Michaels Barbara Czekaj nieublaganego losu


Barbara Michaels

CZEKAJ NIEUBŁAGANEGO LOSU

(tłum. Danuta Petach

2000Rozdział pierwszy

I

Latem, gdy słońce świeci na lazurowym niebie, morze otaczające skalisty cypel ma pogodne i niewinne oblicze. W szczelinach przepastnych skal kryją się złociste janowce i fioletowe wrzosy. Fale pluszcza radośnie na srebrzystym piasku zatoki, igrają między kamieniami, migocąc i błyszcząc. Gdy sionce o zachodzie zaczyna powoli zapadać, kopuła nieba przypomina paletę malarza, splamioną czystą, delikatną purpurą i błękitem. Świeci tylko jedna gwiazda, na piersi nocy zawieszona niczym diament. Wyobraźnia podpowiada, że w ciszy zamierającego dnia można usłyszeć dźwięk zatopionych dzwonów kościołów Lyonesse.

Dziennik Caroline Tregellas

ur. w 1762 roku, zm. 1780 (?)

Carla Tregellas, urodzona w 1952 roku, pełna życia i werwy, zbliżając się po raz pierwszy do domu swych przodków, chłonęła piękno sławnego skalistego wybrzeża Kornwalii. Ale nie było w tym entuzjastycznego zachwytu. Przeciwnie, bluźnierczo mruczała pod nosem i narzekała na niewygody życia w zmechanizowanym świecie.

Wynajęty austin, posuwając się powoli ulicami Exeter, nie różnił się od podobnych pojazdów, wydzielających tumany obrzydliwych spalin. Zmęczenie i komentarze sfrustrowanych kierowców przygnębiały ją. Miała dwie możliwości, albo otworzyć szyby i narazić się na skutki wdychania trujących spalin, albo przy zamkniętych oknach znosić upał.

Była naiwna, sądząc, że Anglia, a szczególnie Kornwalia, będzie inna od reszty tak zwanego cywilizowanego świata.

Na początku czerwca wybrzeże kornwalijskie jest miejscem wypoczynku całej Anglii, powinna więc wiedzieć, że ruch na drogach nie będzie tu mniejszy niż między Bostonem a Cape Cod albo między Baltimore a miejscowościami zatoki Chesapeake. Podobnie jak te tereny wypoczynkowe w jej rodzimych Stanach, Kornwalia to skrawek ziemi prawie całkowicie otoczony przez morze, a zatem jest tu niewiele dróg. Muszą więc być w sezonie zatłoczone.

Przewodnik turystyczny i człowiek w agencji wynajmu samochodów ostrzegli ją, aby ominęła Exeter. Zamierzała posłuchać ich rady, ale niełatwo było odczytywać znaki drogowe, mając całą uwagę skupioną na lewostronnym ruchu.

Dlaczego sądziła, że Anglia jest chłodnym, wilgotnym krajem? Było niezwykle gorąco jak na tę porę roku, nawet jak na Kornwalię, którą przewodniki turystyczne przesadnie nazywają angielską Riwierą.

Jednakże po przejechaniu rzeki Tamar jej ponury nastrój poprawił się i musiała przyznać, że nawet w dwudziestym wieku Kornwalia jest czarująca. Droga prowadziła wzdłuż skalistego, urwistego wybrzeża. Ze wzniesień ukazywały się od czasu do czasu zapierające dech widoki oceanu i małych wiosek, malowniczo przylepionych do stromych zboczy. Nic dziwnego, że miasta, zbudowane wokół skalistych zatok, kwitły w czasach dawnej świetności Anglii na morzach. Falmouth i Plymouth, Penzance i St. Ives - to były nazwy znajome, toteż czuła się, jakby wróciła do domu. Niektóre z nich stęsknieni emigranci przenieśli w podobny krajobraz, o tysiące mil na zachód, inne spopularyzowała tradycja literacka - od legend ludowych po operetki Gilberta i Sulliyana, aż stały się dziedzictwem całego anglojęzycznego świata... Dla Carli kryło się w tym coś więcej. Jej ożywienie rosło w miarę zbliżania się do celu podróży. Powracała myślami do rozmowy z adwokatem z Bostonu zaledwie sprzed paru tygodni. Tak, to był powrót do domu, w najpełniejszym sensie tego słowa.

II

- Korzenie? - Carla odrzuciła do tyłu głowę i zaśmiała się. - Nie, panie Fawcett, nie mogę powiedzieć, abym kiedykolwiek pragnęła je poznać.

Prawnik spojrzał na nią z nieoczekiwaną aprobatą. Miała przyjemny uśmiech, a zmiana wyrazu cudownie odmieniła jej twarz. Gdy pierwszy raz zjawiła się w jego kancelarii, uważał ją za osóbkę zbyt poważną jak na jej dwadzieścia sześć lat. Ale uśmiech rozświetlający twarz Carli wywoływał błysk w jej oczach i podkreślał nadzwyczajną delikatność rysów.

Pan Fawcett znał wiek Carli i inne dotyczące jej szczegóły, choć spotkali się po raz pierwszy. Z wielu względów uznał jej powierzchowność za niezwykłą. Był zamiłowanym antropologiem - i, choć energicznie by temu zaprzeczył, trochę poetą - a teraz zdał sobie sprawę, nie całkiem naukowo i nie bez skrępowania, że miał przed sobą typowy przykład rasy jeszcze starszej niż celtycka. Tak pradawnej, że jej historia stała się osnową legend i baśni ludowych. Niewysocy, ciemnowłosi ludzie, zamieszkujący Anglię w czasach prehistorycznych, zostali wypchnięci na odległe rubieże wyspy przez wojowników celtyckich, których z kolei pozbyli się siłą późniejsi najeźdźcy.

Do Kornwalii, Walii i Szkocji przez burzliwe, szare wody Morza Północnego, sięgające aż do Irlandii, uciekły i pozostały tam niedobitki kilkunastu ras, zatrzymane przez wody oceanu. Nie było innej drogi ucieczki. Najazd nastąpił ze wschodu, z kontynentu, a za zachodnimi krańcami Brytanii było tylko bezkresne morze i Szczęśliwe Wyspy.

Niektórzy uczeni doszukiwali się wśród ludności komwalijskiej śladów rasy śródziemnomorskiej i na poparcie tej teorii mieli dowody. Wyspa brytyjska, ukryta w zimnych mgłach północnych mórz, była celem nieustraszonych żeglarzy z czasów Odyseusza. Na monolitach Stonehenge są wyryte toporki minojskie. Natomiast kupcy z Fenicji, którzy wzbogacili się na handlu cyną, zazdrośnie ukrywali mapy szlaków Morza Północnego.

Patrząc na Carlę Tregellas, pan Fawcett uznał te teorie za bardziej wiarygodne, niż dotąd sądził. Gdyby nie to, co o niej wiedział, mógłby uważać ją za Greczynkę albo Włoszkę z południa, biorąc pod uwagę jej bujne włosy i smagłą cerę. Jednakże w jej twarzy był jakiś rys obcy tym praktycznym, mocno trzymającym się ziemi ludziom, cień jakiegoś innego świata w szeroko rozstawionych oczach i zdecydowanych liniach twarzy. Uszy, widoczne spod rozwichrzonych, krótkich włosów, były małe i delikatne; pan Fawcett mógłby użyć słowa „spiczaste”, gdyby pozwoliła na to jego głęboko ukryta żyłka poetycka.

Owi ciemnowłosi, niewysocy mieszkańcy byli jak zwierzęta ścigani przez najeźdźców, którzy zmusili ich do ukrywania się w jaskiniach. Zdaniem niektórych uczonych, oni właśnie dali początek gnomom i elfom z angielskiego folkloru...

Zdziwiony i przerażony kierunkiem swych rozważań, pan Fawcett szybko otrząsnął się z tych myśli. W tej dziewczynie było coś, co pobudzało fantazję, i to tak mocno, że nie oparł się temu nawet stary prawnik, który nade wszystko szczycił się zdrowym rozsądkiem.

Jej zachowanie nie potwierdzało jego śmiałych wniosków. Mówiła energicznie i rzeczowo, a myślała praktycznie.

- Wiem, oczywiście, że moja rodzina pochodzi z Kornwalii. Skąd miałaby pochodzić, nazywając się Tregellas? W nazwiskach, zaczynających się na Tre, Ros, Pol, Lan, Caer i Pen, należy się doszukiwać pochodzenia komwalijskiego. Przeczytałam kilka powieści o Kornwalii, oglądałam filmy w telewizji, ale nie prowadziłam badań genealogicznych. Bo niby po co miałabym to robić? Chyba przyjęłam za rzecz oczywistą, że rodzina była biedna i niewyróżniająca się. Wiem, że liczni Kornwalijczycy przybyli do Stanów w dziewiętnastym wieku po za mknięciu kopalń cyny, kiedy to nie mogli znaleźć pracy.

Zamilkła, czekając na jego uwagi, a pan Fawcett poczuł się winny. Znowu fantazjował. Ale oczy tej dziewczyny zastanawiały go. Były tak ciemne, że w pewnym świetle robiły wrażenie czarnych. Ale chwilami - na przykład gdy się uśmiechała - pod wpływem emocji pojawiały się w nich srebrne błyski.

- Do rzeczy, panie Fawcett! - powiedział sobie. - Tak nie można. Co się z tobą dzieje?

- Pani postawa jest zrozumiała - powiedział zasadniczym tonem. - Zanim wspomniane przez panią książki zdobyły sukces, badania genealogiczne stanowiły tylko hobby starzejących się panów. Młodzi ludzie na ogół nie myślą o przeszłości. A w fakcie, że gałąź rodziny, do której pani należy, była biedna i bez znaczenia, jest z pewnością sporo prawdy.

- Nie powiedziałam, że byli bez znaczenia - powiedziała Carla. - Użyłam słowa „niewyróżniający się”.

- Ach, tak! Rozumiem panią. To znaczy... nie interesuje się pani historią rodziny?

- Nie bardzo.

- Jest pani szczera.

- Już mi to mówiono - Carla uśmiechnęła się do niego, a jego nagła uraza natychmiast się rozwiała. - Przykro mi - mówiła dalej. - Proszę mi wskazać, czego według pana powinnam się dowiedzieć. Sądzę, że w tej sytuacji należy podjąć działanie, a zatem powinnam poznać fakty.

- Słusznie. Bardzo dobrze, a więc musi pani wiedzieć, że pani cioteczny pradziad William Tregellas był typowym młodszym synem. Są jakieś wzmianki o jego kłótni z ojcem, po której został wydziedziczony. W rzeczywistości dziedzictwo nie było wówczas duże. Rodzina jest bardzo stara, ale po wojnie domowej podupadła - to znaczy po angielskiej wojnie domowej, w latach...

- Znam historię angielskiej wojny domowej - powiedziała Carla, lekko się uśmiechając. - Cromwell i król Karol... Przypuszczam, że moja rodzina popierała króla? Bardzo nierozsądnie!

- Właśnie tak było - powiedział pan Fawcett, nie wiadomo dlaczego rozgniewany tą uwagą. Cynizm nie pasował do tych dużych szarych oczu. - Hmm. W każdym razie dopiero w dziewiętnastym wieku, po wyjeździe Williama do Ameryki, jego kuzyn odbudował majątek rodzinny. Na owe czasy była to duża fortuna. Jednakże ówczesny system podatkowy sprawił to, czego nie dokonała wojna. Pieniądze się skończyły. Pozostał jedynie dom i kilka akrów ziemi.

- A zatem mój domysł sprawdził się - spokojnie powiedziała Carla. - A to kawał.

- Kawał? Kawał? Droga panno Tregellas...

- Ależ nie miałam na myśli, że pan...

Przepraszający okrzyk był bardzo szczery, ale pan Fawcett dostrzegł jakiegoś chochlika w przelotnym spojrzeniu szarych oczu.

- Proszę mi wybaczyć - powiedziała skruszona. - Należę do tych okropnych ludzi, którzy mówią, zanim pomyślą. Martwię się tym. Próbuję z tym walczyć, ale zdaje się, że siedzi to we mnie głęboko. Jak tylko zobaczyłam pana kancelarię, wiedziałam, że sprawa jest w dobrych rękach, ale... Bo przecież to nieprawdopodobna sytuacja, nie sądzi pan? Zapomniani spadkobiercy, pradawna rodzina, zamek na cyplu z widokiem na morze...

Uśmiech Carli zachęcał do żartobliwego traktowania tej sytuacji i pan Fawcett, aczkolwiek niechętnie, także się roześmiał.

- Jestem bardzo praktyczną osobą - kończyła - ale to właśnie dobrze, prawda? Bo wielki spadek ostatecznie nie jest taki... ogromny.

- To się zgadza. Cieszę się, że nie wpadła pani na pomysł, aby natychmiast jechać do Anglii i zamieszkać w zamku jako jego właścicielka.

- Na Boga, nie. Lubię swój kraj, mam dobrą posadę. Wieczorami chodzę na studia podyplomowe. Za kilka lat chcę kandydować na stanowisko dziekana albo dyrektorki jednej z najlepszych szkół. Nie mam zamiaru zostać panią na zamku.

- To bardzo dobrze, gdyż nie ma pani wyboru - powiedział pan Fawcett, dziwiąc się, jak mógł się tak pomylić co do tej bynajmniej nie sentymentalnej młodej kobiety, biorąc ją za istotę romantyczną. - Brak kapitału na utrzymanie domu. Rozumiem zatem, że życzy sobie pani, abym zawiadomił mego kolegę w Truro, by wystawił majątek na sprzedaż.

- Tak, proszę. - Carla na chwilę zamilkła. A potem wybuchła: - Ciągle jeszcze nie rozumiem, dlaczego prawnik mojego kuzyna, wiedząc, że nie ma pieniędzy, wydawał je na poszukiwania spadkobierców? Dlaczego po prostu nie przekazał zamku państwu czy odpowiednim władzom?

- Ponieważ taka była ostatnia wola pani kuzyna - cierpliwie wyjaśnił pan Fawcett. - Pan Walter Tregellas był bezpośrednim dziedzicem starszego brata pani pradziadka, co czyni go...

- Wystarczy nazywać go kuzynem. Czy nie było bliższych spadkobierców?

- Ku mojemu zdziwieniu, nie! Testament zaś nakładał szczególne wymagania: prawnik został zobowiązany do odszukania żyjącego krewnego, noszącego nazwisko rodziny. Nawet przy tym zastrzeżeniu można było oczekiwać, że znajdą się bliżsi spadkobiercy, ale wygląda na to, że rodzina w Anglii całkowicie wymarła. Walter zmarł, nie zostawiając potomstwa, a był jedynym synem swego ojca. Dzieci jego wuja...

- Chwileczkę. Czy to znaczy, że gdybym wyszła za mąż, nie mogłabym dziedziczyć?

- Prawdopodobnie nie - odparł z namysłem pan Fawcett. - Od tej strony jest to rzeczywiście bardzo niewygodny testament. I obawiam się, że dla pani oznacza to więcej kłopotów niż korzyści. Szansa pomyślnej sprzedaży wydaje się odległa. Powiedziano mi, że majątek jest bardzo zaniedbany i położony na odludziu, a dom za duży na potrzeby przeciętnego nabywcy. Pani jednak i tak nie ma wyboru.

- Tak, rozumiem. Dom musi być sprzedany, jeśli znajdzie się kupiec. Im prędzej, tym lepiej.

- A zatem będę potrzebował pani podpisu na tych dokumentach. Otworzył leżący na biurku skoroszyt z papierami i zaczął przekładać w nim dokumenty. Jeden z nich podał Carli.

- Może panią zainteresować widok domu.

Była to fotografia. Carla wzięła ją rozbawiona, gdyż nie zdawała sobie sprawy ze stosunku starego prawnika do jej pragmatycznego nastawienia. Miał wygląd typowego bostończyka - był wysoki, szczupły, nosił ciemny garnitur z kamizelką, okulary bez oprawy - i niewątpliwie dobrze ukrywał swój sentymentalizm. Jej prozaiczne, rzeczowe przyjęcie sytuacji trochę go drażniło. Biedny staruszek, pomyślała ze zrozumieniem, wszyscy starzy ludzie są sentymentalni. Realistów trzeba szukać wśród młodych.

Wtedy spojrzała na fotografię i jej pewność siebie rozwiała się. W miesiąc później była w drodze do Anglii.

III

Teraz w ten burzliwy letni wieczór przy zachodzącym słońcu przyglądała się oryginałowi z fotografii.

Nie raz, ale wielokrotnie w ostatnich tygodniach wahała się przed postanowieniem przyjazdu tutaj, ale coś ją popychało do tej wyprawy. W rzeczywistości nie była to nieracjonalna decyzja. Jeszcze przed spotkaniem z prawnikiem myślała o podróży w czasie letnich wakacji. Po opuszczeniu college'u ciężko pracowała przez cztery lata, a ponieważ płacono jej przez dwanaście miesięcy w roku, miała dość pieniędzy na skromną wyprawę. Gdy wyraziła chęć podróży do Anglii, pan Fawcett poradził, aby nie spieszyć się ze sprzedażą posesji. Powinna przecież obejrzeć dom, zanim straci go na zawsze. Mogła liczyć na utrzymanie i mieszkanie w Anglii, gdyż Walter Tregellas zastrzegł w testamencie, że w domu pozostanie służba, opłacana do czasu, gdy dom będzie sprzedany albo skończą się pieniądze.

Tak, podjęła rozsądną decyzję i pan Fawcett był zadowolony. Stary romantyk - pomyślała Carla z życzliwą pogardą. Wie, że nie mogę zachować domu, ale chce, abym powzdychała i pojęczała nad nim. Ale nie zamierzała jęczeć ani żałować tego, co nieuniknione. Przyglądając się wszakże wysokim wieżom i murom oplecionym bluszczem, czuła, jak rośnie dziwny, szarpiący ból, który odezwał się po raz pierwszy, gdy spojrzała na fotografię w bostońskiej kancelarii.

Zatrzymała samochód przy kamiennym murze, tworzącym grani cę między posiadłością a zieloną alejką wiejską. Wokół domu rosły drzewa. Na wysokiej zachodniej ścianie skalnej, gdzie w zimie musiały wiać wichry znad Atlantyku, tworzyły niezbędną zasłonę. Ale frontu domu nic nie zasłaniało. Widziała go wyraźnie z drogi, która kiedyś była starannie zadbanym podjazdem. Główną bryłę budynku zbudowano z szarego kamienia; zapewne był to ten sam granit, który tworzył ścianę skalną wybrzeża. Frontem zwrócony na wschód, tyłem na groźny zachód, dom nie robił wrażenia, że obawia się sztormów i nawałnic. Masywny i posępny przez długie wieki przetrwał ataki najgorszej kornwalijskiej pogody. Zachodzące słońce obmywało mury jasnym złotem. Tylko okna i drzwi stanowiły ciemne plamy w blasku słonecznym.

Choć fotografia była czarno-biała, dobrze oddawała charakter oryginału - Carlę zdumiała wielkość budynku. Pierwotnie była to rezydencja z epoki Tudorów, ale z biegiem wieków dobudowane skrzydła sięgnęły do drzew, otaczających dom z trzech stron. Stał na wzniesieniu, tak że Carli z miejsca, gdzie się zatrzymała, mogło się wydawać, że z tyłu była jedynie przestronna płaszczyzna pustego nieba. Duszny upał tego dnia zapowiadał deszcz, a już teraz zaczynał się sztorm. Chmury, nakrapiane ostrymi barwami zachodzącego słońca, stanowiły dla masywnych murów tło pełne dzikiej urody.

Teraz ławica chmur pochłonęła słońce i wyglądało, jakby zgasł reflektor. Krajobraz zszarzał, a kiedy wszystkie światła znikły z czarnych murów i nieregularnych zarysów dachu z kominami, dom przypominał więzienie. Carla zauważyła wszakże, że w jednym oknie w górze pojawiło się światło. Był to niewyraźny, szaro-złoty błysk; zamigotał raz czy dwa i zgasł.

Na przednią szybę samochodu spadła olbrzymia kropla deszczu. Carla zadrżała. Nagle powiał zimny wiatr, ale to nie był jedyny powód, że poczuła chłód. Zapaliła silnik i skierowała wóz w wąską alejkę.

Zanim dotarła do domu, zaczął padać gęsty deszcz. Przed wejściem nie było ganku, ale drzwi zostały mocno osadzone w głębi bardzo grubego muru, co dawało niejaką osłonę. Jednakże zanim tu dotarła, zmokła do suchej nitki, gdyż wyciągnięcie walizek z samochodu zabrało jej trochę czasu.

Portal był obszerny i okazały, rzeźbione drzwi wystarczająco duże, by zmieścić fortepian. Zobaczyła mosiężną kołatkę, tak zmatowiałą, że była niewiele jaśniejsza od starych płyt, okalających wejście. Z ciekawością przyjrzała się temu urządzeniu. Jej nierówna powierzchnia świeciła w przyćmionym świetle, jakby była umoczona w oleistym płynie. Niewątpliwie przedstawiała jakieś morskie stworzenie; odróżniła długi, rozwidlony ogon i dziwnie zniekształconą głowę. Wiatr przywiał na jej plecy deszcz, zdecydowała więc odłożyć badania antykwaryczne na lepszą pogodę. Mocno chwyciwszy kołatkę, podniosła ją i zaczeka ła, aż opadnie.

Dźwięk zdawał się niknąć, jakby pochłaniały go drewniane drzwi. Zastukała ponownie i jeszcze raz. Nie było słychać śladu życia, a jedynym odgłosem był jęk wichru i odległy szum, zapewne fal rozbijających się o skały za domem. Już zamierzała wrócić do samochodu i sprawdzić, czy tył domu nie okaże się bardziej gościnny, gdy drzwi się otworzyły.

Mimo że posiadłość wydawała się zaniedbana, zawiasy były naoliwione. Ciężkie drzwi cicho stanęły otworem. Otworzyły się na zaskakująco przyjemne przejście do oświetlonego holu. Był pokryty boazerią, z posadzką wyłożoną dywanem, a pośrodku widniała ładna klatka schodowa z epoki Tudorów. W ramie otwartych drzwi stała, przygnieciona ich wielkością, drobna, stara pani. Jej uśmiech, różana twarz i bujne śnieżnobiałe włosy, delikatne żyłki na rękach i czarna suknia nieuchronnie kazały nazywać ją „panią”. Przysłówek „nieuchronnie” był konieczny. Gdyby Carla umiała ocenić jej wiek, powiedziałaby, że kobieta była bliżej osiemdziesiątki niż siedemdziesiątki.

Od prawnika wiedziała, że pani Pendennis, gospodyni Waltera, zajmowała się posiadłością, ale i bez tej informacji odgadłaby jej zajęcie. Wyglądała dokładnie jak gospodynie w powieściach - nie posępna, niechętna kobieta, ale słodka, przyjemna osoba w rodzaju pani Fairfax z „Jane Eyre”.

Carli było przyjemnie, że witano ją radośnie i oczekiwano jej przyjazdu. Gdy na jej wargach w odpowiedzi pojawił się uśmiech i na ustach miała powitanie, nagle jasnobłękitne oczy przyjemnej staruszki rozszerzyły się w przerażeniu.

- Na litość Boga - wydusiła z siebie, wyciągając drżące ręce, jakby miała się bronić przed jakimś strasznym zjawiskiem. - Lady Caroline wróciła do nas z tamtego świata.

IV

Pierwszą reakcją Carli było oburzenie. Była mokra i zmęczona, a tymczasem ciepło oświetlony hol wyglądał zachwycająco - miejsce to zapowiadało równie wytworny salon, gdzie srebrny serwis podwieczorkowy będzie stał na mahoniowym stoliku.

Chwyciwszy swoje walizki, zręcznie przecisnęła się koło starszej pani, która cofnęła się, zamykając drzwi.

- Skończmy z tym - powiedziała ostro Carla tonem, który działał na rozhisteryzowanych studentów.

- Przyjechałam ze Stanów, a choć niektórzy ludzie uważają je za przedsionek piekła, z pewnością należą do naszego świata. Niewątpliwie wiedziała pani o moim przyjeździe. Przecież jest pani gospodynią, panią Pendennis?

Gospodyni przytaknęła jak zahipnotyzowana.

- I wie pani, kim jestem - mówiła Carla, ociągając się z podaniem swego imienia, tak podobnego do wymienionego przez gospodynię. - Odbyłam dzisiaj długą drogę z Londynu i raczej jestem zmęczona. Czy zechce pani zaprowadzić mnie do mego pokoju?

- Z Londynu - powtórzyła pani Pendennis, przenosząc oczy z ociekających deszczem włosów Carli na jej stopy w sandałach. Zdawała się teraz bardziej uspokojona widokiem dziewczyny. - Ależ tak... oczywiście, musi pani być zmęczona. W salonie czeka herbata. Czy napije się pani filiżankę, zanim pójdzie pani do pokoju, czy może mam przysłać herbatę przez pokojówkę?

- Nie, to niepotrzebne. Dziękuję. Wypiję w salonie.

Pani Pendennis kiwnęła głową. Założywszy ręce na piersi, odwróci ła się i poprowadziła Carlę do drzwi na lewo.

Salon musiał być kiedyś bardzo ładny. Ciągle jeszcze był pięknym pomieszczeniem o harmonijnych proporcjach, z resztkami boazerii dębowej. Ale z dywanu pokrywającego jedynie połowę posadzki zostały wyświechtane resztki, a umeblowanie stanowiły tanie nowoczesne meble. Jasne kwadraty na ścianach wskazywały, gdzie kiedyś wisiały obrazy. Kilka antyków na tym tle było zupełnie nie na miejscu - sekretera z różanego drzewa, stojąca pod długimi oknami, wychodzącymi na wschód, i srebrny komplet podwieczorkowy na niskim stole. Z wewnętrznym drżeniem Carla zatrzymała wzrok na tym ostatnim przedmiocie i parze unoszącej się z dzbanka z gorącą wodą. Skąd pani Pendennis znała tak dokładnie czas jej przyjazdu? Nie zdziwiłaby się szczególnie, gdyby gospodyni korzystała z kryształowej kuli. Uspokoiła się, gdy pani Pendennis powiedziała wyjaśniająco:

- Mary zobaczyła pani samochód z okna na górze. Podejrzewam, że spędza długie godziny, wyglądając przez okno, choć nigdy jej na tym nie przyłapałam. Te nowoczesne młode kobiety są okropnymi służącymi, nie uważa pani?

- Tak mówią - przyznała Carla - ale tym razem jestem zadowolona z tego, że wyglądała. Będę wdzięczna za gorącą herbatę. Nie miałam pojęcia, że pogoda może się tak gwałtownie zmienić. Teraz wiatr jest bardzo zimny, a prawie przez całą drogę dokuczał mi upał.

- Powiew wiatru znad morza jest zawsze chłodny, ale obawiam się, że czeka nas burza. Mam nadzieję, że nie będzie silna. Byłoby mi przykro, gdyby pierwsze wrażenia w Komwalii przestraszyły panią.

- Nie boję się burzy.

Carla usiadła na jednym ze zdezelowanych krzeseł i ręką wskazała drugie gospodyni. Wiedziała z pełnej wahania postawy pani Pendennis, że kobieta z jej generacji nie usiądzie, zanim nie zrobi tego „pani domu”.

- Czy zechce pani wypić ze mną herbatę? - spytała dziewczyna.

Pani Pendennis rozpromieniła się. Miała taką twarz, że można by ją umieścić na obramowanej koronką kartce na Dzień Matki - łagodną i pomarszczoną, słodką i różową. Ale Carla zauważyła, że gospodyni unikała wzrokiem jej twarzy.

- Dziękuję, moja droga, czy mogę nalać pierwszą filiżankę? Jestem pewna, że czuje się pani trochę obco i ma wiele pytań dotyczących rodziny.

Jej drobne, pomarszczone ręce zręcznie poruszały się nad filiżanka mi i talerzykami. Carla wzięła mały plasterek chleba z masłem i parującą filiżankę herbaty, dziękując za cytrynę i mleko. Właśnie miała się odezwać, gdy drzwi w końcu pokoju się otworzyły i wbiegła dziewczyna, niosąca tacę. Była młoda i korpulentna. Opięta spódnica i trykotowa bluzka w pełni ukazywały jej krzepki urok. Okrągła twarz była czerwona, a małe czarne oczka z wielką ciekawością mierzyły Carlę.

- Przepraszam panią - powiedziała zadyszana - ale zapomniałam o śmietanie i placuszkach z jęczmiennej mąki. A pomyślałam, że młoda pani będzie chciała ich spróbować, bo pewnie jest głodna po tak długiej podróży.

Carla szczerze się do niej uśmiechnęła. Wiedziała, że to raczej ciekawość niż chęć usłużenia pchnęły dziewczynę do zjawienia się, ale przyjęła to z pełnym zrozumieniem.

- Dziękuję - powiedziała. - Jesteś z pewnością...

- Mary... ufam, że smakuje pani podwieczorek. Trzymaliśmy czajnik na ogniu od trzeciej. I gdy tylko zobaczyłam samochód, powiedziałam pani Pendennis, powiedziałam...

- To wszystko. Mary - przerwała pani Pendennis. - Dziękuję.

Kiedy tylko zamknęły się drzwi za pokojówką, gospodyni potrząsnęła swą siwą głową.

- Tych dziewcząt nie można nauczyć właściwego zachowania!

- To oczywiste, że była mnie ciekawa - powiedziała Carla. - A podwieczorek bardzo mi smakuje. Muszę przyznać, że jestem głodna. Czy to jest słynna śmietana, o której mi mówiono?

- To smakołyk Mary, co widać po jej kształtach.

Słynna śmietana nie wyglądała szczególnie zachęcająco. Przypominała masło z małymi grudkami. Carla nałożyła sporo na placuszek, dodając na wierzch łyżeczkę konfitury truskawkowej, i ugryzła kęs na spróbowanie.

- Rozumiem Mary - wyznała i skończyła placuszek raczej z apetytem niż elegancko.

Pani Pendennis poszła za jej przykładem. Potem otarła delikatnie wargi maleńką serwetką, a jej błękitne oczy błyszczały.

- Muszę przyznać się, że mnie także smakuje - wyznała.

Po tym wyznaniu obu pań, że doceniają takie trywialne przyjemności, nastrój stracił sztywność. Zdawało się, że pani Pendennis zapomniała o początkowym niepokoju, bez względu na to, co było jego przyczyną. Wesoło gawędziła o kornwalijskich przysmakach, zwyczajach i miejscowej pogodzie. W tej ostatniej kwestii miała bardzo dużo do powiedzenia, a Carla odniosła wrażenie, że właśnie widzi zadziwiającą realistyczną ilustrację słów gospodyni. Pochmurne niebo było prawie tak ciemne, jak w nocy, mimo grubości starych murów dziewczyna z przykrością odczuwała siłę wiatru. Deszcz uderzał o szyby, jak gdyby jakieś mocne ręce wylewały na nie strumienie wody. Przyćmione światła migotały, a po chwili całkiem zgasły. Pani Pendennis westchnęła rozgoryczona.

- Obawiałam się, że to może nastąpić. Zdarza się to przy silnym wichrze. Nie ruszaj się, moja droga, a Mary za chwilę przyniesie świecę.

Carla nie zamierzała się ruszyć. Z trudem widziała trzymaną w ręku filiżankę. Za chwilę rzeczywiście otworzyły się drzwi i ukazała się Mary, osłaniając dłonią świecę, rzucającą dziwaczne cienie na jej twarz.

- Wysiadło światło - oznajmiła niepotrzebnie. - Wysiadła także elektryczna kuchenka, a pani Polreath powiedziała, że nie może przygotować porządnego posiłku na tym starym, czarnym gracie. Tak że zaraz sobie pójdzie, psze-pani, zanim wzmoże się burza.

- Nonsens - ostro odpowiedziała pani Pendennis. - Pani Polreath zgodziła się zostać do ósmej, i zostanie. Zaraz z nią pomówię.

- Wcale nie musi gotować kolacji - oświadczyła Carla. - Jestem zbyt zmęczona i zjadłam za dużo placuszków, aby docenić kolację. Ale burza jest bardzo groźna... Czy pani Polreath i ty. Mary, nie powinnyście zostać tutaj na noc?

Mary westchnęła głęboko.

- Zostać na noc? O nie, panienko, nie spędzę nocy w tym domu bez względu na to, co mi pani obieca!

- Dość tych głupstw - gniewnie burknęła gospodyni. Przez chwilę stała, namyślając się, zanim powiedziała zirytowanym tonem: - Sądzę, że musimy poprzestać na zimnej kolacji. Czy będzie pani chciała zjeść ją w swoim pokoju, panno Tregellas? Mary przyniesie pani tacę, zanim wyjdzie. Potem będzie pani mogła odpocząć, jeśli to pani odpowiada.

- Bez światła i telewizji niewiele pozostaje do zrobienia - oznajmiła pogodnie Mary, nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie gospodyni w jej stronę.

- Bardzo mi to odpowiada - oznajmiła Carla - ale sama mogę przynieść sobie tacę, jeśli Mary chce wyjść teraz.

Zapomniała o swojej pozycji. Pani Pendennis przypomniała jej to spojrzeniem pełnym lodowatej dezaprobaty, a Mary rozbawionym chichotem. Zamilkła więc i udała się za drobną, majestatyczną postacią gospodyni do holu i na schody.

Carla niosła własną świecę, ale oświetlenie, które dawała wraz ze świecą gospodyni, ledwo pozwalało jej widzieć drogę. Mogła wszakże dostrzec, wspinając się po schodach, zwodnicze błyski na sczerniałych starych portretach i wspaniałych rzeźbach, była jednak zbyt skupiona na swoich krokach, by wiele zobaczyć. Gołe stopnie schodów tak były wydeptane, że przy każdym kroku czuło się pośrodku zagłębienie. Ten niemy ślad czasu napawał ją drżeniem. W bladym świetle nietrudno było wyobrazić sobie, że cofnęła się w czasie o kilka stuleci. Zniszczenia, dokonane przez czas i ubóstwo, skrywa ła ciemność, ale nadal trwała atmosfera domu - wiekowy zapach kurzu i politury, wyschłego drewna, skrzypienie desek pod stopami i przytłumione wycie wichru na dworze; trzask ram okiennych i okiennic...

Pani Pendennis nagle zatrzymała się, wykrzykując coś zduszonym głosem. Carla podskoczyła, a jakiś stwór, przebiegłszy koło niej, rzucił się ze schodów w dół. Stało się to bez ostrzeżenia, gdyż stwór nie wydał żadnego dźwięku, czuła jednak, że pędząc, otarł się o jej nogi.

- Wielkie nieba - wykrztusiła, łagodząc okrzyk zaskoczenia ze względu na panią Pendennis. - Co to było?

- Kot - powiedziała gospodyni przez zaciśnięte wargi. Carlę opanował nagły niepohamowany śmiech.

- Przepraszam - zachichotała, podczas gdy gospodyni przyglądała się jej z powściągliwym zdziwieniem. - Przypomniała mi się operetka „Fartuszek” Gilberta i Sullivana. Zna ją pani? Te słowa „Boże mój, co to tak? Co to było? Cicho bądź, to był kot...”

- Dobrze znam tę operetkę - oznajmiła pani Pendennis z miną królowej Wiktorii, którą jakiś niezręczny dworzanin usiłuje zabawić. - Cieszę się, że ich doskonale opery komiczne są jeszcze znane w Stanach. Niestety, to przeklęte zwierzę sprawia mi więcej przykrości niż przyjemności. To kot kuchenny. Nie pozwalamy mu wchodzić na górę.

- Przekonałam się - oznajmiła Carla, usiłując zachować powagę - że trudno jest przekonać kota, iż jest obywatelem drugiej kategorii. Dlaczego trzyma pani kota, jeśli go pani nie lubi?

- Nie mam nic przeciwko grzecznym kotom - powiedziała gospodyni. - Ale ten potwór... Ma jednak tę zaletę, że świetnie łapie myszy. Mam nadzieję, panno Tregellas, że nie przeraża pani myśl, że w zamku są myszy. Tak wielki i stary dom...

- Nie szaleję za myszami, ale mi nie przeszkadzają.

- Świetnie. Chodźmy zatem.

Gdy gospodyni odwróciła od niej oczy, dalej wspinając się po schodach, Carla przestała się uśmiechać. Ucieszyła ją chwila humoru, gdyż atmosfera domu wcale nie była zabawna, szczególnie w czasie groźnej burzy.

Hol na pierwszym piętrze ciągnął się jak długi, ciemny tunel, tylko pozamykane drzwi i kilka ponurych obrazów przerywało monotonię. Pani Pendennis przebyła go do końca, zanim skręciła w boczny korytarz. Stukot jej obcasów na gołej posadzce odbijał się głuchym echem. Wreszcie zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i otworzyła je. Powiew zimnego powietrza spowodował gwałtowne migotanie świecy Carli. Pani Pendennis, bardziej doświadczona w sprawach starego domu, zasło niła swoją świecę ręką i teraz weszła do pokoju, wyprzedzając Carlę.

- Pozwoliłam sobie przygotować dla pani zielony pokój, panno Tregellas. To nie jest główna sypialnia, ale pomyślałam, że będzie pani wolała raczej pokój w tym skrzydle, blisko mojego, niż odosobniony we frontowej części domu - szczególnie teraz, gdy zawiodła elektryczność.

- Zdecydowanie tak. To bardzo miły pokój, pani Pendennis - serdecznie powiedziała Carla.

Pomyślała zaś - cienie Charlotte Bronte!

Ten pokój trwał w dawnej świetności. Przewiewny, z wysokim sufitem, ciemnymi boazeriami, umeblowany był ciężkimi antycznymi sprzętami. Stało tu łoże z czterema słupkami, z których zwisały ciemnoczerwone kotary. Aksamitne draperie zasłaniały okna na zachodniej ścianie. Choć były grube i ciężkie, poruszały się niespokojnie w powiewie wichru. Ponadto wilgotna fala powietrza napływała z kominka z pięknie rzeźbioną obudową. Dywan był całkowicie wytarty, ale przynajmniej była to wspaniała buchara.

Carla zdała sobie sprawę, że pani Pendennis musiała zabrać najlepsze z zachowanych jeszcze mebli z innych pokoi, aby ten urządzić. Większość wartościowych przedmiotów - obrazów, mebli - została sprzedana. Przeczuwała, że utrzymanie domu opierało się na sprzedaży pozostałych jeszcze antyków. Prawdopodobnie w srebrnym serwisie podwieczorkowym podawano po raz ostatni herbatę Tregellasom. Jak sądziła, wart był kilka tysięcy dolarów. Wystarczyłoby na pensje dla personelu na długi czas.

Zielony pokój rzeczywiście robił wrażenie, był ponury, staroświecki, a słabe oświetlenie nieźle kryło jego niedostatki. Carla stwierdziła, że porusza wyobraźnię. Gospodyni usiłowała desperacko wywołać cień dawnej świetności...

Pani Pendennis zapaliła jeszcze kilka świec. Sądząc po ich zapasie, kłopoty z elektrycznością nie były rzadkością. Teraz pokój był wystarczająco oświetlony i gospodyni rozejrzała się krytycznie.

- Mój pokój jest ostatni w tym korytarzu - wyjaśniła, przesuwając palec po brzegu stołu i kiwając głową z zadowoleniem. - Łazienka jest z drugiej strony holu. Myślę, że znajdzie tam pani wszystko, co potrzeba. Tym razem Mary zadowalająco dała sobie radę ze sprzątaniem. Gdyby pani jeszcze czegoś potrzebowała...

- Jestem pewna, że wszystko będzie w porządku - powiedziała Carla.

Nagle zdała sobie sprawę, że gospodyni przerwała zdanie nie tylko z uprzejmości.

Wysoko unosząc świecę, pani Pendennis utkwiła wzrok w ścianie nad stołem. Oczy jej błyszczały niesamowicie w refleksie światła. Wzrok Carli powędrował za spojrzeniem gospodyni. Na ścianie wisiał obraz. Był pociemniały ze starości, a mrok panujący w pokoju sprawił, że z miejsca, gdzie stała Carla, nie można było dojrzeć szczegółów. Trudno było uwierzyć, że obraz był przyczyną przerażenia gospodyni. Z pewnością pani Pendennis musiała dopilnować rozmieszczenia rzeczy w tym pokoju.

Tymczasem gospodyni, cofając się do drzwi, mruczała do siebie: - Jak to możliwe? Powiedziałam Mary, aby zawiesiła tu sztych. Jak ona mogła... - Nagle potknęła się o wytarty dywan, Carla podskoczyła, chwytając ją za ramię, na które zaczęła kapać świeca.

Pani Pendennis przeniosła teraz upiorny wzrok na Carlę i cicho krzyknęła.

- Co się stało? - spytała Carla.

- Nic. Nic takiego. Mary musiała źle zrozumieć moje polecenia. Ale to bez znaczenia. Dobranoc! Aha, pokojówka przyniesie pani kolację... Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku.

Wyswobodziła ramię przytrzymywane przez Carlę i wyszła z pokoju tak szybko, jak tylko mogły ją unieść stare nogi, zamykając z trzaskiem drzwi.

Carla natychmiast podeszła do obrazu, by lepiej go obejrzeć, ale nie znalazła nic, co mogłoby wywołać przerażenie staruszki. Obraz był portretem i to bardzo niedobrym. Nic dziwnego, że nie uznano go za dość cenny, aby go sprzedać. Ukazywał głowę i ramiona kobiety. Wzór koronki wokół jej dekoltu i fryzura sugerowały, że powstał w osiemnastym wieku.

Carla odwróciła się, wzruszając ramionami. Teraz najbardziej chciała się znaleźć w łazience z drugiej strony holu.

Łazienka była zaskakująco nowoczesna i dobrze wyposażona. Ale nie było to takie dziwne. Urządzenia łazienki trudno było wymontować i sprzedać. Kiedy jednak Carla chciała napełnić wannę, okazało się, że leci tylko zimna woda. Albo system zależał od jakiegoś skomplikowanego urządzenia, którego nie rozumiała, albo wodę podgrzewano elektrycznością. Zrezygnowała zatem z kąpieli - nie mając skłonności spartańskich - i szybko umyła się gąbką, natychmiast wślizgując się w nocną koszulę i najcieplejszy szlafrok.

Gdy wróciła do pokoju, zastała tam Mary z tacą. Na widok Carli drgnęła.

- Zastanawiałam się, gdzie pani jest - powiedziała, ustawiając tacę na stole. - Czy będzie panienka jeszcze czegoś potrzebowała? Jeśli nie, chciałabym odejść.

- Mam wszystko - powiedziała Carla, podziwiając spojrzeniem zawartość tacy. Nieznanej pani Polreath udało się zagotować wodę na herbatę. Inne przykryte naczynie nasuwało myśl o zupie. Jeśli kucharka tak rozumiała byle jaki posiłek, Carla zastanawiała się, jaki mógł być jej zestaw popisowy.

- Możesz już odejść. Mary. Mam nadzieję, że masz niedaleko do domu. Posłuchaj tylko wiatru!

Mary uśmiechnęła się raczej boleśnie.

- Tak, panienko. Okropny. Mój dziadek zwykł mawiać, że gdy wieje taki wiatr, trzeba dwóch ludzi do przytrzymania włosów na głowie człowieka.

- Naprawdę myślę, że powinnaś spędzić noc tutaj.

- Nie, panienko! - Mary westchnęła gwałtownie. - Nie mogłabym... to znaczy, mam niedaleko, panienko. Tylko do wioski, a moja mama i tato bardzo by się martwili, gdybym nie wróciła. Jestem przyzwyczajona do niepogody, tak jak wszyscy miejscowi...

Carla miała nieodparte wrażenie, że Mary chciała coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyśliła się. Zapewne pani Pendennis pouczyła ją, jak ma ukrywać swoje uczucia, ale było oczywiste, że Mary bała się zostać na noc w tym domu; bała się tak mocno, że wolała ryzykować powrót w czasie groźnej burzy.

Kusiło ją, aby wybadać Mary. Dziewczyna nie była nadmiernie bystra i bez trudu wydobyłaby z niej jakieś makabryczne opowieści o upiorach i wampirach. Ale nie miała serca zatrzymywać Mary, a poza tym nie bardzo chciała pozostać w atmosferze tych opowieści, zwłaszcza w perspektywie nocy w tym starodawnym, posępnym łożu.

- Pośpiesz się zatem, jeśli musisz odejść - powiedziała. - Dziękuję ci. Mary - dodała. - Uważaj na siebie.

- Tak, panienko, będę ostrożna. Dziękuję panience. Dobranoc!

Potem wyszła z pokoju, nie spoglądając na portret, tak jak pani Pendennis. Carla miała wrażenie, że wcześniej dyskretnie zerkała nań kątem oka, jak człowiek śledzący niebezpieczne zwierzę i czekający na jego najmniejszy, złowrogi ruch.

Rozdział drugi

Obudziwszy się następnego dnia, dopiero po kilku minutach Carla zdała sobie sprawę, gdzie jest. Pokój wydawał jej się bardzo ciemny. Z pewnością nie mogło być aż tak wcześnie. Ale zaraz spostrzegła, że zasłony przy łóżku były zaciągnięte. Sama zaciągnęła je wczoraj wieczorem, postępując nieco rozsądniej, niż gdyby starym zwyczajem schowała głowę pod kołdrę.

Teraz odsłoniła je i wyskoczywszy z łóżka, rozciągnęła się jak długa na podłodze; zapomniała bowiem, że łóżko stało na podwyższeniu, stopę albo dwie wyżej niż podłoga, a nie była do tego przyzwyczajona.

Podniósłszy się, podbiegła do okna. Zasłaniały je ciężkie draperie. Były na tyle grube, by zaciemnić pokój, ale smugi światła, przenikające je i okalające dokoła, zapowiadały pogodny dzień. Carla odsunęła je i aż zmrużyła oczy w powodzi oślepiającego światła słonecznego. Było to okno francuskie. Otworzyła je szeroko i wyszła na mały balkon, otoczony kamiennym murkiem.

Na wschodzie, za domem, wschodziło słońce. Olśniewające pastelowe, różowe i lazurowe refleksy światła kładły się na puszystych obłoczkach, odcinających się od nieba złotymi krańcami. W iskrzącym świetle mieszały się granice morza i nieba. Nie było widać kresu widnokręgu.

Zamknięta przestrzeń, wielkości trzech akrów, ciągnęła się od murów domu do skalnej przepaści. Ale patrząc z wysoka, Carli zdawało się, że otacza ją przestwór ozonu lub czegoś równie zdrowego i ożywczego. Światło było tak jasne, że widziała każdy listek na drzewach w dole. Powietrze było rześkie. Stała tam, ściskając rękoma nagi mur, i ociągała się z odejściem, nie chcąc rezygnować z malowniczego widoku. Z doznaniem estetycznym łączyło się nowe, naganne raczej poczucie posiadania. To wszystko należy do niej - tylko chwilowo, bo wkrótce przeminie - dopóki wszakże trwało, było jej własnością. Dom, ziemia, widok morza i nieba.

Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Drżąc, cofnęła się do pokoju w porę, by powitać Mary, która weszła z herbatą na tacy.

- Dzień dobry - powitała Carlę i potrząsnęła z naganą głową na widok jej lekkiego szlafroka. - Zaziębi się pani na śmierć w tym stroju, kochana. Proszę wskoczyć do łóżka, a ja zamknę okno.

- Proszę, nie zamykaj! - Carla zgodnie z jej radą wślizgnęła się pod kołdrę i przytrzymała tacę, którą Mary położyła na jej kolanach.

Miała ochotę ogrzać ręce nad dymiącym dziobkiem dzbanka z herbatą, ale nie mogła znieść, aby odcięto ją od światła i chłodnego świeżego powietrza.

- Teraz już będzie mi ciepło. Świeże powietrze jest przyjemne. A herbata wygląda bardzo zachęcająco. Jak się domyśliłaś, że już wstałam?

Ale przypomniała sobie, jak bezceremonialnie wyskoczyła z łóżka. Spostrzegłszy śmiejące oczy Mary, sama zaczęła się śmiać.

- Czy narobiłam tyle hałasu?

- Wyglądało, że wali się sufit - Mary uśmiechnęła się szeroko. - Powiedziałam pani P., że to piekielne stare łoże grozi pani katastrofą. Ale z nią nie ma dyskusji, jak coś postanowi, dobra dusza. Chciała przyjąć panią z honorami.

- Wiem. Pokój wygląda pięknie, Mary. Sadzę, że jest w tym duży twój udział.

- To należy do moich obowiązków. Szczerze mówiąc, nie znoszę tych wstrętnych starych i ciemnych mebli. Bardziej mi się podobają takie z chromu i winylu, coś pogodnego. Ale jest tu czysto, panienko. Ręczę za to. Czy jeszcze pani czegoś potrzeba? Śniadanie będzie za pół godziny.

Skinęła głową i wyszła. Oparta na poduszkach Carla wolno sączyła parzącą herbatę. Świeże powietrze miało niebiańską woń, a do pokoju wlewało się słońce. Gorący napój rozgrzał ją od stóp do głów. Gdzieś z dołu dochodził zapach bekonu. Czy to możliwe, aby go poczuła tak daleko od kuchni? Ogarnął ją wilczy apetyt i poczucie pełnej radości. Pomyśleć tylko, że zamierzała pozbyć się tego miejsca, nie zobaczywszy go!

Skrzywiła się z zakłopotaniem i zażenowaniem, uświadomiwszy sobie przyczynę swego dobrego samopoczucia. Luksus był niesłychanie kuszący. We wczesnej młodości była płomiennie radykalna, wymachiwała transparentami, żądając sprawiedliwości społecznej. Nadal uważała to za słuszne, oczywiście... Ale teraz zaczęła rozumieć, dlaczego ludzie majętni tak mocno walczyli o zachowanie swych przywilejów.

W świetle dziennym jej pokój tak w niczym nie przypominał ponurej komnaty z wczorajszego wieczoru, że mogło jej się niemal wydać, że w czasie snu przeniesiono ją do innego pomieszczenia. Co prawda słońce bezlitośnie ukazywało wytarte partie dywanu i zasłon, ale to zniszczenie było w tak dobrym tonie, że nieomal było na miejscu i nie przeszkadzało.

Carla potrząsnęła głową ze zdziwieniem, przypomniawszy sobie, jakim to tchórzem okazała się wczorajszego wieczoru. To był rys charakteru, z którego dotąd nie zdawała sobie sprawy, a teraz trudno jej było go pojąć. Przed spotkaniem z panem Fawcettem uważała siebie za osobę bez wyobraźni, nieomal nudną, całkowicie pozbawioną przesądów. Słabostki przyjaciół - jak wiara w maskotki, czytanie horoskopów w czasopismach, unikanie czarnych kotów, rozbite lusterka - wywoływały u niej jedynie ironiczne komentarze. Nie lubiła nawet dobrych historii o duchach.

A teraz wyglądało na to, że znalazła się w środku jednej z nich. Mimo że nie była zbyt mocna w tej dziedzinie, znała z grubsza zasady nią rządzące. Musiała koncentrować się wokół Caroline Tregellas, zmarłej dawno temu, bardzo dawno, bo jeśli portret miał przedstawiać ową Caroline, to sądząc po jej kostiumie, w końcu osiemnastego wieku. Carla przyjrzała się portretowi, skąpanemu teraz w jasnym świetle słonecznym. Pani Pendennis musi mieć bystrzejszy wzrok albo większą wyobraźnię, jeśli dostrzega podobieństwo między zamglonymi rysami kobiety na portrecie a swą nową chlebodawczynią. Kobieta na obrazie miała ciemne włosy i oczy, ale tu kończyło się podobieństwo. Co do reszty twarzy trudno było wciągać jakieś wnioski

Było dziwne, że duch z rodzimej legendy zaprzątał wyobraźnię tak różnych osób, jak stateczna, stara gospodyni i wesoła, trochę wulgarna pokojówka. Jednakże Carla wiedziała, że przesądy nie były jedynie słabostkami prostych ludzi. Duch rodziny dodawał starej rezydencji prestiżu. Mieszkańcy mogli się go obawiać, ale sekretnie byli dumni z tego wyróżnienia. Nagle uderzyła ją myśl, że duch także należy do niej!

Ten pomysł dziwnie ją zafascynował i wywołał uśmiech na jej wargach. Wczoraj wieczór, ledwo zjadła kolację, wskoczyła do łóżka i zaciągnęła kotary, chroniąc się przed cieniami dużego, pełnego przeciągów pokoju. Ledwo uchwytne, nieustanne falowanie kotar mogło nasunąć jakieś koszmary nocne, wiatr wył jak potępione dusze, lamentujące nad nieosiągalną radością raju. Ale teraz w słonecznym świetle dnia nie można było traktować poważnie takich myśli. Tak naprawdę Carla nie mogła się doczekać, kiedy usłyszy od pani Pendennis całą legendę. Własny duch... z taką dodatkową atrakcją może będzie mogła sprzedać dom jakiemuś bogatemu Amerykaninowi.

Elektryczność znowu działała. W łazience była gorąca woda. Carla szybko uporała się z myciem, ubrała się i zeszła na dół. Zapach bekonu zaprowadził ją do kuchni.

Od pierwszego spojrzenia urzekło ją to pomieszczenie. Na szerokim parapecie kwitły pelargonie, a kamienne płyty posadzki były idealnie czyste. Z belek sufitu zwieszały się pęki ziół i suszonych jarzyn oraz duża wiejska wędzona szynka. Jedynymi śladami nowoczesności były elektryczna kuchenka i lodówka. Stary kuchenny piec nadal stał w rogu, ale choć dodawał pomieszczeniu uroku, Carla nie miała za złe pani Polreath, że nie chciała na nim gotować.

Tęga młoda kobieta stojąca przy zlewie to z pewnością kucharka. Carla zastanawiała się, czy wszyscy mieszkańcy Komwalii tak odpowiadali określonym stereotypom, jak ci, których do tej pory poznała. Pani Pendennis jakby zstąpiła z kart „Jane Eyre”, a kucharka była okrągła i rumiana, jakby była żywym świadectwem swojej profesji.

- Ale mnie panienka przestraszyła - wykrzyknęła, przyciskając rękę do serca.

Carla przeprosiła, wyraziła zachwyt kuchnią i przedstawiła się. Była to niepotrzebna, ale miła formalność, która - jak się wydaje - spodoba ła się kucharce. Zanim wyciągnęła rękę do Carli, wytarła ją o fartuch.

Carla z przyjemnością zjadłaby śniadanie w kuchni przy dużym dębowym stole, tak potężnym i masywnym, że robił wrażenie, jakby wyrastał z podłogi, ale kucharka zaprowadziła ją do pokoju śniadaniowego. Postanowiła nie robić z tego sprawy, choć sytuacja wydala jej się co najmniej absurdalna. Dwie służące - a właściwie trzy, licząc panią Pendennis - miały usługiwać zdrowej młodej kobiecie w rozpadającym się domu, którego meble sprzedawano, aby zapłacić im pensje. No tak, pomyślała... To będzie trwało tylko parę tygodni.

Pani Pendennis kończyła właśnie śniadanie. Zamieniły kilka słów, gawędząc o pogodzie - zawsze użytecznym temacie, a w Kornwalii szczególnie odpowiednim. Tymczasem Mary przyniosła jajka na bekonie, świeżo parzoną kawę i tosty. Carla jednak zdawała sobie sprawę z ukośnych spojrzeń gospodyni. Gdy Mary wyszła, postanowiła wyjaśnić sprawę.

- Kto to była lady Caroline? - spytała nagle. Pani Pendennis westchnęła.

- Wstyd mi, że wygadałam się tak nieopatrznie zaraz po pani przybyciu. Chyba powinnam panią ostrzec... A podobieństwo jest naprawdę zadziwiające.

- Jeśli mówi pani o podobieństwie do kobiety z portretu w moim pokoju, to nie dostrzegłam go - chłodno zauważyła Carla.

- Oczywiście - odpowiedziała gospodyni z nie mniejszym chłodem. - Nigdy nie zdajemy sobie w pełni sprawy z naszego wyglądu, moja droga. Obraz jest mylący. Zniekształca rzeczywistość.

Carla poczuła zażenowanie. Pani Pendennis była dziwną mieszaniną przesądów i bystrego zdrowego rozsądku. Pomimo to Carla nie miała zamiaru zgodzić się, jakoby istniało jakiekolwiek podobieństwo, chyba tylko w wyobraźni starszej pani.

- A może opowie mi pani tę historię - powiedziała. - Dlaczego należało mnie ostrzec?

Oczekiwała dobrej, przerażającej opowieści o duchach, mając nadzieję, że ją rozbawi w takim pogodnym dniu. Pani Pendennis wszakże była doskonałym gawędziarzem, a to, że wierzyła w każde słowo opowiadanej fantastycznej historii, nadało jej siłę, która zmiotła uśmiech z twarzy Carli i sprawiła, że zapomniała dokończyć doskonałe śniadanie.

Jak powiedziała pani Pendennis, lady Caroline z portretu była dziewczyną żyjącą w osiemnastym wieku, jedyną córką pana Tregellas, dziedzica tego zamku.

- Była najpiękniejszą dzieweczką w księstwie Komwalii - mówiła gospodyni z nutką rozmarzenia. - Jedwabiste czarne włosy, karnacja jak płatki białej róży, usta jak kwiaty. Patrząc na jej spacer w ogrodzie, miało się wrażenie, że się ogląda lot ptaka. Nie było młodego człowieka w południowej Anglii, który by nie starał się o jej rękę, ale ona miała poślubić najbogatszego i najprzystojniejszego z nich. To był lord William. Był wysoki i dzielny, zawsze z uśmiechem na ustach i strzechą lśniących, złocistych włosów jak korona królewska. Przebywał w zamku w wigilię ich ślubu. Siedzieli na kanapie w salonie ze splecionymi dłońmi, szepcząc coś do siebie, a jej matka drzemała przy kominku. Nagle Caroline uwolniła swoje ręce z jego uścisku i wstała;

jak lunatyczka utkwiła szkliste oczy w jednym punkcie, nie odpowiedziała na jego słowa i wymknęła się z pokoju. Zobaczył, że zaczyna wchodzić po schodach, ale nie poszedł za nią. To był ostatni raz, kiedy on i inni widzieli Caroline Tregellas żywą - ale nie widzieli również zmarłej. Tej nocy zniknęła z powierzchni ziemi.

Gospodyni wypiła łyk kawy i spojrzała z wyzwaniem na Carlę.

- No tak - odezwała się Carla. - To całkiem... Przypuszczam, że rodzina szukała jej wszędzie. Oczywiście! A więc nie było jej w domu. Musiała wyjść na dwór. Może chciała odetchnąć świeżym powietrzem i poszła na spacer. Jeśli spacerowała po skałach o zmroku, mogła spaść - tak musiało się stać. Mówiono mi o prądach na tym wybrzeżu. Jej ciało mogło wpaść do wody i nigdy go nie znaleziono.

- Tak to właśnie opowiadano - powiedziała pani Pendennis i pokrzepiwszy się kawą, ciągnęła dalej. - Ale oczywiście całe sąsiedztwo wiedziało, że to nieprawda.

- Doprawdy? Skąd wiedzieli?

- To stara historia. - Cicho, z nieodpartym przekonaniem powiedziała gospodyni.

Utkwiła teraz wzrok w suficie i jej także, podobnie jak heroinie jej opowieści, zaszkliły się oczy.

- Potem zapomniano o zdarzeniu. Arystokraci kornwalijscy w osiemnastym wieku nie byli uczeni. Nie czytali zawiłych starych dziejów swych domów. Oddawali się raczej polowaniom i pijaństwu. A to się działo dwieście lat temu... Wiedza nie mogła jej uratować. Ale mogła ocalić lorda Williama. On oczywiście myślał tak jak pani. Gdy Caroline nie powróciła, a poruszeni domownicy nie znaleźli jej śladu w domu, lord William nalegał, aby przeszukać cały teren, i sam dołączył do poszukujących. Właśnie zaczynał się sztorm, fala była wysoka, ale poszukujący byli miejscowymi ludźmi, znającymi tutaj każdą piędź ziemi. Szukali przez długie godziny, aż do chwili gdy chmury przyćmiły księżyc i przestali cokolwiek widzieć. Nie znaleźli lady Caroline, ale przy zachodniej bramie znaleźli jej narzeczonego. Jego ciało było zimne i sztywne. Jego oczy...

- Zachowały wyraz przerażenia - niegrzecznie przerwała Carla. - Doprawdy, pani Pendennis...

- Nie, nie miał otwartych oczu - z powagą poprawiła gospodyni. - Zakrywały je długie zwoje morskich wodorostów, jak opaska. Ociekające wodorosty oplatały ze wszystkich stron jego ciało, które wyglądało, jakby zgniotła je jakaś bestia. Widzi pani, on przyszedł za wcześnie. Gdyby znalazł się tam minutę później, zniknęliby w morzu, z którego On przybył, by ją porwać. Wszakże lord William znalazł się tam na czas, by próbować ich zatrzymać. Jednakże bezskutecznie. Ratownicy zanieśli go do domu i ku ich zaskoczeniu, okazało się, że lord William żyje. Byłoby lepiej dla niego, gdyby zmarł. Jego piękne złote włosy były białe jak śnieg. Rany na ciele z czasem zagoiły się, ale nie na duszy. Zmarł kilka lat później w domu szaleńców w Bodmin. Nigdy nie powiedział nic z sensem, ale często majaczył nieprzytomnie o ciemnym, szlamowatym stworze, który go zmiażdżył bezkostnymi ramionami, podczas gdy jego ukochana stała, przyglądając się szeroko otwartymi, przerażonymi oczyma. Gospodyni orzeźwiła się następnym łykiem kawy.

Tym razem Carla milczała. Nic jej nie przychodziło na myśl. Gdy gospodyni ponownie podjęła opowieść, jej tajemniczy szept zmienił się w suchy, rześki ton sprawozdawcy faktów.

- Ukrywano tę historię, ale oczywiście nie można było powstrzymać ludzi od mówienia. To brat Caroline, dziedzic Thomas, odkrył prawdę. Był małym dzieckiem, gdy zniknęła jego siostra. Słyszał szepty służby i widział, jak coraz bardziej marniała jego matka, aż wkrótce zgasło jej życie. Z czasem znalazł rękopis, opisujący los jego siostry. Potem zaczął prowadzić samotniczy tryb życia, ufając, że przez umartwianie ciała uda mu się wypędzić złego ducha, który nawiedził jego dom. Czy mu się udało, czy nie...

Dowiedział się, że jego siostra nie była pierwszą dziewczyną w rodzinie, która wpadła w szpony demona morza. Składano mu ofiarę co dwieście lat od czasów średniowiecza, od schyłku rzymskiej okupacji Brytanii. Pierwszą ofiarą potwora była rzymska księżniczka, antenatka rodu; jej ojciec miał dom dokładnie w miejscu obecnej rezydencji. W ogrodzie pozostały ślady rzymskiej mozaiki. Zobaczysz tam, moja droga, wizerunki stworów morskich, delfinów, ryb, ośmiornic i tym podobnych. Niestety starożytny rękopis był uszkodzony, tak że nie wiadomo dokładnie, co było przyczyną złych losów, które dotknęły rodzinę. Jest wiele możliwości. Rzymianka mogła być kapłanką jakiegoś boga morza, jak smok czy Posejdon. Możliwe, że uległa namiętności do swego boga. A może słyszałaś o legendzie Lyonesse? Nie? Była to piękna kraina na zachód od Land's End z licznymi siedzibami, kościołami i pastwiskami, ale zapadła się w morze w dniu ostatniej walki w Camlann, w której zginął śmiertelnie ugodzony król Artur. Mówią, że księżniczka miała kochanka w Lyonesse, który utopił się, gdy jego kraj zapadł się w głębiny morza. Wtedy ona użyła czarodziejskiej władzy, by przywołać go z wodnego posłania, a on zjawił się na jej wezwanie. Jest nieśmiertelny, ale jego śmiertelne narzeczone muszą umrzeć. Co dwieście lat...

Przerwała z dziwnym wzruszeniem ramion, nie spuszczając swych niewinnych błękitnych oczu z Carli. Dziewczynie zaś ledwo udało się wyzwolić z niewiarygodnej fascynacji, której uległa. Mieszanina żywej opowieści z horrorem Hitchcocka w relacji pani Pendennis była niepodobna do czegokolwiek, z czym zetknęła się na srebrnym ekranie lub w życiu.

- Zadziwiające - uznała. - Muszę pani powiedzieć, że jestem dumna, że należę do rodziny, którą dotknęła taka klątwa. To dużo lepsze niż wszelkie zjawy zwiastujące śmierć i białe damy. Po raz pierwszy słyszę taką niesamowitą opowieść.

- Pokażę pani stary rękopis z komentarzami sir Thomasa - spokojnie dodała pani Pendennis. Wydawało się, że bardzo jej ulżyło, że opowiedziała Carli tę historię.

