zbyt cicho i zbyt powoli. Między każdym oddechem mijało wiele sekund, a zamiast lekkiej chrypki w gardle, jaką przedtem słyszała Jane, pojawiał się przy każdym oddechu znacznie niższy, zgrzytliwy ton.

Pociągnęła za sznur od dzwonka, a następnie sięgnęła po butelkę z wodą, aby obmyć gorącą twarz Megan. Butelka była pusta. Znów zadzwoniła i tym razem doczekała się reakcji.

III

Zdziwienie i zmartwienie lekarza pogorszeniem stanu pacjentki było widoczne, ale kiedy Jane chciała jakiegoś wyjaśnienia, spojrzał na nią ze współczuciem.

- Nigdy nie wiadomo, jaki obrót może przyjąć choroba, panno Mandeville. A osoba tak delikatna, tak słabej konstrukcji...

- Jest znacznie silniejsza, niż wygląda. Nigdy nie chorowała ani przez moment...

- Nie ma pani sobie nic do wyrzucenia - odpowiedział doktor, sądząc, że rozumie jej niepokój. - Bardzo dobrze pani postąpiła przed moim przyjściem. Wprawdzie niektórzy uważają, że pacjent w gorączce powinien być grubo przykryty, żeby wywołać poty, ja wszakże jestem zdania, że gorączkę należy obniżać, jeśli można to zrobić bez obawy wystudzenia. Słusznie pani zrobiła, obmywając jej twarz i ręce zimną wodą.

- Chciałam jej tylko trochę ulżyć - wyjaśniła Jane. - Była spocona, miała wilgotną koszulę. Czy myśli pan, że od tego się przeziębiła?

- Nie, nie. Bardzo przepraszam, ale pójdę jeszcze do niej.

Jego delikatność trochę pocieszyła Jane, choć wciąż miała poczucie winy, jakby czegoś zaniedbała. Uważała, że Edmund może odczuwać to samo, poszła więc go poszukać i znalazła w bibliotece. Widziała, że przedtem rozmawiał z lekarzem. Stał teraz oparty ręką o kominek, z pochyloną głową, w pozie strapionego.

- Nie oskarżaj się, Edmundzie - powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu. - To nie twoja wina. To samo mogłoby się wydarzyć, gdybym tam była ja albo Bessie.

Brat uniósł głowę. Na jego twarzy nie było śladu łez, ale wokół oczu miał czerwone obwódki, a wzrok trochę szalony.

- Wina? - powtórzył, jakby nie znał tego słowa. - Jane, czy wierzysz w przeczucia?

- Nie - odpowiedziała z całą mocą.

- A ja tak. Mam przeczucie, Jane, że ona umrze.

- Ja zaś jestem równie pewna, że będzie żyła. Nie poddawaj się, Edmundzie. Bóg nam jej nie zabierze, bo za bardzo ją kochamy.

- Bóg nie wysłuchuje modlitw - odpowiedział. - Moich nigdy nie słuchał.

IV

Megan nie umarła. Kiedy zmęczony, lecz triumfujący doktor powiedział Edmundowi, że kryzys u jego żony minął, ten odwrócił się śpiesznie wyszedł z pokoju, ale Jane zauważyła na jego policzkach łzy. Nie poszła za nim. Czuła, że bratu potrzeba czasu, aby oswoić się z tą radosną wiadomością. Gdy wrócił po kilku godzinach, mógł już należycie wyrazić wszystkim wdzięczność.

Jane uważała, że bratowa w niedługim czasie dojdzie do siebie, ale kiedy mijały tygodnie, a ona wciąż spędzała większość czasu w łóżku albo na szezlongu w swym pokoju, podzieliła się z Edmundem niepokojem.

- Doktor mówi, że zupełnie wyzdrowiała, nie jest to jednak dziewczyna, jaką znałam. Znikła gdzieś cała jej radość i energia.

- Doskonale zdaję sobie sprawę z tej zmiany - odrzekł Edmund. - Musimy się z tym pogodzić, Jane. Ona już na zawsze pozostanie taka otępiała.

- Może gdybyśmy jej tak wciąż nie namawiali, żeby odpoczywała i nie zajmowała się niczym...

- Rozumiem, że ten wyrzut skierowany jest do mnie - odpowiedział z westchnieniem. - Bądź chociaż raz sprawiedliwa, Jane. Czy sądzisz, że wolę tę ociężałą, apatyczną kobietę od dziewczyny, którą poślubiłem? Musisz przyznać, że przyjąłem swój los znacznie godniej niż większość mężczyzn.

Jane wiedziała, o czym mówił. Zaczerwieniła się z zażenowania i wycofała. Jednak zaczęła się zastanawiać, czy Megan naprawdę jest taka upośledzona i czy obcość między małżonkami wynikała z jej wyboru. Bratowa go uwielbiała, wciąż go dotykała, tuliła się, szukała kontaktu fizycznego z mężem. Ale może trudy porodu... Jane nie potrafiła sama tego rozgryźć. Miłość fizyczna była dla niej tajemnicą i nie miała żadnego punktu odniesienia, żeby wiedzieć, czy wszystko może się do tego stopnia zmienić na skutek zaistniałych okoliczności.

Chciałaby spędzać więcej czasu z małym Edmundem, ale Megan i Lizzie zostawiały jej niewiele okazji do tego. Zwróciła więc uwagę na Linę, która spuściła swój śliczny nosek na kwintę, gdy pojawiło się niemowlę. Lizzie nie pozwoliła małej wchodzić do pokoju dziecinnego od momentu, kiedy przyłapała dziewczynkę na metodycznym rzucaniu klockami w małego Eddiego. Powstała z nich już spora budowla, nim ryk malca sprowadził pomoc.

Jane zabrała Linę na swą następną wyprawę do miasteczka. Wznowiła wizyty bez żadnych przykrych incydentów. Nikt nie przypominał ostatnich przykrości, ale dawna zażyłość minęła. Ludzie byli uprzejmi, jednak chłodni. Pani Miggs udawała, że nie słyszy, gdy Jane pytała o Sama albo o fabrykę, a na pytanie dotyczące babci Miggs zareagowała takim niezrozumiałym zmieszaniem, że Jane nie miała już serca dłużej jej męczyć.

Gdy powozik z kucykiem zatrzymał się przed sklepem, Jane zauważyła, że jeden z domków, bliżej placu, jakoś się zmienił. Nad drzwiami był napis, którego nie mogła z daleka odczytać, a ludzie wchodzili do środka jak do sklepu albo urzędu. Poszłaby zobaczyć, ale apetyt Liny na słodycze był tak ogromny, że nie mógł zaczekać i mała wciągnęła ją do sklepiku.

Gdy dziewczynka grzebała w łakociach, Jane zapytała od niechcenia:

- Co się stało z domem Babcocków? Druty pani Miggs zadźwięczały nerwowo.

- Nazywają to spółdzielnią, panno Jane. Ja mówię, że to straszne oszustwo dla uczciwego kupca.

- Spółdzielnia! - Jane podeszła do okna i popatrzyła. Słyszała o tych przedsięwzięciach, z których pierwsze powstało

w małym miasteczku w Yorkshire. Pomysł ów szybko się upowszechnił, gdyż spółdzielnie umożliwiały uczciwy handel po niskich cenach i należały do pracowników, którzy je założyli, zamiast do jednego handlarza, mającego za jedyny cel wysokie zyski. Pierwsi założyciele byli wyznawcami zasad fabrykanta Roberta Owena, jednego z ideałów Sama.

- A kto tym kieruje? - spytała Jane.

- Przecie nikt, panienko - odpowiedziała z kpiną w głosie pani Miggs. - Właśnie o to chodzi, coby nikt nie był u nich panem, ino wszyscy równi.

Dalej dziergała wściekle, z oburzoną miną, ale Jane nie dała się oszukać. Podeszła bliżej do lady i powiedziała cicho:

- Jeżeli pewna osoba uczestniczy w tym przedsięwzięciu, a sądzę, iż to możliwe, powinno się ją uprzedzić, że ta parafia nie jest dla niej bezpieczna. Wydano nakaz...

W owym interesującym momencie podbiegła Lina z jakąś starą, zardzewiałą zabawką, którą odkryła pod stosem męskich koszul, więc Jane musiała przerwać. Miała jednak nadzieję, że jej ostrzeżenie nie było na próżno.

Megan jadła tego wieczoru w swoim pokoju, co stało się już jej zwyczajem. Jane z Edmundem byli sami przy stole w pustej Wielkiej Sieni, gdzie roznosiło się echo. Koniecznie chciał tam jadać. Brat wydawał się w dość dobrym nastroju, więc Jane zaryzykowała pytanie.

- Czy widziałeś nowy sklep spółdzielczy, Edmundzie?

- Oczywiście. Nie jestem tak nieświadomy tego, co się dzieje w miasteczku, jak uważasz.

- Dlaczego zawsze musisz... - Ugryzła się w język. - Po prostu byłam ciekawa. Co o tym myślisz?

- Co ja myślę, nie ma tu nic do rzeczy. Nie mogę go kazać zamknąć, bo ustawa z 1852 roku dała takim przedsiębiorstwom odpowiedni status prawny, a dom, o którym mowa, nie jest moją własnością.

- Miałam wrażenie, że sklepy spółdzielcze są jakoś powiązane ze związkami zawodowymi.

- Zgadza się - odpowiedział Edmund, upijając łyk wina. - Jesteś dobrze poinformowana jak na kobietę.

- A chcę być jeszcze lepiej poinformowana - odparła. - I jeżeli to niekobiece, żeby zadawać pytania...

- Oto dawna Jane! - zaśmiał się Edmund. - Byłaś ostatnio taka potulna i cicha, że cię nie poznawałem i prawdę mówiąc, tęskniłem za tamtym impertynenckim stworzeniem, które zarzucało mnie niegrzecznymi pytaniami i oskarżeniami. O co ci teraz chodzi?

- Chciałabym wiedzieć, czy zmieniłeś swoje zdanie na temat związków zawodowych - przyznała się Jane, ośmielona jego uśmiechem. - Są legalne, o ile wyznaję się na prawie, a niektórzy pracodawcy uważają, że zakazywanie ich tylko zaostrza problem.

- Jest w tym sporo prawdy.

- Ależ, Edmundzie! Nigdy się nie spodziewałam, że to od ciebie usłyszę.

- Nie jestem głuchy na racjonalne argumenty, Jane. Chcę, żeby fabryka dobrze się rozwijała. To jedyny rozsądny cel, a jeśli uważasz, że związek pomógłby zwiększyć efektywność fabryki... - Wzruszył ramionami i uniósł kieliszek do ust.

- Tak uważam - odpowiedziała Jane z zapałem. - Wiele nad tym myślałam. Ojciec nie popierał tych rzeczy, ale zastanawiam się, czy nie zmieniłby zdania, gdyby żył teraz. Czasy się zmieniają, a stare zwyczaje nie zawsze... - Powstrzymała się, gdyż wydało jej się, że gdzieś już te słowa słyszała.

- Może masz rację - odrzekł brat. - W każdym razie należy z godnością przyjąć to, czego nie można zmienić. A jak słusznie podkreśliłaś, nie ma prawa przeciwko związkom, jako takim.

Przyszedł lokaj zabrać ich talerze.

- Obiecałem Linie, że przyjdę powiedzieć jej dobranoc - przypomniał sobie Edmund, wstając. - Dziękuję ci, Jane, za twoją opiekę nad tą małą. Obawiam się, że ostatnio ją zaniedbywałem.

Jane trwała w bezruchu, oszołomiona, póki dyskretne chrząknięcie służącego nie przypomniało jej, że zasiedziała się przy stole. Co napadło Edmunda? Nie była to właściwie zmiana, tylko dawny Edmund, którego kiedyś tak kochała. Powinna być bardziej cierpliwa. Powinna wiedzieć, że dojrzałość przychodzi z czasem i jej brat wreszcie stanie się wspaniałym mężczyzną.

V

Na początku 1857 roku armia brytyjska w Indiach otrzymała nowe pociski do swych strzelb z Enfield. Były one grubo wysmarowane tłuszczem zwierzęcym, a łuski należało otwierać zębami, żeby odkryć proch, nim został włożony w lufę broni. Niektórzy żołnierze wyznawali hinduizm i tłuszcz krowi był im wstrętny, inni zaś - muzułmanie - wierzyli, że świnie to zwierzęta nieczyste. Kiedy pułkownik Smyth, dowodzący garnizonem w Meerut rozkazał swym żołnierzom użyć nowych pocisków, hinduski pułk odmówił, rozpoczynając pożogę, która rozeszła się po całych Indiach Brytyjskich. Pociski stanowiły jedynie pretekst do powstania; najeźdźcy pogwałcili ostatni z wielu prastarych indyjskich obyczajów. Rezultatem był jeden z najbardziej krwawych buntów wojskowych w historii. W Anglii doszło do wściekłych reakcji, zwłaszcza na wiadomość, że Cawnpore poddało się buntownikom 27 czerwca, a wszystkie kobiety i dzieci w garnizonie zostały brutalnie zamordowane.

Jak wszyscy w Anglii tego lata, Jane porwała gazetę, gdy tylko pojawiła się w domu. Ponieważ kupowali londyńskie dzienniki, nie zainteresowała się specjalnie tym, że lokalna prasa nie leżała na swym zwykłym miejscu w bibliotece, ale gdy minęły trzy dni, spytała lokaja, czyim obowiązkiem jest dostarczanie przychodzącej poczty i przesyłek. Gazeta doszła, zapewnił ją. Może pan Edmund?...

Edmundowi nie przyszło do głowy, że gazety londyńskie będą relacjonować prowincjonalne wydarzenie. Większość tego nie robiła, ale „Times" miał ambitnego lokalnego korespondenta, który wyczuwał potencjalny dramat. Wydawca londyński nie był tego taki pewien, dał mu jednak kilka linijek na ostatniej stronie.

„Agitator związkowy aresztowany. Podżeganie do zamieszek, wkroczenie na cudzy teren, uprowadzenie"... - Jane nie wierzyła własnym oczom, patrząc zwłaszcza na ostatnie oskarżenie. Lakoniczna informacja nie zawierała żadnych nazwisk prócz Sama. W pierwszym odruchu Jane chciała zawołać, by przyprowadzono jej konia, wskoczyć na niego i pojechać... Dokąd? Sama trzymano w siedzibie hrabstwa, ale tam na pewno nie udałoby jej się go zobaczyć, gdyż musiałaby uzyskać pozwolenie sędziego. Jednym z sędziów pokoju był sir William Gilbert. Był nim też Edmund... Został mianowany jesienią.

Wyszedł i minęło wiele godzin, nim wrócił. Przez ten czas Jane zdołała sobie wmówić, że musiała nastąpić jakaś pomyłka, że brat to wszystko wyjaśni. Przez ostatnich kilka dni wydawał się taki rozsądny... Może dziennikarz pomylił nazwiska albo nadgorliwy policjant działał na mocy jakiegoś starego, nieaktualnego nakazu. Było kilkunastu świadków, mogących potwierdzić, że w noc zamieszek Sam Freeman nie popełnił żadnego z zarzucanych mu czynów.

Zdenerwowała się jednak tak bardzo, że nie mogła sobie znaleźć miejsca, więc gdy tylko brat wszedł do domu, zastał ją czekającą w holu.

- Edmundzie, muszę z tobą natychmiast pomówić. Przeszedł obok niej i wchodził już na schody.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przebiorę się najpierw. Spędziłem całe popołudnie w siodle.

Jane ruszyła za nim. Twarz miał spokojną, zachowywał się zwyczajnie, ale z jakichś powodów, których nie potrafiłaby wyjaśnić, od tej chwili zaczynała już wszystko rozumieć. Nie mogła uspokoić głosu.

- To nie może czekać.

- No, trudno. - Popatrzył na nią z ukosa. - Widzę, że znów masz swoje humory. Gdzie ma się odbyć ta konfrontacja?

Jane wskazała bez słowa swój salonik. Potrzebowała znajomego miejsca. Edmund otworzył drzwi i przepuścił ją z przesadną uprzejmością. Wzięła gazetę i pokazała mu notatkę.

- Co to wszystko ma znaczyć?

- To, co jest wyraźnie napisane po angielsku.

- A więc to ty. Nie mogłam uwierzyć.

- Powiedziałem ci, że położę kres tego rodzaju brutalnym wybrykom.

- Ale znasz prawdę. Wiesz, że przyszedł nas ostrzec.

- Jane, Jane, jesteś strasznie naiwna. Czas, żebyś przestała brać ludzi za takich, jakimi ty ich widzisz.

Ostatnia wątpliwość, ostatnia nadzieja rozwiała się, gdy Jane przyjrzała się twarzy brata.

- Tak, masz rację - powiedziała w końcu. - Jestem naiwna. To ty umożliwiłeś zorganizowanie związków i założenie spółdzielni, prawda? Uspokoiłeś jego czujność, a potem kazałeś go aresztować.

- Nie mam zamiaru tłumaczyć się przed tobą ze swych poczynań. - Skierował się do drzwi.

- Nie uda ci się, Edmundzie. Mogę cię powstrzymać i zrobię to. Nie miej wątpliwości.

- Co masz na myśli? - odwrócił się natychmiast.

