BARBARA MICHAELS
DUCH RODZINY BELLÓW
Dla Joan Hess, z głębokim przywiązaniem i podziwem
Wieczór pierwszy
DUCH RODZINY BELLÓW
Rozdział pierwszy
Oto palarnia w ekskluzywnym klubie dla panów, znana z filmów i literatury pięknej nawet tym, którym odmówiono wstępu w owe progi ze względu na nieodpowiednią płeć lub status społeczny. Światła lamp odbijają się od wypolerowanych wspaniałych skórzanych obić głębokich foteli o wysokich oparciach. Poważni, uniżeni lokaje chodzą tam i z powrotem, a ich kroki tłumi gruby dywan. Przy wysokich oknach wiszą aksamitne zasłony w kolorze śliwkowo - czerwonym, niewpuszczające do środka nocnego powietrza i odgłosów z ulicy, po której wszakże nie jeżdżą żadne dorożki ani powozy, ponieważ tak naprawdę nie jest to sytuacja rzeczywista; istnieje poza czasem i przestrzenią w królestwie wyobraźni - w jednym ze światów mogącym tylko zaistnieć.
Do pokoju wchodzi kilku panów. Wyglądają na uprzejmych, zadowolonych z siebie dżentelmenów, którzy zjedli właśnie dobry obiad i już się cieszą na brandy z wyśmienitym hawańskim cygarem i jeszcze jedną równie wielką przyjemność - rozmowę o sprawach tak samo interesujących ich wszystkich.
Na czele idzie mężczyzna, którego kroki zdradzają niecierpliwość. Jego wysokie czoło pokrywają zmarszczki, oczy ma zwężone. Frank Podmore sam siebie nazywa „głównym sceptykiem" Towarzystwa Badań Zjawisk Nadprzyrodzonych. Zdemaskowani przezeń oszuści wykorzystujący spirytyzm do nieuczciwych celów, a nawet i wielu spośród jego kolegów z TBZN uważa, iż jest nierozsądny i postępuje nie fair. Ci drudzy odgadliby bez trudu, co oznacza ów wyraz, jaki pojawił się tego wieczora na twarzy eksperta od metafizycznych oszustw. Podmore znowu jest na tropie, gotów zgłosić wątpliwości dotyczące kolejnej niejasnej sprawy.
Za nim wchodzi mężczyzna, w którego głosie nadal pobrzmiewają akcenty z rodzinnego Wiednia - to Nandor Fodor, niegdyś dyrektor Międzynarodowego Instytutu Badań Zjawisk Nadprzyrodzonych, który ustąpił ze stanowiska oburzony, kiedy współpracownicy określili jako „chore" jego wyjaśnienia pewnych dziwnych przypadków. Jako praktykujący od wielu lat psychiatra zbadał niemal tak samo wiele spraw związanych z domniemanymi „duchami" jak Podmore.
Trzeci mężczyzna w tym towarzystwie, krępy i gładko ogolony, ma przenikliwe niebieskoszare oczy. Urodzony jako Erik Weisz, syn węgierskiego rabina, obecnie bardziej jest znany jako Harry Houdini. Wielu spośród spirytystów ośmieszonych przez niego twierdziło, że on sam musi być obdarzony szczególnymi predyspozycjami psychicznymi, aby móc dokonywać swych zdumiewających wyczynów.
Razem z nim wchodzi jeden z zatwardziałych przeciwników Houdiniego - mężczyzna o bujnych wąsach i łagodnych piwnych oczach. Conan Doyle i Houdini zakończyli swą przyjaźń, kiedy ten drugi zakwestionował głębokie przekonanie Doyle'a, że umarli żyją. Przyjemnie byłoby uwierzyć, że w jakimś innym czasie i miejscu owi dwaj czarujący ludzie w końcu się pogodzą.
Piąty uczestnik zebrania podąża skromnie tuż za tamtymi. Z pełnego rezerwy zachowania i oficjalnego sposobu, w jaki inni zwracają się do owego człowieka, można wywnioskować, że to raczej ich gość, a nie ktoś, kto stale przebywa w tym towarzystwie. Jest wyższy i tęższy od pozostałych; jego garnitur wieczorowy wydaje się nieco staromodny i więcej niż odrobinę za mały. Ma bardzo duże stopy.
Zasiadają w fotelach. Płyn barwy topazu wiruje w kieliszkach w kształcie dzwonów, a wonny dym z papierosów unosi się wokoło.
- No cóż, panowie - odzywa się Podmore - czy jesteście gotowi, by zacząć? - Nie czeka na odpowiedź, lecz mówi dalej, co jest dla niego typowe. - Sprawa na dzisiejszy wieczór...
Pan Doyle unosi dużą dłoń.
- Jesteś jak zawsze niecierpliwy, Podmore. Czy nie uważasz, że naszemu gościowi należą się najpierw słowa wyjaśnienia? Wie, co chcemy osiągnąć, ale nie może przecież znać naszych metod.
- Och, tak, oczywiście - zwraca się Podmore ku nieznajomemu. - Proszę o wybaczenie, sir. Wszyscy tu obecni badali wiele przypadków zjawisk przypuszczalnie ponadnaturalnych, niektórzy jako członkowie towarzystwa, inni - tak jak Houdini - we własnym zakresie. W trakcie naszych wspólnie spędzanych tu wieczorów odpoczywamy, ale i podejmujemy tę samą pracę co zawsze, poddając ekspertyzie i badaniom głośne przypadki, których nigdy nie wyjaśniono w zadowalającym stopniu. Czasami zgadzamy się na wspólne rozwiązanie; znacznie częściej jednak dochodzimy do wniosku, że się nie zgadzamy.
- Znacznie częściej? - powtarza Fodor z uśmiechem. - Nie przypominam sobie żadnego przypadku, by werdykt był jednomyślny, i wiem, że żaden z was nie zechce się zgodzić z moim rozwiązaniem tej sprawy. Chodzi o ducha rodziny Bellów, nieprawdaż?
- Tak jest - potwierdza Podmore. - I ponieważ wydaje mi się to stosowne, poprosiliśmy naszego amerykańskiego kolegę, aby opisał tego amerykańskiego ducha. Proszę już teraz nie przerywać, panowie, jeśli łaska; proszę o ciszę dla pana Harry'ego Houdiniego.
Prelegent przygotował już notatki i obdarzył swych słuchaczy smutnym uśmiechem.
- To gorsze niż ucieczka z zamkniętej trumny, panowie. Skomplikowane analizy tekstów nie są w moim stylu, a to pierwsza rozpatrywana przeze mnie sprawa, w której wszyscy podejrzani nie żyją już od ponad wieku. Dzięki temu jednak, jak powiedziałby Podmore, stanowi ona jeszcze większe wyzwanie. I co za historia! Obecny tutaj doktor Fodor nazwał ją najwspanialszą amerykańską opowieścią o duchach. Posunąłbym się jeszcze dalej; nazwałbym ją najwspanialszą ze wszystkich historii o duchach. Nie może z nią się równać żadna sprawa po tej czy tamtej stronie Atlantyku.
W miarę upływu lat prawdziwe fakty tak obrosły warstwami wyolbrzymień, błędnych interpretacji, fałszywych wspomnień i najzwyklejszych wierutnych bzdur, że to, co powstało, robi wrażenie jednej z najbardziej fantastycznych historii sir Arthura. Najtrudniej będzie nam odkryć, co naprawdę się wydarzyło. Nie zakładam, że mi się to uda; po prostu przedstawię moją opowieść tak, jak ją opracowałem, i pozwolę wam zdecydować, co jest ważne, a co nie. Gotowi? A więc zaczynamy.
Rozdział drugi
Betsy Bell miała dwanaście lat, kiedy pojawił się duch.
Brzmi to zupełnie tak, jak początek jednej z baśni, uwielbianych przez młodych czytelników, opowieści wyrosłej ze wspaniałej tradycji braci Grimm. Już samo imię bohaterki wywołuje obraz uśmiechniętego dziewczątka z dołeczkami na buzi i kokardkami na cienkich warkoczykach, które z koszykiem na ramieniu biegnie przez lasy, wesoło podskakując!
Duch rodziny Bellów nie był jednak straszydłem w kostiumie na Halloween, w spiczastym kapeluszu i z miotłą, bo kiedy w końcu opuścił domostwo Bellów, Betsy była już młodą siedemnastoletnią kobietą, która widziała, jak przepędzono jej ukochanego oraz jak jej ojca zadręczono i wpędzono do grobu. Betsy jest, bez wątpienia, główną bohaterką naszej opowieści - tak fantastycznej i przerażającej, że nie zdołałby jej wymyślić żaden pisarz. Jednak to nie ona jest główną protagonistką. To wyróżnienie należy się innej postaci.
Na początku dziewiętnastego wieku hrabstwo Robertson w stanie Tennessee zasiedlali przybysze ze wschodu szukający nowych terenów. Nie były to dzikie obszary pogranicza; jedyni Indianie w tym wiejskim regionie dawno już spoczęli w porośniętych trawą kopcach rozrzuconych po całej okolicy. Biali osadnicy byli w większości zamożnymi farmerami i właścicielami niewolników. Mała społeczność okazała się już do tego stopnia cywilizowana, by pochlubić się szkołą, w której wykładał przystojny młody nauczyciel, oraz kilkoma kościołami. Najstarszy z przybytków kultu religijnego - ośrodek baptystów - założono w 1791 roku. Niektórzy z osadników należeli do tego Kościoła, inni zaś do metodystów, ale nie dzieliły ich owe drobne różnice pomiędzy poszczególnymi odłamami; panował tam godny podziwu duch chrześcijańskiej tolerancji.
Obszar, jaki odkryli owi osadnicy - wspaniałe tereny, pełne falistych wzgórz i gęstych lasów, urodzajnych łąk oraz szemrzących strumieni - hojnie udzielał przybyszom swoich bogactw. Lasy obfitowały w zwierzynę, żyzna dziewicza ziemia dostarczała zboża i warzyw, klonowy syrop spływał z drzew, a ryby same wyskakiwały z rzeki, by dać się złapać na haczyk wędkarza.
Do tego ziemskiego raju w 1804 roku przybył pan John Bell wraz z rodziną. John i jego żona Lucy pochodzili z Karoliny Północnej. Pani Bell, dobra chrześcijanka, przestrzegała biblijnego nakazu, dotyczącego płodności i rozmnażania. Do 1804 roku wydała na świat sześcioro dzieci.
Powiększająca się liczebność rodziny i naglące listy przyjaciół, którzy już wcześniej osiedlili się na zachodzie, przekonały pana Bella do przeprowadzki. Sprzedał farmę w Karolinie za tak korzystną cenę, że mógł kupić tysiąc akrów ziemi w Tennessee nad Red River.
Na terenie posiadłości stał drewniany dom. Była to jedna z najwspanialszych budowli w hrabstwie z sześcioma dużymi pokojami i salonem nazywanym wówczas „pokojem przyjęć". Budynek miał jeszcze kilka dodatkowych pomieszczeń i korytarz. Przed domem rozciągał się szeroki ganek. Widziało się zeń zielone trawniki ocienione wspaniałymi starymi gruszami. Na pewno przyjemnie było zasiąść tam w wiosenne popołudnia, kiedy drzewa kwitły obficie na biało i Bellowie serdecznie podejmowali gości. John sam pędził whiskey na czystej źródlanej wodzie i zapewniam tych, którzy owego trunku nie próbowali, że nie ma wspanialszego napoju. Pijaństwo było, oczywiście, grzechem, ale nie widziano niczego złego w tym, iż czasami wypiło się łyczek dla „zaostrzenia dowcipu".
Przy pomocy sąsiadów pracowity pan Bell wykarczował jeszcze więcej ziemi i zbudował stodoły oraz chaty dla niewolników. Wkrótce po przyjeździe pani Bell powiła jeszcze jedno dziecko - córkę, którą nazwano Elizabeth. W odpowiednim czasie pojawiło się też dwoje dzieci. Zanim nadeszła owa fatalna wiosna 1817 roku, tylko jedno z potomstwa Bellów spoczęło na rodzinnym cmentarzu pod piaszczystym kopczykiem tuż za domem, ocienionym cedrem i orzechem. Jedno na dziewięcioro to na owe czasy zdumiewający wynik; być może przyczyniły się do tego zdrowy tryb życia i czyste wiejskie powietrze. Cynicy mogliby stwierdzić, że zadziałał również brak opieki medycznej, ale tu nie mieliby całkowitej racji. W społeczności mieszkało kilku lekarzy, a jeden z nich, doktor George Hopson, przychodził do Bellów leczyć poważne choroby. Poznamy go we właściwym czasie, kiedy to będzie musiał stawić czoła przypadkowi, który podawałby w wątpliwość wiedzę każdego medyka.
Chociaż oficjalnie przedstawiono nam pana i panią Bell, nie znamy jeszcze zbyt dobrze obojga. Próbując naszkicować ich wygląd, cierpimy z powodu powszechnie znanej, acz frustrującej niechęci tych, którzy ich przeżyli i mogli mówić źle o zmarłych. Nie przekazano nam więc wiarygodnych komentarzy; nie przetrwały też żadne wypłowiałe fotografie; możemy tylko szkicować portrety słowami - są więc niewyraźne i niekompletne. Jednak zestawiając ze sobą raz fakty, a raz przypadkowe komentarze, możemy nabrać pewnego wyobrażenia o tym, jacy byli aktorzy biorący udział w tym niesamowitym dramacie.
Prosta arytmetyka mówi nam, że John Bell urodził się w 1750 roku (tak właśnie było), miał więc sześćdziesiąt siedem lat w roku 1817, kiedy rozpoczęły się kłopoty. Pomimo swojego wieku był tak krzepki i czerstwy jak niejeden mężczyzna o dwadzieścia lat młodszy. (Pamiętajcie, moi drodzy, że jego ostatnie dziecko urodziło się, kiedy ukończył sześćdziesiąt dwa lata!). W przeciwieństwie do arystokratycznych plantatorów ze stanów południowo - wschodnich, rodów takich jak Waszyngtonowie, Jeffersonowie czy Lee, John Bell nie był wielkim panem, który sam nie zhańbił się nigdy pracą, ale farmerem, niewahającym się pracować własnymi rękami. Dzieci wychwalały go jako człowieka bogobojnego, pracowitego, trzeźwego oraz religijnego. Nie musimy traktować tego epitafium zbyt dosłownie, musimy jednak przyznać, że nie wiemy o niczym, co przemawiałoby na niekorzyść naszego bohatera. Dzieci nic nie wspominają o rozrywkach i zabawach z ojcem, lecz milczą również o srogich karach. Był oczywiście dobrym chrześcijaninem, a w jego domu z pewnością odbywały się cotygodniowe spotkania modlitewne. Pomimo to byłoby błędem przedstawiać tego patriarchę rodu jako surowego purytanina. Miał przynajmniej jedną sympatyczną ludzką cechę - nie żałował gościom swojej whiskey.
Lucy Bell, znana kochającym ją przyjaciołom jako Luce, była około piętnastu lat młodsza od męża. Jej dzieci nie nabrały tak modnego obecnie zwyczaju, aby zwalać wszystkie swoje kłopoty na rodziców; wyrażały się o matce z najwyższą dumą. Była dla nich po prostu najlepszą kobietą chodzącą po tej ziemi. Wiele lat później Richard Williams Bell napisał o swojej matce, że „oddała się bez reszty moralnemu wychowaniu dzieci, nieprzerwanie sprawując pieczę nad każdym z nich, poświęcając się dla ich szczęścia i dobra". Wybrał wszakże bardzo dziwne słowo - „nieprzerwanie". Zapewne jednak Richard miał tylko na myśli, że cały czas pragnęła się opiekować potomstwem.
Możemy być pewni, że jej obowiązki były bezustanne i meczące. Współczesne panie domu, które narzekają na swą ciężką pracę, położyłyby się do łóżka już po kilku dniach takiego codziennego życia, jakie prowadziła Lucy Bell. Osadnicy przywieźli ze sobą nieliczne przedmioty zbytku. Niemal wszystko, czego potrzebowali, wytwarzano na farmach - jedzenie, jakie spożywali, ubrania, którymi okrywali ciała, a także wszelkie sprzęty, meble oraz narzędzia gospodarskie. Szewcy i tkacze dywanów, a także bednarze, szwaczki i prządki oraz kucharki rekrutowali się w większości spośród niewolników, którzy wymagali ciągłego nadzoru. Oprócz tego religia, jaką wyznawali Bellowie i ich sąsiedzi, uczyła, że próżnowanie jest grzechem. Nawet ich wspólne zajęcia, takie jak wznoszenie stodoły oraz łuskanie ziarna, zakładały ciężką pracę - i kobiety pracowały tak ciężko jak mężczyźni, gotując ogromne ilości jedzenia dla robotników i przeznaczając cały swój wolny czas na szycie i naprawianie odzieży. Ręce Lucy Bell nigdy nie próżnowały prócz chwil, gdy złożone były do modlitwy.
W czasie gdy rodzinę zaczął prześladować duch, tylko pięcioro z dzieci Bellów mieszkało z rodzicami. Najmłodszy, mały Joel, miał zaledwie cztery lata, Richard sześć, a złotowłosa Betsy, jedyna córka, jaka pozostała w domu, dwanaście i „dobiegała właśnie trzynastego roku życia". Drewry skończył już szesnaście lat, a John junior był dorosłym dwudziestodwuletnim mężczyzną.
John junior, młodzieniec mający ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, o mocnej budowie ciała, odznaczał się zaletami, jakich brakowało innym - wyobraźnią, śmiałością i energią. Gdy pewnego dnia w pobliskim mieście Springfield zobaczył plakat zachęcający do wstąpienia do wojska, zaciągnął się natychmiast. Stany Zjednoczone prowadziły wojnę - jedną z tych pomniejszych. Był to drobny konflikt z Anglią, dotyczący wcielania siłą do służby wojskowej marynarzy z amerykańskich statków. Wy, Brytyjczycy, radziliście sobie nieźle na wschodzie, paląc do połowy zbudowaną stolicę i doprowadzając do tego, że Dolley Madison (Dolley Madison z domu Payne, 1768 - 1840, żona prezydenta USA Jamesa Madisona (przyp. red.)) uciekała co sił w nogach w bezpieczne miejsce z portretem Waszyngtona pod pachą. Jednak Brytania przegrała tamtą wojnę, częściowo dzięki militarnej zręczności Andrew Jacksona, ognistego człowieka z Tennessee, który miał się stać siódmym prezydentem kraju.
John Bell junior służył u Andy'ego Jacksona w kampanii, która zakończyła się bitwą pod Nowym Orleanem, gdzie pospolite ruszenie złożone z myśliwych rodem z leśnych ostępów pobiło na głowę brytyjskich żołnierzy zawodowych. John znalazł się wśród owych zuchów; umiał przestrzelić na wysokim drzewie gałązkę, na której siedziała wiewiórka, nie robiąc szkody zwierzęciu. Bez wątpienia świętował zwycięstwo w wesołych tawernach Nowego Orleanu. Było to już wtedy czarujące miasto; trudno się zatem dziwić, że gdy młodzieńca zwolniono, John junior nie chciał zostać na farmie, lecz znalazł pretekst, aby powrócić do jasnych świateł i czarujących kreolskich dam.
Będąc roztropnym i pomysłowym młodym człowiekiem, odkrył, że odpowiedni powód mogą stanowić podróże. Zanim pojawiły się parowce, towary z centrum kraju przewożono płaskodennymi łodziami - owa niezwykle ekonomiczna metoda transportu wymagała jedynie silnych mięśni i kilku ociosanych z grubsza desek. Łodzie budowano w pobliżu rzeki późnym latem i jesienią i cumowano przy brzegu, aż w czasie wiosennych roztopów woda podnosiła się na tyle, iż je porywała. Od Red River, która przepływała obok farmy Bellów, do Cumberland i do Ohio wartki prąd nieuchronnie zmierzał do szerokiego koryta największej rzeki zdążającej na południe do Nowego Orleanu. Szynki i whiskey, tytoń i zboże oraz inne krajowe wyroby, sprzedawane na targach w tym mieście, przynosiły całkiem niezły dochód. Brat Johna, Drewry, był jednym z jego wspólników w tym interesie i bez trudu zwerbował innych młodych mężczyzn, którzy chcieli mieć udział w zyskach i zabawie. Po wyładunku łodzi w Nowym Orleanie porzucano je lub sprzedawano jako materiał budowlany, a śmiali przewoźnicy wyruszali do domów konno lub na własnych nogach. Zagrożenia łączące się z takim podróżowaniem dawały im dużo czasu na zabawy w mieście, jako że gdy wreszcie powrócili szczęśliwie do domu, nie zadawano im żadnych kłopotliwych pytań.
John musiał rozpocząć to przedsięwzięcie niemal od razu po zwolnieniu z wojska, ostatnią zaś podróż odbył na wiosnę 1818 roku. List przewozowy datowany na kwiecień tego roku wskazywał, że pięćdziesiąt beczek tytoniu przyniosło sto osiemdziesiąt dolarów gotówką, cukier i kawę warte dwieście dolarów oraz dwieście par butów.
Dlaczego, możemy zapytać, młody Bell porzucił tak lukratywny handel? Oczywiście parowce szybko zastępowały wolniejsze i niezgrabne cięższe płaskodenki. Być może jednak istniał jeszcze inny powód. Kiedy John wrócił do Tennessee w maju 1818 roku, w domu zastał rozpaczliwą sytuację.
Rozdział trzeci
Tak naprawdę kłopoty rozpoczęły się rok wcześniej, wiosną 1817 roku. John Bell senior pierwszy z rodziny zobaczył coś dziwnego, ale w owym czasie nie przywiązywał do tego faktu żadnej wagi, uznając całe zdarzenie jedynie za nieco dziwne. Wyszedł z domu po śniadaniu, aby udzielić instrukcji nadzorcom kierującym niewolnikami. Gdy dużymi krokami szybko zmierzał w stronę północnego krańca farmy, gdzie mężczyźni mieli tego dnia pracować, niósł przewieszoną przez ramię strzelbę, w nadziei że ustrzeli królika lub zdobędzie jakiś inny smaczny dodatek do posiłku. Zamiast królika pomiędzy dwoma rzędami kukurydzy zobaczył dziwacznie wyglądające zwierzę, przypominające dużego psa.
Stworzenie owo musiało być rzeczywiście podejrzane, ponieważ John Bell strzelił do niego. Nie uczyniłby tego, gdyby uznał je za zwierzę domowe należące do jednego z sąsiadów. To coś natychmiast znikło, choć pan Bell widział, że nie trafił. Wówczas nie zastanawiał się więcej nad tą sprawą.
Kilka dni później Betsy i Drewry donieśli, że wszędzie widzą dziwne stworzenia. Betsy zobaczyła również kobietę przechadzającą się po sadzie. Kiedy do niej przemówiła, zjawa znikła.
Bez wątpienia pan Bell uznał owe opowieści za produkt młodzieńczej wyobraźni. Nie miał wtedy powodu, aby je łączyć z kolejną oszałamiającą serią zjawisk, które zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie - pukaniem i stukaniem do drzwi oraz odgłosami przypominającymi skrobanie w zewnętrzne ściany domu. I te hałasy jednak również dawało się wyjaśnić w racjonalny sposób. Dzikie zwierzęta mogły podchodzić dość blisko do domostwa w poszukiwaniu resztek jedzenia. Było powszechnie wiadomo, że szopy ogryzają futryny drewnianych drzwi, a szczury i myszy dokonują wypraw nawet na dobrze prowadzone domy. Jednakże stopniowo pukanie do drzwi stało się tak wyraźne, że sugerowało, iż ktoś pragnie wejść do środka. Gdy otwierano je na oścież, na zewnątrz nikogo niebyło.
Przez całe lato i później, na jesieni i w zimie, ktoś, kto lubił figle, a kogo nie można było zobaczyć, nadal robił osobliwe kawały. Pan Bell uważał, że to sprawka dzieci sąsiadów. Zjawiska te budziły jednak tylko lekki niepokój i stwarzały Bellom zaledwie drobne niedogodności. Młodsi członkowie rodziny na początku nie byli ich nawet świadomi, ponieważ zazwyczaj rozpoczynały się po zmroku, gdy Betsy, Joel i Richard poszli już spać.
W końcu niemal rok po tym, gdy owe zjawiska się rozpoczęły, odgłosy przeniosły się do domu. Richard Bell nigdy nie zapomniał tej nocy.
Było to w niedzielę wieczorem, w maju 1818 roku. Cała rodzina udała się już na spoczynek. Chłopcy mieli wspólną sypialnię. John i Drewry zajmowali jedno z dużych podwójnych łóżek, a Joel i Richard drugie. Pokój Betsy znajdował się naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza. Rodzice spali na parterze w pokoju bezpośrednio pod izdebką córki.
Zgaszono świece i chłopcy ułożyli się właśnie do snu, kiedy Richard usłyszał dźwięk, jak gdyby jakiś szczur ogryzał słupek od zasłon łóżka, tuż przy głowie chłopca. Pozostali również to usłyszeli. Starsi bracia zerwali się na równe nogi i zapalili świeczkę, by zabić przykrego intruza, gdy tylko jednak wyszli z łóżka, odgłosy umilkły. Przyjrzeli się słupkom od zasłon oraz pozostałym częściom łoża, ale nie znaleźli śladów szczurzych zębów.
Bracia wrócili do łóżka. Gdy tylko się położyli, hałasy rozpoczęły się na nowo, a ustawały tylko wtedy, kiedy wstawali. To trwało aż do wczesnych godzin rannych. Rozwścieczeni chłopcy przeszukiwali pokój, lecz nie znaleźli najmniejszego śladu gryzonia czy nawet dziury, przez którą mógł wejść.
Ta sytuacja powtarzała się noc po nocy, tydzień po tygodniu. Dotyczyła również pokoju Betsy; hałasy przenosiły się do jej izdebki, kiedy chłopcy przeszukiwali swoją sypialnię. Nikt nie mógł spać, zwłaszcza że owe odgłosy się nasiliły i obecnie przypominały skrobanie psa, a nie któregoś z mniejszych zwierząt, takiego jak szczur. Rodzina Bellów objęła poszukiwaniami również inne pomieszczenia w domu, zdjęto też pościel i przesuwano meble, ale nie znaleziono dowodów obecności owego zwierzęcia ani też śladów wskazujących, którędy mogło się dostać do wnętrza.
Nie minęło dużo czasu, a niewidzialne stworzenie wzbogaciło swój repertuar dźwięków. Nowymi odgłosami stały się dziwaczne przełykanie i cmokanie. Narzuty zaczęły same spadać z łóżek. Huk jakby spadających ciężkich skał oraz brzęk łańcuchów ciągniętych po podłodze nie pozwalały Bellom spać aż do pierwszej lub drugiej w nocy.
Mówi się, że nadmierna poufałość wzbudza nie tylko pogardę, ale również powoduje zobojętnienie. Rodzina przyzwyczaiła się wreszcie do owych tajemniczych odgłosów. Były to w końcu tylko hałasy i nie szkodziły nikomu, jeśli pominie się fakt, że pozbawiały mieszkańców domu snu. Bellowie przyzwyczaili się jednak do krótkich drzemek za dnia. Jak gdyby rozdrażniony tym, że się go ignoruje, nieproszony gość przeszedł jednak do bezpośredniego działania. Nic dziwnego, że wiele lat później Richard dokładnie pamiętał ów pierwszy prawdziwy atak.
- Właśnie zapadłem w słodką drzemkę, kiedy poczułem, że moje włosy zaczynają się skręcać, a później ktoś nagle za nie pociągnął, co poderwało mnie z łóżka. Miałem wrażenie, jak gdyby ktoś oderwał mi czubek głowy.
Richard wydał z siebie ryk. Jego braciszek Joel zaczął wrzeszczeć, gdy niewidzialna ręka jego również szarpnęła za włosy. Następnie rozległ się głos Betsy po drugiej stronie korytarza. Cały czas krzyczała, dopóki rodzice nie przybiegli na górę, aby zobaczyć, co się dzieje.
Znaleźli córkę siedzącą na łóżku i trzęsącą się od stóp do głów. Poplątane i skręcone bujne złote włosy opadały z jej ramion. Dziewczynka była tak przerażona, że rodzice musieli zabrać ją do swojego pokoju na resztę nocy.
Od tamtej pory nie dało się już lekceważyć incydentów zakłócających spokój domu. Dzieci były ustawicznie dręczone, ktoś zrywał z ich łóżek pościel, ciągnięto je niemiłosiernie za włosy. Czasami dom aż się trząsł od stukania i dudnienia. Pan Bell mocno trzymał się racjonalnych wyjaśnień. Przypominając sobie słabe trzęsienie ziemi, które kilka lat temu nawiedziło okolicę, zastanawiał się, czy podobna naturalna przyczyna nie powoduje owych łoskotów, wstrząsających teraz domem. Wszakże trzęsienie ziemi nie mogłoby ciągnąć dzieci za włosy ani wywołać dziwnej choroby, która dotknęła Johna. Miał on wrażenie, jak gdyby włożono mu do ust w poprzek patyk z końcami dźgającymi w policzki, co sprawiało, że dziąsła i język puchły tak mocno, iż dotknięty tym cierpieniem nie mógł prawie jeść i mówić.
Pan Bell był ogromnie zaszokowany tym, że nie mógł znaleźć właściwego określenia na wszystko, co się działo w domu. Czary? Trudno się pozbyć przesądów; niewolnicy należący do rodziny przy ogniskach obok swoich chat opowiadali szeptem historie o duchach i czarownicach, a dzieci prawdopodobnie słuchały owych opowieści z pełnym zachwytu przerażeniem. Przekazy Betsy o zjawach i dziwnych zwierzętach bez wątpienia pochodziły z takich źródeł. Jak wiadomo wszystkim, czarownice umieją przemienić się w koty, psy i zające. Wiedźmy miały towarzyszy - demony ukazujące się w postaci zwierząt, które pomagały im w niegodziwych figlach. Jednak rodzina Bellów nie była przesądna. Ani wtedy, ani kiedykolwiek później pan Bell nie skłaniał się ku temu, aby przypisać swoje cierpienia złośliwemu duchowi. Czyżby to w takim razie niematerialne istoty uwolnione od swej cielesnej powłoki? Był rok 1818; minie następnych dwadzieścia lat, zanim wesołe siostrzyczki Fox (Siostry Margaret i Kate Fox twierdziły, że w swoim domku w Hydesville słyszały najpierw dziwne hałasy, po czym zaczęły porozumiewać się z wywołującym je duchem za pomocą alfabetu. Uważa się ich działalność za początek ruchu spirytystycznego w zorganizowanej formie (przyp. red.)) z Hydesville w stanie Nowy Jork nauczą się, jak wykręcać stawy w kolanach i powodować stukania, będące „odpowiedzią" ducha, które to metody zwiastowały narodziny nowoczesnego spirytyzmu. Bellowie nie znali seansów i mediów i nigdy nie słyszeli słowa Poltergeist.
Mając więcej doświadczenia, wiemy teraz, że ten niemiecki termin oznacza „hałaśliwego ducha" powodującego stukanie i różne odgłosy. Znane są setki przypadków działania owych istot - od czasów najdawniejszych do chwili obecnej. Gdyby Towarzystwo Badania Zjawisk Nadprzyrodzonych istniało w 1818 roku i gdyby John Bell skonsultował się z jego ekspertami, werdykt byłby jednomyślny, ponieważ tajemnicze stukoty i skrobania oraz niewyjaśnione przemieszczenia takich rzeczy jak pościel, a nawet klapsy oraz szczypanie ludzi to typowe sztuczki należące do repertuaru duchów tej kategorii.
Wyjaśnijmy zatem naszą terminologię. Zjawa, która pojawiła się w domostwie Bellów, nie była czarownicą. Możemy równie dobrze nadać jej imię, jakim posługiwali się członkowie rodziny, kiedy się zwracali do przybysza: „Duch" - i napiszemy je dużą literą jak każde imię, ponieważ owa istota ma niepowtarzalną, wyrazistą osobowość - o wiele żywszą w pewnych aspektach niż ci, których prześladowała. Niczym ludzkie dziecko rosła i rozwijała się wraz z upływem czasu.
Oczywiście słowo Poltergeist nie stanowi wyjaśnienia, to tylko nazwa i Johna Bella nie pocieszyłaby wiadomość, że można sklasyfikować ową dziwną siłę. I rzeczywiście w tym przypadku eksperci mogliby przeżyć szok, ponieważ - choć początkowo działał dość spokojnie - po względnie łagodnym początku Duch Bellów okazał się później niepowtarzalnym zjawiskiem w kronikach występowania poltergeistów.