- Chętnie to obejrzę. Szczególnie że - jeśli dobrze rozumiem - jestem następna do pożarcia przez potwora. Powiedziała pani, że co dwieście lat? Nasz tryton nie jest bardzo namiętny. Ale przecież jest zimnokrwistym ssakiem... a ja jestem żywą podobizną biedulki lady Caroline'.

- Może się pani wyśmiewać z tego do woli - powiedziała pani Pendennis - muszę jednak podkreślić, że konieczne jest, aby pani wyjechała stąd przed letnim przesileniem.

- To ma być ta fatalna data?

- Nie dziwię się, że pani mi nie wierzy - odparła pani Pendennis. Pochyliła się nad Carla, policzki jej płonęły, a w oczach była determinacja. - Ale przecież nie zaszkodzi pani zaspokoić kaprys starej kobiety? Od przesilenia dzieli nas parę tygodni, zamierzała pani przyjechać na krótkie wakacje. Dom musi być sprzedany, nie może pani pozostać długo...

- Tak, planowałam pobyt tutaj tylko na parę tygodni. Muszę jednak porozmawiać z moim prawnikiem w Truro, zanim cokolwiek postanowię. Jeśli wystarczy pieniędzy na dłuższy pobyt, nie widzę powodu, dlaczego nie miałabym pozostać tu przez całe lato. To urzekający stary dom, a z tego, co widziałam, okolica...

- To niemożliwe, naprawdę niemożliwe - wykrzyknęła starsza pani. - Powiedziałam, że ofiara musi się dokonać! Mija dwieście lat, niemalże w tych dniach...

- Zapewniam panią, że nie mam zamiaru wałęsać się na skalnym wybrzeżu w noc świętojańską - wyjaśniła Carla z irytacją w głosie. - Nie zwabi mnie tam żaden potwór morski...

- Pani nie rozumie! To nie potwór. Nie powinnam zostawić takiego wrażenia. Czy nie słyszała pani o leśnych elfach, trytonach, czarodziejach, zdobywających miłość kobiet?

- Nie od czasu, gdy byłam w szóstej klasie - odparła Carla. - Pani Pendennis...

- Na swój sposób jest piękny - gospodyni ciągnęła dalej, jakby nie słysząc - męski, a kobiety, na które rzuci czar, nie mogą mu się oprzeć...

Carla spojrzała w górę, powstrzymując się od sarkastycznych komentarzy, które przyszły jej na myśl. Pani Pendennis była nieczuła na ironię. Wzbudzała litość, ale nie była zła.

- Doprawdy, pani Pendennis, nic mi się nie stanie. Nie tak łatwo rzucić na mnie urok. Nie obchodzi mnie, że pani tryton jest piękny. Nie będę...

- Ale to nie będzie w pani mocy! - Kulturalny głos gospodyni wzniósł się do krzyku. - Pani ciągle nie rozumie. Wszystkie jesteście jednakowe - pani, lady Caroline i pozostałe. We wszystkich was ukrywa się dusza księżniczki rzymskiej. Ona straciła swą duszę, kochając stwora, który nie miał duszy; jej przeznaczeniem jest powtarzać starą zbrodnię i los, dopóki klątwa nie będzie przełamana. Gdy nadejdzie czas, nie będzie pani mogła się oprzeć, a księżniczka zaprowadzi panią w otchłań morską w ramiona swego czarodziejskiego kochanka.

Rozdział trzeci

Carla wyszła z pokoju, zanim pozwoliła sobie na karygodny wybuch - śmiechu lub złości, czy rzucenie filiżanką w czcigodną siwą głowę pani Pendennis. Spacerowała tam i z powrotem wzdłuż alei, aż zdrowy rozsądek zatriumfował nad zniecierpliwieniem i już mogła się śmiać, choć był to trochę gorzki śmiech.

Nic nie było bardziej zabójcze dla legend pani Pendennis niż wi dok, który Carla miała przed sobą. Rozległe pustacie miały sielankowy czar łąki; nieznane jej dzikie kwiaty, błękitne i żółte, kwitły bujnie pod żywopłotem, a melodyjny śpiew ptaków wypełniał powietrze. Carla głęboko wciągnęła rześkie powietrze i ruszyła przed siebie, aby poznać swoją posiadłość.

Wkrótce znalazła się przed rozsypującym się kamiennym murem. Na zardzewiałych zawiasach wisiała furtka. Teren za nią był w niemniej opłakanym stanie. Między szparami kamiennych płyt drogi rosły chwasty. Budynki w odległej, lewej stronie dziedzińca także się rozpadały. Dach jednego z nich obsunął się zupełnie. Inna budowla niewątpliwie była stajnią. Teraz stał tutaj stary mercedes i wynajęty austin Carli.

Carla zatrzymała wzrok na samochodzie. Zostawiła go wieczorem przed frontowymi schodami domu i całkowicie o nim zapomniała. Jak on się tutaj znalazł?

Maska była sucha. Z pewnością ktoś wprowadził go poprzedniego wieczoru do względnego schronienia, jakie stanowiła stara stajnia.

Dziewczyna wzruszeniem ramion przeszła do porządku nad tą błahą tajemnicą i kontynuowała zwiedzanie terenu. Było to przygnębiają ce zajęcie. Dawniej uprawna część gruntów była teraz w stanie kompletnego zaniedbania. Chwasty zarastały wszystko i z trudem można było znaleźć jeden cały budynek. Oczywiście taka duża posiadłość wymagała nieustannej pracy i pieniędzy. Widok ten jeszcze bardziej niż zrujnowany dom uświadomił Carli upadek zamożnej niegdyś rodziny.

Weszła przez furtkę za dziedzińcem stajni i stanęła w miejscu zaskoczona.

Był tu dość duży ogród. Pomimo miejskiego wychowania zdawała sobie sprawę, że w tak sporą działkę trzeba było włożyć ogrom pracy, aby osiągnąć takie równe, wypielęgnowane rzędy zielonych roślin. To na pewno nie są rośliny hodowane dla przyjemności. Sałata była już gotowa do wycinania, krzaki pomidorów obwieszone owocami, a piórka pędów marchwi mierzyły kilka cali.

Ponieważ nosiła trampki, nie było słychać jej kroków. Ogrodnik zdał sobie sprawę z jej obecności, dopiero gdy furtka zatrzasnęła się za nią ze zgrzytem zawiasów. Wyprostował się za rzędem winorośli, które go zasłaniały. Oboje zaskoczeni przez chwilę w milczeniu przyglądali się sobie.

Poczucie humoru Carli, stłamszone chwilowo przez panią Pendennis, natychmiast dało znać o sobie. Na szczęście nie była podatna na niesamowite opowieści o duchach, bo gdyby tak było, mogłaby uznać tego mężczyznę, jeszcze częściowo ukrytego za roślinnością - za „trytona”.

Miał nagi tors. Na opalonej skórze kroplił się pot, tak że w świetle słonecznym jego ciało lśniło. Gęste, czarne włosy mężczyzny także były mokre. Znaczyły się trójkątem na wysokim czole, ponad łukami brwi. Oczy, zmrużone jak u fauna, były zaskakującej barwy brązowozielonej, jak wody rzeki z migotającymi w niej błyskami światła. Wszystko w nim, od wystających kości policzkowych do szczupłej sylwetki, było trochę egzotyczne, a utkwione w nią spojrzenie, przy lekko pochylonej w jedną stronę głowie, było tak ostrożne jak u przestraszonego zwierzęcia.

Carla odezwała się cicho, delikatnie, jakby mówiła do obcego psa.

- Cześć. Przykro mi, że pana zaskoczyłam. Jestem Carla Tregellas...

A gdy nie odpowiedział, ale dalej jej się przyglądał, dodała:

- Jakiż to piękny ogród. Dokonał pan wspaniałego dzieła. Faun wyprostował się i oparł ręce na biodrach.

- Niewątpliwie jest pani dziedziczką. Żałuję, że nie miałem możliwości, aby panią tu wpuścić, i musiała pani sama się trudzić.

Zaczepne słowa, wypowiedziane w sposób mający naśladować miejscowy akcent, wzbudziły gniew Carli.

- A co, do diabła, chciał pan usłyszeć ode mnie, stojąc tak i gapiąc się na mnie jak idiota?

- Auu! Auu! Proszę nie przemawiać tak ostro, panienko.

Faun uniósł ręce i z udanym przerażeniem zacisnął je wokół głowy. Ten ruch, wyważony, opanowany, pełen wdzięku i piękna, zdradził go i Carla wykrzyknęła.

- Jest pan aktorem!

- Tancerzem.

- Oczywiście - zgodziła się Carla. To połączenie sprawności, siły i wdzięku cechuje wiele zawodów, ale z przymieszką talentu scenicznego mogło oznaczać tylko jedno.

- Co więc pan robi w moim ogrodzie warzywnym? - spytała.

Jej dręczyciel uśmiechnął się spokojnie.

- Pieliłem.

- To znaczy...

- Rozumiem. - Miał teraz akcent ludzi wykształconych, bez śladu nosowej wymowy kornwalijskiej. - A więc chyba odpoczywam. Zdaje się, że to lepsze określenie. Teraz nie ma wielkiego zapotrzebowania na moje umiejętności.

- Doprawdy? Dziwne! Wydawało mi się, że nie ma wielu dobrych tancerzy. Oczywiście, wcale nie musi pan być dobry.

- To z pewnością rozsądne przypuszczenie - padła grzeczna odpowiedź. - Druga możliwość, że nabrałem krytycyzmu wobec mojego wyczerpującego, bezproduktywnego zawodu i postanowiłem zwrócić talenty w bardziej praktyczną stronę. Inaczej mówiąc, powrócić do ziemi.

- Myślę, że warzywa to praktyczny wybór.

- Bardziej, niż pani się wydaje. - Mężczyzna wierzchem dłoni otarł pot z górnej wargi, zostawiając tam ślad błota. - Nie tylko będziemy je jedli przez całe lato, ale mam nadzieję uzyskać parę funtów ze sprzedaży ich w Truro.

- Co się stało ze sztuką? - mruknęła Carla, przenosząc wzrok z wypielęgnowanych, równych rzędów warzyw na kruszące się ściany domu.

- Upadła, do diabła. To pierwszy wyraźny krok we właściwą stronę.

Podczas gdy Carla nadal myślała o rozpadającym się domu swoich przodków, faun ciągnął z irytacją.

- Jest pani z Tregellasów. W porządku. Podobieństwo rodzinne uderzające. Myślałem jednak, że będąc Amerykanką, może pani się wznieść ponad głupi sentymentalizm, który doprowadził do ruiny waszą rodzinę.

- To nie słabostki rodziny, to przypisanie do tej ziemi - złośliwie odparła Carla. - Właśnie wysłuchałam pomylonej staruszki, relacjonującej mi najbardziej absurdalną historię, jaką kiedykolwiek słyszałam. Gdyby opowieść nie była tak zwariowana, pomyślałabym, że usiłuje zmusić mnie do wyjazdu. Ale kim pan jest, aby mnie pouczać?

Faun wyprostował się i zobaczyła, że był wyższy, niż myślała.

- Jestem wnukiem tej pomylonej staruszki - powiedział cicho. - A jedną z przyczyn, dlaczego marnuję swój geniusz w tym zaniedbanym ogrodzie, jest chęć pomocy babce, aby podtrzymać przez najbliższe miesiące tę bezwartościową ruinę. Zależy jej na tym, aby pani mogła wydrzeć parę groszy z tej katastrofy. To się nazywa lojalnością. Nie sądzę, aby pani się już z tym spotkała.

A kiedy Carla przyglądała mu się bez słowa, dodał:

- Proszę mi nie dziękować. Od paru lat usiłuję ją przekonać, by zostawiła cały ten kram.

- Jak się pan nazywa?

- Mike - odpowiedział nadąsany.

- Nonsens. To śmieszne imię dla tancerza.

Zasępiona mina młodego człowieka trochę się rozjaśniła.

- Nazwałem się Michael Penkowsky.

- Ależ ja o panu słyszałam. - Carla zrezygnowała z odpowiedzi, która cisnęła jej się na usta. - Czytałam recenzję, to było w zeszłym roku. Wystąpił pan w „Popołudniu fauna”, gdy zachorowała gwiazda. Uznano wtedy, że pan jest nadzwyczajny.

Nie wiadomo dlaczego, ta uwaga znowu sprawiła, że jego twarz stała się granitowa.

- Jakie to rozkoszne - burknął. - Entuzjastyczna wielbicielka odszukała mnie na odludziu.

- Niewiele znam się na tym. Wiem jedynie... och, jest pan niemożliwy. Przykro mi za słowa o pana babce. Ale skąd niby miałam wiedzieć o jej szlachetnych poczynaniach? Gdyby pan słyszał tę zwariowaną opowieść, którą mnie poczęstowała...

- Znam ją. - Mike poruszył się, jakby zawstydzony. - Złowieszczy tryton i klątwa rodzinna? Rzeczywiście, ma małego fioła. Większość ludzi go ma. Jej jest całkowicie nieszkodliwy, po prostu...

- Nieszkodliwy! Nie do wiary. Kogoś nerwowego mogłaby wpędzić w histerię. Niech pan wraca do swoich grządek, przepraszam, że pana od nich oderwałam.

- Tędy wygodniej pani przejdzie - powiedział Mike, gdy ruszyła z miejsca. - Proszę nie zdeptać buraków.

Carla zastosowała się do rady, z wściekłością prężąc ramiona. Doszła do końca ogrodu, gdy zawołał ponownie.

- Nie zbliżaj się do skalnego urwiska, kochana! Jak nie będziesz uważała, złapią cię chochliki.

Gdy się obejrzała, podniósł ręce do głowy, wyprostowanymi palcami udawał rogi, a twarz wykrzywił w ohydnym grymasie.

Gdy Carla znalazła się poza zasięgiem jego wzroku, odprężyła się. Nie miała mu za złe jego arogancji, choć nigdy by nie dała tego poznać temu pewnemu siebie młodemu człowiekowi. Jej otwarta natura wolała mieć do czynienia ze szczerością niż z gładką hipokryzją czy wariactwami, z jakimi zetknęła się u pani Pendennis. Nie mogła krzyknąć na gospodynię, ale z Mike'em mogła być swobodna.

Zdrobniałe imię nie było dlań stosowne. Michael brzmiało lepiej. Tak będzie go nazywała. A jeśli mu się to nie spodoba, tym gorzej dla niego. Nie wymienił nazwiska. Pewnie Pendennis, oczywiście, jeśli jest jego babką ze strony ojca, nie zaś matki. Jakiekolwiek było jego nazwisko, Carla była gotowa założyć się, że nie „Penkowsky”. Jakie to dziwne, że był tym młodym tancerzem, o którym czytała. Szczerze przyznała się Michaelowi, że lubi balet, choć się na tym nie zna. Nigdy by się o nim nie dowiedziała, gdyby nie był wybitny.

Fakt, że był tancerzem, sprawił, iż jego obecne zajęcie wydało się jeszcze bardziej niestosowne. Czy tancerze korzystają z długich wakacji? Powinni przecież ćwiczyć codziennie, czy występują, czy nie. Mogła zrozumieć, dlaczego pani Pendennis chciała zostać w domu do ostatka. Według słów prawnika, gospodyni przybyła do rezydencji Tregellasów jako młoda wdowa. Tu był jej dom, nic zatem dziwnego, że teraz było jej przykro go opuszczać. Natomiast jej wnuk rezygnuje z obiecującej kariery, aby móc tu pozostać. Postępował jak święty, jeśli nawet to był stan przejściowy. Ale on nie wyglądał na świętego.

Nagle poczuła pod nogami błotnistą kałużę. Porzuciła więc rozmyślania o rodzinie Pendennisów i zaczęła uważać, gdzie stawia stopy. Palące słońce wysuszyło resztki nocnej burzy, ale pod drzewami było jeszcze dość mokro. To były iglaste drzewa, takie same jak te, które widziała wczoraj, tworzące cienistą, zieloną osłonę domu. Morski wiatr poskręcał ich skarlałe gałęzie, ale dawały nieco ochrony przed wiatrem, nie za wiele wszakże, sądząc po tym, jak zawierucha łomotała w nocy w jej okna. Opadłe igły przykrywały ziemię i gnijące poszycie pod drzewami, ale gdzieniegdzie przebijały się kwiaty i zielska.

Gdy Carla minęła pas drzew, znalazła się na oświetlonym słońcem otwartym polu, które kilka jardów dalej kończyło się kamiennym murem. Mur był wysoki, nie pozwalał dojrzeć niczego poza kopułą błękitnego nieba. Brnąc przez wysoką trawę, doszła do furtki. Była to prymitywna, drewniana konstrukcja, stosunkowo nowa, ale już wymagająca naprawy. Klamka była zardzewiała. Uchwyt wzmocniono drutem przymocowanym do palika. Carla uniosła tę metalową pętlę, otworzyła furtkę i zatrzymała się, osłupiała z wrażenia.

Za murem przez wąski pas ubitej ziemi ciągnęła się ścieżka, szeroka zaledwie na dwie stopy. Zaraz za ścieżką teren gwałtownie spadał, kończąc się skałami sterczącymi jak ostre kolce; poniżej pieniły się srebrnymi nitkami pryskającej wody fale. Woda była granatowa; z pewnością było tutaj dość głęboko...

Zaciśniętymi palcami mimo woli chwyciła słupek furtki, trzymając się z całych sił.

To było odruchowe, w żadnym razie nie groził jej upadek, chyba że świadomie wspięłaby się na brzeg. Pomyślała wszakże o tym, co mogło się przydarzyć nieszczęsnej dziewczynie, która zniknęła przed dwustu laty w czasie letniego przesilenia. Niewątpliwie odległość między furtką a ścianą skalną była wówczas większa. Morze nieustannie pochłania tego rodzaju wybrzeże. Ale nawet wtedy nie byłoby trudno w czasie spaceru w zimny wieczór, przy gwałtownym wichrze, postawić błędny krok.

Dlaczego wszakże miałaby dziewczyna w wigilię swego ślubu zosta wić narzeczonego i sama spacerować w mroku?

Carla gniewnie potrząsnęła głową, jakby chciała zapomnieć o tym zdarzeniu. To stało się przed wiekami i już nikt nigdy nie pozna prawdy.

Zamknęła za sobą furtkę i skręciła w lewo, trzymając się blisko muru. Wkrótce pas trawy rozszerzał się i przechodził w nieduży cypel. Carla odetchnęła. Widok oceanu był wspaniały. Nigdy nie widziała takich odcieni błękitu - jasna, przezroczysta akwamaryna przechodziła w głęboki, wspaniały lazur. Z obu stron urwiska skalnego mieniły się plamy żywego szmaragdu i tam udało się utrzymać niewielkiej ilości bardziej wytrzymałych roślin. Było nawet kilka drzew, których dziwne karłowate kształty miały niesamowity urok.

Nagle ścieżka skręciła wzdłuż muru. Carla nie przestawała się nią kierować Nie kwapiąc się zbytnio odwróciła wzrok od zwodniczej fascynującej wody.

W głębi, na lewo od niej obraz był bardziej cywilizowany, sprawiały to wąska, błotnista droga i w odległości jakiejś mili skupisko domów, tworzące małą osadę, uczepioną skalistego wybrzeża. Było tam tak stromo, że kominy jednej chaty znajdowały się na poziomie schodów domu położonego wyżej.

Domy zbudowano z kamienia. Kilka było pobielonych i z tej odległości wyglądały na wesołe i czyste na tle lśniącej lazurowej wody małej zatoki za nimi. Nie miały jednak wypielęgnowanego wdzięku wiosek turystycznych St. Ives i Mousehole. Nie było tam osobliwych błękitnych drzwi i skrzynek pełnych kwitnących kwiatów.

Na lewo miała więc świat cywilizowany, na prawo zaś nie tylko dziki, nieokiełzany ocean, ale także nieme pozostałości prymitywnego ludu. Były to okazałe, przewyższające ją, ledwo ociosane bloki skalne. Pozostały tu tylko dwa, pochylone ku sobie, tworząc coś na kształt łuku w otwartej przestrzeni piramidy. Kwitnące chwasty u podnóża bynajmniej nie łagodziły widoku posępnego ciemnego granitu.

Zbliżając się, Carla zauważyła, że wokół leżały jeszcze inne bloki skalne. Niektóre z nich miały wielkość ogromnego stołu i były tak grube, że nawet leżąc płasko, sięgały jej do pasa. Kręta ścieżka, zaledwie pas zgniecionej trawy, prowadziła do dwóch stojących kamieni i przechodziła między nimi. Carla nie zeszła tędy. Niewątpliwie kamienie leżały w tej samej pozycji od stuleci i będą tak stać przez następne wieki; nie wyglądały jednak stabilnie, pochylając się pod znacznym kątem.

Gdy tak stała, podziwiając zlewające się barwy błękitnego morza i nieba w obramowaniu skał, zdała sobie sprawę, że ktoś siedzi na jednym z leżących monolitów. Siedział tak cicho, że zaskoczona pomyślała, że jest tworem jej wyobraźni. Promienie słoneczne obejmowały strzechę jego zmierzwionych, jasnych włosów, zupełnie jak to opisywała pani Pendennis, mówiąc o ukochanym lady Caroline. Ale nawet jak kilkakroć zamknęła oczy, zjawa nie znikła. Chrząknęła zatem głośno.

Złocista głowa odwróciła się.

- Na litość Boga - odezwało się widmo, szybko wstając z kamienia.

Nie odpowiadał jednak oczekiwaniom wyobraźni. Nie był szczupłym, wiotkim bohaterem opowieści, ale krzepkim, młodym człowiekiem z opalonym nosem i krzaczastymi jasnymi brwiami. Na jego twarzy pojawił się wyraz kompletnej paniki, kiedy spojrzał na nią z ukosa. Carla zdała sobie sprawę, że patrząc na nią pod światło, prawdopodobnie nie widział jej wyraźnie.

- Przykro mi, że pana przestraszyłam - powiedziała, zastanawiając się, ile razy będzie jeszcze musiała przepraszać tego ranka. - Nazywam się Carla Tregellas.

Skierowała się w jego stronę, omijając kamienie. Pomyślała, że jej nazwisko w tej okolicy dla większości obcych, których może spotkać, jest nie tylko wystarczającą rekomendacją, ale całym rodowodem. Dało jej to nowe i przyjemne poczucie ciągłości i równowagi w świecie.

Ogromny młody człowiek zeskoczył niezręcznie na ziemię i wyciągnął rękę. Wargi rozchyliły mu się w szerokim uśmiechu.

- Musi pani nią być - odezwał się. - Bardzo panią przepraszam, że się tak gapiłem. Nazywam się Tremuan - Simon Tremuan. Byłem pochłonięty czytaniem, a słońce, tworząc aureolę wokół pani głowy, sprawiło, że wyglądała pani jak elf wyskakujący z ziemi.

Carla uznała, że ten wyskok fantazji trudno było pogodzić z okrągłą, opaloną twarzą i rozgrzaną dłonią, która ściskała jej dłoń. Spojrzała na książkę, którą trzymał w ręce.

- „Legendy korowalijskie” - przeczytała z nieco posępnym uśmiechem. - Obawiam się, że uczestniczyłam w jednej z nich dziś rano. Jeśli pan się interesuje legendami, mogę panu opowiedzieć całkiem dobrą.

Simon Tremuan roześmiał się serdeczniej.

- Proszę nic nie mówić, sam zgadnę. Pani Pendennis? Miałem nadzieję, że nie dopadnie pani z tą opowieścią zaraz pierwszego dnia. Doprawdy, to stało się idee fixe kochanej staruszki. Proszę nie mieć tak obrażonej miny. Mogę panią zapewnić, że nie rozgaduje jej w całej okolicy. Jesteśmy starymi przyjaciółmi, a odkąd jestem lekarzem rodziny, lubi mi się zwierzać.

- Jest pan lekarzem? - spytała Carla i zaraz z przepraszającą miną dodała: - Nie miał to być okrzyk zaskoczenia.

- Wiejski znachor - rzekł Simon pogodnie. - Dlaczego niby miała się pani nie zdziwić? Tak naprawdę to wcale nie jestem dobrym lekarzem. Można powiedzieć, że wpadłem w to. Przejąłem praktykę po ojcu.

- Ale bardziej interesuje pana folklor.

- Z pewnością zbyt wiele spraw - odpowiedział szczerze. - Jeśli interesuje panią banalna informacja na bezużyteczny temat, proszę pytać.

Carla zaśmiała się.

- Świetnie, będę pytała. Co to za kamienie?

- Ma pani szczęście, to jeden z moich koników. Ale czy nie zechce pani usiąść? Jestem gotowy do długiego wykładu.

Carla spojrzała bezradnie na zbyt wysoki kamień, który wskazał jej doktor. Zanim się odezwała, ten chwycił ją w pasie i podniósł, sadzając na jego płaskiej powierzchni. Sam usadowił się koło niej z zadowoloną miną.

- Są to pozostałości po prastarym kamiennym kręgu - wyjaśniał z zamaszystym gestem. - Pierwotnie wszystkie kamienie stały - to znaczy gdzieś w osiemnastym wieku przed Chrystusem. Teraz stoją tylko dwa największe monolity, choć nie całkiem pionowo, jak pani widzi.

- Czy chce pan powiedzieć, że to miejsce było podobne do Stonehenge?

- Istnieje podobieństwo. Ale Stonehenge było prawdopodobnie związane z kultem słońca. Mogło też być rodzajem obserwatorium astronomicznego, choć sceptycznie traktuję przypisywanie mu przesadnego znaczenia.

- Sądzi pan, że to była świątynia?

- Stonehenge czy ten krąg? Prawdopodobnie w obu przypadkach trzeba dać odpowiedź twierdzącą. Choć wydaje mi się, że archeolodzy są zbyt skorzy do przyznawania temu miejscu funkcji kultowych, nie mogąc przypisać mu innych celów. Oczywiście Stonehenge jest znacznie większe i okazalsze niż pani monolity. Kornwalia ma wszakże o wiele więcej śladów prehistorycznych niż inne regiony Anglii: stojące kamienie, wydrążone kamienie, monolity, nawet jedną, a może więcej wiosek prehistorycznych.

- Dobrze pan się orientuje w tych sprawach - z podziwem powiedziała Carla.

- Niezupełnie. Dużo bardziej interesują mnie miejscowe legendy niż fakty archeologiczne. Zadziwiające, jakie niesamowite opowieści wymyślili nasi przodkowie, aby wyjaśnić sobie te tajemnicze konstrukcje. Takie nazwy jak Waza Gigantów, Diabelski Stół i Wróżebny Krąg dają pojęcie o tradycji, jaka wokół nich się zrodziła. Koło Penzance jest kamienny krąg nazywany Dziewięć Panien. Dzieweczki rzekomo popełniały coś tak lekkomyślnego, jak tańce w czasie sabatu, i za karę zostały zamienione w kamienie.

- Ich bóg musiał być okrutny. Pomyśleć, że karał ludzi za takie błahe grzechy...

Towarzysz Carli, pochyliwszy się do przodu, spoglądał w jej przymknięte oczy. Jego pozycja była zabawna, groziła utratą równowagi, ale słowa były poważne.

- Czy panią to przeraża?

Carla nie musiała pytać, co miał na myśli.

- Okazuje się, że mnie niepokoi - wyznała zaskoczona. - Jaką ma pan specjalność? Czy psychiatrię? Odkrywa pan we mnie emocje, z których istnienia nie zdawałam sobie sprawy.

- Myślałem, że dostrzegłem objawy nagłego ataku poczucia świadomości rodowej i nic poza tym. Często zastanawiałem się, jak to jest, gdy się jest wolnym od tego wszystkiego - poczucia zakorzenienia, więzów z przeszłością, jak zapewne jest w pani przypadku. I nagle ujrzeć panią pogrążoną w tradycji, sięgającej parę wieków wstecz. Stać się częścią ustalonego, niezmiennego układu... Nic zdziwiłoby mnie, gdy by okazała się pani bardziej wyczulona na te historie, tylko dlatego że są dla pani nowe. Doświadczenie nie uodporniło pani.

- Przed chwilą naszły mnie takie same myśli - przyznała Carla. - Przyjęłam to raczej pozytywnie niż odwrotnie. To pocieszające uczucie, że ma się miejsce w jakimś większym układzie... Nie myślałam, że w ten sposób to odczuję. Zawsze byłam dumna z mojej niezależności. Ale odkąd tutaj się znalazłam... Ale chyba nie jestem do niej podobna?

- Do lady Caroline? - Nie od razu odpowiedział. - Z pewnością ma pani cechy rodzinne. Ale, moja droga, od wielu lat nie widziałem tego portretu. Myślałem, że pani Pendennis skazała go na pobyt na poddaszu.

- Właściwie to zrobiła - posępnie potwierdziła Carla i opowiedziała mu, jak przeraziła się gospodyni, zobaczywszy portret w jej pokoju.

Simon słuchał uważnie, ze zmarszczką na szerokim czole. Gdy skończyła, powiedział lekko:

- Spodziewam się, że pokojówka chciała nim zasłonić plamę na ścianie czy coś w tym rodzaju, co jest z pewnością bez znaczenia. Proszę się tym nie przejmować. Bądź co bądź, jeśli nawet jest podobieństwo, to takie genetyczne zbieżności występują często. Nie ma w tym nic nienaturalnego.

- Oczywiście. Dziękuję za terapię. Sądzę, że powinnam wrócić do domu. Wyszłam w trakcie opowiadania pani Pendennis o duchach. Te raz może się martwić, gdzie zniknęłam.

Simon z ociąganiem pomógł jej wstać.

- Czy nie dałaby się pani namówić na małą kawę ze mną, zawsze piję kawę o jedenastej. Wioska jest niedaleko i możemy zadzwonić do pani Pendennis, jeśli pani się obawia, że martwi się pani nieobecnością.

Carla się zawahała, ale on jeszcze dodał:

- Nie powinna pani spacerować sama. Mógłbym pokazać kilka niebezpiecznych miejsc.

- Zapewniam pana, że nie chcę się narażać. Nie jestem ryzykantką. - Jednak widząc, jak mu zrzedła mina, oznajmiła: - Z przyjemnością przyjmuję zaproszenie.

- Wspaniale - przytrzymał jej ramię. - Jest takie miejsce, które muszę pani pokazać. To niedaleko stąd, w dole.

Carla wolno szła za nim do cypla skalnego.

- Źle znoszę wysokość - zwierzyła się. - Nie podchodźmy za blisko urwiska.

- Nie pozwolę pani upaść. Choć nie jest tu bardzo niebezpiecznie. Ta część wybrzeża jest stosunkowo stabilna. Chciałem tylko pokazać pani jej prywatną plażę.

Widząc, że ciągle jest niepewna, podał jej ramię, a ona była rada, że ma mocną podporę. Ledwo widoczna ścieżka prowadziła prosto do kamieni, które odpadły od granitowej ściany skalnej, a dalej pionowo w dół, wijąc się między skałami niczym miniatura toru kolejki górskiej. Na samym dole, między wygiętymi szczytami skalnymi znajdowała się mała zatoka i pas lśniącego srebrzystego piasku. Woda była w kolorze jasnego nefrytu. Płytkie fale delikatnie zmywały piasek z płycizn.

- Ścieżka jest całkiem bezpieczna - oznajmił Simon. - Przynajmniej w dziennym świetle. Nie ryzykowałbym w mroku na pani miejscu. A jeśli nie wypłynie pani poza zatokę, to woda jest także bezpieczna - nie ma prądów ani cofających się fal. Czy jest pani dobrą pływaczką?

- Nie za bardzo.

- Oczywiście nie może pani pływać sama. To nierozsądne, nie tylko tutaj. Ale to piękne miejsce do opalania się z dala od ludzi. Jeśli pani lubi pławić się w słońcu nago, nie zbliżę się bez głośnego ostrzeżenia.

Uśmiechnął się do Carli, a ona też odpowiedziała mu uśmiechem.

- To pociągająca myśl. Nie sądzę, aby przychodziło tu wielu ludzi.

- Ten zakątek jest częścią pani własności. Ja przychodzę czasami i jeszcze kilka osób, ale mieszkańcy wioski wolą publiczną plażę. To nie znaczy, że nie może pani od czasu do czasu spotkać tutaj zakochanych.

- Są mile widziani - Carla odwróciła się od groźnego widoku. - Proszę się nie obawiać, nie przyjdę tu sama, nawet na plażę. Powiedziałam panu, że jestem przygnębiająco praktyczna.

- Nie wygląda pani na praktyczną osobę.

Stojąc tuż przy nim, ciągle jeszcze oparta na jego ramieniu, uświadomiła sobie, jaki był wysoki. Głowa jej ledwo sięgała jego ramion. Ręką odsunął jej włosy z ucha i palcem nakreślił jego kontur, a był to tak delikatny dotyk, że ledwo go wyczuła. Po chwili pozwolił jej odsunąć się i żartobliwie stwierdził:

- Ma pani spiczaste uszy, domyśliłem się tego. Czy jest pani pewna, że nie jest chochlikiem?

- Myślałam, że chochliki to małe ludziki z długimi brodami i czerwonymi czapkami.

- Ależ skąd. Mówi pani o krasnoludkach albo gnomach. Niektórzy znawcy twierdzą, że są spokrewnione, ale ja jestem przekonany, że nasze miejscowe chochliki to zupełnie inne istoty. Były tutaj od początku, przed Rzymianami, przed Celtami, a nawet przed Fenicjanami. W rzeczywistości nie są ludźmi, a epoki krwawych prześladowań zmieniły ich w raczej niebezpieczne stwory. Ich nieociosane kamienie jako broń nie miały szansy z brązowymi czy żelaznymi włóczniami późniejszych ras; ci wrogowie zabijali ich jak zwierzęta. Pozostając pod ziemią, stali się mali, posępni i szorstcy...

- Mnie się wydawało, że żyjąc pod ziemią, stawali się jaśniejsi - przerwała mu - jak ślepe, białe ryby w podziemnych basenach.

Jej towarzysz gwałtownie odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Coś podobnego! Jak śmiesz, młoda kobieto, wylewać kubeł zimnej wody na moje fantazje poetyckie. Czy pani nie wierzy w bajeczne opowieści?

- Myślę, że pan wierzy - powiedziała bez tchu. Przy długich nogach doktora z trudem dotrzymywała mu kroku. Słysząc, jak jest zdyszana, zwolnił kroku, dopóki nie weszli na drogę.

- Główna droga okrąża wioskę z drugiej strony - wyjaśnił. - To tylko trakt dla wozów... Czy wierzę? Nie, ale chciałbym wierzyć.

Dopiero kiedy dotarli do luźno stojących domów wioski, Carla po myślała o właściwej odpowiedzi na jego posępny komentarz. Ścieżka zmieniła się w brukowaną drogę, opadającą w dół pod ostrym kątem. Na końcu zobaczyła błysk wody i flotyllę małych łódek wyciągniętych na żwirowate nabrzeże. Ponad dachami wznosiła się niska kamienna wieża.

- To ładne miasteczko - stwierdziła.

- Niewiele jest do oglądania: kilka sklepów, kościół, trochę turystów, głównie młodzież sportowa dźwigająca plecaki.

- Dzień dobry, pani Marion. Mamy piękny dzień.

Kobieta, którą pozdrawiał, właśnie wyszła ze swego domu. Carla podejrzewała, że miotła, którą trzymała, była jedynie pretekstem do zaspokojenia ciekawości, ale nie przyniosło to zamierzonego efektu. Doktor nie zatrzymał się, by przedstawić Carlę. Wreszcie dotarli do domu. Był trochę większy od domów sąsiadów.

- Jesteśmy na miejscu - oświadczył i wciągnął z zadowoleniem ciepły zapach pieczonego ciasta, wydobywający się zza otwartych drzwi. - Mamy szczęście, pani Chynoweth upiekła ciasteczka z rodzynkami.

Dom był bardzo mroczny. Carla z żalem pomyślała, że nie ma tu wielkich okien, które pozwalałyby podziwiać wspaniały widok rozciągający się w stronę zatoki; uświadomiła sobie wszakże, że dom na rażony na sztormy morskie nie może być wyposażony w takie luksu sy. Jej oczy jeszcze nie dostosowały się do zmiany oświetlenia, gdy Simon wprowadził ją przez drzwi na lewo od wąskiego holu i wykrzyknął:

- Pani Chynoweth, wróciłem i przyprowadziłem gościa. Proszę wyciągnąć lepszy serwis.

Carla rozejrzała się z ciekawością. Pokój miał dwa małe okna wychodzące na ulicę. Zasłaniały je fabryczne ażurowe firanki. Meble były ciemne i stare - potężną kanapę pokrywał brązowy zużyty aksamit, podobnie jak dwa fotele znajdujące się po obu stronach kominka, stół zarzucony był książkami i czasopismami. Półki i oszklone szafki z obu stron pełne były wszelkiego rodzaju staroświeckich drobiazgów, obrazków w ramkach i muszli. Simon wskazał jej jeden fotel. Drugi zajmował duży, srogo wyglądający kot.

- To Tristan - wyjaśnił Simon, wskazując kota, który nie przejawiał żadnego zainteresowania gościem. - Odpowiednie imię. Wojowniczością i zwyczajami miłosnymi przypomina swego imiennika.

- Tristana pamięta się jako romantycznego kochanka - z uśmiechem powiedziała Carla - ale oczywiście był też szlachetnym rycerzem, jak ci zasiadający przy Okrągłym Stole.

- To upiększona wersja Tennysona - odparł Simon. - Pierwsi rycerze nie byli szczególnie eleganccy. Tristan był twardym Celtem. W rzeczywistości nazywał się Drustans. Musi pani wiedzieć, że pochodził z tych stron. Niedaleko Castle Dor jest pamiątkowy słup z łacińskim napisem poświęconym Tristanowi, synowi Marka.

- Syn Marka? Myślałam, że był jego bratankiem.

- Tak występuje w typowej wersji opowieści. Ale czy nie uważa pani, że gdyby był synem, opowieść byłaby bardziej dramatyczna? Straszliwie freudowskie - uwiedzenie młodej żony ojca i całe to zamieszanie.

- Nie wiem, czy to freudowskie, ale trafia do przekonania - przyznała Carla. - Ci silni rycerze średniowieczni musieli gnębić swoje żony. Zaślubiali dziewczyny piętnaste - czy szesnastoletnie, które nie miały żadnego wpływu na ten wybór. Poślubiając pokiereszowanych w bitwach starych rycerzy, dawały się zagrzebać w odległych zamkach. Jeśli zdarzył się przystojny młody syn z poprzedniego małżeństwa, to jak można je winić, że korzystały z sytuacji? Gdy o tym pomyślę, to chyba było wielu królów z przyprawionymi rogami.

- To częsty temat - zgodził się Simon.

Niepewnie przyjrzał się Tristanowi, zajmującemu drugi wolny fotel. Tristan zaś odpłacił mu chłodnym, pogardliwym spojrzeniem. Simon przysunął sobie krzesło i usiadł na nim.

Carla się roześmiała.

- Stchórzył pan?

- Za żadne skarby bym go nie ruszył. Panuje między nami trudny układ. Gdybym mu przeszkodził, mógłby w pełni księżyca zamienić się w celtyckiego rycerza i przegryźć mi gardło.

Drzwi otworzyły się i weszła kobieta, uginając się pod ciężarem tacy. Simon wstał i wziął ją od niej, ona zaś z szerokim uśmiechem uścisnęła rękę Carli.

- Jakże mi miło, panno Tregellas. Nie spodziewałam się, że tak szybko panią poznam. Gdybym wiedziała, że pani przyjdzie, upiekłabym coś lepszego.

Carla wymownie spojrzała na tacę, to co się tam znajdowało, wystarczyłoby dla dwóch silnych mężczyzn, gospodyni zaś z dumą kończyła:

- Na szczęście była w domu śmietana. Mary powiedziała mi, że bardzo pani smakowała.

Carla odpowiedziała, jak należało, ale gdy gospodyni wyszła, potrząsnęła z rozpaczą głową.

- Nie mogę tyle jeść. Nie zmieściłabym się w moich ciuchach.

- Czy pani chce, czy nie, będzie pani podejmowana w ten sposób. Jeśli panią zaakceptują, nie ma bardziej gościnnych ludzi niż Kornwalijczycy. A panią uważają za swoją dawno utraconą dziedziczkę.

- Mam nadzieję, nie oczekują, że wystąpię w roli pani zamku. Carla dała się poczęstować jeszcze ciepłym ciastkiem z olbrzymią ilością rodzynków.

- To nie jest w moim typie, nawet gdybym miała pieniądze.

- Wcale nie jestem tego pewien - Simon przyglądał jej się uważnie. - Myślę, że wyszłoby znakomicie, gdyby się pani zdecydowała.

- Ale nie mogę. Jestem tu tylko przejazdem.

- A więc musimy jak najbardziej uprzyjemnić pani krótki pobyt tutaj. Jeśli nie chce pani urazić uczuć pani Chynoweth, proszę zjeść resztę śmietany.

- Nie dam rady. Jestem tak syta, że nie zjem obiadu. Co mi przypomina, że miałam zatelefonować do pani Pendennis.

- Telefon jest w moim gabinecie.

Ambulatorium doktora i maleńki gabinet były z drugiej strony holu. W gabinecie były zwykłe narzędzia lekarskie, wypolerowane, ale ze śladami długiego używania.

- Jestem niezbyt nowoczesny - wyjaśnił Simon. - Jest dobry szpital w Truro, tam kieruję poważniejsze przypadki. Zajmuję się głównie nacinaniem czyraków i składaniem złamanych kończyn. Mam z tym wiele roboty, szczególnie w lecie, gdy turystki chodzą po skałach na wysokich obcasach... Czy mogę powiedzieć pani Pendennis, że pani wychodzi?

- Proszę. - Carla czekała, kiedy rozmawiał przez telefon. Słyszała jedynie to, co on mówił, ale z długich przerw, jego zabawnych i na zmianę posępnych min domyśliła się, że gospodyni jest wściekła z powodu jej zniknięcia.

- Czeka z obiadem - zawiadomił ją Simon, odkładając słuchawkę. - Czy pani nie zabłądzi? Pójdę z panią, jeśli...

- Nie, trafię. Ale nie mam ochoty na obiad.

- Proszę pobiec, a znajdzie się apetyt.

- Dzięki. Pobiegnę. I dziękuję za wszystko. Sprawił mi pan przyjemność.

- Wkrótce się spotkamy - przyrzekł, przytrzymując jej rękę dłużej, niż wymagała grzeczność. - Nudzimy się tutaj. Przyjemnie zobaczyć nową twarz, szczególnie gdy jest tak miła jak pani.

Nie był to szczególnie wymyślny komplement, ale Carli się spodobał. Przyjemnie było jej także przyjmować ukłony i uśmiechy od przechodniów na ulicy. Wszystkie kobiety wzdłuż drogi postanowiły pozamiatać schody swych domów właśnie w tym czasie, gdy przechodziła. Gdy doszła do ścieżki, zgodnie z radą Simona zaczęła biec.

Pani Pendennis przyjęła ją z rezerwą i niewątpliwie była obrażona, gdy zadyszana Carla wbiegła do domu.

- Nie miałam pojęcia, gdzie pani poszła - powiedziała chłodno. - Ale wszystko w porządku, panno Tregellas. Za pięć minut wszystko będzie gotowe. Dam polecenia kucharce.

Wyszła z pokoju. Mary pochylona nad miotłą mrugnęła do Carli.

- To tylko zimny obiad - szepnęła. - Nie spiesz się, kochana, i nie pozwól, aby stara cię zdenerwowała. Ona lubi robić zamieszanie z głupich powodów.

Pomimo to Carla pospieszyła się i gdy weszła do jadalni przed upływem pięciu minut, dozwolonych zapewne przez panią Pendennis, gospodyni z łaskawym uśmiechem jej wybaczyła. Obiad składał się z zimnego wędzonego łososia i sałaty. Do tego chłodne białe wino, tak zadziwiająco dobre, że odczuło to nawet niewprawne podniebienie Carli.

- W tym jedynie folgował sobie pan Walter - powiedziała gospodyni, gdy Carla wyraziła uznanie dla wina. - A może powinnam powiedzieć, że to była największa jego słabość. Bywał czasami hedonistą. Swego czasu jego piwnica była najlepsza w Kornwalii. Trochę z tego pozostało...

- Nie ma co mu dziękować - powiedziała Mary, podając majonez. - Biedny staruszek odszedł wcześniej, niż myślał. Wyliczył sobie, że wykończenie zapasów wina zajmie mu jeszcze rok.

- Dziękuję, Mary, możesz odejść - pani Pendennis powiedziała to surowo. - Same się obsłużymy. Zadzwonię, jak będziesz potrzebna.

Mary odeszła, poświstując, a pani Pendennis westchnęła.

- Te współczesne dziewczęta... Czy miała pani przyjemne przedpołudnie? Zamierzałam panią ostrzec przed samotnymi spacerami. Są tutaj niebezpieczne miejsca - a obawiam się, że nie wszędzie są ostrzeżenia. Pan Walter uważał...

- Nie byłam sama. Spotkałam doktora Tremuana i pokazał mi kilka widoków.

- Czarujący młody człowiek. Darzę go wielkim zaufaniem. Jego rodzina należy do najstarszych w tej okolicy, a on jest w gruncie rzeczy uczonym.

- Tak, robi bardzo miłe wrażenie. Poznałam również pani wnuka.

- Michaela? - Na policzkach pani Pendennis wystąpił rumieniec. - Mam nadzieję... gdzie go pani spotkała?

- Pracował w ogrodzie. Ogród wygląda wspaniale. Nie sądzę, aby wielu młodych ludzi zrezygnowało z własnej pracy tak jak on, by pomóc. Jestem pewna, że zrobił to dla pani.

- Nie ma nic innego do roboty - wyznała pani Pendennis, a gdy Carla spojrzała na nią zdziwiona, jeszcze bardziej się zaczerwieniła i dodała: - To znaczy nic wartościowego. Proszę nie myśleć, że nie doceniam jego pomocy, panno Tregellas, ale nie musi pani czuć się zobowiązana. Widzi pani, korzysta z mieszkania i wyżywienia i ma szansę długiego miłego odpoczynku.

Powoli popijając wino, Carla mruknęła coś wymijająco. Dotknęła jakiegoś czułego punktu, ale nie wiedziała, co to było. Sama z pewnością nie nazywałaby pracy w ogrodzie długim, miłym odpoczynkiem.

- Cieszę się, że wizyta we wsi okazała się przyjemna - powiedziała gospodyni. Było oczywiste, że nie chce mówić o wnuku. - Miała pani gościa w tym czasie. Młodego pana Fairmana. Przybył z Truro w nadziei, że panią spotka.

- Kto to taki?... Przypominam sobie... Prawnik.

- Był doradcą prawnym pana Waltera. Z pewnością chciał omówić z panią sprawy majątkowe.

- Nie powinien przychodzić bez telefonicznego uprzedzenia - uznała Carla, nie przyjmując ukrytej przygany. - Przykro mi, że się z nim minęłam, ale to jego wina.

- Powiedział, że zadzwoni po południu.

- A więc poczekam. W każdym razie chciałabym zwiedzić dom. Może zrobię to po południu.

- Przewidywałam to i jestem do pani usług.

Carla jęknęła w głębi duszy. Nie chciała zwiedzania z przewodniczką. Zamierzała połazić sama i kręcąc się po domu, przesiąknąć jego atmosferą. Później może być zabawne posłuchać jakichś historii starszej pani, która - jak się wydaje - zna ich wiele. Ale nie teraz. Jednak że nie miała serca odrzucić propozycji. Już raz uraziła dzisiaj panią Pendennis.

Tak więc zjadłszy kruche ciasto z malinami, które do końca zaspokoiło apetyt Carli, poszły obejrzeć dom.

W miarę zwiedzania Carla stwierdziła, że dobrze było zobaczyć dom po raz pierwszy w towarzystwie kogoś, kto znał tu historię każdego kamienia. Jaka szkoda, że nie można przekształcić tego domu we wspaniałą historyczną rezydencję z panią Pendennis jako przewodniczką turystów. Wygląd i akcent starszej pani usprawiedliwiałyby podwyższenie ceny wstępu o dodatkowych kilka pensów.

Musiała jednakże przyznać, że dom nie był obiektem, z którego można by zrobić historyczną rezydencję. Według pani Pendennis fundamenty zostały wprawdzie położone w 1485 roku, ale prawie nic nie pozostało ze średniowiecznego zamku. W 1740 roku pożar strawił Wielki Hol, a Tregellasowie, nie mając poczucia smaku, rozebrali go do reszty. Kaplica, brama z kamienną przybudówką i inne piętnastowieczne fragmenty także poddały się niszczącemu działaniu czasu i braku gustu właścicieli.

Większość mieszkalnej części domu pochodziła z ostatniego okresu zasobności rodziny - od połowy do końca dziewiętnastego wieku - i choć świadczyła o niezależności jej gustów, purysta wszakże uznałby dom za architektoniczny koszmar. Kilka pomieszczeń, jak biblioteka, główna sypialnia, było jaskrawo neogotyckich, zainspirowanych - jak wiele prac z tego okresu - przez średniowieczne powieści Waltera Scotta. Kamienne balkony umieszczono w niewłaściwych miejscach; wieżyczki i blanki mnożyły się jak grzyby po deszczu, nie służąc niczemu. Otwory okienne (nikt by się nie ośmielił nazwać ich po prostu oknami) były oprawne w ołów, sufity były nie tylko belkowane, ale także rzeźbione i złocone. Carla swoim przesadnym zachwytem zdobyła serce pani Pendennis.

A jednak dom sprawiał tragiczne wrażenie. Był martwy i rozpadał się. Część starej pięknej boazerii zerwano i sprzedano. Carla rozumiała decyzję Waltera Tregellasa, który traktował dom po barbarzyńsku za cenę pozostania w nim do śmierci, ale jego metody wydawały się raczej nieprzemyślane. Ona sama zdecydowałaby się raczej na sprzedaż serwisu podwieczorkowego, zanim by pozwoliła na obdziera nie ścian.

W miarę dalszego zwiedzania wyszły na jaw kolejne przygnębiające fakty. Niełatwo będzie sprzedać dom. Niewielu ludzi byłoby w stanie utrzymać tak dużą siedzibę, ci zaś, którzy by mogli, niewątpliwie chętniej kupią coś bardziej imponującego i w lepszym stanie. A jednak rosło jej przygnębienie na myśl, że będzie musiała się go wyrzec. Jakże przyjemnie byłoby odnowić go i urządzić, poszukać w antykwariatach mebli z epoki, przyjmować gości herbatą na kamiennym dziedzińcu i obserwować z własnego balkonu zachody słońca za bezkresem Atlantyku.

Gdy obeszły główną część domu i jedno boczne skrzydło, wilgotne powietrze przebił jakiś obcy dźwięk. Przypomniał Carli przeraźliwe przeżycie z ostatniej nocy i poczuła przenikający ją chłodny dreszcz. Tymczasem pani Pendennis nie przerwała swej spokojnej opowieści, nieczuła na hałas. Wreszcie do starych uszu gospodyni dotarł ten dźwięk i przerwała w pół zdania z pełnym niezadowolenia cmoknięciem.

- Ta dziewczyna! Nigdy się nie nauczy!

Teraz Carla usłyszała własne imię wykrzykiwane możliwie najgłośniej przez Mary.

Wreszcie u szczytu schodów pojawiła się pokojówka. Teraz zobaczyła cel swego nawoływania i ściszyła nieco głos.

- Panno Tre... a więc jest pani tutaj! Od tak dawna biegam wszędzie i wołam.

- Zauważyłyśmy to - stwierdziła pani Pendennis.

- Jest do panienki telefon. Dzwoni pan Fairman.

Carla poszła za pokojówką poprzez korytarze i niezliczone schody w dół do telefonu, który umieszczono w holu w małym kącie pod schodami. Tylko jeden telefon w takim dużym domu! Nie winiła Mary za jej krzykliwe wołanie. Dotarła do telefonu bez tchu i zdradzał to jej głos.

- Proszę o wybaczenie - odezwał się rozmówca na drugim końcu linii. - Powinienem powiedzieć Mary, że proszę panią o telefon. Zapomniałem, jaki to wielki dom.

Był to męski głos, kulturalny baryton, teraz pełen skruchy. Brzmiał pociągająco.

- Nie szkodzi. Przepraszam, że nie zastał mnie pan dziś rano.

- Droga panno Tregellas, dlaczego miałaby pani mnie przepraszać? Wstąpiłem w drodze do kancelarii, myśląc, że może panią zastanę. Chciałem panią powitać i zaprosić na kolację dziś wieczór. Trochę późno to robię, ale skoro nie przyjechała pani na dłużej...

- To byłoby bardzo miłe - odpowiedziała Carla, zastanawiając się, dlaczego wszyscy tak się cieszą z poznania jej, ale tak pragną jej wyjazdu. Ponadto, choć to było nielogiczne, ukłuło ją jego przekonanie, że nie ma innych planów. - Nie jestem pewna...

- Proszę przyjąć zaproszenie - prawnik usiłował ją namówić. - Zaprosiłem kilka osób, które chciałbym pani przedstawić. Miejscowych ziemian - jeśli mogę tak ich nazwać. Wszyscy byli przyjaciółmi Waltera i bardzo chcą panią powitać. A zatem, proszę!

- Dobrze. Dziękuję.

- Świetnie. A więc przyjadę po panią o siódmej. Strój swobodny.

Carla się uśmiechnęła i odłożyła słuchawkę. Prawnik zrobił na niej wrażenie człowieka przyzwyczajonego, że wszystko idzie po jego myśli, ale sposób bycia miał niewątpliwie czarujący.

Wydostała się z ciasnego pomieszczenia i skierowała do pani Pendennis, nie słuchającej rozmowy, ale z napięciem oczekującej wiadomości.

Tłumiąc wzbierający śmiech, Carla, niczym lady Caroline w przeszłości, powiedziała obojętnie:

- Och, pani Pendennis, zjem dzisiaj kolację poza domem. Czy zechce pani zawiadomić kucharkę?

Rozdział czwarty

Schodząc na dół o godzinie siódmej, Carla usłyszała głosy w salonie. Pan Fairman przyszedł wcześniej - godny podziwu rys u prawnika i towarzysza wieczoru. Zastanawiała się, czy jego wygląd jest równie pociągający jak jego głos, ale upomniała siebie, że taka ciekawość jest niestosowna. Zaprosił ją jedynie z poczucia obowiązku. Jednakże kiedy zobaczyła wstającego z kanapy na jej powitanie mężczyznę, zapomniała o dobrych manierach i po prostu się na niego zagapiła.

Był niewiarygodnie przystojny, wysoki, szeroki w ramionach, rysy miał wyraziste i mocne czarne brwi.

W pierwszej chwili miała wrażenie, że jej wygląd zaskoczył go, tak jak ją uderzyła jego powierzchowność. Miała nadzieję, że oczarowała go swoją urodą i wdziękiem. Nie mogła jednak zapomnieć wczorajszego przerażenia pani Pendennis na jej widok.

- Pan Fairman! - Wyciągnęła rękę.

- Proszę nazywać mnie Alan. - Przytrzymał jej rękę w swoich dłoniach. - Proszę wybaczyć mi, że tak się pani przyglądam. Walter był jedynym członkiem rodziny Tregellasów, którego poznałem. Nie uwierzyłbym nigdy, że jego rysy twarzy mogą przyjąć tak piękną wersję.

Pani Pendennis uśmiechnęła się z uznaniem na ten komplement i spytała:

- Czy wypije pan jeszcze jeden kieliszek sherry, panie Fairman?

- Choć z wielką przykrością, ale zrezygnuję z wina Waltera, gdyż sądzę, że powinniśmy ruszyć w drogę. Jeśli pani to odpowiada, panno Tregellas.

- Proszę zwracać się do mnie po imieniu. Jestem gotowa.

Zostawili rozpromienioną panią Pendennis przy drzwiach wejściowych. Carla czuła się jak dziewczyna, która wybiera się na pierwszy bal pod czułym okiem babci. Było jasne, że pan Fairman był dobrą partią w utartym sensie tego słowa.

Prowadził lśniący, nowy czerwony kabriolet, a gdy umieścił ją na miejscu pasażera, zrobił miłą uwagę, że jej suknia odpowiada kolorem pojazdowi.

Gdy znaleźli się na podjeździe, uśmiechnął się do niej, mówiąc:

- Teraz możemy odetchnąć. Mam nadzieję, że nie pozwalasz się zastraszyć pani Pendennis. Jest okropną mieszanką niani, guwernantki i królowej Wiktorii.

- Uważam, że jest bardzo miła.

- Ależ tak! Oczywiście. I jest jedną z ostatnich wymierających przedstawicielek tego gatunku. Czy świat zmieni się na lepsze, czy na gorsze po ich odejściu, to inna sprawa.

- Myślę, że po trochu w obie strony - uznała Carla. - Chyba nie ma wielu czarno-białych rozwiązań moralnych.

- Czeka mnie niechybnie potępienie, jeśli w piękny wieczór i z taką piękną dziewczyną będę rozmawiał o problemach moralnych powiedział jej towarzysz.

- Nie przesadzajmy! Piękna nie jestem. Mogę się zgodzić: urocza, czarująca, a nawet - ładna, po kilku kieliszkach, gdy nieco stępieje mój krytycyzm - żartowała. - Ale piękna...

- Prawdopodobnie zbytni krytycyzm. Jak ci się podoba dom przodków?

- Uwielbiam go.

- To potwierdza mój punkt widzenia.

Carla się roześmiała. Wieczór był piękny, jej sukienka była piękna i jechała na przyjęcie z przystojnym mężczyzną, szybkim samochodem, a wiatr pieścił jej twarz. Czego więcej może oczekiwać dziewczyna?

- Sądzę, że powinniśmy porozmawiać o domu - powiedziała niechętnie.

- Nie dzisiaj. Jak długo zamierzasz tu zostać?

- To jest właśnie jedna z tych spraw, o których chcę pomówić. Nie mogę nic postanowić, dopóki nie dowiem się, jak wyglądają finanse.

Jej towarzysz dramatycznie uniósł brwi.

- Myślałem, że mój kolega z Bostonu wyjaśnił tę sprawę...

- Oczywiście, wiem, że muszę sprzedać dom - oświadczyła Carla. - Zamierzałam zostać tylko parę tygodni. To był szalony pomysł przyjeżdżać tu. Ale miałam nadzieję... Czy już jesteśmy na miejscu?

Dom, przed którym się zatrzymali, był udanym współczesnym naśladownictwem stylu georgiańskiego, otoczonym starannie ostrzyżonymi trawnikami. Białe ozdoby lśniły, okna błyszczały, czerwone cegły żarzyły się w promieniach zachodzącego słońca. Carli wydał się okropny.

- Tak, jesteśmy sąsiadami. To tylko pięć minut spaceru przez pola. Jak ci się podoba dom?

Przechylił się do tyłu, przyglądając się budowli z dumą właściciela.

- Teraz wiem, dlaczego nie lubisz Tregellas House - powiedziała Carla.

Jej towarzysz zachichotał.

- To dość taktowna opinia jak na kogoś z Tregellasów. Zrozumiałem...

Carla chciała powiedzieć coś przepraszającego, ale rozmyśliła się. Rodzina przypuszczalnie zawsze miała opinię prawdomównej, dlaczego niby miała skończyć z tą tradycją?

Alan mocno objął jej ramię i poprowadził do wejścia.

Zanim zdołał zadzwonić lub użyć klucza, drzwi otworzyła dziewczyna... Po pierwszym szybkim rzucie oka Carla zmieniła opinię. To była kobieta, zapewne zbliżała się do trzydziestki, choć trudno było ocenić jej wiek. Wyglądała na dojrzałą, ale nieśmiały uśmiech i zakłopotane spuszczanie oczu sprawiły, że wyglądała młodziej i robiła wrażenie skrępowanej.

Była ubrana w powłóczystą bawełnianą spódnicę i bluzkę, która byłaby stosowna dla Królowej Matki, z długimi, opadającymi rękawami i wiązaniem przy szyi. Włosy w jasnopopielatym kolorze blond, zaczesane do tyłu, były związane wstążką. Jej jedyną ozdobą była piękna cera, słynna angielska delikatność brzoskwini z mlekiem. To wystarczało, aby zapomnieć o niewłaściwym stroju i fryzurze. Dziewczyna mogłaby uchodzić za piękną, gdyby choć trochę zadbała o siebie.

Z serdecznym uśmiechem, nie dostrzegając żadnej skazy w wyglądzie siostry i jej zachowaniu, Alan przedstawił ją Carli.

- Elizabeth tak chciała cię poznać, że nie czekała, aby pokojówka otworzyła drzwi - powiedział.

Elizabeth zaczerwieniła się po uszy. To była wina jej karnacji - natychmiast zdradzała najdelikatniejsze odczucia.

- Przepraszam - wyjąkała. - Nie miałam zamiaru... Spojrzała na brata z udręką.

Carla poczuła się zawstydzona. Oczywiście, osoba tak skromna ubóstwia starszego, przystojnego brata. Ale przecież istnieje coś takiego, jak godność. Poczuła, że należy przyjść jej z pomocą.

- Jestem zaszczycona. Jak to miło, że pomyślałaś o powitaniu mnie osobiście. Wiesz, że w Stanach nie jesteśmy przyzwyczajeni do pokojówek. Proszę, mów mi Carla, a ja będę cię nazywała... czy używasz jakiegoś zdrobnienia, czy wolisz Elizabeth?

Elizabeth zamilkła pod wpływem tej niewątpliwie wylewnej przemowy. Patrzyła zaskoczona, dopóki brat nie odsunął jej łagodnie na bok i wprowadził Carlę do środka.

- Zanim przybędą inni goście, mamy czas na szybką szklaneczkę - oznajmił z uśmiechem. - Tak to zaplanowałem.

Ponieważ jej znajomość zwyczajów towarzyskich Anglików pochodziła z lektury książek Dickensa i Jane Austen, Carla była przyjemnie zdziwiona, stwierdziwszy, że szybka szklaneczka nie zawierała tylko sherry. Alan dodał doskonałego martini.

Ełizabeth piła sherry. Już od lat Carla nie spotkała kogoś tak rozpaczliwie nieśmiałego. Miała jednak wrażenie, że gdyby Alan nie kierował rozmową, mogłaby nawiązać jakieś porozumienie z Ełizabeth. Nie zaświtało mu w głowie, że słabsze osobowości mogły czuć się przytłoczone. Nie było w tym jego winy. Wina leżała w Ełizabeth, że pozwalała mu tak przewodzić nad sobą.

Zaledwie wymienili zwyczajowe pytania i odpowiedzi (Jak ci się podoba Kornwalia, Carlo? Uważam, że to piękny kraj, Ełizabeth), wprowadzono następnych gości. Niewątpliwie ci ludzie nie przestrzegali zwyczaju małego spóźnienia. W dziesięć minut później wszyscy goście byli w salonie. Carla usiłowała uszeregować ich w myślach.

Najpierw przybyli pułkownik Wingate z żoną, niewątpliwie najmniej interesujący. Jak wskazywała ranga, pułkownik był oficerem w spoczynku, jego żona zaś dystyngowaną damą, poświęcającą się dobroczynności i bardzo przejętą upośledzeniem klas pracujących. Była pod pewnym urokiem - ale zupełnie na miejscu - pastora.

Carla nie miała jej tego za złe. John Willis, pastor, był niewysoki i przedwcześnie osiwiały. Miał łagodne niebieskie oczy i ciepły uśmiech. Zjednał ją poczuciem humoru; już przy podaniu ręki na powitanie uśmiechnął się szeroko i powiedział:

- Zasłużyła pani na nagrodę, panno Tregellas.

- Carla, proszę. Ale chciałabym wiedzieć dlaczego?

- Nie przywitałaś mnie uwagą: „Cóż za typowy obraz miłego, angielskiego pastora”. Mam tego dosyć, ale przecież nie mogę zmienić swego wyglądu.

Zanim Carla zdążyła odpowiedzieć, dołączył inny gość, wysoka, starsza niewiasta o kanciastych ruchach, która, wydawać się mogło, lepiej wyglądałaby w mundurze niż mały tęgi pułkownik.

- Nonsens, John - warknęła. - Przecież jesteś bardzo zadowolony ze swego wyglądu. Podejrzewam, że w tajemnicy farbujesz włosy.

Pastor się roześmiał, a starsza niewiasta, którą przedstawiono jako pannę Truebody, z wyraźną ciekawością zwróciła oczy na Carlę.

- Niewiele zachowałaś podobieństwa do rodziny, młoda damo, poza tymi szarymi oczami. Ma pani szczęście. Tregellasowie byli niezbyt piękni.

- Wszyscy mi powtarzają, że jestem żywym wizerunkiem kuzyna Waltera - rzekła Carla.