- Chyba oszalałeś! - Jane złożyła ręce, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała. - Jeżeli wierzysz w te oskarżenia, jesteś szalony. Jeśli wiesz, że to kłamstwa, jesteś podły. Myślisz, że zamierzam milczeć, kiedy ty będziesz pod przysięgą rujnował mu życie? Moje zeznanie jest równie ważne jak twoje, chociaż jestem kobietą.

Na twarzy Edmunda zamiast złości pojawił się wyraz zastanowienia. Zdała sobie sprawę, że takiej reakcji z jej strony się nie spodziewał i nie wiedziała, co nią bardziej wstrząsnęło, jego przerażający egoizm czy obojętność na uczucia innych.

- Nie możesz tego zrobić - powiedział po chwili.

- Zrobię! Jak mnie powstrzymasz?

Uważała, że nic już jej nie zaskoczy, że nie ma żadnych złudzeń, ale nie wiedziała jeszcze, jak daleko Edmund zaszedł na swej drodze do zła. Kiedy podniósł rękę, nie starała się nawet uchylić przed ciosem. Póki ręka nie opadła, Jane nie wierzyła, że on może to zrobić.


Rozdział szósty

I

Gdy doszła do siebie, brat trzymał ją mocno i mówił cicho wprost do ucha:

- Sama to sprowokowałaś, to nie moja wina. Nie trzeba było mnie drażnić!

Słowa te cofnęły ją w czasie prawie o dwadzieścia lat. Była wtedy dzieckiem cztero - , a może pięcioletnim, irytującym, gdyż ciągle włóczyła się za uwielbianym starszym braciszkiem, pragnąc, żeby tylko zechciał się z nią bawić. Uderzenie kamieniem rzeczywiście bardzo bolało i myślała przez chwilę, że zwymiotuje. Ale Edmundowi naprawdę zrobiło się przykro. To była wyłącznie jej wina...

„... Zostaw mnie w spokoju, nie wtrącaj się... nie chciałem ci zrobić krzywdy, nie powinnaś mnie złościć...".

Otworzyła oczy. Twarz Edmunda była tuż przy niej, ale kiedy zobaczył, że Jane jest przytomna, prędko się odsunął.

- To nie będzie długo trwało - powiedział, cofając się. - Tydzień, może dwa. Dopilnuję, żebyś wszystko miała.

- Edmundzie...

- Wrócę. - Sięgnął do klamki. - To nie potrwa długo. To dla twojego dobra, Jane.

Drzwi się zamknęły. Usłyszała zgrzyt metalowego klucza, obracającego się w zamku. Drzwi były niskie, w kształcie łuku, pociemniałe ze starości. Leżała na czymś twardym, a jednocześnie nierównym, a kwaśna woń stęchlizny i kurzu kręciła ją w nosie. Wciąż była oszołomiona, nie tyle z powodu samego uderzenia, ile faktu, że to Edmund je zadał. Nie wiedziała też, gdzie się znajduje. Na pewno gdzieś w domu, bo nie zdążyłby jej nigdzie wywieźć. Zorientowała się dopiero, gdy spojrzała dokoła. Pomieszczenie było okrągłe, poza jedną prostą ścianą z drzwiami. Dom miał wiele baszt i wieżyczek, ale tylko jedna była na tyle odosobniona i na tyle zrujnowana, że nadawała się na więzienie. Wieża Lovella, nazwana tak na pamiątkę piętnastowiecznego pana tego dworu, zamkniętego tu przez ambitnego i okrutnego wuja. Po spędzeniu dziesięciu lat w odosobnieniu nieszczęsny więzień powiesił się na sznurowadłach.

Jane usiadła, obejmując rękoma kolana. Od kamiennych murów ciągnął wilgotny chłód, ale wstrząsające nią dreszcze nie były spowodowane zimnem ani strachem, chociaż pusta i ponura piwnica wywoływała u służby uzasadnione przerażenie. Nigdy nikt tu nie przychodził. Ludzie uważali, że lord Lovell wciąż jeszcze spaceruje w ciasnej izdebce, po wydeptanych niegdyś ścieżkach, zwracając czarną, spuchniętą twarz w kierunku drzwi. Czasem w zimowe noce w dolnych korytarzach skrzydła Tudorów słychać było jego głos.

Edmund nie mógł znaleźć lepiej zabezpieczonego więzienia. Jedyną zamieszkaną częścią starego skrzydła był długi korytarz od frontu. Jane mogła tu krzyczeć, walić w drzwi, aż rozbolałoby ją gardło i poraniłaby sobie ręce, a nawet jeśli ktoś ze służby cokolwiek by usłyszał, z miejsca uciekałby, gdzie pieprz rośnie. Okna były wąskie i wysokie, tak oblepione wielowiekowym brudem, że słońce tu nie dochodziło.

Jednak najmocniejsze kraty więzienia były niewidzialne. Tworzyły je nienaruszalna pozycja i niekwestionowany autorytet dziedzica. Jane nie wyobrażała sobie, jaką historyjkę wymyślił, by wytłumaczyć jej nagłe zniknięcie - wiadomość od umierającej przyjaciółki, nagła ochota na podróż? Może nawet udaje, że nie ma pojęcia, co się z nią stało, i wysłał służbę na poszukiwanie. Nie miało znaczenia, co powiedział. Nikt nie będzie podawał w wątpliwość jego słów.

Jane nie załamała się, póki nie zapadła kompletna ciemność. Przeszukała uprzednio całe pomieszczenie w nadziei, że znajdzie jakąś możliwość wyjścia. Nie było jednak żadnej, nawet framugi okien pozaklejał brud i rdza, a stare, nierówne szyby wydawały się niewiele bardziej przezroczyste od ołowianych ramek, w które je oprawiono. Prócz łoża z czterema słupami ze zwisającą przegniłą szmatą, znajdował się tu stół i dwa połamane krzesła, kilka wyszczerbionych glinianych naczyń oraz złamany lichtarz bez świecy.

Strach ogarnął Jane po raz pierwszy, gdy chodząc po izbie, usłyszała echo własnych kroków, jakby miała jakiegoś niewidzialnego towarzysza. Było to oczywiście tylko echo, ale wdrapała się na łóżko prędzej, niż by przypuszczała. Przynajmniej miało wysokie oparcie, odgradzające ją od ściany. Pewnie były tu szczury...

Gdy nadciągnęła noc i ciemność się pogłębiła, Jane zdała sobie sprawę, że są rzeczy gorsze niż szczury. Wytwory mroku, wszelkie duchy i strachy z opowieści i legend, jakie kiedykolwiek słyszała, zaczęły ją opadać i obejmować. Rozsądek nie mógł już uchronić Jane przed ich wyimaginowanym atakiem. Przytuliła się do rzeźbionego oparcia łóżka i zaczęła szlochać, wzywając pomocy, jak ów szaleniec, który niegdyś zamieszkiwał tę komnatę. Jej krzyki adresowane były do Edmunda. Bóg nie mógł jej pomóc, bo wszelkie siły światła wydawały się nieskończenie dalekie. W końcu zmęczenie wzięło górę; powoli, powoli przestawała płakać i poczuła, że coś dowiedziało się o jej nieszczęściu i zrozumiało wszystko. To coś nie miało wymiaru ani nazwy. Po prostu było i wobec jego obecności straszne kształty trwogi poczęły znikać. Mięśnie Jane się rozluźniły, głowa opadła. Zasnęła.

Kiedy w końcu przyszedł Edmund, wciąż jeszcze spała. Jego przyjście ją obudziło, a gdy otworzyła oczy, widziała tylko jedno. Światło. Piękne, pocieszające, cudowne światło. Usiadła i odgarnęła z twarzy potargane włosy. Lampa, którą Edmund postawił na stole, należała do niej. Była czysta, nowa, a kwiatki wymalowane na podstawie zupełnie nie pasowały do tego miejsca, ale jej światło odpędzało demony.

- Proszę - powiedział Edmund, wskazując na kosz. - Jedzenie, picie i parę drobiazgów. Powinny wystarczyć na kilka dni, ale chyba przyjdę tu jutro wieczorem o tej samej porze.

Jane ponownie ogarnęła fala niedowierzania. Mówił chłodnym, rzeczowym tonem, jak oberżysta do gościa.

- Chyba nie wierzysz, że ci się to uda - powiedziała. - Jak długo, uważasz, możesz mnie tu więzić, nim moja nieobecność zacznie budzić podejrzenia?

- To nie potrwa długo. Tydzień, może dwa.

- Tak szybko zostanie wydany wyrok? Bo, jak sądzę, trzymasz mnie tu, popełniając przestępstwo, żebym nie zeznawała.

- Żebyś nie była taka nielojalna i zdradziecka, nie musiałbym tego robić.

- Ale, Edmundzie... - Wydawało jej się, że nie ma nawet sensu tłumaczyć mu, jak słabe były jego oskarżenia. - Ja nie jestem jedyną osobą, która go będzie broniła. Nie możesz unieszkodliwić wszystkich świadków.

- Inni są rozsądni. Ty natomiast dowiodłaś już więcej niż sto razy, że nie potrafisz zaakceptować mojego autorytetu.

- A co mnie powstrzyma przed pójściem do sądu po rozprawie? Czy może masz zamiar uciszyć mnie na zawsze?

- Jak śmiesz? - zawołał brat ze złością. - Czy uważasz, że byłbym zdolny do takiej podłości?

Jego oburzenie wyglądało na prawdziwe. Tak chyba rozmawia się z wariatem, pomyślała Jane. Edmund zaś mówił dalej, już spokojniejszym głosem.

- Bardzo mnie zraniłaś, Jane, ale to nic nowego. Zraniłaś mnie do żywego już tyle razy, że nie potrafię zliczyć. Kiedy pomyślę o tym, jak często i gorąco pragnąłem domu i spokojnego szczęścia, i jak wszystko, o czym marzyłem, mnie zawiodło! Nie poddam się jednak przeciwnościom losu! Pokonam je i zdobędę wreszcie szczęście, na jakie zasługuję. Och, Jane, żebyś tylko chciała mi pomóc. Jakie życie mogłoby być cudowne!

Jego błagalny głos i wyciągnięta ręka kiedyś by ją wzruszyły, lecz teraz czuła tylko paraliżujący strach. Gdy brat zobaczył wyraz jej twarzy, wzruszył ramionami i machnął ręką.

- Może po kilku dniach cichych medytacji zmienisz poglądy. Nie straciłem nadziei co do ciebie, Jane. Nie jesteś zła, tylko nierozważna.

Kiedy sięgnął po lampę, Jane doszła do wniosku, że nie jest tak silna, jak myślała.

- Proszę cię, Edmundzie, zostaw mi lampę.

- Doskonale. Chcesz ją mieć, będziesz ją miała. Widzisz, że robię dla ciebie, co mogę, Jane. Czy jeszcze potrzebujesz jakichś przyjemnych udogodnień?

Jane zaśmiała się gorzko. W opuszczonym, zaniedbanym pomieszczeniu brakowało najbardziej niezbędnych rzeczy, więc pytanie Edmunda zabrzmiało ironicznie.

- Koce, materac, środki czystości, czyste ubranie, kąpiel - zaczęła.

Oświadczył, że uważa te żądania za nierozsądne, ale obiecał przynieść część rzeczy jutro wieczorem. Spieszno mu było do wyjścia, a Jane także chciała, żeby już sobie poszedł. Jego obecność była gorsza od najstraszniejszego demona z jej wyobrażeń.

Światło wszystko zmieniło, a może po prostu płacz przepędził wszystkie strachy. Jak to dobrze, że Edmund nie słyszał jej opętanych wrzasków! Nie wzruszyłyby go, a jedynie duma jej pozostała. Nie był winien tylko jednego przestępstwa - nie pozbawił jej światła świadomie. Sam nie miał wyobraźni, więc nie wiedział, jak koszmarna może być ciemność.

Koszyk zawierał dziwną mieszankę artykułów praktycznych i luksusowych. Jane znalazła ser, chleb, słoik konfitur truskawkowych i butelkę wina, atłasowe pantofelki na obcasie, których nigdy nie miała na nogach i stary flanelowy szlafrok. Założyła szlafrok i zmusiła się do zjedzenia kawałka chleba i sera. Nie miała apetytu, chociaż nie jadła nic od obiadu, ale wiedziała, że nie może stracić sił.

Zmiótłszy z łóżka największy kurz, Jane owinęła się szlafrokiem, położyła i wpatrywała w kojący blask malowanej w różyczki lampy. Miała uczucie, że nawet gdyby jej teraz zabrano światło, nie odczuwałaby już tak koszmarnego strachu. Osiągnęła dno i odbiła się od niego. Nigdy już tam nie wróci.

II

Następne dni okazały się dla Jane prawdziwą próbą sił i cierpliwości. Było kilka przypadków niezamierzonego humoru, na przykład wyraz twarzy brata, gdy uroczyście wręczyła mu naczynie, którego musiała używać zamiast nocnika. Nie pomyślał o tym, chociaż jak mógł ktokolwiek, nawet Edmund, nie wziąć tych spraw pod uwagę - tego nie potrafiła zrozumieć. Jego reakcja była typowa. Następnego wieczoru przyprowadził ze sobą służącego. Był to człowiek zupełnie Jane nieznany, zresztą ona by nie zatrudniła kogoś takiego. Wyglądał podejrzanie, był chorobliwie tłusty, miał świńskie oczka i nieogolone policzki. Wykonywał czynności, do których Edmund go przyprowadził, z nerwową skwapliwością i wycofał się, nie spojrzawszy na Jane ani razu.

- Wyjeżdżam na kilka dni - oznajmił Edmund - i on będzie przychodził zamiast mnie.

- Ten ohydny potwór?

- Jeżeli zrobi cokolwiek ohydnego czy też obraźliwego, zostanie surowo ukarany. Wie o tym. Poza tym nie wolno mu się do ciebie odzywać, więc nie trać czasu, starając się go namówić, aby cię wypuścił.

Oczywiście próbowała. Ale zorientowała się, że jej strażnik, którego nawet imienia nie znała, był tak odporny, jak zapowiadał Edmund. Bał się jej - poznała to po jego niepewnych, rzucanych spode łba spojrzeniach i ostrożnych ruchach. Jedno uderzenie jego pięści rozłożyłoby ją na ziemi jak kartkę papieru. W końcu zrozumiała - Edmund musiał powiedzieć słudze, że jest szalona i postraszyć tego człowieka jej napadami gryzienia, drapania i zgrzytania zębami.

Przypuszczała, że brat pojechał na proces, ale im więcej o tym myślała, tym bardziej cała sytuacja wydawała jej się absurdalna. Jak można było tak szybko zorganizować czyjś proces? Przestępstwa, o jakie oskarżano Sama, były bardzo poważne. Czy jurysdykcja miejscowego sądu, który zbierał się co kwartał, obejmowała i takie przypadki? Z początku nie wierzyła, że Samowi grozi niebezpieczeństwo, ale gdy przemyślała rzekomo irracjonalne plany brata, doszła do wniosku, że to nie Edmund, ale ona straciła kontakt z rzeczywistością.

Astleyowie, Megan, kamerdyner Barkens, może kilku kolegów ze związków podobnie jak ona byli wtedy świadkami postępowania Sama. Ale gdy zaczęła w wyobraźni przeglądać tę listę, zdała sobie sprawę ze słabości argumentów na jego obronę. Astleyowie odpadali. Byli cyniczni i zepsuci i na pewno zgadzali się z wyjaśnieniami Edmunda, dlaczego Freeman zjawił się tamtego wieczoru we dworze, a gdyby nawet wierzyli w jego niewinność, i tak potwierdziliby wszystko, cokolwiek jej brat by powiedział. Biedny stary Barkens pewnie niewiele zrozumiał z tego, co się wówczas działo, i nigdy nie sprzeciwiłby się swemu panu, a nawet gdyby zeznawał inaczej, jego słowa nie miały takiego znaczenia, jak Edmunda. Dotyczyło to również przyjaciół Sama. Jedynie zeznanie osoby z tej samej klasy co Edmund i pozostali sędziowie pomogłoby oskarżonemu.

Jedyną nadzieją była Megan. Kiedy Jane to zrozumiała, serce jej zamarło. Bratowa powiedziałaby prawdę, gdyby jej dano szansę, * ale tak się nie stanie. Edmund nie musiał więzić żony fizycznie. Była odcięta od świata na skutek swej choroby i zobojętnienia. Nie czytała gazet, tłumacząc, że wszystkie opisy buntów ją denerwują. Służbie zapowiedziano, żeby nie powtarzać pani wiadomości, które mogłyby zakłócić jej spokój. A gdyby, przez przypadek, Megan dowiedziała się o grożącym Samowi niebezpieczeństwie, nie miała siły i energii do działania.

W końcu Edmund nie był głupi. To Jane mogłaby wystąpić jako jedyny świadek Sama, a kiedy Freeman zostanie już skazany, będzie prawie niemożliwe, żeby ona, kobieta, przekonała sąd, że sprawiedliwości nie stało się zadość.