Rozdział czwarty
Przez długi czas Bellowie zachowywali milczenie na temat swojego, jak to nazywali, „kłopotu". Trudno uwierzyć, że żaden z sąsiadów nie wiedział, co się dzieje; z całą pewnością niewolnicy musieli szeptać między sobą lub też młodsze dzieci poskarżyły się towarzyszom zabaw. Mały Joel miał tylko pięć lat; trudno by było spodziewać się po nim, że zrozumie, dlaczego nie miałby mówić kolegom o owej okropnej istocie, która ciągnęła go za włosy i zrywała pościel z łóżka. Mniejsza zresztą o to, jak w istocie było, nikogo spoza rodziny nie powiadomiono oficjalnie, co się dzieje, dopóki sprawy nie pogorszyły się do tego stopnia, że pan Bell zdecydował się zwierzyć najlepszemu przyjacielowi.
James Johnson był najbliższym sąsiadem Bellów i tak pobożnym metodystą jak ci gorliwymi baptystami. Różnice wyznaniowe nie przeszkadzały rodzinom w bliskich kontaktach. Pan Johnson na zmianę z Bellami przewodniczył cotygodniowym spotkaniom modlitewnym, na które uczęszczali członkowie obu kościołów. Dwaj synowie Johnsona, John i Calvin, również ogromnie lubili Bellów, a jego przybrana córka Theny przyjaźniła się z Betsy.
Możemy sobie bez trudu wyobrazić zmieszanie i niepokój pana Johnsona, gdy usłyszał zdumiewającą historię przyjaciela. Natychmiast zgodził się przyjść i spędzić noc w jego domu, aby osobiście przyjrzeć się dziwnym zjawiskom i pomyśleć, co - jeśli w ogóle cokolwiek - można by zrobić.
Państwo Johnson przybyli o umówionej porze i Bellowie przyjęli ich ze zwykłą gościnnością. Johnowi i Lucy rozmowa o ich przeżyciach musiała przynieść ogromną ulgę. Nadszedł wieczór i gdy zapadły ciemności, gospodarze wraz z gośćmi udali się do salonu na modlitwy. Pan Johnson był znany jako znakomity mówca, podziwiany dla swojej swady. Przy tej okazji przeszedł samego siebie, przewodnicząc zebranym w śpiewaniu hymnów oraz modląc się w intencji uwolnienia przyjaciół od ich utrapienia. Kiedy nadszedł czas, aby udać się na spoczynek, państwo Johnson dostali pokój obok sypialni Betsy.
Gdy tylko goście weszli do łóżka, zaczęła się zabawa - skrobanie w drzwi, pukanie, pomruki oraz niesamowite odgłosy przełykania i mlaskania. Pan Johnson wstał z łóżka i zapalił światło. Jak zwykle położyło to kres działalności Ducha w tym pokoju, hałasy jednak przeniosły się gdzie indziej. W towarzystwie państwa Bellów Johnson podążał za owymi odgłosami z jednego pomieszczenia do drugiego, przejęty coraz większym strachem i zdumieniem. Szczególnie poraził go pewien zestaw dźwięków - mlaskanie jak gdyby niewidzialnych ust i wciąganie powietrza wsysanego przez zęby. Czy to możliwe, zastanawiał się, że owa niewidoczna istota ma usta, organ mowy, dzięki któremu może się porozumiewać?
- W imię Pańskie! - zawołał. - Kim jesteś? Czego chcesz? Co tutaj robisz?
Dźwięki umilkły. Państwo Bell wpatrywali się w siebie nawzajem. Nie przyszło im do głowy, że ich dręczyciel może słyszeć i rozumieć. Niestety, chociaż pan Johnson dostał odpowiedź na swoje pytania, nie była ona taka, jaką miał nadzieję otrzymać. Stukoty i trzaski rozległy się teraz jeszcze głośniej niż przedtem. Betsy krzyczała i zaciskała kurczowo ręce na głowie, gdy coś ciągnęło ją dokuczliwie za złote loki, opadające na plecy.
Ogromnie poruszony pan Johnson podniósł do góry ręce.
- To przechodzi ludzkie pojęcie - przyznał. - To z pewnością zjawisko związane ze światem nadprzyrodzonym i mamy do czynienia z istotą inteligentną. Czyż nie zaprzestała działalności, gdy do niej przemówiono? Radzę ci, mój biedny przyjacielu, zaprosić innych znajomych, aby również prowadzili dochodzenie i próbowali wszelkimi środkami zgłębić tę tajemnicę.
Pan Bell posłuchał rady Johnsona. Duch Bellów przestał być prywatnym „kłopotem rodzinnym" i zamienił się w przedstawienie lub też widowisko dla całej okolicy. Rzadko trafiał się wieczór, aby jakaś grupa widzów nie usiadła wokół ognia przy kominku w salonie, mając nadzieję na demonstrację tajemniczych sił.
Nie wszyscy goście przybywali jedynie z czystej ciekawości. Państwo Johnson oraz ich synowie poświęcali zjawisku stałą uwagę, a księża z lokalnych kościołów służyli rodzinie duchową pociechą. Pastorem Bellów był wielebny Fort z kościoła baptystów w Drakees Pond. Duchowni z kościoła metodystów, James i Thomas Gunn, byli ściśle związani z rodziną relacjami pokrewieństwa jak również miłości. Jesse Bell, najstarszy syn Johna i Lucy, poślubił Marthę Gunn, córkę wielebnego Thomasa, a w swoim czasie jeszcze trzy młodsze dziewczęta Gunnów wejdą przez małżeństwa do rodziny Bellów.
W obecności owych pobożnych i inteligentnych dżentelmenów pokazy nie tylko trwały nadal, ale jeszcze się wzmogły. Wszędzie na polach i na podwórzu widziano dziwne światła; kije i kawałki drewna popędzały chłopców, kiedy wracali po pracy wieczorem. Pan Johnson upierał się, że zjawiska te powoduje jakaś wyższa inteligencja i nadal ją wypytywał: „Ile palców podnoszę do góry?", „Ile osób jest tu obecnych?". W końcu padały odpowiedzi wyrażane stukotem lub skrobaniem do drzwi. Nigdy nie przyszło jednak do głowy temu niewinnemu dżentelmenowi, niemającemu żadnego doświadczenia w technikach prowadzenia seansów spirytystycznych, aby poprosić przybysza o odpowiedź na bardziej skomplikowane pytania - odpowiedź taką mógłby przecież przekazać, podając kolejne litery alfabetu. Pan Johnson jedynie namawiał usilnie Ducha, aby przemówił - co ów zrobił.
Rozdział piąty
Panowie, wyobraźcie sobie tę scenę z całym właściwym jej staroświeckim urokiem: kobiety w sztywnych perkalowych wzorzystych sukniach i w fartuszkach, śmiertelnie poważne brodate męskie twarze, wyglądające niesamowicie w blasku ognia. Kilka świeczek i lamp wspomagało to oświetlenie, ale i tak według współczesnych standardów pokój był ciemny, a umeblowanie charakteryzowała spartańska prostota - znajdowały się tam proste drewniane krzesła, plecione dywaniki wykonane przez panią Bell oraz jej służące, szafka zawierająca kieliszki, w których pan Bell miał zwyczaj podawać swoją wspaniałą whiskey; na ścianie być może wisiała wyhaftowana kolorowymi nićmi przez Betsy makatka z pobożnymi wersetami z Biblii. Wyobraźcie sobie również oczy pełne zaskoczenia i przerażenia oraz chorobliwą ciekawość obecnych, gdy usłyszano po raz pierwszy wypowiedzianą szeptem odpowiedź.
Na początku Duch miał kłopoty z mową, jak gdyby eksperymentował z aparatem, który nie był mu znany lub znajdował się w złym stanie. Pierwsze dźwięki wydawały się słabe, wypowiedziano je urywanym głosem i przeplatały się ze świszczącymi oddechami; gdy jednak zgromadzeni nadal zadawali pytania, głos stawał się coraz silniejszy i bardziej wyrazisty. Pierwsza logiczna wypowiedź stanowiła powtórzenie modlitwy i hymnu pana Johnsona odmówionych w nocy, kiedy ów po raz pierwszy spotkał Ducha. Intruz przemawiał głosem pana Johnsona.
Reakcja na owo wystąpienie musiała zadowolić Ducha, gdyż przy kolejnych okazjach wykazał się zdumiewającą znajomością Pisma Świętego i talentem do dysput. Jego prawdziwy głos był nadzwyczaj miły; tajemniczy gość znajdował upodobanie w śpiewie i znał każdy hymn z modlitewnika.
Choć zaintrygowani ryzykowną sytuacją w salonie, niektórzy z obecnych nie zapomnieli o głównym przedmiocie ich zainteresowania - pragnęli odkryć, co to za istota i dlaczego tu przybyła. Gdyby mogli się dowiedzieć, jakie jest jej pochodzenie i cel, może odkryliby też, jak się jej pozbyć. Po godzinach przesłuchań głos w końcu odpowiedział na często powtarzane pytanie:
- Jestem duchem, który niegdyś był bardzo szczęśliwy, przeszkodzono mu jednak i został unieszczęśliwiony.
Dreszcz zgrozy przebiegł wśród zebranych, gdy padło to wypowiedziane drżącym głosem wyjaśnienie. Nastąpiły potem gorączkowe pytania. Dlaczego jest nieszczęśliwy? Co takiego się stało, co zakłóciło jego spokój?
Tajemniczy głos uroczyście wyjaśnił, że jest duchem osoby pochowanej w pobliskich lasach.
- Zniszczono mój grób, wykopano i rozrzucono kości. Jeden z moich zębów zaginął pod tym domem i oto jestem, aby go szukać.
Oczywiście, było to śmieszne! Jednak trudno winić zdesperowanych Bellów za to, że chwytali się wszelkiej nadziei. Ktoś z rodziny przypomniał sobie na wpół zatarte w pamięci wydarzenie sprzed trzech lub czterech lat, kiedy to któryś z robotników rolnych, oczyszczając ziemię pod uprawy, natrafił na ludzkie kości. Stare groby indiańskie były powszechne w tym regionie i pan Bell kazał swoim ludziom pracować uważnie, by nie zakłócali spokoju zmarłym.
Jednakże jego syn Drewry wspomniał o tym odkryciu przyjacielowi i ów młody człowiek, nazwiskiem Hall, zaproponował, by przekopać groby w poszukiwaniu przedmiotów pozostawionych przy zmarłych.
Licząc na odnalezienie tomahawków i strzał, przeżyli rozczarowanie, gdyż znaleźli tylko rozrzucone kości. Hall bezmyślnie podniósł kość szczękową i zaniósł ją do domu. Bez wątpienia on i Drewry obeszli się z owymi szczątkami bezceremonialnie, gdyż żartowali i śmiali się z lekkomyślnością właściwą swemu młodemu wiekowi. Hall w końcu cisnął znaleziskiem o ścianę. Jeden z zębów wyleciał wskutek uderzenia i wpadł w szczelinę w podłodze. Pan Bell akurat wtedy przechodził tamtędy i zdenerwował się, widząc u chłopców taki brak szacunku dla zmarłych. Po zbesztaniu winowajców kazał jednemu z niewolników zanieść kość z powrotem na miejsce i zasypać grób.
Bez wątpienia cała rodzina wiedziała o tym incydencie, ale zapomnieli o nim, dopóki Duch nie ożywił ich pamięci. Pan Bell uważał, że warto zbadać sprawę, lecz chociaż zerwano podłogę i przesiano ziemię, jaka się pod nią znajdowała, zęba nie odnaleziono. Gdy skończono pracę, Duch się roześmiał.
- Był to tylko żart, który miał na celu wystrychnięcie na dudka starego Jacka Bella - oświadczył.
Ten postępek powinien nauczyć Bellów, że należy się mieć na baczności, słuchając wszelkich podobnych wyjaśnień wygłaszanych przez niesamowitego gościa, ale następny pomysł Ducha został przyjęty nawet jeszcze bardziej entuzjastycznie, być może z tego powodu, że wydawał się atrakcyjny. Intruz odwołał się bowiem do zachłanności słuchaczy.
- Jestem duchem jednego z pierwszych osadników. Przywiozłem ze sobą dużą sumę pieniędzy i zakopałem je, chcąc bezpiecznie przechować oszczędności do czasu, kiedy mi się przydadzą. Jednakże zmarłem, nie wyjawiwszy nikomu sekretu i powróciłem pod postacią ducha, aby ujawnić miejsce, gdzie ukryłem pieniądze. Chcę, aby Betsy Bell je otrzymała.
Dziewczynka prawdopodobnie uważała, że na nie zasługuje, gdyż Duch lubił wymierzać jej klapsy oraz szarpać ją za włosy.
Pomachawszy tą złotą przynętą przed nosem zgromadzonych, Duch zaczął się targować. Nalegał, aby spełniono wiele dziwacznych warunków ustalonych według jego widzimisię, zanim łaskawie zgodzi się powiedzieć, gdzie zakopano skarb. Drew Bell i jego szwagier Bennett Porter mieli zająć się kopaniem. Pan Johnson, do którego Duch zwracał się poufale, nazywając go „Starą Słodką Gębą", musi iść z nimi, aby sprawdzić, czy pracę wykonano należycie i zagwarantować, że każdy pens ze skarbu dostanie się Betsy.
Ta godna uwagi oferta spotkała się ze śmiechem i niedowierzaniem, ale w końcu wymienione osoby zdecydowały się zabrać do dzieła. Nie spoglądajcie z taką pogardą, panowie; czy wy nie postąpilibyście tak samo? Instrukcje Ducha były szczegółowe: pieniądze zakopano pod dużą płaską skałą na południowo - zachodnim krańcu farmy w pobliżu rzeki. Duch bezsprzecznie znał każdą piędź posiadłości.
Grupa poszukiwaczy wstała o świcie - stosując się do kolejnego żądania Ducha - i wyruszyła z łopatami i oskardami w dłoniach. Skała była ogromna i tak głęboko wbita w ziemię, że spływającym potem chłopcom podniesienie jej zajęło całe wieki. Pod spodem jednak znajdowało się tylko błoto.
Po nieco zaostrzonej wymianie zdań towarzystwo postanowiło się jeszcze nie poddawać. Pan Johnson pomagał w podnoszeniu głazu. Teraz usiadł, aby odpocząć, i obserwował, co się dzieje, Drew i Bennett natomiast kopali. Zanim zapadł zmrok, mieli już dół o wymiarach sześć na sześć metrów i niemal tak samo głęboki, niczego jednak nie znaleźli.
Ze zmierzwionymi włosami, brudni i źli, czując się oszukani, wrócili do domu. Kiedy odpoczywali w salonie po kolacji, usłyszeli głos Ducha krztuszącego się ze śmiechu z figla, jaki im spłatał.
- Drew nieźle radzi sobie z błotem - rechotał. - Jego ręce są do tego stworzone i lepiej się przydają niż łopata. Żadne złoto nie przeleci mu przez palce. I Stara Słodka Gęba patrzył na nich, modląc się i dodając chłopcom zapału. Och, jak się przy tym spocili!
Jego wesołość była zaraźliwa. Cała rodzina - oprócz, być może, wyczerpanego Drew - wybuchnęła salwami śmiechu.
Goście nadal zadawali pytania, a Duch nadal im dokuczał. Poinformował Calvina Johnsona, że jest duchem dziecka pochowanego w Karolinie Północnej; bratu Calvina, Johnowi, przedstawił się zaś jako duch jego macochy. Kolejny wymysł nie był już jednak nieszkodliwy.
- Jestem duchem czarownicy, starej Kate Batts, a przyszedłem dręczyć Jacka Bella, dopóki nie wyzionie ducha.'
W innym czasie i w innym miejscu owo perfidne kłamstwo mogłoby mieć poważne następstwa, jako że w tamtej spokojnej wiejskiej społeczności nie było bardziej odpowiedniej kandydatki na czarownicę niż pani Kate Batts.
Wiemy wszyscy, panowie, że niewskazane jest zezwolenie kobietom, by trudniły się one handlem czy też uprawianiem męskich zawodów. Istnieje niebezpieczeństwo, iż odkryją, że są równie w tym dobre jak my. Choroba męża zmusiła panią Batts do odgrywania męskiej roli i niewiasta owa okazała godne uwagi uzdolnienia do interesów. Rodzina była zamożna, miała dobrze uprawianą farmę i wielu niewolników. Kate nie tylko prowadziła gospodarstwo, lecz także zajmowała się sprzedażą produktów z wełny, a jej niewolnice przędły, tkały i szyły. To dawało ich właścicielce pretekst, aby odwiedzać sąsiadów, sprzedawać im ubrania oraz kupować surową wełnę. Była niezwykle odważną kobietą i kiedy wyruszała na swój tygodniowy obchód na czele gromady służby, ludzie mieli całkiem niezłe widowisko. Na przedzie jechała młoda służąca na starej szarej szkapie Kate. Sama pani Batts szła z tyłu, ubrana w swoje najpiękniejsze suknie. Nigdy nie widziano, aby jechała konno.
Gdyby Kate Batts była biedna i potulna, swoimi dziwactwami mogłaby tylko napytać sobie biedy. Ponieważ jednak była bogata i odznaczała się wyjątkowo ostrym językiem, cieszyła się niechętnym szacunkiem otoczenia. Ludzie wszakże śmiali się z niej za plecami, powtarzając banalne historie o jej dziwacznym zachowaniu. Na przykład o tym, jak na zebraniu wiernych usiadła na skruszonym grzeszniku i swoim ciężarem niemal zagniotła biednego człowieka na śmierć, zanim zdołał wyznać swe winy i błagać o ich odpuszczenie.
Kiedy do pani Batts dotarły pogłoski, że duch Bellów utrzymuje, iż do niej należy, jak określił to współczesny świadek, zrobiła prawdziwe piekło. Jej oczy rzucały błyskawice i obracała językiem jak szalona, miotając przekleństwa zmieszane z niewłaściwie używanymi słowami, z czego słynęła. Nie mogłaby wymyślić lepszej obrony; groźne oskarżenie stało się tylko kolejną zabawną dykteryjką o zwariowanej Kate Batts.
Pomimo to niektórzy przesądni w nią uwierzyli, szczególnie kiedy przypomniano sobie, iż John Bell przechytrzył kiedyś Kate w pewnej transakcji handlowej i że powiedziała wtedy głośno, co o nim myśli, wyrażając się przy tym bardzo dosadnie. Ludzie owi szeptali o tajemniczych siłach Kate, których jakoś nikt nie zauważył, dopóki Duch nie przemówił. Tak więc owa dziwna istota, która nawiedziła Bellów, stała się znana jako czarownica i od tej pory chętnie odpowiadała na pytania, gdy goście zwracali się do niej „Kate".
Był to niewinny finał sprawy, która mogłaby się zakończyć procesem kobiety i szubienicą lub pętlą czy też samosądem. To, że się tak nie stało, było częściowo zasługą Johna Bella, który konsekwentnie i ostro wyśmiewał oskarżenie. Owszem, pani Batts obrzuciła go niegrzecznymi wyzwiskami i obiecywała, że mu się odpłaci; tak samo zresztą zachowywała się wobec innych ludzi, którzy okazali się sprytniejsi w interesach. Choć bez wątpienia dziwaczka, była to jednak dobra, szczerze pobożna niewiasta i wszelka myśl, że zajmuje się czarami, stanowi wręcz absurd.
Jak gdyby rozdrażniony tym, że pan Bell sprzeciwił się owemu stwierdzeniu, Duch zaczął wtedy wystawiać cierpliwość Johna na próbę. Przedstawił cztery nowe postaci - całą rodzinę złych duchów. Nazywały się one Czarny Pies, Matematyka, Kypokryfia oraz Jeruzalem. Głos, który dotychczas był słodki i łagodny, zmieniał się, dopasowując do owych istot. Czarny Pies, głowa rodziny, mówił ochrypłym, ale wyraźnie kobiecym głosem; Jeruzalem zaś przemawiał jak młody chłopiec. Matematyka i Kypokryfia miały odmienny tembr, w obu przypadkach należał on jednak do kobiet. Jednakże język, jakim się posługiwały, był zupełnie nieodpowiedni dla płci pięknej. Najohydniejsze bluźnierstwa i pogróżki szokowały słuchaczy. Richard ujął to zwięźle: brzmiały one tak, "jak gdyby wielu pijanych mężczyzn biło się ze sobą".
Złośliwe pogróżki skierowane pod adresem pana domu stanowiły część popisów Ducha i John Bell poważnie zastanawiał się nad opuszczeniem domu i przeniesieniem się gdzie indziej. Byłoby to daremne - uprzedzała go „rodzina czarownic"; podążą one za starym Jackiem aż na krańce ziemi.
Przyjaciele nie odstąpili Bellów w tym okropnym czasie. Co noc towarzyszyły nieszczęśnikom przynajmniej cztery osoby, przysłuchując się wrzaskom z przerażeniem i kłócąc z ohydnymi głosami. Wieczór zazwyczaj kończył się tym, że Czarny Pies groził pozostałym duchom pobiciem ich, jeśli odmówią wykonania poleceń. Pewnego razu wszystkie cztery zjawy upiły się straszliwie, śpiewały sentymentalne piosenki i napełniły cały dom odorem alkoholu. Zdobyły go, jak wyjaśnił Czarny Pies, w pustym domu Johna Gardnera, jednego z sąsiadów.
Na szczęście dla zdrowia psychicznego pana Bella czas awantur nie trwał długo. Rodzina czarownic zajęła się śpiewaniem pobożnych hymnów zamiast pijackich przyśpiewek i w końcu zniknęła, pozostawiając na miejscu „Kate" - starego rodzinnego Ducha, aby sprawował swoje rządy.
Indagujący go ludzie nigdy nie poznali odpowiedzi na jedno ze swoich pytań. Duch nie wyjaśnił, skąd pochodzi, ani nie wskazał im pomysłu, jak można by go odprawić. Na drugie pytanie - jaki jest cel jego przybycia - uzyskano wszakże odpowiedź. Duch był takim skończonym kłamcą, że najpierw nie potraktowali jego wyjaśnień poważnie, lecz tym razem powiedział szczerą prawdę. Przyszedł, aby zadręczyć na śmierć Johna Bella.
Rozdział szósty
Począwszy od wulgarnych awantur rodziny czarownic do słodkiego śpiewania hymnów, od złośliwych plotek po nabożne dysputy na tematy religijne, Duch charakteryzował się czymś, co można określić jako uderzającą niespójność charakteru. Mimo to ośmielę się stwierdzić, że nie zachowywał się bardziej nielogicznie niż większość mężczyzn i kobiet, których osobowość również podatna jest na zmiany - szczególnie kiedy znajdują się pod wpływem alkoholu. Jeśli zbadamy zachowanie intruza, odkryjemy podstawowy schemat jego postępowania.
Przebywał z Bellami niemal cztery lata. Nie muszę przypominać wam, panowie, że jest to jedna ze szczególnych cech tego przypadku. Rozważcie niektóre implikacje, jakie z niej wynikają. Wskutek zwykłej poufałości rodzina zaczęła traktować ową niesamowitą istotę jak starego znajomego - nie takiego, być może, o którego przyjaźń warto by zabiegać, ale pod wieloma względami nie bardziej dokuczliwego niż zrzędzący krewniak w sędziwym wieku. Nic dziwnego, że po roku lub dwóch przyjęli go z taką samą rezygnacją, jaką okazaliby w stosunku do źle wychowanego gościa.
Musimy również pamiętać, że w tym długim czasie dziesiątki osób słyszało i badało ów tajemniczy głos, a niektóre z nich były wykształconymi ludźmi o dość sceptycznym nastawieniu do oglądanych zjawisk. Eksperci owi podejrzewali pewnych członków rodziny Bellów o oszustwo, ale nigdy nikogo na nim nie przyłapano. Jeden z obserwatorów położył nawet dłoń na ustach Betsy, aby sprawdzić, czy tym uciszy głos Ducha. Możemy być pewni, że znaleźliby się tacy wśród owych sceptyków, którzy ogłosiliby światu swój triumf, gdyby udało im się odkryć tajemnicę. Żaden z nich jednak nigdy tego nie zrobił.
Mówiłem, że Duch przejawiał pewną niespójność charakteru, ale w sposobie traktowania obserwatorów wyraźnie widać było jednak logikę. Przybywali nie dziesiątkami, ale setkami, przeważnie byli to poszukiwacze osobliwości, którzy przyjeżdżali z daleka, aby obejrzeć to widowisko. Pan Bell znosił wszystko z anielską cierpliwością, oferując jedzenie i mieszkanie tylu gościom, ilu mógł pomieścić, i nigdy nie przyjmując nawet centa zapłaty. Niekiedy farma Bellów musiała przypominać wędrowny cyrk z wozami i furami przywiązanymi do każdego kołka przy płocie i namiotami rozstawionymi na łąkach.
Duch ogromnie lubił towarzystwo i rzadko sprawiał zawód przybyłym, nie prezentując swoich umiejętności. Pokazał niektóre spośród swoich najlepszych numerów pewnemu tajemniczemu angielskiemu dżentelmenowi, o którym wspomniał John junior, opisując go jako „mężczyznę z klasy wyższej o wielkiej inteligencji". Być może John po prostu zapomniał nazwiska przybysza, ale wydawało się, że napomknął o pewnych szczególnych powodach utrzymania tożsamości gościa w tajemnicy. Jeśli ów Anglik rzeczywiście istniał, to nie zostawił żadnej notatki ze swoich spotkań z Duchem, chociaż według Johna juniora zatrzymał się u Bellów na kilka miesięcy.
Najbardziej utkwił w pamięci widzów wyczyn zjawy dotyczący dwóch pastorów, których już poznaliśmy. Zdarzyło się to w niedzielę wieczorem, po dopełnieniu przez nich porannych obowiązków. Wielebny Fort wygłosił kazanie w kościele baptystów, a wielebny Gunn przedstawił swoje metodystom. Oba nabożeństwa rozpoczęły się o zwykłej porze - czyli o jedenastej przed południem, a kościoły oddalone były od siebie prawie o dwadzieścia kilometrów.
Gdy wszyscy relaksowali się po wieczornym posiłku, Duch zaczął wypytywać wielebnego Gunna o pewne subtelne punkty doktrynalne w jego kazaniu.
- Skąd wiesz, na jaki temat mówiłem? - zapytał zdumiony pastor.
- Byłem tam i słyszałem pana - padła odpowiedź.
Głos powtórzył czytania, kazanie i modlitwę na wyjście, wspaniale naśladując głos kaznodziei.
- No cóż - zauważył żartem jeden z gości - tym razem brat Fort ma przewagę. Duch nie może skrytykować jego kazania, ponieważ słuchał wielebnego Gunna.
- Ależ, owszem, mogę - odrzekł głos.
- Skąd wiesz, co mówił?
- Byłem obecny tam również i słyszałem go.
Po tym wyznaniu nastąpiło dokładne powtórzenie kazania pastora baptystów jego własnym głosem.
Żaden ze słuchaczy nigdy nie zapomniał tak niezwykłego wydarzenia. Bawiąc z wizytą, Anglik został uraczony dodatkowymi przykładami możliwości Ducha. Pewnego wieczoru ten oznajmił, że właśnie odwiedził odległy dom gościa i rozmawiał z rodziną. Powtórzył rozmowę, naśladując głosy matki i brata dżentelmena. Chociaż Duch chciał jedynie zapewnić angielską rodzinę, że ich ukochany nieobecny syn i brat ma się dobrze, i przekazać wszelkie wiadomości, jakie mieliby ochotę przesłać, jego wizyta nie była udana. Matka dżentelmena pożegnała go uwagą, że słyszał i widział już dostatecznie dużo, dodając:
- Nie życzymy sobie więcej podobnych odwiedzin. No cóż, trudno ją za to winić.
Nie wszyscy goście przyjeżdżali, aby zaspokoić swoją ciekawość. Niektórzy żywili pewne nadzieje na rozwiązanie zagadki. Niejaki Jack Busby znany jako Zabójca Czarownic, zgłosił gotowość unicestwienia Ducha za pomocą srebrnych poświęconych kul, powszechnie znanej broni w walce ze złymi duchami. Bellowie powitali go uprzejmie, chociaż podejrzewam, że taki zatwardziały racjonalista jak John Bell nie wierzył zbytnio w przechwałki przybysza.
Na początku jednakże obecność Zabójcy Czarownic zdawała się onieśmielać Ducha i nie słyszano go wcale przez tydzień. Busby przypisywał sobie całą zasługę i szykował się już do wyjazdu, mówiąc, że musi się zająć innymi sprawami.
- Jednakże - dodał wielkodusznie - wrócę, jeśli Duch powróci. Kiedy wsiadał na konia, zwierzę wywróciło oczami i mimo próśb
ani drgnęło. Busby usilnie namawiał je do ruszenia z miejsca kopnięciami i krzykami, lecz na próżno. Wtedy nagle zwierzę zaczęło stawać dęba.
- Potrafię sprawić, aby koń ruszył, Busby, ty stary szarlatanie! - zawołał Duch. - Niech no tylko usiądę z tyłu.
Koń cwałował w największym pędzie, a jeździec rozpaczliwie ściskając kapelusz, walczył, aby się utrzymać w siodle. Nie trzeba dodawać, że nie wrócił.
Kolejny gość, który nazywał się „zawodowym detektywem", miał inne podejście do sprawy. Bellowie nigdy nie widzieli pana Williamsa ani o nim nie słyszeli, aż do dnia kiedy wszedł pod ich dach i zaoferował swoje usługi, ale przyjęli go tak, jak przyjęliby każdego - grzecznie i z wielką wyrozumiałością.
Williams był tęgim, przystojnym i bardzo wystrojonym mężczyzną, jego maniery jednak okazały się nie aż tak przyjemne jak wygląd. Po kilku dniach, kiedy to Duch zachowywał pełne skromności milczenie, przybysz poinformował innego gościa, że oto znalazł rozwiązanie zagadki. Jak podejrzewał, w tej sprawie nie ma nic nadprzyrodzonego. Bellowie sami wymyślali owe wszystkie sztuczki, szukając sensacji - chociaż nie wyjaśnił, dlaczegóż niby mieliby pragnąć czegoś, co pozbawiało ich odpoczynku, prywatności i spokoju umysłu.
Kiedy John Bell dowiedział się o teorii detektywa, wybuchnął gniewem. Uważał, że nadużyto jego gościnności i wyraził zamiar wyrzucenia oszczercy z domu.
- Drobiazg, stary Jacku - odrzekł Duch. - Już ja się tym zajmę. Tak więc pan Bell nic nie powiedział. Robiło się późno i nie
chciał wypraszać gościa z domu w ciemną noc, gdy w pobliżu nie było żadnego innego lokum. Oprócz tego dobrze były mu już znane metody Ducha, a nie byłby istotą ludzką, gdyby w pewien sposób nie oczekiwał z niecierpliwością chwili, kiedy zobaczy, jak „zajęto się" oszczercą.
Duch wyczekał sposobnej chwili, aż cała rodzina położy się spać. Dom tak był wypełniony gośćmi, że pani Bell musiała polecić, by rozłożono sienniki na podłodze w salonie. „Zawodowy detektyw" miał jedno z tych luksusowych posłań dla siebie; był zbyt tęgi, aby dzielić je z kimś innym. Gdy tylko światła zgasły, inni goście usłyszeli przeraźliwe krzyki Williamsa. Duch przygniótł mężczyznę do siennika, waląc go i przeklinając.
Gdy przyniesiono świecę, ciosy ustały, ale pełne przekleństw komentarze Ducha na temat charakteru detektywa trwały nadal. Przestraszony Williams spędził pozostałą część nocy, siedząc na krześle z zapaloną świeczką obok. Wyjechał o świcie, odrzucając uprzejme zaproszenie pana domu na śniadanie.
Najsławniejszym z poszukiwaczy osobliwości okazał się jednak generał Andrew Jackson, naczelny dowódca Johna Bella juniora w Nowym Orleanie. „Staremu Orzechowi" nieobce były skandale; gwałtowny temperament doprowadził go do kilku pojedynków, a namiętne uczucia sprawiły, że poślubił pewną damę, zanim jeszcze zakończono formalności rozwodowe z jej poprzednim małżonkiem.