- Proszę nie zwracać na to uwagi - powiedziała panna Truebody. - To niezbyt przyjemne mieć wielu przodków. Oczywiście, wszyscy ich mamy, nie ma na to rady. Najlepiej o nich zapomnieć.

W tym momencie przybył ostatni gość; skruszony, przepraszał za spóźnienie.

- Przeklęci głupcy chodzą po górach, nie mając przygotowania ani sprzętu. Przyniesiono mi jednego, gdy wybierałem się do was. Bardzo przepraszam, Ełizabeth i całe towarzystwo... Och, Carlo, jak to miło znowu cię spotkać w tak krótkim czasie - wykrzyknął na koniec Simon Tremuan.

- Znacie się już? - zdziwił się Alan, gdy doktor witał się z Carla. Wydawał się niezbyt zadowolony.

- Tak - odparła Carla. - Mam nadzieję, że biedny człowiek nie został ciężko ranny.

- To była dziewczyna. Ma prawdopodobnie złamaną nogę i wstrząs mózgu. Wysłałem ją do Truro na prześwietlenie. Pułkowniku, czy nie można by umieścić więcej znaków na skałach?

- To nie ma znaczenia. Przeklęci głupcy nie zwracają na nie uwagi. Po co marnować pieniądze?

Właśnie zaproszono do stołu. Luźną grupą ruszyli do jadalni, doktor, wyprzedziwszy Alana, usiłował dotrzymać towarzystwa Carli. Przechodząc Carla usłyszała cichą wymianę słów między gospodarzem a gospodynią.

- Czy go nie zaprosiłeś? - szeptem spytała Ełizabeth.

- Przyjdzie później, jeśli się nie rozmyśli... - krótko odpowiedział Alan.

Carla nie zainteresowała się, o kim mówili, ale zdziwiło ją, że gospodyni nie wie, ile osób będzie na kolacji.

Dania nie były szczególnie interesujące, a rozmowa początkowo była również prozaiczna. Carla odpowiadała na zwykłe pytania o podróż i swoje plany na przyszłość.

- Doprawdy, nie wiem, jak długo pozostanę, Alan mówi mi, że jestem bez grosza.

Pani Wingate wyglądała na oburzoną takimi otwartymi uwagami o sprawach finansowych, ale panna Truebody zarżała zwykłym swoim śmiechem.

- Może nie jesteś podobna do Waltera, dziewczyno, ale mówisz jak on.

- Z wyjątkiem różnicy w słowniku - z uśmiechem wtrącił pastor.

- Zawsze narzekał na brak pieniędzy - przypominała sobie panna Truebody. - Spędziłam z nim wiele wieczorów, pomagając mu zdecydować, co następnie sprzedać. Na szczęście odszedł we właściwym momencie. Lubił żyć dobrze, a nie mógł ciągnąć tego dłużej. Ale musiało coś po zostać, dziewczyno. Jeśli wystarcza pieniędzy na utrzymanie kucharki i pokojówki, to dlaczego ty miałabyś stanowić dodatkowy wydatek? Jesteś tak szczupła, że pewnie nie jesz dużo, niewiele więcej od myszy.

- Dzięki - powiedziała Carla z wdzięcznością. - Jest pani pierwszą osobą, która nie próbuje możliwie najszybciej wysłać mnie do domu.

Wywołało to głośne zaprzeczenia zgromadzonych, łącznie z Alanem.

- Nie zasługuję na to - powiedział żałośnie. - Carlo, proszę, nie dyskutujmy teraz o sprawach majątkowych. Panna Truebody powie nam zaraz dokładnie, w czym postępujemy błędnie, i poradzi, co powinniśmy dalej robić.

Panna Truebody uśmiechnęła się do niego.

- Gdybyś mnie słuchał, byłbyś najbogatszym prawnikiem w Kornwalii. Trochę się na tym znam.

- Myślę, że jest pani czarownicą - odparł Alan z nieco wymuszonym uśmiechem.

Panna Truebody także odpowiedziała uśmiechem, ale okazało się, że pastor uznał tę rozmowę za niewłaściwą.

- Jeśli chodzi o czarownice - powiedział bez zmrużenia powiek - to, jak rozumiem, moi parafianie wracają do legend o menhirach Artura.

- Co to takiego? - spytała Carla.

- To prehistoryczne pionowo stojące monolity, prawidłowa ich nazwa brzmi dolmen - odpowiedział doktor. - W tej okolicy wszystko, czego nie można przypisać chochlikom albo diabłu, jest łączone z czasami Artura. Ludzie wierzą, że jeśli chory przejdzie przez otwór między głazami, zostanie uleczony. Zastanawiam się, którzy z moich pacjentów przestali mi ufać.

- Muszę przyznać, że traktuje pan to bardzo chłodno - wykrzyknęła pani Wingate.

- Nie mam innego wyjścia, gdyż nie mogę temu zapobiec. Tak na prawdę stare przesądy nigdy nie wygasają do końca. Nawet nie słabną. Drzemią w umysłach ludzi, budząc się, gdy zawodzą nowoczesne środki. A obawiam się, że to dzieje się często.

- To dziwne, jak trwałe są zabobony - odezwała się Carla. - W Stanach obserwujemy wiele różnych dziwnych wierzeń - satanizm, spirytyzm, kult przemocy.

- Tak - zgodził się pastor. - Różne są formy nieracjonalnych wierzeń - pozostałości praktyk magicznych tak starych jak ludzkość. Uważam, że ten region jest szczególnie na nie podatny. Nie ma wielu okolic tak przepełnionych legendami. Miejscowe festiwale, takie jak Furry Dance, wznowione ze względów turystycznych, utrwalają pozostałości dawnych religii, rzymskiej, druidzkiej, celtyckiej. Jeden z moich starych parafian zapewnia, że w letnie wieczory słyszy dzwony zatopionych kościołów Lyonesse.

Przerwał, słysząc głośne zdziwienie Carli.

- Co chciałaś powiedzieć, moja droga?

- Nic. To znaczy, czy Lyonesse rzeczywiście istniało? Czy to prawdziwy folklor, a nie wymysł pani Pendennis?

Carla wypiła kilka kieliszków wina poza koktajlem i teraz czuła się swobodnie w gronie tych życzliwych ludzi i dlatego mówiła tak szczerze. Tymczasem odpowiedzią na jej pytanie było znaczące milczenie. Goście wymienili między sobą spojrzenia. Tylko panna Truebody głośno prychnęła.

- Licho nadało tę kobietę, wciąż powtarza tę bezsensowną opowieść. Pastorze, powinieneś z nią porozmawiać!

- Droga panno Truebody, niby dlaczego? Mam dość roboty z prawdziwymi grzesznikami. Nieszkodliwe złudzenia starszej pani z pewnością...

Zamilkł i spojrzał przestraszony na Carlę.

- O Boże! Właśnie sobie uświadomiłem, że pani Pendennis może uwierzyć... Czy przypadkiem nie sugerowała pani...?

- Nic mi nie sugerowała, ale powiedziała, że powinnam wyjechać przed przesileniem letnim.

Pastor głęboko wciągnął powietrze. Jego zmarszczone czoło i poważne twarze innych gości poruszyły Carlę. Poczułaby się lepiej, gdy by się roześmieli na całe gardło. Spojrzała z pretensją na Simona:

- Mówiłeś, że powierzyła swoją opowieść tylko tobie i mnie. Tym czasem wszyscy o niej wiedzą, a ja czuję się jak idiotka.

- Obawiam się, że ludzie w małych wioskach są skłonni do plotkowania - ponuro powiedział pastor. - Ja usłyszałem o... urojeniu pani Pendennis dopiero przed paru tygodniami. Jak się okazało, mówiła o tym także innym ludziom. Musi pani jednak zdać sobie sprawę, że historia zniknięcia lady Caroline jest powszechnie znana. Zdaje się, że nawet ją wydrukowano w jakimś miejscowym przewodniku. Wszystkie stare rodziny mają takie legendy. Opowieści zaczynają się od tragicznego wypadku - przypadkowa śmierć, porwanie, samobójstwo, a do tego dodaje się wymyślone literackie ozdobniki.

- Trudno jednak powstrzymać się od pytania, co się jej naprawdę stało - nieoczekiwanie odezwała się Elizabeth.

- To chorobliwe urojenia - z oburzeniem zauważył Alan.

- Bynajmniej - odezwała się panna Truebody. - Każdy, kto nie jest pozbawiony iskierki wyobraźni, będzie się zastanawiał.

- Ale czy jest sens w spekulowaniu o czymś, co zdarzyło się przed dwustu laty? - spytał Alan. - Z tego, co wiemy, dziewczyna była zakochana w kimś innym i zdecydowała się z nim uciec. Mogła też wpaść do szybu kopalni albo do Picthouse. Bagna są pełne starych ruin. Że nie wspomnę skał... Dlaczego, do diabła, śmiejesz się, Simon?

- Akurat ty - powiedział Simon - miałbyś wyrzucać nam, że marnujemy czas na próżne fantazje, gdy sam niewątpliwie głęboko przemysiałeś to zagadnienie. Dla mnie najbardziej interesujące są dodatkowe czynniki, które miały się przyczynić do tragedii. Temat trytona ogromnie mnie pociąga. Jestem w pewnym sensie ekspertem w dziedzinie folkloru, ale nie sądzę, abym napotkał tę szczególną wersję.

- Ale to nie jest nieznany wątek - oznajmił pastor. - Znamy opowieści o rusałkach, które oddały serce śmiertelnikom, a potem zostały zdradzone. Bajka Andersena jest nową wersją prastarego tematu, który początkowo wcale nie był ładną bajką dla dzieci. Jest wiele opowieści o kobietach, do których zalecają się półludzkie stwory morskie, które udając się na ląd, pozbywają się swoich skór. Poemat Matthew Arnolda „Porzucony tryton”...

- Demoniczny wodny kochanek - zauważył doktor.

- Doprawdy, cóż to za dziwaczna dyskusja - oburzyła się pani Wingate.

Nieoczekiwanie poparła ją Elizabeth.

- Nie sądzę, aby należało o tym mówić, jeśli to jest przykre dla Carli.

Carla doceniła delikatność Elizabeth. Przejęła się tą historią bardziej, niż powinna. Z tego właśnie powodu i aby przełamać swoją niechęć, odezwała się stanowczo:

- Ależ skąd! To interesujący temat.

- Poniekąd tak. - Gospodarz mocniej oparł się na krześle, uśmiechając się do niej z uznaniem. - Nierozsądnie byłoby traktować sprawę poważnie, bo jest dość zabawna. Dla mnie, muszę przyznać, to nowość. Jak to jest z tym demonicznym kochankiem, John?

- Temat rozpowszechniony w folklorze - odparł pastor. - Rozpoczyna się od zwykłych śmiertelniczek kochanych przez bogów: Danae, lo, Europa. W czasach chrześcijańskich dumni bogowie stali się demonami. W średniowieczu kobiety czcicielki szatana były fizycznie niewolone przez demona. Mamy opisy...

Widząc oburzony wzrok pani Wingate, gwałtownie zamilkł.

- O ile wiem, temat ten występuje także poza Europą - dodał jednak bojaźliwie.

- Oczywiście, Birma, Chiny, Afryka.

Doktor, badacz do szpiku kości, na szczęście nie zwrócił uwagi na niezadowolenie pani Wingate.

- To nie znaczy, że kochanek jest zawsze demonem, w tym sensie, że jest zły. Nieszczęsny tryton Arnolda jest typowym bohaterem epoki wiktoriańskiej. Bardziej trapi się rozbiciem rodziny niż złamanym sercem. Jednakże wyobrażenie, że tryton Tregellasów jest zmorą rodziny, jest moim zdaniem jedyne w swoim rodzaju. Złowrogie duchy nawiedzają wprawdzie inne stare siedziby, ale pochodzą z piekła, nie z morza.

Jego słowa zafascynowały gości. Nastrój przerwała panna Truebody, wykrzykując ostro:

- Ależ to stek absurdalnych bzdur, Simon!

- Brawo! - zagrzmiał nagle jakiś głos od drzwi.

Carla rozpoznała głos. Odwróciła się, ale wcześniej jeszcze ujrzała twarz Elizabeth Fairman promieniejącą przez moment dziwnym pięknem.

- Michael - powiedziała cicho siostra Alana.

Gość zatrzymał się w drzwiach z wdziękiem prężącej się pantery, jak mieszkaniec dżungli dziwnie nie pasujący do tego statecznego towarzystwa. Był ubrany z rozmyślną niedbałością. Jego wypłowiałe dżinsy opinające ciasno biodra miały dziurę na kolanie, koszula była do pasa rozpięta, a długie, szczupłe palce nosiły ślady ziemi od pracy w ogrodzie.

W przeraźliwej ciszy, jaka zapanowała po jego przybyciu, zuchwale wędrował wzrokiem od jednej twarzy do drugiej. Z mimowolnym rozbawieniem Carla zdała sobie sprawę, że w jego ruchliwej wyćwiczonej mimice wyrażała się opinia o każdym z gości, ale w sposób tak subtelny, że tylko najbliżej siedzący mogli to zauważyć. Pannie Truebody lekko zadrgały wargi, Alan uniósł brwi, państwo Wingate wlepili w niego puste, niemądre spojrzenia.

- Dobry wieczór - powiedział, uśmiechając się nagle do Elizabeth.

Do Carli dotarł tylko cień uśmiechu, ale zauważyła, że Elizabeth wyglądała jak oślepiona.

- Siadaj, proszę - wykrztusiła, robiąc gest ręką. - Zaraz zadzwonię na pokojówkę... tak się cieszę, że mogłeś przyjść...

- Nie przejmuj się, Liz - przerwał jej Michael. - Wpadłem tylko na filiżankę kawy.

- Właśnie zamierzaliśmy przenieść się do salonu - powiedział Alan, patrząc wymownie na siostrę.

- Tak. Oczywiście. Zaraz zadzwonię...

Panna Truebody zagarnęła Michaela, wyprowadzając go z pokoju w ogniu pytań dotyczących ogrodnictwa. Inni goście wyszli za nimi. Pokojówka podała kawę i likiery, a potem konwersacja zamarła, z wyjątkiem głosu panny Truebody, ciągle mówiącej o uprawach. Michale ogarnął wzrokiem milczące zgromadzenie.

- Zanudzamy innych, panno Truebody - powiedział - a zdaje się, że przerwałem prawdziwie fascynującą rozmowę. Chętnie się do niej włączę.

- Dla mnie nie była to interesująca rozmowa - stwierdziła pani Wingate. - Uważam takie wywody za przykre. A jestem zaskoczona, że pan, pastorze...

- Żałuję tylko, że jestem takim ignorantem - jak najuprzejmiej odparł duchowny. - To Simon jest znawcą folkloru. Właśnie, Simon, chciałem cię prosić... czytałem ostatnio notatkę o znaleziskach dotyczących starożytnego Wschodu zachowaną w literaturze apokryficznej...

W ten sposób temat babki Michaela i jej fantazji gładko został zaniechany. Carla podejrzewała jednak, że Michael nie da się łatwo oszukać. Kto wie, ile usłyszał, zanim się odezwał i dał znać o swoim przybyciu? Carla miała wrażenie, że usłyszał sporo. Na pewno rozmowę o demonicznych kochankach - pomyślała, patrząc na jego pociągłą, pełną mrocznego uroku twarz i zachwyconą minę Elizabeth.

Michael niewiele się odzywał, ale jego obecność wywarła niewątpliwie wpływ na towarzystwo. Wkrótce państwo Wingate oznajmili, że muszą się zbierać, a panna Truebody zaproponowała, że ich odwiezie, i wyszła z nimi.

Następnie wyszedł doktor, kilkakrotnie nieudolnie powstrzymując ziewnięcie.

- Obudzili mnie dzisiaj o świcie - powiedział przepraszającym tonem. - Jeden z dzieciaków Redrutha złapał jakiegoś wirusa. Dziękuję, Elizabeth, Alanie... Carlo, wkrótce zadzwonię, jeśli pozwolisz.

Michael natomiast siedział i siedział. Było oczywiste, że Alan nie miał zamiaru go zatrzymywać i równie oczywiste, że Michael o tym wiedział i niezadowolenie gospodarza go bawiło. Jego stosunek do Elizabeth można by uznać za czarujący, gdyby Carla nic wyczuwała sztuczności w słowach i gestach.

Rozruszał Elizabeth pytaniami o jej róże, domowe zwierzątka i pracę społeczną w szpitalu. Pod wpływem jego uśmiechu twarz Elizabeth promieniała, mimo zimnych spojrzeń brata. Wreszcie Michael wstał.

- Czy mogę odprowadzić panią do domu? - spytał Carlę.

Po raz pierwszy tego wieczoru zwrócił się do niej bezpośrednio.

- Nie, dziękuję - odpowiedziała.

- Odwiozę pannę Tregellas - odezwał się Alan. - Życzę dobrej nocy, Pendennis.

Elizabeth zrobiła ruch, jakby chciała odprowadzić Michaela do drzwi, ale pod spojrzeniem brata ponownie zapadła w krzesło. Michael wyszedł sam, a Carla z mieszaniną współczucia i pogardy przyglądała się, jak rozjaśniający twarz dziewczyny uśmiech zgasł i zmienił się w widmową bladość.

- Sądzę, że także powinnam już iść - powiedziała. - Przykro mi prosić cię, abyś mnie odwiózł, Alan. Może gdybym się pospieszyła, mogłabym dogonić...

- Nie bądź śmieszna - oschle rzucił Alan. Potem uśmiechnął się posępnie. - Przepraszam, trudno zaprzeczyć, że ten facet działa mi na nerwy. Oczywiście, odwiozę cię. Ale nie spiesz się. Pozwól, że podam ci coś do picia. Może kawy? Elizabeth, czy zechcesz zadzwonić na...? Moja droga, wyglądasz na zmęczoną! Dlaczego nie pójdziesz do łóżka? Jestem pewien, że Carla zrozumie.

- Oczywiście - potwierdziła Carla.

Elizabeth wstała, mamrocząc przepraszająco. Jej brat wyciągnął do niej ramię. Oparła się na nim ciężko i razem wyszli z pokoju.

Alan wrócił prawie natychmiast, miał poważną minę i gdy Carla znowu wyraziła chęć odejścia, nie sprzeciwił się. Dopiero w samochodzie, gdy wyjechali na drogę, odezwał się nagle.

- Pewnie uważasz mnie za obrzydliwą mieszankę zaborczego i nadopiekuńczego starszego brata.

- Nie wyraziłabym się tak ostro.

Alan cicho się roześmiał.

- Czy zawsze mówisz dokładnie to, co myślisz?

- Teraz jestem znacznie bardziej taktowna niż dawniej - zaprotestowała. - To ty wprowadziłeś ten temat. Nie musisz mi się tłumaczyć, bo...

- Ale chcę tego. Jest jeszcze wcześnie, a wieczór jest piękny - zbyt piękny, aby go zmarnować. Czy korzystając z twojej życzliwości, przez chwilę mogę ci pokazać mój ulubiony widok?

- Oczywiście.

Ton Carli nie był tak łaskawy, jak jej słowa. Tak naprawdę nie miała ochoty na długą, kłopotliwą rozmowę osobistą. Kiedy jednak Alan skręcił z drogi i zatrzymał samochód na żwirowym brzegu z widokiem na morze, uznała, że wrażenie było tego warte.

Księżyc bliski pełni rysował długą, migotliwą smugę na ciemnej wodzie. Niebo było roziskrzone gwiazdami, a szum fal rozbijających się o skały był kojący jak pieśń.

- Prawie trzy tysiące mil wody, nic poza tym - cicho powiedział Alan. - Nic dziwnego, że uważali to za koniec świata. Land's End. Przy zachodzącym słońcu, gdy chmury tworzą fantastyczne kształty, przypominające pozłacane wieże i purpurowe iglice, to rzeczywiście robi wrażenie niebiańskiego miasta.

- Nie wiedziałam, że jesteś takim poetą.

- Nie mogę sobie na to pozwolić - powiedział gorzko. - Nie mogę usiąść tutaj i snuć pięknych marzeń... Tak jak robi Simon. Ma szczęście, ale na nim nie ciąży taka odpowiedzialność. Czasami zazdroszczę mu. Ale nieczęsto. Elizabeth jest mi bardzo droga. Choruje. Sądzę, że domyślasz się natury jej choroby.

- Nie na podstawie jej zachowania, ale czyżbyś chciał powiedzieć... że to rodzaj choroby umysłowej?

- Tak.

- Na litość Boga, dlaczego robisz taką sprawę? To nic wstydliwego. Polowa moich znajomych odwiedza psychiatrów.

- Nie wstydzę się, ale Elizabeth tak. Jest chorobliwie tego świadoma i przerażona możliwością nawrotu choroby.

- Co to właściwie jest? - spytała bez ogródek. - Depresja, niepokój, coś w tym rodzaju?

- Właśnie. Wiesz, jacy są ci przeklęci psychiatrzy. Nie można usłyszeć od nich rozsądnej odpowiedzi. W ostatnich kilku miesiącach nastąpiła znaczna poprawa i doktor powiedział, że powinna przyjmować gości, odpowiadać za prowadzenie domu. Ale ciągle muszę ją do tego popychać. Tak długo zajmuję się wszystkim, że już się przyzwyczaiłem do tych obowiązków, a ona wcale nie chce ich przejąć. Wygląda na to, że postępuję jak łajdak.

- Wiesz, że tak nie jest! - powiedziała Carla, czując, że budzi się w niej jakaś ostrożność. - Nie zawsze można być słodkim, łagodnym i opanowanym; nie wtedy gdy kogoś kochasz. Chorzy ludzie są wzruszający, ale mogą być także nieznośni.

- Wiedziałem, że zrozumiesz. - Odwrócił się do niej, a oczy mu pałały, jakby odbijały światło księżyca. - Jesteś niezwykłą kobietą, Carlo.

Wziął ją w ramiona.

Carla podziwiała łatwość, z jaką obrócił się w ciasnym wnętrzu samochodu. Musi mieć w tym dużą wprawę, zdążyła jeszcze pomyśleć, za nim usta Alana dotknęły jej warg.

Był to miły, powściągliwy pocałunek, ale Carla miała uczucie, że on jakby cofnął się. Wypuścił ją ze swych ramion. Potem przesunął się za kierownicę i zapatrzył się w srebrzyste niebo.

- Czy popełniłem błąd?

- To zależy od tego, co chciałeś osiągnąć.

- Och, powinienem odwieźć cię do domu, zanim pomyślę nad odpowiedzią na to pytanie.

Ale jego głos był wesoły i uśmiech bardziej spokojny niż na początku rozmowy.

- Wymyślisz coś dowcipnego przed samym zaśnięciem - powiedziała Carla. - Wtedy właśnie rodzą się wszystkie najlepsze, cięte odpowiedzi.

- To prawda. Jak się zapatrujesz na obiad jutro? Najpierw moglibyśmy odbyć nudną rozmowę o interesach, a potem może jakiś niewielki spacer w pięknej okolicy, jeśli utrzyma się pogoda.

- Odpowiada mi to.

Gdy stanęli przed frontowym wejściem, stary dom tonął w mroku. Alan był oburzony.

- Dobrze byłoby, aby pani Pendennis nie była tak diabelsko skąpa. Tyle razy jej powtarzałem, żeby wieczorem zostawiała światła. Może przecież upaść w ciemności i coś sobie złamać.

- Sądzę, że to podnosi nastrój - stwierdziła Carla. - Dom wygląda jak z filmów o Draculi, nie uważasz? - Mimo to wolałaby, aby pani Pendennis wzięła pod uwagę ostrzeżenia i zostawiała światła.

Ciemne drzewa za domem zasłaniały światło księżyca, pogrążając dom w głębokim mroku. Nieregularna linia dachu z wieżyczkami i kominami rysowała się posępnie na gwiaździstym niebie. W wysokiej trawie nagle przebiegło z piskiem jakieś stworzenie i Carla mimo woli zawtórowała mu okrzykiem.

Alan zaśmiał się i znowu wziął ją w ramiona. Pocałunek był teraz pewniejszy i dużo bardziej przyjemny.

- Muszę przyznać, że gotycki nastrój ma swoje dobre strony - powiedział po chwili. - Carlo, czy mam zaczekać, aż bezpiecznie dotrzesz do swego pokoju? Zanuć coś z balkonu albo rzuć mi pukiel włosów - zażartował.

- Nonsens. Czy myślisz, że tryton na mnie czeka? Nie powinien się zjawić przed letnim przesileniem.

- W gruncie rzeczy nie boisz się, prawda?

- Oczywiście, że nie. Dobranoc, Alan. Do jutra.

Carla z ulgą stwierdziła, że pani Pendennis nie zaryglowała drzwi na noc i zostawiła w głębi holu nikłe światło. Z jego pomocą pokonywała schody. Przyciemniona żarówka oświetlała dużą przestrzeń holu na piętrze, ale tylko fakt, że nie było tu prawie wcale mebli, uchronił ją od upadku. Jednak boleśnie uderzyła palcem nogi o stół. Nikłe światło księżyca, wpadające przez okna częściowo zasłonięte przez gałęzie, pozwoliło jej znaleźć drzwi. Otworzyła je z rozmachem i cofnęła się, a oddech zamarł jej w piersiach, gdy długi, ciemny kształt jak miękka macka przylgnął do jej twarzy.

Jej bezwiedny ruch był szybszy niż refleksja. Z ohydnym odgłosem ssania coś chwyciło ją za gardło, a potem jakieś zimne, mokre zwoje, cuchnące słoną wodą, oblepiły jej twarz.

Rozdział piąty

I

Carla z wściekłością oswobodziła twarz. Zanim to coś zatkało jej usta, zdążyła wydać krótki okrzyk. Gdy udało się jej to usunąć, nie było sensu krzyczeć ponownie. Zanim jeszcze po omacku przekręciła kontakt, wiedziała, co to jest.

Długi splątany kłąb omotał jej palce. Część przykleiła się do piersi i ramion, budząc jej wstręt, ale najwięcej zwisało, ociekając wodą, z jej rąk.

Wodorosty!

W miejsce początkowego przerażenia uganiał ją gniew, gdy ktoś obok niej wyłonił się z ciemności.

- Niech cię licho! Czy nie umiesz chodzić, zamiast ślizgać się jak żmija?

- Spokojnie, spokojnie - odezwał się Michael i zmarszczył nos. - Zdawało mi się, że słyszałem twój krzyk. Czy w ten sposób przemawia się do wybawcy? Co tutaj się dzieje? Co tak cuchnie?

Michael szeroko otworzył zdumione oczy, a gdy Carla zaczęła zrywać okrywającą ją plątaninę wodorostów, chwycił przeguby jej rąk, powstrzymując ją:

- Pozwól, że to zrobię. Rozmazujesz je tylko. Nie ruszaj się. Jeszcze jeden kłąb zwiesza się z futryny.

Carla pozwoliła, aby przeprowadził ją przez drzwi, omijając wodorosty, ale obruszyła się, gdy usiłował posadzić ją na krześle.

- Nie chcę siadać. Nie jestem bezradną staruszką. Chcę zobaczyć, jak doszło do tej diabelskiej zasadzki.

- To proste, ktoś zawiesił duży zwój tego paskudztwa na gwoździu. A ty weszłaś w sam środek.

- Tak - Carla wstrząsnęła się bezwiednie.

Michael ściągnął z niej resztę wodorostów i rzucił je na podłogę.

- Nieszkodliwe, ale dość odrażające - zgodził się. - Sam bym tak krzyczał.

- Miło mi to usłyszeć. Ale skąd tak szybko przybiegłeś?

- Z mojego pokoju. A gdybyś przypadkiem pomyślała, że za dużo sobie pozwalam, mogę cię zapewnić, że wolałbym spać w stajni. Nie uważałem jednak, że to bezpiecznie dla starej kobiety przebywać tu samej w nocy, i tylko dlatego przeniosłem się do domu. Poza innymi słabościami jest trochę głucha. Pewnie dlatego nie usłyszała twego powrotu.

- Za to jutro rano wyraźnie mnie usłyszy.

- Nie ma potrzeby wspominać jej o tym.

- Ależ z całą pewnością jest.

- Nie sądzisz chyba, że to ona zrobiła?

- Jest najbardziej podejrzana. Zastanów się, nie bądź taki beztroski. To nie był niewinny dowcip. Wiesz, co miał sugerować. Twoja babka mogła się kierować najszlachetniejszymi motywami. Jest wystarczająco pomylona, by uwierzyć, że strasząc mnie, działa na moją korzyść.

- Nie bądź śmieszna!

- A więc kto inny mógłby to zrobić, chyba że ty.

- Ja jestem dużo bardziej podejrzany - powiedział Michael spokojnym głosem, w którym czuło się tłumioną wściekłość. - Czy wyobrażasz sobie moją babkę schodzącą po skałach, by zebrać wiecheć tego świństwa, a potem balansując na krześle, zawiesić je na twoich drzwiach? Tak ją oceniasz? Jako osiemdziesięcioletnią superbabcię?

- Nie pomyślałam o tym - przyznała Carla, tracąc pewność siebie.

- W każdym razie jesteś na tyle rozsądna, by nie wierzyć, że przybył tu jakiś twój wodny wielbiciel i zostawił kartę wizytową w drzwiach - mówił dalej Michael. - Podejrzewam, że jesteś bardziej przesądna, niż się do tego przyznajesz. Tacy są wściekle wojujący racjonaliści i dlatego tak gniewnie krzyczą. Ale przecież nie możesz się tak przejąć tą niezdarną sztuczką. Do licha, mógłbym od ręki wymyślić pól tuzina kawałów w lepszym stylu.

- Wierzę. To mógłby być wspaniały balet. Dziewica i tryton. Byłbyś w nim gwiazdą.

Oczy Michaela zmieniły się w wąskie szparki. Przez krótką przeraźliwą chwilę, kiedy cienie wyżłobiły na jego twarzy bruzdy, wyglądał nieludzko, jak jakiś leśny lub morski stwór.

- Suka - wykrzyknął i zniknął tak nagle, jak się pojawił.

Carla wzięła długi gorący prysznic, myjąc się, aż poczuła szorstkość skóry. Ale nawet kiedy leżała wygodnie w łożu z baldachimem, miała wrażenie, że nadał czuje dotyk śliskiego wiechcia wodorostu na piersiach.

- To był tylko nędzny, złośliwy kawał i nic więcej - mówiła sobie. - Michael miał rację. Nikt nie może być tak naiwny, aby przypuszczać, że takie zdarzenie mogłoby ją wystraszyć - z wyjątkiem pani Pendennis. Carla poczuła szacunek dla Michaela, że tak dzielnie bronił swej babki, ale mimo że jego argumenty nie były bez znaczenia, nie wykluczały całkowicie pani Pendennis z kręgu podejrzenia. Zapewne są miejsca, gdzie można zdobyć wodorosty bez mozolnego schodzenia ze skał, co niewątpliwie przekraczało możliwości starszej kobiety. Z drugiej strony, jak nie omieszkał podkreślić Michael, on sam mógł być podejrzany. Z pewnością nie był dla niej zbyt miły i miał dość czasu na przygotowanie zasadzki, zanim wróciła.

Mimo jego zastrzeżeń postanowiła nazajutrz wspomnieć o zdarzeniu pani Pendennis. Nie oskarżać jej, w żadnym razie. Tego nie można było zrobić. Ale wspomnieć - tak!

Gdy wszakże nadeszła właściwa chwila, nie mogła tego zrobić. Przy stole w pokoju śniadaniowym siedział Michael. Jego pełne wyższości spojrzenie i burkliwe dzień dobry upewniły ją, że jest gotów do walki, jeśli napomknie o wodorostach. Ale nie to ją powstrzymało. Był to widok pani Pendennis z niewinnymi niebieskimi oczyma i słodkim uśmiechem, gdy pytała Carlę, czy przyjemnie spędziła wczorajszy wieczór.

- Dziękuję, był bardzo udany - wykrztusiła, myśląc: - Runda dla mężczyzny w dżinsach.

Po śniadaniu Michael poszedł do ogrodu. Wiedział, ze wygrał. Carla, przeprosiwszy uprzejmie, udała się do swego pokoju. Stosunki między Michaelem a jego babką zastanawiały ją. Prawie nie odzywali się do siebie. Zwracając się do wnuka, pani Pendennis była chłodna, prawie wroga. Zapewne - pomyślała Carla - nie aprobuje jego zawodu. Wielu prymitywnych ludzi uważa, że tancerze są ekscentryczni, a może nawet nieużyteczni.

Mniejsza z tym, to nie jej sprawa. Chciała wcześnie wyruszyć na spotkanie z Alanem, aby przedtem zwrócić samochód do agencji w Truro. Bez sensu było trzymać go w garażu i płacić za najem, na co nie było jej stać. Pani Pendennis zapewniła ją, że miejscowy autobus zatrzymuje się przy podjeździe. A choć w domu był jeszcze jeden samochód, prawdopodobnie należący do Michaela, to ani on, ani jego babka nie zaproponowali Carli podwiezienia.

Za dużo myślała o Michaelu i jego babci. Wzruszywszy ramionami, usunęła ich ze swych myśli. Miała jeszcze jakieś dwie godziny do wyjazdu i postanowiła dokładniej obejrzeć swój pokój. Dotąd była zbyt zajęta, aby zbadać wszystkie jego kąty i kryjówki, a wyglądały dość interesująco. Na przykład szafa przy kominku i drzwi w wewnętrznej ścianie, których jeszcze nie otwierała.

Zaczęła od tych drzwi, spodziewając się, że za nimi jest szafa w ścianie. Tymczasem ujrzała wąski podest i strome schody prowadzące w ciemność.

To nie jest „Jane Eyre” ani „Tajemnica krętej klatki schodowej” Nancy Drew czy inna banalna powieść. Weszła na podest, ale zaraz się cofnęła, gdyż stare deski strasznie zatrzeszczały. Schody będą musiały poczekać. Chodzenie po nich bez latarki byłoby nierozsądne, szczególnie że wyglądało, iż mogą zapaść się pod stopami. Gdyby upadła, upłynęłyby godziny, zanim by ją znaleziono. A chyba nie byłoby wesoło, gdyby wylądowała na dnie tej nory, na kupie butwiejących kości, okrytych strzępami osiemnastowiecznych strojów.

Potrząsnęła głową. Lady Caroline nie zniknęła w domu. Przerażona rodzina musiała przeszukać siedzibę od góry do dołu, a to wcale nie była sekretna klatka schodowa. Drzwi nie były ukryte. Bardziej ciekawe było, dokąd prowadzą schody. Czy umożliwiały wejście nocnego gościa z wiechą ociekających wodorostów? Choć nie trzeba było korzystać z tak niekonwencjonalnej drogi. Dom stał otwarty, a jedyna mieszkanka była głucha i chrapała.

Narożne szafki były puste. Półki porządnie wyścielono papierem. Uśmiechnęła się, dziwiąc się, że pani Pendennis oczekiwała, że Carla je zapełni. Może podróżnym zestawem porcelany? Poczuła rozczarowanie i skierowała się do półek z książkami. Jej pokój z pewnością nie krył niespodzianek mimo swego uroku.

Były to najróżniejsze książki; przypominały jej używane egzemplarze po dziesięć centów na wyprzedaży. Było tam trochę klasyki literatury dziecięcej, w rodzaju „Małego lorda” i „Policjanta w habicie”. Większość jednak były to modne nowości sprzed pięćdziesięciu lat, dawno zapomniane. Już chciała odwrócić się od półek, gdy oczy jej napotkały gruby tom oprawny w skórę, leżący na najniższej.

Kiedy dotknęła ręką starej zniszczonej skóry, pokój jakby pociemniał, w uszach zabrzmiało złowieszcze dudnienie, jakby fale roztrzaskujące się o skalny brzeg. Carla nieco bezwładnie osunęła się na kolana, ale zaraz usiadła, opierając się plecami o półkę. Przetarła oczy. Czy to ryba z wczorajszej kolacji powoduje mdłości? Nie czuła się tak dziwnie, od czasu gdy na pierwszym roku college'u zemdlała w autobusie po tygodniowej diecie, składającej się z wody i sałaty.

Po chwili mdłości minęły. Gdy ponownie sięgnęła po książkę, z łatwością ją wydobyła. Oprawiona była w skórę z wytłoczonym motywem kwitnącej winorośli, a zamykała ją klamra z zamkiem.

Nagle uświadomiła sobie, co to za znalezisko, z tak absolutną pewnością, jakby ujrzała naklejkę na grzbiecie książki. Zamek był tylko ozdobną błyskotką i nie był w stanie oprzeć się zdecydowanym rękom Carli. Poruszył się pod naciskiem i książka się otworzyła.

Stronice rozłożyły się od razu, jakby ktoś zawsze otwierał książkę w jednym miejscu, w środku tomu. Wyblakłe pismo było delikatne i niepewne, pismo młodej kobiety... A może to była tylko wyobraźnia Carli, sugestia wynikająca z jej oczekiwań?

Pismo wydawało się nieco zamazane. Jakoś nie mogła na nim skoncentrować uwagi. Przewróciła kartki i na pierwszej strome bez zdziwienia zobaczyła słowa „Mój dziennik” i datę 1780. To był zapis Caroline Tregellas z ostatniego roku jej życia.

Carla podniosła się niezgrabnie, trzymając książkę obiema rękami, jakby obawiała się, że jej się wyślizgnie. Nie przyszło jej na myśl, że znalazła ją dzięki wręcz niewiarygodnemu zbiegowi okoliczności. Pochłaniała ją ciekawość.

Kiedy jednak usiadła pod oknem, zdała sobie sprawę, że nie znajdzie tu zaskakujących informacji o losie Caroline. Zrozpaczona rodzina musiała zapewne czytać dziennik. Gdyby zawierał jakąś wiadomość związaną z tamtymi wydarzeniami, z pewnością by ją ujawnili. Czy też, gdyby informacja była nie do przyjęcia, na przykład że Caroline była brzemienna z chłopcem stajennym i zamierzała popełnić samobójstwo, dziennik zostałby zniszczony.

Tymczasem ktoś często go czytał. Znowu otworzyła książkę na chybił trafił i stwierdziła, że ma przed sobą stronicę, którą już widziała. Zobaczyła datę 22 czerwca.

To byt ostatni zapis pamiętnika, ale nie ostatni dzień życia dziewczyny. Przesilenie letnie następuje 24 czerwca. Dwudziesty trzeci jest wigilią przesilenia. Prawdopodobnie Caroline sięgała po pamiętnik każdego wieczora przed położeniem się do łóżka. Nie miała już możliwości zapisać zdarzeń z dwudziestego trzeciego.

Carla cofnęła się do pierwszej strony i przeczytała:

„Latem, gdy słońce świeci na lazurowym niebie, morze otaczające skalisty cypel ma pogodne i niewinne oblicze. W szczelinach przepastnych skał kryją się złociste janowce i fioletowe wrzosy...”

Było wiele stronic z takimi opisami. Carla czytała coraz bardziej rozdrażniona. Czy wszystkie osiemnastowieczne panienki były tak gadatliwe i sentymentalne jak Caroline?

Zapewne dziewczynie z dobrej rodziny pozwalano na niewiele rozrywek. Robótki ręczne, muzyka, od czasu do czasu bal... Było wystarczająco dużo służby do pracy, a młode damy miały wiele wolnego czasu.

Gdy Caroline wyczerpała cały swój repertuar przymiotników w opisie piękna przyrody, nastąpił fragment o bardziej obyczajowym charakterze.

„Pani Poldane zaczęła przygotowywać moją ślubną wyprawę. Ma wiele pracy, gdyż ostatniego lata wyrosłam z mojej garderoby. Będę miała dwie suknie balowe, jedną w polskim stylu z satyny w białe i czerwone paski i drugą w stylu francuskim, bardzo elegancką z girlandami jedwabnych róż i liści...”

Carla odsunęła pamiętnik. Później jeszcze poczyta. Sprawy osobiste w tych opisach były raczej interesujące. Caroline miała normalne, zdrowe kobiece zainteresowania modą. Teraz jednak czas, by się przygotować do wyprawy do Truro.

Niełatwo jej jednak było przestać myśleć o książce. Jadąc wśród zielonych alejek, zgodnie z trochę zawiłymi wskazówkami pani Pendennis, stwierdziła, że zamiast koncentrować się na drodze czy podziwiać krajobraz, ma w oczach obraz półek z książkami, gdzie znalazła pamiętnik Caroline. W tym obrazie było coś dziwnego. W dzienniku też był jakiś fałsz. Coś tu się nie zgadzało, nie tylko dosłownie, pod względem wielkości i formy, ale i w treści. Nic dziwnego, że przyciągnął jej oczy, nie powinien znajdować się w tym miejscu, wśród lekkich lektur, sezonowych i bezwartościowych. Tak samo jak portret, został celowo umieszczony w jej pokoju przez nieznaną osobę czy osoby.

Usiłowała skupić się na drodze, gdyż ruch zaczynał być większy, a ona ciągle jeszcze miała skłonność do jazdy prawą stroną szosy. Prowadzenie stało się łatwiejsze, odkąd znalazła się na autostradzie wschód-zachód, od Land's End do Plymouth.

Ale pojawiły się nowe trudności, gdy A 30 zbliżała się do morza w okolicy Penzance. Prowadziła przez środek miasta, mijając pocztę i nakryty kopułą Dom Handlowy. Potem wiodła w dół, skrajem zatoki. Słoneczne plaże były pełne opalających się. W głębi dominowały bajeczne wieże opactwa St. Michael Mount.

Zagapiła się i przeoczyła zakręt, musiała więc zatrzymać się i sięgnąć po mapę, by wrócić na właściwą drogę. Ta część trasy była dla niej nowa; to tak rozpraszało jej uwagę, że jechała niezbyt bezpiecznie, aż znalazła się na obrzeżu jakby pustej niecki, w której leżało Truro. Widok był tak piękny, że stanęła na poboczu i przez parę chwil go podziwiała. Było to urocze miasteczko, z wieżami katedry w środku, otoczone bujną zielenią drzew i uprawnych pól, zapowiadających bogate zbiory.

Przekazawszy w agencji samochód, musiała spytać o drogę do kancelarii Alana. Na szczęście było to niedaleko, ale spóźniła się piętnaście minut.

- Całkiem dobrze - powiedział Alan, usprawiedliwiając jej spóźnienie. - Zakładałem, że przynajmniej raz pomylisz drogę, szczególnie gdy będziesz się stosowała do wskazówek pani Pendennis. Siadaj i szybko uporajmy się z nudnymi sprawami.

Jego kancelaria w solidnie wyglądającym starym domu niedaleko Lemon Street była urządzona ze spokojną elegancją, co kontrastowało z nowoczesnością prywatnej rezydencji Fairmana. Sposób załatwiania spraw przez prawnika pasował do kancelarii, był spokojny, rzeczowy i budził zaufanie.

- Tak się przedstawia sytuacja w dużym skrócie - powiedział, kładąc na biurku plik papierów. - Walter Tregellas pozostawił wszystko, co posiadał, najbliższemu krewnemu noszącemu nazwisko Tregellas. Okazuje się, że to jesteś ty. Nie będę cię nudził szczegółami genealogii. Wystarczy powiedzieć, że sprawdziliśmy dokładnie i nie znaleźliśmy nikogo, kto byłby bliżej spokrewniony. Nie potrzebujesz się martwić, że ni stąd, ni zowąd wyskoczy pretendent, roszczący sobie prawo do dziedzictwa - dodał z uśmiechem. - Nie ma szans! Jako osoba spełniająca warunki testamentu dziedziczysz dom i około dziesięciu akrów otaczającego go gruntu. Nic więcej. Dostałaś, moja droga, mieszaninę, jak tutaj mówią, albatrosa z białym słoniem.

- Jak się przedstawiają podatki? - zainteresowała się Carla, kręcąc się w ciężkim, rzeźbionym fotelu. Wyglądał imponująco, ale nie mógł być wygodny ze względu na wystające rzeźbione zawijasy.

- Prawa spadkowe opłacono - Alan ponownie pozwolił sobie na nieprofesjonalny uśmieszek. - Wygląda na to, że Walter obliczył sobie, jak długo może żyć, nie zostawiając majątku w długach. W tym celu musiałem sprzedać najlepsze meble. Dlatego dom jest trochę ogołocony. Ale takie były polecenia Waltera.

- A pensje personelu?

- Zgodnie z testamentem jestem upoważniony do sprzedania wszystkiego, w okaże się konieczne, by ich opłacać przez mniej więcej sześć miesięcy. Będziemy mieli szczęście, jeśli przetrwamy tak długo. Walter uważał jednak, a ja jestem tego samego zdania, że dom w okresie sprzedaży nie powinien być niezamieszkany.

- Sześć miesięcy - powtórzyła Carla. - Co się stanie potem z panią Pendennis?

- Walter ustanowił dla niej niewielką rentę dożywotnią. Jeśli chodzi o okres sześciu miesięcy, to z pewnością maksimum. Wątpię, czy wystarczy nam środków na więcej niż trzy miesiące. Im szybciej go sprzedamy, tym lepiej. Jeśli w ogóle uda nam się go sprzedać.

- Nie mogę sobie wyobrazić nabywcy domu - mruknęła Carla. - Zdarzają się niepraktyczni romantycy, ale romantycy z pieniędzmi...?

- Bardzo żałuję - przerwał Alan. - To przykre patrzyć, jak rodzina opuszcza dom po tylu latach. Chciałbym uratować go dla ciebie.

- Co znowu, to byłoby nierozsądne. Co mogłabym z nim robić? Wydatki na jego utrzymanie przewyższają moją roczną pensję. Czy mogę jednak pozostać tu dłużej, niż planowałam? Może do końca lata? Czy to by bardzo zwiększyło wydatki? Mogłabym stołować się poza domem.

Alan nie pochwalił tego rozwiązania.

- Nie mogę ci tego radzić, Carlo.

- Dlaczego?

- Bo już nie jestem bezstronnym doradcą. - Spojrzał na nią szeroko otwartymi, ciemnymi oczyma, w których był nieomal fizyczny ból. - Nie chcę, abyś wyjechała... A w gruncie rzeczy, dlaczego nie? Czerwiec, lipiec, sierpień, to tylko trzy miesiące. Coś wymyślę.

- Moglibyśmy zwolnić Mary - zaproponowała Carla. - Mogę ją zastąpić. Zresztą, mam wrażenie, że nie ma wiele pracy. A kucharka to także śmieszny luksus... Przestań się śmiać, mówię poważnie. Co w tym jest śmiesznego?

- Ty. Walczysz z upadkiem domu Tregellasów, podejmując się mycia naczyń... Nie, skarbie, to bardzo miło, że próbujesz coś wymyślić, ale zostaw to mnie. Damy radę. Rozejrzę się, zobaczę, czy znajdzie się nabywca. Ale teraz załatwiliśmy wszystko. Wyjdźmy stąd!

Zjedli obiad w małej gospodzie koło Falmouth, zawieszonej na skalnym występie nad zatoką. Carla jeszcze usiłowała rozmawiać na tematy praktyczne, ale Alan odmówił. Zamiast tego opowiadał jej przeróżne historie o Kornwalii. Niektóre z nich były tak zabawne, a jego dialekt tak przekonujący, że nie mogła powstrzymać śmiechu; inne zaś tak posępne, że wzbudzały dreszcze. Zainteresowały Carlę bardziej niż stare legendy doktora, bo dotyczyły późniejszych dziejów tego zakątka, który coraz bardziej działał na jej wyobraźnię.

Alan opowiadał o kopalniach, których opuszczone wieże majaczyły nad wzgórzami, przypominając bardziej ruiny zamków niż urządzenia, którymi były. Mówił o strasznym wypadku zawalenia się pokładów cyny i miedzi i szaleńczej odwadze ratowników. Nieszczęście to spowodowało kryzys całego regionu. Opowiadał też o przemytnikach przewożących nieoclone transporty brandy i jedwabi przez skaliste zatoki tuż pod nosem celników i o marynarzach, którzy roztrzaskiwali swoje statki na skałach, aby przechwycić przewożone bogactwa. O piratach tureckich i angielskich buntownikach i o ostatnich wystąpieniach Plantagenetów pod wodzą młodego pretendenta Perkina Warbecka czy - jak nazywali go kornwalijscy zwolennicy - Ryszarda IV.

- Głosił, że jest jednym z książąt uwięzionych w Tower - objaśniał Alan. - Jego opowieść, jak udało mu się uciec z Tower, była nieprzekonująca, ale Kornwalijczyków nie obchodziła logika, chcieli mieć przywódcę buntu przeciw Henrykowi VII. Perkin ożenił się z piękną księżniczką szkocką, a gdy wyruszył na wojnę, dla bezpieczeństwa zostawił ją na górze Saint Michael. Przegrał oczywiście. Romantyczne stracone sprawy zawsze źle się kończą.

- Co się stało z nieszczęsną księżniczką?

- Po ścięciu jej małżonka Henryk VII wydał ją za jednego ze swych przyjaciół. Widzisz, moja droga, że w dawnych, romantycznych czasach nie wszystko układało się tak przyjemnie.

- Nie wiem, dlaczego uważasz mnie za romantyczkę. Jestem bardzo praktyczna i zrównoważona. Znowu się ze mnie śmiejesz.

- Nie śmieję, ale uśmiecham ze szczerym uznaniem. Powinniśmy już wyjść, jeśli chcemy mieć czas na podziwianie widoków. Wyobrażam sobie, że chcesz mieć za sobą cały męczący szlak: Saint Michael Mount, piratów z Penzance, niezwykłe wioski i kolonie artystów. Jestem gotowy, ale ostrzegam cię, że protestuję przeciwko zakupom. Będziesz musiała zrobić je sama.

- Po niewesołej rozmowie o finansach nie ośmielę się czegokolwiek kupić - odparła Carla.

Stanęli na tarasie gospody. Alan odwrócił się i przyglądał się niebu.

- Wspaniała pogoda! Wykorzystajmy to, dopóki trwa. Istotnie korzystali z niej całe popołudnie, a także nazajutrz. Kiedy Carla protestowała, że odrywa go od pracy, uśmiechając się, zlekceważył jej argumenty stałym zwrotem, który zaczynała nienawidzić: „Pozwól, że sam się o to zatroszczę”. Był jednak tak czarującym towarzyszem, że była skłonna nie dostrzegać jego nieco wyniosłego sposobu bycia. Mężczyzna, mieszkający z milkliwą i nieśmiałą kobietą jak Elizabeth, musiał ulegać trochę męskiemu szowinizmowi. Po prostu proces nawrócenia go zajmie trochę czasu.

Drugiego popołudnia wymogła na mm wyprawę na Saint Michael Mount.

- To absolutna kwintesencja nudnej turystyki - bronił się. - Wszyscy tam idą. Znajdziesz się wśród tłumu wycieczkowiczów; nie ma tam żadnej atmosfery. To nie jest francuska Mont Saint Michael, ale nudny zamek i trochę ruin. Lepiej oglądać go z odległości.

Mimo jego ostrych zastrzeżeń ani przez chwilę nie żałowała tej wycieczki, choć mała łódź była rzeczywiście pełna turystów, a zamek był piękniejszy, gdy oglądało się go zza zatoki.

- Bez względu na to, co mówisz, widok zamku na wyspie ma w sobie coś niezmiennie romantycznego - utrzymywała w drodze powrotnej.

- Mówiłem ci, że w głębi serca jesteś romantyczna. Poszukajmy jakiegoś pubu. Jest za wcześnie na kolację.

- Alan, nie mogę codziennie jeść z tobą obiadu, codziennie podwieczorku i kolacji...

- Dlaczego nie?

- Gdyż dzisiaj jestem zaproszona na podwieczorek przez pastora. - Carla uśmiechnęła się na widok jego strapionej miny.

- A jutro?

- Jutro Simon zabiera mnie na zwiedzanie miejscowych starożytności.

- Aha! Czy mam w nim węszyć rywala?

Carli nasuwało się kilka odpowiedzi, ale żadnej nie uznała za właściwą. Ton pytania był lekki, ale kryło się pod nim coś znacznie poważniejszego. Prawdę mówiąc, niezbyt wiedziała, co myśleć o Alanie i jego uczuciach do niej. W sensie fizycznym ich wzajemne stosunki ograniczyły się do kilku pocałunków, i choć nie miała zwyczaju iść do łóżka z każdym pociągającym mężczyzną, jakiego spotka, fakt, że Alan nie podjął dalszej inicjatywy, trochę ją dotknął.

Jeszcze bardziej niepokoiło ją, że nie była pewna własnych uczuć dla niego. Małe ochłodzenie stosunków może się okazać korzystne.

Alan wziął jej milczenie za odprawę i przez większość drogi milczał. Gdy dojechali do domu, odwrócił się do niej z uśmiechem i odezwał się wesoło:

- Sądzę, że teraz będę musiał trochę popracować, ale czeka nas weekend. Czy możemy się wtedy spotkać?

- Oczywiście.

- Zadzwonię.

Przechylił się nad nią, otwierając drzwi.

- Nie pozwól, aby pastor upił cię sherry. Nie jest tak dobre jak sherry Waltera.

Carla odeszła z uczuciem ulgi. Lubiła Alana. Nie chciała zepsuć stosunków między nimi, szczególnie że był jej prawnikiem. Czy dlatego stał się ostrożny, że nie lubił łączenia interesów z przyjemnością?

Szybko wzięła prysznic i zaczęła grzebać w szafie, szukając czegoś odpowiedniego na wizytę u duchownego. Popołudnie było ciepłe i parne. Ze wzruszeniem ramion wybrała wreszcie lekką suknię w kwiaty. Nie miała w swej garderobie nic statecznego, ale pastor nie wydał jej się szczególnie pruderyjny. Szukając kolczyków w szufladzie toaletki, zauważyła pamiętnik tam, gdzie go odłożyła przed dwoma dniami. Może wieczorem znajdzie czas, aby trochę poczytać. Poprzedniego wieczoru wróciła późno, odbywszy turę po pubach w Falmouth, i nie była w stanie zająć się lekturą afektowanej prozy Caroline.

W holu na dole spotkała Michaela.

- Pospiesz się - powiedział. - Spóźnisz się.

- Dlaczego cię to obchodzi?

- Bo także mam zaproszenie na herbatę.

Z rozmachem otworzył drzwi i ukłonił się nisko z galanterią wprost ze „Śpiącej Królewny”.

- Czy nie zauważyłaś niezwykłej elegancji mego stroju?

- Zauważyłam, że zapiąłeś koszulę - ironicznie odpowiedziała Carla - i nie widzę dziur w dżinsach. Czy sądzisz, że pastor jest przygotowany na ten szyk?

Z kciukami zatkniętymi za pas, zrównał się z nią.

- Zawrzyjmy przymierze, dobrze?

- To nie ja rozpoczęłam walkę - powiedziała Carla.

- Jeśli zaniechasz uwag o pomylonych starszych paniach, będzie między nami zgoda.

- Przykro mi. Byłam wtedy niegrzeczna. Ona jest bardzo miła, a sądzę, że nic nie może poradzić, iż ma hopla na temat zniknięcia Caroline.

Michael uniósł brwi, dziwnie na nią spoglądając, ale powiedział jedynie:

- Czyż nie jesteśmy dzisiaj w dobrotliwym nastroju? Myślę, że to uwodzicielski wpływ naszego miejscowego Don Juana.

- Znowu zaczynasz! Kto teraz prawi złośliwości?

- Przepraszam. To nie moja sprawa. Tędy. Chodźmy tą ścieżką, będzie szybciej.

- Wiesz, jak się tu poruszać - zauważyła Carla, gdy prowadził ją ścieżką wśród wysokich, wymagających przycięcia rododendronów i przez pole, gdzie nie widać było drogi.

- Powinienem. Tutaj wyrosłem.

- Nie wiedziałam.

- Syn tej ziemi to ja. Moja matka miała sześć czy siedem lat, gdy babcia jako młoda wdowa zaczęła tu pracować. Urodziłem się w tym domu.

Jednym skokiem pokonał płot na końcu pola, a zrobił to tak bez wysiłku i czarująco, że Carli zaparło dech. Potem pomógł jej pokonać przełaz. Nic nie powiedziała. Było oczywiste, że nie zrobił tego na pokaz, to był naturalny odruch.

- Nie rozumiem - odezwała się. - Jeśli twoja matka była córką pani Pendennis, to twoje nazwisko...

Nie dopowiedziała reszty zdania, bo nagle dotarła do niej prawda. Michael przytaknął.

- Pojęłaś to? Czy uwierzyłabyś, że możemy być krewnymi?

- Nie jesteś przecież synem Waltera!

- Raczej w to wątpię - powiedział chłodno. - Ale oczywiście tak uważali wszyscy w wiosce. Babcia także zaprzecza, bo wie, kto był moim ojcem. Walter był dla mnie diabelnie dobry - utrzymywał mnie, kształcił, aż do czasu gdy sam mogłem dać sobie radę. W ostatnich latach przed jego śmiercią nieźle go poznałem, ale nigdy nie przyznał się, że jest moim ojcem.

- Czy to cię nie nurtuje?

- A niby dlaczego?

- Gdyż ludzie mogą być bardzo głupi i bardzo okrutni.

Michael wzruszył ramionami. Pod cienką koszulą widać było ruch jego mięśni.

- Szkoła podstawowa była okresem nieustannych bójek - przyznał. - Ale ja raczej lubię walkę. Gdy pokazałem, co potrafię, i zdobyłem autorytet, przestali mnie dręczyć. Dzieci bywają okrutne, ale mają bardziej praktyczny pogląd na stosunki międzyludzkie niż dorośli.

Doszli do końca wiejskiej drogi. Michael wziął ją pod ramię.

- Masz beznadziejne buty. Lepiej trzymaj się mnie.

Carla przyjęła z wdzięcznością jego mocne wsparcie przy schodzeniu. Włożyła sandałki na wysokich obcasach na cześć pastora, a z całą pewnością nie było to praktyczne obuwie do chodzenia po stromym, nierównym wzgórzu. Prawie pokonali wzniesienie, gdy pomimo ostrożności stało się to, co było nieuniknione; poślizgnęła się i całym ciężarem upadła, puszczając rękę Michaela.

Pałce Michaela zwolniły uścisk. Carlę ogarnęła panika, ostre kamienie zdawały się dosięgać jej twarzy, ale prawą ręką chwyciła coś twardego i sromotnie zatrzymała się na ścianie najbliższego domu.

Michael stał, przyglądając się jej, ze zwieszonymi rękami. Mimo opalenizny twarz miał pobladłą.

- Przykro mi. Nic ci się nie stało?

- Zabrudziłam się - powiedziała zachmurzona na widok białej plamy na sukni.

Waliło jej serce; ale nie miała zamiaru pokazać, jak się bardzo przestraszyła.

- Mogłaś rozbić sobie głowę - powiedział Michael dziwnie zduszonym głosem.

- Prawdopodobnie tylko podrapałam sobie kolana. Zapomnij o tym. - Wyciągnęła ramię, by ponownie wesprzeć się na nim. Ale on cofnął się, jakby chciała go uderzyć.

- Źle wyszłaś na tak zwanej mojej pomocy - wymamrotał.

- Nie dramatyzuj - powiedziała zaczepnie. - I skup się teraz na drodze.

Tym razem dotarli na dół bez dalszych przygód. Michael puścił jej ramię z nadgorliwym pośpiechem.

Wybrukowana przestrzeń u stóp wzniesienia kończyła się od północnej strony małym molem, przy którym były zakotwiczone łódki. Między molem a opadającą ścianą skalną w kierunku południowym ciągnęła się plaża dużo mniej zatłoczona niż plaże Penzance i Falmouth, była pełna opalonych ciał, kolorowych prześcieradeł plażowych i goniących się z wrzaskiem dzieci. Nad małą przestrzenią użytkową na tyłach owalnego rynku dominowała kamienna wieża kościoła.

- Późny gotyk? - spytała Carla, na co Michael odpowiedział kwaśnym uśmiechem.

- Czy studiowałaś architekturę kościelną, by zrobić wrażenie na Johnie? To raczej udany kościół, jeśli cię interesują te sprawy. Bryła dachu wydaje się lepsza niż w kościele Świętego la.

- Kornwalijscy święci mają dziwaczne imiona - powiedziała Carla, klucząc wśród ostrych kamieni bruku.

- Dlatego jesteśmy inną rasą - powiedział jej towarzysz. - Nawet pastor jest tutaj obcy. Przybył tu z Saint Ives dwa lata temu, a jego rodzina dopiero od sześciuset lat mieszka w Kornwalii.

Carla nie była pewna, czy żartuje, czy mówi serio. Dom pastora stał na występie skalnym za kościołem. Powitawszy ich, John wprowadził ich do salonu i Carla wydała okrzyk zachwytu. Szerokie okno przebito w zachodniej ścianie, tworząc ramę wspaniałego widoku na plażę i zatokę w głębi. Chmury gromadzące się na niebie już zaczynały przybierać purpurowe i złociste barwy od zachodzącego słońca.

- To dzieło mego poprzednika - wyjaśnił John, odpowiadając na jej reakcję. - Ja nie miałbym odwagi naruszać tak starej konstrukcji, Ale ogromnie się z tego cieszę. Widok zmienia się nieustannie, zawsze jest poruszający, zwłaszcza gdy zanosi się na burzę.

- Bardzo niepraktyczne - wtrącił Michael.

- To prawda. Na zewnątrz są ciężkie okiennice, ale mimo to w zimie panują straszne przeciągi. Ale widok jest tego wart. Teraz siadajcie; musicie być głodni.

Carla nie była głodna. Obiad był obfity i teraz z bólem serca zobaczyła nieodłączną olbrzymią porcję śmietany. O jej początkowym uznaniu dla tego dania wiedziały już wszystkie gospodynie w miasteczku, więc gdyby Carla odmówiła, uznano by to za osobistą obrazę.

Początkowo trochę sztywna rozmowa dotyczyła tematów ogólnych. Carla pomyślała, że Michael zachowuje się całkiem poprawnie, ale kiedy spojrzała na niego, stwierdziła, że odgrywa karykaturę wiejskiego chłopca na podwieczorku u plebana. Okazywane rzekome przejęcie przy niezręcznym balansowaniu filiżanką z herbatą na jednym kolanie a talerzykiem z ciasteczkami na drugim było trudne do zniesienia; jej opis wycieczki na Mount St. Michael skończył się niepowstrzymanym chichotem. Pastor, idąc za jej spojrzeniem, także wybuchnął zdrowym śmiechem.

- Bardzo dobrze, Michael. Ale jeżeli cię nudzimy, możesz po prostu zmienić temat.

- To wina Carli - wyjaśnił, umieszczając zręcznym gestem niebezpieczną filiżankę na stole. - Onieśmiela ją stan duchowny. Posłuchaj tylko, jak trwożnie zwraca się do ciebie „pastorze”. A nie mam wątpliwości, że od urodzenia jest metodystką.

- Skąd wiesz? - spytała zdziwiona Carla.

- To sensowne przypuszczenie - powiedział z uśmiechem pastor. - Inicjator metodyzmu John Wesley rzeczywiście nawrócił Kornwalię osobiście, bez niczyjej pomocy. W jego czasach Kornwalijczycy mieli złą reputację. Byli przemytnikami, rozbójnikami, pijakami, awanturniksmi, nie wyłączając właścicieli ziemskich. Wesley zmienił na lepsze ten stan rzeczy. Niewątpliwie był człowiekiem o wielkim powołaniu duchowym.

- To szlachetna ocena przeciwnika religijnego - stwierdziła Carla.

- Nie możemy tak na to patrzeć. Każdy, kto stara się przyczynić do chwały Bożej i nawrócenia na drogę cnoty swych bliźnich, nie jest moim rywalem, ale bratem w Chrystusie.

Carla odłożyła napoczęte ciasteczko na talerzyk. Życzliwa, przyjemna twarz pastora zajaśniała szerokim uśmiechem.

- Przepraszam, nie zamierzałem być tak pompatyczny.

- Wcale nie zabrzmiało to pompatycznie. Jestem pod wrażeniem - odpowiedziała Carla, także się uśmiechając.

- Jeśli chcecie być tak sentymentalni, wynoszę się - powiedział niegrzecznie Michael. - Kornwalijczycy przyjmowali po kolei wszystkie religie - druidzką, rzymską i Bóg wie jaką.

- Naród często podbijany przez najeźdźców przyjmuje ich religię - zauważył pogodnie pastor. - Sądzę, że to może być nudne dla takich młodych ludzi jak wy.

- Kiedyś wydawało mi się to nudne - przyznała Carla - ale będąc tu, poznaję te sprawy osobiście i wiem, że są częścią mego dziedzictwa... Sprawia mi to dużo zadowolenia.

- Cieszy mnie to. Może powinniśmy podzielić nasze siły i pokazać ci prawdziwą Kornwalię. Jak mi się zdaje, Alan skupił się na sprawach bardziej współczesnych.