Poczuła, jak w gardle rośnie jej kula. Oto prawdziwy powód jej bezradności - jest kobietą! Z trudem to do niej dochodziło, gdyż ojciec nigdy nie traktował jej jak kogoś gorszego. Jednak dla reszty świata była przedstawicielką klasy niższej, a nawet pośledniejszego gatunku istot, bez praw, bez możliwości decydowania o swych sprawach, a nawet własnym ciele. Gdyby oskarżyła Edmunda o krzywoprzysięstwo i zmarnowanie niewinnemu człowiekowi życia oraz uwięzienie jej wbrew woli, powiedziałby po prostu, że jego siostra oszalała, a wielki świat, zdominowany przez mężczyzn, poparłby go i uwierzył w każde słowo. Nienawidziła ich wszystkich, niech szlag trafi tych zadowolonych z siebie i ograniczonych głupców! Nawet ojciec nie przysłużył jej się specjalnie, przyzwyczajając ją do swobód, które teraz prawnie jej nie przysługiwały. A Edmund był słodkim, kochanym braciszkiem - póki nie zmienił się w mężczyznę!

Przekonanie, do którego Jane doszła tego dnia, już jej nie opuściło. Było bardzo głębokie. Jednak gdy jej gniew trochę opadł, wiedziała, że się myli, przynajmniej w stosunku do Edmunda. Całymi miesiącami starała się go usprawiedliwić i starała się zrozumieć, co go tak zmieniło. Jednak on się nie zmienił. Zawsze był samolubny i nastawiony tylko na siebie. Czarujący, jeśli wszystko szło po jego myśli, a wszyscy zawsze robili to, czego sobie życzył, począwszy od płaszczących się przed nim służących, poprzez uwielbiającą go młodszą siostrzyczkę, do wyrozumiałego ojca. Oczywiście, nieuniknione frustracje i tragedie dorosłego życia odsłoniły jego prawdziwą naturę, ale zawsze w nim tkwiły ziarna zepsucia. I wyłącznie bezkrytyczne zaślepienie nie pozwalało Jane wcześniej tego dojrzeć. Powinna była zdawać sobie z tego wszystkiego sprawę, jeśli nie już dawno, to przynajmniej wtedy, gdy owa nędznie ubrana dziewczyna wdarła się do ich domu z dzieckiem Edmunda w ramionach. Ten wyparł się jej i dziecka i dopiero jego ojciec ofiarował dom małej Caroline, a młodą matkę zaopatrzył finansowo, by mogła sobie jakoś ułożyć życie.

Po policzkach Jane potoczyło się kilka gorących łez, gdy opłakiwała śmierć chłopca, który istniał jedynie w jej wyobrażeniach, ale otarła je zdecydowanym ruchem. Teraz najważniejszym problemem był Sam, kolejny mężczyzna! Gdyby to nie Sam... Nie, to już obsesja - jej poczucie humoru, chociaż zrujnowane, wciąż jeszcze żyło i nie pozwalało na znienawidzenie Sama. Zaśmiała się i powiedziała głośno:

- Przecież musi być paru dobrych mężczyzn. Na tyle miliardów istnień ludzkich musi się znaleźć kilku sprawiedliwych. A teraz mówię do siebie. Jeszcze kilka dni samotności i będę taka pomylona, jak twierdzi Edmund.

Wiedząc, że czas na ratowanie Sama ucieka, podjęła tego wieczoru ostatnią próbę przekupienia swego strażnika. Wyczerpała już wszelkie inne możliwości. Połamała paznokcie i posiniaczyła palce na kamieniach, a szukając ukrytych drzwi, przebadała całą podłogę na kolanach. Balansując niebezpiecznie na rozpadającym się stole, oglądała uważnie ołowianą ramkę od szkła w oknie. Udało jej się w końcu wypchnąć szybkę, która upadła bezdźwięcznie na trawę pod wieżą. Stała godzinami, patrząc na rododendrony i azalie na trawniku. W końcu zobaczyła z góry postać pokojówki w białym czepeczku i fartuszku, więc przyłożyła twarz do otworu i z całych sił wykrzyknęła. Dziewczyna nawet się nie obejrzała.

Kiedy w końcu pojawił się strażnik, Jane była gotowa. Miała niewiele do zaoferowania - proste złote kolczyki i broszkę ze zwiniętymi kosmykami włosów Edmunda i ojca. Po raz pierwszy w życiu żałowała swych tak skromnych upodobań. Kiedy wyciągnęła w jego stronę te żałosne świecidełka, oczka na jego świńskiej twarzy rozbłysły.

- Mam więcej - powiedziała szybko. - W moim pokoju. Tam jest szkatułka z biżuterią i pieniądze. Możesz iść ze mną.

Przez moment myślała, że go ma. Ale nie był taki głupi, jak myślała, albo Edmund opłacał go po królewsku. Nie doceniła również strachu, jaki w prostych ludziach budzą psychicznie chorzy. Kiedy zrobiła krok w jego stronę, cofnął się, a wyciągniętymi palcami wykonał gest starszy niż druidzi.

Klucz znowu zazgrzytał w zamku. Jane usiadła na łóżku, trzymając w dłoni wzgardzone skarby. Tak więc ostatnia nadzieja zawiodła. A w dodatku ten wieprz nie przyniósł oliwy do lampy. Nie wystarczy jej na całą noc i na pewno zabraknie na ciemne godziny następnego wieczoru, przed jego następnym przyjściem, o ile oczywiście przyjdzie. Bardzo go wystraszyła. Szkoda, że nie posiadała takiej mocy, o jaką ją podejrzewał - Złego Oka. Powaliłabym go na miejscu i popędziła za Edmundem, pomyślała Jane.

Postanowiła oszczędzać oliwę i przykręcić płomyk na jak najmniejszy. Jednak palce jej kręciły i kręciły, jak gdyby niezależnie od jej woli, aż ostatnia iskierka zadrżała i zgasła. Jane wymacała rękami swój bezpieczny azyl, drewniane oparcie łóżka. Po raz pierwszy, od czasu tej jedynej nocy zaraz po uwięzieniu, siedziała w takiej ciemności. Ostrożnie zaczęła wyszukiwać w pamięci wszystkie strachy. Czarownico, Czarny Psie, duchu lorda Lovella, jesteście tam? Nic, cisza. Ciemna noc była pusta.

Musiała się położyć i zamknąć oczy, ale kiedy przyszedł sen, wydawało jej się, że wciąż siedzi, patrząc w ciemność z jedynym jasnym punkcikiem, gwiazdką na tle otworu po wybitej szybce. Światło rozkwitało, rosło, otwór się powiększał. Wiedziała, że śni, bo ściany rozpłynęły się w powietrzu, a rozgwieżdżone niebo pochyliło się nad nią. Znała je, było zawsze to samo, z konstelacjami, które oglądała od dziecka - Wielką Niedźwiedzicą, Strzelcem, Kasjopeją na błyszczącym tronie. Z początku posrebrzony księżycem krajobraz wydawał się obcy, nie było murów, bram, budynków, tylko pusta polana otoczona gęstym i splątanym lasem. Potem zobaczyła prawie rozpoznawalne wzgórza. Po ciemnym stoku spływała srebrna wstążka strumyka, który znikał, by ponownie wypłynąć na skraju polany. Jane stała na trawie, upstrzonej białymi kwiatkami o cudownym, słodkim zapachu. Zaczęła iść w kierunku jakichś niewyraźnych, zamglonych kształtów, majaczących we mgle. Ścieżka posuwała się wraz z nią. Dziwne kształty zaczęły przybierać ludzkie postacie mężczyzn, kobiet i dzieci. Rzymski wojownik w napierśniku i pancerzu, kobieta w samodziałowej szacie, w jaką Jane przebrała się na bal - wszyscy stali w bezruchu jak kolorowe posągi naturalnej wielkości. Ścieżka prowadziła ją obok nich coraz szybciej i szybciej, a może to Jane tkwiła w miejscu, a oni się posuwali? Nie wiedziała, niczego już nie dostrzegała, chociaż postać w białej sukni, ze złotymi włosami, przypominała jej malowidło Edmunda.

Miała wrażenie, że zbliża się do końca owej tajemniczej wędrówki. Coś czekało na nią w mroku, jeszcze niewyraźne, ale dziwnie znajome. Nie odczuwała strachu przez cały ów czas, lecz teraz nagle opanował ją lęk i starała się za wszelką cenę wyzwolić ze snu, aż w końcu zobaczyła jakąś wykrzywioną twarz, zohydzoną przez pradawny grzech, i wyciągnięte w swoją stronę zakrwawione ręce. Jane zakryła oczy i dysząc ciężko, zobaczyła, że znajduje się w swej ciemnej, wilgotnej celi w wieży.


Księga trzecia

MEGAN


Rozdział pierwszy

I

Wątki, jakie oferuje życie, nigdy nie są tak frapujące, jak te wymyślane przez pisarzy i dramaturgów. Megan powinna była się dowiedzieć o losie Sama Freemana od zdyszanego posłańca, galopującego co koń wyskoczy przez pola i łąki, a następnie przybyć pod szubienicę w ostatnim ułamku sekundy. Tymczasem dowiedziała się wszystkiego od starej plotkarki, która nie posłuchała rozkazu swego pana nie z poczucia sprawiedliwości, lecz z czystego wścibstwa.

Lizzie nie miała wątpliwości, że Sam był winny. Panicz Edmund tak powiedział, więc to prawda. Gospodyni oraz reszta służby zaakceptowali wyjaśnienia dziedzica, dlaczego Megan nie było tamtej nocy w domu: ona i Jane straciły głowę, jak się to zdarza kobietom, i wybiegły na podwórze zamiast siedzieć bezpiecznie w domu. Lizzie była prawdziwie zdumiona i przerażona, gdy panicz Edmund poinformował ją o wszystkim i ostrzegł, żeby pani nie dowiedziała się o aresztowaniu Sama, bo będzie jej przykro. Sam nie wyglądał na takiego człowieka. Owszem, był z niego kiedyś gałgan, jak to chłopak, i nieraz go straszyła, że kijem przetrzepie mu skórę. Nie pochwalała też przyjaźni panienki Jane z nim i innymi dziećmi ze wsi. Ale nie był zły i właściwie lubiła tego małego łobuza. Teraz dopiero widać, co się dzieje, jak ktoś sięga za wysoko i czyta te wszystkie książki.

Edmund nie ukrywał przed służbą faktu uwięzienia Freemana. I tak usłyszeliby od krewnych i znajomych, bo opisywała to lokalna prasa. Ale oskarżenie go o próbę uprowadzenia okazało się błędem. Podżeganie do zamieszek było przestępstwem poważnym, nie oznaczało jednak jeszcze najwyższego wymiaru kary. Edmund wszakże chciał krwi Sama, nie zaś kilku lat więzienia. Nie przyszło mu do głowy, że Lizzie, jak wszystkie cnotliwe kobiety, będzie odczuwała nieodparte podniecenie na myśl o owym „uprowadzeniu".

Ponieważ nie mogła się zniżyć do omawiania tej sprawy z niższą służbą, poskramiała swą ciekawość przez trzy dni, aż w końcu się poddała.

Megan tego dnia bawiła się z niemowlęciem w pokoju dziecinnym. Gdy siedziała tak na dywaniku przed kominkiem, łaskocząc małego piórkiem w nosek, wyglądała prawie jak dziewczyna, która przybyła do Grayhaven dwa lata temu. Tylko maleństwo mogło obudzić ją z tępego letargu. Szkoda, że nie będzie miała więcej dzieci, pomyślała ze smutkiem Lizzie. Nie wiedziała, dlaczego była tego taka pewna, ale była. A wyglądało na to, że panna Jane pozostanie starą panną. Nigdy nie flirtowała z żadnymi młodymi ludźmi. Może pozna jakichś miłych dżentelmenów w Londynie. A przynajmniej kupi sobie coś twarzowego z ubrania. Nic ze sobą nie zabrała.

Jakie to smutne. Panna Jane, praktycznie stara panna, a panna Megan, chociaż i tak nie była wystarczająco dobra dla panicza Edmunda, teraz właściwie w ogóle nie jest jego żoną, tylko jakimś takim dziwnym biedactwem, co to pewno długo już nie pociągnie.

Lizzie westchnęła. Megan, zajęta dzieckiem, nie zwróciła na nią uwagi, więc westchnęła jeszcze raz, głośniej.

- Co się stało, Lizzie? Już jesteś zmęczona? Dopiero się dzień zaczął.

Panicz Edmund kazał jej pilnować, żeby nikt ze służących nie poruszał owego tematu przy pani. Ale przecież nie odnosiło się to do niej, a poza tym ona go nie poruszała, tylko musiała odpowiedzieć, jak pani pyta.

Megan słuchała, a piórko w jej dłoni zamarło. Tłuste paluszki synka zacisnęły się na nim i odruchowo, nie patrząc, zabrała piórko, nim dziecko zdążyło włożyć je do ust.

Lizzie była zdumiona, że pani tak dobrze przyjęła ową straszliwą wiadomość, ale jednocześnie poczuła się uspokojona. Nie zrobiła nic złego, mówiąc o tym Megan, panicz Edmund jest przeczulony jak wszyscy mężczyźni.

- Byłam taka zdumiona, niech mi pani wierzy, jak nie wiem co zakończyła. - Pewnie musiała się pani nieźle wystraszyć. Czy on... zrobił pani jaką krzywdę? - Nie.

- Albo powiedział co... nieuprzejmego?

- Nie.

- Och - odpowiedziała Lizzie z nutą zawodu w glosie. - To się cieszę.

Megan wstała.

- Dziękuję ci, Lizzie.

Nawet nie powiedziała dziecku do widzenia, pomyślała ze zdziwieniem stara piastunka, gdy jej pani zmierzała ku drzwiom. Biedactwo, codziennie z nią gorzej.

Megan usiadła ostrożnie w ulubionym fotelu. Była bardzo nobliwie ubrana, starannie uczesana, każdy loczek tkwił na swoim miejscu, a biżuteria błyszczała na szyi i nadgarstkach. Wyglądała modnie i elegancko, a na jej twarzy malował się wyraz lalki, jaki panowie epoki wiktoriańskiej tak bardzo lubili u swych dam. Jednak pod ową spokojną maską umysł jej pracował gorączkowo.

Edmund nie mógł wiedzieć. Na pewno podejrzewał, bo inaczej nie wymyśliłby tego tragicznego finału. Nie obwiniałaby go o świadome sfabrykowanie pozostałych zarzutów. To w jego stylu, żeby sądzić, że Samem kierowały jakieś nieczyste motywy, gdy próbował ich ostrzec. Ale ten ostatni... Nie, wiedział przecież, że opuściła dom z własnej woli i bez przymusu. Jeśli nie uwierzył w jej ocenzurowaną wersję, Jane musiała mu wszystko wyjaśnić. Jane. Była jeszcze taka możliwość. Ale bratowa wyjechała. Megan pomasowała sobie czoło. Tak długo żyła jak we mgle, że czuła, jakby miała sparaliżowany mózg. Lekarstwo wcale jej nie pomagało. Chyba powinna przestać je zażywać.

Jane pojechała do Londynu. Kiedy Edmund jej o tym wspomniał, Megan wydało się dziwne, żeby bratowa wyjechała tak nagle, bez słowa pożegnania. I to do Londynu, którego nie znosiła, jak zresztą wszystkich dużych miast.

A może Jane pojechała do sądu, na rozprawę czy cokolwiek to miało być, żeby powiedzieć prawdę i pomóc Samowi. Był to rozsądny pomysł i na chwilę bardzo pocieszył Megan. Ale inne niejasne wspomnienie wznieciło jej wątpliwości. Jane nie było już dość długo, dwa dni, może dłużej. Żeby tylko potrafiła sobie przypomnieć! W każdym razie dostatecznie długo, by złożyć zeznanie i wrócić. Ale Edmunda też nie ma. Może i on jest na rozprawie. Nie mogła więc liczyć na Jane. Jak będzie miała czas, zacznie się o nią martwić. Najpierw musi zrobić coś innego. Wstała, podeszła do garderoby i otworzyła drzwi.

Edmund nie zapowiedział służącym, że nie wolno jej jeździć konno - nie przyszło mu do głowy, że będzie próbowała. Główny stajenny, stary, zaufany sługa, próbował Megan to wyperswadować. Słyszał, że jest chora, i rzeczywiście dziwnie wyglądała - miała taki dziki błysk w oczach i napiętą skórę na twarzy.

Odpowiedziała tonem, jakiego nigdy u niej nie słyszał, więc pokuśtykał do stajni, żeby wykonać rozkaz.

Było już popołudnie, gdy Megan dotarła do miejsca przeznaczenia, po wielu kłopotach, które przyprawiłyby każdą kobietę o łzy rozpacz. Nie miała pojęcia, dokąd jechać ani jak się tam dostać, rozpytywała w miasteczku i udało jej się zdobyć trochę informacji, wróciła się też do pastora Higginsa, który zatrzymał ją co najmniej pół godziny, spierając się z nią, gdy poznał powód niespodziewanej eskapady. W końcu po prostu wstała i wyszła. Kilka razy gubiła się po drodze.

Mimo zdenerwowania jazda sprawiła Megan wielką przyjemność. Nie siedziała na koniu od miesięcy i teraz zastanawiała się, jak mogła spędzić tyle czasu w swoim pokoju, otępiała i ledwo żywa, a tymczasem wiosna przeszła już w lato. Słońce i wiaterek były jak balsam na jej stroskaną duszę.