Ten wybitny wojskowy przybył z dużą świtą oraz wozem załadowanym zaopatrzeniem. Kawalkada niemal dotarła do domu, kiedy konie przystanęły i nie można było ich zmusić, aby ruszyły, chociaż nic nie wstrzymywało biegu wierzchowców.
- To czarownica! - wykrzyknął któryś z jeźdźców. Gdzieś w przydrożnych krzakach rozległ się głos:
- W porządku. Mogą teraz ruszać dalej, generale. I ruszyły.
Bellowie przywitali dostojnego gościa i poczęstowali go dobrym obiadem. To wykluczone, by generał rozbijał namiot na łące; najlepszy pokój gościnny bynajmniej nie był zbyt dobry dla takiej znakomitości. Przed udaniem się na spoczynek towarzystwo zebrało się wokół kominka i nie musimy długo zgadywać, co stanowiło temat owej rozmowy.
Pewien mężczyzna ze świty generała trudnił się tym samym co Jack Busby - uśmiercaniem czarownic. Był to postawny mężczyzna z płomiennymi oczami i orlim nosem. Podobnie jak Busby miał zaufanie do broni palnej. Z dumą pokazał swój pistolet i powiedział, że nie może się doczekać, kiedy go wypróbuje.
Duch nie skomentował jego słów w żaden sposób, a ów bufon chełpił się coraz głośniej. Jackson, który nigdy nie odznaczał się cierpliwością, nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czekał, aż coś zacznie się dziać. Nagle prześmiewca zerwał się na równe nogi i złapał za tylną część spodni.
- Chłopcy, kłuje mnie tysiąc szpilek - wrzasnął.
- Jestem przed tobą - odezwał się szyderczy głos. - Strzelaj! Łowca czarownic wyciągnął pistolet, wycelował i próbował pociągnąć za spust. Broń jednak nie wypaliła.
- Teraz nadeszła noc, więc mogę się zabawić - oznajmił Duch z chichotem. Głowa ofiary przekręcała się z jednej strony na drugą i słyszano odgłos głośnych uderzeń w policzki.
- Ciągnie mnie za nos! - wrzeszczał łowca czarownic.
Udało mu się dobiec do drzwi, które usłużnie się przed nim otworzyły. Gdy biegł z krzykiem do wozu, głos szydził i wygwizdywał go długo.
Jackson aż zrywał boki ze śmiechu.
- Nigdy nie słyszałem ani nie widziałem czegoś tak zabawnego i tajemniczego - oświadczył zachwycony. - Chciałbym zostać tu z tydzień.
Chociaż pan Bell na pewno poczuł się urażony, że pobyt w jego domu potraktowano jako rozrywkę, zapewnił pozbawionego taktu gościa, że może zostać tak długo, jak ma ochotę.
Duch również był miły.
- Jest jeszcze jeden oszust w pańskim towarzystwie, generale - skomentował. - Dostanę go jutro w nocy. Teraz robi się już późno; chodźmy spać.
W nocy generał Jackson zmienił zdanie. Trudno wszakże podejrzewać bohatera z Nowego Orleanu o tchórzostwo, a więc to ktoś inny z jego świty musiał się obawiać, że zostanie zdemaskowany, i namówił dowódcę, aby zrezygnował z dalszej gościny w domu Bellów. Jednakże sam generał przyznał później, że był mocno zaniepokojony.
- Na Najwyższego, niczego nie widziałem, ale słyszałem dostatecznie dużo, aby nabrać przekonania, że wolałbym walczyć z Brytyjczykami niż z utrapieniem, które zwą Duchem Bellów.
Rozdział siódmy
Teraz przyznam, panowie, że opowieści te otacza atmosfera tajemnicy - jak ktoś mógłby powiedzieć - aura, podobna do tej, jaka cechowała apokryfy. Pomimo to zawierają one kilka ważnych tropów. Zauważcie, bardzo proszę, że niektórzy goście przybyli z jawnym zamiarem zdemaskowania oszustwa i że im się to nie udało. Zauważcie również, że w traktowaniu widzów Duch daleki był od niekonsekwencji. Rezerwował szyderstwa i policzki dla sceptyków, a grzecznie traktował uprzejmych.
Model ten staje się wyraźniejszy, kiedy zajmiemy się jego relacjami z bliskimi przyjaciółmi - powiedzieć można - z niemal "jego bliskimi przyjaciółmi". Niektórzy sąsiedzi Bellów bardzo się zaprzyjaźnili z tajemniczym intruzem. Uwielbiał on pogawędki i był znacznie mniej skłonny do brzydkich figli, gdy zajął się rozmową. Z tego też powodu jeden z przyjaciół Johna Bella spełnił prawdziwie dobry uczynek, kiedy obiecał, iż będzie rozmawiał ze zjawą kilka godzin. Biedny gospodarz prawdopodobnie korzystał wtedy z ciszy i spokoju, by uciąć sobie krótką drzemkę.
James Johnson, pierwszy sąsiad, który zawarł znajomość z Duchem, był jego szczególnym ulubieńcem. Chociaż ów dokuczał mu i nazywał „Starą Słodką Gębą", żywił uznanie dla godnego podziwu charakteru tego człowieka. James nie był jednak tak zabawny jak jego syn John i Duch uwielbiał urządzać sobie z nim właśnie zawody, kto ma celniejszy dowcip. Sąsiedzi zdawali się dobrze znać charakter Johna seniora. Był on wspaniałym przykładem szczerego i towarzyskiego dżentelmena, ale nie gardził podstępami, aby osiągnąć jakieś korzyści dla siebie. Jego brat Calvin natomiast pozbawiony był przebiegłości i odznaczał się całkowitą prostotą i uczciwym charakterem.
Pewnego wieczoru bracia omawiali z gospodarzami niektóre błazeństwa Ducha. Czy był on istotą cielesną, tylko niewidzialną? Musi mieć ręce; zbyt wiele osób czuło jego mocne uderzenia w policzki.
Nagle Duch wtrącił się do tej rozmowy. Tak, ma dłonie; czy Calvin chciałby potrzymać go za rękę przez chwilę? Calvin oczywiście chciał.
- Musisz obiecać, że nie będziesz trzymać mnie za długo ani ściskać - ostrzegł go głos.
Calvin obiecał i wyciągnął dłoń.
Palce, które spoczywały na jego ręce nieśmiało i przez moment, były tak czułe i delikatne jak palce kobiety.
Nieco zirytowany John poprosił, aby i on mógł doświadczyć tej samej łaski.
- Szukasz tylko okazji, aby mnie złapać - odrzekł chytrze Duch.
- Nie, nie, zapewniam, że tak nie jest.
- Znam cię. Jesteś przebiegłym łajdakiem, który próbuje mnie schwytać, ale ja ci nie zaufam.
Tak więc Calvin Johnson jako jedyny człowiek poczuł dotyk Ducha - pomijając uderzenia w policzki i uszczypnięcia. Inny sąsiad natomiast trzymał tajemniczego gościa w objęciach.
William Porter spędzał noc po nocy z Bellami w nadziei, że im pomoże. Miał dobre stosunki z Duchem, który lubił rozmawiać z nim niemal tak bardzo jak z Johnem Johnsonem. William, nazywany przez swoich przyjaciół Billym, nie był żonaty. Jego chata, zrobiona z drewnianych bali, była typowym domem kawalera - miała tylko dwa pomieszczenia. Na jednym krańcu dużej izby znajdował się mały kominek. W drugim pokoju Billy miał sypialnię i w zimne noce nie zamykał drzwi, aby docierało do niego ciepło ognia.
Pewnego zimowego wieczora Billy przyszedł do Bellów, gdzie zebrane towarzystwo oczekiwało na pojawienie się Ducha. Wyglądał na bardzo poruszonego i nie trzeba go było długo namawiać, aby opowiedział, co mu się przydarzyło.
- Wczoraj w nocy było zimno i zanim poszedłem spać, nałożyłem dużo drew do kominka, aby ogrzać dom. Gdy tylko położyłem się do łóżka, usłyszałem obok siebie odgłosy drapania i uderzeń. Pomyślałem, że dźwięki te przypominają figle Kate, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Wtedy poczułem, że ktoś ściąga ze mnie nakrycie i usłyszałem słowa: „Billy, przyszłam, aby spać z tobą i cię ogrzać". „Dobrze, Kate - odpowiedziałem - ale jeśli chcesz ze mną spać, musisz się odpowiednio zachowywać". Trzymałem kurczowo kołdrę, czując, że ktoś mi ją wyrywa. Miałem wrażenie, iż coś podnosi ją z łóżka po drugiej stronie i jakaś istota podobna do węża wczołguje się pod przykrycie. Nigdy nie bałem się czarownicy ani tego, że zrobi mi krzywdę, ale z emocji wstrząsnął mną zimny dreszcz i doświadczyłem uczucia, jakby łamano mi wszystkie kości w całym ciele, co było po prostu okropne. Narzuta nadal się zsuwała, chociaż cały czas kurczowo ją trzymałem. W końcu leżała zwinięta w rulon w nogach łóżka, tak jakby okręcił się nią niezbyt duży chłopiec, dla mnie nie pozostawiając ani kawałeczka przykrycia. W sekundę wyskoczyłem z łóżka i gdy przyglądałem się zaplątanemu w narzutę Duchowi, przyszła mi do głowy myśl: Mam cię teraz i wrzucę cię w ogień!
W jednej chwili pochwyciłem zrolowaną kapę w ramiona i ruszyłem z nią do kominka. Była bardzo ciężka i miała okropny zapach. Nie doszedłem jeszcze do połowy pokoju, a mój ciężar stał się tak wielki i wydawał tak ohydny zapach, że musiałem upuścić go na podłogę i wybiec na zewnątrz, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Fetor, wydobywający się z rulonu, był najwstrętniejszy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek czułem. Po prostu mnie dusił i nie wytrzymałbym go ani sekundy dłużej.
Gdy już złapałem oddech, wróciłem do pokoju i ostrożnie zebrałem w dłonie zwiniętą narzutę. Kiedy ją wytrząsnąłem, nie miała już tak niezwykłego ciężaru ani wstrętnego zapachu. Pomyśleć, że byłem bliski pochwycenia czarownicy!
Jedną z mniej miłych cech Ducha była jego antypatia do niewolników rodziny Bellów objawiająca się w wulgarnych, rzucanych prosto z mostu słowach. Nie skomentuję w całej rozciągłości owych trywialnych wyrażeń, powiem jedynie, że relacje pomiędzy panem i niewolnikiem na tych zachodnich farmach były całkiem odmienne od tych, które przeważały na wielkich wschodnich plantacjach zatrudniających nawet setki ludzi. Pan Bell pracował razem ze swoimi niewolnikami, wielu z nich dorastało w jego rodzinie. Zasady religijne nie dozwalały na okrucieństwa w stosunku do niewolników - chociaż dopuszczały większą niesprawiedliwość, a mianowicie samo niewolnictwo - a w tej ściśle ze sobą związanej społeczności właściciel nie mógł znęcać się nad swoimi sługami, aby ten fakt nie był znany i potępiony przez równych mu współobywateli. Posiadacze niewolników tacy jak Bellowie odnosili się jednak do tych ludzi z pewnego rodzaju pogardliwą dobrodusznością. Z upodobaniem też tkwili w słodkiej iluzji, że ich życzliwość jest odwzajemniona i być może zresztą w niektórych przypadkach tak nawet było. Pod tym pozornym posłuszeństwem i służalczością w stosunku do małej panienki oraz drogiego starego pana musiało jednak wrzeć całe morze palącej nienawiści.
Duch nienawidził „czarnuchów". Słowem takim nigdy nie posłużyliby się Bellowie - pod tym i wieloma innymi względami odnoszenie się zjawy do przedstawicieli rasy kolorowej przypominało zachowanie najniższych i najmniej wykształconych klas społecznych. Duch, będąc snobem, gdy chodziło o pochodzenie, wolał przyjemności życia w domu pana od biednych chat niewolników i nigdy nie słyszano, aby wtargnął do ich kwater. Gdyby jednak któryś ze służących zaryzykował i wyszedł z domu po zapadnięciu zmroku, mogłoby go spotkać coś, czego bynajmniej się nie spodziewał.
Harry miał kilkanaście lat, kiedy tajemnicza istota pojawiła się po raz pierwszy. Dożył podeszłego wieku i pięćdziesiąt lat później nadal pracował dla rodziny Bellów. Dzieci nazywały go „Wujem Hackiem" i uwielbiały słuchać opowieści o spotkaniu z Duchem. Możemy być pewni, iż w miarę upływu lat historie te nie straciły nic ze swego dramatyzmu. Do obowiązków Harry'ego należało między innymi rozpalanie ognia. Było to ważne zadanie w czasach, gdy w pokojach kominki stanowiły jedyne źródło ciepła. Jak wszyscy młodzi ludzie Harry lubił spać do późna, gdy tylko mogło mu to ujść na sucho. Zimy w Tennessee bywają mroźne; pan Bell wstawał wcześnie rano i wyprowadzało go z równowagi, gdy podnosił się z ciepłego łóżka, a chłopak nie rozpalił jeszcze ognia.
John Bell nie mógł być surowym panem, skoro kary, jakie otrzymywał Harry, zupełnie nie skutkowały. Pewnego ranka Harry bardzo się spóźnił. Gdy klęczał przy palenisku, dmuchając w żar, by rozniecić ogień, sucha szczapa na podpałkę uniosła się w powietrze i zaczęła wymierzać mu klapsy w tylną część ciała. Na próżno Harry starał się uniknąć razów. Niewidzialne dłonie pochwyciły go, cisnęły na krzesło i tłukły coraz mocniej. Odgłosy uderzeń i krzyki biednego chłopaka słyszano w całym domu, aż pan Bell przybiegł pędem na miejsce chłosty. Duch w końcu przestał bić chłopaka, ale ostrzegł go, że jeśli spóźni się ponownie, zatłucze go na śmierć i wrzuci do ognia.
Możemy mieć pewność, że po tym wydarzeniu Harry robił wszystko na czas. Aby ułatwić sobie poranną pracę, przynosił drewno i szczapy na podpałkę już poprzedniego wieczoru. Pewnej nocy wracał właśnie do chaty po wykonaniu tej roboty, kiedy usłyszał złowrogi głos przemawiający doń z ciemności.
- Ruszaj zaraz do pana Jamesa Johnsona i przygotuj drewno oraz szczapy na podpałkę na jutro. On i jego rodzina są chorzy. Zapowiedziałem mu, że przyjdziesz. James Johnson to najlepszy człowiek w tym hrabstwie i twój pan będzie zadowolony, że cię wysłałem; nie zatrzymuj się, aby go pytać o pozwolenie.
Dom Johnsonów oddalony był niemal o kilometr, a Harry musiał być bardzo zmęczony, powiedział jednak, że już tam śpieszy, i ja mu wierzę. Pan Johnson go oczekiwał, gdyż Duch już wcześniej rozmawiał z nim na ten temat.
- To żaden kłopot. Harry lubi rozpalać ogień w zimne poranki - oświadczył ze złośliwym poczuciem humoru, jakie czasami objawiał. - Jeśli będziecie dłużej chorować, Harry ma przychodzić co dzień, by rozpalać tu ogień w kominku. Powiem jego panu, że tak zostało ustalone, a twój przyjaciel będzie tylko zadowolony.
Podobnie kilku innych niewolników odczuło na sobie skutki dezaprobaty Ducha, znacznie bardziej jednak dokuczał członkom rodziny Bellów.
Trzej młodsi chłopcy: Joel, Richard i Drew ucierpieli na skutek działania niewidzialnych rąk Ducha. Ściągał im kołdry z łóżek, rzucał w nich patykami i kamieniami z krzaków rosnących wzdłuż drogi, gdy szli do szkoły, wymierzał im policzki i ciągnął biedaków za włosy. Pewnego razu, kiedy Drew opierał się o jakiś ciężki mebel, Duch wyciągnął ową podporę spod niego w taki sposób, że chłopak upadł na podłogę i nabił sobie potężne siniaki.
W stosunku do Johna juniora Duch zachowywał się zadziwiająco delikatnie. Nigdy nie zastosował wobec niego siły i zwracał się doń niemal pokornie. Chłopak zupełnie się go nie bał i gdy postępowanie tamtego dawało się wszystkim we znaki, często groził mu i wymyślał. Duch kiedyś sam się przyznał, że lubi Johna, ponieważ ten ma odwagę ostro mu odpowiedzieć.
- Spróbuję powiedzieć ci więcej przyjemnych rzeczy następnym razem - oznajmił, dorzucając z ironią: - Au plaisir de vous Renoir. (Z przyjemnością cię zobaczę (przyp. red.))
Przekazano nam, że Duch mówił płynnie wszystkimi językami, ale jest to jedyny konkretny przykład, jaki zachował się do naszych czasów.
Tak więc Duch, jak widzicie, miał również sympatyczne cechy. Nie był to całkowity dopust Boży dla rodziny Bellów ani dla sąsiadów. Jego uwadze umykało bardzo niewiele przypadków złego zachowania mieszkańców okolicy. Zawsze podawał je do publicznej wiadomości świętoszkowatym tonem ku zmartwieniu osób, o które chodziło. Niektórzy z sąsiadów pana Bella przyznawali nawet, że poziom moralny społeczności nigdy nie był wyższy. Człowiek, który miałby ochotę zbić niewolnika lub znęcać się nad dziećmi, powstrzymywał się od tego, mając świadomość, że zanim zapadnie zmrok, cała okolica będzie o wszystkim wiedzieć. Mieszkańcy żyli więc w poczuciu, że obok nich stoi zawsze stróż prawa i porządku.
Dla niektórych członków rodziny Bellów obecność Ducha była bardzo nieprzyjemna. Nigdy nie przestał grozić panu domu i latem 1819 roku ujawnił jeszcze jeden ze swych zamysłów.
Rozdział ósmy
W krainach leśnych, wonnych dolinach niebieskooka mieszka dziewczyna, a zwą ją Betsy Bell.
Gdy duchów klątwa na kraj ów pada - ona duchami tymi włada - nieszczęsna Betsy Bell.
Drzeworyt dołączony do tego fragmentu nieudolnych rymów w książce napisanej kilka lat później nie potraktował zbyt pochlebnie panny Betsy. Przypomina na nim czarownicę z włosami w dzikim nieładzie i dłońmi wzniesionymi w geście przerażenia. Gdyby była damą wielkiego rodu w dawnej Szkocji (w obszarze, jak się wydaje, poważnie dotkniętym czarami), któryś z górskich bardów zapewne uwieczniłby jej cierpienia w lepszych wierszach i namalowano by ładniejszy portret. Jednak możliwe, że lepiej dla niej było, tak jak było. W mniej oświeconym czasie mogłaby sama zostać oskarżona o czary lub przyczyniłaby się do jakiejś innej przerażającej śmierci nieszczęsnej dziewczyny.
Mówiłem wam na początku, że właśnie Betsy jest bohaterką tej przerażającej opowieści w stylu gotyckim i bronię swego zdania, chociaż sam Duch jest tu także ważną postacią. Wiele przesłanek wskazuje na to, że był on rodzaju żeńskiego, ale trudno przypisać seksualną tożsamość bezcielesnemu głosowi, więc nie możemy nazwać Ducha bohaterką, jeśli pragniemy tym samym mianem określać takie postacie jak Medea czy Messalina.
Betsy jawi się z pewnością główną postacią całej sprawy. Każda teoria, która usiłuje wyjaśnić dziwne wydarzenia w domu Bellów, uznaje ją albo za ofiarę, albo też za sprawczynię nieszczęść - a zapewniam was, że można by ją podejrzewać. Jaka więc była ta dziewczyna z doliny?
Lekarze mogliby zwrócić uwagę, że Betsy weszła w okres przeobrażania się z dziecka w kobietę i podlegała normalnym przypadłościom tego etapu życia. Nie była jednak skłonną do omdleń wykształconą młodą damą, lecz zdrową wiejską dziewczyną, czasami zachowującą się jak chłopak.
„Znała wszystkie drzewa, topole, dęby, drzewa gumowe, klony i wszelkie inne gatunki; lubiła obserwować, jak drzewa rozkwitają na wiosnę i kochała barwy czerwieni i złota liści jesienią. Zbierała polne kwiaty i znała wszystkie ptaki w lesie" - ten pochwalny opis sporządził jeden z wielbicieli Betsy pół wieku później, kiedy modna była przesada i kwiecistość. Nie mówi on wiele. Współczesne charakterystyki są bardziej szczegółowe. Betsy doskonale jeździła na koniu, umiała strzelać z pistoletu i zaprzęgać muły do pługa lub wozu. Jeden z jej braci powiedział z aprobatą, że była silną dziewczyną, mając na myśli stan jej zdrowia, a nie figurę. Inni świadkowie opisują ją bowiem jako smukłą, zgrabną dziewczynę o blond włosach i błękitnych oczach, doskonałej cerze i różanych ustach. Miała również „zdrowy rozsądek, wesołe usposobienie i wspaniały charakter".
Jeszcze większa przesada! Sporo ujawniają wspomnienia Betsy, kiedy jako osiemdziesięcioletnia kobieta rozmawiała z wnukiem brata o czasach swego dzieciństwa.
Przyjemne wspomnienia pozostają dłużej w pamięci niż bolesne. Opowieści Betsy o jej dziewczęcych latach robią wrażenie, że był to pogodny czas niewinności, którego nie pogrążyły w mroku nawet powtarzające się co pewien czas wizyty Ducha. Państwo Bell nie wydawali się surowymi rodzicami. Zachęcali młodych ludzi do różnego rodzaju niewinnych przyjemności - pikników w lasach, łowienia ryb w rzece, zabaw, jazdy konnej, wieczorów z przyjaciółmi. Duch również czerpał przyjemność z owych rozrywek i rzadko opuszczał jakieś przyjęcie.
Przejażdżki saniami należały do popularnych zabaw zimowych. Prawdę mówiąc, pojazdy te zaprojektowano do prac polowych. Płozy były zrobione z naturalnie wygiętych kawałków drewna. Dokładnie wypolerowane i zamontowane do wozów zamiast kół, służyły do przewożenia płodów rolnych z pól do stodół. Zimą natomiast owe niezgrabne pojazdy stawały się wspaniałymi saniami.
Pewna zimowa przejażdżka okazała się dość niezwykła. Betsy zaprosiła kiedyś grupę przyjaciół, zarówno dziewczęta jak i chłopców, aby spędzili u niej cały dzień i po zwykłym obfitym posiłku, który podano w południe, postanowiono zaprząc konie i urządzić sobie sannę. W płaszczach i wełnianych czapkach, owinięte szalikami dziewczęta całą grupą zaczęły wsiadać do sań, gdy tymczasem chłopcy poszli po konie. Nagle jakiś głos zawołał:
- Trzymajcie się mocno na zakrętach! - I sanie ruszyły bez koni.
Objechały dom trzy razy tak szybko, że płozy ślizgały się i hamowały, a dziewczęta piszczały zarówno z radości jak i ze strachu.
Obecność Ducha okazała się bardzo przydatna - pomógł on młodym na kilku takich wyprawach. Doradzał im, jak zarzucać wędkę, kiedy łowili ryby, a kiedyś nawet wyciągnął pechowego młodzieńca z ruchomych piasków. Ocalił również Betsy od śmierci lub poważnych obrażeń.
Pewnego razu dziewczyna udała się na przejażdżkę z Richardem i jego przyjaciółmi. Pojechali wzdłuż rzeki do zakrętu, gdzie rosło kilka wspaniałych topoli. Tutaj zaskoczyła ich nagła letnia burza, ale nie mogli schronić się pod drzewami, ponieważ silny wiatr łamał gałęzie, a nawet ogromne konary, i młodym zagrażało niebezpieczeństwo, że zostaną nimi uderzeni. Głosem, w którym słychać było zdenerwowanie, Duch przynaglał uczestników wycieczek, aby przejechali przez rzekę, gdzie będą bezpieczni, ale przestraszone konie nie chciały wejść do wody.
- Co z was za głuptasy - zawołał w końcu Duch. - Teraz trzymajcie się mocno i nie krzyczcie głośno na konie.
Uspokojone i prowadzone przez niewidzialne ręce zwierzęta przeszły rzekę. Później Betsy zobaczyła, że ścieżka, którą zostawili za sobą, była zarzucona wielkimi gałęziami i powalonymi drzewami.
Osobliwym i wartym uwagi dopełnieniem opowieści jest - moim zdaniem - to, że Betsy obstawała, iż Duch ostrzegał ich, aby nie udawali się na przejażdżkę owego dnia, ponieważ nadchodzi burza. Dodała tutaj, że miał zwyczaj wypowiadania podobnych uwag, kiedy wyjeżdżali, tak jak robił to ojciec, jeśli chciał, aby zostali w domu - pragnąc ich wystraszyć, mówił wówczas wiele rzeczy, które wcale nie były prawdziwe.
Czy muszę zwracać wam uwagę, panowie, dlaczego uważam ten komentarz za ważny? Nie, widzę, że nie jest to konieczne.
Były też i inne historie o dobrych uczynkach Ducha - wszystkie pochodziły od samej dziarskiej starej pani Betsy, która opowiadała je po wielu latach. Ukazują całkowicie odmienny obraz jej relacji z Duchem, niż podają to inni świadkowie. Według braci i przyjaciół niewidzialna zjawa dręczyła dziewczynę coraz boleśniej w miarę upływającego czasu.
Betsy zaczęła cierpieć na chroniczne omdlenia, jak nazywał to Richard. W gruncie rzeczy dolegliwości były znacznie poważniejsze. Po palpitacjach i kłopotach ze złapaniem tchu zdawała się w ogóle nie oddychać i nie odzyskiwała przytomności przez pół godziny. Ataki owe nie miały trwałych skutków, ale musiały być trudne do zniesienia i okropne do oglądania. Nikt nie wątpił, że to Duch ponosił za nie odpowiedzialność. Nadchodziły wieczorem, mniej więcej w tym czasie, kiedy zazwyczaj się pojawiał, a gdy dziewczyna była nieprzytomna, nie słyszano jego głosu.
Jak gdyby owa dolegliwość sama w sobie nie wystarczyła, Duch rozpoczął wówczas kampanię, aby pozbawić Betsy najsłodszego marzenia każdego dziewczęcia - własnego adoratora.
Chociaż Betsy była bardzo młoda, miała już kilku wielbicieli. Najpoważniejszym spośród nich był Joshua Gardner, syn sąsiada, który nieświadomie dostarczył whiskey rodzinie złych duchów. Do naszych czasów dotrwał obraz owego adoratora: ukazuje on przystojnego młodego człowieka o regularnych rysach twarzy i z masą gęstych ciemnych włosów. Gdy tylko Joshua zaczął poważnie zalecać się do dziewczyny, niewidzialna przyzwoitka dała o sobie znać. Najpierw Duch prosił delikatnie:
- Betsy, proszę, nie wychodź za młodego Gardnera.
Joshua i Betsy zlekceważyli ową radę, tak więc Duch przedsięwziął bardziej zdecydowane środki zaradcze. Nie tylko zaczął znowu atakować biedną dziewczynę, wyrywając grzebienie z jej gęstych jasnych włosów i wymierzając policzki, ale również słowami obrażał młodą parę. Jeden ze służących wspominał, że przypadkiem podsłuchał takie inwektywy, gdy rozpalał ogień w pokoju, gdzie siedzieli zakochani.
- Słyszałem, jak zły duch wygadywał w ich obecności najgorsze bezeceństwa i tak bardzo zawstydził panienkę Betsy, że musiała pośpiesznie opuścić salon, a chłopak poszedł szybko do domu.
Bezwiednie zastanawiamy się w tym momencie, co dokładnie powiedział Duch. Musiało to być w najwyższym stopniu wulgarne, ponieważ nikt nigdy nie powtórzył jego uwag.
Joshua nie był jedynym wielbicielem Betsy. Następny młody mężczyzna, który widział, jak dziewczyna dorasta i przemienia się w kobietę, również stał się bezbronną ofiarą jej wdzięków.
Jednym z godnych podziwu pierwszych projektów pana Bella, gdy przyjechał do Tennessee, było wybudowanie na terenie farmy szkoły - i to nie tylko dla swoich własnych, ale dla wszystkich dzieci mieszkających w sąsiedztwie, które miały ochotę do niej chodzić. Betsy uczyła się tam przez cztery lata pomiędzy dziesiątym a czternastym rokiem życia. Richard Powell, młody człowiek, pracujący jako nauczyciel, miał okazję przyjrzeć się, jak wzrastają uroda oraz inteligencja dziewczyny. Zakochał się w niej, ale nie okazywał swoich uczuć. Znana mu była jej sympatia do Joshuy, a mógł też mieć poczucie, że nie ma nic do zaoferowania swej ukochanej. Był jedynie wiejskim nauczycielem bez perspektyw na przyszłość i majątku, o wiele starszym od dziewczyny.
Obaj konkurenci byli bezradnymi świadkami cierpień Betsy. Miała ona wszakże orędownika - siłacza z sąsiedztwa, który nazywał się Frank Miles. Jego wyczyny, ukazujące nadludzką wprost siłę, stały się przysłowiowe. Pewien sąsiad przypominał sobie, że widział, jak Frank zębami rozłupywał duży orzech. Ów rodzimy amerykański owoc, moi przyjaciele, nie przypomina jednego z waszych migdałów w skorupce cienkiej jak papier ani orzeszków laskowych; jego łupina jest twarda jak kamień. Przyznaję, że taki popis robi na mnie większe wrażenie niż każda inna znana manifestacja siły mięśni - chociaż gdybym był dentystą pana Milesa, poradziłbym mu, aby zyskiwał sobie uznanie w inny sposób.
Frank był przyjacielem Johna, brata dziewczyny, i ciągle odwiedzał Bellów. Betsy mówiła, że widział w niej swoją małą siostrzyczkę, ale możemy się zastanowić, czy ów skromny siłacz nie żywił przypadkiem cieplejszych uczuć do złotowłosej czarodziejki. W każdym razie ogłosił się jej obrońcą i zrobił to, na co było go stać, aby pokonać niebezpiecznego Ducha.
Jego pierwsze starcie z wymykającym się przeciwnikiem nie zostało uwieńczone sukcesem. Frank spędzał noc u Bellów, tak jak to często się zdarzało. Było to zimą, a więc szczególnie się irytował, kiedy pościel zaczęła spadać z łóżka. Chwycił jeden koniec kołdry i zaczęły się prawdziwe zawody w przeciąganiu, zakończone tym, że przykrycie podarto na kawałki. Kiedy chłopak się położył, cienki materac został spod niego wyciągnięty i Duch zaczął bić Franka. Bez wątpienia szyderstwa i złośliwy śmiech zraniły młodego człowieka boleśniej niż ciosy.
- Jesteś z pewnością silnym młodzieńcem, Frank; możesz złapać wiatr, ale nie dasz sobie rady w walce z Duchem.
Wtedy po raz pierwszy Frank został pokonany i cierpiał z tego powodu tak samo, jak ubolewał nad traktowaniem Betsy przez Ducha. Pewnego razu, bawiąc z wizytą u Bellów, Frank powiedział Betsy, aby przyszła i usiadła obok niego.
- Nic ci nie zakłóci spokoju w mojej obecności - obiecywał dziewczynie.
- Idź do domu! - wrzeszczał Duch. - Na nic się tu nie przydasz!
Następnie zaczął ciągnąć Betsy za włosy tak mocno, że grzebienie wypadły na podłogę, i szczypał ją w policzki, aż zapłonęły na nich rumieńce.
Rycerz Betsy zerwał się na równe nogi i zacisnął pięści.
- Jesteś największym tchórzem na świecie. Żeby tak dręczyć dziecko, które ledwie odrosło od ziemi! Dlaczego nie spróbujesz zmierzyć się ze mną, szatanie z piekła rodem?
Gdy obrzucali się nawzajem groźbami i zniewagami, Frank zapomniał o dobrych manierach i użył pewnych słów, których powinni unikać dżentelmeni w obecności damy. Pogróżki były jednak daremne; młodzieniec przekonał się, że jakakolwiek próba, aby bronić dziewczynki, pogarsza tylko sytuację. Mógł jedynie patrzeć na Betsy ze współczuciem i chwalić ją, że znosi swe utrapienia z zadziwiającą odwagą. Tak, podejrzewam, że Frank był jeszcze jednym z cichych wielbicieli Betsy oraz że nie pozostała niewzruszona, widząc jego męstwo.