Uśmiechnął się, a ona roześmiała się głośno, widząc, że o jej wycieczkach już wiadomo powszechnie.

- Mówiłam już, że skłoniłam go do zwiedzenia Mount St. Michael, ale to wynik mego uporu. Alan woli przemytników i bandytów. Bardzo mi się podobało Muzeum Przemytników w Polperro. A jutro Simon zamierza oprowadzić mnie po prehistorycznych miejscach. Dolmeny i menhiry oraz zaczarowane kręgi.

- Nie znajdziesz lepszego przewodnika. Być może któregoś dnia zechcesz zwiedzić kościoły. To moja specjalność.

- A co ty masz do zaproponowania? - Carla zwróciła się do Michaela.

- Pomidory, sałata, cebula - skandował tonem domokrążcy, ale jego twarz pozostawała nieodgadniona. - Nie mam czasu na błahostki. A poza tym nie znam się na niczym. Jako przewodnik byłbym nieużyteczny.

Milczenie zaległo po tym oświadczeniu, które zabrzmiało - a prawdopodobnie było to zamierzone - nieżyczliwie i krytycznie.

- Jak się czuje twoja babka? - nagle spytał pastor.

- Nigdy nie czuła się lepiej.

- Masz na myśli zdrowie? Mam nadzieję, że tak jest. Ale jaki jest jej stan psychiczny? Obawiam się, że poddała się niepokojącym fantazjom.

Carla spojrzała z podziwem na duchownego. Jak człowiek prawdziwie współczujący miał umiejętność poruszania trudnych spraw bez cienia niegrzeczności. Michael przyjął wyzwanie nie tak agresywnie, jak przewidywała. Jakby oczekiwał ataku i z ulgą przyjął, że mówi się o tym otwarcie.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy robią wokół tego tyle wrzawy - mruknął. - Nie jest to bardziej nieracjonalne niż radzenie się wróżek albo postępowanie zgodnie z horoskopami astrologicznymi w czasopismach. Wiele ludzi to robi.

- Być może. - W tonie pastora odezwała się nowa nuta, pełna powagi. - Musisz jednak zdawać sobie sprawę, że ona posuwa się w latach. Nie tak bardzo martwią mnie jej obecne fantazje, ale jak potoczą się sprawy w przyszłości...

- Na starość - przerwał mu Michael.

- Oczywiście, ale to nie jest najważniejszy powód mojego zmartwienia, gdyż wiem, że ty się o nią troszczysz. Niepokoi mnie możliwość - wprawdzie odległa, przyznaję - do czego może ją pchnąć wiara w te fantazje.

Michael zwrócił głowę w stronę Carli. Jego oczy zwęziły się. Odczytała jego myśli tak wyraźnie, jakby je głośno wyjawił. Nie odezwała się, nie dlatego że była w nich ukryta groźba, ale... Nie wiedziała dlaczego.

Teraz Michael odwrócił się do pastora.

- Chyba nie myślisz, że biedna kobieta mogłaby kogoś skrzywdzić?

- Skądże? Wszyscy wiemy, że pani Pendennis jest niezdolna do skrzywdzenia kogokolwiek. Jej lojalność wobec rodziny... Obawiałem się tylko, że może zaszkodzić sobie, gdyż zamartwiając się może doprowadzić się do udaru. Jak myślisz, czy naprawdę wierzy w tę legendę?

Michael uparcie milczał, spuściwszy oczy. Carla współczuła mu, ale uważała, że już zrobiła swoje, przemilczając sprawę wodorostów.

- Traktuje legendę bardzo poważnie - powiedziała szczerze. - Chyba że udaje, w co wątpię. Myślę, że może wy dwaj powinniście to omówić beze mnie.

- Ale ty przecież też jesteś zainteresowana - ze słów Johna przebijało zdumienie.

Chciała powiedzieć, że oczywiście interesuje się staruszką, gdy uderzyło ją prawdziwe znaczenie uwagi pastora. Nie miał na myśli zainteresowania, ale uwikłania. Poczuła się, jakby oplatał ją ciężkim zwojem sznura.

Gdy żartowała o odgrywaniu roli dziedziczki, nie zdawała sobie sprawy, co ta rola oznacza. Oznaczała odpowiedzialność, a ona jej nie chciała, tak jak nie chciała iluzorycznego splendoru, który początkowo z tą rolą wiązała.

Pastor nie zauważył jej reakcji. Był pewien, że Carla zna swoje obowiązki i spełni je.

- Jestem przekonany, że nie powinniśmy lekceważyć sytuacji - powiedział poważnie, a niedbały zwrot „nie powinniśmy” Carla odczuła jako kolejny zacisk tego sznura.

- Ale cóż możemy zrobić? - spytała prawie gniewnie. - Nic nie mogę poradzić, jeśli uważa, że jestem lady Caroline, która opuściła swój wodny grób. Na litość Boga, to straszny pomysł.

- Tak fantazjowanie zaczyna się urealniać - powiedział John. - Już przedtem wspominała o legendzie, ale byłem pewien, że ostatnio coś się wydarzyło, iż przestała ją wspominać. Hm! Czy ryzykując posądzenie mnie o pedanterię, mogę spytać cię, Carlo, czy rzeczywiście przypominasz Caroline?

- Skąd mogę wiedzieć? Widziałam portret. Zdaje się, że ma to być portret Caroline. Mnie nikogo nie przypomina. Jest wyblakły i ledwo widać jakiś ciemny zarys.

- Oczywiście, obawiam się jednak, że to, iż jest nijaki, nie pomoże. Ludzie widzą, co chcą zobaczyć, Carlo. Gdy pani Pendennis patrzy na portret, widzi twoje rysy. Naprawdę niepokoi mnie, że ona przywiązuje takie znaczenie do tej daty. Jeśli nie wyjedziesz przed przesileniem letnim...

- Nie mam zamiaru - powiedziała Carla trochę agresywnie i nieoczekiwanie dla niej samej. Przecież aż do tej chwili nie miała pojęcia, co zamierza. Słowa wymknęły jej się spontanicznie, jakby wypowiedział je ktoś inny, używając jej głosu.

- Cieszę się, że zostaniesz - powiedział miło John. - Szkoda byłoby skracać pobyt. Uważam jednak, że musimy postarać się wyperswadować pani Pendennis jej fantazje.

- Ale jak? - ponownie spytała Carla.

- Nie mam gotowego pomysłu - przyznał John. - Jedną z możliwości byłoby zbadanie źródeł legendy. Gdyby udowodnić, że to ówczesny wymysł, który uknuł prawdopodobnie brat młodej damy dla jakichś własnych celów...

- To głos wiecznego optymisty - mruknął Michael. - Nie możesz logiką zwalczać fantazji, John.

- Prawda mogłaby uspokoić Carlę - powiedział pastor, patrząc przenikliwie na dziewczynę. Zaskoczona, gwałtownie poruszyła głową.

- Niepotrzebne mi uspokajanie. Za kogo mnie uważacie?

- Przecież to ci nie zaszkodzi - nalegał John. - Nie sądzę, abyś była przestraszona, ale sytuacja nie jest miła dla ciebie. W najgorszym przypadku możemy odkryć coś interesującego z zakresu folkloru. Czy ktoś z was ma jakiś inny pomysł?

- Będę miał babkę na oku - mruknął Michael.

- Tak, powinieneś. A ja, jeśli się zgodzicie, poradzę się Simona.

Michael milczał, spoglądał jednak niechętnie, podczas gdy pastor stanowczo ciągnął dalej.

- Simon zna sytuację, Michael, a twoja babka rozmawia z nim bardziej szczerze niż ze mną. Prawdę mówiąc, to rozmowa z Simonem wywołała moje obawy. On traktuje to poważniej niż ja.

- Do diabła, możesz omawiać to z całą wsią - warknął Michael. - Jest mi wszystko jedno. Chodźmy już, Carlo, robi się późno.

- Choć bardzo chciałbym was zatrzymać, sądzę, że czas na was - zgodził się pastor. Najwidoczniej był przyzwyczajony do nastrojów Michaela. - Pogoda się psuje.

Carlę tak pochłonęła rozmowa, że nie zauważyła, że się ściemnia. Teraz zdała sobie sprawę, że chmury gromadziły się jak spiętrzona ławica mgły.

Przy pożegnaniu pastor ujął jej rękę.

- Rozejrzyj się po domu - nalegał. - Stare rękopisy, zapiski z dziejów rodziny, pamiętniki... Zauważyłaś coś dziwnego?

- Nie, John. Rozejrzę się i dam ci znać, jeśli coś znajdę.

- Świetnie. Przy okazji, Michael, zapomniałem cię spytać, czy znalazł cię twój przyjaciel. Spotkałem go dzisiaj po południu na szosie i wskazałem drogę.

- Przyjaciel?

Pytanie zaskoczyło pogrążonego w ponurych myślach Michaela.

- Ach tak, trafił do mnie. Dziękuję. Chodźmy, Carlo.

Wioska, tak urocza w świetle słonecznym, była zupełnie inna pod zachmurzonym niebem. Szare kamienie pociemniały, a wąskie okna zdawały się głębsze i wrogie. Plaża była prawie pusta, pozostało tylko kilku zapamiętałych plażowiczów, ale przyćmione słońce jakby zatarło kolory ich kostiumów kąpielowych i ręczników.

Gdy wchodzili pod górę, Michael nie wziął jej pod ramię. Carla nie bala się, że upadnie podchodząc w górę, ale szła ostrożnie.

Żadne z nich się nie odezwało. Carla miała wiele do przemyślenia. Żałowała, że pastor poruszył sprawę urojeń pani Pendennis. Prawie zapomniała o nich w ciągu ostatnich beztroskich dni, odpowiadała jej ta strusia polityka. Poświęcając sprawie zbyt wiele uwagi, można ją tylko pogorszyć. Może była samolubna, ale nigdy nie pomyślała, że szalone wyobrażenia pani Pendennis mogą komuś zaszkodzić. Można od czasu do czasu z nich poźartować, ale nic ponadto. Kiedy jednak zrodziły się podejrzenia, że skutkiem tych fantazji może być wyrządzona komuś krzywda, sumienie metodystki nie pozwalało jej zlekceważyć sprawy.

Tymczasem Michael obserwował jej zamyślenie, ale źle pojmował jego przyczyny. Gdy dotarli do szczytu wzniesienia i skręcili w alejkę osnutą białą mgłą, odezwał się.

- Jeśli chodzi o tego mojego przyjaciela... Mam nadzieję, że nie będziesz niezadowolona, jeśli zostanie przez kilka dni. Będzie spał w stajni. Ma własny ekwipunek turystyczny, a posiłki może załatwić sobie we wsi, jeśli...

Pełen skrępowania, przymilny ton niczym nie przypominał jego zwykłego głosu. Carlę to wzburzyło.

- Nic mnie to nie obchodzi - odparła krótko. - Porozum się raczej ze swoją babką.

- Ona nie jest panią domu.

- A więc mnie to nie przeszkadza. Dopóki nie zaprószy ognia w stajni pod wpływem...

- On... wiele nie pije.

- Nie myślałam o alkoholu.

- Tak zrozumiałem. Uważasz, że jest jednym z moich przyjaciół „artystów” skłonnych do wszelkich perwersji. A przynajmniej ty je za takie uważasz.

Minęli już ścieżkę i znaleźli się w polu. Otulała ich mgła, przynosząc wilgotne, lepkie powietrze. Nie była jeszcze zbyt gęsta, ale blady welon spowijał kształty w oddali.

- Uważam, że narkotyki stanowią rodzaj perwersji - ostro odpowiedziała Carla, - W każdym razie jeżeli wykraczają poza okazjonalną próbę. Inne twoje nawyki nie interesują mnie.

- Nie jest moim kochankiem, jeśli to masz na myśli - Michael wybuchnął nieoczekiwaną salwą śmiechu.

- Wcale o tym nie myślałam - szczerze powiedziała Carla.

Trudno mieć pewność, już nieraz dała się oszukać. Jakoś jednak nie miała wątpliwości, że Michael miał raczej skłonności heteroseksualne.

Właśnie dotarli do przejścia w płocie. Tym razem Michael pokonał je zwyczajnie. Carla zawahała się przez chwilę, wtedy on podał jej rękę.

- Nie powinnam wkładać tych głupich butów - powiedziała, zachwiawszy się.

- Wyglądają bardzo dobrze. Masz ładne nogi i kostki jak prawdziwa arystokratka, jakby powiedział Walter.

- Dzięki - odezwała się. - Co spowodowało ten nagły wybuch uznania?

- Chcę cię o coś poprosić - odparł Michael chłodno.

- Tak?

- Chcę, abyś sprzedała mi dom.

- Co takiego? - Carla potknęła się zaskoczona. Michael podtrzymał ją zręcznie.

- Nie mam wiele gotówki - przyznał - ale moglibyśmy się ugodzić. Miesięczne raty czy coś w tym rodzaju.

- Co zrobiłbyś z tym domem?

- Przeznaczyłbym go na hotel. Taką oryginalną wiejską gospodę, która ciągnie zawrotne opłaty od naiwnych amerykańskich turystów.

Ponieważ nie przestawała mu się przyglądać, mówił dalej:

- Sądzę, że mogłoby się udać. W każdym razie warto spróbować. Bo cóż innego, na Boga, można zrobić z takim domem?

- Nie mam pojęcia. Tylko niepraktyczny wariat może chcieć go kupić. Nie miałam zamiaru cię obrazić.

Michael przymknął powieki, a długie, czarne rzęsy zasłoniły mu oczy.

- Nie wziąłem tego do siebie. W każdym razie przemyśl sprawę.

- Porozmawiaj raczej z Alanem. On jest moim prawnikiem.

- Ale on mnie nie lubi - wyznał żałośnie.

- Kieruje się interesem. Jeśli to będzie rozsądna oferta, z pewnością ją rozpatrzy. Ja nie mogłabym nic postanowić bez jego rady. Mógłbyś mnie oszukać.

- Oczywiście, mógłbym. Ty wszakże mogłabyś wpłynąć na jego decyzję, Carlo. Potraktuję to jak gest przychylności. Babci nie zostało wiele lat. Chciałbym, aby dożyła swoich dni w miejscu, które było dla niej domem przez większość jej życia.

Carla spojrzała na niego podejrzliwie. Miał zupełnie poważną minę, ale wiedziała, że Michaelowi nie należy ufać. Z pewnością nie oczekiwał, że uwierzy mu po tym sentymentalnym przemówieniu.

- Przemyślę to.

- Dzięki. Do zobaczenia.

Właśnie dotarli do drzwi wejściowych. Michael, z rękami w kieszeniach, odszedł bez słowa, a po chwili osnuła go mgła, dając dziwne wrażenie, że rozpłynął się w nicość.

II

Carla była zadowolona, że tego wieczoru zostaje w domu, chociaż dziedziczna siedziba jej przodków nie zachęcała do tego - była gorąca i nagrzana w południe, ale wilgotna i zimna pod koniec dnia. Na razie nie było zimno, panowała tylko przygnębiająca wilgoć, wciskająca się razem z oparami mgły. Gdy pani Pendennis powiedziała, że miłą rzeczą może być mały ogień w kominku w jej pokoju, Carla z radością przystała na to.

Przypomniawszy sobie o słabostce gospodyni, obserwowała ją dyskretnie podczas kolacji. Wnioski nie były uspokajające. Ze współczuciem patrzyła, jak gospodyni usiłowała panować nad sobą, gdy najmniejszy dźwięk podrywał ją z miejsca, a oczy bez przerwy wędrowały ku zasnutym mgłą oknom. Blade widma mgły przesuwające się za szybami jakby próbowały wejść do środka, aż w końcu gospodyni poleciła Mary zaciągnąć zasłony. Michael nie pojawił się.

Zaraz po kolacji Carla przeprosiła gospodynię i wyszła. Jej pokój był schronieniem - zaciszny, jasny, z małym ogniem migocącym w kominku. Włożyła luźną podomkę i była gotowa do snu.

Było dziecinnie wcześnie, ale ciągnęło ją, aby wskoczyć do wielkiego, wygodnego łoża z książką. Zanim jednak to zrobiła, otworzyła duże francuskie okna. Długie pasmo mgły wdarło się do środka jak ramię z ektoplazmy. Carla dała po nie nura i wyszła na balkon,

Jakby wkroczyła w inny świat, świat upiornych cieni i dziwnych, przyciszonych dźwięków. Znalazła się w ciasnej celi, której ściany z trzech stron stanowiła biała mgła. Nic dziwnego, że mieszkańcy tego oblanego morzem zakątka wymyślali legendy związane z wodą, jeśli woda otaczała ich, na wiele sposobów atakując tę ziemię. Zarysy i odgłosy normalnego świata były zamazane albo monstrualnie odmienione przez mgłę. Odgłosy przybrzeżnych fal w dole, daleko stąd, mogły być zawodzeniem, a sporadyczne porywy wiatru wprawiały białą mgłę w wir, jakby jakiś niewidoczny stwór usiłował uwolnić się z więzów.

Niesamowite światło zapaliło się na niebie jak przyćmiona zorza. Potem, kiedy jeszcze kilkakrotnie rozbłysło i gasło, Carla domyśliła się, że to latarnia morska, być może na Land's End, ostrzegająca statki o podwodnych skałach, które każdego roku zbierały ofiary. Współczuła wszystkim, którzy z głupoty czy desperacji znaleźli się na morzu w taką noc. Zziębnięta wróciła do jasnej przystani swego pokoju, zamknęła drzwi balkonowe i zaciągnęła zasłony. Teraz była gotowa zmierzyć się z dziennikiem Caroline Tregellas.

W godzinę później miała ochotę odesłać pamiętnik i jego autorkę do specjalnego zakątka piekła, przeznaczonego dla nudziarzy i bigotów. Uznała też, że gdyby ona sama miała być czyimś powtórnym wcieleniem, wolałaby, aby to nie dotyczyło Caroline. Czy ta dziewczyna rzeczywiście była taka nadęta i pruderyjna, jak ją ukazywał pamiętnik? Ciągle paplała o pięknie przyrody, nudnych książkach, które czytała, i nudnych ludziach przychodzących na podwieczorki. Nawet jej zachwyty nad narzeczonym były tak koturnowe, jakby przepisała je dokładnie z jakiejś książki.

Carla niecierpliwie przerzuciła kartki, zatrzymując się dopiero na ostatnich. Czyste stronice bardziej przemawiały do wyobraźni niż to, co autorka zapisała. Wszakże fakt, że była nudna, nie oznaczał jeszcze, że musiała umrzeć tak młodo w całym majestacie niespełnionego życia.

I to - pomyślała Carla - jest fraza, jaką mogłaby napisać Caroline! Już miała odrzucić pamiętnik, gdy zobaczyła z brzegu książki nie wielką wypukłość między kartkami, jakby coś zostało między nie wciśnięte. To była kartka papieru tak złożona, że nieznaczne wybrzuszenie odrobinę oddzielało w tym miejscu stronice pamiętnika. Jak wszystkie karty ten arkusz był zżółkły od starości. Przetarcie papieru w miejscu złożenia sugerowało, że ten zapis był wielokrotnie czytany.

Carla uświadomiła sobie, że czuje dziwne przyspieszenie pulsu, kiedy delikatnie rozkładała arkusik papieru, choć podejrzewała, że to będzie tylko wiersz lub list miłosny od ukochanego Williama.

To był wiersz, ale nie miłosny. Nie był to nawet poemat, ale nieudolna rymowanka.

Przy zachodniej bramie po zachodzie słońca

W letnią noc przesilenia czekaj nieubłaganego losu.

Niżej, całkiem innym charakterem pisma, o bardziej wydłużonych literach niż w wierszu, zapisano słowa: „Wybaw nas od panicznego strachu, co gnębi nas nocami i z każdym dniem rośnie, a Bóg nie zsyła wybawienia”.

Pismo było tak rozedrgane i zniekształcone, że trudno było ustalić, czy pisała to Caroline, ale Carla była pewna, że od niej pochodzą te ostatnie słowa. Mogła je podyktować prawdziwa udręka, ale miały ten sam odcień teatralności, który cechował wcześniejsze zapiski dziewczyny.

Włosy się jej nie zjeżyły, chłód nie paraliżował karku - ani śladu lodowatej grozy - a jednak było to niepokojące odkrycie. Nasuwało myśl, że na długie miesiące przed swoim zniknięciem Caroline czegoś się bała. Zachodnia brama wychodziła w stronę morza. „Czekaj nieubłaganego losu...”. W tym zdaniu kryła się groza. Jeśli napisała to Caroline, to kto napisał wiersz? Jego litery niczym nie przypominały jej charakteru pisma.

Carla odłożyła książkę i wyciągnęła nogi spod kołdry. Nie denerwowała się. Bynajmniej! Musiała jednak przed spaniem skorzystać z łazienki, a miała wrażenie, że jeśli nie zrobi tego od razu, nie zdobędzie się na opuszczenie łóżka aż do świtu. Postawienie nóg na podłodze kosztowało ją jednak wiele wysiłku. Przypomniało się jej opowiadanie o duchach, które kiedyś czytała, o dziewczynie, którą złapał za kostki nóg jakiś stwór wychodzący spod łóżka. Dlaczego przerażenie kryło się już w niedokreśleniu słów i zdań? Czekać... nieubłagany los...

Monotonne, ale realne odgłosy urządzeń łazienki przyćmiły chorobliwe myśli. Uspokajał ją także fakt, że drzwi łazienki miały zamek od środka. Nie spieszyła się z kąpielą i myciem zębów, potem użyła wszystkich kremów i płynów kosmetycznych, które przywiozła, ale ich zazwyczaj z braku czasu czy próżności nie stosowała. Kiedy wreszcie skończyła, otworzyła drzwi i wyszła do holu.

Niepewność poczuła, dopiero gdy spojrzała na drzwi swego pokoju. Bez wątpienia zostawiła je otwarte. Może zatrzasnął je powiew wiatru. Spojrzała w głąb ciemnego korytarza. Nie było jednak najmniejszego śladu przeciągu.

A więc, powiedziała sobie, drzwi same się zamknęły. To nie takie dziwne w starych domach. Nacisnęła klamkę i weszła.

Pokój wyglądał zupełnie normalnie, poza tym, że zaczęła przenikać doń mgła. Szara mgiełka zawisła do wysokości ramion, gdy otwarcie drzwi poruszyło powietrze. Ostrożnie posunęła się o kilka kroków. Opanował ją jakiś dziwny nastrój i nagle bez powodu zaczęła oddychać bardzo szybko. Lampa na nocnym stoliku nadal się paliła, draperie wisiały nieruchomo. Ogień w kominku już się ledwie żarzył, dlatego pokój wydawał się ciemniejszy...

Zrobiła parę niepewnych kroków i wtedy usłyszała ostry odgłos stukania gdzieś niedaleko. Z roztrzęsionych rąk Carli wypadła kosmetyczka, ona zaś odwróciła głowę w stronę, skąd dochodziło pukanie. Kręciło jej się w głowie, drżały kolana, ale zmysły działały z nadzwyczajną wrażliwością. Usłyszała trzask resztek palących się drew w kominku, poczuła smak miętowej pasty do zębów - i zobaczyła coś nieprawdopodobnego. Na ścianie na wprost niej, przesunięty z poprzedniej pozycji, wisiał portret w ciężkich, rzeźbionych ramach. Ale twarz nie była już zamglona i niewzruszona. Oczy były szeroko otwarte, a usta były otwarte jakby w niemym krzyku przerażenia. Mimo ze rysy zmienił strach, to nieomylnie była jej własna twarz.

Rozdział szósty

Kiedy Carla ocknęła się, mara senna trwała nadal - urojenie zielonej głębi wody, której leniwy nurt unosił ją. Miała mokrą twarz, a wilgotne włosy lepiły się jej na głowie. Gdy otworzyła usta, by głośno zaprotestować, woda wdarła się jej do gardła, aż się zakrztusiła.

Otworzyła oczy, ujrzała groteskowo powiększoną twarz Michaela, który stał tuż koło niej, i ponownie je zamknęła, zaciskając powieki.

- Nie zasypiaj - mruknął, usiłując dowlec ją do krzesła.

- Zostaw mnie!

- Nie, usiądź i posłuchaj, co ci powiem.

Siłą posadził ją na krześle i przytrzymał w pionowej pozycji, gdy zaczęła się przechylać. Carla znowu zakrztusiła się gorącą kawą, która parzyła jej wargi. Wreszcie poczuła się dość silna, by odepchnąć jego rękę i rozsądniej przyjrzeć się sytuacji.

W świetle jutrzenki niebo jeszcze było szare. Za drzwiami balkonowymi dalej wisiała mgła, a pokój tonął także w wilgotnym białym obłoku. Michael stał przed nią z opuszczonymi rękoma, przyglądając jej się ze złością.

- Okazjonalna próba, jeden zastrzyk - powtórzył, a Carla rozpoznała własne słowa. - Jeśli to, według ciebie, jest sporadyczna próba... Czego używasz?

- Używam? - odgarnęła ociekające włosy z twarzy. - Nie musiałeś mnie topić.

- Byłaś nieprzytomna. Sądziłem, że masz dość rozsądku, by pójść do łóżka, zanim nastąpi odlot. Podłoga jest twarda.

Carla wreszcie zrozumiała sens jego słów. Usiadła wyprostowana.

- Odlot? Niczego nie brałam. To portret...

Wisiał tam, gdzie zobaczyła go pierwszego wieczoru. Kwadratowe płótno, płaskie, ściemniałe od starości. Carla potrząsnęła głową.

- Czy zechcesz mi powiedzieć, co się zdarzyło? - spytała. - Czy już postanowiłeś mi nie wierzyć?

- Piekielnie trudno było cię dobudzić - powiedział powoli. - Mogę jednak zgodzić się, że to było omdlenie albo coś w tym rodzaju.

- Mówię ci, że nie biorę żadnych narkotyków. Jak mam cię przekonać?

Pod wpływem nagłego impulsu odsunęła rękaw nocnej koszuli i pokazała gładkie ramię z niebieskimi żyłkami.

- W porządku - rzekł Michael, tylko wargi mu zadrżały. - Nie sądziłem, że wstrzykujesz sobie heroinę. Ale pigułki nasenne, środki uspokajające - czy to nie są nawyki klasy średniej w Ameryce?

- Proszę cię bardzo, sprawdź w moich rzeczach. Nigdy w życiu nie brałam pigułek nasennych.

- Dobrze! Wierzę ci. Powiedz mi, co się stało?

Opowiedziała mu w suchych, skąpych słowach. Oczekiwała szyderczych uwag, drwin, ale twarz Michaela pozostała niewzruszona.

- Halucynacja - orzekł, gdy skończyła.

- Nie!

- W halucynacji ma się wrażenie, że wszystko dzieje się naprawdę.

- Mówię ci, że ktoś przewiesił portret. Był na innej ścianie, bliżej drzwi...

- Kiedy?

- Usiłuję sobie przypomnieć - Carla potarła czoło. - Nie zauważyłam go po przyjściu do pokoju. Mógł już wtedy wisieć w innym miejscu, choć wątpię.

- Mogła go przewiesić Mary w ciągu dnia.

- Po co? Ale jest jeszcze coś. Czy otwierałeś drzwi balkonowe?

Michael przecząco potrząsnął głową.

- Ani ja - mówiła dalej. - Były zamknięte i zaryglowane, gdy szłam do łazienki.

- W tym nie ma sensu - powiedział Michael. - Najpierw mówisz, że to, co widziałaś, to nie halucynacja, że portret rzeczywiście ożył, a nawet usiłował mówić. Potem przypuszczasz, że ktoś był w twoim pokoju wieczorem. Zdecyduj się, czy to byli realni ludzie, czy duchy.

- Nie chcesz wziąć pod uwagę faktów - odparta. - Mówię ci, że ktoś przewiesił portret. Być może miałam jakieś przywidzenia... Przynajmniej częściowo, na pewno. Ale ktoś jednak przewiesił portret i ktoś otworzył drzwi na balkon.

Michael chciał odpowiedzieć, ale zamknął usta, podejrzliwie przyglądając się Carli.

- No więc powiedz szczerze! - wykrzyknęła gniewnie. - Cokolwiek myślisz. Nie staraj się oszczędzać moich uczuć, nie czas na to.

- Myślałem, że to, co mówisz, tworzy bardzo konsekwentną opowieść o duchach - odparł Michael. - Wodny kochanek błądzący we mgle... zmarła dziewczyna próbująca ostrzec swoją następczynię.

- Przecież wcale w to nie wierzysz.

Przez chwilę milczał.

- Powiedz mi jeszcze raz, co się ci przytrafiło. Ze szczegółami.

- Nie widzę, co...

- Czekam.

Carla jeszcze raz opowiedziała, co przeżyła tego wieczoru. Michael zadawał jej podchwytliwe pytania jak oskarżyciel w sądzie. Jeśli nawet pytania zmierzały do jakiegoś szczególnego celu, Carla tego nie zauważyła, poza ogólnym sceptycyzmem przebijającym z jego słów.

Długo się zastanawiał nad znalezioną w pamiętniku kartką, obracał ją na wszystkie strony, aż Carla, straciwszy cierpliwość, kazała mu pójść sobie. Nie opierał się, powiedział jednak:

- Idź do łóżka, wyglądasz strasznie.

Carla zwalczyła chęć, aby wcale się nie kłaść, choćby tylko jemu na przekór. Wyperswadowała sobie wszakże, że to dziecinne, i wsunęła się pod kołdrę. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, jaki opanował ją chłód, ciała i duszy.

- Nie zasnę - powiedziała sobie.

W dwie godziny później obudziła się w pokoju zalanym pogodnym światłem. Słońce wysuszyło mgłę, a zdarzenia ostatniej nocy zdawały się tylko koszmarnym snem.

Ubrała się i w największym pośpiechu wyszła z pokoju, nie spoglądając na portret.

Pokój śniadaniowy był pusty, co jej nie zdziwiło ze względu na godzinę. Poszła zatem do kuchni, gdzie przy stole siedziały pani Polreath i Mary, popijając herbatę. Mary powitała ją uśmiechem i wesołym „dzień dobry”, ale dalej siedziała z łokciami podpartymi na stole. Pani Polreath wstała.

- Pan Michael powiedział, że marnie pani spała. Mam nadzieję, że teraz jest już w porządku.

- Czuję się doskonale - krótko odpowiedziała Carla.

Zastanawiała się, jak Michael wytłumaczył, że wiedział o jej nocnych przeżyciach. Z wymownego uśmiechu Mary podejrzewała najgorsze, ale pokojówka zawsze tak się uśmiecha.

- Dziękuję, pani Polreath, wypiję jedynie kawę.

- Ale to tylko chwila, usmażyć jajka na bekonie, panno Tregellas - przekonywała kucharka.

- Nie, dziękuję. Niedługo wychodzę. Odkąd tu przyjechałam, przejadam się. Za dobrze pani gotuje.

Widząc, że jej obecność przeszkadza kobietom, które właśnie były w trakcie miłego plotkowania, szybko wypiła kawę. Jeszcze chwilkę zatrzymała się, by spytać Mary, czy przypadkiem nie ruszała portretu.

- Skądże, panienko! Dlaczego miałabym to zrobić?

- Musiała to być zatem pani Pendennis - powiedziała Carla. - Przypuszczam, że uważała, że obraz wygląda lepiej na innej ścianie.

Wyszła, a obie kobiety spojrzały na siebie niespokojnie.

Świat wyglądał jak świeże wywieszone do suszenia pranie. Woda jeszcze kapała z dachu i drzew, ale już słońce przebiło się przez chmury. Nakrapiane promieniami słonecznymi liście skrzyły się w powiewie wiatru jak szmaragdy. Carla odetchnęła głęboko. Z trudem przypominała sobie swoje przerażenie ostatniej nocy, ale racjonalnego wytłumaczenia zdarzeń nie byłaby w stanie podać.

Ruszyła zarośniętą ścieżką w stronę ogrodu warzywnego. Chciała porozmawiać z Michaelem. Za łatwo szermował objaśnieniami i przedziwnie szybko zjawiał się w kulminacyjnym momencie wydarzeń.

Pchnąwszy furtkę do ogrodu z równymi rzędami warzyw, zobaczyła nagi, opalony kark, pochylony nad fasolą szparagową. Były to smagłe, muskularne plecy, ale jeszcze zanim mężczyzna, zaalarmowany skrzypieniem furtki, wyprostował się, wiedziała, że nie należały one do Michaela.

Twarz była tak samo opalona jak kark, co ją zdziwiło. Większość bowiem rudzielców, a on był rudy, nie opala się łatwo, szczególnie ci o płomiennych włosach jak Ania z Zielonego Wzgórza. Miedzianorude włosy otaczały nadzwyczaj brzydką, ale szczerą twarz. Jego nos wyglądał jak złamany, usta były dwa razy większe niż normalnie. Para dużych, myślących brązowych oczu patrzyła na nią z ciekawością. A potem olśniewający uśmiech rozświetlił mu twarz:

- Cześć. Z pewnością jest pani Carla.

- A pan?

- Timothy 0'Hara - przedstawił się. - Przyjaciel Michaela.

Gdy Carla nie odpowiedziała, uśmiech natychmiast zamarł, zmieniając się w trwożny niepokój.

- Powiedział mi, że pytał panią o zgodę, abym się tu zatrzymał. Chciałbym zarobić na gościnę, ale muszę przyznać, że nie odróżniam chwastów od warzyw.

- Michael wspominał mi o pana przyjeździe. Naprawdę spał pan w stajni?

- Oczywiście. Jestem w trakcie wędrówki po starej, kochanej Anglii. Jeżdżę autostopem, a na piechotę chodzę, tylko kiedy muszę. A muszę częściej, niż mam ochotę. Co zaś do spania, to sypiałem w znacznie gorszych miejscach niż pani stajnia. Podoba mi się. Mam nadzieję, że się nie naprzykrzam.

Mimo jej podejrzeń co do Michaela i wszystkiego, co się z nim wiązało, ucieszył ją ciepły uśmiech, z jakim na nią spoglądał.

- Nie naprzykrza się pan. Ale panie 0'Hara...

- Tim. „Pan 0'Hara” brzmi jak w „Przeminęło z wiatrem”.

- Niech będzie Tim. W stajni musi być wilgotno. Czy dach nie zacieka?

- Odrobinę.

- To głupio, abyś spał w śpiworze w stajni, gdy dom jest taki duży. Jest masę miejsca.

- Zgodziłabyś się? - Wielkie brązowe oczy jeszcze się rozszerzyły, tak że teraz wyglądały jak oczy przyjaznej krowy. - To wspaniale, Carla.

- Pomyślałam, że zaoszczędzę ci ponurej opowieści o finansach - wyjaśniła Carla. - Sądzę, że czekają cię wielkie wydatki!

Tim odrzucił płomienną wiechę włosów i wybuchnął śmiechem.

- Czy rzeczywiście tak wyglądam? Nie, nie mów mi tego. Szczerze mówiąc, oddałbym wszystko - z wyjątkiem pieniędzy, bo ich nie mam - aby znowu przespać się w łóżku. Jestem w drodze od dziesięciu dni, a nie jestem entuzjastą spania na dworze.

- Po co zatem ta wędrówka?

- Chciałem zobaczyć kawałek świata. - Tim malowniczo oparł się na gracy, uśmiechając się do Carli.

Spostrzegła, że jest młodszy, niż myślała, pewnie miał niewiele po nad dwadzieścia lat.

- Mam sześcioro młodszego rodzeństwa i zapracowanych rodziców. W jesieni muszę się ustatkować i pomóc staruszkom w opłatach za college dzieciaków. To mój ostatni wypad, zanim zacznie się harówka.

- Nie martw mnie. Jak poznałeś Michaela?

- Jest przyjacielem mego przyjaciela. Gdy zwiedza się Anglię, wydając mniej niż pięć dolarów dziennie, trzeba szukać znajomości, gdzie się da. Forsa starcza mi zaledwie na jedzenie i to nie w restauracjach.

- Wyglądasz całkiem zdrowo - powiedziała Carla bez cienia współczucia.

- Co to znaczy „całkiem zdrowo”? Kiedy o tym mówimy, to co myślisz o wybraniu się wieczorem do Penzance, aby popatrzyć trochę na nocne życie?

- Za pięć dolarów?

- Zamierzam przez parę dni żywić się waszymi warzywami. Oczywiście, gdybyś obstawała, każde z nas może płacić za siebie.

Trudno było oprzeć się jego uśmiechowi, ale Carla była twarda.

- Zaoszczędź swoje pieniądze, a potem zobaczymy - powiedziała odwracając się, aby odejść.

- Zaczekaj chwilę. Czy mówiłaś poważnie o przeniesieniu się do domu? Babcia Mike'a tak mnie przeraziła, że zaniemówiłem. Tak bywa z miłymi starszymi paniami. Nie chcę jej się narzucać, chyba...

- Porozmawiam z panią Pendennis.

Dopiero w połowie drogi do domu Carla uświadomiła sobie, że zapomniała, po co poszła do ogrodu, i że dzięki jakiejś tajemnej sile, nie prosząc wprost, Timothy 0'Hara nie tylko sprawił, że zaprosiła go do domu, ale jeszcze jak posłuszny robot obiecała załatwić, co potrzeba.

Urok to nie było właściwe słowo, jeśli chodzi o Tima 0'Harę, raczej rodzaj „podświadomego hipnotyzmu”. Carla uśmiechnęła się i za wróciła z drogi do domu. Trudno było oprzeć się pomysłom Tima, były tak niewinne jak powaby drapieżnych roślin, by przyciągnąć ofiary. Ale ona nie ma ochoty być jedną z nich.

Znalazła Michaela w odległej części ogrodu. Klęcząc, grzebał w ziemi z zapamiętaniem, a przynajmniej tak się jej zdawało. Był odwrócony do niej plecami. Przez chwilę stała, przyglądając się z podziwem prężnym mięśniom jego ramion. Doprawdy, pomyślała z grymasem na twarzy, wiele kobiet sprzedałoby duszę za takie lato. Nie jeden, nie dwóch, ale czterech atrakcyjnych mężczyzn w pobliżu, nawet pięciu, jeśli doliczyć pastora, a z pewnością należało go wziąć pod uwagę, jeśli ceniło się delikatnych, subtelnych mężczyzn. To tak jakby los zsyłał jej do wyboru najlepsze okazy. Alan, przystojny, wyrafinowany, władczy; Tim rozkosznie swojski, nieodparcie przyjacielski; Michael ciemny, zamyślony, zbudowany jak rzeźba Michała Anioła; Simon, blondyn, łagodny i oddany... Brzmi jak z opery mydlanej, pomyślała z irytacją i zakaszlała.

Nadal klęcząc, Michael wyprostował się i uśmiechnął uprzejmie. Carlę ucieszyło, że jest w dobrym humorze, choć pomyślała, że nie ma powodu, aby było inaczej.

- Czy to nie za późno na sadzenie warzyw? - spytała.

- To przyjemność, a nie ekonomia. A możesz również nazwać to ciekawością naukową. - Michael przysiadł na piętach. - Podejdź i przyjrzyj się.

Kiedyś w tym oddalonym kącie za żywopłotem wiecznie zielonej roślinności był ogród kwiatowy. Teraz rosły tu wybujałe, wymagające cięcia i usunięcia uschłych gałęzi krzewy. Były jednak jeszcze wystarczająco silne, by zasłaniać światło słoneczne i nadać temu miejscu przejmującą atmosferę. Carla, przemykając wśród chwastów, podrapała nogi o gałęzie jeżyn. Gdzieniegdzie dumne głowy w kolorze purpury lub różowym odważnie wysuwały się z gęstwiny róż - wbrew prawom przyrody i mimo zaniedbania.

Michael oczyścił przestrzeń około sześciu stóp kwadratowych. Początkowo Carla zobaczyła jedynie galimatias luźnych kamieni czy raczej odłamków płytek pokrywających cały ten obszar. Potem jednak zaczęła dostrzegać zarys jakiegoś wzoru. Rozpoznała go, bo był to motyw, który nie opuszczał jej myśli - wygięty, łukowaty kształt z płetwami.

Nie zważając na jasne spodnie, uklękła obok Michaela. W ręku miał szczotkę, a kiedy Carla pochyliła się, zamiótł delikatnie inny odcinek rozsypującej się układanki z płyt, klnąc pod nosem na widok ruchomych fragmentów.

- Cholerny Walter. Żeby mieć to wszystko na dziedzińcu i pozwolić na taką ruinę, podczas gdy dla niego najważniejsze było wino i dziwki.

- Co to jest? - szeptem spytała Carla.

- Niewątpliwie rzymskie starożytności - spojrzał na nią i odgarnął z czoła kosmyk mokrych włosów. Gdy zaś dalej nie pojmowała, dodał: - To mozaika rzymska, głuptasku. A raczej jej pozostałości. Spójrz tutaj.

Chwycił konewkę i polał wodą odkopany fragment. Wtedy wzór jakby wyłonił się z podłoża, woda zmyła warstwę kurzu i rozjaśniła barwy maleńkich kamyków.

Carla trwożnie się cofnęła.

- Ośmiornica.

- Istotnie. Spójrz tutaj... - Palce Michaela posuwały się wzdłuż konturów uszkodzonego wzoru. - To wygląda na Nereidę, nimfę siedzącą na delfinie.

- Same morskie twory...

- Tak wygląda - szybko zgodził się Michael. - Nie wiem, czy uda się to odtworzyć. Wydaje się jednak, że większość elementów jest tutaj. Może będziemy mogli je ułożyć jak puzzle.

- Po co?

Zobaczyła, że przymknął powieki i grube rzęsy przesłoniły oczy.

- A dlaczegóż by nie? To może okazać się wartościowe. W Kornwalii nie ma zbyt wielu śladów rzymskich. To był cichy zakątek nawet w drugim wieku.

- To mogłaby być atrakcja turystyczna dla gości twego hotelu? - Carla odzyskała zimną krew. Ostry ton świadczył, że odrzuca wszelkie fantazje.

- Znowu zgadłaś. Najpierw trzeba zbudować ochronę dla tego fragmentu, zanim się rozpadnie do końca. Zrobię to dzisiaj. Nie narażę cię na wydatki - dodał, spoglądając przymrużonymi oczyma. - Wykorzystam drewno z rozpadających się budynków gospodarczych. I tak trzeba będzie je rozebrać.

- Nie to mnie niepokoi.

- Więc co cię martwi? Zdawało mi się, że zgadzasz się z Johnem, że należy zbadać tę legendę. Możliwe, że od tej mozaiki właśnie - a do niedawna była w dość dobrym stanie - zaczęła się cała historia. Mam na myśli temat morski.

- Nie myślałam o tym, ale chciałam z tobą omówić pomysł Johna.

- Nie ma tu nic do omawiania - Michael wrócił do pracy. Jego szczupłe, długie palce poruszały się delikatnie wśród drobnych odłamków.

- Początkowo nie byłeś takim entuzjastą.

- Miałem czas na przemyślenie wszystkiego. Prawdopodobnie to dobry pomysł. Dość interesujący i w najgorszym razie nie przyniesie szkody, a może to właśnie pomoże uchronić babcię przed udarem dwudziestego trzeciego czerwca.

Mówił cicho i rzeczowo, rozumował znakomicie. Tymczasem Carla nie wiadomo dlaczego nie wierzyła w ani jedno jego słowo.

- Nie sądzę, abyś miała okazję powiedzieć o mojej ofercie Alanowi Fairmanowi - odezwał się znowu Michael, ciągle pochylony nad swą pracą.

- Nie. Zobaczę go zapewne w czasie weekendu.

Michael zaczął nucić. Carla poznała melodię. To nie była muzyka baletowa, ale dość melodyjna piosenka Rolling Stonesów. Niewątpliwie postanowił w ten sposób zakończyć rozmowę.

Tymczasem zrobiło się późno. Ponieważ ubrudziła się w ogrodzie, chciała się wykąpać i przebrać. Rzuciwszy ostatnie niechętne spojrzenie w stronę ciemnej głowy Michaela, postanowiła wracać.

Z powodu spotkań w ogrodzie była spóźniona i gdy zeszła z góry, Simon już czekał w salonie. Pochwalił wzrokiem jej dżinsy i sportową bluzkę.

- Świetnie! Idziemy dziś w dość dziką okolicę. Jeśli zniesiesz to mężnie... Chciałem powiedzieć...

- Zniosę mężnie - odparła Carla ze śmiechem. - Język angielski wywyższa mężczyzn, nie uważasz?

- Coś w tym jest - pokornie zgodził się Simon. - Przyrzekam, że nie będę podtrzymywał twego ramienia ani pomagał w przeskakiwaniu płotów, a jeśli zaatakuje cię dziki byk, musisz sobie poradzić sama.

- Jasno stawiasz sprawę.

Okazało się, że było to jedno z jej najmilszych popołudni, rodzaj przeżycia, jakie na zawsze pozostaje żywe w pamięci.

Simon zaprowadził ją najpierw do Chysauster, przedhistorycznej wioski, która powstała w okresie między 100 rokiem przed Chrystusem a 100 rokiem po Chrystusie. Carlę, która nigdy dotąd nie interesowała się w najmniejszym stopniu archeologią, ogarnęło teraz dziwne podniecenie na widok olbrzymich ścian kamiennych, niekiedy wysokich na sześć stóp. Osiem domów położonych z drugiej strony szerokiej drogi zbudowano wokół centralnego dziedzińca.

Carla przesunęła palec po szorstkich kamieniach, odwracając się do Simona, który jej się przyglądał.

- Czy przeżyłaś już kiedyś deja vu? - spytał.

- Sądzę, że to było właśnie to. Jakbym kiedyś już tu była.

- Uczeni tłumaczą to uczucie w ten sposób, że albo czytałaś coś o danym miejscu, albo w przeszłości widziałaś coś podobnego.

- Wierzysz w to?

- Nie, ale jestem beznadziejnym romantykiem. Znaczna część naszego mózgu to terra incognito, i nic nie wiemy o jej funkcjach. A co by było, gdyby wypełniały ją wspomnienia? Nie tylko nasze zapomniane przeżycia, ale również doświadczenia naszych przodków?

- Pamięć odziedziczona. - Carla się zamyśliła.

Simon wzruszył ramionami i sięgnął po papierośnicę.

- To wydaje się rozsądniejsze niż niejasne wyobrażenia na temat reinkarnacji. Walter odtworzył genealogię waszej rodziny od trzynastego wieku. Bóg wie, jak głęboko można by sięgnąć, gdyby zachowały się dowody. Któryś z przodków musiał pochodzić z jednego z tych domów. Dlaczego ty nie miałabyś się z nich wywodzić?

- Myślałam, że pochodzę od rzymskiej księżniczki - powiedziała półżartem.

- Rzymianie wiązali się i krzyżowali - bez pośrednictwa Kościoła - z miejscową ludnością, tak jak to robili wcześniej najeźdźcy. Jesteśmy mieszańcami, Carlo. Wszyscy prawdopodobnie mamy jakiegoś jaskiniowca wśród przodków. - Błękitne oczy Simona patrzyły marzycielsko, utkwione w jakimś niewidocznym punkcie, niedostępnym dla zwykłego spojrzenia.

Nagle poruszył się i rzucił papierosa, który zaczął parzyć mu palce. Carla się zaśmiała, a Simon uśmiechnął się posępnie, dmuchając na sparzone palce.

- Odpowiedni los dla marzyciela - sparzyć sobie palce. Czy dość się napatrzyłaś? Czas na następne miejsce.

- Dokąd teraz?

- Na miejsce odległe w czasie o tysiąc pięćset lat, a wymagające długiego marszu - rzekł Simon.

Nie żartował. Ścieżka do małej wioski Madron, gdzie zostawili samochód, wiodła przez pola, wokół ogrodzeń, poprzez łąki i strumienie, ciągle w górę. Carli szło się trudno, ale nic nie mówiła; Simon zaś zgodnie z obietnicą nie dopuszczał się zniewagi, ofiarując pomoc. Sam był irytująco dziarski, bynajmniej nie zdyszany, mimo że dźwigał ciężki kosz z zapasami, które przygotowała na piknik jego gospodyni.

Wkrótce Carla dostrzegła wyłaniającą się na horyzoncie pokaźną konstrukcję, która wyglądała jak olbrzymia kamienna ława. Kromlech, krąg monolitów, znajdował się zaledwie kilka jardów od szerokiej drogi. Trzy nierówne monolity podtrzymywały olbrzymi kamień szczytowy, długi na siedemnaście stóp. Carla przyglądała się przez chwilę konstrukcji i powiedziała z lekceważeniem:

- Bywają większe kręgi. Dlaczego te są tak nisko nad ziemią?

- Zapadły się w dziewiętnastym wieku - wyjaśnił Simon nieco dotknięty jej krytyką. - Gdy umieścili potem płytę, musieli skrócić podpory. Żałuję, że ci się nie podoba.

- Skądże. To piękna konstrukcja - powiedziała.

Simon roześmiał się.

- Nie, po raz pierwszy masz rację. Widziałem lepsze kromlechy.

Przyjął teatralną postawę, wyciągnął na długość ramienia koszyk i zarecytował:

Cóż to za martwy olbrzym leży

Sam w tym upiornym trzęsawisku,

Gdzie znad morza, co ponuro j fezy w dali,

Dmie dziki wiatr nad kamienistymi wierzchołkami wzgórz?

Mogłabyż to być

Mogiła brytyjskiego rycerza...

- Wystarczy - powiedziała. - Odwołuję moje prymitywne uwagi. To grób dzielnego rycerza i nie powinnam o tym mówić lekceważąco.

- Może to jeden z twoich przodków - zauważył Simon

Obszedłszy wkoło konstrukcję, wyruszyli przez pole. Teraz Simon podał jej ramię.

- W tej okolicy znajdują się opuszczone szyby - powiedział od niechcenia. - Czy widzisz maszynownię? Należała do kopalni Ding Dong, jednej z najstarszych w hrabstwie. Możemy zjeść tam obiad albo podejść jeszcze około pół mili i podzielić się kanapkami z Dziewięcioma Pannami.

- To te biedne dziewczyny, o których mówiłeś, ukarane za tańce w czasie sabatu?

- Tak. Chodźmy zatem. W kopalni niewiele jest do oglądania, poza maszynownią; a to nie należy do celów dzisiejszej wyprawy. Stanowczo zbyt nowoczesny obiekt.

Zanim dotarli do Panien, Carli brakło tchu. Stało tam jeszcze sześć kamiennych monolitów. Trzy panienki ubyły od czasu, gdy tak nazwano budowlę.

- Mam nadzieję, że jesteś głodna - powiedział, rozpakowując zapasy. - Pani Chynoweth dała nam wystarczającą porcję dla całej armii. Musimy zjeść wszystko, aby jej nie urazić.

Carla wytarła z potu czoło, zapewniając go, że ma wspaniały apetyt. Pogoda była doskonała, słoneczna, rześka. Dotrzymanie kroku długim nogom Simona okazało się ciężką próbą.

Na posiłek składały się kornwalijskie paszteciki i piwo, owoce i ciastka z kminkiem. Simon zostawił resztki uczty, która by wystarczyla dla kilku osób, na jednym z powalonych kamieni, z kartką, że jest to dar. Przeszli kawałek pieszo, wracając do samochodu, a potem pojechali na zachód w stronę Boscawen-Un, aby zobaczyć jeszcze inny krąg z epoki brązu.

Siły Simona wydawały się niespożyte, a Carla, mimo szczerego zainteresowania, obejrzawszy kilka następnych prastarych pomników historycznych, zupełnie opadła z sil. Z ulgą przyjęła więc zapowiedź Simona, że zatrzymają się na herbatę w Mousehole.

- Nie ma tam zabytków, ale to bardzo niezwykłe miejsce - wyjaśnił.

Było to rzeczywiście osobliwe miasteczko i Carli bardzo się podoba ło. Podwieczorek jedli w kawiarence w maleńkiej zatoce. Carla ze wstydem stwierdziła, że zjadła całą swoją porcję ciastek; były prosto z pieca i pachniały ostrymi przyprawami.

- Nie zmieszczę się w żadnej spódnicy, jak tak dalej pójdzie - narzekała przesadnie z pełną buzią.

- Śmiało możesz przytyć parę funtów - zauważył jej towarzysz, patrząc na nią. - Nie myśl, że mam coś do zarzucenia twojej figurze, ale jako lekarz...

- Uważasz, że źle wyglądam?

- Skądże. Ale nie brak ci kłopotów, prawda?

- Myślisz o pani Pendennis i klątwie rodzinnej?

Carla spojrzała na ostatnie ciastko, chwilę zmagała się z sumieniem, ale się poddała. Simon palcami wygładził potargane włosy i głośno westchnął.

- Ulżyło mi, że nie myślisz o tym za wiele. Nie byłem pewien...

- Dlaczego, do diabla, mam o tym myśleć? - spytała dziwnie poirytowana. - Jest coś, o czym nie wiem, czy może uważasz mnie za neurasteniczkę, którą może przestraszyć głupia bajka?

- Moja droga, bynajmniej nie chciałem, abyś odniosła takie wrażenie. Z pewnością wiesz, że to pani Pendennis mnie martwi?

- Jak myślisz, co ona zamierza? - spytała ze złością. - Wszyscy sugerują straszne rzeczy, ale wasze słowa są tak wymijające... Przykro mi, że traci rozum, ale nie widzę, co mogłabym dla niej zrobić. Nie skrócę pierwszych od wielu lat wakacji ze względu na starcze fantazje gospodyni. Jeśli grozi jej atak serca czy coś w tym rodzaju, to powinna znaleźć się w domu opieki.

- Nie miałbym serca na to ją skazać - cicho powiedział doktor. - Nawet gdybym miał taką władzę, jakiej nie mam. To byłoby równoznaczne z wyrokiem śmierci dla dumnej kobiety jak ona.

Carla spuściła oczy.

- Przykro mi. Ja też bym tego nie zrobiła. Ale szczerze mówiąc, Simon...

- Ciągle tego nie rozumiesz. A właściwie odebrałaś to opacznie, Carlo.

Wtedy Carla zrozumiała. Nie była nawet zdziwiona. Jakby to sobie uświadamiała przez cały czas.

- Myślisz, że może zrobić mi jakąś krzywdę. To straszne, Simon. Ale chyba nie powiesz mi, że lady Caroline miała ogromnie miłą, starą gospodynię, od której przypadkiem pochodzi pani Pendennis.

Simon roześmiał się z zakłopotaniem.

- Twoja wyobraźnia przewyższa moją. Nie, wydaje mi się, że pani Pendennis pochodzi z Sussex. Jej mąż był Kornwalijczykiem. Ale nie możesz, do licha, całkowicie odrzucić możliwości, że próbując uratować cię od rzekomego strasznego niebezpieczeństwa, może cię skrzywdzić.

- Musiałaby oszaleć. Jesteś lekarzem. Czy ona jest wariatką?

- Nawet gdybym był Zygmuntem Freudem, nie mógłbym odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością ulega złudzeniom. Czy to miałoby przejść w paranoję...

- Bardzo dziękuję - odezwała się.

Simon wyciągnął rękę nad stołem i uścisnął jej palce.

- Muszę przewidywać najbardziej nieprawdopodobne rzeczy i muszę być na nie przygotowany, by nie ryzykować, że coś może ci się przydarzyć. Nigdy bym sobie tego nie wybaczył, Carlo.

Ręce Carli spoczywały ufnie w mocnym uścisku dłoni Simona. Jego błękitne oczy były niespokojne. Taki piękny błękit jak bławatki, szafiry z Kaszmiru czy oczy kota syjamskiego.

- Nic się nie zdarzy - powiedziała łagodnie.

- Musisz na siebie uważać. Wygląda na niewinną i delikatną, ale nie potrzeba siły, by na przykład zamknąć kogoś na klucz. W tym starym zrujnowanym domu są pokoje, do których nikt nie zaglądał przez ostatnie pięćdziesiąt lat.

- Ktoś mnie znajdzie. Michael i Tim są w domu.

- Tim?

- Amerykanin na wakacjach w Anglii.

- A jego nazwisko?

- 0'Hara.

Simon potrząsnął głową.

- Nie znam go. Michael ma własne kłopoty, Carlo. Nie ufaj tak szybko ludziom.

- Czy ostrzegasz mnie przed Michaelem?

- Do licha, zdaje się, że dzisiaj cały czas mówię nie to, co potrzeba - Simon z posępnym grymasem uwolnił ręce Carli. - Ostrzegam cię przed światem. Nie ufaj nikomu; czyż to nie jest powszechna zasada?

- A jeśli chodzi o pastora? - spytała.

- Jeśli nie możesz wierzyć Johnowi, nie możesz mieć zaufania do nikogo. - Twarz Simona złagodniała w uśmiechu.

- Co myślisz o jego sugestii, abyśmy zbadali legendę?

- Zapewne nie zmieni to pani Pendennis, ale nie może spowodować nic złego. Może nawet być interesujące. Czy napotkałaś dotąd coś ciekawego?

- Tak naprawdę to nie szukałam. Nie miałam czasu. Michael oczyścił fragment mozaiki w ogrodzie.

- Doprawdy? - Oczy Simona rozbłysły ciekawością. - Pamiętam, że o tym mówiono. Na pewno bardzo zrujnowana?

- Tak, w strasznym nieładzie. Przyjdź ją obejrzeć.

- Nie dzisiaj. - Simon spojrzał na zegarek. - Wieczorem mam dyżur w ambulatorium, a wróciliśmy późno. To twoja wina. Było cudownie.

- Mnie także. Dziękuję.

- Musimy wkrótce to powtórzyć. Ale następnym razem nie będę snuł przykrych przewidywań.

Zgodnie z naleganiami Carli zostawił ją przy bramie. Po kąpieli i delikatnym zmyciu jodyną zadrapań i drobnych skaleczeń stanęła na balkonie i obserwowała słońce zapadające w morze. Nie wyobrażała sobie, aby można pozostać obojętnym na taki widok. Doprawdy, opuścić to miejsce to jak wyrwać korzenie. Wróciwszy do pokoju, spojrzała dziecinnie wyzywająco na portret lady Caroline. Nawet gdyby nie zamierzała tu zostać, to nieudolne usiłowania, aby ją przestraszyć, tylko by wzmocniły jej determinację. W gruncie rzeczy dobrze, iż nie wspomniała Simonowi o wydarzeniach ostatniej nocy. Potwierdziłyby jego najgorsze obawy.

Przy stole jadalnym zwróciła uwagę na nieobecność pani Pendennis, ale Michael i Tim już tam byli. Gdy Carla weszła, Tim podsunął jej krzesło. Podziękowała mu z uśmiechem i zwróciła się do Michaela.

- Gdzie jest twoja babka?

- Nie czuje się dobrze. Namówiłem ją, by poszła do łóżka.

Carla poruszyła się, by wstać.

- Usiądź - warknął. - Nie musisz udawać szlachetnej kasztelanki. Nic jej nie dolega oprócz wieku, ma prawie osiemdziesiąt lat.

Michael jak zwykle reagował szorstko i sarkastycznie. Carla zastanawiała się, co go tym razem ugryzło.

Impulsywny Tim umiejętnie podtrzymał rozmowę, mimo że nie przestawał pochłaniać olbrzymiej porcji jedzenia. Michael posępnie milczał, a usługująca Mary tak była zajęta uśmiechaniem się do dwóch mężczyzn, że bez przerwy coś rozlewała na stole.

- Od tygodni nie jadłem nic tak dobrego - oznajmił na koniec Tim, zgarniając ostatnie okruchy ze swego talerza. - Co nie znaczy, że nie zasłużyłem na to, pracując jak robotnik portowy. Mam mocno pokiereszowane palce.

- A co robiłeś? - spytała Carla.

- Mówiłem ci, że zamierzam zbudować ochronę dla mozaiki - odpowiedział Michael. - Nie daj się omamić Timowi. To ja wykonałem większość roboty.

- Ach tak? Spójrz na te skaleczenia - Tim pokazał muskularne dłonie, udając, bez powodzenia, że upada ze zmęczenia.

- Sądzę więc, że zechcesz wcześniej się położyć. - Carla odsunęła swoje krzesło.

- Co znowu? Myślałem, że wybierzemy się do miasta - wykrzyknął Tim.

- Po takim ciężkim dniu?

- Nic nie ożywia tak mężczyzny jak odrobina zabawy. Także na kobiety działa czarodziejsko. Zabierz zatem torebkę i co ci potrzeba i ruszajmy.

- Ależ ja nie...

- Z pewnością tak.

- Możesz od razu dać za wygraną - wtrącił się Michael. - Czy nie wiesz, że kobiety nie mogą oprzeć się Timowi? Jego niewiarygodna brzydota je rozbraja; współczują mu i zanim się zorientują...

- Proszę cię! - Tim podniósł rękę. - Nie zdradzaj moich metod; wypracowanie ich zabrało mi lata. Chodźmy, Carlo.

Zapadał zmierzch, gdy ruszyli starym samochodem Michaela w stronę Penzance. Tim bez przerwy opowiadał kawały i podśpiewywał frywolne piosenki. Michael niezbyt przesadził, opisując urok Tima. Jego ogromna witalność niwelowała braki. Stan jego pokaleczonych dłoni świadczył o ciężkiej pracy tego dnia, ale nie było tego widać z jego zachowania, gdy krążyli między pubami, próbując różnych gatunków piwa i grając w strzałki - Tim nie wygrał ani razu - wśród gargantuicznych wybuchów śmiechu, tańców, śpiewu przeplatanych opowieściami i żartami. Dopiero gdy zamknięto drzwi ostatniego pubu, zgodził się na powrót do domu, wymieniwszy niekończące się zapewnienia o wiecznej przyjaźni z towarzyszami od picia.

- Czy chcesz, abym poprowadziła? - zaproponowała Carla.

- Na Boga, kobieto! - Tim rzucił jej obrażone spojrzenie. - Myślisz, że jestem pijany? W tym kraju nie można się upić. Za wcześnie zamykają puby. Mówię ci, że to marny dowcip te tutejsze godziny pracy barów. Czy jesteś pewna, że w mieście nie ma żadnego miejsca, gdzie moglibyśmy jeszcze się napić?

Inni bywalcy pubów już mu powiedzieli o tym posępnym fakcie, a teraz Carla go potwierdziła i ruszyli w stronę domu. Po chwili dziewczyna się uspokoiła. Prowadził bezpiecznie i było oczywiste, że wcale nie przesadzał, mówiąc o swej mocnej głowie.

Jasny księżyc wysoko na niebie rozsiewał srebrzyste światło nad pełną wieżyczek linią budynku.

Zatrzymawszy samochód Tim, nie wysiadając, z uznaniem spojrzał na dom.

- Wprost z filmu Hitchcocka - powiedział. - Wiesz, że gdyby go objął jakiś rzutki facet, mógłby zrobić majątek, przekształcając go w hotel. Z tą jego złowieszczą atmosferą.

- Michael powiedział ci pewnie, co chce z nim zrobić?

- Jasne! Będziemy wspólnikami.

- Doprawdy? A co z twoimi biednymi, ale uczciwymi rodzicami w Stanach i sześciorgiem rodzeństwa?

Tim przerwał swoje zachwyty nad domem i spojrzał na Carlę. Jego twarz ginęła w cieniu, ale oczy świeciły.

- Nieważne, jak zarabiam, skarbie, jeśli dostarczam pieniądze. Zdaje się, że w lodówce jest trochę piwa. Jak się zapatrujesz na szklaneczkę przed snem?

Carla odrzuciła raczej chłodno to grzeczne zaproszenie i weszła na schody, a Tim, cicho pogwizdując, skierował się w stronę kuchni. Gdy zbliżała się do swego pokoju, w otwartych drzwiach w końcu korytarza zobaczyła stojącego Michaela.

- Tak szybko z powrotem?

- Zamknęli już puby - powiedziała, a Michael roześmiał się.

- Jasne! Zamykają je. A zatem... dobranoc

Jeszcze stal tam i obserwował ją, gdy zamykała za sobą drzwi.

Czując się trochę głupio, obeszła pokój wkoło, zajrzała za kotary przy łóżku i do szafy. Drzwi balkonowe były zamknięte. Przekornie otworzyła je, obrzucając balkon spojrzeniem. Poruszyły się jedynie cienie w świetle księżyca.

Wróciwszy do pokoju, jeszcze raz obeszła wszystkie kąty, przechodząc, spojrzała wyzywająco na namalowaną, pozbawioną wyrazu twarz lady Caroline. Tymczasem doszła do wewnętrznych drzwi, prowadzących do małej klatki schodowej, i stanęła jak wryta.

Na drzwiach znajdowała się zasuwka - była nowa. Wypolerowany mosiądz błyszczał w świetle lampy.

To Michael musiał ją umieścić. Zrobił to zapewne, kiedy wyjechała z Timem, gdyż wcześniej jej nie zauważyła. Na drzwiach jej pokoju od wewnątrz nie było niestety rygla. Carla przyjęła ten fakt z mieszanymi uczuciami. Weszła do łóżka, biorąc pamiętnik Caroline, ale zanim go otworzyła, usiadła wpatrując się w ciemne fałdy baldachimu, pełna niepokojących myśli.