Sumienie nie dawało jej spokoju. Skrzywdziła bardzo Edmunda skłonna była spędzić resztę życia, starając się mu wszystko wynagrodzić, i uważała to za odpowiednią karę za swój grzech. Tamtej nocy na trawie obok Kamienia Tomana zrozumiała, jak bardzo będzie przeżywać ich rozstanie. Nigdy więcej nie zazna już tej namiętnej czułości, tego poczucia absolutnego bezpieczeństwa... Jeśli prawdziwe męki potępieńcze oznaczały brak obecności kochającego męża, ona tak właśnie będzie się czuła i nic nie poradzi, jeśli to bluźnierstwo. Była gotowa do poświęceń. Wyrządziła krzywdę mężowi i sprawiła przykrość Matce Najświętszej... Ale bardziej bała się gniewu Edmunda. Czuła, że Matka Boża łatwiej to zrozumie, i z pewnością prędzej przebaczy.

Megan wjechała do Warwick nowym mostem przez rzekę Avon natychmiast znów się zgubiła. Jakiś uprzejmy przechodzień skierował ją do siedziby hrabstwa. Ogromny, neoklasyczny budynek był o wiele większy, niż przypuszczała, i przez moment straciła nadzieję, przewidując kolejną stratę czasu na bezcelowe chodzenie, pukanie i pytanie. Tyle go już straciła...

Nie przyjechała jednak zbyt późno, jak się obawiała. Proces przebiegał powoli, gdyż sędziwie nie mieli najmniejszej ochoty skracać sobie przerwy obiadowej tylko ze względu na więźniów, którzy i tak mogli pójść jedynie do budynku więzienia, tuż za rogiem. Rozprawa została właśnie wznowiona, gdy Megan znalazła salę, której szukała. Minęła osłupiałego strażnika i po prostu otworzyła drzwi. Scena nie była aż tak przerażająca, po prostu kilku panów siedzących wokół stołu... i Sam. Rozejrzawszy się w koło, żeby mieć pewność, iż dobrze trafiła, Megan nie patrzyła już więcej na niego. Nie patrzyła również na Edmunda, który skoczył na równe nogi, patrząc na żonę z wściekłością i niedowierzaniem.

Inni panowie też wstali. Sir William rozdziawił usta, tak że jego broda znikła w fałdach staromodnej krawatki. Widok tej prostodusznej, uczciwej twarzy uspokoił Megan. Zawsze był dla niej bardzo miły.

- Panowie - odezwała się wyraźnie. - Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłam. Przyjechałam, by złożyć zeznanie.

Twarz jej męża przybrała kolor porto, chociaż może nie tak ciemny, nie, raczej lekkiego czerwonego wina. Nie jest zbyt bystry, pomyślała chłodno Megan. Nie będzie trudno go przechytrzyć.

Doszedłszy do siebie, Edmund mamrotał coś do swych kolegów sędziów. Mówi im, że jestem chora albo niespełna rozumu, pomyślała. Jakie to przejrzyste... Stała, czekając, i wiedziała, że jej wygląd i spokojna, opanowana postawa wywierają spodziewane pozytywne wrażenie. Sir William wciąż na nią zerkał, aż w końcu przerwał Edmundowi, mówiąc głośno:

- Ależ, człowieku, nie możemy tak trzymać damy na stojąco. Cóż może się stać złego, jeśli pozwolimy pani Mandeville przemówić?

- Dziękuję, sir Williamie - odpowiedziała Megan i zaczęła ściągać rękawiczki.

Sir William opuścił swe miejsce sędziowskie, by własnoręcznie podsunąć jej krzesło.

- A więc, moja droga, niech pani opowie swoją część. Rozejrzała się dookoła.

- Czy nie powinnam najpierw złożyć przysięgi?

Po chwili poszukiwań wyciągnięto Biblię, a Megan powtarzała, głośno i wyraźnie.

- Protestuję przeciwko... tej nieprawidłowości - odezwał się Edmund ochrypłym głosem.

- Świadek został zaprzysiężony - wyjaśnił drugi sędzia pokoju, szczupły siwy dżentelmen w okularach. - Zna pan procedurę, panie Mandeville.

Pozwolono Megan zrelacjonować całą historię, nie przerywając. Miała dużo czasu na przemyślenie tego, co chce powiedzieć, zwłaszcza wniosków.

- Oczywista, nie mogę nic zeznać w sprawie organizacji, której członkiem jest podobno pan Freeman i oczywiście nie odważyłabym się wyjaśniać motywów, jakie nim kierowały, gdy przybył nas ostrzec. Mój mąż jest znacznie mądrzejszy ode mnie, panowie, i nie mam zamiaru podważać jego stwierdzeń. To jednak, że wyciągnął błędne wnioski dotyczące pewnych innych wydarzeń tamtej nocy, jest prawdopodobnie moją winą. Powinnam była wyrazić się jaśniej. Przybyłam więc tutaj, aby ten błąd naprawić i zapewnić, że pan Freeman mnie nie... uprowadził. Opuściłam dom z własnej woli. Byłam wtedy tak przerażona, że straciłam głowę i jeszcze pociągnęłam za sobą moją szwagierkę, pannę Mandeville. Była to moja wina, Jane pojechała tylko dlatego, że ją namówiłam.

W tym momencie przerwała i spojrzała nieśmiało na sir Williama. Nie wiedziała, co powiedział Sam, i nie chciała zaprzeczać jego zeznaniom. Jednak trzeci sędzia, również siwowłosy mężczyzna, oświadczył:

- Ta historia nie jest pełna, pani Mandeville. Mamy świadków, którzy przysięgają, że widzieli, jak pan Freeman wciągnął panią na konia i odjechał wraz z panią.

- Świadków? Ma pan na myśli tę pijaną zgraję? - zawołała Megan. - Fakt jest prawdziwy, lecz jego interpretacja błędna. Pan Freeman rzeczywiście towarzyszył pannie Mandeville i mnie w stajni, gdy próbowałyśmy osiodłać konie. Chciałyśmy się schronić u pana, sir Williamie. - Uśmiechnęła się do niego, a mężczyzna odpowiedział jej zadowolonym spojrzeniem. - Stajenni uciekli i miałyśmy pewne trudności. Bez pomocy pana Freemana nigdy nie zdołałybyśmy osiodłać koni. Ledwo to zrobił, zobaczyłyśmy kilku napastników, okropnych, ordynarnych pijaków, którzy biegli do nas z krzykiem i przekleństwami. Znów straciłam głowę i zaczęłam uciekać. I gdyby pan Freeman nie wciągnął mnie na konia i nie odjechał, narażona byłabym na obelgi, jeśli nie obrażenia ciała. Gdy tylko odjechaliśmy dalej od domu i zrobiłam się spokojniejsza, zostawił mnie.

Jeszcze jedno kłamstwo, pomyślała, ale cóż to teraz znaczy? Już i tak mam tyle na sumieniu...

Edmund usiłował jej przerwać kilka razy, ale został powstrzymany przez kolegów. Powiedział teraz kamiennym głosem:

- Panowie, to zeznanie jest niewątpliwie dowodem stanu umysłowego pani Mandeville. Czy już dosyć ją wymęczyliście? Mogę ją stąd zabrać?

- To wcale nie wydaje mi się szalonym wymysłem - odezwał się sir William. - I zgadza się z innymi zeznaniami. Nie wierzyłem tym łapserdakom, którzy zeznawali, że Freeman porwał twoją żonę, Mandeville. A w ogóle czego oni właściwie szukali przed twoją stajnią? Jones, ty jesteś prawdziwym prawnikiem, przedstaw nam swoją opinię.

Adwokat odchrząknął.

- Dawno nie słyszałem jaśniejszego i bardziej sensownego oświadczenia. Pani Mandeville zna się chyba na postępowaniu dowodowym, zwłaszcza jeśli idzie o pogłoski czy nieudowodnione oskarżenia. - Spojrzał znacząco na Edmunda.

- No więc nie możemy skazać człowieka za uprowadzenie, skoro ofiara owego uprowadzenia temu zaprzecza, czyż nie? - oświadczył radośnie sir William. - Ja uważam, że jest niewinny.

- Sir Williamie, nie przestrzega pan właściwej procedury - ostrzegł prawnik. - Do naszych obowiązków nie należy decydowanie o czyjejś winie czy niewinności, tylko czy... O Boże, wszystko jest niezgodne z przepisami. Dziękuję pani za przyjście, pani Mandeville. My już pani dziękujemy.

Megan podeszła do drzwi. Uważała, żeby nie napotkać wściekłego wzroku Edmunda, ale nie mogła się powstrzymać, by po raz ostatni nie spojrzeć na Sama. W końcu chyba nigdy więcej go nie zobaczy. Wyglądał, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało, i wydawał się oszołomiony. Nawet na nią nie patrzył. Chciała, żeby się uśmiechnął, by mogła zachować ten obraz w sercu, ale nie odważyła się dłużej ociągać z wyjściem. Uniosła głowę i z kamiennym spokojem na twarzy wyszła z sali.

Chodziła tam i z powrotem po korytarzu, zbyt niespokojna, aby usiąść. W końcu drzwi się otwarły i wypadł z nich sir William. Podszedł i ujął Megan pod rękę.

- Chodźmy, moja droga, niech pani da Edmundowi ochłonąć. Mężczyzna nie lubi, gdy żona zarzuca mu kłamstwo, zwłaszcza jeśli to ona ma rację, a nie on.

- Więc...

- Tak, wszystko załatwione, nie jest to przypadek prima facie, nie ma więc żadnego powodu więzić oskarżonego i nadal prowadzić ten proces. - Sir William pociągnął ją do wyjścia. - Edmund jedzie zaraz do domu, ale wytłumaczyłem mu, że lepiej będzie, gdy pani u nas przenocuje. Moja staruszka bardzo się ucieszy z towarzystwa. Jest tu ze mną, w naszym miejskim domu. - Pomógł Megan wsiąść do czekającego powozu i wciąż mówiąc, machnął do swego lokaja, aby ten zajął się jej koniem. - Nigdy w to nie wierzyłem, wie pani, znam tego chłopaka od lat. Dobre z niego chłopaczysko, tylko ma takie różne dziwne poglądy, przez tę całą naukę. Nie jestem zwolennikiem edukacji. Ludzie mają potem szalone pomysły. Niech pani patrzy na Edmunda. Też potrafi być bardzo ekscentryczny w swych poglądach.

II

Chociaż Megan była bardzo wdzięczna Gilbertom za gościnę, wolałaby tego wieczoru pozostać sama. Jednakże lady Gilbert należała do osób, dla których samotność jest przekleństwem i nigdy nie pozwoliłaby na nią gościowi. Siedziała wraz z Megan po kolacji w salonie, gdy wszedł sir William.

- Ktoś do pani, pani Mandeville - powiedział z uśmiechem. - Mam nadzieję, że ma pani na to siłę, tylko kilka minut. Bardzo słusznie z jego strony, żeby przyjść pani podziękować.

Megan wstała, ale czuła się słaba i chora. Miała go znów zobaczyć, po tym, jak w milczeniu pożegnała się z nim na wieki, A zwłaszcza udawać chłodną obojętność w obecności sir Williama... Ten jednak wprowadził ją do pokoju, w którym czekał Sam, i mruknął:

- Mam coś do zrobienia, wybaczy mi pani? Nie trzymaj jej za długo, Freeman, chociaż wiem, że nie jesteś specjalnym gadułą, co?

Gdy tylko drzwi się zamknęły, Megan przebiegła przez pokój wprost w ramiona Sama. Przez moment trzymał ją przy sobie, dotykając policzkiem jej potarganych loków, ale zaraz, wręcz brutal lnie ją odsunął.

- Nie tutaj, już dosyć dzisiaj dla mnie się naraziłaś.

- Nie było żadnego ryzyka - odpowiedziała. - Zrobiłabym więcej, gdybym mogła, wiesz o tym...

- Muszę mówić szybko, bo pomyśli, że to dziwne, jak będę tu za długo. Megan, prosiłem cię już, żebyś ze mną wyjechała.

- A ja odpowiedziałam tak.

- Nie mogłem ci wtedy na to pozwolić. Nie byłaś sobą, nie miałem prawa pytać, wiedziałem zaraz, jak to powiedziałem. Teraz się zmieniło. Znów cię pytam. Pojedziesz?

Dziwna to była rozmowa. Sam cofnął się, ugniatając czapkę w rękach, gdy wyrzucał z siebie te krótkie, oschłe zdania. Widziała, że drży, i znów wypełniło ją znane uczucie ciepła, spokoju i bezpieczeństwa. Jakże się to różniło od dziecięcego zauroczenia, jakie odczuwała w stosunku do Edmunda!

- Nie mogę - odparła pewnym głosem. - Mam dziecko.

- Czy myślisz, że zapomniałem? - odezwał się Sam po chwili. To też cały on, pomyślała. Żadnych kłótni, dyskusji, tylko przypomnienie faktu, po którym jego twarz na moment przybrała wyraz zmęczonego, starego człowieka.

- Nie mógłbyś go zapomnieć, gdybyś go kiedykolwiek zobaczył. Jest taki słodki, codziennie większy, śmieje się, gdy mnie widzi, jestem tego pewna, chociaż Lizzie mówi, że to tylko grymasy...

- Megan, nie.

- Kochanie...

- Nie, powiedziałem. - Wyciągnął rękę, żeby ją od siebie odsunąć. - Znów masz rację. Muszę iść. Obiecaj mi, że będziesz uważała.

- Na co?

- Na siebie. Pilnuj się. Jest tyle niebezpieczeństw, wypadków...

- Jak chodzenie po deszczu i złapanie przeziębienia - powiedziała, żartując sobie z tego, co uznała za przesadną troskliwość ukochanego. - Najdroższy, będę uważać. A ty? Też obiecujesz?

- Obiecuję.

Nic więcej nie mógł powiedzieć. Wychodząc z domu i zanurzając się w deszczową jesienną noc, zastanawiał się, jak ją chronić, ale niczego nie wymyślił. Nie mógł nawet ostrzec Megan. Przeraziłaby się tylko, a i tak by mu nie uwierzyła. Nikt by mu nie uwierzył - ani sir William, ani Jane, ani nikt. Ale przemoc nie była Samowi obca; widywał już oczy morderców, a takie właśnie miał na sali sądowej Edmund Mandeville.


Rozdział drugi

I

Sir William uparł się, żeby Megan wracała do domu powozem. Gdyby pogoda była ładniejsza, z pewnością wolałaby jechać konno, ponieważ jednak nad polami wisiała szara mgła, musiała znieść podróż powozem, za którym uwiązano jej białego konia. Udało jej się jakoś zachować spokój po nieprzespanej nocy, ale nie marzyła o spotkaniu z Edmundem.

Nie było aż tak źle, jak się spodziewała, może dlatego, że wyszła z nim Jane, która podbiegła zaraz i objęła ją serdecznie.

- Tak się cieszę, że wróciłaś - powiedziała Megan, odwzajemniając uścisk. - Czy dobrze się bawiłaś w Londynie? Czy przywiozłaś mnóstwo pięknych sukienek?

Nastąpiła dziwna pauza, po czym bratowa odezwała się, patrząc na Edmunda.

- Ani szmatki. Wiesz, jaka jestem. Edmund już na mnie nakrzyczał.

- A teraz kolej, żeby nakrzyczeć na Megan - powiedział. - Myślałem, że zupełnie postradałaś zmysły, moja droga, żeby zrobić coś takiego, przy twoim delikatnym zdrowiu. Zaoszczędziłabyś nam obojgu kłopotów i wstydu, żebyś od razu opowiedziała mi całą historię.

- Przepraszam - wyjąkała.

Była przygotowana na pogardliwe wymówki i obrażony ton, tymczasem łagodny głos męża zupełnie ją rozbroił. Wydawało się niemożliwe, że ta przystojna, uśmiechnięta twarz mogła należeć do człowieka, który zaledwie wczoraj kipiał z wściekłości. Wolałaby gniew, bo rozsądne i łagodne przebaczenie pogłębiało jej poczucie winy.

- Cóż, było, minęło - odwrócił się od nich. - Mam tylko nadzieję, że ta eskapada ci nie zaszkodziła. Wybaczcie, panie, ale mam pracę.

- Zostań ze mną, gdy będę się przebierać - powiedziała Megan do Jane. - Teraz, gdy wróciłaś, widzę dopiero, jak za tobą tęskniłam.

- Chętnie. - Jane wzięła ją pod rękę. - Czuję się, jakby nie było mnie kilka tygodni, a nie dni. Ale to zdumiewające, jak ty się zmieniłaś. Wyglądasz znacznie lepiej.

- Czuję się znacznie lepiej. Jestem przekonana, że to lekarstwo bardziej mi szkodziło, niż pomagało.

- Lekarstwo - powtórzyła Jane wolno. - Nie to laudanum?

- Chyba coś wzmacniającego - odrzekła Megan beztrosko. - Doktor powiedział Edmundowi, że mam to dalej brać, lecz jestem pewna, że go już nie potrzebuję. Jane, muszę ci powiedzieć...

- Tak, chciałabym poznać szczegóły. Ale najpierw wejdź i zamknij drzwi. Tak. Więc czy to Lizzie ci powiedziała? Wczoraj wieczorem Edmund doprowadził ją do histerii, kiedy wrócił.