- Wiem, że naprawdę myślał to, co mówił - zapewniała później, relacjonując ze szczegółami całą historię - kiedy pragnął walczyć z tym szatanem z piekła rodem w obronie rodziny Bellów, choćby nawet sam miał zginąć na miejscu.
Betsy uznawano za jedną z głównych ofiar Ducha, lecz ja zastanawiam się, czy rzeczywiście tak było. Z całą pewnością czasami okazywał jej dobroć. Wprawdzie bicie po twarzy i szarpanie za włosy nie mogły być przyjemne, ale te psoty nie powodowały poważniejszych obrażeń ciała, a owe dziwne omdlenia mogły być efektem ubocznym zdenerwowania niewywołanym bezpośrednio przez Ducha. Jeśli zaś chodzi o zniweczone nadzieje - „wyrzeczenie się najsłodszych marzeń, jakie ożywiają każde młode serce" - być może Duch mówił szczerą prawdę, utrzymując, że Joshua nigdy nie uszczęśliwi Betsy. Nie wiemy, jakim okazał się człowiekiem; w późniejszym życiu mógł być nawet pijakiem lub bić żonę - a może po prostu nie pasował do Betsy.
Rozdział dziewiąty
Mówiłem szczegółowo o niewolnikach i dzieciach, o przyjaciołach i gościach, ale zapomniałem o jednej z najważniejszych osób biorących udział w tym dramacie - o pani Lucy Bell.
Przyznaję się, że owa dama budzi we mnie ogromną ciekawość, która jednak musi pozostać niezaspokojona. Nie zachowały się do naszych czasów żadne podobizny tej kobiety. Czy była okrągła i siwa jak wiele matron w średnim wieku obdarzonych dużą rodziną? Czy też szczupła i jasnowłosa jak córka? Miała słabość do pięknych strojów i koronkowych obszyć przy fartuszkach czy też ubierała się w surowe brązy? Znamy ją wyłącznie z relacji sąsiadów - jako najlepszą z kobiet. Trudno o nudniejszy opis. A więc zwróćmy się do jedynego bezstronnego świadka - głosu, który przeklął starego Jacka Bella i szydził z jego dzieci - sardonicznego Ducha. Ten przecież wynalazł szydercze epitety nawet dla osób, które jak utrzymywał, szanował. Jego komentarz wszakże na temat pani Bell był krótki i zwięzły: stara Luce jest dobrą kobietą.
Sceptyk mógłby powiedzieć, że musiała być dobra, gdyż nie miała możliwości stać się jakakolwiek inna. W tych cichych bogobojnych społecznościach, którym daleko było do luksusów miejskiej cywilizacji, brakowało świeckich rozrywek i dojrzała zamężna kobieta nie miała ani czasu, ani ochoty, by brać udział w zabawach odpowiednich dla dzieci. Religia dostarczała Lucy jedynego źródła rozrywki - jeśli tym słowem można się posłużyć w odniesieniu do modlitw i studiów nad Biblią oraz wspierania misji.
Oczywiście, były też spotkania połączone z zabawą przy zszywaniu kołder z kawałków materiału. Wam, panowie, może nie być znany ów właściwy Ameryce zwyczaj, ja także go nie znałem, dopóki ciekawość nie doprowadziła mnie do szczegółowych studiów. Zwyczaj ten wynika z niedoboru materiałów w społecznościach pionierów. Wykorzystywano więc każdy skrawek tkaniny, a pomysłowe panie nauczyły się, jak zszywać razem poszczególne kawałki w atrakcyjne wzory. Zimne noce na terenach pogranicza sprawiały, że wszelkie przykrycia, kapy i narzuty były mile widziane; kolorowe kapy z ocieplającą dodatkową warstwą materiału stanowiły ważną część pościeli w każdym domu. Miały one jeszcze inną równie istotną zaletę: były przejawem umiłowania piękna, które jest jedną z godnych podziwu cech ludzkich. Bóg jeden tylko wie, że kobiety owe pragnęły dać wyraz temu upodobaniu, pozbawione luksusu w warunkach surowego życia, gdy duchowni zakazywali im wszelkiej próżności. Z biegiem czasu wzory stawały się coraz bardziej skomplikowane, a ściegi, którymi zszywano kawałki, osiągnęły iście barokową złożoność.
Szycie narzut mogło być zajęciem dla jednej pani domu, ale przebiegało o wiele sprawniej, gdy pracowało nad tym wspólnie wiele kobiet, i kto może winić owe damy za to, że korzystały z okazji, aby stworzyć sobie namiastkę życia towarzyskiego. Gdy wyobrazimy sobie te dawne zebrania, dostrzeżemy w nich jakiś sentymentalny urok: kobiety w skromnych sukniach zebrane wokół szerokich drewnianych ram, na które naciągnięto materiał; obszerne spódnice falują wokół ich sylwetek, a głowy pochylają się nad błyskającymi igłami. Zastanawiam się, czy wyczuwacie, tak jak ja, pewne niepokojące elementy w tej niewinnej rozrywce. Kto wie, panowie, o czym rozmawiają kobiety, kiedy są same? Jakie myśli rodzą się za gładkimi białymi czołami i wydobywają ze skromnie uśmiechniętych ust?
Zwykły mężczyzna ledwie ośmiela się nad tym zastanawiać. Panie, oczywiście, chciałyby, abyśmy uznawali ich rozmowy za tak niewinne jak owa praca. Być może wymieniały jedynie przepisy i porady na temat prowadzenia gospodarstwa domowego, chwaliły się sukcesami mężów oraz urodą i rozumem dzieci. Bez wątpienia poruszały też pewne tematy, jakich skromne kobiety nie omawiałyby w obecności mężczyzn. Ale czy to już wszystko? Plotki, panowie, plotki! Niektóre z nich były dość niewinne - nowa suknia pani Jones, goście Smithów z Wirginii. Ośmielę się jednak przypuszczać, że owe rozmowy nie zawsze były tak subtelne. Kto wie, jakie pogłoski o przemocy i okrucieństwie czy usankcjonowanych przez prawo zbrodniach oraz wykroczeniach przeciw moralności przekazywały sobie szeptem panie przy warsztatach tkackich, przy których szyto kołdry?
Mając na uwadze te rozważania, nie zaskoczy was, gdy się dowiecie, że Duch Bellów z entuzjazmem uczestniczył w takich spotkaniach u pani Bell. Jego skłonność do plotek zasugerowała pewnym badaczom, iż był płci żeńskiej, ale ja nie chcę popełnić nietaktu, sugerując, że upodobanie do złośliwej obmowy ogranicza się do płci pięknej.
Na ogół Duch zachowywał się przyzwoicie z szacunku do pani Bell. Czasami miał zwyczaj śpiewać urocze pieśni nieznane gronu przerażonych niewiast: „wszystkie twierdziły zgodnie, że były to hymny kościelne". Jednakże czasami raczył panie niegrzecznymi i humorystycznymi opowiastkami o ich mężach. Nie dowodzi to, że był płci żeńskiej; świadczy jedynie, że umiał znakomicie mówić na temat, który mógłby zainteresować słuchaczki. Nie miejcie co do tego wątpliwości, panowie, że i wasze żony przysłuchiwałyby się z nieśmiałymi figlarnymi uśmieszkami historyjkom, które wyśmiewają nasze szaleństwa, tak jak my czasami żartujemy z czarującego braku logiki dam.
Możemy być pewni, że gdy Duch przebywał w domu Bellów, zebrania, na których szyto kołdry, cieszyły się niezwykłą popularnością. Kate wiedziała o wszystkim, co działo się w okolicy i bez wahania o tym mówiła. Słuchanie jej rewelacji nie było żadną hańbą, panie nie poniżyłyby się do tego, aby same miały powtarzać takie bajki, ale jak mogły kontrolować język niewidzialnego Ducha lub kwestionować jego nadprzyrodzoną wiedzę?
Lucy Bell bała się tej dziwnej istoty i starała się jej nie sprzeciwiać. „Zawsze mówiła o niej i do niej życzliwie, mając nadzieję, że przynajmniej częściowo uzyska lepsze traktowanie jej dwojga ukochanych: męża i córki". Choć w tym względzie starania jej nie zostały uwieńczone sukcesem, w każdej innej sprawie Duch odwdzięczał się, okazując jej szacunek i wsparcie. Stale przynosił jej wieści o rodzinie z Karoliny Północnej, podawał wszystkie wiadomości o sąsiadach (także te, które woleliby zachować dla siebie) i udzielał pożytecznych rad w kwestiach związanych z prowadzeniem gospodarstwa domowego.
Ale skąd ów pełen delikatności szacunek dla Lucy Bell? Jej dzieci i sąsiedzi zadawali sobie to samo pytanie. Jedynym wytłumaczeniem, na jakie wpadli, było to, że pobożność i świątobliwość Lucy chroniły ją przed demonicznymi zjawami. Nasz Duch zawsze był gotów wyrazić uznanie dla prawdziwej dobroci. Chociaż naśmiewał się ze „Starej Słodkiej Gęby", nazywał pana Johnsona dobrym człowiekiem i sprawił, że Harry rąbał mu drzewo, kiedy był chory. Prowadził dysputy z kaznodziejami, ale powiedział ich parafianom, że to prawdziwe szczęście mieć takich wspaniałych duchowych przewodników.
Ta interpretacja jednak nie wydaje się w pełni przekonująca. Skoro prawdziwa dobroć i cnota istotnie sprawiały, że dana osoba była bezpieczna od ataków Ducha, co zatem mamy myśleć o panu Bellu, którego obrzucano tyloma inwektywami? Żadne relacje nie wspominają ani słowem o jego złym postępowaniu. Ja sam poczułem pełne szacunku przywiązanie do tego prawego starego człowieka. Nie przekonały mnie konwencjonalne pochwały wygłaszane przez dzieci i przyjaciół, ale jestem pod ogromnym wrażeniem zachowania Johna Bella w czasie tej całej okropnej sprawy. Jego szacunek dla indiańskich grobów i zdecydowana obrona pani Kate Batts pokazują, że był człowiekiem godnym podziwu. Dlaczego ktoś taki miałby zostać zadręczony na śmierć, co objawił jako swój cel Duch?
Bez wątpienia wy wszyscy potraficie wyjaśnić tę rzecz jak ja. Ale najpierw zobaczmy, czy spełniła się klątwa rzucona na Johna Bella.
Rozdział dziesiąty
Wiosną 1820 roku wydarzenia zdawały się zmierzać szybko do tragicznego końca. Cierpienia pana Bella zaczęły się dużo wcześniej, ale dopóki Duch nie przyznał się, że jest za nie odpowiedzialny, John przypisywał swoje niedomogi naturalnym przyczynom. Miał już siedemdziesiąt lat i chociaż był potężnym zdrowym mężczyzną, należało się spodziewać pewnych dolegliwości.
Lecz początkowe objawy, jakich doświadczał, były szczególnej natury i w miarę upływu czasu stawały się coraz bardziej dotkliwe. Czasami puchł biedakowi język, tak że wypełniał całą jamę ustną i wówczas nieszczęśnik przez cały dzień nie mógł mówić ani też jeść. Wrażenie, że włożono mu do ust w poprzek ostry patyk, stawało się coraz częstsze. Stopniowo pojawiły się także inne objawy - skurcze mięśni twarzy. Gdy zwiększyły się cierpienia ojca Betsy, dolegliwości dziewczyny poczęły zanikać. Jej „omdlenia" ustały, zanim nadeszło lato 1820 roku.
Pan Bell czuł się coraz gorzej, a jego tiki budziły coraz większy strach wśród przyjaciół i rodziny. Towarzyszyły im znacznie częstsze obelgi Ducha. Jego gwałtowne pogróżki i wulgarny styl wypowiedzi stawały się tak nieprzyjemne, że nikt nie zamierzał ich powtarzać. Pan Bell już wcześniej zasięgał porady lekarza rodziny, doktora Hopsona, teraz jednak przyjaciele namówili go, aby udał się do specjalisty.
Doktor Mize mieszkał w hrabstwie Simpson w Kentucky, około sześćdziesięciu kilometrów od farmy Bellów. Jego tytuł wprowadza nas w błąd. Nie był medykiem, lecz specjalistą od zdejmowania uroków, czasami zaś zajmował się także leczeniem. Nie naigrawajmy się z biednego Johna Bella, że radził się takiego bezspornego szarlatana; wszystkie naturalne środki go zawiodły i zaczął sobie uświadamiać, iż jego życie jest w niebezpieczeństwie. Przekonany przez przyjaciela Jamesa Johnsona i starszego syna Drew, zgodził się na przyjazd eksperta od klątw i uroków, po czym obydwaj wyruszyli, aby go sprowadzić. Wyjechali o trzeciej nad ranem, aby już się oddalić, zanim Duch rankiem zacznie działać o swej zwykłej porze.
Podróż ich utrzymywano w głębokiej tajemnicy i ta raczej naiwna taktyka na początku jak gdyby wprawiła Ducha w pewne zakłopotanie. Kiedy uświadomił sobie, że chłopca nie ma w domu, domagał się informacji, dokąd się udał Drew. Zbity z tropu podczas tych dociekań - ponieważ John Bell nie miał ochoty zdradzać sekretu, a nikt inny nie znał prawdy - zniknął na pozostałą część dnia.
Później tego samego wieczoru dołączył do rodziny w salonie. Odniósł triumf i był w dobrym humorze.
- Znalazłem obu na trasie - triumfował. - Drew i Starą Słodką Gębę. - Wyprzedziłem ich o trzydzieści kilometrów i podskakiwałem na drodze przed nimi, przyjąwszy postać biednego chorego starego królika. Stara Słodka Gęba mnie rozpoznał. „To twoja czarownica, Drew - powiedział. - Posadź ją sobie na kolanach, nie widzisz, jaka jest zmęczona?".
Duch odkrył powód nieobecności Drew, ale nie próbował zatrzymać posłańców. Podróżni dotarli na miejsce szczęśliwie i zastali doktora Mize'a w domu. Po wysłuchaniu całej historii poinformował ich, że to szczególnie trudny i niezwykły przypadek. Na panu Bellu ciąży klątwa - oto cały problem. Był jednak pewien, że może zdjąć z nieszczęśnika zły urok. Gdy tylko skończy inne zadania, uda się do Bellów.
Dziesięć dni później doktor Mize przybył, jak zapowiedział. Od razu zabrał się do dzieła i przetrząsnął dom w poszukiwaniu dowodu czarów. W poczuciu triumfu złapał starą dubeltówkę, której od pewnego czasu nie można było używać.
- Czarownica rzuciła na nią klątwę - oznajmił.
Po kilku czarach i zaklęciach i po dłuższym czyszczeniu strzelba działała jak przedtem.
Naprawa dubeltówki była największym osiągnięciem magika w ciągu pierwszych trzech dni po przybyciu. Ponadto bardzo się przechwalał swoimi dotychczasowymi sukcesami. Na panu Bellu nie zrobiło to wrażenia; jedno spojrzenie na doktora Mize'a przekonało go, że ten człowiek to oszust. Jednak ekspert upierał się, że właśnie jest na dobrej drodze do rozwiązania sprawy. Czyż nie zdjął klątwy z dubeltówki? Czy czarownica nie umilkła od czasu, gdy przyjechał?
Bellowie nie byli jednak tacy głupi, aby w to uwierzyć. Widzieli już, jak Kate traktuje sceptyków, i wiedzieli, jak to się dalej potoczy.
Trudno nie trzymać strony Ducha, gdy czytamy opis poczynań szarlatana sporządzony przez Richarda Bella - kreślenie pentagramów na podłodze w salonie, intonowanie niesamowitych zaklęć grobowym tonem i przygotowania paskudnych naparów o obrzydliwym zapachu. Kiedy ów szarlatan zaczął krążyć dookoła, głos zapytał go.
- Po co ci, u diabła, to całe hokus - pokus?
Przestraszony Mize kręcił się na wszystkie strony, przewracając oczami, w których widać było obłęd, usiłując zlokalizować źródło bezczelnego głosu. Jednak dobrym magikiem może być tylko człowiek opanowany, który umie także ładnie mówić i przypochlebić się rozmówcom, tak więc Mize wkrótce doszedł do siebie i zdołał wypytać Ducha. Nie dorównywał poziomem swemu szatańskiemu przeciwnikowi, który pokonał wszak w dysputach ludzi przewyższających znacznie eksperta inteligencją. Po kilku pytaniach Duch zdenerwował się i zaczął siarczyście przeklinać. Jego repertuar przekleństw musiał być wspaniały. Na Mize'a niewątpliwie została wcześniej rzucona klątwa, a teraz ów potok niewybrednych słów tak bardzo go przestraszył, że postanowił, iż lepiej będzie, jeśli natychmiast wyjedzie. Nie udało mu się jednak uciec, nie doświadczywszy pożegnalnego gestu ze strony Ducha. Oto koń Mize'a zaczął wierzgać, a następnie wyrwał się, gdy przestraszony mistrz czarnej magii kurczowo pochwycił go za grzywę. Ten zdaniem wszystkich śmieszny epizod - mimo że należy do gatunku komediofarsy - był jedynym pogodnym momentem w sprawie, która gwałtownie przybrała zły obrót. Cierpienia Johna Bella powiększyły się, a we wrześniu również pani Bell zachorowała.
Ciekawe, że ta tak często wystawiana na próbę kobieta już dawno nie uległa załamaniu nerwowemu, jednakże nie można winić Ducha za jej obecny kryzys, nawet pośrednio. Postawiono diagnozę, że to zapalenie opłucnej i choć tylu gości przybywało, aby odwiedzić chorą, nikt nie był tak przejęty jak Duch.
- Luce, biedna Luce! - wykrzyknął płaczliwym tonem pełnym wzruszającej słodyczy. - Tak mi przykro, że jesteś chora. Czy nie polepszyło ci się, Luce? Co mogę dla ciebie uczynić?
- Jestem zbyt chora, aby teraz z tobą rozmawiać - odpowiedziała mu słabym głosem pani Bell.
Duch natychmiast umilkł i zachowywał milczenie, gdy Luce próbowała odpocząć. Jak zwykle bywa podczas choroby, największą miała gorączkę i najgorzej się czuła późnym popołudniem oraz wieczorem. Zazwyczaj odpoczywała trochę nad ranem, a potem budziła się wypoczęta. Gdy tylko otworzyła oczy, niespokojny głos zapytał:
- Jak się czujesz dzisiaj rano, Luce? Czy dobrze wypoczęłaś w nocy?
Pomimo takiej opieki stan pani Bell stopniowo się pogarszał i rodzina obawiała się, że chora umiera, a Duch szalał ze zmartwienia. Szczególnie niepokoił się apetytem Lucy lub raczej jego brakiem. Pewnego dnia tym samym płaczliwym tonem zapytał:
- Luce, biedna Luce, jak się czujesz? Wyciągnij ręce, Luce, coś ci dam.
Pani Bell posłusznie podstawiła ręce. Wpadł w nie deszcz orzechów laskowych najwidoczniej lecących z sufitu nad łóżkiem. Panie, które odwiedzały chorą, wydały okrzyki zdziwienia, a jedna z nich nawet weszła na krzesło, aby przyjrzeć się sufitowi, lecz nie znalazła tam żadnej szczeliny, przez którą ktoś mógłby wrzucić orzechy.
- Powiedz, Luce, dlaczego nie jesz orzechów? - spytał Duch.
- Nie mogę ich rozłupać.
- A więc zrobię to dla ciebie.
Dał się wyraźnie słyszeć odgłos łupania orzechów, a potem ich kawałki wpadły do łóżka.
- Jedz orzechy, dobrze ci zrobią - upierał się głos.
- Jesteś taki dobry - odpowiedziała Luce taktownie. - Ale jestem zbyt chora, aby je zjeść.
Następnym darem była kiść winogron, która pojawiła się na stoliku przy łóżku chorej przed przestraszonymi oczami wielebnego Forta - pastor przybył z synem, aby modlić się za cierpiącą. Nie była również w stanie zjeść tych owoców, ale grzecznie podziękowała i od owego czasu, dwadzieścia dni po tym, gdy nastąpił atak choroby, stan pani Bell zaczął się poprawiać, aż przyszła chwila, gdy Luce nie zagrażało już żadne niebezpieczeństwo.
Zachwycony Duch obdarzył wieloma pochwałami doktora Hopsona, lekarza rodziny. Myślę, że właśnie jemu przypisywał zasługę wyleczenia Lucy, jako że sam okazał się bezradny w przypadku tej choroby. Nie tylko nie mógł dopomóc pani Bell środkami ponadnaturalnymi, lecz nie potrafił nawet dostarczyć jedzenia, jakie mogłaby ze smakiem zjeść chora. Był sezon na orzechy i winogrona i z łatwością można je było zdobyć, ale doktor chyba nie bardzo zalecałby jej właśnie te owoce.
Gdy stan zdrowia żony poprawił się, stan zdrowia męża uległ pogorszeniu. W połowie października pan Bell doznał poważnego ataku. Leżał w łóżku niemal przez cały tydzień, a Duch złorzeczył mu i wygrażał cały ten czas. Rankiem dwudziestego czuł się lepiej, a więc obudził Richarda i poprosił, by towarzyszył mu do chlewni, aby oddzielić świnie do hodowli od zwierząt przeznaczonych do utuczenia na rzeź.
Nie uszli zbyt daleko, gdy nagle pan Bell gwałtownym szarpnięciem został pozbawiony jednego buta. Richard z powrotem włożył ojcu trzewik, ściągając sznurowadła tak mocno, jak było można, i zawiązując je w podwójny supeł. Pan Bell ruszył dalej w drogę. Nie padało od kilku dni, ziemia była sucha i równa. Po kilku krokach wszakże sfrunął mu z nogi drugi but.
Dzielny stary dżentelmen nie zniechęcił się jednak. Wraz z synem doszli do chlewni i zrobili to, co zamierzali. Ledwie wyruszyli w drogę powrotną do domu, kiedy znowu zaczęło się szalone widowisko. Buty pana Bella opuściły jego stopy, a całe ciało Johna opanowały drgawki i przerażające konwulsje. Rześkie jesienne powietrze wokoło rozbrzmiewało szyderczym śmiechem i wulgarnymi piosenkami Ducha.
Po raz pierwszy i ostatni Richard zobaczył, jak jego ojciec załamał się psychicznie. Łzy strumieniami spływały mu z oczu, gdy powiedział synowi, iż obawia się, że nadchodzi godzina jego śmierci.
Przy pomocy Richarda pan Bell dotarł w końcu do domu. Tam znalazł ich John junior, który przybiegł na pomoc i przeraził się wyglądem ojca.
„Sznurowadła przy butach były porwane, na jego stopach dostrzegłem krwawiące cięte rany, a całą twarz pokrywały sine plamy jak gdyby od ciosów. Oczy miał czerwone i leciały z nich łzy, jak gdyby ktoś uderzył go pięścią. Krzywił się z bólu i dostał drgawek; nadal skarżył się na ból całej twarzy, oczu i głowy".
Richard pod wpływem szoku wypowiadał się niemal zupełnie bez ładu i składu, ale udało mu się wyjaśnić starszemu bratu, co się stało, i obaj młodzieńcy pomogli ojcu położyć się do łóżka. Wtedy John wybiegł z domu. Wznosząc ręce do nieba, ukląkł do modlitwy.
- Odeślij tego demona i pozwól, abym mógł sprawić mu takie same okrutne cięgi, jakie zadał ojcu. Bez Twej opieki, Boże, nie poradzę sobie z tym szatanem. Dopomóż mi, błagam cię!
Lecz z pustych błękitnych niebios nie padła żadna odpowiedź, a Duch przezornie milczał.
Pan Bell nigdy więcej nie opuścił już domu. Doktor Hopson zapisał mu różne lekarstwa; nie powiedziano nam, jakiego rodzaju, ani też nie wiemy, jakimi innymi środkami posłużył się lekarz. Oddając sprawiedliwość lekarzowi, musimy pamiętać, że wiedza medyczna była wówczas ogromnie prymitywna. Mogła pomóc w bardzo niewielkim stopniu i dlatego lekarz, rodzina oraz sam John Bell prawdopodobnie poddali się woli Bożej - lub woli jakiejś innej mocy. Duch przyznał, że jest w pełni odpowiedzialny za to, co się stało; nadal triumfował, gratulował sobie i obrzucał obelgami „starego Jacka Bella".
Chociaż bardzo cierpiący, pan Bell próbował trzymać się swojego starego zwyczaju i pierwszy wstawał rano. Dziewiętnastego grudnia nie obudził się jednak. Rodzina była zadowolona, że chory zażywa odpoczynku. Jego żona wymknęła się cichutko z sypialni, aby doglądać przygotowań do śniadania, a John i Drewry poszli nakarmić zwierzęta - pierwsza niezbędna czynność w planie dnia, której nigdy nie można zaniedbać na farmie - niezależnie od choroby czy też złej pogody.
Po śniadaniu chłopcy zajrzeli do ojca. Nadal spał. Gdy przyjrzeli mu się jednak dokładniej, wcześniejszą ulgę zastąpiła trwoga. Pan Bell nie spał, ale był w stanie śpiączki i wszelkie próby, aby go obudzić, okazały się daremne.
Posłano po doktora i John, który zajmował się szykowaniem ojcu lekarstwa, podbiegł do szafki. Kiedy ją otworzył, zawołał:
- Trzy butelki mikstury, jaką mu podawałem, zniknęły! Na ich miejscu znajduje się flaszka z ciemnego szkła zawierająca brązowy mętny płyn, której nigdy wcześniej nie widziałem.
Do tej pory przyjechali już najbliżsi sąsiedzi i przyjaciele, a wśród nich Frank Miles i James Johnson. John zawołał ich, aby obejrzeli tajemniczą butelkę. Żaden z nich wcześniej jej nie widział.
- Ta przeklęta czarownica to zrobiła! - wykrzyknął Frank ze swoją zwykłą impulsywnością.
Duch natychmiast potwierdził oskarżenia.
- Zrobiłem to. Stary Jack już więcej nie wstanie z łóżka. Tym razem go dostałem!
Przyjechał doktor Hopson i dołączył do pozostałych zgromadzonych przy łóżku pana Bella. Potrząsnął głową z niepokojem. John junior pokazał mu dziwną butelkę. Gdy przyglądał się jej, Duch wyjaśnił:
- Postawiłem ją tam i dałem staremu Jackowi dużą dawkę mikstury wczoraj w nocy, gdy twardo spał, co go załatwiło.
- Z całą pewnością ja tam jej nie zostawiłem - wymamrotał zdumiony lekarz. - Nie umiem też powiedzieć, co zawiera. Powinniśmy to sprawdzić.
Test był, niestety, typowy dla medycznych metod postępowania w tamtym czasie i w tamtej oddalonej od ośrodków nauki okolicy. Złapano w stodole kota, zanurzono słomkę w brązowym płynie i potarto nią język zwierzęcia.
Kot podskoczył i zakręcił się w kółko kilka razy, upadł, wyprężył łapy, dostał drgawek i zdechł. Kiedy w przystępie gniewu i frustracji John wrzucił śmiercionośną butelkę do ognia, zapłonęła jasnym niebieskawym płomieniem.
Gdy słońce zachodziło, rodzina Johna Bella zasiadła przy jego łóżku, przyglądając się bezradnie, jak chory coraz bardziej zapada w nieświadomość. Ich smutne czuwanie zakłócił wstrętny głos wyśpiewujący wulgarne piosenki i pyszniący się popełnioną zbrodnią. Wczesnym rankiem dwudziestego grudnia, dwa miesiące od dnia ataku podczas obrządzania świń, John Bell wydał z siebie ostatnie tchnienie.
Jego pogrzeb ściągnął największy tłum, jaki kiedykolwiek widziano przy takiej okazji w hrabstwie Robertson. Dzień był jasny, a powietrze rześkie, zaledwie kilka dni pozostało do Bożego Narodzeniem. Grób wykopano na wzgórzu pod wysokimi cedrami obok miejsca spoczynku syna Bellów - Benjamina. Ponura czarna suknia Lucy i zakrywający jej twarz wdowi welon pochłaniały chłodne światło słoneczne. Gdy żałobnicy odchodzili, grudki ziemi spadające na trumnę uderzały tak mocno jak kamienie. Wtedy Duch pożegnał człowieka, którego zamordował.
- Och, nalej mi trochę brandy! - zaczął, po czym ochrypłym głosem wyśpiewywał pijacką piosenkę, dopóki rodzina nie weszła do domu.
Och, nalej mi trochę brandy. Nalej trochę brandy. Och, nalej mi trochę brandy. Nalej jeszcze raz.
Boże Narodzenie Bellów w tamtym roku nie mogło być wesołe.
Gdy mijały mroźne zimowe dni, pani Bell znalazła kilka jasnych promieni w mroku swojej żałoby. Miała silnych synów, którzy kontynuowali pracę jej męża, i wielu wiernych przyjaciół. Największą złość Duch najwyraźniej wyładował już na Johnie Bellu; nigdy nie był niegrzeczny ani nieprzyjemny w stosunku do Lucy i tamtej zimy stał się nawet miły dla Betsy. Przynosił egzotyczne przysmaki, aby zwiększyć jej słaby apetyt, i opowiadał zabawne historie o towarzyskich wydarzeniach w dalekim świecie. Jak można oczekiwać po tak płytkiej osobowości, większość z owych opowieści dotyczyła poczynań bogatych wybitnych ludzi o wysokiej pozycji społecznej z Europy i Ameryki. Mijało trochę czasu, zanim gazety dotarły do tego odległego zakątka, ale kiedy nadchodziły, Betsy stwierdzała, że opisy balów i parad oraz skandali - dostarczane jej przez Ducha - zgadzają się całkowicie z podanymi faktami.
W tych tak zbawiennych dla zdrowia okolicach wiosna nadchodzi wcześnie. Pierwsze polne kwiaty rozkwitają już w lutym wśród śniegów, a w kwietniu można zobaczyć w lesie dywan fiołków. Serce młodziutkiej Betsy również zakwitło. Miała teraz siedemnaście lat - a jest to najsłodszy, najczulszy, najpiękniejszy wiek w życiu kobiety. Przystojny szarooki Joshua był przy niej i nadeszła wiosna. Kiedy młodzieniec zaproponował małżeństwo, zawahała się jednak. Przeczucia Betsy były usprawiedliwione. Duch nie zrezygnował z niewytłumaczonej niechęci w stosunku do młodego człowieka i pewnego dnia, kiedy Josh błagał dziewczynę o rękę w namiętnych słowach, przerwał mu stary refren:
- Betsy, nie wychodź za mąż za Joshuę Gardnera!
Ponownie zasięgnięto opinii brata, Johna juniora - przynajmniej ten tak twierdził. Duch zażądał, aby nie dopuścił do małżeństwa. Podobnie jak przedtem nie chciał podać powodów, lecz John i tak wziął Betsy na bok na rozmowę w cztery oczy. Żadne z nich nigdy nie wyjawiło, co powiedział ( faktycznie Betsy w ogóle o tym nie wspomniała), ale w oczywisty sposób John ostrzegł siostrę przed niebezpieczeństwem, w jakim może się znaleźć. Tego samego dnia Betsy powiedziała ukochanemu, że nigdy nie będzie do niego należeć.
Wiele lat później po długim i szczęśliwym życiu Betsy wracała pamięcią do owej decyzji i dała wyraz nadal noszonej w sercu wielkiej urazie, ale nie do Ducha, lecz do przyjaciół, którzy skrytykowali ją za to, że nie przeciwstawiła się straszliwemu głosowi. Twierdziła, że nie mają prawa jej osądzać, ponieważ nigdy nie byli na jej miejscu - i istotnie mało kobiet znalazło się w podobnej sytuacji. Duch bez przerwy demonstrował swoją zdolność do zadawania ran i szkodzenia ludziom wokół. Czy powinna narażać ukochanego na działanie złośliwej mocy, która już zniszczyła jej ojca? To nie byłoby uczciwe w stosunku do Joshuy.
Owo ostatnie ustępstwo zadowoliło Ducha. Chociaż jego odwiedziny trwały jeszcze przez kilka miesięcy, stopniowo stawały się coraz rzadsze. Pewnej nocy, gdy rodzina siedziała wokół kominka, przypominający kulę armatnią przedmiot wytoczył się z paleniska i wpadł do pokoju, wypuszczając wielką chmurę dymu.
- Odchodzę - oznajmił odpychający, znajomy głos. - Odchodzę na siedem lat. Żegnam wszystkich.