Tim jest kłamcą. Miał gotowe odpowiedzi na jej pytania, ale była pewna, że nie ma sześciorga rodzeństwa w Stanach, wątpliwe też, czy przybył tu w celach turystycznych. On i Michael coś szykowali. Jeśli to niewinna sprawa, dlaczego nie mówią o niej otwarcie? Mieli gotowe plany, zanim przyjęła ich ofertę.

Michael przymocował zasuwkę na drzwiach prowadzących na tajemniczą klatkę schodową, ale nie na drzwiach wychodzących na korytarz. Osoba podejrzliwa mogłaby się zastanawiać, dlaczego usiłował uniemożliwić komuś wejście, pozostawiając je otwarte dla siebie, ale mogłaby się też niepokoić z powodu wielu innych spraw. Próby przestraszenia jej, zagrożenie upadkiem na drodze we wsi... a teraz Tim, sprzymierzeniec o niepewnej przeszłości. Ale przecież są i inni, którym zależy na jej wyjeździe z Kornwalii. Makabryczne wzmianki Simona o pani Pendennis, obawy Alana o pieniądze albo raczej ich brak...

Czyżby wartość domu przekraczała jej przewidywania? Szalone wizje ukrytych skarbów czy żył cennej rudy kłębiły się w jej głowie. Odegnała je wzruszeniem nagich ramion. Stare pokłady cyny i miedzi dawno wyczerpano. Jeśli zaś chodzi o ukryty skarb, to była to zbyt fantastyczna możliwość, by brać ją pod uwagę. Dom i rodzina, zgodnie z opinią Simona, sięgały czasów Adama i Ewy, ale Tregellasowie najwidoczniej wydawali pieniądze, kiedy je tylko zdobyli - a czasem nawet szybciej. Być może był to ród stary i arystokratyczny, ale nigdy nie mieli królewskiej fortuny.

Projekt Michaela, by urządzić tutaj hotel, był oczywiście wykonalny, wątpiła jednak, czy kiedykolwiek mógł stać się kopalnią złota dla właściciela. Trzeba było długich miesięcy ciężkiej pracy i znacznych inwestycji, by doprowadzić dom do właściwego stanu. A potem jeszcze więcej pracy i szczęścia, by zaczął przynosić dochody. Grunt mógł mieć wartość dla przedsiębiorcy budowlanego, ale nie aż taką, aby warto było o to zabiegać, biorąc pod uwagę liczne komplikacje.

Nie, nie było powodu, aby ktoś chciał pozbyć się jej i położyć rękę na dziedzictwie Tregellasów. Być może życzliwe zainteresowanie środowiska jej osobą wzbudziło w niej przesadną podejrzliwość. Poza tym nie zdarzyło się nic, czego nie można by sensownie wytłumaczyć. Nawet sprawa z wodorostami okazała się tylko nieszkodliwym, głupim żartem. A więc jeśli ktoś chciał dostać dom, może go mieć. Sprzeda go pierwszej osobie, która złoży rozsądną ofertę. Nowy właściciel może objąć własność w końcu lata, a ona powróci do swego banalnego, nudnego życia...

Zaklęła pod nosem i otworzyła pamiętnik. Dość tych fantazji, dość próżnych pragnień. Przyrzekła sobie, że pozbędzie się domu bez żalu.

Zmusiła się do skupienia się nad spłowiałym pismem. W miarę jak czytała, w głębokiej ciszy starego domu, rosło jej zainteresowanie. Za suchymi szczegółami z codziennego życia rodziny zaczęła wyczuwać coś więcej - nastrój, emocje, których ta dawno zmarła dziewczyna nie mogła całkowicie ukryć w ostrożnych opisach. Sporadyczne błyski humoru czy wybuchy szczerego uczucia autorki zrodziły w Carli rosnące poczucie pokrewieństwa duchowego z Caroline Tregellas.

Dziwne, że wzmianki o narzeczonym nie budziły takich emocji. Zachwyt Caroline nad koszem puszystych kociąt, przyjemność oglądania pierwszych wiosennych pierwiosnków wydawały się bardziej szczere niż jej dziewczęce uczucie.

Oczywiście, niewinne młode damy nie mogły przyznawać się do namiętności erotycznych, ale Carla podejrzewała, że ta prowincjonalna społeczność z czasów przedwiktoriańskich nie była szczególnie purytańska. Ludzie zawsze mieli osobiste sekrety, w każdej epoce. Może lady Caroline bała się małżeństwa. Ciągle pisała o atrakcyjności lorda Williama - jego pięknych błękitnych oczach, lśniących blond włosach, wysokiej, kształtnej postaci...

Czy jej protest był zbyt słaby, czy też była zbyt konwencjonalna, aby szczerze i otwarcie wyrazić swoje pragnienia?

Oczywiście nie zdobyłaby się na to - nagle pomyślała Carla. Pamiętnik nie zawierał intymności ani prawdy. Dzieci i młode, niezamężne kobiety nie miały prywatności, nie miały żadnych praw. Dzieci można było bić, torturować i okrutnie upokarzać. Nie było odwołania od decyzji rodziców. Natomiast zamężna kobieta była zdana na łaskę i niełaskę męża; mógł rozporządzać jej majątkiem i osobą zgodnie ze swoją wolą. Klamra na uroczym pamiętniku Caroline nie miała żadnego znaczenia. Musiałaby być szalona, aby w swoim dzienniku zapisywać to, co naprawdę myślała.

Ponuro zadumana, Carla oderwała wzrok od opisu nowego porannego stroju i przeniosła go na portret swej antenatki. Czy to tylko wyobraźnia, czy też twarz Caroline ciemniała pod wpływem mgły? Nie miała ochoty na to patrzeć. Gwałtownie odwróciła się na bok, zgasiła światło, owinęła się kołdrą i wreszcie zasnęła.

Rozdział siódmy

Alan zatelefonował nazajutrz rano. Pani Pendennis poszła ją zawiadomić, mimo że był to czas jej porannej kawy.

- Mam nadzieję, że czuje się pani lepiej - powiedziała Carla.

- Lepiej? Czuję się zupełnie dobrze, moja droga - uśmiechnęła się do niej gospodyni.

Odpowiadając jej uśmiechem, Carla poczuła się zdezorientowana. Starsza pani rzeczywiście nigdy nie wyglądała lepiej. Policzki miała ładnie zaróżowione, lśniące białe włosy nieskazitelnie ułożone. Czyżby Michael kłamał, mówiąc o słabości babki? A jeśli tak, to dlaczego?

Zastanawiała się nad tym, wciskając się do kąta pod schodami, gdzie stał telefon. Alan dwukrotnie powtórzył jej imię, zanim odpowiedziała.

- Cześć, Alan. Przepraszam, zamyśliłam się.

- Dzwonię, by się dowiedzieć, czy możemy się spotkać w czasie weekendu.

Słysząc niepewność w głosie Alana, Carla poczuła lekką satysfakcję.

- Jestem raczej zajęta - odpowiedziała słodko. - A jaką masz propozycję?

- Kolację wieczorem?

Po początkowym kłamstwie, że jest zajęta, nie byłoby dobrze zgodzić się od razu na jego pierwszą propozycję.

- Obawiam się, że to niemożliwe - powiedziała.

Nastąpiła krótka pauza, jakby oczekiwał, że Carla wyjaśni, jakie ma plany, ale Carla milczała, uśmiechając się do siebie.

- Co sądzisz o jutrze? Pomyślałem, że możemy wybrać się na przejażdżkę żaglówką. - Carla zawahała się, a Alan ciągnął dalej: - Żałuję, że tak długo zwlekałem z propozycją. Zapewne się spóźniłem.

Jego głos był tak żałosny, że Carla zmiękła.

- Nie, nie szkodzi. Nie mam na jutro żadnych planów i z przyjemnością spotkam się z tobą. Ale muszę szczerze powiedzieć, że nie jestem dobrym żeglarzem. Zdarzają mi się straszne kłopoty, chyba że morze jest spokojne.

- A więc poczekajmy i zobaczmy, jaka będzie pogoda? Jeśli uznasz, że jest zbyt wietrznie, możemy pójść na plażę.

- To dobry pomysł.

- Zadzwonię około dziesiątej i wtedy zadecydujemy.

- Doskonale. Jeszcze coś, Alan, zanim się wyłączysz, chcę cię o coś spytać, a raczej coś powiedzieć. Michael chce kupić dom.

Jeszcze zanim się odezwał, coś w jego milczeniu po drugiej stronie linii ostrzegło Carlę, jaka będzie odpowiedź.

- To absolutnie nie wchodzi w grę.

- Dlaczego? - Jak zwykle jego władczy ton wzbudził upór Carli.

- Przede wszystkim wątpię, czy ma pieniądze. Te artystyczne typy nie oszczędzają.

- Zaproponował comiesięczne raty.

- Z czego miałby je płacić?

- Alan, czy nie uważasz, że moglibyśmy przynajmniej zbadać jego sytuację finansową? Jeśli ma pieniądze...

- Mógłbym dorównać każdej jego ofercie, Carlo. Jeśli będzie konieczne, sam kupię dom.

- Rozumiem - powiedziała wolno Carla. - I to jest prawdziwy powód, jak sądzę. Nie chcesz mieć Michaela za sąsiada. Dlaczego?

- Wolałbym nie prowadzić tej dyskusji przez telefon.

- Wcale nie musimy dyskutować - powiedziała Carla. - Chyba do mnie należy ostateczna decyzja, prawda?

- Oczywiście.

Wyraźnie usłyszała, że wolno wciągnął powietrze, jakby liczył do dziesięciu. Gdy ponownie się odezwał, ton jego głosu nie był już tak oschły.

- Przepraszam, byłem taki nieuprzejmy. Sądzę, że zrozumiesz mnie, kiedy wszystko wyjaśnię. Jutro ci to powiem. Dobrze?

- Chyba nie mam wyboru.

- Proszę cię, Carlo, nie...

- Jutro porozmawiamy - powiedziała i odłożyła słuchawkę.

Natychmiast odezwało się w niej poczucie winy. Szła wolno do drzwi frontowych, zastanawiając się, co spowodowało u niej wybuch takiego dziecinnego niezadowolenia. Alan był arogancki, ale usiłował działać na jej korzyść. Powinna okazać mu cierpliwość. Ostrożność prawnika wobec niepewnych finansów Michaela była całkiem na miejscu. Alan mógł mieć szczególne racje, żeby nie ufać temu człowiekowi. Bóg wie, że sama miała zastrzeżenia do Michaela.

Stojąc na progu, uniosła ramiona i głęboko wciągnęła powietrze - przyjemne, czyste, wiejskie. To było jej powietrze, jej próg, jej dom. Zbierające się chmury przyciemniały trochę przedpołudniowe słońce. Carla przyglądała się niebu z satysfakcją, niewolną od poczucia winy. Jeśli jutro spadnie deszcz, będzie to dobre usprawiedliwienie, że pogoda nie sprzyja żeglowaniu.

Skłamała Alanowi, że ma plany na wieczór. Jedno wszakże było oczywiste: z człowiekiem tak pewnym siebie nie zawsze należy godzić się we wszystkim. Ponadto nie miała ochoty wychodzić. Im częściej myślała o konieczności pozbycia się domu, tym bardziej jej się podobał. Dziwne było, że chwile niepokoju, a nawet strachu, nie miały wpływu na to, że rosła jej miłość do starej rezydencji.

Chciała poznać ją we wszystkich szczegółach, posiedzieć w rozmarzeniu na balkonie, obserwując zachodzące słońce i wschód księżyca, odkryć pozostałości rzymskie w ogrodzie. A może nawet pewnej nocy, gdy lady Caroline spróbuje przedrzeć się przez zasłonę, zechce jej wysłuchać...

Zaskoczona biegiem swych myśli, uznała je za karygodne. Poza wszystkim musi mieć chyba jakieś ukryte skłonności do romantyzmu. Pewnie zbyt wiele czasu spędza z Simonem.

Przypomniało jej to, że zamierzała zaprosić pastora i Simona na podwieczorek. Pomyślała zatem, że zrobi to wówczas, gdy zechce zasięgnąć ich rady.

Nie spieszyła się, niechętnie myśląc o powrocie do domu. Ruchome cienie i przesuwające się światło słoneczne nad zarośniętym trawnikiem tworzyły czarowny widok. Tak zaczynała kochać ten dom, że nawet chwasty w jej oczach były piękne. Kiedy tak stała, ogromny bury kot zaczął biegać wokół narożnika domu.

Gdy ją zobaczył, zatrzymał się gwałtownie, jak człowiek napotykający nieoczekiwaną przeszkodę w załatwianiu pilnych, terminowych spraw. Carla nie miała wątpliwości co do płci zwierzęcia. To musiał być kocur, i to wspaniały.

- Kot kuchenny, bez wątpienia - powiedziała. - Żałuję, ale nie wiem, jak się nazywasz.

Kot dalej jej się przyglądał. Było to piękne stworzenie mimo pokiereszowanego ucha. Blizna była stara, ale Carla miała wrażenie, że inne koty chętnie by się z nim zmierzyły mimo jego rozmiarów. Był bardzo duży, od wąsów do końca zgiętego ogona mierzył prawie trzy stopy, a w tej masie ciała niewiele było tłuszczu. Oczy miał przezroczyste, jasnozielone jak woda morska. Patrzył na nią bez mrugnięcia, na przekór opowieściom ludowym, dowodzącym przewagi siły spojrzenia człowieka nad wzrokiem zwierzęcia.

Przycupnęła na schodkach.

- Nie sądzę, abyś zechciał siąść mi na kolanach - powiedziała. - Nie wyglądasz na chętnego do pieszczot.

Ogon kota z pozycji równoległej do ziemi uniósł się w górę. Nie spiesząc się, zbliżył się do niej i ku jej zdziwieniu wspiął się po schodkach i usiadł obok. Czując się śmiesznie pochlebiona, pogłaskała gładki kark. Ciągle jeszcze tam siedziała, a kocie mruczenie stanowiło świetne tło jej banalnych myśli, gdy nadszedł Michael. Na jego widok mruczenie ucichło. Uszy cofnęły się.

- Nie lubi cię - ucieszyła się Carla.

Pogłaskała kota za uszami, a on zamruczał krótko. - Jak się nazywa?

- Ten kocur nie ma imienia - Michael podkreślił męską płeć kota.

Usiadł na najniższym stopniu i przyglądał się kotu, a kot przyglądał się jemu.

- Nazwę go Artur - powiedziała.

- Niezbyt odpowiednie imię. Król Artur był czysty i bogobojny.

Carla spojrzała na kota. Wciąż tulił się do niej czule, ale gdy patrzył na Michaela, coś w wyrazie jego szpiczastych uszu zapowiadało bliskie kłopoty.

- Wiem - odezwała się. - Nazwę go King Carter. Mówił mi o nim Alan. Był najsłynniejszym przemytnikiem w dziejach Kornwalii. Ufortyfikował własną zatokę i walczył z celnikami królewskimi, używając armat, gdy przyszli go pojmać.

- Znam tę historię. Nazwij tego przeklętego kota, jak chcesz.

- Nie lubisz kotów?

- Tego tu nie lubię.

King Carter, jak gdyby rozumiejąc zniewagę, mruknął głośno, a Michael szybko wstał ze schodów.

- Szukam Tima. Nie widziałaś go?

- Dziś nie.

- Dobrze się bawiłaś wczorajszego wieczoru?

- Dziękuję, było bardzo przyjemnie.

- Świetnie - Michael przestępował z nogi na nogę. - Czy rozmawiałaś już z Fairmanem?

- Zobaczę się z nim jutro - odpowiedziała.

Nie widziała powodu, aby mówić mu o wrogiej reakcji Alana na jego ofertę. Decyzja w sprawie domu należała do niej, a ona potrzebowała więcej informacji, zanim ją podejmie.

- A zatem daj mi znać.

- Jasne - przyrzekła.

- Jasne - powtórzył Michael.

Zawahał się przez moment, ale odwrócił się i odszedł.

King Carter wyprostował się do pełnej okazałości i przeciągnąwszy się, poszedł za nim po schodach.

Opuszczona przez wszystkich, Carla weszła do domu, by zatelefonować. Pastor skwapliwie przyjął zaproszenie.

- Odkryłem coś raczej interesującego. Nie, nie mogę ci teraz powiedzieć. Musisz pozwolić, że potrzymam cię w niepewności. To taka moja słabostka. Obawiam się, że nie jest to wielkie odkrycie, ale ciekawe.

Simon był nieobecny, pracował w ambulatorium, ale gospodyni obiecała przekazać wiadomość i przyrzekła, że doktor się odezwie.

Resztę poranka Carla spędziła poza domem, unikając spotkania Tima i Michaela, gdyż nie była w nastroju do towarzyskich rozmów. Dolatujący zza muru ogrodu warzywnego urywek ballady irlandzkiej ostrzegł ją, że pracuje tam Tim; śpiewał jakby od niechcenia, bo ballada była melancholijna.

Prawdopodobnie był z nim Michael, przynajmniej nie widziała go, mijając miejsce, w którym poprzedniego dnia pracował nad mozaiką. Natomiast od wczoraj pojawił się tam porządnie wyglądający szałas. Gdy mówił o zabezpieczeniu, nie zdawała sobie sprawy, że myślał o czymś tak solidnym. Oczywiście nie powinno to być tylko zadaszenie. Należało również chronić mozaikę od nawałnic deszczu. Szałas był prymitywny, niepomalowany, ale dobrze zbudowany. Carla ponownie zastanowiła się, jak tancerz z niewątpliwym talentem, jakim był Michael, mógł marnować czas na roboty fizyczne.

Trochę się zirytowała, że na drzwiach pomieszczenia wisiała kłódka i nigdzie nie było klucza. Niewątpliwie Michael chronił mozaikę przed wandalami, drażniło ją jednak, że zamknięto coś w jej posiadłości.

Spacerowała trochę po terenie, znajdując od czasu do czasu smętne ślady, świadczące, że kiedyś był tu zadbany park - ławkę marmurową, brudną i połamaną, kępy rododendronów, powalone drzewo, oplecione poplątanymi łodygami róż.

Kiedy dotarta do zachodniej bramy, jej trampki i dół dżinsów ociekały wodą. Oparta o bramę spoglądała na morze.

„Przy zachodniej bramie po zachodzie słońca...”

To był marny wiersz. Słowa „losu” i „słońca” nawet się nie rymowały. Ale pomyślała sobie, że ludowe przypowieści niekoniecznie muszą mieć rymy.

Na odkrytym polu był rześki wiatr. Zmiatał jej włosy z czoła i zarzucał końce szala na twarz. Był to dzień, kiedy na zmianę słońce to chowało się, to wychodziło zza chmur i Carla podziwiała płynne odcienie barw na wodzie. Wyglądało to jak olbrzymi kamień szlachetny, mieniący się barwami błękitu i zieleni.

Zastanawiała się, czy zdobędzie się kiedyś na odwagę, aby zejść stromą ścieżką w dół do małej zatoki. Rozkosznie byłoby tam popływać i poleżeć na lśniącym białym piasku z gorącym słońcem ogrzewającym nagie ciało.

Gdy po powrocie, czysta i zadbana, zeszła punktualnie na obiad, pani Pendennis przywitała ją aprobującym uśmiechem. Jadły obiad same. Gdy zobaczyła wykwintne płócienne serwetki i delikatną porcelanę, nie dziwiła się, że Michael i Tim woleli zjeść obiad poza domem. Prawdopodobnie chrupali grube kanapki i pili piwo wprost z butelek, nie troszcząc się, że okruchy spadają na ziemię, wycierali usta rękawami w nastroju męskiej beztroski.

Pani Pendennis była w doskonałym humorze. Nie mówiła o sprawach, które ją przygnębiały - o wnuku i legendzie. Simon zatelefonował pod nieobecność Carli, zawiadamiając, że z przyjemnością przyjdzie na podwieczorek.

Gospodyni wyraźnie cieszyła się zapowiedzianą wizytą i przedstawiła Carli dokładną listę, co zamierza podać do herbaty. Tymczasem Carlę uderzyła niepokojąca myśl.

- Czy pani chce dołączyć do nas?

Pani Pendennis wyglądała na przerażoną.

- Nie, moja droga, dziękuję. To byłoby nie całkiem na miejscu.

Carla odetchnęła, choć usiłowała tego nie pokazać. Nie można przecież omawiać problemów psychicznych gospodyni w jej obecności. Dostatecznie niezręczne było już, że starsza pani będzie w domu. Carla wyobraziła sobie trzy głowy pochylone nad stołem: pastora ze srebrnymi lokami, złotowłosego Simona i siebie z kasztanowymi włosami - i ich troje szepczących i spoglądających przez ramię jak plotkujące pokojówki.

Podniecona zapowiedzią rewelacji Johna, postanowiła spędzić po południe, szukając czegoś, co stanowiłoby jej udział we wspólnej sprawie. Oprowadzana przez panią Pendennis, obejrzała zaledwie połowę domu, ale nie dotarła do poddasza i podziemia. Już sama myśl o poddaszu bardzo ją pociągała - w Stanach pozostawiano zaledwie niewielką przestrzeń pod dachem. Po obiedzie zatem wspięła się po wąskich schodach na końcu korytarza, otworzyła skrzypiące drzwi i stanęła oniemiała tym, co zobaczyła.

Zalepione brudem okna ledwie przepuszczały światło słoneczne. Pyłki kurzu, poruszone otwarciem drzwi, unosiły się w słabym świetle promieni słonecznych. Olbrzymia przestrzeń wielkości stodoły była całkowicie wypełniona gratami: były to kufry, skrzynki, stare meble, stosy czasopism i nut, kupy gałganów, prymitywne regały wypełnione książkami usuniętymi z biblioteki...

Pierwsza myśl, że w tym pomieszczeniu niesłychanie łatwo o pożar i aż dziwne, że budynek już dawno nie spłonął, została wyparta przez następną, czysto interesowną. Wprawdzie niewiele znała się na antykach, ale z pewnością musi znaleźć się coś wartościowego wśród tylu rzeczy. A one należały do niej, wszystkie, które tu były! Czyż Alan nie powiedział „dom i jego zawartość”? A to było jedno z poddaszy. Jakkolwiek duże, zajmowało tylko połowę powierzchni domu.

Ponieważ do podwieczorku zostało niewiele czasu, nie miało oczywiście sensu wypatrywanie jakichś tropów w tym kolosalnym bałaganie, ale wychodząc stamtąd, Carla przyrzekła sobie przeszukać dokładnie to miejsce w najbliższej przyszłości. Nawet gdyby nie było tam nic wartościowego, może znaleźć jakieś przedmioty, które chciałaby zatrzymać na pamiątkę.

Miejscem, gdzie mogły się znajdować archiwa rodzinne, była oczywiście biblioteka. Szukając jej, dwukrotnie otwierała drzwi do jakichś pokoi, zanim wreszcie znalazła to pomieszczenie. Przypomniała sobie, że już rzuciła na nie okiem w czasie pierwszej wędrówki po domu, ale pani Pendennis nie pozwoliła jej zatrzymać się tu dłużej. Stojąc na progu i przyglądając zaniedbanemu, ale przyjemnemu pokojowi, Carla zastanawiała się, co było tego powodem. Czy to było ulubione schronienie Waltera, w którym odpoczywał, a zatem pełne było sentymentalnych wspomnień dla jego starej gospodyni? To właśnie podejrzewała. Kwadraty jaśniejszej podłogi wskazywały, gdzie kiedyś leżały dywany, na tyle wartościowe, aby można było je sprzedać w ostatnich latach życia właściciela. Zniszczone aksamitne zielone kotary przypomniały jej Scarlett 0'Harę, były bowiem także w kolorze zielonego mchu, z ciężkimi złotymi chwastami; nie dałoby się jednak uszyć z nich sukni. Były kompletnie wytarte.

Znajdowało się tutaj też kilka rozpadających się skórzanych foteli, a kryta aksamitem sofa pozwalała sądzić, że mieszkają w niej myszy. A ponadto rzędy półek z książkami.

Carla westchnęła i zaczęła uważnie przyglądać się książkom. Niecierpliwiła się, czytając tytuły, bo większość była jej nieznana. Wiele z nich oprawiono w tanie płótno; były to powieści i pisma prozą sprzed osiemdziesięciu lat. Jedna półka z rozsypującymi się książkami, bez płóciennej oprawy, zdradzała gust kuzyna Waltera do powieści szpiegowskich. Carla doszła do przekonania, że w tym pokoju nie było chyba nic wartościowego. U schyłku swoich lat Walter nie zlekceważyłby żadnego dostępnego źródła gotówki. W każdym razie nie wydawało się, aby Tregellasowie gromadzili cenne druki. Ostatecznie będzie musiała zejść na podwieczorek z pustymi rękoma. Najpierw musi zmyć kurz po swoich wyczynach i przebrać się.

Simon już był w salonie. Rozmawiał z panią Pendennis, która wyszła wkrótce po przybyciu Carli. Pastor zjawił się zaraz potem. Nosił swobodne ubranie: tweedową marynarkę i rozpiętą pod szyją koszulę - zamiast koloratki. Wyglądał młodziej i mniej obco niż w oficjalnym stroju. Ciepły uśmiech, którym przywitał Carlę, uprzytomnił jej, że duchownych Kościoła anglikańskiego nie obowiązuje celibat.

- Nie masz pojęcia, z jaką przyjemnością przyjąłem zaproszenie - powiedział Simon, przeczesując palcami zmierzwione włosy. - Znowu jeden z tych przeklętych turystów runął ze zbocza koło wioski. Złamane żebra, pęknięta czaszka... a gdy wreszcie znalazłem się w domu, pani Chynoweth zdecydowała się, jak to nazywa, przewrócić salon do góry nogami.

- Ta taca wygląda wspaniale, pani Pendennis, a pani także, jeśli wolno mi to powiedzieć.

Gospodyni weszła tak cicho, że Carla dostrzegła ją dopiero po słowach Simona. W oczach Carli wcale nie wyglądała tak świetnie. Zmiana, jaka nastąpiła w niej od obiadu, była zaskakująca. Nawet jej głos się zmienił. Teraz mamrotała cicho, ledwo zrozumiale.

- Dziękuję, panie doktorze. Mam nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Panno Tregellas, proszę zadzwonić na Mary, gdyby trzeba było więcej gorącej wody. Chciałam dodać, że nie musimy spieszyć się z kolacją. Będzie to zimny posiłek i podany w dowolnym czasie. Myślę, że nie będą państwo spieszyć się z herbatą.

Carla spojrzała na nią zdziwiona.

- Skądże, pani Pendennis? - pogodnie odpowiedział pastor. - Zamierzam pozostać, dopóki mnie nie wyproszą, a jestem pewny, że panna Tregellas nie zrobi tego szybko.

Twarz pani Pendennis rozjaśniła się.

- Cieszę się, pastorze. A teraz proszę mi wybaczyć... Gdy wyszła, trzej konspiratorzy - tak zaczęła o nich myśleć Carla - wymienili wymowne spojrzenia. John wstał i cicho podszedł do drzwi. Otworzył je głośno i wyjrzał, a potem kiwając z zadowoleniem głową, wrócił na swoje miejsce.

- Poszła na górę, myślę, że pozostanie w swoim pokoju. Możemy rozmawiać swobodnie.

- Sądzę, że jest potrzebna swobodna rozmowa - stwierdził Simon, przyjmując podaną mu przez Carlę herbatę. - Ale na Boga, jakże biedna staruszka podupadła w ostatnim tygodniu. Podziwiam, John, że domyśliłeś się, co ma na myśli. Ja nie mogłem pojąć, o co jej chodzi.

Wyraz twarzy pastora był poważny.

- Chciała, aby ktoś strzegł Carli, gdy nadejdzie zmierzch...

- Dziękuję, Carlo, proszę bez cukru, tylko z cytryną...

- To nielogiczne, ukochany lady Caroline nie powstrzymał jej od fatalnego spotkania, jak więc my możemy ją skutecznie ustrzec?

- Logika! - Simon odżegnał się wymownym gestem od tego pojęcia, machając ręką z kanapką przybraną rzeżuchą. - Nie ma nic takiego w jej rozumowaniu... Zaczekaj, czy chcesz nam powiedzieć, że to tylko pozory, iż chodzi o legendę, gdy w rzeczywistości ukrywa prawdziwy strach?

- Brałem to pod uwagę - odparł John.

Carli łatwiej było teraz nazywać pastora po imieniu niż używając tytułu. - Nie mogę jednak dać temu wiary, John. Jakie tu może kryć się dla mnie niebezpieczeństwo?

Pastor zwrócił się do Carli z poważnym, uroczym uśmiechem.

- Przecież nikt nie uważa, że masz olbrzymi majątek, a jakiś nieuczciwy krewny oczekuje spadku. Mogę cię także zapewnić, że w wiosce nie mamy nieposkromionych złoczyńców, kryjących głęboką urazę do rodziny.

A więc on także rozważał wszystkie możliwości. Carla doceniała szczerość pastora. Dzięki temu, że nie ona jedna snuła takie fantastyczne teorie, poczuła się bardziej normalnie.

- Poza tym - dodał John, przyjmując podany mu kawałek ciasta - jeśli gospodyni zna prawdziwe niebezpieczeństwo, powinna ostrzec Carlę.

- Chyba że powstrzymuje ją od tego lojalność - mruknął Simon.

Carla potrząsnęła głową.

- Jeśli myślicie o Michaelu, nie sądzę, aby to wchodziło tu w grę. Nie jest oddaną babcią. Co mnie zresztą zaskakuje, szczególnie gdy się weźmie pod uwagę jego wysiłki, by mogła tu pozostać. Może jej niechęć budzi fakt, że Michael jest nieślubnym dzieckiem?

- A więc wiesz o tym - John przyjrzał się jej bystro.

- Michael nie ukrywa tego. Dlaczego niby? Jak sądzę, powinnam powiedzieć, że wyraził chęć kupienia domu. Czy to może być motyw do rozpoczęcia ze mną jakiejś gry?

Powiedziała to z głębokim sarkazmem i Simon, do którego się zwracała, poczuł się zaskoczony.

- Nie, jasne, że nie. Nie odnosiłem tego do Michaela...

- Chwileczkę. - Pastor powiedział to nieco apodyktycznie. - Motyw? Do czego, Carlo? Po raz pierwszy słyszę o jakiejś grze, jak to nazwałaś. Z twego tonu wnioskuję, że to nie jest przyjemna gra. Co się zdarzyło?

Carla wiedziała, że podświadomie nurtowała ją chęć opowiedzenia o swoich przeżyciach. Wyliczyła więc wszystkie swoje przygody, z jednym wyjątkiem - że omal nie upadła na drodze wiejskiej. To, powiedziała sobie, był wypadek zwykły i prosty. Nie trzeba o nim wspominać.

W miarę jej opowieści Johnowi wydłużyła się twarz, a Simon mruczał posępnie.

- To przerażające - wykrzyknął, gdy skończyła. - To za wiele złośliwości...

- To bardziej złożona sprawa - przerwał John. - Druga przygoda, ta z portretem, bardzo mnie niepokoi. Carlo, wybacz mi, ale nie uważam cię za osobę łatwo poddającą się sugestii. Czy piłaś coś czy może jadłaś cokolwiek, co mogłoby wywołać halucynacje?

Takie samo pytanie zadane przez Michaela rozwścieczyło Carlę. Teraz po prostu zaprzeczyła, kręcąc głową.

- Nie oburza mnie to pytanie. Możesz mi nie wierzyć, ale mówię szczerze. Niczego takiego nie wzięłam, a co więcej, nie wypiłam nawet kieliszka wina.

- Wcale mi się to nie podoba - oświadczył John przez zaciśnięte zęby. - Nie sądzę, Carlo...

- Jeśli masz zamiar włączyć się do chóru, śpiewającego: „Carlo, jedź do domu”, marnujesz czas. Zastanawiam się, czy nie zostać tu przez zimę.

- Co takiego? - Simon omal nie wypuścił z rąk filiżanki.

- Nie widzę powodu do wyjazdu - nalegała Carla. - Byłam po południu na poddaszu. Miejsce jest zawalone starymi rzeczami. Idę o zakład, że wiele z nich będę mogła spieniężyć. Poza tym jest wino Waltera. Sprzedam pięćdziesięcioletnie czerwone wino, a sama będę piła wodę. Dam sobie radę bez kucharki i pokojówki. Może nawet uda mi się sprzedać dom i zatrzymać posesję do wiosny. Mam trochę oszczędności - niewiele, ale wystarczy na...

- Aż tak pokochałaś dnm? - niedowierzająco spytał Siison.

- Istotnie. A czyż nie jest to okres w moim życiu, kiedy można jeszcze ulegać szalonym pomysłom, zanim obowiązki wobec innych ograniczą te możliwości? Nigdy dotąd nie zrobiłam nic szalonego. Byłam rzetelną, pracowitą studentką, a wkrótce będę praktyczną osobą w średnim wieku.

Mówiąc to, przelotnie pomyślała, co powiedziałby o tej decyzji jej adwokat z Bostonu, pan Fawcett. Był trochę zawiedziony jej praktycznym stosunkiem do całej sprawy na początku ich rozmowy. Gdyby słyszał ją teraz, zapewne zastanowiłoby go, co się wydarzyło, że się tak szybko zmieniła. Jej amerykańscy przyjaciele także by się dziwili, ci nowi nie wiedzieli, jaką była osobą przed przyjazdem do Kornwalii. Widziała, że ich także zaskoczyła - jednakże nie aż tak jak samą siebie.

W końcu John, z uśmiechem zaczajonym w kącikach warg, powiedział:

- To niepraktyczna, szalona decyzja, Carlo... ale rozumiem cię w całej pełni.

- Doprawdy? - Jej głos zabrzmiał jak u podnieconego dziecka, a John uśmiechnął się szeroko.

- Chciałbym tylko, aby wszystkie szaleństwa młodości były tak niewinne jak to. Jeśli okaże się, że to przekracza twoje możliwości, zawsze możesz się wycofać.

- Mówisz: niewinne? - Simon postawił głośno filiżankę na spodku.

Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. Ale on ciągnął dalej, a w jego szorstkim głosie pojawił się miejscowy akcent, którego Carla u niego dotąd nie słyszała. - To idiotyczny, zwariowany pomysł i zdumiewa mnie, że pochwalasz to, John. Dziewczynę dwukrotnie zaatakowano...

- Formułujesz to raczej ostro - przerwał pastor. - Zgadzam się całkowicie, że jeśli Carla ma pozostać, należy coś zrobić z panią Pendennis. Ale przecież w każdym razie należy coś o niej postanowić. Chyba nie myślisz, że sama upora się z kłopotami psychicznymi po wyjeździe Carli. Zdecydowanie nie. Po prostu przybiorą inną formę.

- Czy uważasz, że to pani Pendennis spowodowała te sztuczki? - spytał Simon.

- Pierwszą, tak. Drugą...

- Zrodziła wybujała wyobraźnia Carli - dokończyła Carla, jedząc z determinacją ciasteczka ze śmietaną, której miała już wyraźnie dość.

- Czyli że była to mieszanina zmęczenia, napięcia nerwowego i opóźnionej reakcji po podróży - powiedział pastor. - Cóż innego mogłoby to być?

Simon mruczał coś niewyraźnie. Przekroił ciastko i posmarował je dżemem.

- Weź trochę śmietany - zaproponowała Carla.

- Co? Nie, dziękuję. Nie znoszę tego... Sądzę, że twoja teoria to jedyna możliwość, John. Ale mi się nie podoba. Pomysł z wodorostami, sam w sobie, był niewinny, ale nagromadzenie przypadków mogło podziałać na nerwy Carli...

- Nie bądź niemądry - odezwała się Carla. - Jeśli nie spostrzegłeś tego jeszcze, to dowiedz się, że nie jestem nerwową, bojaźliwą osobą. Jeśli odkryję sprawcę wypadków, skończę z nim na dobre, wierz mi. John może chcieć udowodnić, że legenda jest fałszywa. To znaczy, jeśli po przesileniu letnim będę jeszcze żywa i pełna energii, biedna pani P. musi pogodzić się z faktem, że się myliła. Jak ci pompatyczni idioci, którzy wspinają się na szczyt góry, by czekać na koniec świata, śpiewając hymny... Jeśli nie nastąpi, muszą po cichu zejść z gór i udawać, że nic się nie stało.

- Myślę, że to doskonałe porównanie - powiedział z uznaniem John. Spojrzał na zachmurzoną minę Simona, pochłaniającego kanapki z rzeżuchą, i dodał: - Jeśli Simon się nie sprzeciwi, proponuję dalej prowadzić obserwacje.

- Mam jedno zastrzeżenie - powiedziała Carla. - Cała ta historia wygląda na oczywisty wymysł. Jak można zaprzeczyć historyjce z bajki?

- Musi mieć jakiś element prawdy - zauważył John. - Dziewczyna rzeczywiście zniknęła...

- Na pewno? Nie widziałam dotąd prawdziwego dowodu. Wszystko, co mi mówiono, jest wymyśloną opowieścią z drugiej ręki. Znaczna część historii jest z pewnością fantazją - choćby tytuł dziewczyny. Jej ojciec był ziemianinem, ale nie lordem czy rycerzem. W jaki sposób stała się „lady Caroline?” - zauważyła Carla.

John zmarkotniał.

- Obcy może zobaczyć rzeczy, które uchodzą uwagi miejscowych - powiedział z uśmiechem. - Masz całkowitą rację, Carlo. Tytuł jest absolutnym zmyśleniem, dodaje romantyzmu. Nie sądzę jednak, by to miało znaczenie.

- Następnie: odstęp czasu - wyliczała swoje zastrzeżenia Carla. - Dlaczego dwieście lat? Dlaczego nie tylko sto? Nie uważacie, że to dziwny odstęp?

- W tym sęk - mruknął pastor, gładząc brodę. - Niewątpliwie musimy dotrzeć do oryginalnej wersji opowiadania - jak rozumiem, napisanej przez młodszego brata panny. Wiele słyszałem o tym rękopisie, ale go nie widziałem. Musimy się upewnić, że pani Pendennis relacjonowała go dokładnie.

- Przejrzałam pobieżnie książki w bibliotece, ale nie znalazłam rękopisu - oznajmiła Carla. - Mogłabym zapewne spytać panią Pendennis, ale nie chcę jej denerwować.

- Byłoby lepiej, gdyby ją spytał ktoś inny - zgodził się John. - Ty, Simon, jesteś właściwą osobą. Ma do ciebie duże zaufanie.

- Proszę bardzo. - Bez entuzjazmu zgodził się Simon.

- Mówiłeś mi, John, że coś odkryłeś. Czy nie za długo trzymasz nas w niepewności? - spytała Carla.

- Nic znaczącego, doprawdy. Przyszło mi jednak na myśl, aby obejrzeć grobowce waszej rodziny w kościele. Są wśród nich tak stare, jak sama świątynia, z czternastego wieku.

Carla zakrztusiła się okruszkiem ciasta. Proboszcz spojrzał ze współczuciem.

- To robi wrażenie. Czy widziałaś drzewo genealogiczne rodziny? Musi gdzieś tu być. Walter zajmował się tym przez długie lata. O to także, Simon, możesz spytać panią Pendennis.

- Co dalej? - zniecierpliwiła się Carla.

John, jakby robiąc wszystko, aby wypróbować Carlę, wyjaśniał metodycznie.

- Kościół był oczywiście wielokrotnie przebudowywany i remontowany. Najmniej zmienioną częścią, jak można się domyślać, jest krypta. Tam właśnie znalazłem mosiężną tablicę in memoriam, o której chciałbym z wami porozmawiać.

Wyciągnął z kieszeni złożony papier i zaczął powoli go rozwijać, co ogromnie podnieciło Carlę.

- Oto jej treść. Płyta jest w stosunkowo dobrym stanie, biorąc pod uwagę jej wiek, choć trochę skorodowana przez słone powietrze... - Spojrzawszy na minę Carli, uśmiechnął się. - Zrobiłem kopię - pokazał jej arkusz.

Korozja zaatakowała przede wszystkim brzegi kwadratowej płyty. Otaczające ją ozdoby były słabo widoczne, ale kręte linie nadzwyczaj sugestywne. Pośrodku płyty znajdowała się inskrypcja, dla Carli również nieczytelna, z wyjątkiem imienia. Było rozpoznawalne, mimo swej łacińskiej formy.

- Nie znam się na rzymskich cyfrach ani na łacińskim tekście.

- To jest wersja czternastowieczna - wyjaśnił pastor, czytając: „Módlcie się za spokój duszy Margaret Tregellas, w Roku Pańskim 1380. Odpuszczenie grzechów za odmówienie pięciu Ojcze Nas i pięciu Zdrowaś Maryja, co daje odpust dwudziestu tysięcy lat i dwudziestu dni czyśćca”.

- Przepraszam? - nieprzytomnie odezwała się Carla.

- Czy nie pamiętasz Chaucera? Odpusty były znane w średniowieczu, sprzedawano je w formie dokumentów. Był to jeden z najważniejszych punktów krytyki Lutra w jego potępieniu papiestwa - wyjaśniał John.

Ponieważ Carla robiła wrażenie zdezorientowanej, cierpliwie mówił dalej.

- Rodzina zmarłego lub zmarłej kupowała odpust od Kościoła. Mogli wtedy przyrzec, jak to zrobili krewni tej kobiety, że jeśli przechodzień odmówił pewną liczbę modlitw za spokój jej duszy, będzie częściowo zwolniony z przebywania w czyśćcu.

- Dziwaczne! - wykrzyknęła.

- Przemawia przez ciebie metodystka - zauważył Simon, uśmiechając się po raz pierwszy od długiego czasu.

- Rzecz szczególna w tekście - powiedział pastor - to wielkość tego odpustu. Musiał dużo kosztować rodzinę. Jest jeszcze inna ciekawa informacja w inskrypcji. Podaje datę, ale nie ma słowa „zmarła”.

Simon wziął kartkę z ręki Carli.

- Wiem, do czego zmierzasz - mruknął - ale to mi się nie podoba.

- Tysiąc trzysta osiemdziesiąt - powtórzyła Carla. - To było sześćset lat temu. Czy chcesz powiedzieć, że Margaret była jedną z tych panienek, które dosięgło przeznaczenie?

- Nie ma wzmianki o jej śmierci - rzekł Simon, patrząc groźnie na niewyraźne pismo - ani że jest tam pochowana. Nie ma zwrotu hicjacet, co znaczy „tu spoczywa” - dodał, spoglądając na Carlę. - Zwykle to piszą albo obiit.

- Tak znaczne odpusty towarzyszyły modlitwom za największych grzeszników - zaznaczył pastor. - Co mogła zrobić Margaret, co by uzasadniało taką ekstrawagancję?

Simon rzucił papier na stół.

- Muszę powiedzieć, że bardzo nam pomagasz, John. Co właściwie chcesz zrobić? Uwiarygodnić legendę czy ją odrzucić? Pokaż to pani P., a ona natychmiast będzie miała niezły atak histerii.

- Ja tego nie wymyśliłem - bronił się zmartwiony pastor. - Początek legendzie może dawać dawne zaginięcie lub tajemnicza śmierć.

- Całkiem możliwe, ale na razie udowodniłeś, że powstanie legendy sięga co najmniej czternastego wieku. Brak bliższych szczegółów może sugerować bardziej niebezpieczne przesłanki tej historii. Nie uda nam się dotrzeć do wcześniejszych danych. Walter też nie dotarł głębiej w przeszłość niż czternasty wiek.

Pastor tak był zbity z tropu, że Carli zrobiło się przykro. Choć nie była zbyt zadowolona z jego znaleziska, zmuszała się do uśmiechu i przytakiwania.

- Ciekawa jestem, kto był ofiarą klątwy w szesnastym wieku - zauważyła.

- Świetna uwaga - ucieszył się pastor. - Czy wiesz, Carlo, że podejrzewam, że dwustuletnia przerwa może wynikać z faktu, iż dziedzic Thomas - czy inny autor obecnej wersji legendy - nie mógł doszukać się tajemniczych śmierci co sto lat. Innymi słowy, to sztuczne rozwiązanie, wynikające z braku dowodów.

- Przydałaby się genealogia - zauważyła Carla.

- Zaraz spytam panią Pendennis - powiedział Simon, wstając. - Chciałbym ją zresztą zobaczyć przed wyjściem. Czy mogę iść na górę, Carlo?

- Jasne, czy chcesz, abym poszła z tobą?

- To zbyteczne. Wiem, gdzie jest jej pokój.

Odszedł wolno, przypominając Carli ogromnego płowego niedźwiedzia. Ale pochylone ramiona wskazywały, że niechętnie wypełnia swoje zadanie.

Nie było go prawie pół godziny. Pastor taktownie omijał temat odpustów i potworów morskich, interesująco opowiadając o różnych pamiątkach w jego ukochanym kościele. Carla z zakłopotaniem tłumaczyła się, że na następny dzień ma zupełnie świeckie plany.

- Jutro nie będę mogła przyjść do kościoła, ale w następną niedzielę...

- Nie musisz czekać do niedzieli, aby przyjść do kościoła. Pomniki ku czci zmarłych są całkiem interesujące, a mamy także kilka doskonałych rzeźb, które przetrwały dziewiętnastowieczne remonty.

Simon wreszcie wrócił, ale jego ramiona jeszcze bardziej obwisły, a minę miał poważną.

- Dałem jej lek na uspokojenie - oznajmił. - Biedna staruszka jest zupełnie wytrącona z równowagi. Czy taka była od rana?

- Bynajmniej. Była wesoła jak dzierlatka.

- A zatem to czarodziejski czas zmroku tak na nią wpływa.

- To właśnie zapowiada wiersz, który znalazłam w dzienniku Caroline - powiedziała Carla.

- Dziennik? - Simon spojrzał na nią. - Czy musimy od ciebie wyciągać każde słowo informacji, moja panno? Co za dziennik?

Carla opowiedziała im wszystko.

- Nie wspominałam o nim, gdyż niczego nie wyjaśnia. Znaczną część pamiętnika przeczytałam, włącznie z zapisami przed samym jej zniknięciem, i nie znalazłam żadnego klucza. Jest tam także wiersz.

- „Przy zachodniej bramie o zachodzie słońca w letnią noc przesilenia ” - powtórzył John. - Liche wierszydło. A jednak coś w nim jest. Trzy główne elementy: zachodnia brama, mrok po zachodzie słońca i przesilenie letnie. Oto dlaczego pani Pendennis jest teraz tak przerażona. Do dwudziestego trzeciego brakuje niespełna dwóch tygodni.

- Nie wiem, ale rzeczywiście jest zdenerwowana - posępnie oznajmił Simon. - Sądzę, że teraz zaśnie - Pozwoliłem sobie zamknąć drzwi do jej pokoju na klucz. Nie chcę, aby kręciła się po domu, gdy jest w stanie półśpiączki. Carlo, nie zostawiaj jej samej dziś wieczór.

- Nigdzie nie wychodzę dzisiaj.

- Chcę zamienić parę słów z Michaelem - niechętnie rzekł pastor. - Gdzie go znajdę? Jak myślisz?

- Nie było go na górze - oznajmił Simon. - Szukałem go.

- Zobaczę, czy nie ma go na dworze - pastor wstał. - Nie ma potrzeby, abyś szła z nami, Carlo. Powiemy Michaelowi, że jego babka nie czuje się dobrze, i wrócimy na wieś. Chyba się nie martwisz?

- Nie - odparła niezupełnie zgodnie z prawdą, myśląc, że mniej by się martwiła, gdyby przestali sugerować, że ma do tego podstawy.

Goście odeszli razem. Carla przyglądała się, jak schodzą ogrodową ścieżką, Z salonu dochodziły odgłosy sprzątania ze stołu, ale Carla tam nie wróciła.

W chwilę później zobaczyła ze swego balkonu Simona, odjeżdżającego samochodem, a rower Johna, przymocowany na dachu, wyglądał jak prehistoryczny owad. Zapewne spotkali Michaela, ale Carla go nie widziała ani teraz, ani później, gdy zeszła na dół na zapowiadaną zimną kolację. Nie miała wielkiej ochoty na jedzenie.

Jadalnia była ciemnym pokojem bez względu na porę, a spodziewany przez cały dzień deszcz właśnie nadciągał. Podniósł się wiatr, nie tak porywisty jak w czasie nocy po jej przyjeździe, ale wystarczająco silny, by zginać gałęzie drzew i unosić je wysoko jak rozszalałe ramiona.

Usługująca jej Mary była wyjątkowo milcząca, ale z jej rzadkich uwag Carla wywnioskowała, że dziewczyna się spieszy i to nie z powodu deszczu, ale spotkania wieczorem. Oczywiście, była przecież sobota. A jeśli dziewczyna nie ma randki w sobotni wieczór, to znaczy, że nie ma powodzenia.

Carla pocieszyła się myślą, że gdyby jej na tym zależało, mogłaby spędzić ten wieczór z Alanem. Na szczęście nie przyjęła zaproszenia. Nie powinno się zostawiać pani Pendennis samej, bezbronnej po uspokajających lekach. Nie miała pojęcia, gdzie jest Michael.

Gdy i kucharka, i pokojówka odeszły, dom wydawał się bardzo cichy. Na palcach weszła na piętro i nastawiła uszu pod drzwiami gospodyni. Dotarł do niej odgłos głębokiego oddychania, prawie chrapania. Ze wzrastającą irytacją zastanawiała się, co się stało z Michaelem i Timem. Jeśli planowali wieczorne wyjście, mogli być na tyle grzeczni, aby ją o tym powiadomić.

Sama w pustym domu z panią Pendennis poczuła rosnącą klaustrofobię. Gdyby tylko była pewna, że gdzieś w pobliżu jest Michael, mogłaby spokojnie zająć się czytaniem albo przejrzeć rzeczy znajdujące się w domu. Ale nie na poddaszu, nie wieczorem. Najmniej przerażające byłoby spotkanie tam myszy. Ale przecież przejrzenia wymagała również biblioteka. Nagle przypomniała sobie, że Simon nie wspomniał, czy spytał panią Pendennis o rodzinne dokumenty. Musi do niego zadzwonić i spytać, czy dowiedział się czegoś nowego.

Sprawdziwszy, że drzwi nie są jeszcze zamknięte na zasuwkę, wy szła na dwór, by odszukać Michaela. Wiatr był tak silny, że początkowo nie mogła złapać tchu, ale świeży powiew był miły. Na wschodzie niebo pokrywały czarne chmury, ale na zachodzie promienie słońca układały się na tle czerwonego horyzontu w fantazyjne wzory wieź. Na jej oczach wiatr przeganiał purpurowe blanki i szarpał je na strzępy, tworząc nowe kształty, wyniosłe minarety w złoto-kobaltowej barwie, strzeliste iglice w kolorze purpury i lawendy.

Wzywając głośno Michaela, poszła w stronę ogrodu. Wiatr zdusił jej wołanie i nikt nie odpowiedział. We względnie spokojniejszym zakątku dziedzińca zawołała ponownie. Tym razem odpowiedziano jej, ale nie ludzkim głosem. Płaczliwy jęk przeraził ją, zanim zdała sobie sprawę, kto go wydał. Jeszcze łapiąc powietrze, roześmiała się, kiedy coś zwinnego i puszystego zeskoczyło z dachu stodoły wprost pod jej nogi.

- King Carter! Lepiej wejdź do środka. To nie jest wieczór ani dla człowieka, ani dla zwierzęcia, ani nawet dla takiego Casanovy, jak ty.

Gdy jednak schyliła się, by go wziąć na ręce, kot odskoczył od niej z najeżoną sierścią. Nie wyglądało na to, że jest zły, tylko podniecony. Czytała gdzieś, że burza oddziałuje na zwierzęta, ma to jakiś związek z naelektryzowaniem powietrza. W porządku, lepsze towarzystwo kota niż żadne. Gdyby kot dał się namówić na pójście z nią do biblioteki, i siedział tam mrucząc, jak przystoi przyzwoitemu kotu, dom nie wydawałby się tak pusty.

Poszła za Kingiem, który zdawał się namawiać ją do gry w berka. Trzymając się przed nią na długość ramienia, prowadził ją przez ogród w stronę łąki. Przed nią był mur i zachodnia brama, której czarny kształt rysował się na tle malowniczego zachodu słońca.

To upór Carli, nie mniej niż inne przyczyny, popychał ją do zakątka, przed którym ostrzegał wiersz. Nie ma wszakże powodu do obaw - powiedziała sobie. Nawet gdyby potraktować poważnie zwariowaną legendę (co w jej wypadku na pewno nie ma miejsca), to przecież niebezpieczny czas nadejdzie dopiero za dwa tygodnie. W miarę jak zbliżała się do muru, horyzont rozszerzał się, a fale w dole ryczały jak grzmoty. Wiatr szarpał spódnicę dziewczyny i plątał jej kroki. Było coś podniecającego w widoku i w odczuwaniu natury, która zbiera siły, aby wybuchnąć. Choć napominała siebie, że nie powinna być długo poza domem, ociągała się z powrotem. Oparta na bramie obserwowała formowane przez wiatr budowle na tle zachodu słońca. Kot przysiadł niedaleko na murze. Skulony, nieruchomy, również spoglądał na olśniewający zachód.

Carla pomyślała, że w tej grze chmur prymitywna wyobraźnia łatwo mogłaby się dopatrzyć jakichś nieziemskich miast. Dziwne, jak motyw zatopionych kontynentów powtarza się w różnych kulturach - Atlantyda, zatopiona ziemia Mu, zalane morzem wieże katedry Ys i kościoły Lyonesse...

Pogrążona w fantastycznych myślach, Carla nie mogła oderwać się od widoku nieba, aż długie pasmo chmur przesunęło się, zasłaniając słońce. Teraz ciemność objęła świat, jakby okrył go welon, i wtedy King Carter jęknął głośno, aż Carli zjeżyły się włosy na głowie.

Chwyciła kota, który teraz był tylko czarnym kształtem w mroku, i poczuła jego najeżoną sierść na grzbiecie. Ciągle wydawał jakieś po mruki, jakby ściszone echo potężnych odgłosów przyrody - wiatru wśród drzew i łomotu uderzających fal. Gdy przytuliła go do siebie, nie przestał pomrukiwać. Był sztywny jak posążek i z odwróconą głową patrzył w stronę morza.

Carla była gotowa uciekać ze wszystkich sił. Nawet nie wstydziła się tego strachu, choć ogarniającą ją panikę uznała za nieracjonalną. Było jednak za późno. Koło niej wynurzyła się jakby z ziemi czy morza jakaś postać. Ostatni promień zachodzącego słońca oświetlił lśniący kształt, okrągłą głowę, szczupłą sylwetkę i długie, wyciągnięte ramiona, jakby formował go z płynnego złota.

Kot miauknął prawie ludzkim krzykiem i Carla puściła go, powtarzając jego okrzyk, a długie mocne ramiona spowiły ją i przygarnęły do zimnego, mokrego ciała.

Rozdział ósmy

- Co ty, do licha, wyprawiasz?

To był głos Michaela. Mimo oporu i panicznego przerażenia rozpoznała go, zanim znalazła się w jego ramionach. Teraz poczuła, że jego ciało było ciepłe. Przylgnęła do niego tak, jakby szukała opieki u każdego innego silnego człowieka.

- Musisz skrócić sobie paznokcie - zauważył Michael z przekąsem.

- Co tutaj robisz?

- Jasne, że pływałem. - Michael uwolnił się z jej ramion i odepchnął ją lekko. - Wystarczy, że powiesz „nie”, nie musisz mnie drapać. Jak wytłumaczę te podrapania Vicky?

- Kto to jest Vicky?

- Nie znasz jej... Zachowujesz się jak szalona! Czy coś się zdarzyło? Czy babcia...

- Ma się dobrze. Przynajmniej tak było przed paru minutami. Szukałam ciebie. Ty gdzieś się włóczysz, jestem tutaj sama... aż tu nagle wychodzisz z wody jak jakiś śliski stwór...

Załamał jej się głos. Michael jak zwykle wykazał zrozumienie; jeśli jednak oczekiwała współczucia, to spotkał ją zawód.

- Na litość Boga, jeśli wierzysz w to wszystko, co mówią o zakochanym trytonie, to po co tu przyszłaś? Chodźmy lepiej do domu.

Otoczywszy ramieniem, lekko popychał ją, prowadząc ścieżką. W geście tym nie było cienia czułości, natomiast w każdym mięśniu jego ciała można było wyczuć zniecierpliwienie.

- Mogę iść sama - mruknęła, próbując się uwolnić z jego ramion. - Pozwól, że pójdę poszukać Kinga. Słyszałam go gdzieś w pobliżu.

- Czego chcesz od niego?

- Potrzebuję przyjaznego towarzystwa... King, kici, kici. Zaczekaj, zdaje się, że go słyszałam.

- To ja jęknąłem - powiedział Michael. Zatrzymał się i stojąc na jednej nodze, drugą pocierał ręką. - Stłukłem sobie palec o kamień.

- To twoja wina, bo chodzisz boso.

Nie tylko stopy miał nagie. Zachodzące słońce rzuciło ostatnie promienie, zanim wszystko skryła ciemność. W jaskrawym purpurowym świetle ciało Michaela, okryte jedynie skąpymi spodenkami, lśniło jak torsy potępionych w rozpalonym do czerwoności piekle. Ciemne włosy przylgnęły do czaszki. Byłby przerażający i wspaniały - jak młody Lucyfer - gdyby nie stał na jednej nodze. Carla zakrztusiła się śmiechem.

- Dziękuję za współczucie. - Skrzywiony z bólu oparł się na drugiej nodze. - Możesz stać tu całą noc, jeśli chcesz. Ja idę do babci. Nie powinnaś zostawiać jej samej.

Zanim Carla zdążyła odpowiedzieć na jego niesprawiedliwą krytykę, odszedł, utykając z wyraźną przesadą.

Carla obejrzała się. Słońce się schowało, zostawiając na purpurowo-błękitnym niebie jedynie kilka krzyżujących się fioletowych smug, błyszczących jak neon.

- Kici, kici - wołała.

Szmer liści w zaroślach oznajmił przybycie Kinga. Szczupły, gładki, wyglądał jak niesamowity mitologiczny stwór, ale pozwolił wziąć się na ręce. Tuląc go do siebie, weszła na ścieżkę, gdy nagle sprężone ciało kota i jego głośne pomruki dały jej poznać, że Michael jest w pobliżu, zanim go zobaczyła.

- Idź pierwszy - powiedziała. - Myślę, że musiałeś kiedyś kopnąć tego kota lub coś w tym rodzaju.

- Czekałem, aby się upewnić, że nie zbłądziłaś - powiedział chłodno. - Ale jeśli tak uważasz, to proszę bardzo, możesz rąbnąć jak długa; nic mnie to nie obchodzi.

Odszedł przyspieszonym krokiem.

- Musi być coś nie w porządku z człowiekiem, któremu nie ufa kot - zauważyła, ale to już nie było w zasięgu uszu Michaela.

Gdy znalazła się w domu, postawiła Kinga na podłodze, a on czmychnął w stronę kuchni. Carla poszła na górę, zapalając na schodach światło. Drzwi pokoju pani Fendennis były otwarte. Wyszedł z nich Michael.

- Jak się czuje? - spytała.

- Wygląda, jakby była nieprzytomna. Kto ją tak urządził?

- Simon. Mówił, że była zdenerwowana.

- Simon jest... Mniejsza z tym. Możesz się zająć swoimi sprawami, cokolwiek to jest. Ja dopilnuję babci.

- Gdzie jest Tim?

- W Penzance. Łażenie po pubach to jego sposób poznawania wesołej starej Anglii.

Poszedł dumnym krokiem do swego pokoju. Choć był boso i półnagi, kroczył jak złowieszczy czarny rycerz.

Carla wróciła na dół. Po kilku nieudanych próbach uzyskała połączenie telefoniczne. Simon spokojnym, niskim głosem poinformował ją o stanie pani Pendennis, a potem niechętnym mruknięciem przyjął wiadomość, dlaczego telefonuje.

- Przepraszam, byłem trochę roztargniony. Istotnie, spytałem panią Pendennis o rękopisy. Powiedziała mi, że są w bibliotece w szafce pod wschodnimi oknami. Szafa jest zamknięta, ale klucz wisi na haku w pokoju kredensowym.

- Świetnie! Obejrzę je później.

- To nie jest dobry wieczór na czytanie opowieści o duchach - ostrzegł ją Simon. - Czy Michael jest w domu?

- Tak, jest na górze z panią Pendennis. Nie masz racji, Simon. To doskonała noc na historie o duchach. A poza tym nie potrzebuję mężczyzny w domu, aby czuć się spokojna. Dziękuję za troskę.

- Oto feministka! - powiedział; po jego tonie domyśliła się, że się uśmiechnął. - Będę w domu przez cały wieczór. Wystarczy, że dasz znak światłem w twoim pokoju, jeśli będę ci potrzebny.

- Żartujesz!

- Nie, naprawdę widzę stąd twoje okno. Przynajmniej widzę je, gdy jest oświetlone. Wiele nocy dumałem, marzyłem.

- Nie przekręcaj cytatu z Poego. Czy rzeczywiście widzisz światło w oknie?

- Tak, naprawdę. Może chcesz, abym dotrzymał ci towarzystwa? Możemy razem przestudiować rękopis.

Mimo że była to ponętna propozycja, Carla nie zgodziła się.

- Złapałaby cię burza. Dzięki, Simon, ale czuję się doskonale.

Potem, zanim skłoniłby ją do ustępstwa, pożegnała się i odłożyła słuchawkę.

Pokój kredensowy, który przylegał do kuchni, był wielkości jadalni w typowym amerykańskim domu. Z żalem obejrzała puste półki, na których kiedyś przechowywano srebro i porcelanę. Wiszące klucze przypominały o dostatku domu w dawnych czasach - duży pęk, różnych kształtów i rozmiarów, na ciężkim srebrnym kółku. Gdy zdjęła je z haka, zadzwoniły jak dzwony w odległym kościele. Pomyślała: jak zatopione dzwony Lyonesse.

Zabrała cały pęk i udała się do biblioteki, sądząc, że dobranie właściwego klucza sprawi jej nie lada kłopot. Ale zamek od szafki pod oknem był tak mały, że tylko kilka z nich mogło wchodzić w grę. Przy czwartej próbie znalazła właściwy. Gładko obrócił się w zamku i Carla zobaczyła dwie niskie półki wypchane papierami.

Usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i wyjęła dokumenty. Były to papiery rodzinne. Pobieżnie je obejrzawszy, stwierdziła, że są to materiały, które posłużyły kuzynowi Walterowi do przygotowania genealogii rodziny. Dokument ten miał formę nie obszernego arkusza papieru, jak tego oczekiwała, ale tomu ładnie oprawionego w skórę, strona po stronie wypełnionego starannym, staromodnym pismem.

Carla odłożyła znalezisko i przejrzała dalsze papiery. W końcu znalazła plik kartek z tytułem napisanym tym samym starannym charakterem pisma, w którym rozpoznała rękę kuzyna: „Rękopis i komentarz Thomasa Tregellasa”. Powściągnąwszy zamiar zajrzenia do środka, odłożyła go wraz z genealogią, inne dokumenty zaś schowała na półce.

Zamknąwszy szafkę, wstała trzymając w ręku wybrane dokumenty. Zaczął padać deszcz, a wiatr zmieniał się w zwykłą kornwalijską burzę. W świetle lampy biblioteka wyglądała zacisznie i miło, jednakże Carla uznała, że będzie jej przyjemniej we własnym pokoju. Tam można zawsze zasunąć kotary wokół łóżka, gdy ogarnie ją niepokój.

Zawiesiwszy klucze na miejscu, poszła do kuchni z zamiarem zrobienia sobie filiżanki kawy lub herbaty - potrzebowała czegoś gorącego, z kofeiną, na wypadek gdyby styl Waltera okazał się równie nudny, jak Cardine. Spojrzenie na kuchenkę uświadomiło jej, że wiele ją dzieli od opanowania tajemnic tego sprzętu. Natomiast butelka bursztynowego napoju w lodówce wyglądała pociągająco. Spróbowała go ostrożnie, a potem napiła się więcej. Smakował jabłkami i alkoholem. Wyborny! Prawdopodobnie był to słynny cydr z Devonu czy Kornwalii. Czytała o nim, ale nigdy nie piła. Zapewne Walter, znawca dobrych, starych win, gardził tymi miejscowego wyrobu. Mógł to być prywatny zapas kucharki. Ale Carla postanowiła nie przejmować się drobnymi problemami moralnymi. Kilka szklaneczek napoju i przestanie martwić się duchami. Jeśli nawet jakiegoś zobaczy, złoży to na karb cydru.