- Biedna Lizzie. - Megan zaczęła rozpinać pogniecioną sukienkę. - Tak się cieszę, że go nie posłuchała. Gdy sobie wyobrażę, co mogło się stać...

- Megan, nie wiesz nawet, jak cię podziwiam.

- Zrobiłabyś to samo, gdybyś tu była. A poza tym - dodała ze smutnym uśmiechem - nie był to ostateczny wyrok ani nic takiego, tylko wstępne przesłuchanie z możliwością dalszego procesu.

- Wiem - odrzekła Jane, jakby mówiła do siebie. - Zdałam sobie z tego sprawę po jakimś czasie, ale dlatego właśnie nie rozumiem... - Przerwała i siedziała przez chwilę w milczeniu. - Nie zwracaj na mnie uwagi. Wiesz, że mam zwyczaj mówić do siebie. Co powiedziałaś?

- Że mogłam poczekać i omówić to z tobą, albo, oczywiście, z Edmundem, zanim tak się pośpieszyłam.

- Nie, nie, postąpiłaś właściwie.

Żadna z nich nie wymówiła jego imienia. Teraz Megan odważyła się to zrobić.

- Sam przyszedł mi podziękować wczoraj wieczorem. Wygląda dobrze i... - nie wiedziała, co jeszcze dodać - przesyła ci ukłony.

- Bardzo miło z jego strony.

Bratowa opadła na fotel i siedziała z pochyloną głową i złożonymi rękami. Megan odruchowo przykucnęła i pocałowała ją w policzek.

- Te wakacje ci nie posłużyły, Jane. Jesteś taka chuda! Czy odżywiałaś się właściwie?

- Nie - odpowiedziała z lekkim uśmiechem. - Niewłaściwie.

II

Edmund nie wracał już nigdy do sprawy zeznania Megan. Nie spodziewała się takiej wielkoduszności. Niewiele osób potrafiłoby przebaczyć krzywdę, prawdziwą czy urojoną, nie wypominając ciągle własnej szlachetności. Odnowiła więc swą przysięgę, że będzie przykładną i czułą żoną. Może Edmund też postanowił zacząć od nowa, gdyż przestał z niej się wyśmiewać i szydzić i zapraszał ją do uczestnictwa w swych niektórych zajęciach. Byli sobie bliżsi niż poprzednio, poza pierwszymi miesiącami małżeństwa - prócz jednej sprawy - Edmund nie egzekwował swych praw małżonka. To akurat martwiło Megan mniej, niż powinno. Miała satysfakcję, że jest fizycznie wierna mężczyźnie, którego w skrytości ducha pragnęła, bez konieczności odrzucania człowieka posiadającego legalne prawo do jej miłości.

Godziny spędzane wspólnie w bibliotece stanowiły dla Megan dużą przyjemność. Edmund kontynuował swe badania dotyczące przeszłości dworu oraz jego poprzednich właścicieli i niektóre historie, jakie opowiadał, były fascynujące niczym powieść. Jednak, ku swemu wielkiemu rozczarowaniu, nie znalazł żadnego ukrytego przejścia ani kryjówki dla księdza.

- Jesteś beznadziejnym romantykiem, Edmundzie - żartowała Megan. - Co byś zrobił ze skrytką dla księdza, gdybyś taką znalazł?

- Zamykałbym w niej Higginsa, kiedy mnie zdenerwuje - odpowiedział. - Jeśli nie przestanie tak się wpatrywać w Jane, będę musiał poczynić jakieś kroki.

Następnie zaproponował, żeby dziewczęta nauczyły się strzelać i skwitował gromkim śmiechem ich wspólny okrzyk obrzydzenia.

- Wiem, że jesteście zbyt delikatne, by strzelać do zwierzyny - powiedział - ale myślałem o strzelaniu do tarczy. Jeżeli jednak nie chcecie broni palnej, może wobec tego łuk i strzały? Łucznictwo to stara, szlachetna sztuka angielska, a skoro Jej Wysokość ją uprawia, to jest odpowiednia dla dam. Ciebie powinno to zainteresować, Jane. Zawsze uważałaś, że potrafisz zrobić wszystko równie dobrze, jak mężczyzna.

- Nigdy tak nie twierdziłam!

- No cóż, jeśli uznajesz swą niższość...

Jane pochwyciła przynętę i Edmund kazał ustawić na trawnikach strzelnice. Widok Jane, z włosami spiętymi do tyłu i podwiniętymi rękawami, starannie mierzącej do celu, nie przestawał bawić jej brata. Szybko osiągnęła dużą sprawność i potrafiła zdumiewająco mocno, jak na tak drobną istotkę, napiąć łuk. Megan nie była aż tak ambitna, ale obie miały dużą przyjemność z tego ćwiczenia, zwłaszcza że towarzyszył im Edmund.

Był taki sympatyczny i czuły, zupełnie jak dawniej, i obie przestały już wymieniać zdziwione spojrzenia, gdy zrobił coś miłego. Pewnego wieczoru przy kolacji, gdy zawiadomił je o czymś, co na pewno nie mogło ich ucieszyć, niemal je przepraszał.

- Obawiam się, że muszę was ostrzec z dużym wyprzedzeniem, żebyście zdołały zorganizować jakąś zemstę na mnie - zaczął. - Zaprosiłem trzy osoby, których najbardziej nie lubicie gościć. Obiecaj mi, Megan, że będziesz mnie broniła, jeśli Jane poniosą nerwy. Wiesz, jak bardzo się jej boję.

Jane nie mogła powstrzymać śmiechu, mimo niezadowolonej miny.

- Nie musisz podawać mi nazwisk. Astleyowie i pan Belts?

- Zapewniam cię, Jane, że nie musisz obawiać się żadnych poufałości ze strony tego człowieka - obiecywał Edmund ochoczo. - Ta wizyta dotyczy wyłącznie interesów. Podobnie jak ty, nie mam ochoty na bliższą z nim znajomość.

- A co to za interesy? - spytała Jane.

Kiedyś potraktowałby ją z wyższością i odmówił prawa wypytywania go o cokolwiek, teraz jednak wyjaśnił łagodnie:

- Działamy w tej samej dziedzinie, mamy wspólne interesy i wspólne problemy. Prawdę mówiąc, Jane, powinnaś pochwalić moje obecne działania. Mam nadzieję przekonać Beltsa, by porzucił swe uprzedzenia do związków zawodowych.

- Zdumiewasz mnie, Edmundzie - odpowiedziała. - Myślałam, że sam żywisz takie uprzedzenia.

- Jak ci już kiedyś mówiłem, zmieniłem zdanie. Czy zgodziłabyś się, Jane, znieść niewybredne maniery pana Beltsa dla dobra sprawy? Żeby ci osłodzić cierpienia, zaproszę też sir Williama i lady Gilbert oraz twego wielbiciela, Higginsa.

Wieczorem musiał wyjść, więc po kolacji poszły obie do saloniku Jane. Po dłuższym marudzeniu Jane zgodziła się wykorzystać swe krawieckie talenty i uszyć sobie wizytową suknię. Megan zaś postanowiła jej pilnować, żeby przypadkiem nie zmieniła eleganckiego fasonu, który wspólnie wybrały. Dzisiejszego wieczoru odbyła się uroczysta pierwsza przymiarka; Jane obracała się powoli, a Megan śmiała się na widok kontrastu między uroczą, wzorzystą taftą a ponurą twarzą ponad nią.

- Ładnie ci w niej - powiedziała.

- Ne pewno Belts pomyśli, że dla niego tak się stroję - Jane zrobiła jeszcze bardziej ponurą minę.

- Tu musi być trochę głębsza zaszewka. Zaczekaj, przypnę... a teraz zdejmij, to pomogę ci przestębnować te fałdki. - Zmieniła temat. - Jeśli Belts tak cię denerwuje, Jane, zachoruj, gdy tu będzie. Przysięgnę, że cierpisz na wapory albo malarię.

- Jeśli ty możesz znieść Astleyów, ja zniosę Beltsa. Megan, czy bardzo ci to przeszkadza?

Megan powoli nawlekała igłę. Wiedziała, o co chodzi Jane, i chciała ją uspokoić, ale jak mogła tłumaczyć niezamężnej siostrze swego męża, że już jej nie obchodzi, co robi Edmund i z kim dzieli łoże.

- Nie sądzę, żeby Edmund jeszcze się nią interesował - odpowiedziała szczerze. - Nie wiem, dlaczego wciąż się z nimi widuje, chyba że chce im czymś zaimponować... Albo swoim szczęściem, albo sukcesem. Ale nie jestem zazdrosna, Jane, wierz mi.

- Tak się cieszę. Zgadzam się z tobą. On się zmienił, prawda? Ale czy jesteś szczęśliwa, Megan? Jestem pewna, że cię kocha, taki jest ostatnio czuły, taki troskliwy.

Megan pochyliła głowę nad szyciem, żeby nie było widać jej twarzy. Kochana, niewinna Jane! Na pewno wie, że on wciąż zajmuje sypialnię w skrzydle Tudorów. Czy naprawdę wierzy, że miłość małżeńska składa się tylko z uśmiechów i uprzejmości? Cóż, może tak. Mimo bardzo rzeczowego sposobu bycia, Jane miała w sobie coś dziewiczego. Wyrażenie „stara panna" nie pasowało do niej zupełnie, bo sugerowało stracone nadzieje, zgorzknienie i brak uczuć. Szwagierka nie miała takich objawów, a w każdym razie nie było ich widać.

Megan pomasowała bolące kolano, próbując jednocześnie wymyślić coś obojętnego i pocieszającego, co mogłaby powiedzieć, Jane spojrzała na nią znad swego szycia.

- Zauważyłam, że kulejesz. Czy coś sobie zrobiłaś?

- Bezmyślna służąca zostawiła plamę tłuszczu czy oleju na schodach w bibliotece. Zdążyłam złapać za poręcz, gdy już się poślizgnęłam. Miałam szczęście, że tylko naciągnęłam mięsień.

- Ja myślę! - wykrzyknęła Jane. - Mówiłam Edmundowi, że te żelazne kręcone schodki są niebezpieczne, kiedy je instalował. Mam nadzieję, że przynajmniej nagadałaś tej dziewczynie.

- Chyba Edmund to zrobił. Był bardzo zły. Ale to nic takiego, tylko siniak.

Jane najwidoczniej zapomniała już o swym poprzednim pytaniu i Megan bardzo się ucieszyła, że nie musi kłamać. Żałowała, że nie może zupełnie szczerze z nią rozmawiać. Były sobie kiedyś tak bliskie. Teraz pojawiło się zbyt wiele zakazanych tematów.

Na przykład jej podejrzenie, że Edmund sypia z jedną ze służących. Nie byłoby w tym nic dziwnego, takie rzeczy często się zdarzały, a jeśli wolał służącą od żony, żona nic na to nie poradzi.

Niewątpliwie słyszała wczoraj kobiecy głos, gdy poszła późnym wieczorem do pokoju dziecinnego, bojąc się, że mały złapał przeziębienie. Kiedy wracała, zobaczyła w korytarzu koło sypialni Edmunda słabe światełko i pomyślała, że może coś się zaczyna palić. Weszła w korytarz, światełko znikło i nie poczuła dymu. Mijając drzwi pokoju męża, usłyszała cichy kobiecy śmiech. Było w nim coś takiego, że odeszła na palcach, czerwona ze wstydu.

Nie miała podstaw, żeby coś zrobić, lecz żal jej było tej dziewczyny. Z pewnością jednak nie był to temat do omawiania z kochaną, niewinną Jane. Spojrzała na szwagierkę, pochłoniętą szyciem. Dobrze chociaż, że niedomówienia i tajemnice dotyczyły tylko jednej strony. Kochana, skromna Jane nie miała żadnych nieprzyzwoitych sekretów.

III

Obserwując Edmunda i lady Georginę, Megan nabrała pewności, że jej odczucia były słuszne. Był dla niej uprzejmy, ale niewiele więcej, a nawet zauważyła na jego twarzy cień niechęci, gdy piękna dama zachowywała się jeszcze bardziej niegrzecznie niż zwykle. Traktowała go dalej z wyniosłością wielkiej pani, ale poświęcała również nieco uwagi George'owi Beltsowi. Na flirt było to zbyt mało subtelne, ale Belts reagował ze swą galanterią słonia w składzie porcelany.

Nie tracił jednak nadziei na przychylność Jane i Megan czasem z trudem ukrywała rozbawienie, obserwując dwóch adoratorów swej szwagierki. Łagodne, brązowe oczy pana Higginsa śledziły każdy krok Jane z psim uwielbieniem. Jeśli upuściła motek nici lub książkę, on zrywał się z krzesła, nim przedmiot dotknął podłogi. Raz nawet zderzył się z lokajem, który właśnie się schylał. Megan zaśmiała się wraz z innymi, lecz zaraz zrobiło jej się wstyd. Nieszczęsny pastor był naprawdę bardzo oddany Jane, ale jego konkury nie miały szans. Ona nigdy go nie pokocha, a Edmund z pewnością miał większe ambicje, jeśli chodzi o siostrę.

Belts bardzo się starał, aby nie popełnić jakiejś gafy. Raz tylko złamał niepisane prawo, by przy paniach nie rozmawiać o interesach, gdy kontynuował spór rozpoczęty przy porto i nie miał zamiaru go zakończyć. Kiedy panowie weszli do salonu, w którym panie siedziały przy kawie, on wykrzyknął:

- Nie, nie, Mandeville, nic nie wiesz. Te chulerne spółdzielnie rozmnożyły sie w Yorkshire jak wrzody na pysku...

Wziął od Megan filiżankę z kawą, skinął z podziękowaniem głową i nim zdołał dokończyć, Edmund mu przerwał.

- Uprzejmie proszę, miarkuj swój język. Tu są panie. Jane zastrzygła uszkami jak mały, szary lisek.

- Język pana Beltsa jest ostry, ale temat bardzo mnie interesu - Proszę mówić dalej.

Był to jeden z niewielu wypadków, kiedy zwróciła się bezpośrednio do znienawidzonego gościa i wyraziła zainteresowanie tym, co mówi. Belts niemal puchnął z dumy.

- Mówiłem, że to dziewcze ma swój rozum jak na kobitę - oświadczył Edmundowi. - Może zrozumie to, czego ty nie rozumiesz. Te sklepy dla robotników zabierajom nam dochód. I nie tylko sklepy, dranie kładom swoje brudne łapska na wszystko, na maszyny, domy mieszkalne i tekstylia. Co na to powiesz, no?

- Nawet jeśli jestem przeciwny, nie mogę ich powstrzymać - odrzekł Edmund z rezygnacją. - Prawo jest po ich stronie.

- Radykalny motłoch, wszyscy razem - narzekał Belts. - Związkowcy i owenowcy... - Oba wyrazy w jego ustach zabrzmiały jak przekleństwa, gdy je z siebie wyrzucał. - Ten łobuz, co założył ten sklep w twojej wsi, słyszałem ja o nim. Ciekaw jestem, dlaczego mu pozwalasz się tu szwendać, po tym, co zrobił... Zręcznym ruchem dłoni Jane przechyliła filiżankę i gorąca kawę rozlała się na kolana pana Beltsa, przerywając niespodziewanie tyradę. Nastąpiły przeprosiny, wycieranie, czyszczenie i temat spółdzielni już nie powrócił.

W ogólnym zamieszaniu zdziwienie Megan pozostało niezauważone. Nie padło żadne nazwisko, ale nie było wątpliwości, że Belts miał na myśli Sama. Sądziła, że Sam zamierzał opuścić te okolice, teraz na myśl, że ukochany znajduje się tak blisko, jej rezygnacja z widywania go stanęła pod znakiem zapytania. Postanowiła wprawdzie unikać wyjazdów do miasteczka, przynajmniej do czasu aż przywyknie do tej myśli, ale w jej sercu zostało zasiane ziarno niepewności. Jak mógł to zrobić? Czy nie zdaje sobie sprawy z tego, że utrudnia jej wytrwanie w podjętej decyzji? Chyba że dla niego nie było to trudne. Może nie obchodziło go, jak ona cierpi.

Kiedy znowu nadeszły dożynki, Megan chciała się od nich wymówić. Nie traktowała poważnie dziwnych teorii pana Higginsa, że uwagi pastora o pogańskich ceremoniach i ofiarach pozostawiły nieprzyjemny posmak. Jednak Edmund uprzejmie, lecz stanowczo domagał się, żeby wzięła udział w uroczystości.

- Ludzie tego oczekują, moja droga. W ten sposób chcą okazać im lojalność i przywiązanie. Ponieważ w ubiegłym roku nie mogliśmy uczestniczyć w obrzędzie, tym bardziej nasza obecność jest teraz pożądana.

Pan Higgins robił tyle wyraźnych aluzji, że nie można było go pominąć na tej uroczystości. Megan musiała jednak przyznać, iż jego obecność sprawiła, że cała ta ceremonia nie była aż tak wyczerpująca, jak się spodziewała. W towarzystwie pastora nie dało się zachować całkowitej powagi, gdy widziało się, jak ów młody entuzjasta historii religii promienieje, potakuje i robi notatki. Wydało jej się jednak, że w całym obrzędzie dostrzegła głębsze znaczenie i większy szacunek dzierżawców w stosunku do Edmunda. Mąż bardzo był z tego zadowolony i jego doskonały humor udzielił się wszystkim. Pana Higginsa zachwycała perspektywa spędzenia następnych kilku godzin z panną Mandeville, a potwierdzenie jego naukowych hipotez wprawiło go niemal w ekstazę. Mówił głównie do Jane, a Megan nie słuchała zbyt pilnie, więc dochodziły do niej poszczególne słowa.