Rozdział jedenasty
Duch rzeczywiście odszedł. Mijały lata i stary dom był świadkiem zwykłych zmian, w tym kilku ślubów. Tak, Betsy została wreszcie panną młodą, ale jej wybranym nie był Josh. Może obawiała się, że Duch mógłby wrócić zbyt wcześnie, gdyby złamała jego zakaz, lub też być może były jakieś inne powody. Kto potrafi zgłębić tajemnice serca młodej dziewczyny?
Mężem Betsy został Richard Powell, nauczyciel. Odczekał przyzwoity okres - niezależnie, jak długo to trwało - po odprawieniu Joshuy, zanim objawił jej swoją miłość. Pracował wtedy w sądzie i stał się w pewnym sensie dobrą partią. To, że był znacznie starszy od narzeczonej, nie miało znaczenia. Jak zauważył mądrze John, dobre małżeństwo polega na tym, że „mąż bierze na siebie trudy życia i nie pozwala żonie podejmować obowiązków, które mogłyby się okazać uciążliwe". Małżeństwo owo trwało jedynie siedemnaście lat, ale według wszelkich relacji było szczęśliwe.
Drewry kupił gospodarstwo nad rzeką i mieszkał tam samotnie, a niewolnicy stanowili jego jedyne towarzystwo. Nie miał tak silnego charakteru jak siostra. Okropna śmierć ojca pozostawiła mu wspomnienia, po których nigdy nie doszedł do siebie i żył w ciągłym strachu, że Duch powróci.
John junior również mieszkał sam na własnej farmie. W 1828 roku przywiózł do domu narzeczoną, jedną z córek pastora metodystów Tomasza Gunna. Jednakże nie był jeszcze żonaty w lutym tego roku, kiedy Duch, zgodnie z obietnicą, złożył Bellom drugą wizytę.
Bellowie nigdy nie wątpili w to, że wróci. W owym czasie jedynie trójka członków rodziny mieszkała w starym domu - pani Lucy Bell oraz jej najmłodsi synowie Richard i Joel.
Nadszedł tak, jak za pierwszym razem, sygnalizując obecność skrobaniem w zewnętrzne ściany domu, a następnie zaczął buszować wewnątrz: drapał i pukał oraz ściągał z łóżek pościel. Richard, który spał sam w dawnym pokoju chłopców, pierwszy odczuł obecność Ducha. Mężnie zachowywał milczenie, mając nadzieję, że niepożądany gość zrezygnuje i odejdzie. Jednakże kilka nocy później usłyszał odgłosy w sypialni obok - tam, gdzie spali jego matka i brat Joel, i zrozumiał, że jego nadzieje były płonne.
Lucy i chłopcy przedyskutowali to, co zaszło, i stwierdzili, że najlepiej będzie, jeśli zignorują obecność intruza. Być może zestawili fakty i wyciągnęli odpowiednie wnioski - podczas swej pierwszej bytności w domu Duch nie przemówił, dopóki się doń nie zwrócono. Strategia ta zadziałała. Nastąpiły dwa tygodnie stosunkowo nieznacznego zakłócania spokoju. Później zaś owe zjawiska ustały całkowicie. Przybysz nie odezwał się ani jednym słowem, nie odszedł jednak. Uradowani członkowie rodziny nie wiedzieli, że znalazł bardziej podatnego na swe wpływy gospodarza.
John Bell junior należał do tych przeciwników Ducha, którzy mówili mu prawdę prosto z mostu. Zwymyślał go i przeklął za cierpienia siostry i ojca. Duch znosił jego inwektywy z godną uwagi pokorą, a więc może nie było w tym nic dziwnego, że podczas swej drugiej wizyty przedłożył towarzystwo Johna nad pobyt u jego matki i młodszych braci. Zaskakuje nas tylko, jak zmieniła się owa istota w ciągu minionych siedmiu lat.
Pewnego marcowego wieczora, gdy John siedział, czytając w swoim gabinecie, rozległ się głos, którego dawno nie słyszał, lecz który natychmiast rozpoznał.
- John - zaczął łagodnie Duch. - Mam nadzieję, że teraz nie będziesz na mnie tak zły jak podczas mojej poprzedniej wizyty. Nie obrażę cię niczym. Byłem w Indiach Zachodnich przez siedem lat i...
- Gdziekolwiek byłeś czy też czymkolwiek jesteś, właściwym miejscem dla ciebie jest piekło - odpowiedział John rozgniewany.
- Obecnie na tym świecie żyją tysiące ludzkich istot gorszych niż ja - zaprotestował Duch. - Jeśli ich duchy mogłyby kiedykolwiek powrócić na ziemię, stworzyłyby wiele razy gorsze piekło niż to, które ja urządziłem.
- Oddałbym dobrowolnie swoje życie - odparł John dramatycznym głosem - gdybym mógł cię pochwycić i powoli zmiażdżyć własnymi rękami, zadając ci ból, jaki zadawałeś mojemu ojcu dziesiątki razy, a następnie wrzucić cię prosto do piekielnego ognia.
Niewzruszony tym Duch powracał w kolejne noce i dwaj dziwaczni przeciwnicy wiedli ze sobą długie rozmowy. Duch wyjawił Johnowi, że pomiędzy stanami wybuchnie wielka wojna o uwolnienie niewolników. Chociaż Duch nie lubił Murzynów, uważał, że lepiej będzie dać im wolność. Przewidział również wojnę pomiędzy narodami, w którą zostaną wciągnięte Stany Zjednoczone. Istniało też niebezpieczeństwo drugiego strasznego konfliktu światowego, który - jeśli nastąpi - okaże się gorszy niż ów pierwszy. Oprócz przewidywania tych i innych katastrof - powodzi, trzęsień ziemi, susz - przybysz zabawiał Johna długimi nudnymi opisami nieba i piekła, historią ludzkości przed Adamem oraz rozważaniami dotyczącymi natury Jezusa Chrystusa. Z przykrością muszę powiedzieć, że chociaż znajomość języka angielskiego prezentowana teraz przez Ducha poprawiła się znacznie - nie było już ani śladu złej gramatyki i wulgaryzmów, które psuły jego wcześniejsze wypowiedzi - to przyswoił sobie literacki styl wypowiedzi - pompatyczny i zagmatwany. Dlatego oszczędzę wam dalszych cytatów.
Po kilku miesiącach Duch oświadczył, że jego jutrzejsza wizyta będzie ostatnia.
- Jednak - zapowiedział - wrócę znowu za sto siedem lat.
- Wtedy po raz ostatni widzieliśmy lub słyszeliśmy Ducha - opowiadał John synowi, jedynej osobie, z którą kiedykolwiek rozmawiał o swych niewiarygodnych przeżyciach. Z wszystkich uwag Ducha największe wrażenie robiły relacje nieomal naocznego świadka (cokolwiek może oznaczać ów dwuznaczny zwrot) dotyczące ukrzyżowania i śmierci Chrystusa. John nie chciał ich powtórzyć nawet własnemu synowi. - Były dla mnie zbyt bolesne, abym je tobie wyjawił. Tak bardzo zasmuciła mnie opowieść o straszliwej męce naszego Zbawiciela, że nigdy nie mogłem się z tego otrząsnąć.
Czy rzeczywiście był to koniec Ducha Bellów? W żadnym wypadku. Obiecał, że przybędzie za sto siedem lat, czyli w roku 1935.
Rozdział dwunasty
Wkrótce po drugiej wizycie Ducha panią Lucy Bell złożono w miejscu wiecznego spoczynku na cichym cmentarzu na wzgórzu. Po jej śmierci nikt nie miał ochoty mieszkać w domu, który był świadkiem tak wielu dziwnych i okropnych wydarzeń. Toteż stopniowo budynek uległ zniszczeniu i w końcu go rozebrano. Pomijając Drewry'ego, który wiódł samotną egzystencję, pełen obaw, dzieci Johna Bella żyły długo i dobrze im się powodziło. Prawdę powiedziawszy, można by nawet podejrzewać, że zamiast być nieszczęściem rodziny, Duch przyniósł jej szczęście. John junior umarł na zapalenie płuc w młodym - jak na Bellów - wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat. Gdyby lepiej o siebie dbał, mógłby cieszyć się długim żywotem, jakie stało się udziałem jego brata Joela, który dożył siedemdziesięciu siedmiu lat - i jego siostry Betsy, zmarłej w wieku lat osiemdziesięciu sześciu. Kilku przyjaciół, którzy poświęcili tyle wieczorów, rozmawiając z Duchem, również osiągnęło wiek godny uwagi. Wielebny Gunn, pastor kościoła metodystów, w chwili śmierci liczył sobie dziewięćdziesiąt lat, ale prześcignął go Stara Słodka Gęba, James Johnson, któremu tylko roku brakowało do setki.
Pozostali przy życiu członkowie rodziny z urazą wspominali rozgłos, jaki przyniósł im Duch, i nie chcieli powracać do tej sprawy, wyjąwszy rzadkie sytuacje, gdy rozmawiali z bliskimi krewnymi lub przyjaciółmi. Richard jedyny postanowił spisać całą historię. Przyjmuje się, że jego dziennik powstał w 1846 roku, ale autor nie zgodził się na publikację, chociaż wiele zainteresowanych osób ubiegało się o pozwolenie na wydanie dzieła. Dopiero gdy ostatni przedstawiciel tego pokolenia umarł, syn Richarda, Alan Bell, wręczył rękopis dziennikarzowi z Clarksville, panu M.V. Ingramowi. Książkę Ingrama wydano w 1894 roku.
Oprócz wspomnień Richarda zawierała ona listy i wywiady z sąsiadami. Nadal żyło jeszcze kilku naocznych świadków tamtych wydarzeń; korespondenci Ingrama byli w większości ich synami i córkami, którzy pamiętali historie opowiadane przez rodziców. Jeden lub dwa rozdziały były w oczywisty sposób produktem czystej wyobraźni napisanym przez pana Ingrama ogromnie przesadnym i kwiecistym stylem właściwym tamtej epoce - gdyby sir Arthur to przeczytał, ujrzelibyśmy grymas niesmaku na jego twarzy.
W owym czasie nie brakowało plotek i przypuszczeń dotyczących tej historii. Sceptycy uznali Betsy Bell za sprawczynię wszystkich sztuczek, chociaż właściwie nikt nie posunął się tak daleko, aby oskarżyć ją o zabójstwo ojca. Inni czytelnicy sugerowali, że to dwaj starsi chłopcy, John junior i Drewry, nauczyli się „sztuk magicznych", takich jak brzuchomówstwo, podczas podróży do Nowego Orleanu i pomogli małej siostrzyczce oszukać resztę rodziny. W 1849 roku „Saturday Evening Post" opublikował artykuł, w którym przedstawiono tę teorię. Jednak autorzy nie docenili pani Betsy, która wszczęła proces, i gazeta była zmuszona odwołać swoje insynuacje.
Z biegiem czasu wszyscy zapomnieli o tej historii, wyjąwszy hrabstwo Robertson i ów odcinek Missisipi, gdzie wywędrowali potomkowie Bellów. Ciągle opowiadana, upiększana i mylnie interpretowana, nabrała ona cech klasycznej opowieści o duchach i bardzo niewiele już pozostało z pierwotnych faktów.
W Tennessee aż do dzisiejszego dnia grota Ducha Bellów stanowi miejscową atrakcję turystyczną, a okoliczni mieszkańcy raczą naiwnych badaczy zjawisk nadprzyrodzonych opowiadanymi z namaszczeniem kłamliwymi historiami o ostatnich szaleństwach Ducha.
Sami Bellowie przechowali na piśmie i w tradycji rodzinnej dokładniejszą i bardziej autentyczną wersję tamtych wydarzeń. Jak bliska była prawdzie, nie dowiemy się nigdy, ponieważ dziennik Richarda Bella opublikowano dopiero siedemdziesiąt lat po odejściu Ducha. Czterdzieści lat później inny członek rodziny, doktor Charles Bailey Bell, złapał za pióro, aby napisać o „kłopotach rodzinnych". To właśnie z tych dwóch tomów zaczerpnąłem większość faktów - i fantazji - opowiedzianych dzisiejszego wieczoru. Pominąłem bardziej niewiarygodne historie przekazywane przez osoby niezaangażowane bezpośrednio w sprawę.
Doktor Bell, lekarz i specjalista od zaburzeń nerwowych, był wnukiem Johna juniora. W 1934 roku liczył sześćdziesiąt cztery lata. Od dzieciństwa słyszał opowieści o Duchu od wuja Hacka (niegdyś Harry'ego), Franka Milesa i innych naocznych świadków. Jako dziewiętnastoletni chłopak złożył wizytę ciotecznej babce Betsy i wysłuchał jej wspomnień. Jego ojciec, Joel Thomas Bell, syn Johna juniora, umarł w 1910 roku, ale zanim odszedł z tego świata, opowiedział Charlesowi o filozoficznych dyskusjach z Duchem. Doktor Charles musiał zajmować się tą historią od dziesiątków lat i był przekonany, że Duch dotrzyma swej obietnicy i powróci, on zaś będzie tą osobą, której złoży wizytę.
W 1934 roku napisał książkę, wyjaśniając we wstępie, dlaczego uważa za konieczne ujawnienie spraw, które rodzina tak długo trzymała w tajemnicy. Wierzył, że kraj i świat znajdują się w rozpaczliwej sytuacji. Chociaż nie ma nic niezwykłego w tym, że ów stary dżentelmen wyznawał skrajnie konserwatywne poglądy, miał on jednak pewne powody do pesymizmu. Stany Zjednoczone ogarnęła depresja. Europa znajdowała się w stanie wrzenia, Adolf Hitler został kanclerzem Niemiec. W Rosji panował bezbożny komunizm. Religia zamierała. Można zapytać, w jaki sposób dziwaczne rozważania Ducha sprzed wieku zdołałyby wspomóc udręczony świat, który miał dość problemów bez prowadzenia spekulacji na temat zjawisk nadprzyrodzonych. Doktor Charles znał odpowiedź: podczas długich i nudnych rozmów z dziadkiem Duch poświadczył boskość Jezusa Chrystusa i prawdę wiary chrześcijańskiej.
Poglądy religijne Ducha podobnie jak jego filozofia są zbyt skomplikowane, aby nadawały się tu do przytoczenia. Czy należy je przypisać samemu dobremu doktorowi czy jego dziadkowi albo też stanowią połączenie stanowisk ich obu, nie ośmieliłbym się powiedzieć, ale mam pewność, że nie pochodziły od tamtej wulgarnej istoty o ochrypłym głosie, kimkolwiek była, która podążała za Johnem Bellem do grobu, śpiewając pijackie piosenki.
Nie znaczy to, abym wierzył choć przez chwilę, że doktor Bell rozmyślnie zaprezentował w ten sposób swe poglądy, aby dokonać oszustwa. Jednak musimy zauważyć, że do roku 1930 wiele wydarzeń, jakie Duch przedstawił tak dokładnie, należało już do historii, a wojenne chmury znowu zbierały się nad Europą. Poczciwy doktor wierzył, że Duch rodzinny zjawi się u niego w 1935 roku. Doznał wszakże rozczarowania. Tajemnicza istota nie pojawiła się ani u niego, ani, p ile nam wiadomo, u żadnej osoby z rodziny. „Duch Bellów" wreszcie odszedł do miejsca wiecznego spoczynku.
Rozdział trzynasty
Kiedy Houdini skończył, powietrze było szare od dymu, a kieliszki puste. Nieznajomy, który zdradzał oznaki wzrastającego niepokoju podczas ostatniej części opowiadania, nie mógł już dłużej zapanować nad swymi emocjami.
- Ależ, panowie, co za brednie! To oczywiste, że prawdziwe wyjaśnienie...
- Proszę poczekać. - Fodor pogroził mu ostrzegawczo palcem. - Posłuchamy pańskiego wyjaśnienia w odpowiednim czasie, mój drogi; to w nadziei na uzyskanie nowego punktu widzenia czynimy honory domu i zaprosiliśmy pana tutaj dzisiejszego wieczoru. Jednak, za pozwoleniem, chcielibyśmy zachować pańskie uwagi na koniec - na deser. Najpierw zaprezentujmy własne teorie na temat, kim naprawdę był Duch Bellów. Czy zaczniesz pierwszy, Frank? Idę o zakład, że większość z nas potrafi przewidzieć, co powiesz. Jeszcze jedna niegrzeczna dziewczynka, co?
Podmore wykrzywił wąskie wargi, pochylił się do przodu, splótł ręce i zaczął mówić.
Rozdział czternasty
Podmore: „niegrzeczna dziewczynka"
Najpierw, panowie, pozwólcie, że wyświadczę nam wszystkim przysługę i rozprawię się z niektórymi wymysłami, jakie narosły wokół tej sprawy. Mamy zbadać dowody. Co można uznać za dowód, a co wyłącznie za produkt wyobraźni?
Jedną z naszych reguł - podstawową zasadą każdego dochodzenia - jest podawać w wątpliwość każdą opowieść, jaka opiera się na zeznaniu pojedynczego świadka. Na tej podstawie, jeśli nie na innej, możemy odrzucić większość oświadczeń służących rodziny. Znaczna część opowieści pani Betsy należy do tej samej kategorii. Szczególnie absurdalna wydaje się owa historia o przejażdżce saniami ciągniętymi przez siły nadprzyrodzone. Tak, obawiam się, że w swoim zdziecinnieniu stara dama pozwoliła wyobraźni błądzić zbyt swobodnie. Jeśli chodzi o rozmowy Johna juniora z Duchem, są zupełnie nieprzydatne. Nie ma też znaczenia, czy przypiszemy je samemu Johnowi czy też jego potomkom; są to namacalne kłamstwa. Przypomnijcie sobie ten jeden przypadek, kiedy Duch, który jak przypuszczano, znał wszystkie języki, rzeczywiście użył obcego zwrotu. Było to wtedy, gdy zwracał się do Johna juniora - i mówił po francusku - językiem, który znał tylko John.
Ale gdy odrzuci się wszystkie te nieistotne rzeczy, musimy przyznać, że jakaś istota wtargnęła do domu Bellów wiosną 1817 roku. Setki świadków słyszało, jak przemawia. Jej ataki na Betsy widziało dziesiątki osób. Jest to najistotniejsza część opowieści i fakt, który musimy wziąć pod uwagę.
Fodor cieszy się, że może żartować z mojej tezy o małej dziewczynce. Panowie, za nic nie chciałbym, aby oskarżono mnie o uprzedzenia w stosunku do płci pięknej, gdyż często winowajcą bywa niegrzeczny mały chłopiec. W tym wypadku jednakże to panienka Betsy powinna zasiąść na ławie oskarżonych.
Jak wam wiadomo, osobiście zbadałem liczne wypadki hałaśliwych duchów i nawiedzonych domów. Niemal we wszystkich ośrodkiem niepokoju było dziecko lub osoba dorosła opóźniona umysłowo. Oskarżano mnie, że jestem niesprawiedliwy w stosunku do tych nieszczęsnych istot. Toteż zamiast dawać wam przykład z mojego własnego doświadczenia, pozwólcie, bym postawił obecną tezę, powołując się na sprawę, w której nie brałem udziału. Rzecz wydarzyła się w małym miasteczku w Berkshire w 1895 roku. Zajmował się nią pan Westlake, jeden z naszych najbardziej doświadczonych pracowników. Na pierwszy rzut oka chodziło o typowe działania złośliwego ducha - poltergeista. Od kilku tygodni rodzina doświadczała nagłych tajemniczych zjawisk. Meble latały dookoła pokoju, rozżarzone ognie wyskakiwały same z kominka, a patyki, imbryk i filiżanki unosiły się w powietrzu.
Westlake pojechał do Berkshire całkowicie wolny od uprzedzeń. Pierwszego dnia nic nie zauważył, ale bezczynność ducha przypisywał czynnikowi, który niektórzy z moich kolegów nazywają „nieśmiałością wobec świadków". Twierdzą oni, że obecność osoby z zewnątrz, szczególnie zaś sceptyka, tłumi zdolności poltergeista do pokazywania sztuczek. No cóż, istotnie tak się dzieje, choć nie z tego powodu.
Westlake zaobserwował, że rodzice, pan i pani Turner, byli szczerze zakłopotani i strapieni. W takim samym nastroju było jedno z dzieci, chłopiec, który nie występuje w tej historii. Drugie z dzieci, dziewczynka, mała jak karliczka ciemnowłosa Polly, najpierw mówiła niewiele; siedziała w kącie przy kominku, tuląc w objęciach swoje dwa koty.
Później tego dnia Westlake napisał, co następuje: „Duch jest teraz oszustem, niezależnie od tego kimkolwiek był wcześniej. Zaprzyjaźniłem się z kotami, a ich właścicielka, biedne dziecko, siedziała ze mną sam na sam przez dwie lub trzy godziny, kiedy to przesunęła czterdzieści czy pięćdziesiąt przedmiotów, gdy sądziła, że nie patrzę. W przynajmniej siedmiu przypadkach dobrze widziałem, jak dotyka tych rzeczy i jak szybko się przemieszczają.
Przypadek ten wydaje się tak typowy, że uważam, iż w przekonywający sposób wyjaśnia zjawisko tak zwanego poltergeista. Naiwni wierzą, że dziecko fizycznie nie zdołałoby wytworzyć takich efektów i jest zbyt słodkie i niewinne, aby w ten sposób martwić rodzinę. Brednie, panowie, albo, jak mógłby powiedzieć Houdini: banialuki! Dzieci nie są aniołami, są istotami ludzkimi w szczególnie trudnym okresie życia. Pełne agresji z powodu władzy, jaką sprawują nad nimi dorośli, są zbyt słabe, aby się opierać i zbyt bezradne, by uciec. Nic dziwnego, że sprawia im przyjemność, gdy widzą tych wielkich tyranów, którzy nimi rządzą, przestraszonych i zakłopotanych! A jeśli chodzi o potrzebną do takich działań zręczność, jest to także fałszywe założenie, chociaż przyznaję, że trzeba zobaczyć owe słodkie maleństwa w akcji, zanim się uwierzy, jak potrafią być szatańsko przebiegłe.
Zwinna dwunastoletnia panienka Betsy przemykała bezszelestnie po ciemnych korytarzach obszernego domu, by szarpać za włosy braci, drapać i stukać w ściany oraz warczeć jak pies. Brak sztucznego oświetlenia sprawiał, że wytworzenie tak niesamowitych dźwięków i szepczących głosów okazywało się dziecinnie proste. Jak często w opowiadaniu słyszeliście zwrot „gdy przyniesiono świece"? Zjawiska ustawały, kiedy robiło się jasno.
Szczególne znaczenie ma tu historia o orzechach i winogronach zrzuconych chorej pani Bell, która leżała w łóżku. Czyj to pokój znajdował się bezpośrednio nad sypialnią Lucy? Akurat była pora na te owoce. Zeznania świadków, że w suficie nad łóżkiem nie było żadnej szczeliny ani dziury, nic nie znaczą. Jak, u licha, owe damy w ciasnych gorsetach i szerokich spódnicach mogły się wspiąć tak wysoko, aby dostrzec z całą pewnością, czy nie ma tam rozluźnionych listewek.
Betsy nie chciała poślubić Joshuy Gardnera. Być może rodzice ją ponaglali; może chłopak stawał się zbyt natarczywy, a dziewczyna miała już na oku młodego nauczyciela. Dlaczego nie wykorzystać stworzonego przez siebie potwora, aby pozbyć się kłopotu. Zadawane samej sobie obrażenia są powszechne w przypadku oszustwa i histerii. Mała ofiara piszczy: „Ach, bije mnie w policzek!" - i klepie się sama rękami w twarz - to dość naturalne - i patrzcie, na jej skórze widnieją czerwone ślady! „Pomocy, ciągnie mnie za włosy!" - wystarczy trochę wykrzywionych min i szarpania się, nerwowa próba odepchnięcia niewidzialnych rąk - i doskonała mała aktorka, ciężko oddychając, łapie się za włosy.
Duch Bellów był nałogowym plotkarzem. Wiedział o wszystkim, co działo się w sąsiedztwie, a nawet i w odległych miejscach. Nie musimy traktować tego dosłownie, ponieważ wiemy, jak owa pozorna wszechwiedza działa w wypadku mediów na seansach spirytystycznych oraz osób przepowiadających przyszłość. Jedno lub dwa szczęśliwe trafienia i reputacja jasnowidza jest ustalona. Później łatwowierni uczestnicy spotkania uwierzą we wszystko, co mówi. Betsy dobrze znała sąsiadów i bawiła się z ich dziećmi. Czy myślicie, że dzieci nie plotkują? Są najbardziej niebezpiecznymi plotkarzami, ponieważ przekazują prawdę w niezmienionej postaci. „Tata znowu upił się ostatniej nocy; uderzył mamę, a ona płakała i nazwała go ...". Betsy słuchała opowiastek przyjaciół oraz niewolników - którzy często wiedzą o wiele więcej o swych panach, niż ci by sobie życzyli - i towarzyszyła dorosłym, którzy na ogół ignorują obecność cichego, dobrze wychowanego dziecka. I proszę! Tego wieczoru Duch wszystko wiedział.
Nie będę wystawiać na próbę waszej cierpliwości, panowie, komentując każdy szczegół tej opowieści; przemyślcie tylko wszystko z perspektywy mojej sugestii, a stwierdzicie, że wszystkie mające związek z tą sprawą fakty zostały wyjaśnione. Jednakże muszę powiedzieć coś o śmierci Johna Bella, ponieważ wbrew mym domniemanym uprzedzeniom do małych dziewczynek nie wierzę, że to dziecko otruło ojca. Pan Bell był już bliski siedemdziesiątki. Lekarz mógłby wyjaśnić objawy jego choroby z większą łatwością niż ja, ale ośmielę się przypuszczać, że liczne dolegliwości naturalne - od alergii do zaburzeń nerwowych - z powodzeniem mogą wyjaśnić jego bóle i cierpienia. A Bogu jedynie wiadomo, że człowiek ten miał powód, by chorować na nerwy. Tajemnicze brązowe lekarstwo, które przypuszczalnie uśmierciło biednego dżentelmena, nie mogło spowodować tamtej ostatniej śpiączki - nie, jeżeli była to ta sama substancja, która wywołała natychmiastowe drgawki u kota.
Nie zaprzeczam, że panienka Betsy nie lubiła swojego ojca. Uderzyła mnie jej uwaga, wypowiedziana kilka lat później, że często próbował uniemożliwić dzieciom uczestniczenie w miłych wycieczkach, okłamując swe potomstwo. Interesujące, czyż nie, że siedemdziesiąt lat później nadal to pamiętała? Pani Bell bardzo się cieszyła, mogąc zrobić przyjemność dzieciom; córka szczerze ją kochała i podziwiała. Surowy ojciec był jedynie symbolem władzy i Betsy wcale nie żałowała, gdy umarł, chociaż umyślnie nie przyczyniła się do jego śmierci. Gdy już odszedł, mogła dobrze się bawić i poślubić mężczyznę, którego w głębi duszy pragnęła. Do tego czasu prawdopodobnie była już zmęczona „Duchem" i gotowa do bardziej dorosłych zabaw.
- Brawo - odezwał się życzliwie nieznajomy. - Prawdę mówiąc, kiedy zaprosiliście mnie, panowie, abym przybył tu dzisiaj wieczorem, poczułem pewną niechęć. Zawsze dość pesymistycznie patrzyłem na wszystko, co ma związek ze spirytyzmem, i sądzę, że wyobrażałem was sobie jako, no cóż...
- Grupę naiwnych wywołujących ducha ciotki Sallie? - dokończył Fodor z uśmiechem.
- Coś w tym rodzaju. Mogę to teraz przyznać, ponieważ jestem zmuszony was przeprosić. Było to dowcipne streszczenie moich myśli, panie Podmore. Cieszę się, gdy widzę, iż niektórzy spośród was, panowie, są równie cyniczni jak przedstawiciele mojego własnego zawodu.
- Musiał pan wiedzieć, że Houdini także jest cynikiem - odparł Doyle z pewną nutą opryskliwości.
- Nie przyszedłbym, gdybym nie wiedział, że będzie tu obecny - przyznał się nieznajomy.
Nawet Conan Doyle roześmiał się na te słowa, a Houdini zauważył.
- Widzi pan, sir Arthurze, w przeciwieństwie do pewnych proroków jestem szanowany we własnym kraju. Pozwólcie mi dodać moją analizę do teorii Podmore'a; jak prawdopodobnie odgadliście, on i ja w głównych założeniach rzeczywiście się zgadzamy.
Rozdział piętnasty
Houdini: przypadek mylącego ustawienia głosu
Gdyby Betsy znalazła się na ławie oskarżonych, a ja należałbym do przysięgłych, musiałbym także wydać werdykt „winna". Jednak nie byłbym tak zupełnie pozbawiony galanterii, by pozwolić jej zasiąść tam samotnie. Nie, moi przyjaciele, obok niej zjawiłyby się jeszcze dwie osoby - jej bracia John i Drewry.
John przyznaje, że podejrzewano jego i Drew o to, iż nauczyli się „sztuk magicznych" w czasie pobytu w Nowym Orleanie. Obecnie to stare czarujące miasto jest nadal siedzibą specyficznej czarnej magii przywiezionej do wybrzeży Ameryki z Indii Zachodnich.
Czy nie widzicie, jak bracia Bell - młodzi, zdrowi i zaciekawieni - spacerują po romantycznych uliczkach Nowego Orleanu z pieniędzmi w kieszeniach, mając sporo wolnego czasu. Nie byliby normalnymi młodymi ludźmi, gdyby nie skorzystali z okazji, aby napawać się niektórymi egzotycznymi przyjemnościami, jakie oferowało to miasto. Poznali uzdrowicieli posługujących się magią i kobiety uprawiające czary, a także straszliwe zaklęcia oraz talizmany miłosne - takie doświadczenia pozwoliły przywieźć do domu opowieści i sztuczki, o jakich nawet się nie śniło ich rodzicom i rodzeństwu.
Pierwsze stuknięcia i skrobania w zewnętrzne ściany domu - dźwięki, które miały przyczyny naturalne - być może były dziełem dzikich zwierząt - podziałały na wyobraźnię tych niespokojnych młodych ludzi. W jakiej części domu miały miejsce pierwsze demonstracje? No cóż, w sypialni chłopców. I to młodsze dzieci ciągnięto za włosy. Podmore całkiem słusznie wspomniał o ciemności, w której wydarzyła się większość z owych sztuczek, a żaden z was, mieszkańców miasta, nie może wyobrazić sobie całkowitych ciemności nocy na wsi. To w maju ręce trzymające kurczowo Richarda za włosy podniosły go w łóżku do pozycji pionowej, a wiosną w nocy liście zasłaniają nawet promienie księżyca i nie było wtedy ognia w kominku, który rzucałby zamierającą czerwoną poświatę.
Imię „Drewry" stale się pojawiało we wcześniejszej części opowiadania. Jak zapewne pamiętacie, to on i Betsy „widzieli w okolicy dziwne zwierzęta" i to Drew zbezcześcił grób Indianina, więc chyba można uznać za prawdopodobne, że zapamiętał tę historię i burę, jaką wówczas otrzymał od ojca. Przydało mu się to, kiedy ktoś poprosił Ducha, aby wytłumaczył swoją obecność. Kolejne wyjaśnienie, jakie ten przedstawił, jest nawet jeszcze bardziej interesujące. Podejrzewam, że to John wymyślił żart, który zmusił jego brata, aby spędził cały dzień na ciężkiej pracy przy kopaniu. Drew w żaden sposób nie mógł się od tego wykręcić, nie ujawniając własnego udziału w całej intrydze i widząc, ile entuzjazmu do tego przedsięwzięcia objawiają inni.
Wtedy panienka Betsy przystąpiła do działania z poparciem lub bez poparcia braci i ta sama ciemność wspomagała jej występy. Pomyślcie o scenie, na której tak wiele z tych przedstawień się odbywało w salonie Bellów późnym popołudniem lub w nocy. Okna były małe, ściany grube, a oświetlenie w tym pokoju najprawdopodobniej dawał wyłącznie ogień na kominku.
Czy opis ten nie przypomina wam o czymś, panowie? Warunki są dokładnie takie jak w większości pomieszczeń, gdzie odbywają się seanse spirytystyczne. To w taki sposób fałszywe media wywołują rzekomo nadprzyrodzone zjawiska pod osłoną mroków. Zdemaskowałem wiele z nich; podczerwona fotografia pokazuje, jak się to robi.