Na próżno szukała Kinga. Większość znajomych kotów pędziła do kuchni na odgłos otwieranych drzwi lodówki, King jednak nie przypominał tłustych, kastrowanych pieszczochów, które znała. Był jakby prosto z Kiplinga. Chodził samotnie jak każdy dziki kot.

Pomimo jej pogardliwego stosunku do Michaela ucieszyła się, zobaczywszy otwarte drzwi do jego pokoju. Zanosiło się na kolejną burzliwą noc. Zasłony w oknie balkonowym kołysały się, jak zwykle przy zachodnim wichrze. Przez chwilę im się przyglądała, wyglądało to, jakby za nimi toczyła się cicha walka. Położyła papiery na stoliku nocnym, podeszła do okna balkonowego i rozsunęła zasłony. Wolała raczej patrzeć na deszcz zalewający szyby i słuchać, jak świszczę wiatr wdzierający się do środka przez szczeliny, niż obserwować falowanie zasłon.

Z deszczem czy bez deszczu, pokój był przytulny; również teraz gdy znalazła się w łóżku z pełną szklanką w ręku i otwartą genealogią Waltera na kolanach. Jeszcze nie była gotowa zmierzyć się z opowieścią Thomasa, słuszniej będzie poznać najpierw dokładnie dzieje rodziny.

Po chwili zapomniała o zawodzeniu wichru i zacinającym deszczu, To nie był tylko błogostan po mocnym cydrze, który wprawił ją w dobry nastrój. Proza Waltera miała podobnie wytrawne i ożywcze działanie. Żałowała, że nie poznała go osobiście. Miał wspaniałe poczucie humoru. Mimo szczerej dumy z rodu, do którego należał i którego dzieje badał, z cynicznym rozbawieniem opisywał słabostki przodków i wybryki własnej ambicji.

Układ skomplikowanej genealogii był zadziwiająco łatwy do prześledzenia. Na jednej karcie były zebrane imiona, daty, małżeństwa i potomstwo jednej generacji. Gwiazdka przy imieniu oznaczała, że autor będzie kontynuował linię tej osoby na następnej stronie. Informacje te przedzielały długie komentarze, opisy i rozliczne skandaliczne opowieści, jakich tylko dogrzebał się badacz. Niewątpliwie ten staranny rękopis był ostateczną wersją wyników wieloletnich poszukiwań. Historia rodu zaczynała się od obecnego stulecia i cofała ku czasom dawniejszym.

Tak jak zrobiłby każdy w tej sytuacji, Carla szukała swego imienia, ale nie udało się jej go znaleźć. Walter wymieniał jej pradziadka, wyjaśniając, że emigrował z kraju, jednakże należał do jednej z licznych bocznych linii i widocznie autor nie miał czasu czy chęci śledzić jego dalszych losów. Według Waltera przyczyną emigracji młodego Williama były oszczerstwa, łączące jego osobę z wieloma dziewczętami ze wsi o nazwiskach, które wydały się Carli znajome. Gdyby dać wiarę Walterowi, Carla była spokrewniona z wieloma osobami w promieniu pięćdziesięciu mil. Choć dane Waltera o koligacjach rodziny wydawały się godne zaufania, podejrzewała, że jego wrodzone poczucie humoru miało wpływ na sposób widzenia udokumentowanych faktów.

Carla zaczęła trochę przeskakiwać stronice, ale ciągle nie mogła dotrzeć do osiemnastego wieku. Wypiła łyk cydru i przerzucając nadal kartki, znalazła wreszcie to, co chciała.

Nagie fakty wyglądały niewinnie. Ojciec lady Caroline, dziedzic George Tregellas, urodził się w 1730 roku. Jego żoną była Arabella Polreath, urodzona w 1744 roku. Arabella stała się brzemienna - jak to wówczas osobliwie określano - wkrótce po przekroczeniu progu Tregellas House. Caroline, jej najstarsza córka, urodziła się w 1762 roku. Następnie było kilku martwo urodzonych lub zmarłych w dzieciństwie synów. Potem nastąpił trwający prawie dziesięć lat okres spokoju (czyżby George Tregellas bawił tak długo poza domem w interesach, zdziwiła się Carla). Jedynym dziedzicem nazwiska, który przeżył, był Thomas, urodzony w 1774 roku. Miał zaledwie sześć lat, gdy jego siostra opuściła o zmroku dom. Martwo urodzone bliźnięta dopełniały tę listę. Matka Caroline zmarła w rok po zniknięciu córki, które Walter opatrzył znakiem zapytania po krytycznej dacie „Caroline, ur. 1762, zm. 1780 (?)”.

W chwili gdy Carla odwracała kartkę, by przeczytać komentarz do tej partii genealogii, ostry poryw wiatru załomotał w okno balkonowe.

Przez chwilę przyglądała się oszołomiona. Komentarza jednak nie było. Na następnej stronie była nowa lista imion - dotyczyły osób z pokolenia poprzedzającego Caroline.

Carla spojrzała oskarźycielsko na butelkę na stoliku nocnym. Poziom zniżył się o kilka cali - co do tego nie było wątpliwości. Nie wypiła jednak tyle, aby zakręciło jej się w głowie. Bynajmniej nie była też śpiąca.

Przyjrzawszy się lepiej, poznała prawdę - z książki wyrwano pół tuzina kartek. Wyrwano, nie wycięto. Widać było wyraźnie poszarpane brzegi, łatwe do policzenia. Siedem stron, zawierających niewątpliwie historię zniknięcia lady Caroline.

Carla przebiegła palcami po postrzępionych brzegach, jakby na życzenie mogła wyczarować na powrót brakującą część rękopisu.

Komu chciało się tym zajmować? Historia była znana, nie tylko jej, ale każdemu z sąsiedztwa. Do podejrzanych należała oczywiście pani Pendennis; przez długie miesiące książka była pod jej opieką. Ale niemal natychmiast Carla odrzuciła tę ewentualność. Gospodyni aż zbyt gorliwie pragnęła opowiedzieć jej tę historię. Chyba...

Chyba że Walter odkrył coś, co zaprzeczało wersji, którą opowiadała. Przypuszczenie oczywiście nic nie dawało. A jednak opracowanie Waltera było tak sugestywne i osobiste, iż Carla czuła niemal wysiłek jego umysłu. Oczywiście sam był ciekaw rodzinnej opowieści o duchach i dlatego usiłował ją zbadać. Jak zauważyła z jego wcześniejszych cynicznych komentarzy, myślał logicznie i nie cierpiał fantazjowania. A jeśli odkrył prawdę o zaginięciu Caroline? Po raz kolejny Carla poczuła interwencję czegoś wrogiego - być może tej samej osoby, która usiłowała ją przestraszyć, podsuwając przerażające myśli o działaniu sił nadprzyrodzonych.

Jeśli te nieszczęścia zdarzały się co dwieście lat, to wcześniejszego zniknięcia należało szukać w 1580 roku. Carla przerzuciła kartki, aż dotarła do zapisów z szesnastego wieku.

Wiadomość była irytująco dwuznaczna. Jedna z córek małżeństwa Tregellas, Elizabeth - bezsprzecznie, nazwana tak na cześć Królowej Dziewicy - zmarła w 1587 roku, w wieku zaledwie szesnastu lat. W tej części komentarza Walter nawet jej nie wymieniał, zaliczając tylko do „licznych córek, które nie dożyły wieku zamąźpójścia”. Ówczesny dziedzic Henry był szalenie płodny: miał szesnaścioro dzieci. Tak że Elizabeth nawet szczególnie nie opłakiwano.

Wiadomość o kasztelance z czternastego wieku była jeszcze bardziej skąpa. Walter przepisał jedynie tablicę in memoriam, którą później odkrył John. W komentarzu Walter z rubasznym humorem rozważał charakter grzechu dziewczyny, która zasłużyła na tak niezwykły odpust. Podejrzewał między innymi, że mogła być czarownicą, heretyczką lub uwiodła mnicha, ale te domysły nie wnosiły nic nowego.

Carla odłożyła genealogię. Powieki zaczynały jej ciążyć, ale rozbudzona ciekawość nie dawała spokoju. Może rękopis Thomasa dostarczy informacji, których brak w opracowaniu Waltera?

Ten rękopis składał się z dwunastu dużych kartek związanych czarną wstążką. Niełatwo go było czytać. Atrament wypłowiał, a pismo było drżące i pretensjonalne.

Carla przerzuciła pierwsze kartki, zawierające głównie niezrozumiałe odniesienia do odwiecznych mitów, aż doszła do bardziej treściwych partii.

Opowieść nie różniła się od tego, co słyszała od pani Pendennis, łącznie z licznymi kwiecistymi opisami. Gospodyni musiała czytać opis wielokrotnie i dokładnie go zapamiętała. Thomas minął się ze swoim powołaniem. Powinien pisać powieści sensacyjne. Jego proza wydała się Carli jakby znajoma; potem zdała sobie sprawę, że żył wystarczająco długo, by poznać romanse grozy w rodzaju „Mnicha” Lewisa czy powieści Ann Radcliffe. Pisarze ci wpłynęli nie tylko na jego styl, ale i treść opowiadania.

Carla nalała sobie następną szklankę cydru. Już chciała powrócić do lektury rękopisu, gdy zaniepokoił ją jakiś dziwny stukot. Przywykła wprawdzie do nieustannych trzasków okna, ten odgłos jednak nie pochodził stamtąd, ale od strony drzwi wewnętrznych, które były teraz zamknięte na nowy zamek. Carla przyglądała się im przez chwilę i mogła przysiąc, że poruszyły się nieznacznie, jakby naciskała je jakaś siła.

Dziewczyna wstała z łóżka. Na palcach przeszła pokój i ostrożnie otworzyła drzwi wychodzące na korytarz. Drzwi pokoju Michaela były uchylone, sączyło się stamtąd światło. Carla poruszała się wolno. Miała przyjemne wrażenie, że unosi się w powietrzu lekko jak czarodziejka. Udało jej się dotrzeć do drzwi Michaela, zanim mógł zauważyć, że nadchodzi.

Po raz pierwszy zobaczyła jego pokój. Pokazując Carli dom, pani Pendennis pominęła go. Nie sprawiał szczególnego wrażenia, był umeblowany po spartańsku kilkoma niezbędnymi sprzętami jak klasztorne cele, znane jej z filmów. Były tam: żelazne łóżko z łuszczącą się farbą, proste krzesło i komoda. Ale wśród tych niezbędnych rzeczy było także kilka, których normalnie nie trzymano w sypialniach. Wysokie ścienne lustro ukazało jej na chwilę odbicie Michaela pracowicie zajętego dziwacznymi wyczynami. Na przeciwległej ścianie zainstalował poręcz - może była to krata? - i przy niej wykonywał serię ćwiczeń. Jego kostium: wyblakłe spodenki i bawełniana koszulka, był brudnoszary, a twarz napięta od wysiłku.

Zobaczywszy odbicie Carli w lustrze, odwrócił się. Przez chwilę jego oczy zabłysły gniewem, ale złość szybko ulotniła się i Michael podszedł do niej długimi krokami, ale bardzo cicho, ponieważ był boso.

- Co się stało?

- Ktoś jest przy drzwiach w moim pokoju. Tych wewnętrznych, gdzie założyłeś zasuwkę.

Przez chwilę przyglądał jej się uważnie. Potem dostrzegł szklankę z cydrem, którą zapomniała zostawić w pokoju, i jego twarz zmroziła pogarda.

- Jesteś pijana - warknął, chwytając szklankę.

Carla wyciągnęła rękę i zakryła mu usta.

- Pst! Może nieco podziałał na mnie, a może nie - powiedziała z godnością. - Nikt mi nic nie mówił o skutkach cydru. Ostatnia bym zaprzeczyła, że jestem - hip! - całkowicie trzeźwa.

Czkawka zaskoczyła ją nie mniej niż Michaela. Przeniosła rękę z jego ust na swoje, usiłując zapanować nad oddechem. Zdawała sobie sprawę, że nie wygląda zbyt przekonująco.

- Jednakże - dodała z nadal zakrytymi ustami - nie jestem pijana. Ktoś jest za drzwiami, czy raczej dokładnie, coś tam jest. Nie sądzę jednak, aby ten ktoś, coś czy inne licho pozostało tam w czasie naszej przydługiej, a bezowocnej dyskusji o moim...

- Zamknij się - przerwał jej Michael szczególnym głosem. - Ostrzegam cię, Carlo, przestań mówić, bo zrobię coś, czego będę później żałował. Poszukamy twego nieproszonego gościa. Nie, myślę, że lepiej będzie, jak zostaniesz tu.

- Ani mi się śni! - stanowczo zaczęła Carla, ale przekonała się, że mówi w pustkę, gdyż Michael przesunął się koło niej i był już w holu.

Poszła jego śladem. Doprawdy, był bardzo arogancki. Przecież krok miała całkiem pewny. Nie zataczała się i nie chwiała. Niegrzeczne było utrzymywać, że wypiła za dużo. Tylko trochę cydru na lepsze trawienie.

Jednakże zdawało jej się, że odrobinę szwankuje jej wzrok. Wpadła na Michaela stojącego na progu jej pokoju, rozbijając sobie boleśnie nos o jego łopatkę. Okrzyk bólu stłumił materiał jego koszuli. Odwrócił się z szybkością, jaką często w nim podziwiała, i ramieniem przytrzymał chwiejącą się dziewczynę.

- Masz rację - szepnął. - Jesteś pijana, ale masz rację. Usiądź, zanim upadniesz. Zobaczę, kto tam jest.

Posadził ją na podłodze i zdecydowanie ruszył do drzwi. Zasuwka zaskrzypiała, kiedy ją odsuwał, i zanim jeszcze zamarł ten odgłos, szybko otworzył drzwi.

Z miejsca gdzie siedziała, zobaczyła ciemną przestrzeń za drzwiami. Ten widok tak ją poruszył, że prawie wytrzeźwiała. Przez jeden przerażający moment zobaczyła ducha lady Caroline; z bladą, wydłużoną twarzą i wlepionymi w nią bezbarwnymi oczyma, z ociekającymi wodą, ciemnymi włosami sprawiała wrażenie istoty raczej martwej niż żywej. Wtedy rozpoznała twarz, a ten dodatkowy szok otrzeźwił ją do reszty.

- Elizabeth - wykrztusiła. - Elizabeth Fairman. Co tu na... litość...

Elizabeth nie zwróciła na nią uwagi.

- Michael - powiedziała zachrypniętym głosem. - Wiedziałam, że cię odnajdę. Modliłam się... Michael, pomóż mi.

Bez względu na to, kogo Michael się tam spodziewał, z pewnością nie była to Elizabeth. Carla widziała jedynie jego plecy, ale były nieustępliwe jak skała. Elizabeth dotknęła go wyciągniętą ręką i wtedy się wreszcie poruszył.

- Wszystko w porządku. Nic ci się nie grozi, Elizabeth. Czy powiesz mi, co się stało?

Oparta się na jego ramieniu, a on zaprowadził ją do krzesła. Jej twarz wykrzywiła się przerażająco, jakby dziewczyna nie panowała nad mięśniami.

- Daj jej trochę cydru - zaproponowała Carla. - Jest w szoku.

- Przeklęty cydr! Dam jej jedynie aspirynę. - Michael nie patrzył na Carlę. Z uwagą patrzył na Elizabeth, która kurczowo ściskała mu dłonie.

- Wezwę lepiej Alana - powiedziała Carla.

- Nie mów nic Alanowi - krzyknęła Elizabeth. - Bardzo go to zmartwi. Ufał mi. Myślał... Proszę, nie mówcie mu.

Michael odwrócił głowę. Jego wzrok spotkał oczy Carli.

- Michael, muszę go zawiadomić - oznajmiła. - Chyba to rozumiesz?

Nie czekała na odpowiedź. Doprawdy nie było wyboru.

Po zwykłych kłopotach z niesprawnym telefonem w słuchawce odezwał się głos Alana. Carla powiedziała mu o wszystkim, bez osłonek. W takim przypadku uprzejmość była niemożliwa. Lepiej od razu przekazać złe wiadomości i mieć to za sobą.

Alan przyjął to długim, bolesnym milczeniem.

- Będę tam za parę minut - powiedział wreszcie.

Carla czekała na dole przy frontowych drzwiach. Przyszedł, zanim upłynęło pięć minut, choć jej wydawało się to długo. Musiał jechać jak szaleniec, pomyślała, idąc otworzyć mu drzwi.

- Gdzie ona jest? - padło pierwsze pytanie.

- Na piętrze. Alan...

Dotknęła ręką jego ramienia, gdy ją odsunął z drogi.

- Jest z nią Michael. Wiem, że go nie lubisz, i zaczynam rozumieć dlaczego, ale dzisiejszej nocy był wobec niej w porządku. Nie sprowokuj sceny.

- W jej obecności? Za kogo mnie masz?

Nie doszło do sceny. Kiedy tylko zjawił się brat, Elizabeth wstała z krzesła i chwiejąc się, wpadła w jego ramiona. Alan wyprowadził ją, przystając na krótko, by powiedzieć:

- Dziękuję, Carlo. Zadzwonię jutro.

Carla nie zeszła za nimi na dół. Odwróciła się do Michaela klęczącego przy krześle, na którym przedtem siedziała Elizabeth. Pochylona głowa i szczupła postać sprawiały, że wyglądał jak postać z greckiej tragedii. Kiedy jednak odezwała się, spojrzał na nią niechętnie, ze zmarszczonymi brwiami.

- Nie przeszkadzaj mi. Myślę.

- Znajdź sobie inne miejsce. Mam tego dosyć... - Carla machnęła ręką i na chwilę zamilkła. - Jestem śmiertelnie zmęczona, przygnębiona i zniechęcona. Ta biedna dziewczyna... Chcę iść do łóżka.

Siedząc na piętach, rzucił jej długie, wymowne spojrzenie.

- Stare dramaty nie wydają ci się już ważne?

- Skąd wiesz, co czytałam?

- Poznałem genealogię starego Waltera. - Michael wskazał brodą leżącą na łóżku książkę. - Nie uwierzysz mi zapewne, że to jest część tej samej zagadki: Elizabeth, dziwaczna historia waszej rodziny, wszystko razem?

- Chyba nie. Do czego zmierzasz?

- Nie wiem.

Michael wstał bez zwykłej gracji, zmęczony faun z odwiecznego mitu.

- Mam pewne pomysły, ale sam w nie, nie wierzę... Zarygluj te drzwi, zanim pójdziesz spać.

- Dlaczego założyłeś tę zasuwkę? Czy Elizabeth...?

- Nie, Elizabeth nie przychodziła do mnie przez te drzwi. Ale wszyscy tutaj wiedzą o tym wejściu. Walter korzystał z niego, gdy był młody, i nie muszę ci tłumaczyć, w jakim celu, a wcześniej to samo robił jego ojciec. Schody prowadzą do bramy przez kuchnię. W księżycowe noce w lecie swawoliły tutaj wiejskie nimfy... Idź wreszcie do łóżka i oddaj mi ten cydr.

Carla posłuchała jego rady. Pękała jej głowa, ale nie z powodu cydru. Był to bardzo dziwny wieczór.

Rozdział dziewiąty

Następnego ranka Carla późno zeszła na dół, ale, jak się okazało, reszta domowników także naruszyła ustalony porządek dnia. Zapach kawy zaprowadził jej niepewne kroki do kuchni, gdzie Michael skutecznie działał przy kuchence. Tim siedział za stołem. Spojrzał na nią mętnym okiem i wymamrotał coś, co miało być powitaniem. Carla odpowiedziała mu mruknięciem i zapadła w krzesło.

- Jajka na bekonie? - spytał Michael, wymachując kuchenną łopatką.

- Na litość, nie - mruknęła Carla, obejmując bolącą głowę rękoma.

- Zabawne, to samo powiedział Tim. - Michael postawił przed nią szklankę. - Przygotowałem mu ten napój, a ty możesz wypić resztę. Wypij, to cię uzdrowi, a może uśmierzy ból głowy.

Napój był w ohydnym czerwonobrunatnym kolorze. Carla zacisnęła nos palcami i wypiła duszkiem zawartość szklanki. Przez straszną chwilę ogarnął ją stan niepewności, potem żołądek się uspokoił i ze zdziwieniem stwierdziła, że czuje się trochę lepiej.

- Kawa z grzanką - oznajmił Michael, stawiając je przed nią. - To doświadczenie oduczy cię od popijania w samotności.

Carla postanowiła nie ciągnąć tematu.

- Jak się czuje pani Pendennis?

- Wesoła jak szczygiełek. - Michael wrzucił jajko na patelnię i zaklął, gdy gorąca kropla tłuszczu sparzyła mu rękę. - Dzisiaj służba ma wolny dzień, a babcia nie zajmuje się kuchnią. Skoro wy obydwoje macie kaca, ja jestem szefem.

- Czy usmażyłeś dla niej jajka? - spytała Carla.

- Na Boga, nic podobnego. O świcie sama przygotowała sobie tosta i herbatę, a teraz wybiera się do kościoła. Otworzyłem jej drzwi, bo nie chcę, aby poczuła się uwięziona - dodał.

- Nie byłoby dobrze, gdyby nabrała podejrzeń.

- Starym ludziom zdarzają się czasem koszmary. - Michael powiedział to zwodniczo uprzejmym głosem, jaki już u niego słyszała. - Obawiają się niedołęstwa. Zamknięcie ich w domu opieki to dla większości gorsze niż śmierć. Kiedy skończysz śniadanie, zadzwoń i spytaj, co z Elizabeth. Ja już próbowałem, ale Fairman, słysząc mnie, odkłada słuchawkę.

Carla spojrzała znacząco na Tima. Wprawdzie nie wyglądał tak trzeźwo, by rozumieć cokolwiek z ich rozmowy, ale mimo wszystko...

Michael zobaczył jej spojrzenie i parsknął:

- Tim zna sytuację. Przy tuzinie kręcących się tu pomyleńców, nie daję rady wszystkich dopilnować. Zaangażowałem go jako pomoc strażnika.

Energicznie postawił talerz ze śniadaniem na stole i zaczął jeść.

- Michael, tak nie może być dalej. Coś trzeba zrobić z panią Pendennis.

- Coś się robi - Michael odsunął talerz i wstał. - Wybacz, ale teraz zawiozę kochaną staruszkę do kościoła. Czy może być coś właściwszego?

Po jego wyjściu Tim uniósł głowę i wymienił z Carlą spojrzenie całkowitego zrozumienia.

- Dlaczego się go trzymasz? - spytała.

- Czysty masochizm. Dostawać od niego po nosie to trochę jak dobrowolnie wbijać sobie igły.

- Dobrze ci zrobi zdrowy spacer na świeżym powietrzu - zauważyła Carla, patrząc w okno. Rozpogodziło się. Było pięknie i słonecznie.

- Tobie także.

Przez chwilę patrzyli na siebie bez słowa. Potem Tim spuścił głowę nad stołem, a Carla poszła na górę, by się położyć.

Obrzydliwy napój Michaela chyba trochę pomógł. Po pewnym czasie poczuła się na tyle silna, że mogła wstać i wyjść na spotkanie dnia. Już wcześniej jak przez mgłę słyszała jakieś dźwięki w głębi domu, ale nie miała energii, by zbadać ich źródło. Teraz zaś zdała sobie sprawę, że to dzwoni telefon. Zapewne Alan zawiadamiał, że nie może z nią się spotkać, jak planowali. To ona powinna do niego zadzwonić. W każdym razie zwykła przyzwoitość nakazuje zapytać, jak czuje się Elizabeth.

Rzeczywiście dzwonił Alan, ale wcale nie chciał odwołać spotkania.

- Tak, naprawdę - powiedział, gdy wyraziła współczucie, słysząc jego przybity glos - chętnie wyjdę z domu, jeśli zniesiesz moje towarzystwo. Nie sądzę, aby odpowiadało ci żeglowanie. Wspaniały dzień, ale wietrzny.

Carla wzdrygnęła się lekko.

- Na pewno nie żagle. Jak się zapatrujesz na pływanie?

- Właśnie o tym marzyłem. Czy będziemy mogli skorzystać z twojej plaży? Nie mam dziś ochoty spotykać ludzi.

- Świetnie. Możesz zostawić Elizabeth?

- Oczywiście. Ma się znacznie lepiej od rana. Simon zgodził się z nią zostać. Wstąpię po ciebie za jakąś godzinę, jeśli ci to odpowiada.

Była gotowa, gdy przyjechał. Miała nowy kostium kąpielowy z dobranym płaszczem kąpielowym. Jeszcze wiał chłodny wiatr, choć słońce zapowiadało ciepłe popołudnie. Alanowi zabłysły oczy na jej widok. On także był przebrany do pływania, ale w ręku niósł swoją koszulę i spodnie.

- Pomyślałem, że potem możemy wstąpić gdzieś na obiad - powiedział. - Wasza kucharka ma chyba dziś wolny dzień?

Carla zgodziła się, czując, że Alan zasługuje dzisiaj na specjalne względy i zrozumienie. W przyjaznym, niewymuszonym nastroju, jak sądziła, kierowali się przez ogród do zachodniej bramy.

Pewnie musi upłynąć wiele czasu, zanim słowo brama i jej widok przestaną wywoływać w niej dreszcz trwogi. Teraz jednak w porannym świetle droga wyglądała niewinnie, a ścieżka prowadząca w dół do zatoki wydała jej się łagodniejsza, niż myślała.

Alan szedł pierwszy, odwracając się od czasu do czasu, by podać jej rękę, ale wzdłuż drogi było wiele skal i chwastów, których można było się przytrzymać. W granitowym podłożu były naturalne stopnie, tylko w pewnych miejscach wzmocnione ręką człowieka.

Na jakimś odcinku znajdowała się nawet drewniana poręcz, ale gdy dotarła do tego miejsca, Alan ostrzegł ją.

- Nie naprawiano jej od lat. Lepiej jej nie ufać.

Schodząc, Carla nie mogła podziwiać krajobrazu, ale gdy znaleźli się u podnóża skalnego zbocza, wydała okrzyk zachwytu.

W słonecznym świetle piasek lśnił jak śnieg. Przybrzeżne łagodne fale wyglądały jak tren błękitnej sukni zakończonej delikatną koronką. Mała zatoka pławiła się w słońcu, między ramionami skał, osłonięta zewsząd z wyjątkiem zachodniego wiatru.

Jedyna rzecz, która zakłócała ten sielankowy krajobraz, nosiła na sobie ślad ręki człowieka - był to stos drewna na końcu południowej granicy.

- To pozostałość dawnej przystani wioślarskiej - odpowiedział na jej pytanie Alan. - Skończyła się jak wszystko inne tutaj. Bądź ostrożna w tej części zatoki, bo jest tu pełno zardzewiałych gwoździ.

Woda wydawała się początkowo zimna, ale gdy się przyzwyczaiła, poczuła, że tego poranka właśnie to potrzebne było jej znużonym mięśniom. Pływała z rozkoszą, a obok niej co chwilę ukazywała się głowa Alana, gładka jak u foki.

- Bosko! - oceniła. - Woda jest tak cudownie ciepła.

- To sprawa prądów - Ale nie przychodź tutaj sama. Jest zupełnie bezpiecznie w granicach zatoki, ale za nią odpływ może cię zepchnąć aż do wysp Scilly.

- Wiem, ostrzegł mnie Simon. - Carla odwróciła się na plecy, rozpryskując wodę.

Nie była dobrą pływaczką i wkrótce wyszła z wody. Wyciągnięta na ręczniku, z brodą opartą na rękach przyglądała się błyskom muskularnych ramion Alana, kiedy pływał tam i z powrotem, jakby wykonywał narzucone sobie ćwiczenia treningowe. To był zdrowy sposób pokonania niespokojnych myśli. Gdy wreszcie dobrnął na plażę, zobaczyła, że się uśmiecha.

- Teraz możemy porozmawiać - oznajmił, siadając koło niej. - Ale nie będzie mi łatwo skoncentrować się na temacie; czy nie będziesz mi miała za złe, że rozłożę ręcznik obok tego cudownego ciała?

- Nie. Pragnę jedynie słońca. Musisz nad sobą panować.

- Jesteś trochę blada.

- Będę tu przychodziła codziennie - powiedziała Carla rozmarzonym tonem. - Nie sama. Może uda mi się namówić Tima, żeby przyszedł ze mną. Albo Michaela.

Widząc zmianę na twarzy Alana, usiadła, zapominając o opalaniu.

- Miejmy to za sobą, Alan... Dlaczego tak go nie lubisz?

- Z pewnością się domyślasz. Widziałaś, jak na niego patrzy Elizabeth. To, że pobiegła do niego wczoraj wieczorem, gdy... Nic na to nie poradzę, ale uważam, że on jest przyczyną jej załamania nerwowego.

- Wątpię, czy psychiatra też byłby tego zdania.

- Ach, oni ględzą o przeżyciach z dzieciństwa i różnych innych głupstwach. Nie mogę doszukać się sensu w tym, co mówią. Jest faktem, że była zdrowa, zanim on... Przerwała ciążę.

Ostatnie zdanie było jak eksplozja. Odwrócił twarz, sztywno poruszał palcami, wybierając z piasku maleńkie muszelki.

- To nie jest nic szokującego w dzisiejszych czasach - zauważyła Carla, szukając w myślach właściwych słów.

Alan nie robił wrażenia świętoszka, ale może mężczyzna odczuwa to inaczej, gdy w grę wchodzi siostra...

- Ja się tym nie gorszę - zaprotestował. - Znam Elizabeth, wiem, że jeśli... oddała się mężczyźnie, to nie odbyło się bez nacisku i presji z jego strony. Zawsze była nieśmiała i niepewna siebie. Dlatego to ją tak wytrąciło z równowagi. Nie pamięta nawet tego dobrze i dlatego z ufnością zwraca się do Michaela. Traktuje go jak swego ukochanego, a nie uwodziciela i zdrajcę.

Carlę zaskoczyło to wyznanie, nie ze względu na treść, ale słowa, których używał. Mówił jak dawny fundamentalista albo wiktoriański ojciec. To było tak niepodobne do Alana, że trudno było wierzyć jego słowom.

- Michael wszystkiemu zaprzecza - dalej mówił Alan - i nikt mu nie udowodniłby kłamstwa, bo kto stanąłby w obronie szalonej, pomylonej dziewczyny? Tylko ja jej wierzę i sądzę, że nie jest szalona.

- Oczywiście, że nie. Zakochana kobieta może okazać się słaba.

O Boże! - pomyślała, to widocznie zaraźliwe, mówię takie same bzdury jak on.

Jeszcze jakiś czas Alan mówił w tym samym stylu, a Carla pomrukiwała współczująco. Ale te potakiwania były niezupełnie szczere. Na ogół była czuła na prawdziwą rozpacz, ale tym razem jakoś nie mogła wczuć się w położenie chorej Elizabeth, jeśli przyczyną naprawdę było to, co obecnie ludzie uważają tylko za drobne wykroczenie. Poczuła ulgę, gdy Alan powiedział wreszcie:

- Dość tego. Trudno mi wyrazić, jak bardzo doceniam twoje współczucie, moja droga. Popływamy jeszcze?

- Musimy uzgodnić jeszcze jedną sprawę. Przyrzekłam Michaelowi, że z tobą porozmawiam.

Alan westchnął.

- Sądziłem, że już to ustaliliśmy. Zamiast zgodzić się, aby on dostał dom, raczej sam go kupię. Szczerze mówiąc, Carlo, on prawdopodobnie nie zebrałby dość pieniędzy nawet na kaucję za wynajem roweru. Nawet gdybym nie miał do niego osobistych uprzedzeń, odradzałbym ci pertraktacje z nim. Nie chciałem jeszcze o tym wspominać, bo negocjacje są na wstępnym etapie, ale jest nadzieja, że będę miał kupca. Sądzę, że będę mógł uzyskać przyzwoitą cenę.

- Postanowiłam pozostać tu przez zimę.

Powiedziała to i drgnęła, widząc blady strach na twarzy Alana.

- Chyba nie jesteś przy zdrowych zmysłach?

- Wszystko sobie obmyśliłam - zaprotestowała Carla. - Odprawię Mary i kucharkę, gdyż ich nie potrzebuję. Wszystkie rzeczy w domu i tak muszą być sprzedane. A jestem przekonana, że znajdę dość antyków, by dać sobie radę przez zimę. Alan, to mnie naprawdę uszczęśliwia. Jestem pewna, że mi się uda. Jeśli nie, to oddam klucze i wyniosę się. Mam bilet powrotny. Jeśli stracę dawną pracę, to będę pracowała w tanim sklepiku albo w supermarkecie.

- Nie wiem, co powiedzieć - mruknął Alan. - Potrzebuję chwili, by opanować szok.

- Dlaczego to dla ciebie taki szok? Może to trochę niepraktyczny pomysł, ale przecież jestem realistką. Od lat sama zajmowałam się moimi sprawami. Jeśli się nie uda, to jeszcze nie zrujnuję swego życia.

- Sądzę, że masz rację. Widocznie trudno mi zmienić moje konwencjonalne stanowisko - uśmiechnął się do niej. - Daj mi dzień albo dwa, abym się zastanowił. Może coś wymyślę.

Nie czekając na odpowiedź, pobiegł do brzegu i zanurzył się w wodzie. Carla wolno poszła za nim. Prawnicy to ludzie ostrożni w działaniu - pomyślała. - Alan zapewne uważa, że powinien pomóc jej podjąć rozsądną decyzję. Ona jednak była trochę zmęczona jego przesadnymi reakcjami na jej pomysły.

Za cichą obopólną zgodą nie podjęli już tego dnia sprawy Michaela. Pływali, leniuchowali w słońcu i znowu pływali, a późnym popołudniem Alan zaprowadził ją do gospody w oddalonej wiosce, gdzie wypili parę koktajli i zjedli doskonały obiad. Nie był to jednak zbyt udany dzień. Alan błądził myślami gdzieś daleko, był roztargniony, a Carla sądziła, że chce jak najprędzej wrócić do siostry.

- Proszę, zawiadom mnie, gdybym mogła coś zrobić dla Elizabeth - powiedziała konwencjonalnie, gdy Alan ją odprowadził. I wtedy, ku jej niezadowoleniu, poczuła, jak oblewa ją rumieniec pod jego wymownym spojrzeniem. Było przecież coś, co mogła zrobić. Mogła sprzedać dom, zmuszając w ten sposób Michaela do opuszczenia okolicy.

Gdy zamykała drzwi, z krzaków wyskoczył King i zaczął łasić się do jej nóg.

Jeszcze wzburzona rozmową z Alanem, Carla schyliła się, aby po głaskać kota. Mruczał zachrypłym głosem, jakby cierpiał na zapalenie gardła. Uświadomiła sobie, ze nigdy dotąd nie słyszała jego miauczenia. Widocznie robił to bardzo rzadko.

Z kotem w ramionach weszła do domu. Michael zjawił się od strony kuchni tak szybko, że podejrzewała, iż czatował na jej powrót.

- Rozmawiałaś z Fairmanem?

- Tak - Carla się zawahała.

Przewidywała reakcję Michaela, a nie miała ochoty znieść jeszcze jednego wybuchu męskiego gniewu. - Jak się czuje pani Pendennis?

- Jest na wsi, na kolacji u przyjaciółki. Wkrótce ją przywiozę. Co powiedział?

- Powiedział, że raczej sam kupi dom, niż pozwoli ci go dostać.

- Rzeczywiście to powiedział? Nie przypuszczam jednak, żeby napomknął, że ma nie większe środki niż ja. Musi być po uszy w długach za samochód i ten upiorny nowy dom.

- Powiedział także, że ma potencjalnego kupca.

- Czy zadał sobie trud, by wyjaśnić, dlaczego jest tak cholernie nieprzychylnie nastawiony do mnie?

Zawahała się, a Michael ciągnął dalej.

- Wyobrażam sobie, że wymyślił jakąś przerażającą opowieść o moim rozpustnym zachowaniu. Byłbym ci bardzo zobowiązany, gdybyś powiedziała, o co mnie oskarża, abym mógł się bronić.

- Nie wiem, co mógłbyś mieć do powiedzenia na swoją obronę - odparła Carla. Jak zwykle, jego arogancja wzbudzała w niej najgorsze reakcje. - Nic dziwnego, że mężczyzna oburza się na kochanka swej siostry.

- A więc to ci powiedział? - Ku jej zdumieniu Michael zaczął się śmiać. - A ty mu uwierzyłaś. Nie masz wysokiego mniemania o moim guście. Lubię biedaczkę, ale zapewniam cię...

- Powiedział, że zaprzeczysz.

Zobaczyła, że twarz mu pociemniała, a żyły na szyi nabrzmiały od powstrzymywanego wybuchu wściekłości. Jednakże Michael zamknął usta, popatrzył na nią i głęboko odetchnął.

- Niech będzie, zapomnij o tym - powiedział łagodnie. - Czy znalazłaś coś nowego w sprawie klątwy rodzinnej? Nie myśl, że jestem ciekawski. Pytam ze względu na babcię.

- Myślisz, że jest z nią gorzej? Unikałam jej ostatnio, sądząc, że mój widok wytrąca ją z równowagi.

Michael niechętnie przytaknął.

- Widzę, że jej stan się pogarsza. Przysięgam, że nie wiem, co jej się stało. Wygląda na słabą i zdenerwowaną. Wierz mi jednak, że zawsze była twardą kobietą bez wybujałej wyobraźni.

- Dlaczego, do licha, nie zaprowadzisz jej do szpitala na badania? Uważam, że to żałosne patrzeć, jak wszyscy siedzą, załamując ręce nad biedną panią Pendennis, a nikt nic nie robi, aby dowiedzieć się, co jej właściwie dolega. To może być jakaś choroba, a ty pozwalasz grzęznąć w niej babce, mamrocząc i kiwając nad nią głową.

- Jesteś osobą bezwzględną - powiedział, nie spuszczając z niej oczu.

- Ale tylko ja proponuję coś rozsądnego - warknęła. - Boże drogi, ależ wy, mężczyźni, jesteście irytujący! Nawet John, pochłonięty swoimi badaniami starożytności. Jeśli pani Pendennis ma zaawansowaną sklerozę, to możemy rozmawiać z nią do Sądnego Dnia i to niczego nie zmieni.

- Może masz rację.

- Zrób więc coś. Sama zawiozłabym ją do szpitala, ale nie mam żadnej władzy, aby ją do tego skłonić.

- Wątpię, czy ze mną także zgodzi się tam pójść - powiedział. - Nie zupełnie mi ufa - dodał z niechęcią.

- Zauważyłam to. Zastanawiałam się dlaczego. Idź wreszcie, na litość Boga, i zawieź ją, jeśli to planowałeś. Nie będę jej się pokazywała dziś wieczór.

- Co masz zamiar teraz robić?

- Najpierw pokopię trochę w ogrodzie. Czuję, że dobrze mi zrobi praca fizyczna. Potem w moim pokoju chcę się zająć czytaniem papierów rodzinnych. Jutro przeszukam poddasze. Czy wystarczająco się opowiedziałam?

Michael skinął głową jak zahipnotyzowany. A Carla podsumowała:

- Cieszę się, że to pochwalasz. Do widzenia.

Przebrawszy się w stare spodnie i trampki, zeszła na dół. Michaela nigdzie nie było. Przynajmniej przekonałam go, pomyślała Carla z zadowoleniem. Powinnam mu to powiedzieć już dawno. Innym także. Siedzą, radzą, emocjonują się, rozmyślają, teoretyzują... Ach ci mężczyźni!

W tym nastroju, zadowolona z siebie, znalazła Tima posępnie przywiązującego do palików pędy pomidorów. Jemu także miała zamiar powiedzieć kilka słów.

Promienny uśmiech, którym ją powitał, trochę ją ułagodził.

- Lepiej się czujesz? - spytała.

- Da się żyć. Przyznaję, choć niechętnie, że Michael ma rację co do zdrowych ćwiczeń na świeżym powietrzu. W ten sposób wywietrzało mi trochę z głowy. Przyszłaś mi pomóc? Jesteś aniołem.

- Nie bardzo znam się na ogrodnictwie.

- Ani ja.

Tim oparł się na jednym z palików, wyglądał niezdecydowanie.

- Michael mówił coś o opryskaniu pomidorów. Czym opryskuje się pomidory i po co?

- Sądzę, że przeciw szkodnikom.

Najpierw niepewnie spojrzeli na siebie, a potem wybuchnęli śmiechem.

- Biedny Mike - powiedział Tim, poważniejąc. - Nędzni z nas pomocnicy. Usiądźmy i pogadajmy.

- Nie. Chcę trochę popracować. Nie będę ryzykować z warzywami, ale poobcinam suche gałęzie róż. Czy masz jakieś narzędzia ogrodnicze?

- Całą szopę - oznajmił Tim, robiąc szeroki gest ręką. Carla znalazła sekator. Najpierw ścięła wybujałą trawę wokół krzewów, a potem zaczęła obcinać zeschłe łodygi. To było proste nawet dla amatorki. Tymczasem zza muru dobiegało smętne nucenie. Tim miał przyjemny tenorowy głos i bogaty repertuar sacharynowo słodkich irlandzkich pieśni miłosnych. Carla uśmiechnęła się, ale nie zareagowała. Wreszcie wyprostowała się, ssąc zadrapany palec, i z dumą obejrzała wyniki swojej pracy. Naprawdę wyglądało tu dużo lepiej. Uprzątnęła tylko małą część ogrodu różanego, ale ta część wyglądała teraz wspaniale, przynajmniej dla jej niedoświadczonych oczu. Wróciła do pracy z nową energią.

Po pewnym czasie spostrzegła, że melodia ucichła. Wyprostowała bolący kark i rozejrzała się. Niedaleko niej zauważyła zdumiewający widok: twarz Tima, najwyraźniej kołyszącą się na szczycie muru.

- Jak się tam dostałeś? - spytała.

- Wiszę na rękach - odparł zduszonym głosem. - Jeszcze nie masz dość pracy? Ja jestem zmęczony. A poza tym robi się ciemno.

- Chyba także skończę. Och, mam milion cierni w skórze.

Wrócili razem do domu, a na jej prośbę Tim poszedł upewnić się, że Carla nie spotka pani Pendennis, idąc do swego pokoju. Po chwili po wrócił z Michaelem.

- Przekonałem ją, aby się położyła - stwierdził Michael. - Ale wzięła jakieś cholerne pastylki od Simona.

- Co w tym złego? Simon jest lekarzem. Cieszę się, że choć jeden mężczyzna robi coś pożytecznego w tej sprawie.

- Bardzo pożytecznego! - burknął Michael. - Jeśli ktoś wchodzi ci w drogę, najlepiej dać mu coś, co go ogłupi. Powiedziałem jej, że za chwilę przyniosę jej trochę zupy, ale wyglądała na całkiem rozkojarzoną.

- Też bym coś przegryzł - oznajmił Tim, podczas gdy Carla wymieniła szybkie spojrzenie z Michaelem. Carla wzruszyła ramionami.

- Możesz zrobić kanapkę i dla mnie. Widziałam resztę pieczeni w lodówce.

Zjedli we troje to, co znaleźli: kanapki z pieczonej wołowiny i domowego wypieku chleba. Ponadto zupę Campbella i piwo.

Michael zaniósł zupę swojej babce, a wróciwszy stwierdził, że już zasypia. Usiadł przy stole, patrząc z dezaprobatą na ręce Carli.

- Czy nie masz na tyle rozeznania, aby do pracy przy różach używać rękawiczek?

- Nie mogłam znaleźć właściwego rozmiaru.

Mimo jej protestów Michael uparł się, aby zająć się jej rękoma. Skręcała się z bólu, dopóki nie wyjął ostatniego kolca i przemył wszystkiego jodyną. Po skończeniu posiłku Tim i Michael ciągnęli losy, kto zmyje naczynia. Carla oświadczyła, że nie tylko ma zbyt poranione ręce, aby je moczyć w mydlanej wodzie, ale ponadto to ona jest właścicielką domu. Tim przegrał i choć zmywanie nie szło mu najlepiej, nikt z nich nie zaofiarował się go zastąpić.

Dowcipy, przyjacielskie docinki i improwizowany posiłek stworzyły tak swobodną atmosferę, że Carla pozostała z nimi zamiast powrócić do lektury. Był to wspaniały wieczór, a ona nie miała nastroju do burzliwych opowieści pana Thomasa. Nikt jednak nie zaproponował jej spaceru w świetle księżyca, tak więc w końcu wstała od stołu.

- Trochę posiedzę w bibliotece - oznajmiła.

Tim spojrzał na przyjaciela i głośno ziewnął.

- Idę do łóżka z dobrą książką. Jeszcze nie wróciłem do siebie po ostatniej nocy. Michael milczał.

- Pójdziesz popływać? - spytała Carla.

Czekaj nieubłaganego iosu

- Chyba nie. Jest raczej późno. Dlaczego pytasz?

- Aby nie popaść w histerię, gdy zobaczę ociekającą wodą postać zbliżającą się do domu... Prawdę mówiąc, to niemądre chodzić tam samemu.

Michael nie odpowiedział na tę uwagę i wszyscy się rozeszli. Przy świetle księżyca posrebrzającym okna i delikatnym powiewie poruszającym liście na dworze biblioteka była rozkosznym miejscem. Carla otworzyła szafkę i zaczęła przeglądać papiery.

Jak przewidywała, były tu zgromadzone dokumenty, na podstawie których Walter zestawił genealogię rodziny. Stare listy i rachunki były interesujące, ale Carla nie zatrzymała się nad nimi. Szukała dokumentów osiemnastowiecznych.

Wreszcie musiała przyznać, że spotkał ją zawód. Albo Walter przechowywał tę część papierów gdzie indziej, albo ktoś, kto wyrwał kartki z genealogii, oczyścił także materiały źródłowe. Nie znalazła nic związanego z rodzinną tajemnicą.

Bezowocne poszukiwanie zabrało Carli nieoczekiwanie wiele czasu. Papiery były przechowywane w pudełkach i kopertach, nieuporządkowane. Wiele było bez dat, tak że musiała przeczytać je pobieżnie, aby z treści określić, kiedy powstały. Spojrzawszy na zegarek, zdziwiła się, że jest tak późno. Panowała głęboka cisza, nawet myszy musiały pójść spać.

Carla zamknęła okna. Biblioteka znajdowała się we frontowej części domu. Na trawniku nic nie było widać z wyjątkiem czarnej masy wyrośniętych krzewów, a na końcu podjazdu od czasu do czasu błyskały światła przejeżdżających samochodów.

Poszła na górę i wkrótce znalazła się w łóżku z rękopisem Thomasa Tregellasa. Otworzyła go na początku - w części, którą już przerzuciła, gdy po raz pierwszy postanowiła go przeczytać.

Thomasa można było uznać za uczonego. Był typem naukowca, który gromadzi przyczynki, by znaleźć dowód nie po to, by potwierdzić fakty, ale swoją wyższość intelektualną. W jego rękopisie mnożyły się cytaty w co najmniej sześciu językach, łącznie z łaciną i hebrajskim.

Na szczęście duża partia była po angielsku, więc mogła zrozumieć jego rozważania.

Thomas twierdził, że w pogańskiej Europie rozpowszechnione były praktyki składania ofiary bogom rzeki w noc przesilenia letniego. Podczas gdy bogowie rzek w Afryce, Birmie i Chinach woleli dziewice, to bóstwa europejskie nie były tak wymagające. Jednakże wszędzie istniał związek między wodą a płodnością. Dziewice syryjskie i szkockie zostawały zapłodnione przez niewidzialne duchy wodne podczas pływania. To wierzenie musiało być bardzo dogodne dla nieostrożnych panienek, pomyślała Carla cynicznie.

Było wiele legend o rusałkach, ale znacznie mniej o bóstwach płci męskiej. Jednakże duchy wody przejawiały zdecydowanie męskie cechy. Wielki Silkie był duchem celtyckim. Na lądzie zmieniał się w mężczyznę, a w wodzie przybierał kształt foki. W obu postaciach był wszakże uwodzicielskim kochankiem. Jego dzieje unieśmiertelniły ballady zebrane i wydane przez F. J. Childa. Carla przypomniała sobie, że słyszała, jak śpiewała je Joan Baez.

A zatem legenda nie była tak dziwaczna, jak początkowo myślała. Były także ballady wcześniejsze. Jednakże legenda Tregellasów była pod jednym względem szczególna. Był w niej temat reinkarnacji. Zastanowiła się, gdzie Thomas wygrzebał tę legendę? Za jego czasów nie był to tak powszechnie znany temat, jak współcześnie, gdy nawet przypadkowi czytelnicy znają niedowarzone interpretacje filozofii Wschodu. Thomas usiłował oczywiście usprawiedliwić postępowanie swojej siostry i z całą pewnością znał myśl religijną Wschodu... Do tego wszystkiego był niewątpliwie szalony, pomyślała z rozgoryczeniem Carla.

Thomas zdecydowanie podkreślał powtarzanie się motywu istot wodnych w heraldyce rodziny. Utrzymywał, że dziwaczna kołatka przy frontowych drzwiach była bardzo stara. Przedstawiała mitycznego potwora wodnego - nie rybę. Posadzka rzymska w jego czasach była stosunkowo mało uszkodzona, a motywami kompozycji także były dziwne stwory, pófludzie i półryby. Jednakże, jak Carla mogła wywnioskować, dowód na istnienie zakochanego trytona opierał Thomas na starym pergaminie, który, jak mówił, znalazł wśród butwiejących papierów na poddaszu. Okazało się, że w tym samym apokryfie znalazł także księżniczkę rzymską. Mówił o niej tak, jakby poznał ją na przyjęciu, aż w głowie Carli powstało dziwaczne wyobrażenie damy w stroju Kleopatry z filmu z Elizabeth Taylor, która zachowywała się jak typowa panienka ze sfer wyższych. Popełniła wszakże jeden nieszczęsny błąd - zakochała się w demonie.

Jednakże opis Thomasa uwzględniał pewną siłę nadprzyrodzoną zjawiających się stworów. „Jego postać charakteryzuje, jak mówią, zwinna smukłość, właściwa wszystkim wodnym stworzeniom. A jednak jest nadzwyczaj silny i rozporządza wielką mocą. W szyi ma ukryte skrzela. Są konieczne do życia w wodzie, ale na lądzie zamykają się i niewiele różnią go w kształcie od budowy innych mężczyzn. Lśniące włosy są ciemne i gładkie jak futro foki i zachodzą nisko na czoło. Porusza się kulejąc, bo nie ma wprawy w chodzeniu po ziemi”.

Ładny opis, zwłaszcza ostatnia cecha, pomyślała Carla. Oczywiście muszą boleć go nogi, biedactwo. Ta część opisu trytona bardziej napawała strachem niż inne karty rękopisu. Wszystko tu było logiczne.

„W ten sposób - kończył Thomas - dusza skazanej przez los księżniczki powraca do córek tego nawiedzonego klątwą domu, który przedkłada potępienie nad miłosierdzie Jezusa Chrystusa. Zawsze jest to kobieta ulegająca pokusom i tak będzie do końca świata”.

Carla zareagowała na to godnym pożałowania nieprzyzwoitym wykrzyknikiem. Thomas był nieodrodnym potomkiem obłudnika Adama, który zgrzeszywszy, biadał: „To kobieta mnie skusiła”. Jeśli Thomas był tego samego pokroju, to nic dziwnego, że Caroline uciekła od rodziny w mokre objęcia trytona. Szczególnie jeśli wyglądał jak ten z opisu Thomasa.

Rękopis zsunął się na jej kolana, a ona spojrzała na portret.

Ledwo można było coś na nim zobaczyć. Jedynie złocona rama pobłyskiwała w cieniu. A jednak Carla miała uczucie, że doświadcza czegoś wzruszającego, czegoś ponadzmysłowego.

Przed miesiącem wyśmiałaby każdego, kto by przypuszczał, że podda się sugestii pozaziemskiej interwencji w uporządkowane życie. Przed miesiącem... Ale była teraz inną osobą niż przed wizytą u bostońskiego prawnika. Zmiana ta była niewiarygodna zarówno dla niej, jak zapewne także dla jej dawnych przyjaciół.

Fotografia starego domu podziałała jak magnes, a moc przyciągania pokonała trzy tysiące mil oceanu i rosła z każdym minionym dniem. Teraz omotała ją przeszłość, która nadal żyła w starych murach.

Niewątpliwie wszystko dałoby się wyjaśnić racjonalnie. Psycholog odkryłby ukryte frustracje i neurozy dziecięce, stwierdziłby, że pogrążanie się w przeszłości jest formą ucieczki od teraźniejszości. Carla z irytacją stukała palcem w okładkę rękopisu. Nie mogła przyjąć takiej łatwej diagnozy. Z drugiej strony nie miała zamiaru uwierzyć w siły nadprzyrodzone.

Nagle odrzuciła kołdrę i wstała. Portret zaczynał działać jej na nerwy. Zawsze uważała, że nie należy zwalczać własnych słabostek, ale tym razem sprawy poszły za daleko. Portret był utrapieniem i dlatego trzeba się go pozbyć. Co z oczu, to i z serca!

- Nie miej mi tego za złe, Caroline - powiedziała głośno i ujęła ramy portretu.

Caroline nie zareagowała. Carli udało się łatwo zdjąć portret ze ściany i umieścić go w jednej z szaf.

Może była to reakcja neurotyczna, ale od razu poczuła się lepiej, gdy przestała go oglądać. Wróciła do łóżka - a właściwie nogi same ją tam zaniosły - i zaczęła podejrzliwie przyglądać się teczce, w której był rękopis Thomasa. Gdzie jest ten słynny pergamin, na który się powoływał, jakby to było Pismo Święte? Nie było go w teczce, a nie przypominała sobie takiego starego dokumentu wśród papierów pozostawionych w bibliotece.

Na przedostatniej stronie dzieła Thomasa znalazła odpowiedź. Pergamin był w tak złym stanie, że Thomas zniszczył go po przepisaniu części, które udało mu się odczytać.

Carla zacisnęła zęby. Kogo chciał oszukać? Oczywiście siebie. Możliwe, że posunął się tak daleko, iż wyobraźnia podyktowała mu i uszkodzony pergamin, i jego treść. Fragmenty dziwnie przypominały jego własny styl literacki.

Zaczynały się w środku zdania: „...pochodzą z rodu przeklętego za grzechy swoich przodków, którzy oddali się bezdusznemu potworowi z głębin. Mówią, że jeśli zechce, może powołać nadludzko piękne demony. Siedziby jego ludu są zatopione głęboko za zachodnimi rubieżami. Jest to dziwne miasto o koralowych iglicach i wieżach z macicy perłowej. Mimo że są to istoty zimnokrwiste, ulegają ludzkim namiętnościom i dlatego od czasu do czasu wynurzają się z wody, by pochwycić...”

W tym interesującym punkcie lektura Carli została nagle przerwa na. Przez otwarte okno doszedł ją wibrujący krzyk, który jednakże pochodził z wnętrza domu. Okno pokoju pani Pendennis było niedaleko jej drzwi balkonowych. Podobnie jak u niej, zapewne było otwarte w taką piękną noc. Skóra zjeżyła się na niej z przerażenia, ale nie był to wpływ lektury opracowania Waltera. Musiała zebrać całą odwagę, aby wstać z łóżka i otworzyć drzwi.

W korytarzu paliło się światło. Przynajmniej za to dziękowała Bogu. Gdzie, do diabła, jest Michael? Czy nie słyszał krzyku? Jego pokój był dużo bliżej sypialni gospodyni niż pokój Carli. A okna też zapewne miał otwarte w taką ciepłą noc.

Nie mogła dłużej czekać. Odgłos krzyku nadal szarpał jej nerwy. Wyszła do holu i cicho zapukała do drzwi pani Pendennis.

Nie było odpowiedzi - z pokoju nie dochodził nawet szmer. Nacisnęła klamkę, a drzwi otworzyły się od razu.

Pani Pendennis leżała na podłodze. Pościel, częściowo rozrzucona na łóżku, a częściowo wokół niej, wskazywała na gwałtowną, ale nieudaną próbę wstania. Oczy starej kobiety były szeroko otwarte, aż na chwilę serce Carli stanęło. Potem usłyszała chrapliwy oddech gospodyni.

Przemknęły jej w głowie zasady pierwszej pomocy. Wezwać lekarza - to przede wszystkim należy zrobić. Odwróciwszy się, całą silą wpadła na pochylonego Michaela. Jego pierś unosiła się ciężko jak miech kowalski. Chciał coś powiedzieć, ale oddech mu się rwał.

- Co się stało? Kto...

I wtedy zobaczył swoją babkę. Odsunął Carlę na bok i pochylił się nad leżącą.

- Zdaje się, że to udar. Zostań tu i nie ruszaj jej.

Zanim Michael wyszedł, ukazał się ziewający i przecierający oczy Tim.

- Zdawało mi się, że coś słyszałem - wymamrotał.

- Istotnie, słyszałeś. Ależ jesteś pomocny! - Carla się odsunęła.

- O rany, nie żyje? - Tim spojrzał na leżącą.

- Żyje. Nie dotykaj jej.

- Ależ skąd? - Tim usiadł na najbliższym krześle. - Biedna staruszka. Wygląda na wylew.

Był najmniej zdenerwowany i dlatego lepiej zauważał szczegóły. Nagle zmarszczył nos i prychnął jak pies.

- Jakiś dziwny zapach!

Teraz, gdy to powiedział, Carla wyczuła to także. Był to słaby, ale nie do pomylenia, zapach wody morskiej - słonej wody. Bezwolnie, jakby pchnięta przez nieznaną siłę, podeszła do okna. Nie było tutaj balkonu, można było wypaść na ziemię z wysokości drugiego piętra. Ale na parapecie, lśniąc śluzem w świetle lampy, opadał szeroki, mokry ślad, jakby zostawił go olbrzymi ślimak. Ciągnął się aż do gruntu i tam się urywał.

Rozdział dziesiąty

Michael powrócił ze szpitala dopiero o świcie. Tima i Carlę znalazł w kuchni. Żadne z nich nie było w stanie spać, więc Carla spędziła noc, przygotowując kolejne dzbanki kawy. Nalała filiżankę Michaelowi, który bez sił osunął się na krzesło.

- Masz ochotę na śniadanie - spytała - czy raczej pójdziesz do łóżka?

Michaela nie poruszyła jej życzliwa troskliwość.

- Nie idę do łóżka - rzucił krótko.

- Jak się czuje pani P.? - spytał Tim.

- Nie odzyskała przytomności. Nikt nie spieszy się z rokowaniem, ale doktor powiedział, że jej serce jest w zadziwiająco dobrym stanie jak na ten wiek.

- Zastanawiam się, kiedy odzyska mowę - Carla położyła bekon na patelni.

Michael był w tak złym nastroju, że nawet nie czuł głodu. Może jednak na widok jedzenia nieco się rozchmurzy.

- Jeśli, nie kiedy - krótko zauważył Michael.

- Coś musiała zobaczyć - mruknęła Carla.

- Nie ma pewności. W takich przypadkach chory odczuwa ból albo przerażenie, że coś złego dzieje się z organizmem.

Carla spojrzała wymownie na Tima.

- Ty mu powiedz - powiedział Tim. - Ja nie mam odwagi.

- Niby taki odważny Irlandczyk - zadrwiła Carla.

- O czym mówicie? - spytał Michael.

Carla powiedziała mu o zapachu słonej wody i dziwnym, lepkim śladzie na parapecie okna.

Wcześniej zmusiła Tima, aby także to zobaczył. Nie tylko chciała mieć świadka, ale również upewnić się, że zmysły nie płatają jej figla.

- Co znowu! - Michael był sceptyczny. - Chcecie mi wmówić, że ten zakochany demon jest tak ograniczony, że nie umie trafić do właściwego pokoju? Robicie z niego aktora z francuskiej farsy, który wpada i wypada z sypialni.

- A jednak coś było w tamtym pokoju - upierała się Carla. - Jeśli nie odpowiada ci zakochany demon, to przyjmij, że był to żywy, ludzki stwór. Pani Pendennis zobaczyła go i tak ją to przeraziło, że nastąpił wylew. Michael, czy uważasz, że będzie można - choć to brzmi jak z Agathy Christie - rozgłaszać wiadomość, że ona umiera i nie odzyska mowy?

Michael rozważał ten pomysł bez lekceważenia, którego się spodziewała. Wreszcie potrząsnął głową.

- Nie, jeśli nie przekonasz Simona Tremuana, aby mówił to samo.

- Czy on był w szpitalu?

- Oczywiście. Jest jej lekarzem. Zadzwonili do niego zaraz po naszym przybyciu do szpitala, a on natychmiast się zjawił. Oddany facet - dodał, nie zmieniając tonu.

Tymczasem Carla przez cały czas smażyła jajka na bekonie, teraz wygarnęła je na talerz i podała Michaelowi. Ten popatrzył bez entuzjazmu na tłustą kompozycję.

- Wydaje mi się, że niezupełnie rozumiem, co się tu dzieje - przyznał się Tim. - Czy naprawdę sądzicie, że życie starszej pani jest w niebezpieczeństwie, bo zobaczyła mordercę w działaniu... na litość Boga... co chciał osiągnąć? To zakrawa na szaleństwo.

- Istotnie tak wygląda - zgodziła się Carla. - Timie, czy zjesz jajka?

Tim spojrzał na talerz Michaela.

- Nie, dziękuję.

- Wiem, że okropnie gotuję - rzuciła Carla. - Powinieneś jednak przyzwyczaić się do moich umiejętności kulinarnych, jeśli chcesz tu pozostać, bo zamierzam wymówić pani Polreath.

- Słusznie - Michael zjadł kęs z widocznym wzdrygnięciem i powiedział:

- Carlo, czy bardzo zranię twoje uczucia, jeśli...

- Ależ skąd! - Carla usiadła przy stole. - Nie krępuj się. Wyrzuć je! A jeśli zamierzasz smażyć jajka, to dorzuć dwa dla mnie.

Michael zsunął zawartość swego talerza do śmieci i zaczął rozbijać jajka.

- Wyjaśnijmy to Timowi - dodał. - Carla podejrzewa, podobnie jak ja myślałem przez pewien czas, że ktoś próbuje ją przekonać, aby opuściła Kornwalię jak najszybciej, jeśli nie natychmiast.

- Ale brak w tym zdecydowania - dodała Carla. - Dotąd nie jestem przekonana, Michael. Jeśli komuś naprawdę zależałoby na pozbyciu się mnie, zrobiłby to już wcześniej.

- Wygląda na to, że wcale niełatwo cię przestraszyć - zauważył Michael, a potem osłabił komplement, dodając - a do tego jesteś bardzo uparta. Jednakże twojemu hipotetycznemu przestępcy przeszkadza fakt, że możemy wezwać policję, co nie byłoby mu na rękę.

- Skąd to wiesz?

- To oczywiste! Ktoś czyha na twoje życie. Gdyby chciał cię tylko zranić, już dawno zrobiłby to z łatwością. Nie uczynił jednak tego, gdyż boi się, że zawiadomimy policję.

- Zaczekaj chwilę - przerwał mu Tim. - To dowodzi czegoś wręcz odwrotnego. Jest równie możliwe, że Carli nic się nie stało, gdyż wasz nieznany typ nie chce jej skrzywdzić. A nawet, że nie ma nieznanego złoczyńcy, a cała ta gra to tylko głupie, choć trochę złowieszcze żarty? Ta rozrośnięta Mary może być pod wpływem kogoś, kto postanowił dokuczyć rodzinie.

- Przyznajecie zatem, że ktoś był tej nocy w pokoju pani Pendennis? - spytała Carla.

Tim spuścił oczy.

- Jestem zmuszony, chyba że uwierzę znowu w te irlandzkie brednie, które odrzucałem już w dzieciństwie.

- Jeśli tak - odezwał się Michael - to musimy wziąć pod uwagę, że mojej babce również grozi niebezpieczeństwo. Zasłabła, usiłując wstać z łóżka. Możliwe, że spodziewała się napaści i próbowała wezwać pomoc. Albo zobaczyła coś, czego nie powinna widzieć.

- Możliwe, możliwe - mruknęła Carla. - Może cierpię na przerost wyobraźni. W twojej teorii jest zbyt wiele luk, Michael. Po pierwsze, ten łajdak bardzo dobrze wie, gdzie jest mój pokój. Jeśli na mnie dybie, to dlaczego od razu się tam nie skierował? Ale największy sprzeciw w tej intrydze budzą motywy. Ciągle o tym myślę i nie znalazłam rozsądnego powodu, aby ktokolwiek chciał pozbyć się mnie za wszelką cenę.

- Zakopany skarb - rzucił Tim, ulegając nastrojowi. - Czy jesteś pewna, że Walter nie zakopał uciułanych zasobów gdzieś na terenie posiadłości? Dzięki, Mike, wyglądają apetycznie.

Michael rozdzielił wyniki swego kucharzenia, a Carla, której nie przeszkadzała fałszywa duma, jadła z apetytem. Potrzebowała energii, gdyż miała na dziś szerokie plany.