- Ta słomiana kukiełka... pierwotna bogini plonów... Kybele i Attis, boska matka i jej umierający małżonek, który się odradza...

Pastor miał chyba obsesję na punkcie pogańskich bóstw. Jego opowieści o boskich matkach i zmartwychwstałych bogach były zdaniem Megan bardzo nieortodoksyjne. W każdym razie biskupowi z pewnością by się nie spodobały. Miała tylko nadzieję, że Jane delikatnie pouczy upartego adoratora, aby swe opinie zachował dla siebie.

W ciągu następnych dni jej nastrój niepokoju się pogłębiał. Wiedziała dlaczego. Zgodnie z postanowieniem trzymała się z dala od miasteczka, ograniczając spacery i przejażdżki do parku, ale wiedziała, że wcześniej czy później dojdzie do spotkania, którego się bała. Starała się na nie uodpornić, ale robiła niewielkie postępy w zwalczaniu uczuć, do jakich nie miała prawa. Kiedy więc nadszedł ów krytyczny moment, nie była na niego przygotowana, gdyż przybrał formę, jaka by jej w ogóle nie przyszła do głowy.

Tego wieczoru Megan znajdowała się wraz z Edmundem w bibliotece, a Jane, która zainteresowała się odkryciami brata, dotrzymywała im towarzystwa. Edmund śmiał się z siostry, że już dla niej późna pora, bo wybiła dziesiąta. Kiedy wszedł lokaj i podał Megan jakąś karteczkę, siedziała trochę dalej od rodzeństwa, a fotel z wysokim oparciem zasłaniał jej twarz. Gdyby nie to, na pewno by się zdradziła. Nieznany charakter pisma wzbudził tylko jej ciekawość, lecz gdy otwarła i przeczytała liścik, bała się, że zemdleje.

Muszę się z Tobą dzisiaj wieczorem zobaczyć. Bądź przy wejściu do labiryntu o północy.

Nie było podpisu. Nie był zresztą potrzebny.

- Cóż to za pora na przysyłanie wiadomości - zauważył Edmund od niechcenia. - Od kogo to, moja droga?

Palce Megan odruchowo zacisnęły się na skrawku papieru.

- Pewnie posłaniec zwlekał gdzieś po drodze - odpowiedziała. - To tylko... tylko od gospodyni pana Higginsa. Prosi o przepis na ciasto migdałowe, które tak mu smakowało.

- Dlaczego wobec tego nie napisała do kucharki? - zdziwił się Edmund. - No, ale to nie ma znaczenia. Jane, czy mogłabyś mi podać tę małą skórzaną kasetkę? Są tam jakieś stare pergaminy i papiery, które mogą cię zainteresować.

Megan wsunęła za stanik liścik, który parzył teraz jej skórę. Choć wiedziała, że taki sposób komunikowania się musiał wynikać z bardzo pilnej potrzeby, czuła pewien niesmak. Grzech śmiertelny ciąży człowiekowi na sumieniu, ale jednocześnie cechuje go pewna ponura godność. To, z czym dzisiaj miała do czynienia, trąciło wulgarną intrygą.

Nie przyszło jej do głowy, żeby nie pójść na spotkanie, lecz gdy wymykała się z domu przed północą, postanowiła, że to ostatni raz. Labirynt nie należał do nowości wprowadzonych przez Edmunda, gęsty bukszpan rósł tu już od stuleci. Najkrótsza droga prowadziła przez psiarnię, Megan jednak ominęła budynek szerokim łukiem. Psy znały jej zapach i mogły nie reagować, ale nowy mastyf Edmunda był zupełnie inny.

Mąż przywiózł tego psa do domu kilka tygodni wcześniej i nawet Jane, która kochała wszystkie zwierzęta, cofnęła się, gdy zobaczyła ogromnego potwora wielkości kucyka. Dozorca, który trzymał łańcuch, musiał użyć wszystkich swych sił, bo zwierzak się wyrywał, obnażając długie białe kły.

- Potrzebujemy psa obronnego, Jane - wyjaśnił Edmund, gdy siostra robiła mu wymówki. - Wszystkie inne psy zmarnowałaś, pieszcząc je i psując.

Jane nic na to nie odpowiedziała, ale ukradkiem chodziła do brytana, starając się z nim zaprzyjaźnić.

- On nie jest wcale zły - tłumaczyła naiwnie Megan, gdy ta protestowała. - Został tylko tak wytresowany. Obiecaj, że nie powiesz Edmundowi, kochana.

Megan oczywiście obiecała, nie uczestniczyła jednak w tych wizytach. Lubiła psy, ale mastyf wyglądał bardziej na dziką bestię niż potencjalnego przyjaciela.

Przeszła więc w pewnej odległości od pomieszczenia dla psów, nie budząc zwierząt, i odetchnęła z ulgą, kiedy udało jej się niepostrzeżenie dotrzeć do labiryntu. Wśród wysokich krzewów było bardzo ciemno. Czuła nieprzyjemną intensywną woń bukszpanu, gdy stała tam, przyciskając dłoń do łomoczącego w piersiach serca. Wydawało jej się, że czeka już dość długo, i była coraz bardziej zła. Nie dość, że Sam naraził ją na takie ryzyko, to jeszcze każe jej tu sterczeć jak jakiejś zadurzonej służącej...

Megan nie zauważyła psa, póki nie znalazł się tuż obok niej. Nauczony był atakować, a nie ostrzegać. Zabrakło jej tchu z przerażenia. Nie miała dokąd uciec. Zamarła, przyciśnięta do gęstwiny bukszpanu, i gdyby nawet znała kręte ścieżki labiryntu, zwierzak z łatwością mógłby ją dogonić w jakimś zaułku bez wyjścia. Mastyf zatrzymał się nagle kilka stóp od niej, jakby trafił na niewidzialny mur. Megan pomyślała, że może zaciekawił go jej kompletny bezruch. Bała się nawet oddychać.

Nagle czyjś głos powiedział cicho:

- Cezar, dobry piesek. Cezar, stój. Megan zerknęła w bok.

- Nie ruszaj się, Megan - mówiła jej bratowa tym samym cichym, spokojnym głosem. - Dobry piesek, dobry Cezar, chodź, chodź do Jane!

Mastyf skoczył, ale nie na Megan, tylko na drobną postać, która go przywoływała. Z radosnym piskiem przypadł do stóp Jane, która przykucnęła i gładziła go po jasnym brzuchu.

- Dobry piesek. Kochany mały piesek Jane. Jane cię kocha. No chodź, znajdziemy ci pyszną kostkę. Taki grzeczny piesek, Cezar...

Wyprostowała się z łańcuchem w ręku i oglądała go uważnie, gdy brytan dalej się do niej łasił.

- Jedno ogniwo jest rozciągnięte - powiedziała. - Tylko solidniejszy łańcuch mógłby go utrzymać. Wracaj do domu, Megan. Chodź z Jane, malutki. Dostaniesz kostkę, a może został jakiś barani kotlecik...

Megan w pierwszej chwili nie mogła się ruszyć. Nogi miała jak z waty. Patrzyła na dwie dziwne postacie idące przez ogród - Jane trzymała mastyfa za obrożę jak młodziutka chrześcijańska męczennica, która poskromiła lwa. Dopiero gdy znikli w krzakach, zebrała się na odwagę i wykonała polecenie bratowej.

Następnego dnia wcześnie rano znalazła okazję, żeby porozmawiać z nią na osobności.

- Muszę ci wyjaśnić, dlaczego wyszłam wczoraj wieczorem...

- Byłaś niespokojna, dlatego wyszłaś się przejść - odpowiedziała szybko Jane. - Byłoby... byłoby jednak rozsądniej, gdybyś tego więcej nie robiła.

- Obiecuję.

Na tym zakończyła temat. Ale Megan wyczuwała, że sugestia Jane, podobnie jak jej własna odpowiedź odnosiły się do czegoś znacznie poważniejszego niż późne wieczorne przechadzki.


Rozdział trzeci

I

Kiedy kilka dni później Megan zeszła rano na śniadanie, była je - dyną osobą przy stole. Źle spała i nie miała apetytu. Skubiąc grzankę, zastanawiała się, czym wypełni ten długi dzień. Otworzyły się drzwi od pokoju kredensowego i ukazała się nich głowa Lizzie.

- Panienko Jane? Och, przepraszam panią. Widzę, że jeszcze nie wróciła.

- Skąd nie wróciła? - spytała Megan, lecz tamta już znikła. Gospodyni wciąż jeszcze pamiętała wymówki Edmunda, ale oczywiście winiła za to Megan, a nie swego pracodawcę, i od tego czasu zachowywała się w stosunku do niej bardzo oficjalnie. Zawsze uważała, że nie jestem dość dobra dla jej „panicza", pomyślała Megan. Wydaje mi się, że Lizzie zrobiła tę uwagę po to, by obudzić moją ciekawość, ale jej nie zaspokoić. Jeśli tak, to jej się udało!

Nie chciała pytać, dokąd tak wcześnie poszła Jane, gdyż Lizzie pewno wzniosłaby oczy ku niebu i powiedziała, że nie chce być oskarżana o robienie plotek. Nim jednak Megan zniżyła się do tego by spytać pokojówkę, weszła Jane.

Ubrana była w strój do konnej jazdy - burą i wąską suknię, którą tak lubiła. Wydało się to Megan dość niezwykłe, gdyż wczesne ranne galopy nie leżały w jej zwyczaju. Widząc bratową, uśmiechnęła się i mruknęła: „Dzień dobry". Megan mniej by się przejęła, gdyby szwagierka wybuchnęła łzami, gdyż ten uśmiech był najbardziej żałosną karykaturą dobrego humoru, jaką kiedykolwiek widziała. Nim Megan zdążyła zapytać, co się stało, w drzwiach pojawiła się znów twarz Lizzie.

- Tak mi się wydawało, że panienkę słyszałam. Czy naprawdę jest tak źle, jak mówią? Sklep i wszystko w nim spalone do gołego?

Mówią, że był czarny jak przypalona grzanka, ten biedny Sam...

Sufit zawirował nad głową Megan; zsunęła się z krzesła i upadła.

Kiedy się ocknęła, leżała na szezlongu w swoim pokoju. Szwagierka siedziała na krześle obok niej, oparłszy brodę na ręku. Gdy tylko Megan otwarła oczy, Jane powiedziała:

- On żyje. Jest ranny, ale nie tak bardzo. Widziałam go. Po chwili Megan spytała:

- Od jak dawna wiesz?

- Nie byłam pewna aż do dzisiaj. Czasami, przedtem.... zastanawiałam się...

- Jane, chciałam ci powiedzieć, musisz mi uwierzyć...

- Nie mów mi. Nie chcę tego słuchać. Tylko... czy to była Polana Tomana?

- Musisz mnie nienawidzić i pogardzać mną, Jane.

- Nie nienawidzę cię. Ani tobą nie pogardzam.

- Nie zasługuję na to, żebyś była dla mnie taka dobra. Zawsze taka dla mnie byłaś. - Schwyciła dłoń szwagierki, spoczywającą na kolanach, i uniosła do ust.

Jane wyrwała ją gwałtownie, jak gdyby będąc zdrową, pragnęła uniknąć dotyku trędowatego. Wyglądała niczym chodząca śmierć, z napiętą twarzą i nieruchomymi oczami. Nie patrzyła na Megan, tylko rozważała coś tak koszmarnego, że przywodziło ją to na skraj szaleństwa.

- Tamtej nocy, kilka dni temu, kiedy mastyf biegał luzem, dlaczego wyszłaś, Megan? Czy to przez ten liścik, który dostałaś?

- Nic już teraz nie mogę przed tobą ukrywać, Jane - odpowiedziała bratowa. - Ta karteczka była od niego, od Sama. Prosił, żeby się z nim spotkać. To nie to, co myślisz, nigdy przedtem się to nie zdarzało...

- Co ja myślę... - Jane powiedziała to cichym, ostrym głosem, jakby jęczała z bólu. - Żebyś ty wiedziała, co ja myślę. Podejrzewałam, że tak mogło być, dlatego go spytałam... Megan, Megan, czy ty się nie zastanawiałaś, dlaczego wtedy nie przyszedł?

- Przychodziły mi do głowy różne powody - odrzekła cicho. - Wypadek, spóźnienie, a potem przypuszczałam, że może się rozmyślił.

- I nie zastanawiałaś się, dlaczego pies zerwał się z łańcucha akurat tej nocy? A olej rozlany na schodach w bibliotece? A lekarstwo, od którego byłaś śpiąca i apatyczna, pusta butelka po wodzie... Ale ty o tym wszystkim nie wiedziałaś... Ile jeszcze zdarzyło ci się dziwnych „wypadków", o których mi nie mówiłaś?

- Ostatnio jestem trochę nieuważna. Chyba zbytnio roztargniona.

Jane uniosła ręce i zaczęła szarpać sobie włosy. Byłby to komiczny gest, gdyby nie obłąkany wyraz jej twarzy. Zerwała się na równe nogi i podeszła do okna. Stojąc tyłem do Megan, mamrotała cicho:

- Jak ktoś mógłby w to uwierzyć, jeśli ty sama nie wierzysz? Kiedy ja nie mogę uwierzyć sama sobie... Wciąż myślę, że muszę się mylić. Że nie jestem pewna, a potem znowu coś się dzieje, i znowu... Prędzej czy później mu się uda, a wtedy będzie za późno. I nie ma sposobu, żeby temu zapobiec. Żadnego sposobu!

Cały ten tragiczny, lecz niejasny monolog napełnił Megan przerażeniem. Wstała i podbiegła do szwagierki.

- Jane, jesteś zdenerwowana. To przeze mnie. Chodź, połóż się. Co ci przynieść?

Położyła ostrożnie rękę na jej ramieniu, obawiając się, że ponownie zostanie odrzucona. Rozumiała to doskonale, ale jakże bolesny był dla niej ów gest pogardy i obrzydzenia. Tymczasem Jane odwróciła się i ujęła dłonie Megan. Była wciąż blada, lecz jej twarz straciła poprzedni szalony wyraz.

- To ja cię przestraszyłam, wybacz mi. Rzeczywiście coś mnie dręczy, choć nie to, o czym myślisz. Muszę się sama z tym uporać.

- Tak bym ci chciała pomóc, Jane.

- Wiem, gdybyś tylko mogła. Teraz siadaj i opowiem ci, co zdążyło się wczorajszej nocy. Wiem, że bardzo byś chciała usłyszeć, tylko boisz się zapytać.

Policzki Megan zaczęły płonąć.

- Muszę ci powiedzieć jeszcze jedną rzecz, Jane. Wiem, że źle zrobiłam, wiem o tym. Chcę spędzić resztę życia, naprawiając zło, jakie uczyniłam Edmundowi. Nie rozumiem, jak się to stało, nigdy tego nie planowałam...

- Rozumiem - zapewniła ją Jane. - Lepiej, niż ci się wydaje. Megan nie mogła już się powstrzymać.

- Powiedz mi, Jane, czy bardzo jest poraniony? Czy poparzył się podczas pożaru? Dlaczego nikt mi nic nie powiedział?

- Ja sama dowiedziałam się dopiero dzisiaj rano. Nikt nie wie, kiedy zaczął się pożar, ale nim udało się go opanować, kompletnie zniszczył sklep i częściowo sąsiedni budynek. Nikt nie zginął. Obaj mężczyźni, którzy mieszkali na tyłach sklepu, zdążyli uciec. Jeden z nich stracił tylko przytomność od dymu. Sam go wyciągnął, uderzyła go jednak spadająca belka, więc ma złamany obojczyk i kilka sińców.

- Ale... widziałaś go?

- Pojechaliśmy z Edmundem do miasteczka, kiedy się dowiedzieliśmy. Był to przerażający widok: zwęglone fundamenty i sczerniałe krokwie. Edmund jest przygnębiony. Ofiarował im jakąś sumę, aby pomóc w odbudowie.

- Bardzo dobrze zrobił. - Tak.

- A więc mówił szczerze, że zmienił zdanie co do sklepu i związków - powiedziała cicho Megan. - A przecież na pewno czuje do niego nienawiść.

- Pytałam o Sama - ciągnęła Jane, jakby jej przerwano w środku wyuczonej lekcji. - Pani Miggs wzięła go do siebie. Był już u niego lekarz, a teraz spokojnie odpoczywa. - Nagle skierowała się do drzwi. - Chyba zjem śniadanie, bo przedtem nie zdążyłam.

Megan chciałaby jeszcze słuchać, ale nie miała prawa zadawać pytań, na które koniecznie chciała znać odpowiedzi. Jak wygląda? Czy bardzo cierpi? Czy pyta o mnie? - to już Jane musiałaby sama decydować, co ma odpowiedzieć, ale niewątpliwie słusznie przerwała rozmowę.

- Dziękuję ci, Jane.

- Za co? - rzuciła tamta i wyszła, nim Megan zdołała odpowiedzieć.