Teraz przechodzimy do głosu Ducha, który z pewnością jest najbardziej tajemniczym z opisywanych zjawisk. Nawet wtedy pewni sceptycy podejrzewali panienkę Betsy o brzuchomówstwo i próbowali ją sprawdzić, kładąc dłonie na jej ustach. Duch wszakże i tak przemówił.
Oczywiście, że tak zrobił. Brzuchomówstwo jest jedną z najstarszych z tak zwanych sztuk magicznych, ale w owych czasach mechanizm tego zjawiska nie był w pełni zrozumiały. Nie ulega wątpliwości, że ktoś wydobywał z siebie głos. Sztuczka polega na połączeniu prostej kontroli oddechu i takim skierowaniu głosu, że wydaje się dobiegać skądinąd - i z tych dwóch umiejętności druga jest ważniejsza, ponieważ należy do efektów magicznych. Wyszkolony brzuchomówca uczy się, jak tłumić siłę własnego głosu określonymi ruchami języka i ust, lecz nawet amator może uzyskać wrażenie głosu dobiegającego z oddali, spoglądając na miejsce, z którego ma nadchodzić. Ciche szepty i gwizdy, które uznano za pierwsze próby Ducha, aby przemówić, są szczególnie trudne do zlokalizowania. Zanim głos zabrzmiał z pełną siłą, wszyscy już weń uwierzyli i byli bezkrytycznie podatni na dalsze sugestie.
Tu mamy do czynienia z drugim czynnikiem, który przyczynia się do sukcesu w magii i ma swój udział w zjawisku określanym jako „Duch Bellów" - z zaufaniem, jeśli nie czynną współpracą innych ludzi. Gdy już dowiedziono istnienia Ducha, każdy niezwykły wypadek czy dziwny zbieg okoliczności przypisywano jego działaniom. Silny wiatr łamie gałąź drzewa, a chłopiec biegnie pędem do domu, by donieść, że niewidzialny duch celuje prosto w niego. Zabłąkany kot lub pies widziany o szarym zmierzchu staje się olbrzymim zwierzęciem, a sympatyczny kawaler, wypiwszy za dużo własnej whiskey, ma koszmarny sen, w którym walczy z czarownicą.
Tak więc nieszkodliwy żart dwóch znudzonych młodzieńców destruktywnie wpłynął na dziecko w wieku, w którym łatwo się psoci, i rozrósł się w potworne zjawisko, wspomagane niezdrowymi przesądami połowy hrabstwa. Sprawy wymknęły się spod kontroli i gdy nieszczęsny ojciec zaczął cierpieć na zwykłe dolegliwości sędziwego wieku, zwielokrotnione wskutek zmartwienia i nerwowej histerii, John i Drewry nie byli w stanie udźwignąć wspomnienia o swym złym postępku. Najbardziej istotnym elementem tej sprawy, moim zdaniem, jest sposób, w jaki ci chłopcy zareagowali na śmierć ojca. Drewry jako jedyne z dzieci Bellów był tak strapiony, że stał się prawdziwym odludkiem, dręczonym przez strach. Strach czy poczucie winy? Był starszy niż Betsy, na tyle dorosły, by pojąć własną odpowiedzialność za owego potwora przypominającego Frankensteina, którego nierozważnie stworzyli. Brakowało mu zarozumiałości i zadowolenia z siebie Johna juniora, która jest tak widoczna w jego sprawozdaniu z rozmów z Duchem. John musiał uwierzyć w prawdziwość demona; był to sposób, dzięki któremu wypierał się swojej winy. Przeklinał i potępiał Ducha, ten zaś chwalił młodego Johna, mówiąc mu, jakim to jest wspaniałym człowiekiem. Ale to John wrzucił tajemniczą butelkę do ognia.
Nie wierzę we wszystkie dziwne rzeczy, jakie wynaleźliście wy, psychiatrzy, Fodorze - wasze id i wasze ego oraz podświadome myśli - już dosyć długo przyglądałem się naturze ludzkiej, aby wiedzieć, że ludzie rzeczywiście mogą przerabiać wspomnienia dotyczące przeszłości, zapominając o sprawach, o jakich nie chcą pamiętać. Johnowi i Betsy to się udało, Drewry zaś nie miał tyle szczęścia i długo potem cierpiał. Uśmiechaj się, nie wierząc w moją teorię, jeśli chcesz, Fodorze, ale założę się, że gdyby wezwano nas, abyśmy zajęli się tą sprawą, gdy po raz pierwszy doszło do owych tajemniczych wypadków, w ciemnych korytarzach domu spotkalibyśmy Johna i Drewry'ego, a nie panienkę Betsy.
Rozdział szesnasty
Fodor: przeniesienie tłumionych uczuć
Nie śniłoby mi się nawet o tym, by się z ciebie śmiać, Houdini. Prawdę powiedziawszy, muszę podziękować ci za to, że przedstawiłeś myśl, która stanowi istotną część mojej własnej interpretacji - dotyczącej wymazania nieprzyjemnych wspomnień. Fachowym określeniem owego zjawiska jest „represja" i będę miał więcej do powiedzenia na ten temat później - więcej, być może, niż życzycie sobie usłyszeć.
Przedstawiłeś jeszcze jedną ważną tezę, podkreślając fakt, że Duch Bellów pojawił się dwadzieścia lat przed narodzinami spirytyzmu. Głosy niewidzialnych istot i tajemnicze pukania w pokoju seansów nie były jednak wówczas nowością. Podobne zjawiska znano od wieków pod różnorodnymi nazwami. Czary, nawiedzone domy, złośliwe duchy, poruszanie przedmiotów siłą woli, łączność z duszami zmarłych - to różnorodne interpretacje tych samych podstawowych faktów będących odbiciem uwarunkowań kulturowych i przeszłości obserwatorów. Najbardziej jednak interesującą cechą ducha, poltergeista - możemy równie dobrze nadal posługiwać się tym określeniem - jest to, że zmienia własne zachowanie, przystosowując się do oczekiwań publiczności. W średniowieczu, kiedy kwitła magia i rozwijał się stan rycerski, duchy prezentowały sztuczki, typowe dla czarownic i ich pomocników. Po nadejściu spirytyzmu te same hałaśliwe duchy grały na tamburynach i puzonach oraz opowiadały rozentuzjazmowanym uczestnikom seansów, że pochodzą z krainy pełnej blasku słońca i miłości.
Nieszczęsna rodzina Bellów plasuje się tu gdzieś pośrodku. Pan Bell i jego bardziej inteligentni przyjaciele odrzucili możliwość czarów. Inni byli bardziej podatni na stare przesądy i to od nich pochodzą historie o czarnych psach oraz kolejnych dziwnych stworzeniach, o brzydkich zapachach i koniach, które nie chciały ruszyć z miejsca - wszystkie te rzeczy są typowe dla wyczynów średniowiecznych czarownic.
Wyeliminujcie je jednakże, a pozostają nam fakty, tym bardziej istotne, że nie pasują do uprzednio wyobrażonego sobie schematu. Być może z tego powodu uznamy je za sprzeczne i zaskakujące. My również jesteśmy przyzwyczajeni do tezy, iż zjawiska parapsychologiczne przystosowują się do nieświadomie przyjętego sposobu myślenia.
Tak, panowie, oto ono - słowo, którego wszyscy oczekiwaliście i obawialiście się - podświadomość! W tym jednym słowie mamy prawdziwe wyjaśnienie zjawiska poltergeista. Nie jest to duch ani bezcielesna istota. To część osoby, którą nawiedził duch - fragment jej własnego umysłu. Nic dziwnego, że wyraża się w kategoriach środowiska kulturowego jednostki.
Zakładam, że wam wszystkim znana jest koncepcja rozszczepienia osobowości. Stanowiła ona temat wielu popularnych książek i filmów. Praca naukowa, która okazała się pionierska dla tej dziedziny, powstała mniej więcej na przełomie wieków, a jej autorem był doktor Morton Prince. Zwróciła się doń po poradę młoda kobieta, Christine Beauchamps, gdy załamanie nerwowe doprowadziło ją do stanu kompletnego zniszczenia poprzedniej jaźni. W trakcie badań doktor Prince stwierdził, że Christine jest patologicznie nieśmiałą, zamkniętą w sobie młodą kobietą, którą dręczą wyrzuty sumienia purytańskiej natury. Dość konwencjonalny przypadek jak dotąd; wyobraźcie sobie jednak przerażenie lekarza, gdy pewnego dnia przez usta dziewczyny przemówił do niego nieznajomy głos.
Christine miała nie mniej niż trzy oddzielne osobowości. Nie tylko przemawiały one różnymi głosami, ale także sam wygląd pacjentki ulegał zmianie, gdy ujawniała się kolejna jaźń. Najmilszą z nich trzech była wesoła, kochająca zabawę Sally. Christine nic nie wiedziała o tej osobie, natomiast Sally wiedziała wszystko o Christine i gardziła jej uległością i spokojem. Często robiła niegrzeczne żarty swemu alter ego, udając się na długie spacery. Kiedy znikała, pozwalając się zbudzić Christine, zdezorientowana młoda kobieta stwierdzała, że znajduje się wiele kilometrów od domu, nie pamiętając, w jaki sposób tam trafiła.
Nie muszę zwracać waszej uwagi na ogromną doniosłość tego odkrycia w badaniach nad zjawiskami parapsychologicznymi. Duch, przemawiający przez wprawione w trans medium; demon, który opętał niewinne dziecko i dokonuje ohydnych nieprzyzwoitości, wreszcie Poltergeist - to przykłady takiego schizofrenicznego zaburzenia psychiki. Przypomnijcie sobie niektóre cechy charakterystyczne owych rozszczepionych osobowości opisywane przez naukowców, a zobaczycie, jak się dobrze pokrywają z cechami poltergeista.
Ponieważ druga jaźń jest odrzuconą i stłumioną częścią psychiki, stanowi bezpośrednią antytezę pierwotnej osobowości - jest pogodna i frywolna zamiast poważnej, rozwiązła zamiast purytańskiej, nieskrępowana i swobodna, a nie nieśmiała. Często jej zachowanie graniczy z infantylnym. Jednostka, która poddaje się nowemu nastrojowi, dopuszcza się różnych wybryków i wygłasza niegrzeczne uwagi, jak zrobiłoby to dziecko.
Ta druga osobowość jest ogromnie podatna na sugestie i może być nawet powołana do istnienia wskutek pośrednich aluzji terapeuty, działających na podświadomość jednostki. Co więcej, często ujawnia większą inteligencję niż dotąd. Niektóre osoby, opanowane przez duchy, pisały wiersze, a nawet książki, komponowały muzykę i wymyślały całkowicie nowe języki. Wyjaśnienie tych spraw opiera się na fakcie - spróbuję ująć to w jak najprostszych słowach - że mózg jest ogromnym magazynem niewykorzystanych informacji. Gdzieś w owym tajemniczym labiryncie spoczywa każdy urywek informacji, kiedykolwiek przez nas przyswojonej, usłyszanej lub przeczytanej. W podświadomości jednostki ludzkiej tkwią wspomnienia, szczegółowe i żywe, które świadoma część psychiki całkowicie wyparła z pamięci.
Duch Bellów był taką wielokrotną osobowością. Jego dziecinne zachowanie, niesamowita znajomość Pisma Świętego oraz literatury religijnej, wulgarne wyrażenia - wszystko zgadza się z opisem schizofrenicznego rozszczepienia psychiki znanego psychoanalitykom. Nie stał się pełnym i działającym aktywnie bytem, dopóki nieświadomy tego pan Johnson nie wyzwał go, aby odpowiedział na jego pytania, a począwszy od owego czasu reagował absolutnie zgodnie z oczekiwaniami napotkanych osób - śpiewał hymny pani Bell, przeklinał i groził niewolnikom, a dyskutował na tematy teologiczne z duchownymi.
Jak dotąd wszystko w porządku, powiedzą Podmore i Houdini. Moja teoria jest trochę naciągana, lecz zgadza się z ich przekonaniem, że ręce i struny głosowe Betsy Bell wytwarzały efekty, które nazwano Duchem Bellów. Otóż nie, panowie.
Osobą aktywną nie była Betsy, ale Betsy II - oddzielna część umysłu dziewczyny, działająca bez udziału jej świadomości. I nie zawsze posługiwała się fizycznym ciałem Betsy.
Zgadzam się z Podmore'em, że w licznych przypadkach poltergeistów mamy do czynienia z oszustwem. Jednak nie we wszystkich - zdecydowanie nie we wszystkich. Osoba z zaburzeniami psychiki przejawia dużą energię. Dzieci wchodzące w wiek dojrzewania są niemal z definicji w stanie podekscytowania - posiadają ogromne ilości energii psychicznej. Ostatnie badania percepcji pozazmysłowej dowiodły ponad wszelką wątpliwość, że istnieją takie siły umysłowe. Najbardziej znaczącą z nich, z naszego punktu widzenia, jest psychokineza, PK - jak czasami się ją nazywa - umiejętność poruszania przedmiotami za pomocą czystej energii umysłowej. Eksperymenty na uniwersytecie Duke'a w Ameryce, we Freiburgu w Niemczech, a także w Związku Radzieckim wskazują na to, że nawet w warunkach laboratoryjnych pewne jednostki mogą wytwarzać i kontrolować ową siłę. Kiedy jest ona wynikiem silnej emocji łub pewnych zakłóceń umysłowych, staje się nawet potężniejsza. Bez wątpienia w przypadku Ducha Bellów tkwiło jakieś oszustwo, ale nie wątpię, że Betsy II, wydzielona bezcielesna część umysłu dziewczyny, była w stanie wpływać i przekształcać przestrzeń fizyczną za pomocą energii psychicznej.
Takie zaburzenia nie są efektem przypadkowych nerwic, lecz wynikają z głębokiego rozszczepienia jaźni, gwałtownego objawienia dziecinnej części psychiki, w której stłumione zostały poważne konflikty. Co mogło spowodować ów psychiczny rozpad u zdrowej młodej dziewczyny?
Duch nienawidził Johna Bella. Jeśli była to rzeczywiście część świadomości Betsy Bell, wniosek nasuwa się sam. Betsy nie znosiła ojca. Jej świadomy umysł musiał stłumić nienawiść i wzbudzić poczucie winy. Część owych stłumionych emocji ujawniła się w formie poltergeista, który próbował rozwiązywać konflikty, wyrażając dwa kierujące dziewczyną uczucia - zniszczenie znienawidzonego ojca i wymierzenie samej sobie kary za tę zbrodnię. John Bell umarł; Betsy Bell zaś cierpiała męczarnie i utraciła swego ukochanego.
Jednak dlaczego dziewczynka nienawidziła ojca? Niechęć, jeśli nie nienawiść, zwykła dziecięca złość w stosunku do surowego rodziciela nie jest wystarczającym motywem zabójstwa. Początek dojrzewania stał się u Betsy katalizatorem, który zrodził Ducha. To wydarzenie często przyczynia się do gwałtownego nasilenia jego działalności. Dlaczegóż nie? To przecież ogromny przełom emocjonalny i fizyczny. Początek dojrzewania u dziewcząt charakteryzuje dramatyczna fizyczna przemiana z przerażającymi implikacjami psychologicznymi. Niegdyś kulturowo - społeczne implikacje kobiecości były bolesne. Począwszy od pism świętego Pawła aż do medycznych opinii dziewiętnastowiecznych lekarzy, kobiety uczono, iż są naczyniami grzechu; że żadna czysta niewiasta nie pragnie ani nie znajduje zadowolenia w stosunku płciowym, że ich naturalne uczucia i potrzeby są grzeszne. To dziwne, moi przyjaciele, iż jakakolwiek kobieta kiedykolwiek zgodziła się z tak absurdalną koncepcją. Nic dziwnego, że część z nich uznawało takie przystosowanie się za niemożliwe. Badania Podmore'a wskazywały słusznie, że w przeszłości większość oszustw związanych z rzekomym pojawieniem się duchów była sprawką niegrzecznych małych dziewczynek. Obraz ten zmienił się w ostatnich latach, gdy konserwatywne konwencje seksualne ustąpiły zdrowszej postawie. Teraz spotykamy tyle samo, czy też więcej, niegrzecznych małych chłopców!
W przypadku Betsy Bell jednakże jeszcze silniejszy uraz musiała spowodować zaciekła nienawiść do ojca i wynikające stąd rozszczepienie jaźni. Moja sugestia jest wyłącznie teoretyczna. Zaszokuje i zatrwoży niektórych z was, ale opiera się na latach doświadczenia w psychologii klinicznej.
John Bell dopuścił się seksualnych kontaktów z córką. Powoduje to najpoważniejsze urazy prowadzące do rozwoju późniejszej psychozy czy nerwicy.
John Bell sam wywołał fizyczne objawy swej choroby - spowodowały je wstyd i poczucie winy. Są to klasyczne przykłady zaburzeń psychosomatycznych. Opuchlizna języka i ból szczęki uniemożliwiały mu przemówienie - wyznanie swego grzechu; tiki nerwowe i konwulsje były przejawem nieodpartego konfliktu i kary zadanej samemu sobie. Molestowanie seksualne dzieci, panowie, nie dotyczy jedynie prymitywnych, niedorozwiniętych mężczyzn bez wykształcenia. Zdarzało się w najlepszych rodzinach i mężczyznom, którzy na pozór mieli purytańskie zasady. Betsy zbyt młoda, aby w pełni zrozumieć, co z nią zrobiono, stłumiła swe przerażenie, dopóki wstrząs wywołany okresem dojrzewania nie spowodował przesilenia. Gdyby osobowość biedaczki nie uległa rozszczepieniu pod wpływem napięcia nie do zniesienia, dziewczynka prawdopodobnie znalazłaby się w szpitalu dla obłąkanych. Działający terapeutycznie Duch ocalił jej rozum. Mszcząc się na ojcu i karząc samą siebie utratą ukochanego, osiągnęła stan równowagi psychicznej i dożyła w zdrowiu, jak słyszeliśmy, podeszłego wieku.
Widzę jednak, że sir Arthur zaraz wybuchnie gniewem. Mów, drogi przyjacielu. Jestem przygotowany na twoją krytykę i zarzuty.
Rozdział siedemnasty
Conan Doyle: głos z zaświatów
Nie wiem, co mnie bardziej przeraża, Fodorze - twoja okropna teoria czy też sam fakt, że ktoś mógł wyobrazić sobie taką sytuację. Jednak przypuszczam, że nie masz na to wpływu; wy, moi drodzy, którzy całe życie wściubiacie nosy w najskrytsze ludzkie myśli, musicie mieć spaczone spojrzenie na świat. Wiem, że miałeś dobre intencje, i nie potępiam cię.
Jednak zarzucam ci - i wam wszystkim - ironiczną niefrasobliwość, z jaką beztrosko odrzucacie każdy dowód, który nie zgadza się z waszym nastawieniem. „Odrzućcie to, zlekceważcie tamto, nie musimy brać poważnie takich opowieści...". Jeśli nie potraficie odpowiednio zakwalifikować danego dokumentu, wyrzucacie go z miejsca do kosza na śmieci.
Twoja teoria mówiąca o przenoszeniu tłumionych uczuć, mój uczony przyjacielu, to stek bzdur. No cóż, gdyby każdy, kto cierpiał z powodu stłumionych emocji, przenosił je w ten sposób, połowa wiejskich domów dotknięta byłaby plagą duchów. Twoja koncepcja dotycząca schizofrenii również tu nie pasuje. Sam powiedziałeś, że pierwotna osobowość jednostki jest zazwyczaj nieśmiała i purytańska. Betsy była pogodna, zdrowa, serdeczna - stanowiła zupełne przeciwieństwo panny Beauchamps, „Eve" i innych przypadków, o jakich czytaliśmy.
Jeśli chodzi o opinie Houdiniego i Podmore'a, że było to świadome oszustwo - owszem, wiele mediów i dzieci udających duchy przyłapano na podstępach. Przyznaję to, ale wierzę, że uciekają się do takich działań dopiero wtedy, kiedy ich siły parapsychiczne słabną z takiego czy innego powodu. Wy, badacze, obserwujecie dziecko wykonujące sztuczkę, a następnie dochodzicie do wniosku, że wszystkie owe zjawiska, nawet te, których nie widzicie, są oszustwem. Jeśli takie jest wasze pojęcie o logice, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.
Masz tylko rację w jednej kwestii. To Betsy Bell stanowiła centrum niepokojów. Dlaczego, panowie, nie uznacie za oczywiste, że dziewczynka była medium o dużej wrażliwości psychicznej, z wrodzonymi zdolnościami spirytystycznymi? Jej ataki konwulsji udowadniają to ponad wszelką wątpliwość. Widziałem, jak to samo się działo, gdy duch próbował przejąć kontrolę nad ciałem niedoświadczonego medium. Wyszkolona wrażliwa jednostka bez trudu potrafi pomóc istocie bezcielesnej dokonać tego. „Inna istota" zaczyna wtedy przemawiać przez medium: nie posiadając własnych narządów mowy, nie ma innych możliwości nawiązania bezpośredniej łączności, jakiej duchy rozpaczliwie pragną. Betsy nic nie wiedziała o tym sposobie postępowania; tak bardzo ją to przestraszyło, że opierała się zamiast pomagać, a Duch po tym, jak zobaczył, że jest przyczyną bólu i zmartwień dziewczyny, rozważnie powstrzymał się od dalszych prób.
Istnieje dowód na to, że kiedy życie człowieka zostaje przerwane, zanim wypełnił się czas, przeznaczony przez Boga tu, na ziemi, pozostaje reszta energii psychicznej, która musi się jakoś zrealizować. Stąd pochodził Duch Bellów. Gdy tylko ktoś miał odwagę i inteligencję, aby zadawać mu pytania, tajemniczy przybysz na nie odpowiadał.
Szkoda tylko, że godny podziwu pan Johnson i zacni słudzy Ewangelii nie mieli więcej doświadczenia! Zrobili tyle, na ile było ich stać, ale nie wiedzieli, jak pokierować udręczonym duchem, aby zaznał wytchnienia.
Pierwsza spontaniczna odpowiedź Ducha na pytania: „Kim jesteś?" i: „Co tutaj robisz?", zawiera klucz do całej tajemnicy - klucz, którym, niestety, nigdy się nie posłużono. „Niegdyś byłem szczęśliwy, ale zadano mi cierpienie i teraz sam cierpię". Jakże często słyszałem podobne stwierdzenia! Jak często miałem szczęście pomagać bezcielesnej cierpiącej istocie w zrozumieniu jej położenia czy też wypełnieniu niedokończonego zadania, zanim skierowałem ją do pięknego, oczekującego na nią świata.
Również bardzo często słyszałem frywolne i złośliwe odpowiedzi, takie jak te, które wprowadziły w błąd najpoważniejszych ludzi zadających pytania Duchowi Bellów. Gdy już raz nawiązano kontakt z zaświatami, gdy już uchylono drzwi do drugiego świata, niezliczone mnóstwo oczekujących tam inteligentnych istot może się przez nie tłumnie przecisnąć. Ten powszechnie znany fakt wyjaśnia pozorne sprzeczności w zachowaniu tajemniczego przybysza. Nie było jednego Ducha, było ich wiele. Dominujący pierwszy gość, śpiewający melodyjnym głosem hymny, cytował Pismo Święte z tak wzruszającym efektem i uwielbiał panią Lucy Bell za dobre serce. Inne, takie jak „rodzina czarownic", bezsprzecznie są przykładem złośliwych istot i nie wiem, dlaczego miałoby was dziwić, że bezcielesne duchy mogą płatać figle. Taka sama inteligencja, ukryta wewnątrz ludzkiego ciała, często czerpie radość z przewrotnych figli. Głupi, arogancki czy zadufany w sobie człowiek zawsze stanowi nieszkodliwy obiekt żartów dla owego dowcipnisia.
Zjawiska, które przywiodły was, panowie, do tak długich sporów, gdy usiłowaliście je wyjaśnić, są banalne dla badaczy zjawisk metapsychicznych. Materializacja przedmiotów takich jak owoce ofiarowane pani Bell, wrażliwość zwierząt na przybyszów z zaświatów, zdolności istoty bezcielesnej do pokonania ograniczeń czasu i przestrzeni - wszystko to zaobserwowano i opisano nie jeden raz, ale wiele razy. Żadna z osobliwych cech tego przypadku nie jest wyjątkowa, nawet głos. Pani Crandon, cudowne medium - to w stosunku do niej Houdini okazał się tak nieuprzejmy - uległa kierującej nią istocie imieniem Harry, której głos i słownictwo były zdecydowanie męskie i stanowiły całkowite przeciwieństwo jej własnego dystyngowanego sposobu mówienia. A ty, Fodorze, który badałeś w 1931 roku sprawę „gadającej mangusty", przyznałeś, że istnieją podobieństwa pomiędzy jej głosem a głosem Ducha Bellów i nie wierzysz, że tajemnica ta kiedykolwiek zostanie rozwiązana.
Nie mam wątpliwości, że wielka wrażliwość na zjawiska metapsychiczne była cechą rodzinną Bellów, odziedziczoną bez wątpienia po pani Bell. Raz pobudzona działała nadal i najsilniej przejawiła się u Johna Bella juniora. Nie był on ciemnym rolnikiem, lecz oficerem, a potem nawet sędzią. Jego syn został lekarzem, wnuk zaś specjalistą od zaburzeń psychicznych i naukowcem o sprawnym umyśle. Szyderstwa Houdiniego z tych świadków pokazują jego uprzedzenia, podobnie jak jego sugestia, że doktor Charles cierpiał na dolegliwości wieku sędziwego, gdy napisał swoją książkę. Sześćdziesiąty czwarty rok życia, moi przyjaciele, to nie aż tak poważny wiek.
Porozumiewając się z Johnem Bellem juniorem, Duch zademonstrował swoje najlepsze cechy. Nie mam wątpliwości, że istota z 1828 roku to ten sam pierwszy gość, teraz mądrzejszy i bardziej rozwinięty w sferze ducha. Kpiące wesołki o skłonnościach do psot nie pojawiły się, już częściowo z tego powodu, że John junior był bardziej wykształcony niż jego młodsza siostra. Narzekacie na niejasne przepowiednie wygłaszane przez Ducha. Ja zaś nie wiem, czy mogłyby być bardziej dokładne. Wojna między stanami, pierwsza wielka wojna światowa i zwiastuny drugiej - wszystko to wymieniono i opisano.
Panowie, szybko oskarżacie umarłych, którzy są niemi i bezbronni i nie mogą przemówić w swojej obronie. Jak możecie być tak zadowoleni z siebie? Niezależnie od tego, w jakim stopniu nasze maleńkie ludzkie umysły mogą zaszufladkować owe zadziwiające sprawy, nadal pozostaje tak wiele nieznanych przypadków i niewyjaśnionych stanów, że nasze największe wysiłki można tylko uznać za poczynione w najlepszych zamiarach próby zbliżenia do prawdy.
* * *
Głos sir Conan Doyle'a drżał ze wzruszenia. Po chwili Fodor powiedział cicho:
- Dobrze pan zrobił, przypominając nam o naszych ograniczeniach, sir Arthurze. To tylko gra, w jaką dzisiaj się bawimy; żaden z nas nie ma czelności twierdzić, że znaleźliśmy ostateczne wyjaśnienie. Teraz nadszedł czas, aby usłyszeć, co ma do powiedzenia nasz gość. Inspektorze Ryan, jest pan człowiekiem myślącym praktycznie, a przez długie lata pracy w wydziale policji w dużym mieście zdobył pan wiele doświadczenia. Jakie jest pańskie rozwiązanie tej zagadki?
- Nie chcę obrazić sir Arthura - zaczął mówić gość. - Ale gdyby miał zbadać tę sprawę tak, jak zrobiłby to pan Sherlock Holmes, to...
- Nigdy nie zdobędziesz poparcia Conan Doyle'a, odwołując się do tej postaci - przerwał mu sucho Houdini. - Wiesz, że sir Arthur pragnął go zamordować.
- I żałuję jedynie tego, że mi się nie udało. - Pisarz zamrugał oczami. - Proszę nie zwracać uwagi na moje odczucia, inspektorze, jestem równie zaciekawiony, jak wszyscy. Którą z naszych interpretacji pan wybiera?
- No cóż, sir - odpowiedział spokojnie Ryan - żadną. Nikt z panów nie odkrył prawdy.
Rozdział osiemnasty
Inspektor Ryan: perfidia najbliższej osoby
Przede wszystkim chciałbym podziękować panom za to, że zaprosiliście mnie tu dzisiaj wieczorem. Bez wątpienia ta opowieść dała mi wiele do myślenia. Mam nadzieję, że będę mógł wam się odwzajemnić. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, iż nikt z was nie dostrzegł tego, co moim skromnym zdaniem stanowi najbardziej istotny aspekt owej niezwykłej sprawy.
Chodzi tu o morderstwo.
Sir Arthur trafił w sedno, kiedy powiedział, że wszyscy odrzucacie fakty, które nie pasują do waszych teorii. Doktor Fodor, jedyny spośród obecnych, zabrał się poważnie do zbadania okoliczności śmierci Johna Bella, jednak nie wziął pod uwagę dowodów. No cóż, panowie, żaden odpowiedzialny lekarz nie podpisałby aktu zgonu kogoś, kto umarł w takich okolicznościach. John Bell nie był człowiekiem młodym, ale cieszył się doskonałym zdrowiem, dopóki nie zaczęły się kłopoty; przecież niektórzy z jego rówieśników dożyli ponad dziewięćdziesięciu lat. John Bell został doprowadzony do śmierci - otruty - i tylko jedna osoba mogła go zabić. Tą osobą nie była Betsy, lecz jego żona.
Jedną z zasad rozumowania policji jest to, że w wypadku morderstwa jednego z domowników najpoważniejszym podejrzanym staje się zawsze mąż lub żona. Tak więc rozpocząłem moje dociekania od pani Bell. Jednak przyznaję, że osłupiałem, kiedy uświadomiłem sobie, iż dosłownie każdy nawet najmniejszy dowód wskazuje wprost na nią. Stała się ona nie tylko główną podejrzaną, lecz jest jedyną osobą, która mogła popełnić tę zbrodnię.
Osiemnastego grudnia John Bell był poważnie chory, ale nadal świadomy. Rankiem następnego dnia syn znalazł go w stanie głębokiej śpiączki, z której chory nigdy już się nie obudził. W oczywisty sposób morderczą dawkę trucizny podano mu poprzedniej nocy. A kto był z denatem przez całą noc? No cóż, pani Bell. Czy zwróciliście uwagę na owo zdradzające wszystko zdanie w opowiadaniu jej syna: „Matka wymknęła się cichutko z jego pokoju, gdzie siedziała przez całą noc"? Nawet i bez tego wyjaśnienia, że pani Bell czuwała przy łóżku małżonka; gdzież indziej mogła przebywać oddana żona, gdy jej mąż leżał śmiertelnie chory?
Już ten fakt sam w sobie niemal wystarcza, aby potępić panią Bell. Lecz jeszcze jedna osoba wydaje się podejrzana. Jak stwierdził sam John junior, to on podawał lekarstwa ojcu. Mógł więc zaaplikować śmiertelną dawkę trucizny panu Bellowi bez słowa komentarza czy podejrzenia ze strony matki. Jednak John junior nie mógł popełnić innych czynów, które doprowadziły do morderstwa.
Pani Bell musiała truć męża systematycznie od siedmiu lat. Drętwota i opuchlizna jego języka sugeruje pewien rodzaj substancji roślinnej podawanej doustnie. Lucy nie była jedyną osobą, która mogła wrzucić odrobinę trucizny do gorącego grogu czy też szklanki whiskey męża, ale to przede wszystkim żona miała ciągły dostęp do tego, co jadł i pił chory, oraz sprawowała nadzór nad kuchnią.
Tyle, jeśli chodzi o sposobność. Zastanówmy się teraz, jak pani Bell mogła zdobyć truciznę.