- Nie ma mowy o zakopanym skarbie - odpowiedział Michael. - Walter nie sprzedawałby na bieżące potrzeby rodzinnych antyków, gdyby miał jakieś rezerwy finansowe. Nie zachowała się żadna tradycja, najmniejsza wzmianka o czymś takim.

- Musi być jakiś powód - nalegała Carla. - W przeciwnym razie wszyscy jesteśmy fantastami. Co jest zresztą możliwe, gdyż ten dom skłania do fantazjowania.

- Ty jednak chcesz tu pozostać - powiedział Michael, i nie było to pytanie.

- Nic mnie nie powstrzyma. Już dzisiaj rozpocznę przygotowania. Kiedy przychodzą Mary i pani Polreath?

- O ósmej.

- Powiem im, że nie będą nam dłużej potrzebne. Potem pójdę na poddasze. Nie bardzo znam się na antykach, ale w obecnych czasach wszystko, co stare, ma wartość. Turyści amerykańscy kupią każdy rupieć. Uważają, że tutaj zdarzają się niebywałe okazje. Zauważyłam kilka sklepów z antykami w Truro. Jutro pojadę tam autobusem i porozmawiam z właścicielami.

- Co za energia! - wykrzyknął Tim.

- Jeśli chodzi o ciebie, Timie 0'Hara, nie wierzę nawet w połowę tego, co mi opowiadałeś. Nie wiem, jakie są twoje i Michaela zamiary, ale wiem, że coś planujecie. To mi nie przeszkadza, chętnie was widzę w domu, ale musicie zarobić na swoje utrzymanie. A nie mam na myśli próżnego opierania się na szpadlu. Teren jest haniebnie zaniedbany. Weź kosę, którą widziałam w szopie ogrodowej, i przetrzeb trochę chwasty.

- Tak, szanowna pani - mruknął Tim, szeroko otwierając ze zdumienia oczy.

- Nie rozpatrzyłam jeszcze twojej oferty - zwróciła się teraz do Michaela. - Ale jedno ci powiem: nie dam się wygnać z mojego domu nikomu ani niczemu, a szczególnie starej dziecinnej bajeczce. Pozostanę tutaj, dopóki to miejsce nie znudzi mnie albo zabraknie mi gotówki. Wtedy postanowię, co zrobić z domem. Tymczasem muszę cię poinformować, że nie ufam tobie - ani Alanowi, ani jego siostrze, ani twojej babce, ani Timowi, ani...

- A Johnowi? - przerwał jej Michael.

Na jego twarzy, kiedy słuchał jej tyrady, nie było widać najmniejszego wrażenia.

- Jemu także nie ufam. Ale nie w takim stopniu jak tobie. Zastanawiam się, po co ci, do diabła, ten dom? Miałeś przed sobą wspaniałą karierę. Trzeba stracić zmysły, aby zakopać się tutaj i zdecydować na taką harówkę...

- Słuchaj, Carlo - przerwał jej Tim. - Czy ty...

- Zamknij się - wtrącił się Michael.

- Właśnie. - Była napięta do ostatnich granic i nie dała sobie przerwać. - Nie interesują mnie twoje racje, Michael, dopóki nie wchodzisz mi w drogę. Mogę ci sprzedać dom albo nie. To będzie zależało w pewnym stopniu od tego, co będziesz robił od teraz aż do czasu, gdy się zdecyduję na sprzedaż. Pamiętaj o tym. Jak się ubiorę, wrócę, aby porozmawiać z kucharką. A skoro - zadała ostatni cios - Michaelowi nie odpowiada moje gotowanie, może zapracować na swoje utrzymanie, zastępując kucharkę. Proszę o obiad na pierwszą.

Nie czekając na odpowiedź, wyszła z kuchni z wysoko podniesioną głową, zawijając spódnicą. Ale gdy zamknęła za sobą drzwi, usłyszała jakiś podejrzany dźwięk, który brzmiał jak śmiech Michaela.

Gdy wróciła na dół, przebrana w stare ubranie, z chustką zawiązaną na głowie, w kuchni była tylko pani Polreath, przyglądająca się z przerażeniem stosowi brudnych naczyń.

- Przepraszam za bałagan. Mieliśmy złą noc - powiedziała Carla.

- Słyszałam, panienko. Przykra wiadomość o pani Pendennis. Jak ona się czuje?

- Obawiam się, że jest z nią niedobrze. Może nie odzyskać przytomności.

- O Boże, jakie nieszczęście. Ale przecież nie jest już młoda i miała dobre życie.

Carla wątpiła w to, ale nie chciała dyskutować.

- Gdzie jest Mary? - spytała.

- Przykro mi, panno Tregellas, ale Mary nie przyjdzie. Widzi pani, dostała lepszą pracę, w sklepie, w mieście. Powiedziałam jej, że to nie w porządku, że nie złożyła wymówienia, ale sama pani wie, jakie są teraz dziewczęta.

- Oczywiście. - Carla spojrzała na kucharkę, ale ona odwróciła twarz. - Rozumiem. Czy przypadkiem pani także nie dostała lepszej propozycji pracy, pani Polreath?

Z gwałtownego wzruszenia ramion kobiety Carla się domyśliła, że trafiła w sedno.

- To dobrze - powiedziała. - Prawdę mówiąc, miałam zamiar powiedzieć pani, że nie stać mnie na zatrzymanie personelu. Będzie mi brak pani wspaniałego gotowania, ale jestem przekonana, że rozumie pani sytuację. Utrzymuję się dzięki własnej pracy, nie mam żadnych zasobów finansowych.

- Oczywiście, rozumiem, panienko. - Pani Polreath odwróciła się, a na jej twarzy ścierały się poczucie winy z ulgą. - To znaczy, że wkrótce panienka wyjedzie, prawda? Niemiło byłoby mi myśleć, że jest panienka sama w tym wielkim domu.

- Świetnie dam sobie radę - odpowiedziała Carla. - Cóż mogłoby mi się tutaj stać? Proszę mi wierzyć, że jest tu o wiele bezpieczniej niż w Bostonie... Jeśli chce pani zaraz odejść...

- Nie, panienko. Zostanę do końca dnia, kiedy już tu jestem. Ale ciągle nie czuję...

- Nonsens. Proszę się nie martwić. A jak z pani pensją?

- Zajmuje się tym pan Fairman. Jeśli pani jest pewna...

- Całkowicie. Chciałabym tylko właściwie podziękować pani za dobrą pracę. Idę teraz na poddasze, gdyby pani mnie potrzebowała.

Kiedy tylko znalazła się poza kuchnią, jasny uśmiech Carli znikł, a jej twarz ściągnęła się. Przedtem obawiała się, że pozbawi kobietę tak potrzebnych jej zarobków, toteż przyjęła z ulgą informację, że pani Polreath sama chciała złożyć wymówienie. Ale powód odejścia był oczywiście równie fałszywy, jak lepsza praca Mary. Ten dom zawsze napawał Mary strachem. Teraz obie, ona i praktyczna, choć mniej zabobonna kucharka, uznały, że atak pani Pendennis przeważył szalę. Carla zastanawiała się, jakie niesamowite opowieści o wypadku trafiły do wsi pocztą pantoflową, charakterystyczną dla małych skupisk. Chyba nie były one gorsze niż to, co wydarzyło się ostatnio.

Zacisnęła wargi. Nie zmieni decyzji. Nikomu nie uda się wypędzić jej z tego domu.

Z wielką energią rzuciła się do pracy na poddaszu. Okazało się to bardzo zabawne, a jej instynkt posiadania dużo silniejszy, niż myślała. Mając w pamięci modę na stare stroje, uznała, że stare kufry pełne niemodnej garderoby są kopalnią srebra, jeśli nie złota. Wyjmując suknię po sukni, podziwiała pogniecione jedwabie i brokaty, ręcznie szyte i ozdobione haftami. Teraz już nie szyje się takich strojów. Jakkolwiek stare, miały zachwycające tkaniny i sposób szycia. Wiele pochodziło z wieku dziewiętnastego, jeśli właściwie rozpoznała ich styl.

Dysząc ciężko, odsunęła wreszcie kufry i spojrzała na książki. Nie było sensu tracić teraz na nie czasu. Należy sprowadzić solidnego kupca, by je obejrzał. Bez katalogu nie rozpozna sama pierwszych wydań.

Meble wymagały także fachowego rzeczoznawcy. Kusiło ją stare miedziane łóżko; w sklepie w Bostonie podziwiała kiedyś podobne, choć mniej kunsztownie wykonane, ale cena przekraczała jej możliwości. Być może uda się jej zatrzymać kilka sztuk - a nawet przewieźć do Stanów, jeśli koszt transportu nie będzie zbyt wielki.

Właśnie zastanawiała się, do czego z kolei się zabrać, gdy usłyszała wołanie z dołu. Podeszła do podestu schodów.

- Telefon do panienki - zawiadamiała ją pani Polreath. - Dzwoni pan Fairman. Zastanawiam się, czy nie zechce panienka filiżanki kawy i czegoś do przegryzienia. Już długo pani siedzi tam na górze.

- Dzięki - powiedziała Carla z wdzięcznością. - Zaraz schodzę! Chwyciła pudło, które zawierało chyba stare listy. Będzie mogła je przejrzeć, pijąc kawę.

Alan nawet się nie przywitał. Z jego głosu przebijał niepokój.

- Słyszałem o pani Pendennis. Czy z tobą wszystko w porządku?

- Oczywiście.

- Doszły mnie raczej przerażające wieści.

- Nie wątpię. Na litość Boga, Alan, kobieta doznała wylewu. Było to w jakimś stopniu do przewidzenia. Ale to nie jest zaraźliwe.

- A więc to było zupełnie naturalne? Nie zdarzyło się nic, co mogło spowodować atak?

- Nie to chciałam powiedzieć... Nie, Alan, nie chcę w to teraz wchodzić. Jestem zajęta. Czy dzwonisz tylko po to, aby spytać o moje zdrowie? A jeśli już o tym, to jak się czuje Elizabeth?

- Doskonale. Chciałbym omówić z tobą pewne sprawy majątkowe.

Z jego tonu domyśliła się, że poczuł się dotknięty jej szorstkością, ale nie była w nastroju, aby schlebiać jego próżności.

- A zatem? - rzuciła energicznie.

- Po pierwsze, ta wredna Mary zawiadomiła mnie, że odchodzi z pracy. Przyszła rano, żądając wypłaty.

- Tak. Wiem. Pani Polreath także odchodzi.

- Dobry Boże! Postaram się znaleźć zastępstwa.

- Nie trudź się. Mówiłam ci, że nie stać mnie na pomoce domowe. W każdym razie przy pogłoskach, jakie zdają się krążyć, wątpię, czy udałoby ci się przekonać kogoś, aby zgodził się do pracy tutaj. Nie mamy bardzo dobrej opinii w okolicy.

- Carlo, nie możesz zostać tam sama.

- Ależ tak. Z pewnością mogę. Co poza tym chciałeś ze mną omówić?

Alan westchnął.

- Jesteś najbardziej upartym... Ale może następna sprawa rozwiąże wszystkie nasze kłopoty. Dostałem ofertę kupna domu.

- Doprawdy? Od kogo?

- Firma budowlana. Oczywiście, interesuje ich ziemia, a nie dom. Ale dają wspaniałe warunki.

Wymienił sumę. Dla Carli to była niewiadoma. Mogła przeliczyć funty na dolary, ale w jakim to było stosunku do wartości domu, pozostawało dla niej tajemnicą.

Alan źle zrozumiał jej milczenie.

- Zapewniam cię, Carlo, to znacznie więcej, niż miałem nadzieję uzyskać.

- Radzisz mi zatem przyjąć ofertę?

- Z całą pewnością.

- Rozważę to, ale nie jestem jeszcze gotowa do sprzedaży.

- Chyba nie mówiłaś poważnie o pozostaniu tutaj. Ta oferta nie będzie czekała w nieskończoność. Chcą od razu objąć grunty, aby zacząć budowę, dopóki sprzyja pogoda.

- A zatem odrzuć ofertę.

- Carlo...

- Jutro jadę do Truro - powiedziała. - Wtedy to omówimy. Ale możesz im powiedzieć, że nie zamierzam opuścić domu przed końcem lata. Może nawet później.

Milczenie. Carla raczej posępnie uśmiechnęła się do siebie, odsuwając z czoła mokre włosy. Mogła sobie wyobrazić wyraz twarzy Alana, ale była rada, że go nie widzi.

- Dobrze - powiedział po chwili. - Czy możesz jutro zjeść ze mną obiad? Spoję cię alkoholem i może wtedy dopatrzysz się sensu w mojej propozycji.

- Dobrze. Będę w twojej kancelarii około dwunastej.

Chciała spytać go o antykwariuszy, ale rozmyśliła się. Zachowywał się lepiej, niż oczekiwała, ale było jasne, że nie może na niego liczyć. Dziwne, jak ją zraził sposobem traktowania siostry. To przecież nie możliwe, aby dziewczyna w takim stanie, jak Elizabeth przed dwoma dniami, teraz czuła się „doskonale”.

Wydostała się ze schowka z telefonem, a tymczasem pani Polreath czekała z tacą. Zapach świeżo parzonej kawy i domowego ciasta z cynamonem kusił nozdrza.

- Usiądzie panienka w jadami czy gdzie indziej? - spytała kucharka.

- Posiedzę trochę w moim pokoju - powiedziała Carla, biorąc tacę i podziwiając jej zawartość. Nie zdawała sobie sprawy, jak była głodna.

- Dziękuję, pani Polreath, wygląda smakowicie.

- Dziękuję, panno Tregellas. Obiad o pierwszej?

- Świetnie.

Carla umyła zakurzoną twarz i ręce, zanim usiadła nad tacą. Zjadła dwie ociekające masłem bułeczki, a potem zajęła się listami.

Przechowywać je czy nie? Szkoda było je wyrzucać, pochodziły sprzed pięćdziesięciu albo więcej lat. Jedna paczka zawierała listy od jakiegoś porucznika z czasów pierwszej wojny światowej. Były skierowane do „ukochanej Marian”, a czarna wstążeczka; którą były przewiązane, sugerowała, że chłopiec poległ. Ostatni list nosił datę 14 czerwca 1917 roku.

Już miała wrzucić cały zbiór do kosza na śmieci, gdy cofnęła rękę powodowana względami wyłącznie interesownymi. Listy od sławnych ludzi - pomyślała - mogą mieć wartość finansową. Nie znała wszakże osobistości brytyjskiej kultury czy polityki.

Współcześni badacze przeklinali rodziny takich ludzi jak Emily Dickinson za zniszczenie ich osobistych papierów. Nie chciała więc pozbawić jakiegoś uniwersytetu przywileju zakupienia od niej za dobrą cenę na przykład listu miłosnego sławnego pisarza. Znaczki także na pewno miały swoją wartość.

Podniesiona na duchu tymi widokami na pieniądze, choć na razie odległymi, umyła ręce i wróciła na strych. Na poddaszu było bardzo gorąco. Nawet bzyczenie much było ospałe.

Zastanawiała się, jak się dostać do pozostałej części poddasza - musiało być bowiem jeszcze jedno pomieszczenie, gdyż to, w którym się znajdowała, zajmowało tylko jedno skrzydło domu. Poranne poszukiwania ujawniły górę jakichś drzwi, zasłoniętych wcześniej przez kufry i pudła. Wzmocniona kawą, zaczęła torować sobie przejście w ich kierunku.

Gdy wreszcie do nich dotarła, od stóp do głów była oblana potem. Drzwi niewątpliwie nie otwierano od dziesiątków lat. Zwieszały się tu pajęczyny upstrzone zmumifikowanymi resztkami dawnych uczt pająków.

Nic na świecie, nawet pewna informacja, że za drzwiami kryje się skarb Inków, nie skłoniłoby Carli do dotknięcia tych drzwi gołą ręką. Rozejrzawszy się wkoło, chwyciła stojącą tu starą miotłę, zastanawiając się, komu chciało się zachować taki przedmiot. Możliwe, że zostawiono ją po wiosennych porządkach przed wielu laty.

Pod dotknięciem miotły pajęczyny opadły w strzępach, ukazując jeszcze potężniejszą przeszkodę - grubą płytę z desek, przybitą do drzwi. Carla napięła mięśnie nóg, chwyciła dechę z jednej strony i po ciągnęła. Usłyszała szczęk zardzewiałych gwoździ, zapowiedź, że płyta ustępuje, ale niestety pozostała na miejscu.

Szkielet wiekowego parasola okazał się również za słaby. Po pierwszej próbie zgiął się. Więcej szczęścia miała z parą szczypiec kominkowych, ale kiedy wreszcie usunęła płytę, była bez tchu. Stwierdzenie, że drzwi są zamknięte na klucz, ostatecznie przybiło Carlę. Jak James Bond zaczęła wściekle kopać drzwi i była równie zaskoczona, jak i zadowolona, kiedy zardzewiały zamek ustąpił.

Pomieszczenie za drzwiami pozostawało w półcieniu. Były tam wprawdzie okna, ale pokryte pięćdziesięcioletnim brudem. Torując sobie drogę miotłą, by uniknąć pajęczyn, nietoperzy i innych zagrożeń, Carla odważnie wkroczyła do pomieszczenia za drzwiami. Spodziewała się myszy, ale nie było słychać chrobotania, przestraszone hałasem, zapewne uciekły do nor.

Pokryte wieloletnim kurzem przedmioty stały we wzorowym porządku, zapełniając pomieszczenie do ostatniego cala. Zapewne zamknięto je, gdy już nic więcej się nie mieściło.

Carla rozważała, czy przed dalszymi przeszukiwaniami nie należy zjeść obiadu i odpocząć. Ponadto potrzebowała latarki. Jednakże instynkt zdobywcy nakazywał jej przynajmniej wstępne zbadanie miejsca.

Wydawało się, że najstarsze przedmioty na pierwszym poddaszu pochodzą mniej więcej z przełomu stuleci, z odchyleniem około dwudziestu lat. Jeśli zawartość tego pomieszczenia była starsza, to mogła okazać się jeszcze cenniejsza. Zajrzała do najbliższego pojemnika, dużej beczki stojącej na prawo od drzwi. Pokrywa nie była przybita i łatwo odsunęła ją ręką. Wypełniała ją słoma, zalatująca myszami i pleśnią. Carla szturchnęła ją szczypcami. Coś zaszeleściło.

- Bardziej boją się mnie niż ja ich - powiedziała głośno.

Prawdopodobnie tak było, nie przekonało jej to jednak, ale po ruszeniu zbutwiałej słomy cofnęła się z obrzydzeniem. To ją chwilowo powstrzymało od dalszego sprawdzania i postanowiła wycofać się, aby odpocząć.

Wzięła długi, gorący prysznic, a potem przebrała się i zeszła na dół w poszukiwaniu przyborów, które będą jej potrzebne. Smakowite zapachy z kuchni skierowały ją w tę stronę. Kucharka powitała ją przerażoną miną.

- Przykro mi, ale obiad będzie odrobinę później - przepraszała. - Wkrótce będzie gotowy, panienko. Czy może wypije pani przedtem kieliszek sherry?

- Nie ma pośpiechu. Szukam paru rzeczy - wyjaśniła Carla. - Czy znajdzie się para starych rękawiczek gumowych i latarka?

Obie rzeczy były w kuchni. Carla wzięła je oraz trochę gałganów do wycierania kurzu. W szopie ogrodowej znalazła młotek i parę szczypiec.

Obiad przebiegał w niezbyt miłym nastroju. Pani Polreath, niepokojona przez swoje sumienie metodystki, przygotowała tak zdumiewające ilości jedzenia i tak smakowitego, że nawet Tim przy swoim olbrzymim apetycie nie zdołał uporać się ze wszystkim.

- Czuje się winna, że odchodzi - wyjaśniła Carla, widząc, iż Michael patrzy ze zdziwieniem na kopiaste półmiski. - Podobnie postępowała moja matka - nadrabiała gotowaniem, gdy zrobiła coś, czego później żałowała.

- Świetny pomysł - uznał Tim, napełniając swój talerz.

- Nigdy nie mówiłaś o swoich rodzicach - zauważył Michael. - Czy jeszcze żyją?

- Ojciec zmarł dwa lata temu. Matka mieszka w jednym z tych licznych osiedli dla emerytów na południowym zachodzie. Jest tam bardzo szczęśliwa. Codziennie gra w golfa i w brydża, chodzi na kursy makramy i prowadzi wózek golfowy. Michael, przepraszam, zapomniałam spytać. Były jakieś wieści ze szpitala?

- Nie spodziewałem się ich. Pójdę tam po południu.

- Podczas gdy ja będę machał kosą.

- Tylko nie machaj zanadto - pohamowała go Carla.

- Myślę, że to właściwe określenie, chociaż zakłada już jakąś wprawę. Czy jeśli utnę sobie nogę, wypłacisz mi odszkodowanie?

- Wygląda na to, że ta praca ci odpowiada - powiedziała bezlitośnie Carla. - Jesteś w dobrym nastroju.

W rzeczywistości jego żarty były trochę wymuszone. Carla pomyślała, że tak paplał, aby ukryć milczenie Michaela, który prawie się nie odzywał i przeprosił, że opuszcza stół przed deserem.

Pani Polreath wyglądała na zawiedzioną, widząc jego puste krzesło, gdy wniosła danie deserowe - olbrzymi biszkopt z konfiturami i bitą śmietaną.

- Przygotowałam ulubiony deser pana Michaela. Czyżby nie był głodny?

- Zjem jego porcję - ufnie powiedział Tim.

- Proszę schować resztę do lodówki, pani Polreath. Jestem pewna, że później zje z przyjemnością - zauważyła Carla. - Wybiera się do szpitala i sądzę, że to go teraz pochłania.

Po obiedzie Tim zaproponował pływanie.

- Oczywiście po jakiejś godzinie wypoczynku - powiedział szczerze. - Nie należy pływać z pełnym żołądkiem.

- Możesz dać wypocząć żołądkowi, kosząc - oznajmiła Carla. - Ja idę na poddasze.

- Może później? - westchnął.

- Zobaczymy. Jeśli zmęczy cię koszenie, obejrzyj poręcz przy schodach na plażę. Powiedziano mi, że bardzo się chwieje. Jeśli nie da się jej naprawić, bezpieczniej będzie ją usunąć.

- Tak, proszę pani! - Tim stanął na baczność, salutując.

- Wychodzę - oznajmił Michael przy drzwiach frontowych. - Zobaczymy się później.

Idąc z narzędziami po schodach, Carla z żalem myślała o propozycji Tima. O ile przyjemniej byłoby rozciągnąć się na plaży, niż grzebać na dusznym, zakurzonym poddaszu. Po paru godzinach pracy zwolni Tima z koszenia i zatrudni jako ratownika. To będzie mu bardziej odpowiadało niż obecne zajęcie.

Tylko silna wola - i chciwość - zmusiły ją do wejścia do ciemnego; brudnego pomieszczenia, które odkryła rano. Temperatura musiała tu dochodzić do czterdziestu stopni Celsjusza. Stojąc na progu, zaświeciła wkoło latarką. Pomieszczenie tak było zapchane, że z trudem można było odróżnić pojedyncze przedmioty, ale marmurowa umywalka i rzeźbiona szafa na ubrania wydały jej się interesujące. Większość przedmiotów zapakowano w worki, skrzynie, kufry czy beczki. Mniejsze pudełka można było przenieść do większego pomieszczenia, ale ciężkie, jak ta już wcześniej przez nią otwarta beczka, należało zbadać na miejscu.

Nawet w gumowych rękawicach musiała zmusić się, aby zanurzyć ręce w butwiejącej słomie. Nie zważając na ożywione chrobotanie do chodzące z głębi beczki, zaczęła w niej grzebać. Wtedy palce natrafiły na przedmiot, który szybko wydobyła.

Była to fajansowa filiżanka z błękitnym wzorem na białym tle. Carla ją odwróciła. Oznakowanie na dnie nic jej nie mówiło, ale poruszyło pamięć. Widziała kopie podobnych wyrobów w dużych sklepach w Stanach. Ponownie zanurzyła w słomie ręce i wydobyła jeszcze jedną filiżankę i spodek z podobnym wzorem. Jedna filiżanka była wyszczerbiona, ale inne sztuki były w dobrym stanie. Odłożyła je na bok i wzięła się do następnej beczki.

W dwie godziny później zaniosła kilka mniejszych pudełek do większego pomieszczenia i odgrzebała jeszcze kilka naczyń, masę różnych gałganów, których pierwotnych funkcji nie odkryła, zbiór zabawek dziecięcych i różne inne przedmioty. Mogła tak grzebać w nie skończoność mimo silnego bólu głowy z powodu upału i duszności, gdy by nie zawołał jej Tim.

- Jestem tutaj - odkrzyknęła, słysząc jego ciężkie kroki na schodach.

- Co tu robisz, do licha? - spytał, rozglądając się wkoło. - Wyglądasz jak kominiarz.

- To cudowne zajęcie - wykrztusiła Carla. - Spójrz na tę filiżankę.

- Obrzydliwa,

- To były naczynia codziennego użytku - powiedziała Carla. - Dobrych serwisów z porcelany nie zapakowano, używano ich, aż się potłukły. Ale jakaś przyzwoita gospodyni odłożyła te naczynia, gdy przestały być modne. Są stare i ręczę, że cenne.

- Te sztuki? - Tim spojrzał na nie z większym respektem. - Dla mnie wyglądają jak taniocha od Woolwortha. Nie masz dosyć na dzisiaj? Gorąco tu jak w piecu do pizzy.

- Skoro już tu jesteś, możesz przenieść kilka ciężkich skrzynek. Chcę...

- W żadnym razie. Jak zostaniesz tu dłużej, będziesz miała atak serca. Jutro przeniosę skrzynie, jeśli nalegasz: ale na dzisiaj dosyć.

- Chociaż jeden kufer - nalegała Carla.

- Dobrze. Jeśli jednak nie zejdziesz na dół za dziesięć minut, wrócę tutaj i ściągnę cię siłą.

Choć bardzo nie chciała przerwać pracy, musiała przyznać, że Tim miał rację. Zaczynało jej się kręcić w głowie. Ale kufer, który chciała przeszukać, wyglądał intrygująco. Skóra, mosiężne okucia, był to kiedyś kosztowny sprzęt i omal nie złamała sobie krzyża, przesuwając go. Z ulgą przyjęła, że nie był zamknięty na klucz. Wieko zatrzeszczało i ustąpiło, a gdy pchnęła je, kufer był otwarty.

Zawartość została opakowana w gruby woskowany papier, który teraz, pod wpływem czasu, kruszył się. Papier krył pognieciony i zżółkły jedwab. Z największą ostrożnością Carla go wydobyła.

To była suknia ślubna. Wiedziała to z równą pewnością jak to, do kogo należała ta szata, choć fason i materiał nie były całkiem odpowiednie na strój ślubny. Biała satyna pożółkła, a srebrny haft sczerniał i stracił połysk. Koronka wokół dużego dekoltu i rękawów lepiej zachowała kolor niż satyna, ale także zżółkła. Spódnica opadała luźno bez halek i obręczy, które normalnie podtrzymują krynolinę.

Carla chwiejnie podniosła się. Poczuła zawrót głowy i kołysząc się na nogach, usiłowała zachować równowagę. Oczy piekły ją od własnego słonego potu.

- Jestem zmęczona - pomyślała zmieszana. - Zmęczona upałem i do tego odrętwiała - to wszystko.

Z suknią przewieszoną przez ramię zeszła powoli po schodach, trzymając się ściany. Kolana ciągle się pod nią uginały, ale powiedziała sobie, że zesztywniały od klęczenia na twardej podłodze i kucania. Powiesiła suknię w swojej szafie, nie troszcząc się o zwisający, delikatny stary materiał, i poszła do łazienki.

Był to ciepły dzień, ale po upale poddasza temperatura niższych pięter wydala się jej niemal arktyczna. Prysznic zmył pajęczynę z jej ciała i umysłu, ale przypomniał, jak była zmęczona. Może pływanie sprawi, że odpocznie i rozluźni sztywne mięśnie.

Tim czekał w holu. Ze szczerą aprobatą przyjął jej nowy kostium kąpielowy.

- Wyglądasz znacznie lepiej niż pół godziny temu - przywitał ją.

- Dzięki. Ty też nie wyglądasz najgorzej. Czy Michael z nami idzie?

- Dlaczego kobiety zawsze pytają o Mike'a, gdy są ze mną? Jeszcze nie wrócił. Zostawiłem mu wiadomość. Jeżeli zechce, dołączy do nas.

- Dobrze. Chodźmy!

Podobnie jak Alan Tim szedł pierwszy. Z jakichś względów, może dlatego że była zmęczona, ścieżka wydawała jej się bardziej stroma i śliska niż przedtem. Carla szła wolno, przytrzymując się ręką wszystkiego, co się dało. Po dojściu do barierki była zadowolona, widząc błyszczące w słońcu niektóre nowe szczebelki balustrady. Będzie przyjemnie wracać.

- Widzę, że naprawiłeś ogrodzenie - powiedziała, chwytając ręką barierkę, gdy Tim spojrzał na nią zaskoczony.

- Nie miałem czasu. Uważaj!

Ostrzeżenie przyszło za późno. Ledwo Carla dotknęła poręczy, cały nowy odcinek rozpadł się. Straciwszy równowagę, runęła w dół. Błysnęła jej przerażona twarz Tima, a za nim ostre skały na dnie urwiska. A zaraz potem ktoś chwycił ją tak mocno, że zamarł jej dech i poczuła ostre paznokcie wbijające jej się w ciało.

Musiało upłynąć sporo czasu, zanim uświadomiła sobie, że ma pod nogami twardy grunt. Słyszała głośny stukot swego serca i czuła, że ma zmiażdżone żebra.

- Jezus, Maria, Józef - usłyszała trzęsący się, zmieniony przerażeniem glos Tima. - Nic ci się nie stało? Carlo, nie mdlej, bo nie dam rady cię udźwignąć.

Otoczył ją ramieniem. Carla także musiała mocno go objąć, zanim zwolnił trochę swój uścisk, ale nawet wtedy nie puścił jej zupełnie, jakby w obawie, że może wyślizgnąć się i spaść w przepaść.

Był zbyt opalony, aby można było dostrzec, że zbladł, ale jego uśmiech nie był tak szeroki jak zwykle.

- Może powinniśmy to powtórzyć jeszcze kilka razy. Nauczysz się robić to z wdziękiem.

- Nie wiem, jak ci się to udało - wyjąkała Carla. - Myślałam, że już po mnie.

- Prawie tak było. Gdybym nie miał mięśni ze stali... - Wstrząsnął nim dreszcz, a uśmiech znikł. - Nie mogę z tego żartować. To moja wina. Gdybym naprawił poręcz, jak powiedziałaś...

- Ale ktoś ją naprawił. Dlatego się na niej oparłam. Nie zauważyłeś kawałków nowego, świeżego drewna?

- Nie zwróciłem uwagi. Byłem tutaj tylko raz z Mike'em, o zmroku. Zobaczę, jak to wygląda. Czy możesz stać bez mojej pomocy?

- Jasne.

Przytrzymywała się jednak występu skalnego, gdy on schylony oglądał złamaną barierkę. Gdy się wyprostował, miał twarz jeszcze bardziej ponurą.

- Nie jestem pewien, ale wygląda na to, że ktoś tu przygotował pułapkę.

- Używając piły?

- Nie, to byłoby zbyt widoczne. Zrobiono to bardziej dyskretnie. Rzecz w tym, że stare słupki były wmontowane w otwory uszczelnione cementem. Nowe wbito tylko w grunt, a tam nie ma wiele ziemi.

Carla nie odpowiedziała. Tim przyglądał się jej przez chwilę, zanim powiedział:

- Zejdźmy stąd, zanim kolana odmówią mi posłuszeństwa. Masz dość odwagi?

- Chyba nie mogę stać tu w nieskończoność.

Zejście na dół było dla Carli ciężką próbą, ale dała sobie radę. Potem rozciągnęli się na piasku i przez dłuższą chwilę leżeli obok siebie bez słowa.

Umysł Carli działał bardzo sprawnie, w przeciwieństwie do mięśni. Jak inne przypadki, ta przygoda nie całkiem usprawiedliwiała wezwanie policji. Była to jednak bardziej konkretna próba zaszkodzenia komuś. Ale równocześnie była to próba nierozważna, bo wykonawca nie mógł mieć pewności, kiedy ofiara będzie korzystała z poręczy. Niestety, trudno było ustalić, kiedy dokonano naprawy. Nie była na plaży od dwudziestu czterech godzin. Chyba że Michael zaobserwował...

Ale Michael był najbardziej podejrzany. Słyszał, jak mówiła Timowi, że należy zreperować barierkę. Mógł zejść po cichu na wybrzeże przed wyruszeniem do szpitala.

W końcu zdecydowała się na krótką kąpiel z Timem. Nikt z nich nie odważył się pływać daleko. Tim nie odstępował jej w wodzie i powstrzymał się od nurkowania, rozpryskiwania wody i innych niewybrednych żartów, do których zwykle był skory.

Gdy wrócili do domu, Michaela jeszcze nie było.

Tim nalegał, aby Carla coś zjadła, choć nie była głodna, tak więc poszli do kuchni.

Kuchnia lśniła czystością, a lodówka była pełna jedzenia na wiele dni. Tim ukroił kilka plasterków pieczeni i Carla zmusiła się do jedzenia, choć jego niezdarna troska zaczynała ją irytować. Stał przy kuchence, gotując wodę na kawę, kiedy Carla zobaczyła na stole adresowaną do niej karteczkę, przyciśniętą cukiernicą.

„Droga panno Tregellas - czytała - mam nadzieję, że wszystko będzie się dobrze układało. Mam wyrzuty sumienia, że odchodzę tak, ale gdyby pani mnie kiedykolwiek potrzebowała, powrócę, a jeśli pani chce zajść do mnie, to proszę bardzo. Zawsze. Nie odeszłabym, gdybym nie wiedziała, że zatroszczy się o panią pan Michael. Deser jest w lodówce. Oddana Ann Polreath”.

Carlę wzruszyła ta toporna, ale szczera epistoła. A zatem pani Polreath liczyła na opiekę Michaela nad ostatnią latoroślą Tregellasów. Bardziej ufała Michaelowi niż ona.

Tim nalegał, że zaprowadzi ją na górę. Gdy się zgodziła i weszli do jej pokoju, niepostrzeżenie sprawdził oczyma każdy kąt. Normalnie by ją to rozśmieszyło, ale chwilowo straciła poczucie humoru.

- Będę w pobliżu - oznajmił wychodząc - to znaczy w moim pokoju. Jeśli czegoś będziesz potrzebowała...

Carla przygotowała się do snu, niezdarnie zapinając guziki i sprzączki. Na dworze jeszcze panował półmrok, ale ona zamknęła oczy, gdy tylko dotknęła głową poduszki.

Rozdział jedenasty

I

Pierwszym uczuciem Carli po obudzeniu było zdziwienie. Przez całą noc nie było ani burzy, ani alarmu w domu? Długi sen dobrze jej zrobił. Czuła się doskonale z wyjątkiem bólu w plecach. Ale wspomnienie, że ledwo uniknęła katastrofy przy schodzeniu, ciągle było świeże. Myślała wszakże o tym bez paniki. To jeszcze jedna pułapka, ale już postanowiła, że nie uda się wypędzić jej z domu.

Będzie zabawne usłyszeć, co antykwariusze w Truro powiedzą o jej filiżance. Potem obiad z Alanem i niezła walka, kiedy zechce ją namówić na sprzedanie domu... Oto co ją czeka.

Gdy idąc do łazienki, otworzyła drzwi swego pokoju, prawie wpadła na kogoś leżącego na jej progu. Na chwilę zamarło jej serce. W tym domu leżąca postać od razu nasuwała myśl o nieszczęściu. Był to Tim, ale choć miał zamknięte oczy, oddychał spokojnie. Był owinięty kocem, a jego głowa spoczywała wygodnie na poduszce. Początkowe przerażenie Carli zastąpiło rozbawienie. Trąciła śpiącego palcami nóg. Nie było reakcji. Przeszła zatem nad nim, udając się do łazienki.

Tim się nie poruszył, gdy wracając, znowu nad nim przeszła. Skończyła ubieranie, wcale nie starając się zachowywać cicho. Gdy była gotowa, dała mu mocnego kuksańca w bok. Tym razem poruszył się. Carla przyglądała się, jak chrząkał, stękał i przecierał oczy.

- Czy zawsze tak trudno cię dobudzić? - spytała zaciekawiona.

- Chciałem odejść, zanim się obudzisz - wymamrotał nieprzytomnie.

- Marny z ciebie ochroniarz - oznajmiła Carla. - Przechodziłam nad tobą kilka razy. Doprawdy, Tim, to idiotyczne przedsięwzięcie. Masz ochotę na śniadanie?

- Nie, jeśli ty gotujesz - odpowiedział, przekręcając się na bok i pokazując Carli plecy.

- Zatem zobaczymy się później.

Jeszcze raz przeszła nad nim i ruszyła do holu. Gwałtowny tupot bosych stóp powiedział jej, że zmienił zdanie w kwestii śniadania. Po chwili zrozumiała dlaczego. Poczuła zapach smażonego bekonu i bulgoczącej kawy. Czy to pani Polreath zmieniła zdanie, czy może Michael spełniał swoje obowiązki?

To był Michael. Stał przy kuchence, gdy zeszła do kuchni. Tim, nadal owinięty kocem i posępny jak sowa, usiadł koło niej przy stole. Wtedy Michael odwrócił się, trzymając patelnię w ręku, a Carla głośno krzyknęła na jego widok.

- Co ci się stało?

- Nawaliły hamulce w samochodzie - odpowiedział. - Dlatego wczoraj tak późno wróciłem do domu. Wygląda gorzej, niż jest naprawdę - dodał.

Lewa strona jego twarzy, od kości policzkowej do szyi, była otarta. Jakoś niezręcznie trzymał patelnię w ręce. Tim wstał i bez słowa uwolnił go od jej ciężaru.

- Musiałeś skakać - domyśliła się Carla. - Szczęście, że nie jechałeś szybko... A co z samochodem?

- Do kasacji. Teraz mamy tylko autobus do dyspozycji.

- Wczorajszy dzień nie był pomyślny - zauważył Tim, podając bekon.

- Tim powiedział mi o poręczy - oznajmił Michaeł.

- Czy mówił ci także, że postanowił spać na moim progu?

- Nie, ale nie zaskoczył mnie. To cały Tim, rycerski, ale niepraktyczny.

Jego żartobliwy ton wywołał rumieniec u Tima. Carla pospieszyła mu z odsieczą:

- Wczoraj nie był taki niepraktyczny. Gdyby mnie nie złapał, złamałabym kark.

Michael się nie odezwał. Carla patrzyła z zainteresowaniem, jak jedną ręką rozbijał jajka. Robił to bardzo zręcznie.

- Co z twoim ramieniem? - spytała.

- Tylko skręcone. Czy jesteś już gotowa do pakowania bagaży?

- Nie.

- Jakiego przedmiotu nauczasz w ramach swojego zawodu?

- Matmy.

- Nie jestem zdziwiony. Co masz dzisiaj w planie?

- Jadę do Truro, by sprzedać antyki. Potem obiad z Alanem. Będzie chciał przekonać mnie, abym sprzedała dom. Dostał ofertę.

- Doprawdy? - Michael się odwrócił. - Jaką sumę proponował?

Carla mu powiedziała. Michael zmarszczył brwi.

- Dziwne! To dwukrotna wartość domu.

- Więcej, niż ty byłeś gotów zaproponować?

- Dwa razy więcej. Może powinnaś przyjąć ofertę?

- Nie, jeśli nie zgodzą się zaczekać sześć miesięcy.

- Musisz to dobrze przemyśleć, Carlo. Tylko cienka linia dzieli głupotę od odwagi, a sądzę, że ty już ją dawno przekroczyłaś.

- Dzięki. Pomyślałam, że wpadnę do pani Pendennis po południu. Mogę?

Mówią, że robi nadzwyczajne postępy, ale wątpię, czy cię wpuszczą. Dozwolone są tylko odwiedziny krewnych i to krótkie. Gdybyś chciała zadawać jej pytania, to zapomnij o tym. Próbowałem okrężną drogą. Ale wpadła w straszny nastrój i zaraz zjawiła się siostra, i wyrzuciła mnie.

- Nie miałam takich zamiarów. Po prostu chcę ją odwiedzić.

- Będę w szpitalu później - opowiedział Michael. - Jak sądzisz, o której tam będziesz?

- Późnym popołudniem.

W milczeniu skończyli śniadanie, a Tim z własnej inicjatywy zabrał się do mycia naczyń. Nie mógł tego robić owinięty kocem, więc powiesił go na krześle. Jego widok w szortach z ciałem pokrytym gęsią skórką - gdyż ranek był chłodny - był pierwszą rzeczą, jaka rozbawiła Carlę od pewnego czasu.

Jazda autobusem do Truro była przyjemna. Duży, niezgrabny pojazd wolno mijał boczne dróżki, zatrzymywał się w małych wioskach na długie postoje, podczas których kierowca wymieniał plotki i przesyłki z miejscowymi mieszkańcami. Jakby chcąc nadrobić stracony czas, po stromej pochyłości do Truro zjeżdżał na złamanie karku.

W parę godzin później Carla przybyła do kancelarii Alana. Uśmiechnięta, nie próbowała ukryć swego zadowolenia.

- Wyglądasz na bardzo zadowoloną. Co takiego się stało?

Carla rozpakowała filiżankę z bibułki.

- Delft. Fajans. Początek dziewiętnastego wieku. Mam ich całą beczkę, a przynajmniej tak mi się wydaje. Są warte dużych sum.

Alan wygodnie rozparł się w krześle i wybuchnął śmiechem.

- Mówią, że Szkoci i Kornwalijczycy są bardzo podobni. Widząc ten zachłanny błysk w twoich oczach, jestem gotów w to uwierzyć. Hę to jest warte, naiwniaczko?

- Zależy od tego, ile ich jest i w jakim są stanie. Ale dużo. Wystarczy na utrzymanie przez całą zimę.

- Z kim rozmawiałaś w tej sprawie?

Carla wymieniła nazwisko. Alan przytaknął.

- Ma dobrą opinię w zawodzie. Wyobrażam sobie, że zaprosisz go, aby przeszukał twój strych? Moja droga...

- Nie tylko jego - powiedziała słodko Carla. - Zaprosiłam także właścicielkę sklepu na Lemon Street i eksperta ze spółki Antyki Kornwalijskie.

- Życzę szczęścia.

- Doprawdy? Do diabła, a ja nastawiłam się na dużą kłótnię. Nie zamierzasz mnie przekonywać, Alan?

- Zorientowałem się, że im bardziej cię przekonuję, tym mocniej się upierasz. Wobec tego będę milczał na ten temat. Złożyłem ci ofertę. Będą czekać tylko trzy dni. Decyzja należy do ciebie. A teraz chodźmy na obiad.

Wybrali jeden z hoteli w Truro. Był to stary lokal, którego klientami były kiedyś znakomitości z czasów królowej Wiktorii. Alan robił wszystko, aby ją zabawić, szeptem plotkując o ludziach przy pozostałych stolikach i ich przodkach, ale pytania Carli o swoją siostrę zbywał niczym z pełnym kurtuazji uśmiechem.

Wiedziała, że jest na nią zły, ale był zbyt dobrze wychowany, aby otwarcie to okazywać. Rozstali się bardzo serdecznie, ale Alan nie powiedział, że chciałby się z nią wkrótce spotkać.

Szpital znajdował się w znacznej odległości od miejsca, gdzie pożegnała się z Alanem, ale dzień był tak piękny, że nie żałowała przechadzki. Po drodze kupiła wiązankę róż, ale gdy stanęła w recepcji, dyżurna zdecydowanie potrząsnęła przecząco głową.

- Zdrowie pani Pendennis poprawia się zadowalająco, ale nie wolno jej odwiedzać.

- Czy jej wnuk już się zgłosił?

- Nie wydaje mi się.

- W takim razie, czy zastałam doktora Tremuana? Jest moim prywatnym znajomym - dodała, widząc, że twarz kobiety sztywnieje w zapowiedzi odmowy. - Jestem pewna, że zechce się ze mną zobaczyć.

- Obawiam się... Czy jest pani przypadkiem panną Tregellas?

- Tak.

- W takim razie... Doktor wspomniał... Proszę usiąść, a ja zobaczę, co da się zrobić.

Nie czekała długo na zjawienie się uśmiechniętego Simona.

- Telefonowałem do ciebie rano, ale ten młody facet, Tim, powiedział, że możesz tu wstąpić.

- Cieszę się, że uprzedziłeś recepcjonistkę. Domyślam się, że zostałabym wyrzucona, gdyby nie twoja zapowiedź.

- Ludzie stają się przesadnie służbowi - powiedział Simon przepraszająco.

- Wyobrażam sobie, że to konieczne - powiedziała Carla. - Michael ostrzegł mnie, że prawdopodobnie nie będę mogła zobaczyć pani Pendennis.

- Jest zadziwiającą staruszką, ale bądź co bądź ma prawie osiemdziesiąt lat. Zostaw kwiaty w recepcji, a ja dopilnuję, aby je otrzymała.

- Czy powiedziała cokolwiek o tym, co jej się stało?

- Niewiele. Tak się zaczyna niepokoić, gdy poruszamy ten temat, że obawiamy się z nią o tym mówić. Byłoby dla niej najlepiej, aby zapomniała o całym zdarzeniu.

Zawahał się, spuścił wzrok na swoje ręce, jakby poczuł zakłopotanie.

- Nie jestem wścibska, Simon, ale sam wiesz, jak się zachowywała ostatnio - odpowiedziała Carla. - Gdyby można było znaleźć jakiś trop w tym, co mówi...

- Wszystko to jest takie niepewne, Carlo. Nie można odróżnić tego, co naprawdę widziała, od tego, co jej się zdawało.

- A co myśli, że widziała? Nie, nie mów mi, pozwól mi zgadnąć. Czy ona... czy go opisała?

- „Ciemne włosy jak u foki, puste oczy, łuski, płetwy” - odparł Simon, powtarzając słowa pani Pendennis. - Musisz wiedzieć, że nie wszystko było logiczne. Przerywała co chwila i powtarzała: „Jak on się dostał? Jak mógł wejść?”.

- To przeczytany przez nią opis z rękopisu Thomasa - uznała Carla. - Prawie słowo w słowo. To nic nie znaczy, do diabła.

- Wiem, ale musiała coś zobaczyć. Najbardziej zmartwił ją fakt, ze to coś weszło, mimo że jej okno jest położone wysoko nad ziemią. Zastanawiam się...

- Tak?

- Nie można jej wypytywać - wolno powiedział Simon. - Zastanawiam się jednak, czy nie obawia się czegoś bardziej realnego niż klątwa rodzinna. Jeśli widziała jakiegoś człowieka...

- Z pewnością powiedziałaby, kto to był.

- Niekoniecznie.

- Rozumiem.

- Ja także - odezwał się głos za nimi. Carla się odwróciła.

- Czy otwarcie mnie oskarżyła? - spytał Michael.

Siniaki na jego twarzy ściemniały od rana. Jeszcze ostrożnie przytrzymywał prawe ramię.

- Jesteście na złym tropie, obydwoje. Jeśli powiedziała, że rozpoznała mnie, to - powiedzmy to wreszcie - myli się. Nie było mnie nawet w domu, gdy krzyknęła.

- Nie gorączkuj się, Michael - powiedział Simon. - Nie oskarżyła ciebie ani nikogo innego. Ciągle mamrocze o płetwach i łuskach.

- Z pewnością to był przebrany człowiek - powiedział Michael. - To stara tradycja w tych stronach. Czy pamiętacie opowieść o pastorze Tennysonie, który siadywał na ścianie skalnej w peruce z wodorostów i z ceratowym ogonem?

- Nie myślałem, że znasz tę opowieść - zauważył Simon.

- Jestem w rzeczywistości ogromnie oczytany. Tylko udaję ignoranta. Czy mogę ją teraz zobaczyć?

- Nie sądzę, aby to było wskazane.

- Nie walczcie - surowo powiedziała Carla, gdyż Michael stanął w pozycji, która przypominała jej czasy college'u i ówczesnego chłopca, członka drużyny zapaśniczej.

- W każdym razie nie w obecnym twoim stanie - z uśmiechem stwierdził Simon. - Co ci się stało, Michael?

- Straciłem panowanie nad kierownicą - oznajmił Michael.

- Czy ktoś obejrzał rany?

- To nie twoja sprawa, Tremuan.

- Michael! - wtrąciła się Carla.

- Chodźmy - powiedział Michael. - Następny autobus odjeżdża o piątej.

- Zaczekaj - Simon wyciągnął uspokajająco rękę. - Przykro mi, że to zabrzmiało szorstko. Pozwólcie, że podwiozę was do domu, jeśli twój samochód nie jest na chodzie. Właśnie się zbierałem do wyjazdu.

Michael nie odpowiedział, a Simon dalej mówił uprzejmie:

- Możesz wejść na chwilę, jeśli chcesz. Spała jednak, gdy zaglądałem do niej ostatnio, a wkrótce będą podawać podwieczorek. Dlatego to, co powiedziałem...

- Było szorstkie? Mniejsza z tym - wyprężone ramiona Michaela miękko opadły. - Możemy więc się przejechać. Dzięki!

- Zaraz skończę pracę. Będę z powrotem za parę minut - zanim odszedł, lekko dotknął ramienia Michaela.

Michael był wyższy nad przeciętny wzrost, ale przy posturze Simona wyglądał jak chłopiec; a Carla wyczuła, że jego uczucia dla Simona nie złagodniały.

Przez parę minut oczekiwania siedzieli bez słowa. Potem odezwał się Michael.

- Czy jadłaś obiad z Fairmanem?

- Tak. Był sympatyczny, a ja byłam twarda.

- To się chwali. Czy przypadkiem spytałaś, jak się czuje Elizabeth?

- Oczywiście. Powiedział, że świetnie.

Michael zamruczał niegrzecznie.

- Gdzie ona jest? Czy wiesz?

- Sądzę, że w domu.

- Nie powiedział ci?

- Nie, niby dlaczego? Niewątpliwie jest zakłopotany całą tą sprawą. Dlaczego tak cię to ciekawi?

- Od tamtej nocy zamknął ją na klucz w pokoju.

- Michael, skąd wiesz?

- Jego pokojówka pochodzi ze wsi. Ona z zasady nie plotkuje. Zresztą Fairman nakazał jej milczenie, powołując się na bojaźń Bożą, a płaci wystarczająco dobrze, żeby wymusić sobie posłuszeństwo. Ale ja mam swoje sposoby.

- Jestem tego pewna. - Carlę kusiło spytać, czy pokojówka nie nazywa się przypadkiem Vicky, ale rozmyśliła się. - Nie uważam, żeby prywatne sprawy Fairmanów mogły cię obchodzić - powiedziała chłodno.

- A jednak obchodzą - powiedział spokojnie. - Wydaje mi się, że osoba z problemami psychicznymi potrzebuje profesjonalnej pomocy, a nie zamknięcia w pustym pokoju,

- Dlaczego nie porozmawiasz z Simonem?

- Gdyż on zgodziłby się z tobą, że to nie moja sprawa. Zapomnij o tym. Spytałem, bo myślałem, że może powiedział coś na ten temat.

Carla nie pytała więcej, ale też nie zapomniała o sprawie, jak jej radził. Już przedtem była pełna podejrzeń wobec Michaela, a teraz dołączyły się nowe. Przede wszystkim dziwna zbieżność w czasie wypadku samochodowego Michaela i śmiertelnego niebezpieczeństwa, w którym ona sama się znalazła. Czy to miało być alibi, czy sposób na odwrócenie podejrzenia? Była przekonana, że Michael byłby zdolny rozbić samochód, aby przydać prawdopodobieństwa swojej opowieści. Obrażenia na jego twarzy wyglądają strasznie, ale są powierzchowne, a jest w dostatecznym stopniu aktorem, by skutecznie udawać, że ma naciągnięte ramię. Teraz zaczęła się zastanawiać, czy rany na twarzy rzeczywiście pochodzą z wypadku samochodowego. A jeśli Michael próbował dostać się do domu Fairmana, aby zobaczyć Elizabeth, a Alan złapał go na tym...

Jednak przynajmniej skręcenie ramienia było prawdziwe; spostrzegła to natychmiast, gdy Simon, otwierając samochód, poślizgnął się i wpadł na Michaela. Znakomity aktor potrafi symulować nagły atak bólu, ale nawet Olivier nie mógłby narzucić sobie bladości policzków.

Michael posępnie milczał w czasie jazdy, więc Carla opowiadała o swych odkryciach na poddaszu, ku widocznej uciesze Simona.

- Powodzenia - powiedział, wypuszczając ich z samochodu przy bramie. - Może wpadnę jutro, aby pomóc ci liczyć twoje skarby. A do diabla, zapomniałem, że mam dość wypełniony program.

- Wstąp na drinka, kiedy tylko zechcesz - żegnała go.

W głębi duszy była zadowolona, że będzie zajęty. Planowała znowu długą wyprawę na strych i nie chciała, aby jej przeszkadzano.

Następnego dnia wcześnie rano przyjechali antykwariusze i przez kilka następnych dni w pocie czoła pracowała na zakurzonym poddaszu, nieoczekiwanie szybko zarabiając pieniądze. Rozwinęła zadziwiające zdolności do targowania się, wykorzystując bezlitośnie konkurencję antykwariuszy.

W beczce, którą opróżniła, znalazł się cały komplet Delft w stosunkowo dobrym stanie, a wszyscy trzej antykwariusze wyraźnie mieli na niego ochotę. Carla sprzedała także kilka sztuk mebli i dwie walizki starych strojów. Potem powiedziała sobie: stop!

W myślach przewijały jej się złote wizje: antykwariusze londyńscy, Sotheby's... Decyzja Carli tylko zaostrzyła apetyty jej ofiar. Antykwariusze wyjeżdżali niechętnie, patrząc łakomie na to, co pozostało. Carla była przekonana, że otrzymane pieniądze wystarczą na pokrycie kosztów utrzymania przez dłuższy czas. Dlaczego Walter nie wykorzystał skarbów z poddasza? Zapewne z lenistwa. Nie był młody i zapewne chwytał przedmioty, które wpadły mu w ręce, wiedząc, że nie pozostało mu tyle czasu, aby całkowicie opróżnić dom.

Miała uczucie, jakby dom wspomagał jej wysiłek, by mogła pozostać w nim jak najdłużej. Po niezwykłych zdarzeniach z pierwszych tygodni jej pobytu tutaj, teraz, gdy bawiła się w sprzedawanie, absolutnie nic się nie działo.

- Nikt nie stłukł sobie nawet palca u nogi - jak podsumował Tim w czasie pospiesznej kolacji po ostatnim dniu sprzedaży.

- Może mamy już za sobą złą passę - powiedziała Carla, szalenie podniecona pomyślną transakcją ze spółką Antyki Kornwalijskie.

- Zła passa, do diabła! Zła passa nie uszkadza barierek i nie niszczy linek hamulcowych.

- Czy to właśnie przytrafiło się Michaelowi w jego samochodzie?

Carla rozejrzała się po pokoju.

- Gdzie on się podziewa?

- Jest w szpitalu - z niesmakiem odpowiedział Tim. - Ale ciebie nic nie obchodzi. Nawet nie wiesz o wczorajszej walce późnym wieczorem.

- Jakiej walce?

- Z Fairmanem - Tim się roześmiał. - Teraz do poprzednich obrażeń Michaela doszły jeszcze spuchnięte wargi. Ale on mówi, że Fairman wygląda jeszcze gorzej.

- O Boże - Carla gwałtownie wróciła na ziemię. - Czy Michael poszedł do Fairmana, żądając widzenia się z Elizabeth? Co on sobie wyobraża?

Tim podszedł do sprawy poważnie.

- Bardzo wiele. Gdyby cię choć trochę to interesowało, mógłbym ci opowiedzieć.

- Tobie także mogą spuchnąć wargi, jeśli się nie zamkniesz... - ostrzegł go Michael, stając w drzwiach. - Co mamy na kolację? Chyba nie znowu baraninę. Czy nikt z was nie może czegoś ugotować?

- Ja nie umiem, a Carla nie chce - powiedział Tim. - Cały dzień oszukiwała na górze tubylców. Jak się czuje twoja babka?

- Tak dobrze, jak tylko sobie można życzyć - odpowiedział Michael. Wyjął z szafki talerz i usiadł. Siniaki na jego twarzy zbladły, ale spuchnięcie warg rzucało się w oczy. Ostrożnie jadł pieczeń tylko jedną stroną.

- Chyba nie powiesz mi, że odwiedziłeś twoją drogą babcię? - powiedziała Carla. - Ale znam to spojrzenie. Zrobiłeś dzisiaj coś okropnego i bardzo jesteś z siebie dumny.

- Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz - wzruszył ramionami Michael.

Carla nie zdążyła zadać następnego pytania, bo drzwi kuchni otworzyły się z trzaskiem, waląc o ścianę. Chciała wstać, ale zaraz mimo woli usiadła, gdyż Michael przytrzymał ją za ramię.

- Nie ruszaj się - powiedział gwałtownie. - Nie widzisz, że jest pijany?

Wtedy ujrzała Alana. W pierwszej chwili zobaczyła tylko wzburzoną, rozczochraną postać z rewolwerem w dłoni. Eleganckie zazwyczaj ubranie było wymięte, włosy zmierzwione. Oczy i lufa rewolweru były skierowane na Michaela.

- Gdzie ona jest? - spytał.

- Stój, uspokój się - szybko powiedział Michael. - Przecież jeśli mnie zabijesz, nie będę mógł ci odpowiedzieć. Na litość Boga, Fairman, strzał z tego rewolweru może zdmuchnąć wszystkich tu obecnych. Pozwól wyjść stąd Carli i Timowi - Nikt stąd nie wyjdzie. Nie dbam o to, kto jeszcze będzie ranny, jeśli tylko nie chybię ciebie, Pendennis. Ona nie mogła wydostać się z pokoju bez pomocy, a ty jeden bezczelnie wtrącasz się w nasze sprawy. Co z nią zrobiłeś?

Michael nie patrzył na obecnych, ale Tim musiał otrzymać jakieś nieme polecenie; bardzo wolno, prawie niedostrzegalnie zaczął odsuwać swoje krzesło od stołu.

- Jest w drodze do Londynu - odpowiedział Michael. - Pojechała na badanie u specjalisty z Harley Street - jednego z najlepszych...

- Nie miałeś prawa. Pomagałem jej...

- Przestań się łudzić, Fairman. Nie możesz tak po prostu... najpierw uzależnić ją, a potem zostawić losowi. Ile razy już to robiłeś? Ona wymaga profesjonalnej pomocy, a nie odwyku w twoim wydaniu. Dopóki nie wyzwoli się z tego, dopóty nie dowie się, dlaczego...

- Brednie - powiedział Alan, udając śmiech. - To są tylko brednie. Jedynie ja mogę jej pomóc. Ufała mi do czasu, gdy wkradłeś się w jej uczucia. Mógłbym cię za to zabić. Ale zostawię cię, jeśli mi dasz ten adres. Przywiozę ją. Nie mogą jej tam zatrzymać bez mojej zgody.

- Jest pełnoletnia - zauważył od niechcenia Michael. - Nie możesz...

- Dwukrotnie chciałem cię zabić - powiedział Alan, ignorując uwagę Michaela. - Pudła - oba razy. Byłem przerażony. Balem się, że zaczniesz gadać. Pomyśleć, że martwiłem się taką błahostką! Musi do mnie wrócić. Gdzie ona jest?

- Zaraz poszukam nazwiska - powiedział Michael, wstając. - Nie pamiętam. Polecił mi go...

- Siadaj!

Ruch rewolweru podkreślił polecenie i Michael ponownie usiadł.

- Mam to tutaj - szybko odparł Michael, gmerając w kieszeni - gdzieś tu... Fairman, nie jest za późno, aby wycofać się z całej sprawy. Elizabeth cię potrzebuje. Prawdopodobnie odstąpią od kary za podanie nazwisk...

- Odstąpią? - znowu zaśmiał się Alan. - To niemożliwe. Jeszcze nikomu to się nie udało. Równie dobrze mógłbym podciąć sobie gardło. Byłoby szybciej i mniej boleśnie. Myślisz, że ryzykowałbym z tymi zbirami, gdyby nie szantażowali Elizabeth?

- Nie będą mogli jej krzywdzić, jeśli będą w więzieniu - dowodził Michael, a Carla patrzyła przerażona. Tima już nie było przy stole, a ona zastanawiała się, co ma teraz zamiar zrobić. Napaść na Alana równała się samobójstwu.

- Podaj mi jedno nazwisko w zamian za adres doktora - przekonywał Michael. - Możesz przecież emigrować, Fairman; zmienić nazwisko, oczyścić się. Posłuchaj mnie. Dam ci tydzień - więcej, jeśli chcesz - zanim pójdę na policję. Możesz zaufać moim słowom. Wiesz, że Elizabeth bym nie skrzywdził.

Przez chwilę Carla myślała, że przekonał go. Zdawało się, że Alan rozważa propozycję. Potem nagle warknął coś, wykrzywiając wargi, i uniósł lufę rewolweru. Michael wykrzyknął, a Carla poczuła z prawej strony pchnięcie, które zwaliło ją na ziemię. Równocześnie ogłuszył ją odgłos strzału.

Gdy przestało jej dzwonić w uszach, spróbowała wydobyć się spod Tima, który osłaniał ją swoim ciałem.

- Czy strzelał do ciebie, Tim? Wstawaj, bo zgnieciesz mnie.

Tim poruszał się tak wolno, że przez chwilę myślała, że Alan trafił go. Gdy jednak podniosła się, nie spojrzała na niego. Serce jej podskoczyło, zanim zaczęło bić ponownie, gdy zobaczyła Michaela schylonego nad leżącą postacią.

- Na Boga - powiedział Michael. - Zabiłeś go.

- Musiałem. Miał właśnie strzelić. - Odpowiedź padła z pokoju kredensowego. Simon, oparłszy się o framugę drzwi, przetarł drżącą ręką oczy. - Nie chciałem go zabić. Celowałem w ramię. Nigdy nie strzelałem dobrze...

- Wystarczająco dobrze - ocenił Tim. - Dzięki, doktorze.

- Miał mi powiedzieć... - przerwał mu Michael. - Daj mi broń, Tremuan. Jesteś zbyt roztrzęsiony, by trzymać naładowany rewolwer.

Simon spojrzał na rewolwer, jakby zdziwiony jego widokiem. Nie sprzeciwiał się, gdy Michael mu go odbierał.

- Nigdy dotąd nie zabiłem człowieka - wyszeptał - w każdym razie nie rozmyślnie. Przykro mi, bardzo przykro, jeśli popełniłem błąd. Co miał ci powiedzieć? Nie rozumiałem, o czym mówiliście. Zadzwonił do mnie niedawno, bredząc coś o zniknięciu Elizabeth, i przeklinał ciebie. Pomyślałem, że powinienem tu się zjawić. Dobrze, że to zrobiłem.

- Z całą pewnością - uznała Carla. - Michael, ja także nie rozumiem, co dolega Elizabeth.

- Narkotyki - powiedział krótko Michael. - Dokładnie mówiąc, heroina. Ależ jesteście naiwni, że tego nie poznaliście. Podejrzewałem to już od pewnego czasu, ale gdy przyszła tu tamtego wieczoru, stało się dla mnie oczywiste, co się z nią dzieje. Miałem nadzieję, że Fairman poda mi nazwisko jej dostawcy.

- Wątpię, czy to by dużo dało - powiedział Tim. - Nie wiem, jak to wygląda tutaj, ale zazwyczaj miejscowy dostawca to mała płotka. Nigdy nie chwytają dużej ryby.

- Trzeba zadzwonić na policję - powiedział Michael, wychodząc, a za nim wzruszywszy ramionami poszedł Tim.

Carla spojrzała na Simona opartego o futrynę drzwi.

- Nie wiń siebie. Nic nie mogłeś poradzić, a prawdopodobnie uratowałeś nam życie. Tim ma rację, jeśli chodzi o dostawców, oni...

- Bierzesz mnie za słabeusza? - spytał Simon. Wielkimi krokami zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona.

Carla była zbyt zaskoczona, by się sprzeciwić. Nigdy nie widziała łagodnego doktora w takim nastroju.

- Nie chciałem go zabić, ale nie będę rozpaczał. To dlatego... - ciągnął. - Czy zdajesz sobie sprawę, że byłaś o włos od śmierci, Carlo? O Boże, gdybym nie nadszedł w porę...

Jego usta dotknęły jej warg.