II

Przywiązanie i wdzięczność Megan w stosunku do szwagierki w ciągu następnych dni wzrosły stukrotnie. Jane starała się okazać, że owo wyznanie nie zmniejszyło jej miłości do bratowej. Była z nią bezustannie, od rana aż do wieczora, gdy mówiły sobie dobranoc. Okazując niemal macierzyńską troskę, pilnowała jej jedzenia, sprawdzała, jak służące sprzątnęły pokój i przeglądała garderobę. Chwilami stawało się to dla Megan męczące, lecz mając na uwadze subtelną troskliwość, która powodowała takie zachowanie, nie protestowała.

Do pewnego stopnia mogła się Jane zrewanżować, broniąc jej przed Beltsem, który stał się częstym gościem w Grayhaven. Nie było winą Edmunda, że mężczyzna tak bardzo irytował wrażliwą dziewczynę swymi umizgami. Patrzył na Beltsa groźnie, gdy ten prawił jego siostrze niewyszukane komplementy, ale natręt był odporny zarówno na spojrzenia, jak i kąśliwe uwagi, padające z ust Jane. Im niegrzecznej się odezwała, tym głośniej się śmiał i powtarzał swoje: „Rany, lubię, jak dziewucha mówi, co myśli!".

Pewnego ranka na początku października, gdy spotkali się przy śniadaniu, Edmund był w doskonałym humorze. Rozejrzał się i powiedział radośnie:

- No, Jane, nie będziesz już musiała znosić umizgów Beltsa. Po - wiedziałem mu, że musi szukać żony gdzie indziej. Czy mam wydać, w jaki sposób cię wybawiłem? Nie gniewaj się, ale zasugerowałem, że twoje uczucia zaangażowane są już gdzie indziej.

- Mam nadzieję, że nie powiedziałeś, iż tym szczęśliwcem jest pan Higgins - zaśmiała się Megan. - Twojej siostrze jest on równie obojętny, jak pan Belts.

Jednak Jane się nie śmiała.

- Sprzedałeś fabrykę, Edmundzie, prawda?

Ten przez chwilę zajmował się swą rybą w śmietanie, nim odpowiedział:

- Dlaczego tak mówisz, Jane?

- Nie bawmy się w słówka. Tolerowałeś Beltsa i zmuszałeś mnie do tolerowania go, kiedy miałeś nadzieję coś od niego uzyskać. Teraz już masz, co chciałeś, więc go odstawiłeś.

Edmund odłożył nóż i widelec i zmierzyli się wzrokiem z Jane.

- A więc bardzo dobrze, nie będę ukrywał. Sprzedałem fabrykę. Ostateczne dokumenty zostaną spisane za tydzień lub dwa, kiedy prawnicy zakończą swe czynności. Nie możesz temu przeszkodzić, Jane. Masz połowę udziałów i dostaniesz swoje pieniądze, z którymi możesz zrobić, co chcesz, ale nie masz prawa do dysponowania fabryką. Jeśli żywisz jakieś wątpliwości, spytaj pana Trumbulla.

- Wierzę ci.

- Spróbuj być rozsądna, Jane. Fabryka przynosiła mi same kłopoty, a w przyszłości będzie jeszcze gorzej. Ustanowione przepisy bardzo utrudniają prowadzenie przedsiębiorstw tak, żeby dawały dochody. Z drugiej strony, nigdy nie było lepszego okresu dla rolnictwa. Chcę zainwestować pieniądze w gospodarstwo, poprawić uprawę roli i dokupić ziemi. Przewiduję stały wzrost cen żywności w ciągu najbliższych dziesięciu lat i...

- I jest to zajęcie godne dżentelmena.

- Czy coś w tym złego? Nasz ojciec chciał, aby jego syn miał warunki lepsze niż on sam. Chcę, żeby jego wnuk miał jeszcze lepsze warunki, niż ja miałem.

Dziwnie to sformułował, pomyślała Megan. Jane wstała niepewnie, gniotąc w dłoni serwetkę. Była bardzo blada.

- Przepraszam.

- Pójdę za nią - odezwała się Megan, gdy tamta wybiegła z pokoju. - Jest załamana.

- Będzie musiała się do tego przyzwyczaić - powiedział Edmund, biorąc do ręki widelec. - W końcu to dla jej własnego dobra.

Megan znalazła Jane w jej ulubionej części parku. Nie był to elegancki ogród francuski czy włoski, lecz cudowna plątanina miejscowego kwiecia, rosnącego dość przypadkowo. Po ścianie pięło się czerwieniejące dzikie wino, a michałki utworzyły fioletowe i lilaróż kępy. Szwagierka siedziała skulona na ławeczce, obejmując rękami podciągnięte pod brodę kolana. Megan siadła obok niej.

- Tak mi przykro, Jane. Wiem, jakie to dla ciebie straszne. Może porozmawiam z Edmundem...

- To nic nie da, przecież wiesz.

Megan potakująco skinęła głową, a Jane po chwili ciągnęła:

- Czy myślałaś o tym, Megan, że właściwie jesteśmy w niewiele lepszej sytuacji niż ci nieszczęśni niewolnicy w Ameryce? Mamy nie większą kontrolę nad własnym życiem. Oni nie mogą jechać, dokąd chcą, my też nie. Są hodowani jak bydło, parzą się z partnerami wybranymi przez właścicieli, podobnie jak większość z nas. Kiedy się ich wykorzystuje, nie mają się do kogo zwrócić o pomoc, i my też nie.

- Chyba przesadzasz, Jane.

- Przesadzam, przyznaję. Istnieje różnica między uczciwym, jawnym niewolnictwem a tym sposobem sprawowania władzy nad kobietami, jaki mają mężczyźni. Nie wszystkie kobiety cierpią niesprawiedliwość, o której mówię, ale jeśli mają wolność wyboru, to została im nadana przez mężczyzn, którzy ją posiadają. Jest to przywilej, a nie należne nam prawo. I jak ograniczone są te przywileje! Większość zawodów i handel pozostają dla nas niedostępne, poza najgorszymi i poniżającymi, i ty sama - niestety - najlepiej o tym wiesz. Niczego nie posiadamy, nawet ubrań na grzbiecie, bo należą do naszych właścicieli.

Megan nie mogła przyznać słuszności tym wywodom. Przecież Jane miała własne pieniądze, a mężczyzna, który próbowałby zmusić ją do małżeństwa, łącznie z Edmundem, gorzko by tego żałował. Uznała, że szwagierka jest po prostu zdenerwowana. Objęła ją delikatnie ramieniem.

- Kochanie, wejdź do środka. Jest chłodno i przemarzłaś.

- Nie jest mi zimno, tylko się boję.

- Ależ czego, Jane? Przecież nie mężczyzn. Teraz potępiasz Edmunda, ale pewnego dnia zakochasz się, wyjdziesz za mąż...

- Za mąż! - Jane prychnęła pogardliwie. - Czy zdajesz sobie sprawę, Megan, że jeśli Edmund cię pobije, uwięzi czy uderzy, nie ma w tym kraju sądu, który by cię przed nim obronił?

- Jane, dlaczego mówisz takie rzeczy? Nigdy byś nie wyszła za takiego człowieka, a Edmund nigdy by mnie nie uderzył. Nie jest człowiekiem tego rodzaju.

- Tak, masz rację. Nie jest człowiekiem tego rodzaju. - Ciałem Jane wstrząsnął nagły dreszcz.

- Wejdź do domu, Jane. Masz dreszcze. Chodź ze mną do małego Eddiego, zaraz zrobi ci się weselej.

Jane dała się podnieść z ławki.

- Tak, mały Eddie. Czy Edmund spędza z nim dużo czasu, Megan?

- Mężczyźni nie przepadają za dziećmi w tym wieku - odpowiedziała swobodnie bratowa. - Jak będzie umiał siedzieć na koniu i utrzymać kij do krykieta, to tatuś bardziej nim się zainteresuje.

Jane wpatrywała się w nią tak uporczywie, że Megan poczuła, jak się rumieni.

- Wiem, o czym myślisz, Jane. Przysięgłam sobie, że nie będę niczego przed tobą ukrywać, więc odpowiem na pytanie, którego nie zadałaś, bo jesteś zbyt delikatna. Nie wiem. Po prostu nie mam całkowitej pewności. Boże, jak to strasznie brzmi!

- To nie ma znaczenia - odrzekła Jane. - Dla mnie nie ma - dodała z naciskiem.

Megan zrozumiała ten akcent.

- Takiej odpowiedzi się spodziewałam. A teraz chodź już, proszę.

Nie opierając się dłużej, Jane poszła za nią. Mruczała coś pod nosem.

- W dwóch miejscach naraz? - powtórzyła za nią Megan. - Co cię znów trapi?

- To samo - odpowiedziała Jane. - Dwa razy. Och, nie zwracaj uwagi na moje marudzenie, Megan.

III

Ostateczne dokumenty dotyczące sprzedaży fabryki miały zostać podpisane pod koniec października i Edmund postanowił, że należy uczcić tę okazję przyjęciem. Nie przedstawił jednak tego Jane w taki sposób. Powiedział tylko, że skoro musi przyjechać Belts, łatwiej będzie go znieść w towarzystwie innych osób.

- Zapraszaj sobie, kogo chcesz - zgodziła się siostra. - Ta sprawa jest mi absolutnie obojętna.

Megan właściwie wolałaby, żeby objawiała swe uczucia jak dawniej, tupaniem i krzykami. Wtedy szybko mijała złość i Jane lepiej się potem czuła. Na tę nową Jane, milczącą i bladą, aż żal było patrzeć, a niektóre jej uwagi brzmiały tak dziwnie, że Megan zaczęła się niepokoić o zdrowie psychiczne szwagierki. Przy jakiejś okazji wygłosiła przemowę na temat urody, inteligencji i siły małego Eddiego, by nagle przerwać ją pytaniem:

- Czy wierzysz w modlitwę, Megan?

- No, oczywiście - odpowiedziała zaskoczona.

- Do kogo się modlisz? Nie, to głupie pytanie. Na pewno do Boga i Zbawiciela i jeszcze do Matki Boskiej. Modlisz się nadal do Maryi?

- Czasami - przyznała Megan.

- A do świętych?

Megan postanowiła ją udobruchać.

- Kiedyś się modliłam. Czasem łatwiej jest wyznać swoje ludzkie uczucia pośrednikowi, który był kiedyś zwykłym człowiekiem niż wielkiej, dalekiej, bezosobowej Istocie...

- Istocie rodzaju męskiego - przerwała Jane z takim obrzydzeniem, że Megan nie wiedziała, czy się śmiać, czy rozpaczać z powodu takiego bluźnierstwa.

- Może dlatego katolicy wolą Matkę Bożą - odrzekła. - A święte rodzaju żeńskiego... Pamiętam, że jak byłam malutka, wybrałam sobie na patronkę świętą Agnieszkę, bo miała owieczkę.

Jane pominęła tę uwagę.

- Czy wierzysz, że nasze modlitwy mogą być wysłuchane?

- Jesteś dziś bardzo poważna, Jane.

- Ja wierzę, że mogą. Jeśli prosimy o właściwą rzecz i zwracamy się do odpowiedniej Siły.

- Jane, co cię gnębi? Martwię się o ciebie.

- Nic. - Zmusiła się do uśmiechu. - Może zostanę katoliczką i znajdę sobie świętą, która mnie będzie wysłuchiwać. Święta Arca byłaby odpowiednia, gdyż z pewnością pochodziła stąd, więc zrozumiałaby moje problemy.

- Dobrze najpierw sprawdzić, kim była owa dama i jaka jest jej dziedzina. Nie chciałabyś chyba modlić się do patronki złodziei czy też żebraków.

- Należy to rozważyć - mruknęła Jane.

IV

Dzień przed spodziewanym przyjazdem zaproszonych przyjaciół Edmund był bardzo zajęty. Czuł się bardzo dumny ze swych talentów do zabawiania gości, ale musiał dopracować każdy szczegół do perfekcji. Megan uznała, że miał to być jego pierwszy występ w nowej roli właściciela ziemskiego i niepracującego dżentelmena po usunięciu ostatniej po temu przeszkody, jaką stanowiła fabryka.

Wśród zaproszonych mieli być sir William i lady Gilbert.

- Wiem, że obie ich lubicie - powiedział Edmund uprzejmie. - . Bardzo mi było trudno namówić sir Williama, gdyż o tej porze roku poluje prawie codziennie i nie chciał rezygnować z ulubionego sportu. Musiałem mu obiecać, że będzie miał okazję postrzelać do naszych kuropatw czy bażantów. Nie patrz tak na mnie, Jane, wiesz, że nie jestem amatorem krwawych sportów. Mam nadzieję, że zademonstrujesz sir Williamowi swój kunszt łuczniczy. Kiedy mu o tym wspomniałem, kpił sobie, nie tylko z samego sportu, ale z pomysłu, żeby mogła go uprawiać kobieta.

- Pokażemy mu, że się myli, prawda, Jane? - odezwała się Megan Ta nie przejawiała większego entuzjazmu, ale następnego dnia poczciwe żarty sir Williama przekonały ją, by podjęła wyzwanie, kiedy towarzystwo zebrało się przy tarczach, objawiła tak pewną rękę i oko, że zyskała podziw wszystkich widzów. Jedna z córek sir Williama, młoda dama, która dopiero co doszła do zaszczytnego wieku, gdy wolno jej było upiąć do góry włosy, a spódnice podłużyć z dołu, klaskała w ręce z zachwytem i oznajmiła, że także ma zamiar zająć się tym sportem. Edmund pokazał jej, jak należy trzymać łuk i po kilku nieudanych próbach panna Gilbert trafiła strzałą w cel.

- Widzisz, papo - powiedziała, spoglądając z uśmiechem na ojca. Widzisz, że potrafię. Jak mi urządzisz taką strzelnicę w Abbey, będę ćwiczyła codziennie.

- No dobrze, już dobrze - zgodził się sir William. - Może i urządzę, to mi wygląda na taki miły damski sport.

- Jeżeli uważasz, że to takie proste, może sam spróbujesz - zaproponował Edmund, podając mu łuk.

Niczego nie podejrzewając, starszy pan podszedł dumnie , przyłożył kciuk do cięciwy i po kilku nieudanych próbach, gdy kilka strzał leżało u jego stóp, odrzucił łuk, twierdząc, że to głupie zajęcie dla dorosłego mężczyzny.

Edmund pokpiwał z gościa cały wieczór. Robił to dobrotliwie, aż próżność sir Williama została urażona i żywo reagował na wszystkie aluzje.

- Co to za sens, powiedz mi, Edmundzie, wybijać dziury w słomianych belach?

- Ależ, sir, jak można tak mówić o szlachetnej sztuce, dzięki której wygrano bitwy pod Crecy i Azincourt i która zapewniała naszym przodkom pożywienie, dopóki nie wynaleziono prochu. Założę się, że ustrzelenie sarny z łuku wymaga większego kunsztu niż ze strzelby...

- Czyżby? - Starszy pan zaczerwienił się jak indyk. - Może chciałbyś przeprowadzić próbę?

- Właśnie miałem to zaproponować - uśmiechnął się Edmund.

- I jakiś mały zakładzik?

- Oczywiście.

Ku zdumieniu pozostałych gości obaj dżentelmeni przystąpili uroczyście do omawiania warunków konkursu. Pierwszy, który ubije jakieś zwierzę, wraca do domu, gdzie będą już czekać sędziowie. Przyjęto zakłady. Panie obstawiały Edmunda, natomiast panowie, co do jednego, oświadczyli, że wygra sir William. Belts nie chciał odżałować „porządnych miedziaków" na przedsięwzięcie, które jego zdaniem było nonsensem.

Następnego ranka wszyscy zebrali się na wykwintnym śniadaniu. W którymś momencie podczas posiłku stwierdzono, że w warunkach zakładu jest pewna luka.

- Powinniśmy mieć dokładniejszy sposób wskazania momentu zabicia zwierzyny - powiedział Edmund. - W moim wypadku sędziowie nawet nie usłyszą strzału, a jeśli będę dalej, to nim przyjdę z powrotem...

- Czy sugerujesz, że będę kłamał, podając czas? - ostro zaoponował sir William.

- Drogi sir Williamie, wręcz przeciwnie. Proponuję sygnał, aby wskazać dokładny moment trafienia.

Któryś z panów zaproponował żartem sygnał dymny, wzorem Indian. Po krótkiej dyskusji postanowiono, że zwycięzca odda dwa strzały, jeden po drugim, a po określonej przerwie trzeci.

- To znaczy, że muszę zabrać strzelbę - stwierdził gospodarz. - Powinienem więc mieć tragarza. Jane, Megan, która będzie moim giermkiem?

Kilka innych dam chciało dołączyć do polowania, Edmund jednak odmówił im, śmiejąc się:

- To będzie poważny zakład, drogie panie, a nie spacerek. Mogę mieć tylko wyszkolone pomocnice, które rozumieją sztukę łucznictwa.

- Znasz uczucia Jane - powiedziała Megan, patrząc czule na szwagierkę, której ponury spokój kontrastował wyraźnie z radosnym podnieceniem innych. - Nie może znieść czyjejkolwiek krzywdy. Więc jeśli moje usługi będą wystarczające, Edmundzie...