Pola i lasy naszego pięknego kraju dostarczają wystarczająco dużo substancji trujących, aby zgładzić połowę ludności. Piękna naparstnica, jagody z kilkunastu różnych krzewów, no cóż, panowie, sama natura jest trucicielką! W społecznościach pierwszych osadników pani domu musiała także być lekarzem amatorem; opiekowała się rodziną i służącymi podczas ich błahych chorób. Jeśli nawet apteczka pani Bell nie zawierała tego, co było potrzebne do uśmiercenia męża, morderczyni mogła zerwać trochę liści i przygotować kilka litrów trujących płynów, a nikt by nie spytał, co robi. Zobaczywszy, że stary dżentelmen jest zbyt silny, aby umrzeć po zażyciu pierwszej mikstury, zniecierpliwiła się i spróbowała czegoś innego. Stan głębokiej śpiączki, w jaką zapadł John Bell, mógł być wynikiem przedawkowania narkotyku, takiego jak opium. Laudanum - mieszanka opium i alkoholu - znajdowała się w apteczce każdej pani domu w dziewiętnastym wieku. Śmierć kota po podaniu mu tajemniczego płynu można wyjaśnić na kilka sposobów. Być może w butelce, którą znalazł John, nie było laudanum, lecz jakiś inny napar pani Bell. Odgłosy, jakie wydawał kot w konwulsjach, przypominały jęki Johna Bella podczas ataków skurczów mięśni i drgawek, które miewał w ostatnich miesiącach życia. Żona mogła wypróbować kilkanaście różnych trujących substancji, zanim w końcu go uśmierciła.
Dlaczego jednak taka dobra, prawa kobieta miałaby chcieć otruć poczciwego męża? Zapytuję was, panowie, kto zna ukryte złości i utrzymywane w tajemnicy urazy, jakie mają do siebie małżonkowie? Wiem jedno - jeśli pani Bell chciała się uwolnić od małżonka, morderstwo było jedynym wyjściem dla kobiety o jej temperamencie i statusie społecznym. A wydawało się już, że starzec zamierza żyć wiecznie. Nie mogę się wypowiadać na temat motywu, gdyż ten został pogrzebany wraz z zainteresowanym. Nie muszę tego robić. Pozostałe fakty są równie obciążające. Pani Bell miała najlepszą sposobność, żeby zabić swojego męża i jest jedyną osobą, która mogła stworzyć Ducha.
Weźcie pod uwagę niemal każdą z dziwacznych sztuczek, jakie ów przedstawił, włączając te, które wyeliminowaliście, uznając za zbyt absurdalne, aby mogły być prawdziwe, a stwierdzicie, że musiała je wykonać pani Bell.
Na przykład głos Ducha. Mówicie o wprawiającym w błąd skierowaniu głosu - ale nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś podejrzewał pobożną gospodynię domową. Mogła wyć jak zjawa zwiastująca śmierć, a zgromadzeni nie spojrzeliby nawet w jej kierunku. Ci, którzy uwierzyli, wykrzyknęliby zadziwieni, a sceptycy obserwowaliby Betsy.
Pani Bell mogła przebywać poza swoją sypialnią przez całą noc, a gdyby ktokolwiek przyłapał ją na błąkaniu się po domu, miałaby kilkanaście wiarygodnych tłumaczeń. Zapomniała odstawić mleko czy też jej się wydawało, że słyszy płacz jednego z dzieci... Jej mąż, który ciężko pracował, prawdopodobnie spał jak zabity - nawet jeśli nie uśpiła go kochająca małżonka. Gdy tylko zaczynał pochrapywać, Lucy wychodziła, na czubkach palców zmierzała do pokoju dzieci, aby skrobać w drzwi i wymierzać policzki, odwiedzała też sąsiadów, by podsłuchiwać ich prywatne rozmowy. Kiedy pani Bell była chora, na czas jej snu Duch zamykał usta. Zaczynał mówić, gdy się budziła.
Przypomnijcie sobie kazania, które cytowano tak dokładnie. Była to oryginalna sztuczka i jestem zaskoczony, że pan Houdini się nie zorientował, jak można ją było wykonać. Pani Bell bez wątpienia słyszała jedno z kazań, chodziła wszak regularnie do kościoła. Słyszała także innego kaznodzieję kilkanaście razy, znała jego styl mówienia, a jedna z przyjaciółek mogła coś wspomnieć na temat kazania z owej niedzieli - a może nawet je streścić. No cóż, przecież to właśnie omawiano na niedzielnych wieczornych spotkaniach modlitewnych, czyż nie? Nie musiała odtwarzać kazań słowo po słowie - nawet niedokładne powtórzenie zostałoby przyjęte jako cud przez ulegających sugestiom słuchaczy.
I weźcie pod uwagę decyzję, aby posłać po eksperta zajmującego się czarownicami, decyzję znaną jedynie panu Bellowi i dwóm posłańcom. Na początku „wszystkowiedzącego" Ducha zbiło to nieco z tropu, ale do wieczora dowiedział się prawdy. A teraz, panowie, powiedzcie, czy pan Bell nie uległby w końcu błaganiom żony i nie zwierzył się jej? Panie znają dużo sposobów, aby wydobyć od swoich mężów informacje. Ręka upiora, którą trzymał Calvin Johnson, należała do kobiety. Wszystkie głosy były kobiece, nawet czterech członków rodziny czarownic.
Pani Bell stworzyła Ducha, lecz nie upłynęło dużo czasu, a przyłączyły się do niej inne osoby. Panienka Betsy oraz być może także jeszcze inni domownicy płatali różne psikusy na własną rękę. Tu jest miejsce dla pana niegrzecznej małej dziewczynki, panie Podmore. Znalazła się w centrum uwagi - słodkie dziewczątko, a zarazem męczennica. Niewiele małych dzieci odrzuciłoby taką rolę. Oprócz tego musiało jej to pomóc w wymigiwaniu się od obowiązków, których nie chciała wykonywać. Nie można przecież kazać biedaczce, którą właśnie zbiła czarownica, zmywać naczyń.
Od początku Duch nie widział świata poza panią Bell: „Luce, biedna Luce, najlepsza z kobiet". Właśnie tym zdradził się całkowicie. Jeśli chodzi o sposób, w jaki traktowano innych członków rodziny, jedyną osobą, która naprawdę cierpiała, był pan Bell. Dzieci nie spotkało nic gorszego niż uszczypnięcia, wykręcenie ucha czy klapsy i policzki, jakie wyprowadzeni z równowagi rodzice byliby skłonni im zaaplikować. Nie ma nic niezwykłego w tym, że matka woli synów - lub jednego wybranego syna - od córek, a ojcowie często psują swoje małe dziewczynki. Nie podzielam pańskiego przekonania, że pan Bell molestował córkę, doktorze - nie z tego powodu, że mnie to szokuje, gdyż Bogu jedynie wiadomo, iż napotkałem zbyt wiele takich przypadków - ale ponieważ nie ma dowodu, który by to potwierdzał. Pan Bell mógł znajdować ogromne upodobanie w swojej ładnej złotowłosej córeczce i żona zapewne mogła czuć się zazdrosna, choć nie było w tym nic zdrożnego. Jednak myślę, że jest bardziej prawdopodobne, iż Betsy sama ciągnęła się za włosy i ulegała symulowanym atakom, aby zwrócić na siebie uwagę.
Doktorze Fodor, nie podzielam pańskiego zdania, że to seks jest przyczyną wszystkiego, ale pańska wypowiedź na temat rozbitych jaźni dała mi kilka nowych punktów zaczepienia. Słyszałem o takich przypadkach, ale czy nie dostrzega pan, że wszystko to, co powiedział pan o małej Betsy, nawet jeszcze trafniej odnosi się do jej matki? Oto mamy kobietę w pewnym okresie życia, znaną ze swej pobożności i dobroci. Na litość boską, z pewnością nagromadziło się w jej psychice ogromnie dużo tłumionych emocji. Jak sądzę, doktor Fodor stwierdziłby, że ukryta nienawiść i wrogość oraz zawiedzione nadzieje pani Bell wyodrębniły się i złożyły, kreując oddzielną osobowość - że tak powiem, panią Hyde. Wyjaśniałoby to, dlaczego pierwsze uwagi Ducha były tak pobożne i słodkie. Chodziło o sprawdzenie i upewnienie się, czy owa mała mistyfikacja się powiedzie. Gdy już uznano ją za działanie istoty z zewnątrz, Duch mógł dać folgę swoim uczuciom i powiedział wszystkie te nieprzyjemne rzeczy, na których wyjawienie nigdy nie pozwoliłaby sobie pani Bell. Powiedziano mi, że niektóre spośród najdelikatniejszych, najbardziej wytwornych pań, będąc pod działaniem narkozy, dają upust swym uczuciom w słowach, które przyprawiłyby o rumieńce nawet gruboskórnego brutala. Potrafią też przeklinać. Pani Bell z pewnością umiała także to robić, podobnie jak znała wiele plotek z sąsiedztwa, których nie powtórzyłaby, gdy była sobą. Rozstrzygającym dowodem jest druga wizyta Ducha. Dzięki niej, jeśli nie z jakiegoś innego powodu, Betsy oczyszczona została z zarzutów; nie mieszkała nawet w tamtym domu w 1828 roku, zresztą nie mieszkał tam również John junior. Jednakże jego dom nie był zbytnio oddalony; czy pani Bell odbywała długie spacery w owe wiosenne wieczory czy też rozmowy o przyszłych wojnach i męczeństwie naszego Zbawiciela były wytworem niespokojnej wyobraźni Johna? Nie ma to znaczenia. Pani Bell mieszkała w starym domostwie, kiedy pukania rozległy się po raz drugi. W roku 1935, kiedy Duch miał powrócić, aby złożyć trzecią wizytę, niemal od pół wieku leżała już w grobie. Biedna kobieta! Kiedyś może określiłbym ją innym mianem, ale dzisiejszego wieczoru dowiedziałem się jednej czy dwóch rzeczy. Wierzę, że to nie pani Bell, ale pani Hyde - Lucy II, jak nazwałby ją doktor Fodor - popełniła morderstwo. Bóg jeden wie, co ją do tego skłoniło. Niech odpoczywa w spokoju.
* * *
Houdini uderzył dłońmi w kolana. Jego szare oczy błyszczały.
- Podoba mi się to. Podoba mi się! Inspektorze, zawstydził nas pan. Myślę, że rozwiązał pan zagadkę.
Fodor pogłaskał się po brodzie.
- Jak najbardziej przekonywające argumenty.
- Ależ to straszne! - wykrzyknął Doyle. - Niesprawiedliwe i krzywdzące. Nie uwierzyłem w to ani przez chwilę.
- Ani ja - poparł go Podmore. - Pańskie argumenty są zręczne, inspektorze. Lecz moje wyjaśnienie również obejmuje wszystkie fakty, a złośliwe duchy wstępujące w dzieci spotyka się bardzo często. Panienka Betsy aż nadto dobrze pasuje do tego modelu.
- Twój złośliwy duch opanowujący dziecko to tylko jedna z możliwości - sprzeciwił się Fodor. - Ze wszystkich teorii przedstawionych tego wieczoru.
Rozdział dziewiętnasty
Summers: igranie z ogniem piekielnym
Wszyscy bardzo się mylicie.
Ten niski grobowy głos zdawał się wydobywać z powietrza. Nawet niewzruszony Podmore się wzdrygnął. Doyle popatrzył błędnym wzrokiem po pokoju, jak gdyby się obawiał, że Duch Bellów powrócił, aby skomentować ich obrady.
Skórzany fotel z wysokim zagłówkiem stał z boku kręgu, w którym usiedli przyjaciele. Czyjaś twarz gwałtownie uniosła się nad oparciem - okrągła, zaróżowiona, uśmiechnięta; obfity podbródek podpierała koloratka duchownego. Nieznajomy mówił dalej, a ton jego głosu i sposób wyrażania się pozostawały w dość dużej sprzeczności z dobrodusznym wyglądem.
- Wasze niecne bezeceństwa i nieprawdopodobnie szalone wymysły, panowie, objawiają kompletną ignorancję. Prawdziwa natura Ducha Bellów jest w swej odrażającej formie oczywista dla każdego o otwartym umyśle. To cierpiące dziecko, ta nieszczęsna dziewczyna była skazana na cierpienie z powodu haniebnych herezji Kalwina i Knoxa. Ci wprowadzeni w błąd nieszczęśnicy nie mieli ani duchowej, ani praktycznej wiedzy, aby uporać się z tak niezrozumiałym i trudnym zadaniem. Betsy Bell mógł jedynie ocalić egzorcysta - spiritualis imperator - specjalnie wyświęcony, aby odprawiać egzorcyzmy z mocy Ducha Świętego.
Tak! Był to jasny i okropny przypadek opętania przez diabła. Czy nie mamy świadectwa świętego słowa Bożego co do jego prawdziwości: „Gdy ci wychodzili, oto przyprowadzono Mu niemowę opętanego. Po wyrzuceniu złego ducha niemy odzyskał mowę..." (Mateusz, rozdział dziewiąty, panowie, werset trzydziesty drugi i trzeci). Historia podaje niezliczone przykłady obsesji i opętania przez diabła. Tamten nieszczęśliwy dom w Tennessee był świadkiem kolejnego takiego przypadku. Na początku demon zaatakował rodzinę Bellów z zewnątrz, stukając i pukając oraz atakując ich ciała. Fachowo określa się to jako obsesję. Często jest to zapowiedź prawdziwego opętania, w którym Duch przejmuje kontrolę nad ciałem człowieka z jego wnętrza. Ataki Betsy Bell czy też jej omdlenia były niewątpliwymi symptomami opętania. Ohydne nieprzyzwoitości wygłaszane przez ową istotę, znajomość wszelkich języków, odrażający odór, który poczuł jeden ze świadków - wszystko to są oznaki obecności nieczystego ducha, czy raczej w tym przypadku duchów. Pismo Święte mówi nam, że szatańska istota przyznała, iż nazywa się Legion - niepoliczalny i niezliczony. Z jaką typową niefrasobliwością odrzuciliście jedną z najważniejszych wskazówek w opowiadaniu - rodzinę czarownic i piekielnie doniosłe imię jej przywódcy, wskazujące na jego szatańską naturę. Czarny Pies był zawsze jednym z najpowszechniejszych przedstawień tego najstarszego i najnikczemniejszego z upadłych aniołów.
Sir Arthurze, wygląda pan na zdenerwowanego. Nic dziwnego! Czy nie uświadamia pan sobie, że jest to igranie z ogniem - ogniem piekielnym - kiedy wzywacie umarłych? Głosy słyszane przez pana na seansach nie należą do ukochanych osób, które odeszły z tego świata. To przemawiają szatańscy aktorzy obdarzeni diabelską zręcznością. Nowa religia, jaką okrzyknęliście spirytyzm, nie jest niczym innym niż dawne czary, a Duch Bellów był rzeczywiście czarownicą - niegodziwym, przewrotnym demonem, takim jak te, które doprowadziły czarownice z Salem do śmierci i wiecznego potępienia. Spirytyzm jest najbardziej odrażającą, obrzydliwą, najbardziej ...
Doyle zerwał się na równe nogi.
- Na miłość boską, Summers, posuwasz się za daleko! Była to prywatna rozmowa, która...
- Która właśnie zmierzała do ostatecznego rozstrzygnięcia - przerwał Houdini, łapiąc rozgniewanego przyjaciela mocno za rękę. - Czy mamy się rozstać, panowie?
- Może lepiej będzie, jeśli to zrobimy. - Podmore rzucił spojrzenie pełne zimnej niechęci na bezdusznego fanatyka, który uśmiechnął się doń z wyższością w odpowiedzi. - Nie ma już szans na inteligentną dyskusję. Dobranoc, panie Summers.
- Wielebny pastorze Summers, proszę! Sir Arthurze, pragnę pana ostrzec...
Przyjaciele Doyle'a otoczyli go i wyprowadzili. Gdy czekali na korytarzu, aż służący przyniesie im płaszcze, inspektor zapytał z niedowierzaniem:
- Kim, u diabła, jest ten szaleniec?
- Nie jest księdzem, aczkolwiek udaje, że nim jest - wybełkotał Doyle.
- To Montague Summers - wyjaśnił Fodor. - Jest autorem wielu mądrych książek o magii i czarach, które wyróżniają się zdumiewającym faktem, że człowiek ten wierzy we wszystkie bez wyjątku zabobony. Ubolewa nad tym, że ci, którzy szukali czarownic, nie byli dostatecznie bezkompromisowi, i uważa, że spalenie na stosie to zbyt lekka kara dla zwolenników satanizmu.
- Żartujesz - spytał Ryan - czy też on żartuje?
- Nie, jest jak najbardziej poważny. I choć rzecz wydaje się dziwna - odpowiedział zamyślony Fodor - ten człowiek wykonał bardzo pożyteczne zadanie, wydając ważniejszych dramaturgów z czasów restauracji.
- Och, jakie to ma znaczenie? - Houdini włożył płaszcz i wziął od szatniarza kapelusz. - Ten jegomość jest bardzo śmieszny. Gdyby sir Arthur nie był bliski wybuchu złości, zachęciłbym Summersa, aby dalej przemawiał z taką zaciekłością. Jest zabawniejszy niż najlepszy wodewil.
Drzwi wejściowe się otworzyły; szara wstęga mgły wślizgnęła się do środka niczym ręka ducha. Podmore podniósł kołnierz. Fodor przypatrywał się upiornej poświacie latarni złowieszczo otoczonej mgłą.
- Rozstajemy się tutaj, panowie - powiedział. - Dziwne zakończenie naszego wieczoru. Odpędziliśmy duchy i demony tylko po to, aby Summers ponownie je przywołał.
- A może mimo wszystko było to stosowne zakończenie - odrzekł Houdini zatopiony w myślach. - Nasze teorie podają zadowalające wyjaśnienia, ale mimo logicznego rozumowania nigdy nie poznamy prawdziwej odpowiedzi - chyba że w jakimś innym świecie dostąpimy zaszczytu spotkania twarzą w twarz z panią Betsy Bell Powell i usłyszymy tę opowieść z jej własnych ust. Nie przejmujmy się tym jednak. Świat byłby nudny, gdyby wszystkie wątpliwości udało się rozwiać raz na zawsze i gdybyśmy poznali odpowiedzi na wszystkie pytania. W takim świecie nie byłoby miejsca na ciekawość i pola dla wyobraźni...
Pięciu mężczyzn żegna się i rozchodzi. Ich sylwetki pochłania mgła i znikają.
Wieczór drugi
TAJEMNICZE WYDARZENIA W STRATFORDZIE
Rozdział dwudziesty
Mgła gęstnieje - odezwał się sir Conan Doyle uroczystym tonem.
Stał przy wysokim oknie, obramowanym ciężką śliwkowo - czerwoną aksamitną portierą. Na zewnątrz na ogrodzeniu z kutego żelaza lśniły krople deszczu. Wszystkie przedmioty w oddali spowite były welonem mgły; postacie przechodniów poruszały się niczym okryte całunem widma, a latarnie gazowe świeciły upiorną poświatą.
Jego towarzysz się roześmiał.
- Odpowiednia sceneria, nieprawdaż? Przypomina początek jednego z twoich słynnych opowiadań. Chodź i usiądź, Arthurze, a służący niech zasłoni okna.
Gdy za oknem zapadła ciemna noc, w pokoju było przytulnie i wygodnie. Ogień trzaskał w kominku, a ładne orientalne dywaniki zagłuszały kroki lokajów krzątających się po pokoju. Kilka foteli ustawiono wokół kominka. Zamiast usiąść na jednym z nich Doyle odwrócił się, grzecznie czekając na przybycie pozostałych gości. Wkrótce nadeszli pełen pasji Frank Podmore o szczupłej twarzy, uważany za głównego sceptyka Towarzystwa Badań Zjawisk Nadprzyrodzonych, oraz uprzejmy psychiatra z Wiednia, Nandor Fodor. Przed nimi szedł jedyny Amerykanin na tym nieoficjalnym zebraniu, grzecznie towarzyszący damie, której ręka lekko spoczywała na jego ramieniu. Harry Houdini był niewysokim mężczyzną, niższym o pół głowy od swej towarzyszki o gęstych kasztanowych włosach. Ta, podobnie jak mężczyźni, miała na sobie wytworny strój wieczorowy. Tren jej atłasowej sukni ciągnął się po dywanie, a góra połyskiwała dżetami i kryształowymi koralikami. Była to kobieta nie pierwszej już młodości, ale Doyle, dżentelmen starej daty, uznał w głębi duszy, że nadal ma jeszcze wspaniałą figurę. Był zbyt dobrze wychowany, aby zastanawiać się, czy kolor jej włosów jest całkowicie naturalny.
Przybyła z zainteresowaniem przyjrzała się przyjemnemu wnętrzu i eleganckiemu umeblowaniu.
- No cóż, to przywilej - zauważyła; w jej niskim kontralcie pobrzmiewał wyraźny amerykański akcent (który nie był wcale nieprzyjemny, pomyślał sir Conan Doyle). - Nigdy nie spodziewałam się, że zostanę wpuszczona do tego bastionu mężczyzn. W jaki sposób udało się panom wprowadzić mnie tutaj?
Houdini zaśmiał się zduszonym śmiechem i zaprowadził swego gościa na fotel stojący pośrodku.
- Reguły panujące w innym świecie - nie nazwę go realnym, gdyż ten, w którym jesteśmy, doskonale mi odpowiada - przestają tu obowiązywać, madame. Gdyby był to tradycyjny klub dla dżentelmenów, prawdopodobnie mnie również by nie wpuszczono!
Andrew Lang, który już się usadowił, wstał grzecznie, a inni czekali, aż dama usiądzie w fotelu, zanim wybiorą miejsce dla siebie. Zamówiono brandy i kawę. Houdini zapalił cygaro, a Fodor wyciągnął fajkę. Przybyła szperała w swojej niemodnie dużej, lecz eleganckiej torebce wieczorowej i wyjęła paczkę papierosów. Nadal szukała w niej czegoś, czym przypuszczalnie mogłaby zapalić papierosa, kiedy Harry Price, siedzący obok na prawo, wyciągnął ku niej płonącą zapałkę.
Nagrodziła ten uprzejmy gest uśmiechem.
- Czuję się zaszczycona, panowie, że goszczę w tak znakomitym towarzystwie! Wszyscy stanowicie autorytety w dziedzinie okultyzmu, a ja jestem najzwyklejszą amatorką.
Zaraz po tym stwierdzeniu rozległ się grzeczny pomruk zaprzeczeń i dama uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- W gruncie rzeczy czerpałam obszernie z waszych prac w moich własnych skromnych literackich próbach. Pomimo to ośmielam się zasugerować, że my, pisarze, możemy niekiedy wnieść swój skromny wkład do nauki dzięki pewnej intuicji, dającej nam wgląd w sprawy, które wymykają się ściśle racjonalnym umysłom.
Skinęła porozumiewawczo głową, patrząc na sir Conan Doyle'a, który w odpowiedzi obdarzył ją promiennym uśmiechem.
- Właśnie - odrzekł z entuzjazmem. - Chodzi o impuls twórczy...
Urwał, aby wziąć szklankę z tacy podsuniętej przez kelnera. Dama podziękowała za brandy i Doyle spytał z niecierpliwą uprzejmością.
- Czy może wolałaby pani coś innego do picia? Kobieta kaszlnęła z dezaprobatą.
- Jeśli jest już pan tak uprzejmy i pyta mnie o to, sir Arthurze, whiskey z wodą sodową będzie w sam raz. Mam nadzieję, że to pana nie szokuje.
Houdini roześmiał się i skinął na kelnera.
- Świetna myśl, proszę pani. I ja zamówię to samo. Fodor z fajką w dłoni pochylił się do przodu.
- To, co pani mówi o impulsie twórczym, jest oczywiście słuszne. Skąd się biorą takie inspiracje, nie wiadomo, ale to, że można dzięki nim odkrywać zjawiska ukryte przed przeciętnymi umysłami, nie ulega żadnych wątpliwości.
- Czy dajesz do zrozumienia, że mam przeciętny umysł? - spytał Price.
Inteligentna twarz inspektora świadcząca o jego gruntownym wykształceniu, nadal była poważna, ale w oczach migotały wesołe ogniki. Fodor, który dobrze go znał, uśmiechnął się i odpowiedział:
- Może nie przeciętny, Fodorze, ale z pewnością ograniczony! Tak jak mój. Chylę czoło przed talentami naszych pisarzy, włączając, oczywiście, Andrew.
Lang potrząsnął głową.
- Moje małe baśnie, jak wiecie, nie są wytworem wyobraźni. Podobnie jak nasz czarujący gość jestem badaczem amatorem w dziedzinie folkloru i zjawisk nadprzyrodzonych; ale i ja dużo przeczytałem i rozmyślałem na ten temat. Oczekuję z ogromną niecierpliwością i zainteresowaniem na pani opowieść. Czy moje przypuszczenie, że dzisiaj wieczorem usłyszymy jeszcze jedną amerykańską historię o duchach, jest słuszne?
- Najzupełniej - potwierdziła dama. Wypiła łyk whiskey, która wyraźnie jej smakowała, odstawiła szklankę na stół, zgasiła papierosa i szukała czegoś w torbie. Wyciągnęła plik kartek, który pokazała z triumfem. - Sprawa Phelpsów. My, Amerykanie, doprawdy specjalizujemy się w poltergeistach, nieprawdaż, panie Houdini?
- Ludzie tak je nazywają - odrzekł Houdini cynicznie. - W większości przypadków chodzi o oszustwo i sztuczki magiczne.
Conan Doyle parsknął nagle śmiechem, a Price zauważył:
- Nic nie szkodzi, sir Arthurze, znamy pańskie poglądy. To ich odmienność od pozostałych przyczynia się do interesujących dyskusji podczas tych naszych nieoficjalnych spotkań. Jeśli chodzi o owe duchy, nie są one wyłącznie amerykańskim zjawiskiem. Badałem dziesiątki takich przypadków w Anglii.
- Ale nie możesz prowadzić dochodzenia w sprawie tego jednego - zauważył Lang. - Pozostaje ci tylko wyciągnąć końcowy wniosek. - Mówił dalej, zwracając się do gościa. - Ograniczamy się, madame, do spraw, których nigdy należycie nie zbadano ani nie wyjaśniono, klasycznych nierozwiązanych zagadek dotyczących okultyzmu.
- To właśnie dano mi do zrozumienia - odpowiedziała dama. - Sprawa, którą wybrałam, z pewnością stanowi jedną z najsławniejszych owych zagadek, przynajmniej dla tych z nas, którym znana jest literatura okultyzmu. Nadałam jej formę zbeletryzowaną, ale sądzę, że znajdziecie w tej opowieści wszystkie podstawowe fakty. Wyjęła z torebki okulary w rogowych oprawkach, umieściła je na nosie, wypiła jeszcze jeden łyk whiskey, odchrząknęła elegancko i zaczęła czytać.
Rozdział dwudziesty pierwszy
Nie znamy wszystkich faktów. Zachowały się tylko wyrywkowe relacje zniekształcone z powodu uprzedzeń obserwatorów. Dziennikarze działający w Ameryce w połowie dziewiętnastego wieku nie wtrącali się w prywatne życie ludzi godnych szacunku. Doktor Eliakim Phelps był duchownym, a jego żona pochodziła z dobrej rodziny. Gdy już się zakończyła ta dziwaczna sprawa, zamieszkali w pewnym odosobnionym miejscu, czego pragnęli i co im się słusznie należało.
Choć sam o tym nie wiedział, doktor Phelps miał szczęście, iż żył wtedy, kiedy żył. Sto pięćdziesiąt lat później ekipy telewizyjne otoczyłyby jego dom, mając nadzieję, iż nakręcą film o duchach i dzieciach opętanych przez diabła; służba wystąpiłaby w niejednym talk show, a wszelkie spekulacje sąsiadów natychmiast ogłoszono by drukiem, jak również przedstawiono w telewizji w wieczornych wydaniach wiadomości. Czy z potoku prawdziwych i fałszywych informacji wyłoniłaby się prawda? Być może nie. Prawdopodobnie nigdy nie będziemy wiedzieć na pewno, jaka straszna siła nawiedziła spokojną plebanię w Stratfordzie w Connecticut w 1850 roku. Historia ta mogła mieć następujący przebieg...
Rozdział dwudziesty drugi
Kiedy pierwszy raz ujrzałam Stratford, pomyślałam, że to spokojne, ciche, małe miasteczko. Teraz go nienawidzę. Co takiego zrobiliśmy, że sprowadziliśmy na siebie takie straszne nieszczęście? Kobiety nadal ze mną rozmawiają, gdy spotykam je w sklepach lub na ulicy; trudno im tego uniknąć, skoro mój mąż jest ich pastorem. Gromadzą się jednak w małych grupkach i szepczą półgłosem, kiedy przechodzę; szmer ich uwag podąża w ślad za mną jak rój rozdrażnionych pszczół. Nie odwracam się ani nie oglądam za siebie, ale czasami mam wielką ochotę stanąć i zawołać do nich:
- Powiedzcie to w końcu! Powiedzcie mi wszystko prosto w oczy! Dajcie mi szansę, bym wam coś wyjaśniła, zamiast słuchać tych powtarzanych sobie szeptem kłamstw.
Mówią, że naszymi niewidzialnymi dręczycielami są diabły, potępione dusze, przysłane, aby nas ukarać za jakiś ukryty występek. Andrew (powiedział, że mogę tak się do niego zwracać) upiera się jednak, że to dobre duchy. Chciałabym mieć co do tego pewność. Kiedy przemawiał, a ja stałam przy nim, wierzyłam mu. Ma taki piękny głos. Jego płomienne ciemne oczy, piękne rysy, wysoka młodzieńcza sylwetka - cała postać emanuje taką szczerością, iż daję się ponieść uczuciom. Jednakże teraz wyjechał - by nigdy już nie powrócić? Wychodzę zrobić zakupy na targu lub zażyć ruchu - a szepty rozlegają się tuż za mną. Chciałabym znowu znaleźć się w Filadelfii. Żałuję, że kiedykolwiek wyszłam ponownie za mąż. Ale cóż innego mogłam zrobić? Byłam sama - opłakiwałam zmarłego małżonka i czułam się tak bezradna, jak zwykle bezradne są kobiety pozbawione silnego mężczyzny, na którym można się oprzeć, a moje dzieci cierpiały z braku ojcowskiej opieki.
Nigdy nie byłam ani nie chciałam być surowa. Jestem pewna, że dzieci najlepiej reagują na miłość. Gdy zmarł ich drogi ojciec, nie miałam serca karać biedactw za błahe wykroczenia wynikające ze skłonności do psot. Wszyscy czworo tęsknili za ojcem - zwłaszcza Harry. Jest takim wrażliwym chłopcem.
Kiedy wielebny doktor Phelps zaproponował mi małżeństwo, udzielając mu odpowiedzi, w pewnej mierze kierowałam się dobrem dzieci. Jednak nie całkowicie - och, nie. Pan Phelps to wspaniały mężczyzna. Trzeba też przyznać, że wygląda doskonale jak na swoje lata - a sześćdziesiątka to jeszcze nie nazbyt poważny wiek... Robi wrażenie starszego, ponieważ jest taki poważny i uczony. Bardzo go szanuję.
Gdy mu powiedziałam, że zostanę jego żoną, pocałował mnie delikatnie w czoło. Następnie wyszedł, obiecując, że powróci tego samego wieczoru, aby przywitać dzieci jako nowy ojciec.
Po jego wyjściu stałam w holu na dole, patrząc w górę na schody. Na zewnątrz było ponuro, ciemno i wprost lodowato; śnieg padał na okna z szelestem, kojarzącym mi się z tajemniczymi szepczącymi głosami. Uświadomiłam sobie dziwną i niewyjaśnioną niechęć, aby wejść po tych schodach. Gdy się wahałam z ręką opartą na poręczy, odniosłam wrażenie, iż tam na górze ktoś jest, poza zasięgiem wzroku, za zakrętem na schodach. Ciemny, bezkształtny cień ukazał się na ścianie na półpiętrze.
Teraz wiem, że był to znak, zapowiedź wydarzeń, które miały nadejść. To nie mogło być nic innego. Żadne niebezpieczeństwo nie czekało na mnie na górze, tylko pokój dziecinny i moja ukochana czwórka. Dwoje najmłodszych leżało już otulonych kołderkami w łóżeczkach, ale obiecałam Harry'emu, że zajrzę do niego, gdy tylko pan Phelps wyjdzie.
Cień zniknął. Tak naprawdę wcale go tam nie było; wiedziałam o tym. Bardzo powoli jednak wchodziłam po schodach.
Wcześniej stałam w holu w ciemności, więc pokój dziecinny wydał mi się jasny i pogodny. Ogień trzaskał w kominku. Przypomniało mi się, że mam nie nazywać sypialni synka „pokojem dziecinnym". Harry nie lubił tego słowa. Upierał się, że jest za duży na nianię i pokój dla dzieci. Już wkrótce przecież skończy dwanaście lat!