- Przepraszam - odezwał się Michael od drzwi. - Czy nie sądzisz, Tremuan, że mógłbyś znaleźć odpowiedniejsze miejsce? Można powiedzieć, że nad trupem... Nie wydaje mi się, żeby to było właściwe.

Wkrótce przyjechali policjanci i równie szybko wyjechali z ciałem Alana. Po ich wyjeździe Carla opadła na krzesło w salonie.

- Mógłbym się czegoś napić - powiedział Tim - i nie myślę o piwie. Czy jest coś w tej szafie, poza doskonałą maderą?

- Nie wiem - odparła Carla. - Zobacz i nalej mi podwójną porcję.

Michael właśnie wrócił, odprowadziwszy policjantów.

Carla drgnęła na niknący w dali, jękliwy dźwięk syreny ambulansu.

- Dlaczego tak się spieszą? - spytała, nie czekając na odpowiedź. - Jemu wszystko jedno.

- Gdzie jest doktor? - spytał Tim.

- A jak myślisz? - pytaniem odpowiedział Michael. - Właśnie zabił człowieka, gdybyś tego nie zauważył.

Tim podał kieliszki z brandy i uniósł swój.

- Za Simona i za dzień szesnasty czerwca, datę, którą będę teraz obchodził jako drugie urodziny. Cieszę się, że żyję.

- Alan też lubił życie. Nic na to nie poradzę, żal mi go - powiedziała.

- Jesteś tak diabelnie szlachetna, że zbiera mi się na mdłości - powiedział Michael, jakby chciał udowodnić, jaki może być nieprzyjemny. - Zachowaj swoje współczucie dla Elizabeth. Co on zrobił z tą dziewczyną?... Nie - dodał na widok pytającego spojrzenia Carli. - Nie mówię o kazirodztwie ani o czymś innym równie prozaicznym. Choć myślę, że był to rodzaj duchowego kazirodztwa. Nigdy nie spojrzał na inną kobietę, a ją związał z sobą, niszcząc jej wiarę w siebie i traktując jej przywiązanie jako powinność.

- Czy to on przyzwyczaił ją do narkotyków?

- Raczej myślę, że sama to odkryła jako ucieczkę od rzeczywistości. Oczywiście nie było to uwolnienie, ale dodatkowe więzy, odkąd Alan to odkrył i wspaniałomyślnie jej wybaczył. Narkotyki, jak to często bywa, były jedynie symptomem.

Była to tragiczna opowieść, ale Carla nie bez wstydu czuła jedynie zdawkowe współczucie dla Elizabeth. Była dla niej tylko ofiarą, efemerydą, a zagniewana twarz Michaela, gdy mówił o dziewczynie, wskazywała, że jego stosunek do Elizabeth jest raczej pogardliwy niż obiektywny.

- A zatem to Alan prowadził grę? - spytała, sącząc brandy. - Najpierw wmawiając pani Pendennis te idiotyczne historie, aż w nie uwierzyła... wieszając wodorosty w moim pokoju... Nie, to musiała być Elizabeth, bo Alan był wtedy ze mną. Wysłał ją ponownie w kilka dni później, ale wtedy...

- Była zbyt zamroczona, by zapamiętać, czego od niej oczekiwał - powiedział Michael. - Ciekawi mnie, co zamierzał wówczas osiągnąć...

- Powiedział, że dwukrotnie usiłował cię zabić - przypomniała Carla. - Samochód i barierka, która się rozpadła, pewnie także to miały na celu.

- Powinniśmy tego się domyślić - powiedział Tim. - Mike najczęściej korzystał z tej ścieżki. Ty nigdy nie szłaś na plażę sama.

- Ale dlaczego? - spytała Carla. - Rozumiem, dlaczego chciał zabić Michaela...

Tim zaczął się śmiać, ale wyraz twarzy Michaela nie zmienił się. Carla zaś jeszcze raz powtórzyła:

- Nie mogę tego zrozumieć. Miał motyw, aby zabić Michaela, ale dlaczego chciał się mnie pozbyć? Nie byłam zagrożeniem dla jego ukochanej Elizabeth.

- Ja także nie wiem - powiedział niechętnie Michael. - Byłaś tak zajęta swoimi sprawami, że mógł realizować swoje plany pod twoim nosem, a ty byś się nie spostrzegła. Pomyśl, dziewczyno! Co było głównym zajęciem Kornwalijczyków od niepamiętnych czasów?

- Górnictwo - rzuciła Carla. Michael żachnął się.

- Przemyt, głuptasku. Ta mała zatoczka w dole jest świetną przystanią, jedną z niewielu na tym wybrzeżu w prywatnych rękach, i w praktyce jest nieużywana.

Carlę zamurowało, a Michael mówił dalej.

- Zjawiając się tutaj, zrujnowałaś jego plany. Po śmierci Waltera chciał sprzedać posiadłość swoim anonimowym zleceniodawcom, unikając zbędnych pytań. To doskonały zakątek dla nielegalnego handlu.

- Narkotyki? - spytał Tim.

- I inna kontrabanda. W tym kraju jest znacznie trudniej sprowadzać nielegalny towar niż w Stanach Zjednoczonych z szerokim wybrzeżem morskim. Pamiętaj, że jesteśmy wyspą. Celnicy wykonują dobrą robotę. Gdy zamkną jedną drogę, ważniacy od przemytu muszą znaleźć inne dojście. To miejsce musiało się im wydać idealne. Podejrzewam na podstawie szalonych poczynań Alana, że badali tę nową możliwość. Mogli naciskać Alana, używając jego siostry, a także obiecać mu znaczną premię za załatwienie sprawy.

- To ta spółka, która zaproponowała mi taką wysoką cenę za dom - wykrzyknęła Carla. - Myślicie, że oni...?

- Prawdopodobnie tak. To nie znaczy, że policja może coś osiągnąć, śledząc ich. To będzie całkiem szacowna firma, z solidną osłoną finansową.

- Ale gdyby nadal chcieli kupić dom?

- Nie martw się - szybko odparł Michael. - Za dużo ostatnio było hałasu, przynajmniej w naszym spokojnym i cichym zakątku. W każdym razie obecnie zbrodnia to zorganizowany biznes. Nie uganiają się za straconą sprawą, tylko dla przyjemności łamania prawa. Odpisują ją na straty i zapominają.

- Możemy więc odetchnąć i korzystać z życia - powiedziała Carla, nie bardzo w to wierząc.

- I bogacić się na rupieciach twoich przodków - dodał z sarkazmem Michael. - Wznoszę toast za rupiecie i przodków.

Wypił do dna i poszedł do kredensu, by dolać brandy.

II

Następne dni powinny być sielankowe, bo nie należało się już spodziewać nocnych alarmów i niebezpiecznych „wypadków”. Pogoda nadal była piękna, poddasze dostarczało kolejnych skarbów, a kuchnia Tima polepszyła się.

Pastor przyszedł na podwieczorek, a Carla spędziła kilka interesujących godzin w kościele, oglądając groby Tregellasów. Przed paru miesiącami wypady do kościoła mogłyby nie wydawać jej się takie interesujące. Obecnie, kiedy zagłębiła się w historii rodziny, po przestudiowaniu jej genealogii, rozsmakowała się w miejscowej historii.

Wszystko układało się świetnie z wyjątkiem jednej ważnej sprawy. Carla wzbraniała się tak myśleć o tym, ale faktem było, że w parę dni po śmierci Alana wyłonił się nowy problem, gdyż oświadczył jej się Simon Tremuan.

Jedli podwieczorek na wrzosowiskach, które bardzo przypominały jej krajobraz położony bardziej na północy - krainę sióstr Bronte. Simon zabawiał ją fantastycznymi historiami o wróżkach i chochlikach.

- Ten kraj zdaje się sprzyjać baśniom - powiedziała Carla. - Dlaczego tak się dzieje?

- W twoim kraju jest także wiele legend ludowych - odpowiedział Simon. - Nie tyle co u nas, bo było mniej czasu, aby się rozwinęły, ale jest ich sporo. Po prostu nie interesowałaś się tym wcześniej.

- Wiem - Carla chwyciła garść ciernistego janowca. - Kocham to miejsce. Opuszczając je, będę niepocieszona.

- Nie potrzebujesz wyjeżdżać, Carlo. Zostań. Ze mną.

Carli nie zaskoczyło to wyznanie. Czuła, że nadejdzie, i nie wiedziała, jak postąpić, gdyż w głębi duszy nie była pewna, czy chce tego. Teraz zrodziła się w niej pewność, że musi odmówić. Siedziała bez słowa, ze spuszczoną głową, i szukała słów, które nie będą zbyt raniące. Ale nie były potrzebne. Po chwili Simon powiedział cicho:

- To Mike, prawda?

- Czy to aż tak oczywiste?

- Nie dla wszystkich, tylko dla mnie. Kochając ciebie, jestem na to bardziej wyczulony. Nie chcę być jak pies ogrodnika, co sam nie zje i innemu nie da. Ale widzisz, skarbie, wiele dziewczyn kochało się w Michaelu. Ma on niewątpliwie... cóż - zdaje się, że to się nazywa seksapil?

- Tak to nazywają - powiedziała Carla z bladym uśmiechem. - Sądzę, ze to jeden z powodów, dlaczego ja... Jestem mu obojętna, Simon. Wiem o tym. Ale nie mam zamiaru dać mu do zrozumienia, co czuję do niego. Nie zniosłabym ani jego pogardy, ani grzecznej uprzejmości. Nie mogę jednak myśleć o kimś innym, dopóki o nim nie zapomnę. Ale nie mogę wyrzucić go z pamięci, gdy spotykam go codziennie... Zamierzam odsprzedać Michaelowi dom.

- A sama wrócisz do Stanów?

- Tak, jak tylko skończę porządki na poddaszu. Równie dobrze mogę zatrzymać sobie jakieś pamiątki, które będą mi przypominały moje szalone przygody.

- Ale wrócisz.

Carla wyciągnęła się na plecach, skrzyżowawszy ręce pod głową, i patrzyła na szerokie błękitne niebo.

- Chciałabym dramatycznie powiedzieć „nigdy”. Ale jestem za dorosła na sentymentalizm. Owszem, może kiedyś wrócę na krótko. Przezwyciężę to wszystko. Najsmutniejsza strona dojrzewania to zrozumienie prawdy, że nic nie jest wieczne, nawet miłość.

- Czasami jest - cicho powiedział Simon. - Będę czekał, Carlo. Zaczekam rok, a potem przyjadę do ciebie. Rok to dostateczny okres, aby Mike zniknął z twego serca.

Carla uśmiechnęła się do niego. Spostrzegła, że mocno zaciska dłonie. Wiedział doskonale, że ją dotknął, a ona doceniła jego intuicyjną wrażliwość.

- A zatem - powiedział, także się uśmiechając, choć z widocznym wysiłkiem - wyjedziesz, nie dowiedziawszy się, co się zdarzyło lady Caroline.

- Pozostanę jeszcze przez parę tygodni. Może uda mi się do tej pory rozgryźć sprawę. Doprawdy, Simon, zastanawiam się, czy nie dopatrujemy się tajemnicy tam, gdzie jej nie ma. Mogę wyobrazić sobie wiele spraw, które mogły jej się przydarzyć. Wszystkie całkiem zwyczajne, choć nie możemy tego sprawdzić. Wiemy tylko, jak powstała legenda.

- Ależ i tego nie wiemy. Przypuszczalnie Alan wykorzystał ją w przypadku pani Pendennis, ale jej nie wymyślił.

- Nie, zrobił to Thomas. Musiał być obłąkany.

- Czy nie mówiłaś, że znalazł tę historię w starym rękopisie?

- Tak utrzymywał. Ale rzekomy stary rękopis został zniszczony, a cytaty z niego brzmią identycznie jak reszta tekstu Thomasa.

- Tak że nasza tajemnica jest jedynie wymysłem zwariowanego starca.

- Mam nadzieję.

- A mimo wszystko...

Wyglądał na tak zasmuconego, że Carla zaczęła się śmiać.

- Simon, jesteś niemożliwy. Jeszcze wierzysz w rusałki, elfy i upiory, czyż nie?

- Życie jest tak nudne - odpowiedział z zabawnym grymasem. - Wiele bym dał za zobaczenie prawdziwego ducha. A twoja legenda jest wyjątkowo rozkoszna. Złowieszczy duch domu Tregellasów...

- Gdy się nad tym zastanowić, to okazuje się, że nie jest zbyt wymagający - Carla wpadła w nastrój Simona. - Jedna ofiara co dwieście lat. A biedny tryton nie jest nawet złowieszczym demonem. Po prostu szuka swojej oblubienicy.

Oczy Simona zabłysły.

- Szczęśliwe fatum raczej niż zły duch. Nie ma w tym sprzeczności. Ofiara dla ducha gwarantuje szczęście domu... To częsty motyw w folklorze.

- Szczęście mego domu jest zdecydowanie w schyłkowym stanie - powiedziała Carla. - Powinnam zapewne poświęcić się dla jego dobra. Ale nie jestem jednak tak szlachetna.

- Czy jesteś pewna, że nigdy nie nawiedza cię dziwne uczucie, że stajesz się kimś innym? - zażartował Simon. - Na przykład lady Caroline, tęskniącą za swoim ukochanym?

- Nie ma obaw.

- Co za ulga. Bez względu, jak bardzo bym chciał spotkać stwora z głębi wody, nie chciałbym, aby to się odbyło twoim kosztem. - Milczał przez chwilę, a gdy się odezwał, brzmiało to poważnie. - To interesujące zestawienie: szczęśliwe fatum i zły duch... nie myślałem o takim związku. Można w nim rozpoznać złego ducha Tremuanów. Spotkanie sir Williama z nim było już wystarczająco tragiczne.

Carla chciała odpowiedzieć żartobliwie, gdy nagle zdała sobie sprawę, co powiedział.

- Sir Williama? Chyba nie chciałeś powiedzieć, że był twoim przodkiem?

- Raczej nie - odpowiedział z uśmiechem. - Zmarł, nie zostawiając potomstwa. Był kuzynem mojego dalekiego pradziadka. Nie wiedziałaś o tym?

- Nie. Zdaje się, że nigdy nie słyszałam jego nazwiska. Nie ma go w genealogii, ponieważ nie poślubił nikogo z naszego rodu. Jakie to zdumiewające!

- Wcale nie! Moja rodzina jest tak samo zasiedziała w tych stronach, jak twoja. Tytuł przypadł przedstawicielowi innej gałęzi. Dlatego jestem pospolitym śmiertelnikiem.

Dalej snuł opowieść o swojej rodzinie i jej udziale w miejscowej historii. Carla nie reagowała. Nie wiedziała, dlaczego te zadziwiające wiadomości miałyby ją poruszyć, ale tak się stało. Na szczęście nie jestem przesądna - pomyślała. Natomiast Simon jest; ciekawe, czy to nie jeden z powodów jego oświadczyn... Nie, to zbyt głupie!

A jednak czuła się nieswojo, odpowiadając mu odmownie i gdy odchodził, znacząco uścisnąwszy jej dłoń, poczuła się winna.

Po przyjściu do domu automatycznie skierowała się do kuchni. Nabrali nawyku siedzenia tam w wolnych chwilach. Było to znacznie przytulniejsze miejsce w domu niż inne pokoje. Poza tym Tim lubił przebywać w pobliżu lodówki. Drzwi były otwarte i Carla, zbliżając się, usłyszała ich głosy. A więc Michael wrócił. Przechodziła właśnie obok służbówki, gdy usłyszała zdanie, które ją zamurowało.

- Mówię ci, że nie chcę, aby się dowiedziała. To nie jej sprawa. A także nie twoja.

To był głos Michaela kipiący od wściekłości. Tim próbował coś powiedzieć, ale nie dano mu szansy.

- Nie chcę o tym mówić. Dlaczego, do diabła, pozwoliłeś jej dzisiaj wyjść?

- A jak, do diabła, miałem ją zatrzymać?

- Powiedziałem ci...

- Dobrze, dobrze - mruknął Tim - pokpiłem sprawę, ale nie jestem stworzony do takich rzeczy. Gdybym wiedział, w co wdepnąłem...

- Mówię ci, zrezygnuj.

Carla czekała, ale nic już nie usłyszała. Głośno odkaszlnęła i weszła do kuchni. Tim się zmieszał. Miał twarz absolutnie otwartą; już ze sposobu, w jaki na nią patrzył, mogła się domyślić, że była tematem rozmowy, nawet gdyby jej nie usłyszała. Jak zwykle Michael całkowicie panował nad sytuacją.

- Czy przyjemnie spędziłaś czas? - spytał uprzejmie.

- Tak, dziękuję, a wy?

Michael się zastanowił.

- Nie - odpowiedział. - Nieszczególnie.

- Jak się czuje Elizabeth? - spytała.

- Elizabeth? Ach, te sprawy wymagają czasu. Tu zmiany, jeśli w ogóle nastąpią, nie przyjdą w ciągu dni czy nawet tygodnia.

- Chcesz piwa? - spytał Tim.

- Nie, dzięki. Zjadłam obfity, późny obiad. Gospodyni Simona chyba myśli, że on ma harem, i podaje takie ilości jedzenia.

- A jak się ma nasz przyjaciel zabójca z sąsiedztwa? - spytał Michael.

- Coś podobnego! Taka niewdzięczność...

- Ależ ja jestem wdzięczny. Ty jesteś wdzięczna. Tim jest wdzięczny. Tylko policja nie jest szczególnie wdzięczna... ale kiedy ty z Timem okazaliście już tyle wdzięczności... Co powiedział dzisiaj nasz drogi Simon?

- Poprosił mnie o rękę.

Carla nie zamierzała o tym wspominać. Zrobiła to ze zrozumiałych pobudek i w nagrodę spotkała ją zwyczajna ludzka złośliwość. Napięcie Michaela zelżało:

- Doprawdy? Jakie to miłe.

Carla poczuła, że musi natychmiast wyjść z kuchni, zanim wybuchnie łzami lub złością, to byłoby upokarzające. Bezsensownie mamrocząc, że musi wziąć prysznic, odwróciła się i wyszła.

Łzy napłynęły jej do oczu, gdy biegła przez korytarz i hol. Wmawiała sobie, że to łzy wściekłości, mimo że nie miała powodu do złości.

Michael nigdy nie okazywał jej zainteresowania. Niewątpliwie zauważył jej zaślepienie i teraz z ulgą przewidywał, że nie będzie już tego znosił. Uznał, że przyjęła oświadczyny Simona - i to była w tym wszystkim największa zniewaga.

Carla rzuciła się na łóżko i pogrążyła się w ataku żalu nad sobą samą. Fakt, że czuła do tego odrazę, nie powstrzymał jej od tego rozczulenia. Ale tylko na krótko. Po chwili usiadła i głośno wytarła nos z nową determinacją. Dość tego! Teraz trzeba działać, a nie sentymentalnie litować się nad sobą. Musi wyjechać! To przecież masochizm pozostawać tutaj, przyglądać się, jak Michael roztkliwia się nad Elizabeth, a jej okazuje braterskie zainteresowanie, życząc szczęścia z innym mężczyzną.

Sprzeda mu dom. Złość nie może odgrywać roli przy tak ważnej decyzji. Ciągle jeszcze nie rozumiała, czemu chciał go posiadać. Powody, o których mówił, nie były przekonujące, a podsłuchana rozmowa wzmocniła jej podejrzenia, niczego nie wyjaśniając. Jak Michael mógł tak łatwo odkryć niecne poczynania Alana? Może miał własne plany - nagroda w zamian za milczenie? Różne szpetne teorie kiełkowały i pieniły się jej w głowie jak obrzydliwe chwasty na zagonie.

Nagle się przestraszyła, bo drzwi jej pokoju uchyliły się i zobaczyła długi, kołyszący się ogon. Po chwili w pobliżu łóżka ukazał się King.

Przywitał ją ochrypłym mruczeniem. Po raz pierwszy przyszedł do jej pokoju i Carlę to zdziwiło, ale była zadowolona. Nie widziała go od dłuższego czasu, choć jego miseczki, które codziennie rano napełniała, pod wieczór były puste i wylizane.

- Co cię tu sprowadza? - spytała kota.

King usiadł i bacznie się jej przyglądał.

- Nie możesz być głodny - przypomniała mu. - Przyszedłeś dotrzymać mi towarzystwa? Cenię to sobie. Znalazłam się w takim dołku, że chętnie sobie pogadam z każdym sympatycznym stworem, nawet okrytym futrem.

Kot zadarł głowę, słuchając uważnie, a Carla mówiła nadal. Czuła całą śmieszność tej sytuacji, ale potrzeba katharsis była silniejsza.

- Chyba rozmowa z kotem jest lepsza niż mówienie do siebie... A mówię ci, byłam bliska tego. Ale nie martw się, King, przeżyję to. Serce mi nie pęknie; trochę boli z powodu nieodwzajemnionej miłości, ale od tego się nie umiera.

Ta głęboka uwaga sprawiła, że King zmrużył oczy z dezaprobatą. Otrząsnął się i pobiegł przez pokój do okna balkonowego. Lekko się uniósł na tylnych łapach i skoczył na poręcz balkonu. Pełen wdzięku sposób poruszania się przypominał Michaela. Zaśmiała się drwiąco z samej siebie i wyszła na balkon za kotem, którego sylwetka ciemniała teraz na tle wspaniałego kornwalijskiego zachodu słońca.

- Dobrze - szeptała. - Jutro jest ważny dzień. Pojadę do agencji turystycznej w Truro. Zaczął się sezon turystyczny i możliwe, że nie od razu dostanę rezerwację na samolot, ale zacznę to już teraz załatwiać. Porozumiem się także z nowym prawnikiem i dam mu dyspozycję, co ma zrobić z domem. Będzie mógł pertraktować z Michaelem po moim wyjeździe.

Kot miauknął z uznaniem.

Carla stała na balkonie, próbując uporządkować myśli, gdy dobiegło ją pukanie i w uchylonych drzwiach pokoju pojawiła się głowa Tima.

- Pojechałabyś może do Penzance na rybę i chipsy? Mike strajkuje. Mówi, że ma dosyć gotowania.

- Nie, dziękuję. Zrobię sobie kanapkę.

- Okay! Aha, zapomniałem. Był do ciebie telefon. Od pastora. Prosił, abyś zatelefonowała.

Carla odczekała do chwili, aż usłyszała zatrzaśnięcie frontowych drzwi, i dopiero wtedy zeszła na dół. Przedtem obawiała się zostawać sama w domu. Teraz cieszyła się z tego. Im mniej widziała Michaela, tym lepiej.

Zamęt uczuciowy i wynikająca z niego decyzja sprawiły, że emocje w niej nieco opadły. Zmusiła się do zatelefonowania do pastora i prowadziła z nim czarującą rozmowę, tak że John był zachwycony.

- Cieszę się, że u ciebie wszystko układa się dobrze. Ostatnim razem wydawałaś mi się roztargniona. Nie wolno ci poddawać się ponurym myślom.

- Ponurym myślom? - powtórzyła bezmyślnie.

Przecież nie mógł znać jej decyzji. Nie była zresztą w nastroju, aby o tym mówić. Pomysł powrotu był jeszcze zbyt bolesny. Wreszcie, po dłuższej chwili zdała sobie sprawę, o czym pastor mówi. Egoistyczne poczucie własnego nieszczęścia sprawiło, że zapomniała o największej tragedii ostatniego czasu.

- Ach, o tym mówisz. Wstyd mi, że nie leży mi to bardziej na sercu, John. Bardzo lubiłam Alana, ale mało znałam jego siostrę... i obawiam się... że jestem bardziej gruboskórna, niż myślałam.

- Ależ skąd, to naturalne, że tak to odczuwasz - powiedział John pocieszająco. Carla wyczuła, że wystąpiłby z taką samą profesjonalną próbą uspokojenia jej, gdyby przyznała się do kanibalizmu. Przyjemnie jednak było mieć kogoś, kto ją rozumiał. - Dzwoniłem, aby ci powiedzieć, że odkryłem dość interesujące fakty, dotyczące twojej legendy. Nie ma to teraz, oczywiście, takiego znaczenia, ale mnie to wzburzyło. Jestem ciekaw twojej reakcji. Może przyszłabyś jutro na podwieczorek?

- Pewnie bezcelowe jest prosić cię, abyś już teraz uchylił rąbka tajemnicy - Carla podjęła próbę.

- Znasz moje słabostki. Miałem nadzieję opowiedzieć ci o tym dzisiaj, to byłoby właściwe, ale mam zebranie parafialne. Tak że trzeba odłożyć spotkanie do jutra, jeśli ten termin ci odpowiada.

- Dziękuję, John. A gdybyś zrobił tylko maleńką aluzję?

- To by zepsuło niespodziankę. A zatem do jutra.

Z uczuciem ulgi odwiesiła słuchawkę. Może do czasu jutrzejszego podwieczorku bardziej weźmie się w garść, by zainteresować się rewelacją Johna. Taki był zadowolony ze swego znaleziska.

Jednak kiedy wchodziła smętnie po schodach, zbudziła się w niej iskierka zainteresowania rodzinną historią. W czasie pełnych nerwów ostatnich dni nieomal zapomniała o Caroline. Dziwne, że i Simon, i John wrócili do tej sprawy tego samego dnia... Odkrycie pastora może okazać się interesujące, ale nie miała zamiaru poświęcić już więcej czasu tej historii. Tak ślęczała nad nudnym pamiętnikiem biednej Caroline, że aż bolały ją oczy i głowa. Zamiast tego zajmie się wybraniem kilku pamiątek rodzinnych, które zamierza zabrać do Stanów. Trzeba je będzie przesłać statkiem, a pakowanie zajmie sporo czasu. Dobrze więc rozpocząć przygotowania. Nie ma nic lepszego na rozczulanie się nad sobą niż ciężka praca.

Ze zdziwieniem zobaczyła, że King jest jeszcze w jej pokoju. Przeniósł się z balkonu na łóżko. Zwinięty w kłębek, ze schowanym ogonem, wyglądał na rozkosznie rozleniwionego, ale oczy miał szeroko otwarte. Nie spuszczał wzroku z jakiegoś punktu na ścianie. Carla także skierowała tam oczy, ale nie było nic, co mogłoby tłumaczyć jego zainteresowanie. Wtedy zdała sobie sprawę, że patrzył na miejsce, gdzie przedtem wisiał portret.

Kiedy czerwona kula słońca zapadła w morze, a cienie zmierzchu wydłużyły się, Carla nagle zdała sobie sprawę z ciszy. Nie bała się, ale nagle przyłapała się na tym, że podnosi głowę tak samo jak kot, usiłując usłyszeć jakiś dźwięk, tak słaby, że jest ledwie wibracją powietrza.

Postąpiła bardzo głupio, chowając portret Caroline. Miała ochotę zabrać go wraz z dziennikiem do Stanów. Była przecież ostatnią z rodu. Jeśli będzie miała dzieci, któreś z nich może kiedyś tak jak ona uznać tę starą historię za interesującą.

Podeszła do szafy i wyjęła portret. Szybko powiesiła go na poprzednim miejscu. Przez płótno prześlizgnął się długi promień zachodzącego słońca, wyostrzając zamglone rysy obrazu jak nigdy dotąd. A może zwodził ją wzrok? Carla przetarła oczy i ponownie spojrzała. Twarz wyglądała jaśniej.

Caroline miała szare oczy. Dziwne, że wcześniej tego nie zauważyła. Teraz wyciągnęła rękę i przesunęła końcami palców po namalowanych włosach. W tej krótkiej chwili mogłaby przysiąc, że nie dotyka twardego płótna, ale czegoś bardziej miękkiego i puszystego. Wrażenie się nie powtórzyło, gdy drugi raz dotknęła włosów. W tej chwili King miauknął przeraźliwie.

- Co mogło ci się stać? - szepnęła.

Twarz na portrecie milczała. Cisza wokół Carli pogłębiła się. Nawet mruczenie kota zdawało się pochodzić z daleka i brzmiało jak echo.

- Teraz twoja tajemnicza śmierć - mówiła Carla - nie ma przecież dla ciebie znaczenia.

Ale była bardzo ważna dla Carli. Zmarła dziewczyna rzuciła na nią czar - nie dzięki nadprzyrodzonej, fantastycznej sile, jak chciała legenda, ale dzięki bardziej subtelnemu wpływowi, zrodzonemu ze współczucia i pokrewieństwa. Dla Carli najbardziej przerażającą częścią całej sprawy była zmiana w niej samej. Jej rodzice byli wrażliwymi i serdecznymi ludźmi, ale nie mieli nigdy głębokiego poczucia więzi rodzinnych. Matka bez żalu przeniosła się w nienaturalne warunki miasteczka dla emerytów i żadne z nich nie interesowało się nigdy przeszłością. Nie przypominała sobie, aby ojciec mówił kiedyś o swojej rodzinie czy też chciał odwiedzić kraj, w którym przez wieki żyli jego przodkowie. A ona tu bez reszty dała się omotać starym dziejom - czyżby zew krwi i ziemi? Kiedyś uznałaby to za sentymentalne brednie, teraz jednak rozstanie ze starym domem będzie tylko trochu mniej bolesne niż rozłąka z Michaelem.

Nie zabierze portretu. Powinien zostać tam, gdzie był od początku. Ta twarz emanowała czymś, co burzyło spokój.

Pamiętnik to inna sprawa. Nigdy nie budził w niej niepokoju, zresztą można go schować. Podobnie suknia ślubna. Nie zainteresuje nikogo poza nią. Nie pozwoli, aby ją sprzedano jakiejś ekscentrycznej nowoczesnej kobiecie, którą rozbawi jej oryginalność i włoży ją na bal kostiumowy.

Otworzyła szafę. Suknia wisiała tam, delikatnie migocąc w ciemności. Gdy ją wyjęła, poczuła pod palcami sztywną, zakurzoną satynę. Rozłożyła ją na łóżku. Protestując głośno, kot zeskoczył, zanim dotknęły go ciężkie fałdy.

Carla zrzuciła buty, rozwiązała węzeł kopertowej spódnicy, pozwalając jej opaść na ziemię, ściągnęła bluzkę przez głowę, także rzucając ją na ziemię. Otuliły ją szeleszczące fałdy satyny.

Przez kilka chwil nie mogła złapać oddechu. Potem ręce trafiły do rękawów i suknia znalazła się na właściwym miejscu. Doskonale pasowała. Nawet długość była odpowiednia. Palce Carli szybko się przesunęły po koronkach i haftach. Zbutwiałe nici pękały, gdy mocniej pociągnęła fałdy, ale to nie było ważne. Satyna opinała jej piersi i talię, jak gdyby suknia została dla niej uszyta.

Ostatnie promienie słońca zapadły za horyzont. Carla tego nie zauważyła. Widziała jedynie swoje blade odbicie w lustrze. Na moment zobaczyła wyraźnie duże szare oczy, ciemne włosy ginące w cieniu, tak że wydawały się dłuższe i bujniejsze niż włosy Carli. I wtedy tak nagle, jakby skoczyła do głębokiej, lodowatej wody, pochłonęła ją ciemność. Była to wewnętrzna mroczność, postrach duszy. Dusiła się pod wpływem gwałtownej zmiany, tym przykrzejszej, że nie znała jej przyczyny.

Po omacku odwróciła się od lustra. Czuła, że wszystkie jej zmysły jakby spowiła mgła, a ona usiłuje widzieć i słyszeć przez tę mgłę jak przez gruby mur. Jak z mgławicy dosięgnął ją wrzask kota, który rzucił się do drzwi. Jego żałosne skargi brzmiały teraz crescendo, gdy sztywno zbliżała się do zwierzęcia. Wtedy klamka ustąpiła i King uciekł. Carla poszła za nim. Plącząc się w długiej sukni, wybiegła w dół po schodach, przez frontowe drzwi na ścieżkę. Uciekała, sama nie wiedząc od czego, ale goniło ją przerażenie, krok w krok w oszalałym zapamiętaniu, coraz niżej i niżej, aż skryły ją głębokie cienie.

Jej własna tożsamość nie została stłumiona przez żadną inną; to co opanowało jej ciało, nie miało osobowości. To był czysty, nagi i bliżej nieokreślony strach. Jej umysł w konwulsyjnych skurczach usiłował odzyskać władzę i dać mięśniom sprężystość, aby mogły kierować tym źle funkcjonującym mechanizmem. W ostatniej chwili resztkami woli podjęła wysiłek, aby sprowadzić swoje potykające się stopy ze ścieżki, na której się znalazły - ścieżki do zachodniej bramy.

Kolce darły satynową suknię i skórę na dłoniach, kiedy uciekała przez ogród, ale nic nie mogło jej powstrzymać, jak nie można zatrzymać pojazdu z uszkodzonymi hamulcami. Jej świadomość nadal pracowała; wtedy gdy na próżno usiłowała zachować władzę nad swym ciałem, zaczęły docierać do niej oderwane informacje. W ostatnich dniach straciła poczucie czasu. Nie było powodu, aby liczyć dni czy tygodnie. Teraz jednak zrozumiała, dlaczego pastor powiedział, że jutro będzie właściwy dzień na jego rewelacje; dlaczego Simon przypomniał legendę tego popołudnia. To była noc przesilenia letniego.

Słońce już zaszło, zapanował mrok, a ona zdążała na spotkanie, które na nią czekało od ponad dziesięciu wieków. Wiedziała jednak, że biegnie nie do jakiegoś oczekiwanego końca, ale ucieka przed większą potwornością, niż przepowiadała legenda.

Niebo na zachodzie było bladoniebieskie z jedną tylko gwiazdą zawieszoną jak diament na piersi. Czy to ona napisała niedawno w pamiętniku te słowa? W pamiętniku, w którym nie ważyła się pisać o tym, co pchało ją... ale nie ku zachodniej bramie, leżącej za nią. Cel był przed nią: wysokie, wysmukłe głazy, których zarys, jak zakreślony węglem, czernił się na tle nieba. Źródło wiedzy starsze niż Carla czy Caroline Tregellas powiedziało jej prawdę; tu także kiedyś była brama, brama wiodąca do mocy, które rządziły światem na długo przed tem, zanim święci przynieśli naukę Chrystusa pogańskim Kornwalijczykom.

Nie zważając, że kamienie i kolące krzewy ranią jej bose stopy, biegła wśród skał. Kilka spośród ciernistych pędów okręciło się wokół jej kostek i wstrzymało ją, raniąc dotkliwie; upadła głową w dół u wejścia do prastarego, kamiennego kręgu.

Wstrząs był tak silny, że pozbawił ją tchu, a może czegoś więcej. Gdy bowiem uniosła się na łokciach, paraliżujący strach opuścił ją; co prawda niezupełnie, ale na tyle że pozwolił jej odzyskać władzę nad swymi członkami, choć poruszały się opornie i niechętnie. Odwróciwszy się, chwyciła pulsującą bólem kostkę. Jej palce dotknęły lepkiej, świeżej krwi. Następnie uświadomiła sobie, że szelestu w wysokiej trawie za nią nie powodował wiatr. To kot przyskoczył do jej nóg, dlatego upadła. Teraz chował się w trawie, ale słyszała jego miauczenie.

Wolno uniosła się i stanęła wyprostowana. Zupełnie opuściły ją siły. Upadłaby znowu, gdyby nie oparła się na szorstkim głazie. Ostry łuk zamajaczył nad jej głową. Ręce uniosły się na wysokość piersi, ciągnąc i szarpiąc zapięcie sukni. Z przekorą typową dla martwych przed miotów delikatna nić trzymała mocno.

- Nie rób tego - usłyszała głos ze środka kręgu. - Chodź, Carlo! Wejdź tutaj!

Siedział na zwalonym głazie, jak wtedy gdy go spotkała po raz pierwszy. Słabe światło pozwalało zobaczyć jedynie bezkształtny zarys i ukazało jego zmierzwione złote włosy i szerokie silne ramiona.

- Siedzę tu już dość długo - mówił cicho tonem towarzyskiej rozmowy. - Wiedziałem, że przyjdziesz. Nie wiem, skąd to wiedziałem, ale byłem pewny. Dziwne, prawda? Omalże nie zrujnowałaś moich planów. Ty i ten przeklęty bękart starego Waltera... Tak, jest synem Waltera. Mój ojciec odebrał bachora. On znał całą tę historię. Wydaje się, że rywalizacja była przeznaczeniem naszych rodzin. Ale to się wreszcie skończy, tu, tej nocy. Wiesz, że byłem bliski rezygnacji. Nie chcę zabijać. Musiałem zabić Fairmana; jeszcze chwila, a oskarżyłby mnie. Nie mogłem na to pozwolić. Ale już wtedy postanowiłem nie krzywdzić ciebie. Bardzo cię lubię. William także bardzo lubił Caroline.

Carli wróciła jasność myśli, ale nadal nie mogła się ruszyć. Tak jakby stary kamień trzymał ją mocno w magnetycznym uścisku.

Odkaszlnęła, ale Simon powiedział szybko:

- Nie krzycz, Carlo. Nie lubię hałasów. Tutaj jest tak cicho, tak spokojnie. Krzyk ci nie pomoże. Wszystko odbędzie się tak, jak powinno. To naszło mnie całkiem nagle, tego wieczoru, kiedy odprowadziłem cię do domu. Wiedziałem, że jeśli przyjdę tu i poczekam, to zjawisz się, zupełnie tak jak ona. A wtedy wypełnię to, co jest przeznaczone. Podejdź tutaj, Carlo! Nie próbuj ucieczki, nie uda ci się, narazisz się tylko na cierpienie. A ja nie pozwolę, abyś cierpiała. Wkrótce będzie koniec.

Ledwo połowa tego, co mówił, była zrozumiała dla Carli, ale nie zamierzała tracić czasu i energii na zgłębianie nonsensów. Zmusiła się do odsunięcia się, ślizgając się po powierzchni kamienia, jak najdalej od Simona; jednakże kiedy jej się to udało, ogarnęła ją rozpacz. Nawet gdyby miała pełną władzę w nogach, nie było nadziei ucieczki. Przeszkodzi jej suknia, jej jasność i szelest zdradzą najmniejszy ruch. Ślubna suknia Caroline przyniesie jej zgubę.

Nie miała jednak zamiaru poddać się bez walki. Odwróciła głowę i z całych sił w płucach krzyknęła.

Simon poruszył się. Zobaczyła, że jego masywna, ciemna postać podnosi się, a następnie pochyla. Na zachodzie leżały jeszcze ostatnie błyski światła. Wysokie trawy na skraju skalnego urwiska wyglądały jak chiński rysunek piórkiem. Patrzyła na nie jak zahipnotyzowana, zastanawiając się, czy to będzie ostatni widok w jej życiu. Krzyknęła znowu, słysząc szelest traw poruszanych przez zbliżającego się do niej Simona. Nie spieszył się. Nie miał powodu do pośpiechu.

Wtedy w górze, nad krawędzią ściany skalnej ukazała się jakaś sylwetka. Była obła jak foka, miała ciemną jak foka głowę i długie mocne ręce, szerokie ramiona i stożkowatą figurę... Poruszała się bezgłośnie albo też szelest traw stłumił odgłosy kroków Simona. Kształt ten także rozpłynął się w ciemności, gdy tylko opuścił skraj klifowej skały.

Ale inne zmysły Carli, wyostrzone niemożnością widzenia, pracowały ze wzmożoną silą. Stłumiony głuchy odgłos i chrapliwy oddech poprzedził okrzyk zaskoczonego Simona. Potem głos przeszedł w przeszywający, nieludzki krzyk, a napięte nerwy Carli ostatecznie odmówiły posłuszeństwa.

Obudziła się z głową opartą na ramieniu Michaela, a jego ręce obejmowały ją mocno. Panowała głucha ciemność, ale nie musiała go widzieć. Czuła i to dawało jej pewność, że to on. Poruszyła się, mrucząc coś z zadowoleniem, a Michael powiedział cicho:

- Wszystko w porządku, odpocznij chwilę.

Pod jej policzkiem jak młot biło jego serce, zaprzeczając spokojnym słowom. Coś otarło się o jej bose stopy, wywołując przerażenie.

- To ten przeklęty kot - powiedział Michael, tracąc na chwilę kontrolę nad swym opanowaniem. Nie wiedziała, czy głos załamał mu się z powodu rozbawienia, czy ulgi.

- To nie kot, ale anioł stróż - mruknęła. - Michael, gdybyś nie przyszedł popływać tej nocy...

- Pływać? Nie wiem, co... Mniejsza z tym, omówimy to później. Możesz chodzić?

- Chyba tak. Gdybym tylko mogła zrzucić tę straszną suknię.

- Ale nie teraz - powiedział z tym samym rozbawieniem w głosie. - Idziemy - no, hop, dzielna dziewczynka!

- Mam poranione nogi - żaliła się Carla.

Stąpała z wielkim wysiłkiem, podtrzymywana ramieniem Michaela.

- Dzięki Bogu, że to jedyne rany - mruknął Michael.

- Czy on...?

- Już nie będzie groźny.

Opierając się na jego ramieniu, Carla się odwróciła. Nie było nic poza niemymi skałami w ciemności. Wysoka brama rysowała się na tle wygwieżdżonego nieba, a chłodny wiatr przynosił zapach morza.

III

Suknia była w strzępach. Splamiona rosą i błotem była tak poszarpana i podarta, że nie można jej było uratować. Carla trzymała ją na kolanach usadowiona uroczyście w salonie. Zabandażowane stopy położyła na stołku.

Policjanci już odjechali, a Carla nawet ich nie widziała. Michael wpakował ją do pokoju, nakazując, żeby nie wychodziła, dopóki po nią nie przyjdzie.

- Musimy złożyć dokładne zeznania - wyjaśnił jej. - Nie upieraj się, ale załóż jakiś przyzwoity strój. Teraz wyglądasz jak obłąkana kobieta z „Jane Eyre”.

Gdy wreszcie po nią przyszedł, była przebrana i zajmowała się swoimi bolącymi stopami, ale nie miała żadnego makijażu; raczej unikała lustra. Idąc na dół, wzięła z sobą suknię. Wchodzącą do salonu przywitał John.

- Michael zadzwonił do mnie, gdy tylko zawiadomił policję - poinformował ją, a jego subtelna twarz była zmieniona od szoku.

- To przerażające. Carlo, jak mogę ci pomóc? Michael, sądzę, że szklanka ciepłego mleka i pastylki nasenne dobrze jej zrobią.

- Nie potrzebuje pastylek nasennych, musimy porozmawiać - powiedział Michael. - Pastorze, nie zdajesz sobie sprawy, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji. Ty także, Carlo, i lepiej będzie, gdy wyjaśnimy sprawę, zanim będzie odpowiadała na pytania policjantów.

- Co masz na myśli? - spytała Carla.

- Usiądź - polecił jej Michael. - Ty także, John. Tim, wiem, że tam jesteś. Pokaż się tutaj i weź swoje lekarstwo jak grzeczny chłopiec. Tim stanął w drzwiach, usiłując nie pokazywać, jak był speszony.

- Dlaczego się na niego złościsz? - spytała Carla.

- Gdyż jest fatalnym ochroniarzem. Nigdy nie ma go tam, gdzie jest potrzebny.

- Powiedziałeś, że mogę pojechać do Penzance - bronił się Tim.

- Powiedziałem ci także, abyś szybko wrócił. Mniejsza z tym, to prawda, że to była moja kolej na czuwanie, a okazało się, że otarłem się o...

Przerwał, a Carla po raz pierwszy zobaczyła jego twarz bez wyćwiczonej maski. Spojrzenie, które jej rzucił, wynagrodziło jej wszystko, co przeżyła tego wieczoru.

Michael potrząsnął głową.

- Wrócimy do tego później. Najpierw powiedz mi, co, do diabła, robiłaś tam w ciemności, ubrana w ślubną suknię Caroline? Bo domyślam się, że to jest jej suknia.

- „Była” to właściwsze słowo - Carla uniosła podarte strzępy. - Zamierzam ją spalić. Nie nadaje się do naprawy, a po tej nocy... To całkiem normalne, że chciałam ją przymierzyć. Choć nie wiem, dlaczego postanowiłam zrobić to dziś wieczór. Zapomniałam o dacie.

Nagle odruchowo zwróciła się do pochylonego w krześle pastora.

- John, wiem teraz, co się stało z Caroline. Uciekała od niego - jej przystojnego, wyśnionego ukochanego. William przerażał ją. Nie mogła odmówić poślubienia go, gdy rodzinie tak zależało na tym małżeństwie, ale nienawidziła i bała się go. Tego wieczoru, gdy siedzieli w salonie, szepcząc do siebie... On mówił jej straszne rzeczy. Caroline nagle poczuła, że nie wytrzyma tego dłużej. Wstała i pobiegła jak oszalała. Nie wiem, co się z nią wtedy stało, ale prawdopodobnie skoczyła z urwiska. Wiem jednak, co czuła. Kiedy włożyłam jej suknię, zaczęłam czuć to samo.

Spodziewała się, że jej nie uwierzą. Tymczasem John przytaknął skinieniem głowy.

- To jest właśnie teoria, którą zamierzałem wam przedstawić jutro jako rezultat moich poszukiwań. Nie miałem dotąd czasu na przejrzenie starszych dokumentów, ale czułem, że ta sprawa to coś więcej niż tylko kwestia antykwarycznych badań. Teraz będziecie zaskoczeni paroma sprawami, jakie odkryłem, a dotyczącymi najstarszych i najznakomitszych rodzin. Szczególnie mnie przeraziła gałąź Tremuanów. Określano to wówczas jako złą krew, ale uczeni mówią, że nie należy wierzyć w takie rzeczy.

- Pan Martinson, ówczesny pastor, był gadatliwym jegomościem i zapisał wiele miejscowych plotek. Oczywiście nic konkretnego. Tremuanowie byli jedną z najbardziej prominentnych rodzin, a duchowny w osiemnastym wieku zależał od hojności swoich szlachetnych protektorów. Pomimo to znalazły się w jego zapiskach pewne pogłoski o rodzime. Sir William zasadniczo różnił się od bohatera, jakim go uczyniła romantyczna tradycja. Był przywódcą bandy młodzieńców, którzy z nudów próbowali wszystkiego, od gwałtu do profanowania kościoła. Jest zupełnie zrozumiałe, że wrażliwa, delikatna panienka mogła go znienawidzić, a również możliwe, że on znajdował przyjemność w „dokuczaniu” jej.

- Właśnie to wyczułam - wtrąciła Carla. - Jej nienawiść do niego.

- Upiory - zgodził się Tim - zaczarowana suknia.

- Nie mogę się z tym zgodzić - zdecydowanie powiedział pastor. - Nie wykluczam możliwości, że to nagły przejaw... powiedzmy pamięci tradycji przodków, a nawet jasnowidzenia. Takie rzeczy się zdarzają. Carla myślała o tej dziewczynie, zastanawiała się nad jej losem, suknia mogła podziałać jak katalizator na wrażliwy umysł Carli. Proszę jednak nie mówić o duchach. Jeśli nasza teoria odpowiada rzeczywistości, rozwiązaliśmy tajemnicę rodzinną.

- A straszny los sir Williama? - spytała Carla. - Możesz logicznie wyjaśnić jego koniec?

- Oczywiście. W rzeczywistości nie był potworem, ale zepsutym gamoniem bez wyobraźni. Na swój dziwaczny sposób kochał dziewczynę. Poszukiwał jej tamtego wieczoru, ale było za późno. Aby od niego uciec, rzuciła się ze skały. To musiał być dla niego straszny wstrząs. Szukając jej lub jej ciała, poranił się o skały, potem przylepiły się do niego kawałki wodorostów, które odegrały tak dramatyczną rolę w legendzie. Spóźnione wyrzuty sumienia i poczucie winy nadszarpnęły jego władze umysłowe. Ponieważ nie mógł wziąć na siebie odpowiedzialności za jej śmierć, jego szalony mózg podsunął mu demona.

Spojrzał triumfalnie po obecnych.

- Nieźle - zgodził się Tim. - Wcale nieźle.

- Mniejsza z tym - powiedział Michael. - Przede wszystkim musimy teraz wymyślić historię, która wyjaśni nocną obecność tam Carli, bez uciekania się do pamięci przodków, jasnowidztwa i całej tej bredni. Co o tym myślisz, Carlo? Czy wyszłaś sobie na niewinny wieczorny spacer? Czy może wzywało cię przeznaczenie pod postacią jakiegoś łajdaka, który cię zwabił?

- Chwileczkę - powiedział pastor, zanim mogła odpowiedzieć. - Kłamstwo jest oczywiście grzechem, ale... ale dlaczego od razu robić z kogoś łajdaka? Czy śmierć Simona to nie mógł być po prostu tragiczny wypadek? Myślę o tobie, Michael. Wszyscy wiemy, że działałeś w obronie Carli, ale ten przypadek nabierze rozgłosu i może przysporzyć ci wiele przykrości. Jeśli...

- Zaczekaj - przerwał mu Michael. - Nie wiesz, o czym mówisz, John. Słyszałeś tylko część historii. Nie ma sposobu, aby przedstawić śmierć Simona jako wypadek i uratować jego reputację. On zabił z premedytacją Alana Fairmana, aby powstrzymać go od mówienia. Fairman był jego wspólnikiem w przemytniczym procederze. W rzeczywistości Simon był szefem. Miał zamiar dalej, po pewnym czasie, działać zgodnie z pierwotną umową. Sześć miesięcy, może rok to dostatecznie dużo czasu, aby ludzie zapomnieli o moich oskarżeniach, zwłaszcza gdy nie będzie tutaj Carli i mnie, by o tym przypominać.

- Nie mogę w to uwierzyć - wykrzyknął John.

- Wolałbyś uwierzyć, że Simon był maniakalnym zabójcą i próbował zabić Carlę dla przyjemności zabijania? - spytał Michael. - Od początku byłem pewny, że Alan nie był głównym sprawcą. Policja mogła tego nie odkryć. Nie znali ludzi, którzy znaleźli się wśród podejrzanych, ani szczegółów planu pozbycia się Carli. Ale jakże ty, John, mogłeś myśleć, że Alan był zdolny do wymyślenia tego planu? To było typowe dla Simona! I był jednym z niewielu ludzi, który mógł to wmówić babci. Nie tylko ufała mu bezgranicznie, ale jako lekarz mógł chwilowe zaburzenia i zaćmienia jej umysłu zmienić w prawdziwą chorobę.

Teraz Michael zwrócił się do Carli.

- Przypuszczałem, że domyśliłaś się wszystkiego w tym dniu, kiedy w szpitalu przedstawił bardzo obrazowo, czego doświadczyła babcia przed zapaścią. Oczywiście, czytał rękopis Thomasa. Badacz miejscowego folkloru nie mógł przejść do porządku dziennego nad takim podniecającym źródłem. Miał dostęp do wszystkiego w domu, włącznie z zasobami biblioteki. Gdy postanowił wykorzystać legendę do przestraszenia ciebie, wyrwał z genealogii Waltera karty, które obalały mit.

- Sądzisz, że Walter odkrył prawdziwą historię? - spytał John z trochę speszoną miną.

- Korzystał z tego samego źródła co ty i był bardziej osobiście zainteresowany historią.

- A zatem czemu nie powiedział o tym nikomu? - spytała Carla.

- Gdyż w rzeczywistości wszystkich to figę obchodziło - odparł Michael. - Kto przywiązuje wagę do starych opowieści o duchach? Horror podnieca jedynie tych, którzy wolą raczej powtarzać niestworzone historie, niż racjonalnie je wyjaśnić. Podejrzewam, że Walter powiedział Simonowi, jedynemu człowiekowi w sąsiedztwie interesującemu się tą sprawą. Zamieszana w to była rodzina Simona i to - pamiętaj - niezbyt chlubnie. Być może także, że ze względu na Simona Walter nie rozgłosił tej historii.

- Masz zupełną rację - pastor skinął głową. - Walter kończył większość swoich poszukiwań już po moim przyjeździe tutaj. Do końca nie poznałem go dobrze. A kto mógł przewidzieć, że stara legenda nabierze takiego znaczenia? Ciągle jeszcze nie wiem, jak Simon to wszystko przeprowadził. Przyjmuję, że to on odpowiada za wylew pani Pendennis.

- Nie bezpośrednio - odparł Michael. - Nigdy nie będziemy wiedzieli do końca, co się wydarzyło tamtej nocy. Wskutek manipulacji Simona nie można polegać na zeznaniach babci. Dlatego nigdy nie zagrażał jej bezpieczeństwu, gdyż doskonale wiedział, ze nie może świadczyć przeciw niemu. Sądzę, ze domyślam się, jak to było z wodorostami. Zamierzał wciągnąć worek z nimi przez pokój babci i dalej przez hol do pokoju Carli.

- Dlaczego po prostu nie wszedł przez moje okno? - spytała Carla, drżąc na samą myśl o tej możliwości.

- To nie byłoby tajemnicze ani nadprzyrodzone - odparł Michael. - Na twój balkon można się łatwo dostać, a okno babci jest dwa piętra nad ziemią. On sam po prostu wszedł do domu; oczywiście dobrze patrząc, czy nikt go nie widzi. Jest zresztą wiele innych możliwości wejścia do środka. Najpierw jednak rzucił garstką kamyczków w moje okno. Gdy wyjrzałem, przedstawił mi małą scenkę - ciemna postać w peruce z wodorostów przemykała przez zarośla. Oczywiście, wyszedłem, by rzecz zbadać. Wtedy wszedł na górę. Musiał przeżyć szok, gdy babcia się obudziła. Od wielu dni karmił ją pigułkami. Tego wieczoru nie wzięła pigułek albo przestały działać. Zobaczyła go. Prawdopodobnie nie rozpoznała go w tym przebraniu, ale widok mężczyzny w jej pokoju w środku nocy wywołał atak. Miał zaledwie chwilę, by pokonać schody i wybiec na zewnątrz, zanim Carla przyszła na ratunek.

- To wszystko wygląda tak głupio - zauważyła Carla. - Tak dziecinnie.

- To prawda - zgodził się Michael - ale tak właśnie działał jego umysł. Wyobrażam sobie, że sprawiało mu to przyjemność. Gdyby mu się nie udało nastraszyć ciebie, zawsze mógł uciec się do drastyczniejszych metod, tak jak to próbował tej nocy. Najlepiej udawało mu się wykorzystać portret, a jednak zdradził go. Po tym przypadku nie miałem już wątpliwości, kto był sprawcą.

- Dlaczego?

- Pomyśl logicznie, jeśli jest to możliwe - powiedział oschle. - Było oczywiste, że byłaś pod wpływem jakiegoś narkotyku. Nie mogłaś go otrzymać z jedzeniem czy też napojami, bo nie można by przewidzieć, kiedy zadziała. Wyobrażam sobie, że gdy portret był w zmienionej pozycji, ty, przywracając go na miejsce, odbezpieczałaś wydzielanie się gazu. Lekarze mają dostęp zarówno do środków anestetycznych, jak do narkotyków w rodzaju heroiny. Potem musiał tylko otworzyć okno, by narkotyk wywietrzał,

- To najbardziej skomplikowana rzecz, o jakiej słyszałam - przyznała się Carla.

- Jego umysł był skomplikowany. Był jeszcze jeden powód, aby przesunąć portret do ciemnego kąta. Nie mogłaś go obejrzeć dobrze, a to, co zobaczyłaś, to była twoja twarz w lustrze. Nic dziwnego zatem, że malowało się na niej przerażenie. Mógł przesunąć lustro jednym lekkim dotknięciem prztyczka pod parapetem. W zaledwie kilkanaście sekund mógł je znowu ustawić na właściwym miejscu. Czekał po prostu na klatce schodowej, dopóki nie opuściłaś pokoju, co w końcu musiałaś zrobić w ciągu całego wieczoru.

Nikt się nie odezwał. Carla usiłowała jakoś uporać się z tą masą informacji. Pastor wyglądał na zaskoczonego.

- Przecież znałem Simona od lat - ciągnął Michael. - Wystarczająco długo, by zdać sobie sprawę, że pod układnym uśmiechem kryje się nędzny łajdak, mający różne problemy emocjonalne. Był moją beté noire w okresie dojrzewania. Nosił przy sobie stale kamienie i bił mnie, gdy tylko się spotkaliśmy. Ale nie miałem na to dowodów i nikt by mi nie uwierzył. Byłem więc czujny i podejrzliwy. Miałem nadzieję, że skłonię Alana, aby go oskarżył, ale Simon zdążył mnie uprzedzić, ratując siebie. Nie myślałem jednak, że na tym skończy, i strasznie się niepokoiłem o Carlę. Gdy powiedziała nam, że się jej oświadczył, pomyślałem, że to wspaniale, bo postanowił w ten sposób zdobyć dom. Będzie bezpieczna, dopóki będzie się do niej zalecał. Jeśli natomiast okazałaby się tak głupia, żeby przyjąć jego oświadczyny, wiedziałem, że znajdę jakiś sposób na powstrzymanie jej od ślubu.

Carla zapomniała, że poza nimi jest jeszcze ktoś w pokoju.

- Co byś zrobił, aby mnie powstrzymać?

- Zabiłbym go, gdyby to było konieczne.

- Chciałam ten dom oddać tobie - oznajmiła.

- Mogłaś to powiedzieć. Gdybym ja był właścicielem, Simon skierowałby uwagę na mnie.

- Nie mogłam pojąć, dlaczego chcesz tego domu. Zwłaszcza ta gadanina o hotelu była nieprzekonująca.

- A jednak prawdziwa.

- Ale twoja kariera...

Tim, który jak widzowie meczu tenisowego kręcił głową to w tę, to w tę stronę, śledząc rozmowę, przerwał teraz.

- Mówiłem ci, że będzie obsuwa, jak nie powiesz jej prawdy.

Następnie zwrócił się do Carli.

- Ma feler w barku. Skręcił go w czasie gry w piłkę nożną. Od tego czasu mu dokucza.

- A więc dlatego...

Michael wzruszył ramionami.

- U tancerza liczą się nie tylko nogi. Wyobraź sobie, że upuszczę partnerkę podczas skoku w moje ramiona. To byłoby niedopuszczalne.

- Więc naprawdę chcesz wykorzystać dom na gospodę?

- Dlaczego nie? Mogłoby być zabawne.

- Tak - mruknęła Carla - mogłoby... Tim, a kim ty, do diabla, jesteś?

- Dokładnie tym, kim powiedziałem. - Tim poczuł się dotknięty. - Spotkaliśmy się z Mike'em w zeszłym roku w Londynie, gdy wędrowałem po świecie... Skłamałem tylko odrobinkę, Carlo. Jestem niezupełnie nędzarzem ani przybyszem do starej Europy, jak mówiłem. W college'u studiowałem zarządzanie hotelami, a gdy odziedziczyłem trochę pieniędzy po wujostwie, zacząłem rozglądać się za dobrą inwestycją. Mike powiedział mi o tym domu. Pomyśleliśmy sobie, że można go niedrogo kupić. Jednego tylko nie przewidziałem, że wezmę udział w prawdziwym dreszczowcu. Mike wysłał mi SOS, gdy zaczął podejrzewać, że ktoś chce mu sprzątnąć wymarzoną dziewczynę...

- Wystarczy - przerwał Michael. - Czy oferta jest jeszcze aktualna?

- Pewnie. Urządzimy tu kombinację nawiedzonego domu z eleganckim hotelem. Musi się udać.

- Ależ drodzy przyjaciele! - Pastor machnął ręką z rezygnacją. - Te wszystkie plany... Obawiam się, że mamy jeszcze przed sobą trudny okres. Michael, jak zginął Simon Tremuan?

- Nie zabiłem go. Tak zeznałem sierżantowi policji, dlatego jestem tutaj, wśród przyjaciół, zamiast w areszcie.

- Jak zmarł? - powtórzył pastor.

- Złamał kark - bez pośpiechu powiedział Michael. - Miał też inne rany... - Zwrócił się do Carli. - Usłyszałem twój krzyk. Domyśliłem się, że wyszłaś z domu, i przeraziłem się. Wybiegłem do ogrodu, a wtedy ty krzyknęłaś drugi raz. Gdy znalazłem się tam... ale w tę część opowieści nie uwierzycie.

- Już teraz nie wierzę. - Carla głęboko westchnęła. - Myślałam, że pojechałeś z Timem do Penzance. A gdy zobaczyłam, że wspinasz się po skałach...

- Ależ to nie byłem ja. Przybiegłem z domu i znalazłem ciebie zemdloną na ziemi. Simon leżał twarzą do ziemi obok zwalonego kamienia. Miałem latarkę, jednakże nie zapaliłem jej, bo nie chciałem, żebyś zobaczyła... Te rany mógł zadać tylko silny mężczyzna. Być może mężczyzna z czarnym pasem karate.

Na chwilę zaległo głuche milczenie.

- Gdyby nie ten morderca, mógłbym go zapewne zrzucić ze skały. Ale byłem lekko zamroczony. Sierżant zgodził się ze mną, że musiał to zrobić zawodowy morderca, który znał swój fach. Wynajęty przez przestępców, kompanów Simona. Może groził im szantażem. Całe szczęście, że nie miałem świeżych obrażeń. Jestem ci bardzo wdzięczny, że nie podsunęłaś poczciwemu sierżantowi brzydkich podejrzeń. Nie wiem, kogo widziałaś, ale to nie byłem ja.

- Muszę pozbyć się tych szalonych myśli - wolno powiedziała Carla. - Nikogo nie mogłam widzieć, bo było zbyt ciemno. Ale słyszałam odgłosy walki. A że jestem biedną, bojaźliwą dziewczyną, zemdlałam.

- Policja uwierzy w to z pewnością - powiedział Michael.

- Ja także - stwierdził Tim - nie chcę wiedzieć niczego więcej. To dokładna relacja, Carlo. Trzymaj się jej. Wszyscy spojrzeli na pastora.

- Wydaje mi się prawdziwa - powiedział John spokojnie. - Co innego mogło się zdarzyć? Jeśli muszę, zgodziłbym się raczej na zupełnie nieprawdopodobnego i hipotetycznego płatnego mordercę niż jeszcze mniej prawdopodobnego... Można powiedzieć, że był to ciężki wieczór, a Carla powinna iść spać. Dobranoc wszystkim. Nie odprowadzajcie mnie.

Po wyjściu pastora Tim wytarł głośno nos i odkaszlnął, patrząc na Michaela. Carla podniosła się z krzesła, krzywiąc się z bólu i utykając podeszła do okna.

Ciemność i gwiazdy, nic poza tym. Poczuła raczej niż usłyszała zbliżającego się lekkim krokiem Michaela.

- Zastanawiasz się, co tam jest? - powiedział cicho.

- Musimy kiedyś o tym porozmawiać - rzekła Carla. - Choćby testament Waltera... Co go skłoniło tak to sformułować, abym tylko ja była uprawniona do dziedziczenia?

- Wszystko to można wyjaśnić racjonalnie, Carlo. Zbieżność... Na wetten cholerny wiersz, który Simon spreparował i wsunął do pamiętnika.

- Co wiesz o wierszu?

- Obawiam się, że z ciebie niezbyt gorliwa czytelniczka. To wiersz amerykańskiego poety Edwina Arlingtona Robinsona: „Stań przy zachodniej bramie, Luke Havergal... o zachodzie czekając nieubłaganego losu”.

- Nie ma znaczenia, ile z tego zostało sfałszowane - powiedziała Carla. - Są jednak sprawy... Nie musisz jednak tłumaczyć wszystkiego, abym lepiej się poczuła, Michael. Wcale się nie boję. W gruncie rzeczy Simon miał rację. To było szczęśliwe fatum, nie zły duch.

Michael otoczył ją ramieniem.

- Możemy zatem spróbować? To szalony pomysł, Carlo. Prawie tak szalony jak ty, mój mały, przesądny skarbie.

Carla przemyślała wszystko. Będą musieli pracować w pocie czoła. Wszyscy. A i tak może się nie udać. Są młodzi i niedoświadczeni. Wszystko układało się dotąd przeciw nim.

Na jednej szali względy praktyczne, a na drugiej?...

- Ależ tak - powiedziała. - Spróbujmy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Barbara Czekaj nieubłaganego losu
Michaels Barbara Czekaj nieublaganego losu(1)
Michaels Barbara Duch rodziny Bellow 2
Delinsky Barbara Czekając na świt
Michaels Barbara Duch rodziny Bellów
Delinsky Barbara Czekając na świt
Michaels Barbara Czarna tęcza
Michaels Barbara Czarna tęcza
Michaels Kasey Czekając na miłość
48 Kasey Michaels Czekajac na milosc
Kawafis Konstandinos Czekając na barbarzyńców
Kawafis Konstandinos Czekając na barbarzyńców
65 Cartland Barbara Uśmiech losu
Michael Davies The Barbarians Have Taken Over
Barbara Szumilas Powiat limanowski
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Fern Światła Las Vegas 03 Żar Vegas
Pedersen Bente Raija ze śnieżnej krainy 10 Wyroki losu
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju

więcej podobnych podstron