Miała nadzieję, że ucieszy małżonka i wybawi szwagierkę swą propozycją. Skinienie głowy i uśmiech męża dowiodły, że udała się pierwsza część - Jane natomiast wykrzyknęła:

- Nienawidzisz tego tak samo jak ja, Megan, wiem o tym doskonale. Edmundzie, nie proś jej!

Została jednak przegłosowana przez resztę i towarzystwo zaczęło się przygotowywać do wymarszu. Wysoka sylwetka Edmunda prezentowała się bardzo atrakcyjnie w zielono - białej kurtce w kratę i spodniach w prążki, do których nosił wysokie obcisłe buty. Pan Gilbert, spoglądając nań tęsknie, powiedziała, że brakuje mu tylko kapelusika z długim piórem, żeby wyglądał jak Robin Hood.

- A oto moja Marian - powiedział, wskazując na Megan, której suknia była z tego samego zielonego materiału, co jego marynarka.

- A więc ruszamy - pośpieszał ich sir William. - Wracam za chwilę, proszę państwa, z tłustym byczkiem na koncie.

- Dopadnę swej zdobyczy wcześniej niż pan - odparł Edmund. Podał ramię Megan i wyruszyli w przeciwnym kierunku niż lord.

- Dokąd idziemy? - spytała, gdy szli w stronę południowej ściany domu.

- Jak najdalej od sir Williama. Jest w takim nastroju, że będzie strzelał do wszystkiego, co się rusza. - Za to ty jesteś w wesołym nastroju. - Dlaczego nie? Dziś rozpoczynam nowe życie. Strumień był dość szeroki, gdyż ostatnio padały spore deszcze. przecięli go, przechodząc starym kamiennym mostkiem na wschód od bramy i skierowali się pod górę. Zbocze było łagodne i wkrótce otoczył ich las.

- Musisz mi powiedzieć, co mam robić - odezwała się Megan, przerywając milczenie. - Skąd będziemy wiedzieć, gdzie znaleźć sarnę?

Edmund zaśmiał się i wziął ją za rękę, żeby pomóc żonie w marszu.

Twarz miał zarumienioną.

- Trochę wyżej jest polanka, na której zwykle się pasą. Niedawno znalazłem tam trop.

Megan potknęła się, ale Edmund zacisnął palce na jej dłoni.

- Chodź prędzej. Nie chcemy przecież, żeby sir William nas pokonał.

Nie wybrał ścieżki, którą znała, i straciła już orientację, odkąd weszli do lasu. Może Edmund myślał o innej łączce. Ale Polana Tomana była miejscem, które mogły odwiedzać zwierzęta - zaciszna, ze świeżą wodą i gęstą trawą.

Megan pozwoliła się prowadzić Edmundowi. Ściskał jej rękę mocno, aż do bólu. Nie zdawała sobie z tego dokładnie sprawy, gdyż myślała o miejscu, w którym znajdą się za chwilę. Nie była na polanie od owej nocy, a teraz podążała tam w towarzystwie Edmunda, nie uszli dużo dalej, gdy nieco niżej usłyszeli za sobą głośny szelest, jak gdyby jakieś duże zwierzę podążało w ich stronę. Edmund zdjął rękę żony i odwrócił się - w prześwitującym przez jesienne liście słońcu wyglądał niczym święty na witrażu.

- Co to? - spytała szeptem Megan. - Idzie prosto na nas!

Z różnokolorowej gęstwiny wychynęła, jak postać ze starej legendy, mała figurka, cała brązowa: suknia, włosy, opalona twarz.

- Namyśliłam się - powiedziała zdyszana Jane. - Ja będę dzisiaj twoim giermkiem.

- Co, do diabła... - zaczął Edmund.

- Megan jest gospodynią, więc powinna zająć się gośćmi. Zamknę oczy, kiedy biedna sarna będzie padała, ale Megan też by tak zrobiła. Nie masz nic przeciwko temu, Edmundzie? Nie widzę powodu, dla którego nie mogłabym przysłużyć ci się równie dobrze, jak Megan, prawda?

- Chyba nie - odparł wręcz nieuprzejmie. - No, Jane, zrujnowałaś wszystkie moje plany...

- Ach tak?

- Ale skoro już tu jesteś, chodź.

- Wobec tego poniosę strzelbę. Edmund wręczył jej broń.

- Uważaj z tym. A teraz się pośpiesz, bo już i tak zmarnowałem przez ciebie dużo czasu.

Ruszył naprzód. Pod Megan ugięły się nogi, czuła głęboką ulgę i wdzięczność. Wrażliwość Jane była niewiarygodna. Musiała się zorientować, dokąd Edmund ją prowadzi i postanowiła zaoszczędzić bratowej wstydu i bólu oglądania miejsca przestępstwa w obecności jego ofiary.

- Jane, kochanie... - zaczęła cicho.

- Ciii - przerwała jej. - Wracaj szybko, Megan. Idź prosto i nie czekaj na nas. Obiecujesz?

- Oczywiście, ale dlaczego ty...

- Dosyć. Idź już!

Ruszyła za Edmundem, nie oglądając się na bratową.

V

To gość wygrał zakład. Wracając, Megan usłyszała kilka strzałów roznoszących się echem w dolince. Trudno było je policzyć i określić dokładny kierunek, z którego pochodziły, ale kiedy była na mostku, rozległ się umówiony sygnał i nie miała wątpliwości, skąd dochodził. Zmarszczyła brwi. Edmund źle zniesie przegraną, a sir William nie będzie szlachetnym zwycięzcą.

Krótko po powrocie, gdy zdążyła się już przebrać i dołączyć do pozostałych, zobaczyła niską, krępą postać, maszerującą przez trawnik. Sir William przyjął gratulacje i komplementy z zadowolonym uśmieszkiem, ale nie mógł się doczekać Edmunda, żeby go pobić. Spoglądał niecierpliwie na kieszonkowy zegarek, aż w końcu wykrzyknął:

- Niech go licho! Przecież musiał słyszeć mój sygnał. Co go zatrzymuje?

- Może będzie się czuł mniej zawstydzony pańską wygraną, jeśli także przyniesie sarnę - zaczął się zastanawiać jeden z gości, ja, bym nie zniósł, gdybym miał się pojawić przed panem z pustymi rękami, sir - zachichotał.

- Ale nie tak się umawialiśmy - narzekał sir William. - O, chyba już idzie. Sporo czasu mu to zabrało.

Mimo wprawy w strzelaniu wzrok go już zawodził. Kiedy Megan spojrzała w tym kierunku, rozpoznała Jane. Była sama, szła bardzo wolno, zatrzymując się po każdym kroku. Megan zerwała się gdyż opanowało ją przeczucie jakiegoś nieszczęścia. - Coś się stało - powiedziała i pobiegła na spotkanie szwagierki. Podążyło za nią kilku panów, poruszonych jej niepokojem. Jane zatrzymała się na ich widok. Stała w bezruchu, z opuszczonymi rękami i martwą twarzą lalki. Megan schwyciła ją za ramiona.

- Co się stało, Jane? Jesteś ranna?

- Ja nie - odrzekła. - Ale zdarzył się wypadek. Śmiertelny. - zamknęła oczy, opadła na ręce Megan i osunęła się jak rozwiązany tobołek u jej stóp.

Księga czwarta

JANE


Czy pan Belts bardzo się złościł, gdy mu powiedziałaś, że nie sprzedasz fabryki? - spytała Megan.

- Och, tak. Jego wrzaski i przekleństwa jednak nic tu nie pomogą. Dokumenty nie zostały jeszcze podpisane, a ponieważ mały Eddie jest niepełnoletni, ja teraz decyduję.

- Myślę, że sama będziesz chciała zarządzać fabryką?

Jane uśmiechnęła się z czułością. W żałobnej czarnej krepie Megan wyglądała młodziej, jak dziewczynka, udająca wdowę. Bardzo jej było do twarzy w tym kolorze, z tą jasną cerą i delikatnymi, złotymi lokami.

- Ach, wszyscy panowie oferowali mi pomoc - powiedziała Jane z ironią. - Sir William wyciągnął skądś swego siostrzeńca, żebym go poznała. „Całkiem sprytny chłopak, zna się na liczbach, taki matematyczny typ, panno Jane, cha, cha...".

Megan uśmiechnęła się, lecz potrząsnęła głową z wyrzutem.

- Nie powinnaś się z niego wyśmiewać, Jane. Był dla nas taki uprzejmy i pomógł nam w... załatwieniu wszystkiego.

Ta spojrzała w papiery na biurku.

- A co miał zrobić? Wszystko pasowało do jego punktu widzenia. Zawsze pogardzał Edmundem, więc wcale się nie zdziwił, że taki wydelikacony laluś był na tyle niezdarny, żeby sobie strzelić w łeb.

- Jane!

- Wybacz mi.

- Nie, nie. To ty mi wybacz. Ty to widziałaś. - Megan pochyliła się nad nią, a jej niebieskie oczy wypełniły łzy. - To wspomnienie musi cię prześladować.

- Tak, widziałam.

Jane odwróciła wzrok. Słońce przebijało się przez okna biblioteki i oświetlało rozrzucone na biurku papiery. Korciło ją, żeby od razu do nich się zabrać. Tyle spraw wymagało natychmiastowej interwencji. Edmund nie zostawił testamentu, nie było żadnego męskiego krewniaka, więc miała teraz wolną rękę. Musi jednak pamiętać, żeby sobie znaleźć podnóżek. Fotel Edmunda był dla niej za wysoki i machała nogami nad podłogą.

- Pewnie wyjdziesz za Sama - powiedziała. - Och, nie patrz na mnie z takim oburzeniem, Megan. Nie mówię, że jutro czy też za miesiąc. Na pewno będziesz chciała zachować odpowiednio długi okres żałoby. Ale ktoś musi zostać opiekunem małego Eddiego i dbać o jego sprawy. Jeśli planujesz wyjść kiedyś za mąż...

- Jeśli tak zrobię - odrzekła Megan, rumieniąc się - mam nadzieję, że na zawsze pozostaniesz moją siostrą i będziesz zarządzała wszystkim tak, jak uważasz za słuszne. Ale Jane, przecież ty sama możesz wyjść kiedyś za mąż...

- Nie. A czy byłoby to takie tragiczne, gdybym nie wyszła?

- Może nie - odpowiedziała Megan po chwili zastanowienia. - Może małżeństwo nie zawsze jest dla wszystkich najlepsze. Pragnę tylko tego, co ty chcesz, Jane.

- Mam wszystko, o czym marzyłam. Prawie wszystko - a to, czego nie mam, zdobędę. A teraz idź, Megan, i daj mi popracować nad tymi papierami.

Gdy Megan wyszła, z godnością przytrzymując fałdy powłóczystej czarnej sukni, Jane oparła się w fotelu i po raz pierwszy, odkąd się to wydarzyło, powróciła myślami na ciemną ścieżkę, wychodzącą na polanę.

Nie było właściwie żadnego momentu, który mogłaby wskazać, twierdząc: O, wtedy właśnie postanowił to zrobić. Przychodziło to tak stopniowo, wręcz niepostrzeżenie, że pewnie sam jej brat nie podjął ostatecznej decyzji wcześniej niż w tej ostatniej godzinie ostatniego dnia, kiedy zawiodły wszelkie inne próby. Każda z nich miałaby szansę się powieść, gdyby nie typowe dla Edmunda liczenie na szczęście. Nie był człowiekiem gwałtownym i miał rozwiniętą w stopniu większym niż inni olbrzymią siłę oszukiwania samego siebie. Gdy rozsmarowywał olej na schodach biblioteki lub polewał zimną wodą swą nieprzytomną żonę, a następnie otwierał okno, żeby leciało na nią zimne powietrze, rozgrzeszał się z zarzutu usiłowania zabójstwa. W tej chwili nawet Jane nie była zupełnie pewna, czy naprawdę to zrobił, czy popełnił też wiele innych czynów, o które go podejrzewała. Nie miała dowodów ani nawet szansy na przekonanie potencjalnej ofiary, a co dopiero sędziów przysięgłych. Dlatego zmuszona była działać.

Podobnie jak Edmund szła już dość długo ciemną ścieżką, gdy nagle dostrzegła, gdzie ona się kończy. Ten dziwny sen, jaki miała owej nocy w wieży... Postać na końcu błyszczącej ścieżki wyciągała przed siebie skrwawione ręce mordercy, ale czy była to twarz Edmunda czy też jej?

Przekonała się, jaki naprawdę jest, gdy ją uwięził, ale była jeszcze na tyle naiwna, żeby uwierzyć jego zapewnieniom i przehandlować swe milczenie w zamian za obietnice dobroci i tolerancji, których nigdy nie miał zamiaru dotrzymać. Poza tym oskarżenie go nic by jej nie dało. Nikt by jej nie uwierzył, a wszyscy by uważali, że zwariowała. Niejasne podejrzenia, które wywołały „wypadki" Megan, wydawały się zbyt absurdalne, aby je traktować poważnie. Było tak do dnia, gdy siadła przy łóżku Sama i usłyszała, jak zbielałymi wargami opowiadał o swych obawach o życie Megan. Znał Edmunda lepiej od Jane i zdawał sobie sprawę, co ryzykuje, wracając do miasteczka, ale nie mógł się zmusić, by pozostać z dala od niej. Ostatnim obciążającym dowodem była przysięga Sama, że nigdy nie napisał żadnego liściku do swej ukochanej. Tylko jedna osoba mogła napisać ową kartkę, z powodu której Megan znalazła się w pobliżu spuszczonego z łańcucha psa, którego nauczono, by zabijał. Tak więc Jane była już przekonana, ale wciąż jeszcze nie mogła przekonać innych i łamała sobie głowę, by znaleźć jakieś wyjście. Miała pewną możliwość - ale tylko dla siebie. Gdyby dostała pieniądze ze sprzedaży fabryki, mogłaby wyjechać, opuścić dom, który kochała - i zostawić Megan. Nie mogłaby jej zabrać z sobą. Prędzej czy później, gdziekolwiek by się schroniły, prawo by je dogoniło. A prawo dawało Edmundowi możliwość zmuszenia żony do życia z nim. Nigdy nie zgodziłby się na rozwód i byłby to długi, upokarzający proces.

Musiałam to zrobić, pomyślała Jane. Nie miałam innego wyjścia. Prędzej czy później by mu się udało, a wtedy pozostałoby jeszcze dziecko, Sam i ja, gdybym nie siedziała cicho, pozwalając mu na wszystko. Jeżeli on by zastrzelił mnie, jeśli to moja krew zabarwiłaby na czerwono trawę u stóp Kamienia Tomana, sir William i inni współczuliby memu bratu, on zaś poszedłby dalej, usuwając z drogi Megan, Sama oraz dziecko. I nigdy nie spędziłby ani godziny w więzieniu. Cóż za ironia losu, że niesprawiedliwość systemu, który mnie do tego doprowadził, staje się moją najlepszą obroną! Biednemu, staremu sir Williamowi nie przyszło nawet do tej głupiej, męskiej głowy, że śmierć Edmunda mogła być czymś innym niż tragicznym wypadkiem.

Zaczęła układać papiery. Brat zostawił biurko w przeraźliwym nieładzie; sprawozdania, rachunki, listy bez odpowiedzi - wszystko leżało razem. Jane zobaczyła jakieś stare dokumenty, związane z domem. Kiedyś, gdy będzie miała czas, spróbuje kontynuować badania, rozpoczęte przez Edmunda. Na przykład kto zmienił nazwę posiadłości? Ciekawe byłoby się dowiedzieć, kiedy się to stało i dlaczego.

Odłożyła pożółkłe papiery na zgrabny stosik z drugiej strony. Listy tutaj, rachunki tu, katalogi budowlane... I ostatni dokument, skrawek kruszejącego papieru z czymś, co wyglądało na modlitwę wiernego katolika, niegdysiejszego właściciela Grayhaven. Jane zerknęła na stary arkusik, nim położyła go z poprzednimi papierami. Jakie dziwne, a jednocześnie piękne określenia mieli owi ludzie dla Matki Boskiej...

Królowo Niebios, która zamieszkujesz tajemne miejsca w lasach, bądź dla nas łaskawa. Pani Życia, Biała Pani, otocz rzeką i kamieniem tych, którzy zażywają Twego pokoju. Dziewico i Matko, siewczyni nasienia i zbieraczko owocu, przyjmij nasze ofiary, abyśmy my, którzy Ci służymy, otrzymali sprawiedliwość i długie życie w służbie sprawiedliwości.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mertz Barbara Czarna tęcza
Michaels Barbara Czekaj nieubłaganego losu
Michaels Barbara Czekaj nieublaganego losu
Michaels Barbara Czekaj nieublaganego losu(1)
Michaels Barbara Duch rodziny Bellow 2
Michaels Barbara Duch rodziny Bellów
Michaels Tanya Grzechy młodości 03 Czarna owca
Michaels Tanya Grzechy młodości 03 Czarna owca (Harlequin Special 68)(1)
Michael Davies The Barbarians Have Taken Over
Barbara Szumilas Powiat limanowski
Odnowienie nat Olsza czarna
Close Quarers Battle Czarna Taktyka
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Między Czerwonym Smokiem a Czarną Panterą-Ukraina, Ideologie totalitarne
Michaels Leigh Siła perswazji

więcej podobnych podstron