Siedział na dywaniku przed kominkiem ze skrzyżowanymi nogami i brodą opartą na rękach. Bawił się małym teatrzykiem, swoją ulubioną zabawką spośród wszystkich, jakie mu dałam. Była to starannie wykonana konstrukcja, chociaż zrobiono ją z tektury, a postacie wycięto z papieru. Miała prawdziwe czerwone atłasowe zasłony i małą scenę. Harry często przygotowywał dla mnie przedstawienia, sam odgrywał wszystkie role i przesuwał po scenie papierowe sylwetki. Przemawiał różnymi głosami, od bardzo grubego do falsetu. „Hamlet" i „Juliusz Cezar" należały do jego ulubionych sztuk - oczywiście w znacznie skróconych wersjach. Najwyraźniej układał teraz intrygę do jakiegoś nowego spektaklu, ponieważ na scenie znajdowały się tylko dwie tekturowe postacie - wysmukła kobieta z loczkami, zazwyczaj grająca główną bohaterkę, i mężczyzna wyglądający na łotra, który wcześniej był już Kasjuszem i niegodziwym stryjem Hamleta.
Rozdział dwudziesty trzeci
Harry podniósł wzrok. Twarz mu się rozjaśniła, kiedy mnie zobaczył i zaraz odgarnął lok niesfornych brązowych włosów z oczu.
- Mama! - zawołał, zrywając się na równe nogi i biegnąc, aby mnie objąć. - Tak długo cię nie było!
Objęłam jego mocne ramionka, zauważając na wpół z uśmiechem, na wpół z westchnieniem, jak rośnie i jaki jest wysoki i silny. Już wkrótce nie będzie „ukochanym chłopczykiem mamy". Zachęcałam go, aby uważał się za mężczyznę i opiekuna rodziny.
- Przykro mi, mój kochany. Pan Phelps dopiero teraz wyszedł.
- Dlaczego tak często przychodzi i tak długo siedzi? - zapytał mój syn. - Wolałbym, aby wcale nie przychodził.
- Harry, nie wolno ci mówić takich rzeczy - rozległ się cichy głos z kąta.
Była to Marian, moja córka. Marian zawsze siedzi w kącie i mówi cichutko, łatwo więc zapomnieć o obecności dziewczynki w pokoju. Jest taka bezbarwna i nie potrafi zachowywać się w sposób ujmujący, ale ma dobre serce. Przywiązanie do brata to najwspanialsza cecha jej charakteru.
- Nic nie szkodzi, Marian - odrzekłam. - Harry chciał tylko powiedzieć, że tęskni za swoją mamą. Ja także za tobą tęsknię, Harry. Ale mam nadzieję, że będziecie grzeczni w stosunku do pana Phelpsa. Będziecie go częściej teraz widywać... Chcę powiedzieć... Tak naprawdę wcale nie czujesz do niego antypatii, co, kochanie? To dobry człowiek...
- Nienawidzę go! - Harry aż się cofnął. Spoglądał na mnie wyzywająco z zaciśniętymi pięściami i purpurową twarzą.
Marian wstała, odkładając czytaną książkę.
- On nie chciał tego powiedzieć, mamo. Nie martw się, zrobił to tylko dlatego, aby cię wyprowadzić z równowagi.
- No wiesz, Marian, jakaś ty złośliwa! - zawołałam. - Harry nigdy nie miałby ochoty wyprowadzić mnie z równowagi.
- Nigdy, mamo. - Mój syn objął mnie mocno. - Kocham cię, mamo.
- I ja cię kocham, mój najdroższy.
- A więc powiesz temu strasznemu starcowi, aby sobie poszedł i zostawił nas w spokoju?
- Kochanie, on nie jest ani stary, ani okropny.
Harry trzymał się mnie kurczowo, a twarz ukrył w fałdach mej spódnicy. Marian odezwała się bezbarwnym, pozbawionym zupełnie wyrazu głosem.
- Czy wyjdziesz za pana Phelpsa, mamo?
Przyszłam właśnie po to, by przekazać im tę wiadomość. Nie wiem dlaczego, pytanie córki zabrzmiało w moich uszach jak oskarżenie czy też groźba. Nie wiem, czemu sformułowanie właściwej odpowiedzi zajęło mi tak dużo czasu.
Kiedy oznajmiłam: „Tak, wyjdę" - już miałam przygotowane całe wyjaśnienie, że oni potrzebują miłości ojca, a ja opieki męża. Rozpoczęłam na dobre przemowę, zanim uświadomiłam sobie, że nie ma wcale potrzeby jej wygłaszać. Takim samym obojętnym głosem Marian powiedziała:
- Życzę ci szczęścia, mamo.
Harry nie odezwał się ani słowem. Odsunął się ode mnie, usiadł na podłodze przed swoim teatrzykiem i zaczął przesuwać figury po scenie. Po jego twarzy można było poznać, że jest tym pochłonięty. Łajdak ruszył w kierunku dziewczyny, popchnął i wywrócił ją na papierowe plecy. Harry roześmiał się na swój chłopięcy sposób.
No proszę, powiedziałam do siebie. Widzisz, jak to jest - wcale nie trzeba było się martwić. Dobrze to przyjął.
Rozdział dwudziesty czwarty
Tylko, jeśli chodzi o pogłoski rozpuszczane przez złośliwe języki, że moje dzieci nie chciały zaakceptować nowego ojca. Jednorazowy wybuch Harry'ego był reakcją naturalną podobnie jak spokojna aprobata Marian. Moja córka nie bierze sobie niczego zbyt głęboko do serca. Chociaż z ogromną przykrością mówię tak o własnym dziecku, jest to dziewczynka o dość płytkim umyśle. Młodsze dzieci miały wtedy zaledwie lat sześć i trzy, były więc za małe, aby myśleć o czymkolwiek innym poza swym własnym światkiem. Jednak Harry i ja zawsze byliśmy sobie bliscy.
Oczywiście później nie zapomniał o grzeczności w stosunku do przyszłego ojczyma. Muszę szczerze przyznać, że część zasługi za ich dobre stosunki należy przypisać samemu doktorowi Phelpsowi. Traktował on moje dzieci jak własne. No cóż, może nie całkiem; pomimo wszystko jego dzieci są już przecież dorosłe i mają swoje rodziny.
Zanim się pobraliśmy, poinformował mnie, że nie będziemy, jak przypuszczałam, mieszkali w Filadelfii. Przyjął stanowisko pastora w kościele prezbiteriańskim w małym miasteczku w Connecticut. Wiedząc to, co wiem teraz, dziwię się, że moim ciałem nie wstrząsnął wówczas dreszcz, kiedy usłyszałam nazwę „Stratford". Wtedy - niezależnie od tego, co powiadają niektórzy ludzie - nie czułam niechęci do przeprowadzki. Zawsze kochałam Filadelfię, ale śmierć mojego pierwszego męża rzuciła cień smutku na miasto, gdzie mieszkaliśmy razem. Rzadko widywałam naszych poprzednich przyjaciół. Oprócz tego obowiązkiem żony jest nie narzekać i z ochotą podążać wszędzie za mężem.
Doktor Phelps uprzejmie wyjaśnił mi przyczyny swej decyzji. Jego obowiązki pastora parafii w Huntington, w stanie Nowy Jork, w połączeniu ze stanowiskiem sekretarza prezbiteriańskiego towarzystwa edukacyjnego pociągały za sobą konieczność ciągłych podróży tam i z powrotem. Uznał to za coraz bardziej męczące i teraz, kiedy miał założyć nową rodzinę, postanowił, że znajdzie jakieś spokojne miasteczko w wiejskiej okolicy, w którym się osiedli.
Zapewnił mnie, że pokocham swój nowy dom. Jego oczy jaśniały wtedy entuzjazmem, który jest najbardziej młodzieńczą i atrakcyjną cechą mego męża.
- To bardzo stare miasto, moja droga, założone na początku osiemnastego wieku. Waszyngton stale tam przebywał.
- Wydaje mi się, że Waszyngton przebywał wszędzie, tylko nie w domu - zauważyłam.
Pan Phelps spojrzał na mnie w sposób zdradzający zaintrygowanie.
- Ależ, moja droga - odrzekł łagodnie - musiał dużo podróżować, najpierw jako naczelny dowódca amerykańskich sił zbrojnych w czasie wojny o niepodległość, a następnie jako prezydent. Obowiązki wypływające ze sprawowanego urzędu...
- Oczywiście. Nie chciałam zachować się w płochy sposób. Niech mi pan opowie więcej o generale Waszyngtonie i Stratfordzie.
- Stał się do tego stopnia legendą, że łatwo zapomnieć, iż w ogóle umarł - a od chwili gdy tam przebywał, czyli od 1799 roku, minęło już dokładnie pięćdziesiąt lat. Rozmawiałem z mieszkańcami Stratfordu, którzy dobrze zapamiętali jego ostatni pobyt w mieście. Pani Benjaminowa Fairchild podała mu wyhodowane przez siebie w ogródku kartofle, które zjadł z apetytem.
Ciekawe, pomyślałam, czy owi mili ludzie ze Stratfordu wciąż jeszcze sadzą w przydomowych ogródkach kartofle. I dlaczego niby mieliby tego nie robić? Jak najbardziej można je uprawiać w wiejskich warzywnikach.
Prawdę mówiąc, gdy pierwszy raz zobaczyłam tę miejscowość, byłam mile zaskoczona. Podróż pociągiem nie należała do zbyt przyjemnych - wagony robią tyle hałasu i są tak okropnie brudne - ale za to krajobraz okazał się piękny: bujne łąki, wspaniałe stare drzewa, malownicze widoki z majestatycznymi wzgórzami, wąskie czyste strumyki zmierzające do błękitnych wód rzeki Sound, która połyskiwała w wiosennym słońcu. Na południu w oddali na horyzoncie widać było Long Island, którą Indianie niegdyś zamieszkujący ten sielankowy region nazywali Sewanhacky - Wyspą Muszli. Pan Phelps, ożywiony niczym chłopiec, opowiedział mi o tym i o innych interesujących historycznych wydarzeniach. Dzieje Stratfordu są tak spokojne jak sugeruje to wygląd miasteczka; ominęły go krwawe działania wojenne, wyjąwszy potyczki z tubylcami. Dla miasteczka główny tytuł do chwały stanowią wizyty generała Waszyngtona i jego żony.
W sposób oczywisty małżonka brała udział w zwyczajowych wędrówkach męża - czy raczej, pomyślałam sobie, zawsze próbowała go dogonić! Nie podzieliłam się tą dziwaczną myślą z panem Phelpsem. Spojrzałby na mnie tylko z tym swoim zaintrygowanym uśmiechem. Jednak podejrzewałam, że usłyszę jeszcze o generale i jego małżonce - i to więcej, niż miałam ochotę.
Sam Stratford okazał się tak czarujący, jak twierdził pan Phelps, i nie tak sielankowy, jak się obawiałam. Znajdowały się tu dwa kościoły, wiele sklepów oraz eleganckie domostwa. Nasz dom stał przy Elm Street i kiedy powóz wjechał w tę ulicę, zobaczyłam, że jest szeroka i przestronna, wysadzana wspaniałymi starymi drzewami, których cień staje się tak pożądany w ciepłe popołudnia. Oczywiście nie była wybrukowana, ale nie można tego wymagać. Domy naszych sąsiadów okazały się także duże i ładne, otoczone szerokimi zielonymi trawnikami, które tak jak nasz własny rozpościerały się z tyłu aż do rzeki Sound.
Byliśmy - tak powiedział mi pan Phelps - właścicielami posiadłości o powierzchni trzech i pół akra. Zgodziłam się, że to świetnie ze względu na dzieci, ale wyraziłam pewien naturalny dla matki niepokój związany z bliskością wody. Pan Phelps przeszedł jednak nad tym do porządku dziennego.
- Henry musi nauczyć się pływać. Dobrze mu to zrobi, uczyniła pani z niego bardzo zniewieściałego chłopca, moja kochana. To całkiem naturalne; ale teraz nadszedł czas, aby nauczył się wielu rzeczy, które przystoją mężczyznom. Jeśli chodzi o młodsze dzieci, na pewno nie wpadną do wody, gdyż pani będzie w pobliżu, nie wspominając już o służbie.
Chociaż na początku naszej podróży świeciło słońce, gdy jechaliśmy dalej, zbierały się nad nami chmury. Zachmurzone szare niebo to zła wróżba dla panny młodej, która po raz pierwszy ogląda swój nowy dom!
A był to przyjemny budynek pomimo zachmurzonego nieba. Świeżo pomalowaną na biało fasadę zdobił wspaniały portyk wsparty na wysokich greckich kolumnach. Wewnątrz było równie nieskazitelnie. Wysłaliśmy wcześniej służących, aby przygotowali wszystko na nasz przyjazd, a pan Phelps powiedział, że życzliwe panie z parafii niestrudzenie im pomagały. Mówił mi niewiele o naszym nowym mieszkaniu, zapewnił tylko, że jest eleganckie i przestronne; kiedy więc weszłam do holu, przypuszczam, że na mojej twarzy widać było zaskoczenie, ponieważ pan Phelps się uśmiechnął.
- Czyż nie jest tu ładnie?
- Jak na razie nie można mu niczego zarzucić - odrzekłam. - I co za szczególny układ schodów.
Pan Phelps stał z szeroko rozstawionymi stopami, przyglądając się korytarzowi z pełną aprobaty dumą nowego właściciela.
- Zbudowano go dla kapitana statków morskich - wyjaśnił. - Jego żona doglądała budowy, kiedy mąż odbywał swoją ostatnią podróż do Chin. Nie chciała, aby tęsknił za morzem, a więc kazała zrobić hol wejściowy tak, aby miał dokładnie te same wymiary co pokład klipera - dwadzieścia metrów długości i pięć szerokości. Podwójne schody powstały pod wpływem tej samej idei, aby kapitan mógł nadal sobie wyobrażać, że znajduje się na pokładzie ukochanego statku. Po przemierzeniu wolnym krokiem głównego pokładu mógł wejść jednymi schodami na pokład spacerowy, a następnie zejść drugimi.
- Świetny pomysł - zauważyłam.
I bardzo szczególny, dodałam w duchu. Co jest dobre na statku, nie zawsze pasuje w domu! Jednakże kiedy Harry zaczął wbiegać na górę po jednych schodach i zbiegać po drugich, głośno wyrażając swoją aprobatę, przyjrzałam się mojemu nadzwyczajnemu holowi z większą łaskawością. Było to z pewnością wspaniałe miejsce do zabawy. Harry wesoło oznajmił nam swój zamiar biegania w górę i dół po stopniach przez cały dzień. Kiedy pan Phelps to usłyszał, przybrał zdecydowanie poważny wyraz twarzy. Pokój, który przeznaczył na swą bibliotekę, znajdował się po prawej stronie schodów. Jednak wtedy nic nie powiedział, a ja obiecałam sobie, że przekonam Harry'ego, aby brał pod uwagę to, iż jego nowy ojciec potrzebuje spokoju.
Harry był równie zadowolony z pozostałej części domu. Oświadczył, że jest to doskonałe miejsce do zabawy w chowanego - tyle tam korytarzy i pokojów.
Kiedy nadeszła zima i lodowate wiatry szalały gwałtownie nad brzegami Sound, wyszły jednak na jaw niektóre wady domu. Kominek w salonie okropnie dymił od czasu do czasu, a ponieważ bezsprzecznie przyczyniały się do tego szybkość i kierunek wiatru, nic nie dało się zrobić. Był to zimny budynek. Ustawicznie drżałam z chłodu w lodowatych przeciągach, których nikt inny nie wydawał się odczuwać. Pan Phelps nie oponował, kiedy zamówiłam grubsze zasłony do okien i zatrudniłam stolarza, który uszczelnił i ponaprawiał ramy okienne; ale pewnego dnia w połowie stycznia zobaczywszy, jak znika stos drewna, mąż zarzucił mi rozrzutność.
- Wszystko to wytwór pani wyobraźni, moja droga. Pozostali domownicy nie skarżą się na przeciągi. Obawiam się, że jest pani istotą wymagającą cieplarnianych warunków.
Tak więc jako jedyna osoba w domu uskarżałam się na zimno! Jednak nawet teraz nie wierzę, że działo się to jedynie w mojej wyobraźni.
Obowiązki duszpasterskie pana Phelpsa nie były uciążliwe i dużo przebywał w domu. Z uwagi na śnieg oraz mroźną pogodę cały czas spędzaliśmy w mieszkaniu i zazdrościłam mężowi umiejętności zabawiania się takim czy innym zajęciem. Wszakże jednym z jego zainteresowań zaczęłam się trochę niepokoić, gdy długie zimowe miesiące ciągnęły się w nieskończoność.
Nigdy nie robił specjalnego sekretu z owego zamiłowania, ale nie było ono takiej natury, by ogłaszać je na prawo i lewo. Wiem, że niektórzy z jego parafian nie pochwaliliby tego, iż ich pastor para się czymś, co nazywa „filozofią spirytyzmu". Określiliby to inaczej - i ja postąpiłabym podobnie. Pewnego razu zerknęłam do dziennika, który czytał z wielkim zaciekawieniem i odkryłam, że pełno w nim aluzji do zjaw i tajemniczych stukotów, upiorów oraz niesamowitych głosów.
Z trudem mogłam w to uwierzyć. Uważałam historie o duchach za cudownie wstrząsające i byłam zdania, że zabawnie jest słuchać ich przy kominku, gdy na zewnątrz szaleje burza, a w salonie można siedzieć spokojnie w miłym towarzystwie. Jednak zaskoczyło mnie to, że pan Phelps - taki poważny i inteligentny, mógł być w równej mierze urzeczony tymi opowieściami. Kiedy jednakże wspomniałam coś o tym - sądzę, iż nieumyślnie użyłam słowa „magia" - był wobec mnie ostry.
- Nie interesuję się baśniami dla dzieci, pani Phelps, ale nieznaną nauką, siłami jak dotychczas opacznie rozumianymi przez nasze ograniczone ludzkie umysły.
- Jednakże - ośmieliłam się zauważyć - słyszy się opowieści o świecie duchów i wspaniałych dysputach z apostołami i prorokami. Była też matka, która otrzymała wiadomość od swej zmarłej córeczki.
- Ach, o to chodzi. - Pan Phelps uniósł się nagle w fotelu; twarz jego przybrała rozmarzony nieobecny wyraz. - Niech pani sobie wyobrazi, iż słyszy z ust świętego Łukasza czy Izajasza opis królestwa błogosławionych! Pokusa, niemal nieodparty urok tej najcudowniejszej z tajemnic... - Rozmarzony wyraz zniknął z jego twarzy, a w głosie zabrzmiały niemal wesołe nuty. - Wszystko to jednak tylko domysły, jak do tej pory nie ma rzeczywistego dowodu, że takie porozumiewanie się jest naprawdę możliwe. No cóż, moja kochana, to bardzo poważna dyskusja jak na taką małą kobietkę. Czy pamiętała pani, by porozmawiać z kucharką o wczorajszej pieczeni? Była, niestety, zanadto spieczona. Taka rzecz nie może się powtórzyć.
Nie zajmowałam się już więcej tą sprawą. Pomimo wszystko temat wydawał się dość nudny. Jeszcze jeden rzut oka do dziennika mego męża potwierdził to wrażenie. Znajdował się tam jakiś długi artykuł dotyczący czegoś, co nazywano patetykalizmem lub patetyzmem i co stanowiło metodę leczenia chorób bez zażywania lekarstw. Brzmiało to co najmniej dziwnie. I chociaż często wspominano o dobroci i prawdzie czy zgodności charakterów oraz innych godnych podziwu cechach, mało było tam pasjonujących opowieści, przyprawiających o dreszcze.
Tak wlokły się nudne dni. Zajęłam się szyciem i zabawą z dziećmi oraz grą na pianinie, którą, niestety, zaniedbywałam w Filadelfii. Panie w Stratfordzie były niestrudzone w pożytecznych pracach; działałam w kilkunastu komitetach, mających na celu oświecenie pogan i zaopatrzenie ich w skromną odzież czy też zajmujących się odwiedzaniem chorych (którzy pochodząc z niższej sfery, często zachowywali się niegrzecznie i zupełnie nie doceniali tej opieki) oraz moralnym odrodzeniem służby i kobiet upadłych oraz wychowaniem dzieci. Nie przyjmowaliśmy gości i nie wychodziliśmy zbyt często. Pan Phelps był najbardziej zadowolony, gdy mógł całymi godzinami siedzieć sam w swej bibliotece.
Pewnego wieczoru w lutym zdarzyło się coś, co miało później tak okropne skutki.
Byłam wtedy na górze z dziećmi, pomagałam układać je do snu i otulać kołderką. (Wieczorem chyba tylko to można było robić). Gdy leżały już wygodnie w swoich małych łóżeczkach, przeczytałam im bajkę i pocałowałam na dobranoc.
Harry nie mieszkał już w pokoju dziecinnym. Ogłosił stanowczo, że jest za duży, aby przebywać razem z rodzeństwem i zażądał własnej sypialni. Nie było w tym nic trudnego; w trzypiętrowym domu znajdowało się pod dostatkiem wolnych pomieszczeń. Jako starszemu wiekiem Harry'emu wolno było wieczorem siedzieć dłużej niż młodszym dzieciom pod warunkiem, że pozostawał w swoim pokoju, czytając albo cicho się bawiąc. Zazwyczaj szłam do niego, aby porozmawiać jeszcze trochę, gdy malcy byli już w łóżkach. Dla mnie były to najmilsze chwile dnia i wydawały się o wiele za krótkie. Wiedziałam, że mąż czeka na mnie w salonie i chociaż zazwyczaj coś czytał i mało mówił, lubił, gdy tam byłam.
Tego wieczoru nastąpiła zmiana ustalonego porządku. Gdy wyszłam z pokoju dzieci, zobaczyłam, że chłopiec idzie korytarzem. Był kompletnie ubrany.
- Cóż to, Harry - wykrzyknęłam. - Co tutaj robisz? Wiesz, iż ojciec powiedział, że masz być w koszuli nocnej i w swoim pokoju o tej porze.
Obdarzył mnie czarującym uśmiechem.
- To na polecenie ojca dzisiaj wieczorem zostałem uwolniony z więzienia, mamo. Mam mu towarzyszyć w bibliotece.
- Och, Harry, czy znowu byłeś niegrzeczny? Prosiłam cię...
- Nic podobnego. - Chłopięcy uśmiech Harry'ego stał się jeszcze bardziej promienny. - Jestem zaskoczony, że tak mało mi ufasz, mamo. Zapewniam cię, że nie czeka mnie lanie ani wykład.
- Ależ Harry...
- Och mamo, nie marudź. Zawsze marudzisz.
I zbiegł po schodach. Pełna najstraszliwszych obaw ruszyłam za nim. Pan Phelps może się śmiać z moich przeczuć, ale zaklinam się na wszystko, że czułam, jak na wskroś przeszywa mnie lodowaty dreszcz. Pośpieszyłam za chłopcem, próbując go dogonić - wszystko, oczywiście, na próżno, mój gorset okazał się zbyt ciasno zasznurowany, abym mogła głęboko oddychać, a Harry jest bardzo zwinny, zwłaszcza kiedy nie chce dać się złapać. Był w jak najlepszym humorze; drażnił się ze mną, czekając, dopóki niemal go nie dotknęłam, a następnie pomknął na dół jednymi schodami, gdy ja zaczynałam schodzić drugimi.
Cieszyłam się, iż jest taki wesoły, ale miałam też powód do niepokoju. Harry nie czuł się dobrze. Fizycznie wydawał się w doskonałym zdrowiu. Pan Phelps z zadowoleniem zwrócił uwagę, że chłopiec wyrósł i miał zaróżowione policzki, odkąd przyjechaliśmy do Stratfordu. Zachowanie syna w ciągu minionych kilku tygodni martwiło mnie jednak. Zdradzał pewną nerwową pobudliwość. Zawsze był wesoły - wskazuje to na bardzo wysoką inteligencję oraz artystyczną naturę - ale ostatnio uznałam, iż ulega coraz silniejszym zmianom nastrojów. Wezwałam lekarza, lecz nie pomógł mi w niczym. Po wysłuchaniu mojego opisu zachowania Harry'ego i zbadaniu delikwenta roześmiał się i oświadczył, że chłopcu nic nie dolega i może uchodzić za okaz zdrowia.
- Wszystko, czego mu trzeba, proszę pani, to porządne lanie. Ci młodzi chłopcy to diabelskie pomioty i zachowują się najgorzej o tej porze roku, kiedy uroczystości związane ze świętami już się kończą, a urwisy mają przed sobą jedynie ponurą zimową pogodę i długie miesiące szkoły. Należy go bić, proszę pani, bić często i solidnie. To wyleczy go z kaprysów.
Czy można się w takim razie dziwić, że niepokoił mnie każdy niezwykły postępek łub wydarzenie, które dotyczyły Harry'ego. To, że spędzał czas z ojcem w bibliotece, było z pewnością niezwykłe. Tak jak twierdził, przeważnie odwiedzał ten pokój, aby zostać ukaranym.
Nie trzeba dodawać, że weszłam za nim do środka. Pan Phelps nie wydawał się zbytnio zadowolony, gdy mnie zobaczył.
- Mówiła pani, że dzisiaj wieczorem ma do zrobienia jakąś pracę - przypomniał mi. - Trochę szycia dla koła kobiet, które należy skończyć do jutra.
- Mam dużo czasu - odparłam. - Nie może winić mnie pan za to, że jestem ciekawa, co też moi dwaj ukochani mężczyźni zamierzają robić podczas tego tajemniczego spotkania?
- Nie ma w nim nic tajemniczego - wyjaśnił pan Phelps. - Nie widziałem po prostu powodu, aby wspominać pani o tym. Henry ostatnio nie był sobą. Poddałem go zabiegom medycyny patetycznej.
- Harry'ego? - wykrzyknęłam. - Zabiegom?
Chłopiec rzucił się na duży skórzany fotel i skrzyżował nogi.
- To świetna zabawa, mamo.
- Określenie takie jest nieco zwodnicze - mówił dalej pan Phelps. - Praktyka ta nie wymaga żadnych narkotyków ani lekarstw. Jest to właściwie teoria umysłu, wspomagająca duszę, aby sama się wyleczyła.
Usiadłam.
- Pomogę panu, panie Phelps.
- Trudno mi sobie wyobrazić, że to panią zainteresuje, pani Phelps.
- Jeśli ma to coś wspólnego z Harrym, to powinno mnie zainteresować. Panie Phelps, proszę uwzględnić naturalne uczucia matki.
Po tych słowach nie mógł mi już odmówić. Pan Phelps miał zawsze bardzo dużo do powiedzenia w swoich kazaniach oraz przy wszelkich innych okazjach na temat miłości rodzicielskiej.
Ze wstydem przyznaję, jakie niejasne obawy wypełniły wówczas mój umysł. Wkrótce ich się wyzbyłam; zabiegi owe były tak niewinne, że wydawały się niemal głupie. Cały pokój pogrążony był w półmroku. Pan Phelps wyjął zegarek i trzymał go przed oczami chłopca. Cichym, spokojnym głosem kazał mu śledzić wzrokiem lśniący przedmiot, gdy poruszał nim tam i z powrotem.
Po chwili spytał łagodnym tonem:
- Czy słyszysz mnie, Henry?
- Tak - padła odpowiedź wypowiedziana równie łagodnym głosem.
- Jak się czujesz, mój chłopcze?
- Bardzo spokojnie. Bardzo dobrze.
Wymienili jeszcze kilka zdań w tej samej kolejności. Pan Phelps powtarzał słowa „spokojnie" i „dobrze". W końcu powiedział:
- Jesteś spokojny, masz w sobie spokój. Ten stan nadal będzie w tobie trwał, Henry. Teraz się obudź.
Harry przetarł oczy.
- Czy to już wszystko?
- Tak, to już wszystko. A teraz czas do łóżka. Śpij dobrze.
- Tak, proszę pana. Dobranoc. Dobranoc, mamo.
Kiedy wyszedł, pan Phelps zwrócił się do mnie:
- No cóż, moja droga, mam nadzieję, że teraz jest pani przekonana, iż nie wyrządzam krzywdy chłopcu.
- Nigdy nie pomyślałam ...
- Kłamstwo jest grzechem, pani Phelps. Podejrzewała mnie pani. Przyznaję, że ogromnie mnie to boli.
Trochę zmieszana przeprosiłam go, dodając:
- Doprawdy, panie Phelps, nigdy nie słyszałam, aby był pan dla kogokolwiek niedobry, nie rozumiem jednak, co pan robi. Dlaczego powiedział mu pan, aby się obudził? Nie spał przecież. Rozmawiał z panem i udzielał rozsądnych odpowiedzi; miał cały czas szeroko otwarte oczy.
- Stan ten jest zbyt złożony, aby mogła go pani zrozumieć - oświadczył mój małżonek. - To proces naukowy. Zapewniam panią, że mam dość znaczne doświadczenie. Posłużyłem się tym zabiegiem w przypadku mojego brata, kiedy cierpiał na chorobę serca i sprawiłem mu ogromną ulgę.
Obecnie wiem, że metoda, jaką stosował, nazywana jest magnetyzmem lub mesmeryzmem; stosuje się ją w medycynie patetycznej, aby uzyskać odpowiedni stan umysłu pacjenta. Andrew wytłumaczył mi te sprawy później. Kiedy on mi to wyjaśniał, rozumiałam wszystko bardzo dobrze. Chodzi o magnetyzm i elektryczność potrzebne do życia, o to, że jedna z owych sił jest dodatnia, a druga ujemna. Pokazał mi za pomocą prawdziwego magnesu, jak jakaś niewidzialna siła przyciąga przedmioty do biegunów. Brzmiało to bardzo rozsądnie i istotnie wyjaśniało niektóre z rzeczy, które wydarzyły się tamtej wiosny...
Och, ale gdyby to było wszystko - gdybym mogła uwierzyć, że nic innego nie spowodowało owych zjawisk. Pewne niewidoczne drzwi prowadzą do nieprawdopodobnych stref. Kiedy raz się je otworzy, jakie istoty mogą przez nie wejść?
Tamtego zimowego wieczoru nie miałam takich sprecyzowanych obaw, lecz jedynie niejasne uczucie niepokoju. Trudno mi było zakazać owych eksperymentów, nie zobaczyłam przecież niczego, co mogłoby mi nie przypaść do gustu; ale uczucie niepokoju nie ustawało i następnego dnia przyłapałam się na tym, że wspominam o całej sprawie Marian. Zazwyczaj jej się nie zwierzam, ale wiedziałam, iż każdy problem dotyczący Harry'ego ją poruszy.
Podobnie jak młodsze dzieci wydawała się szczęśliwa w Stratfordzie - niemal tak szczęśliwa, jak może być szczęśliwa istota, która niewiele bierze sobie do serca. Uczestniczyła w różnych zajęciach koła kobiet i była stale zajęta. Ukończywszy edukację rok wcześniej, nie miała nic innego do roboty prócz szukania męża i w tym względzie, muszę wyznać, uznałam Stratford za nie najlepsze miejsce ze względu na brak odpowiednich kandydatów. Marian nie jest ładna. Aby odnieść sukces w tym, co musi stanowić główny cel zabiegów każdej kobiety, potrzebuje szerokiego kręgu znajomych. W Stratfordzie zaś mieszkało niewielu mężczyzn we właściwym wieku i o satysfakcjonującej pozycji społecznej. Marian jednakże nie narzekała.
Kiedy wspomniałam jej, jak pan Phelps leczy Harry'ego, zaskoczyła mnie, co bardzo rzadko się zdarzało.
- Nie ma w tym nic złego, mamo. Prawdę powiedziawszy, uważam te zabiegi za zbawienne. To jak przyjemny sen, a później czuje się taki spokój.
- Co? - wykrzyknęłam. - Czy i ciebie także poddał owym metodom?
- Nie robi nic poza tym, że wspomaga i zwiększa moje siły duchowe. - Chude policzki Marian zarumieniły się nagle. - Czuję się później o wiele lepiej.
- Nie wyglądasz po tym lepiej - odrzekłam nieco ostrym tonem. - Co się z tobą dzieje? Jesteś chudsza niż zwykle i masz cienie pod oczami.
Bąknęła coś półgłosem, że źle spała.
- Jeśli to wszystko...
- To nic poważnego. Ja... czasami mam sny.
- Wszyscy miewamy sny - zauważyłam.
Rozdział dwudziesty piąty
Nigdy przedtem nie było takiej długiej zimy. Tak bardzo czekałam na wiosnę, że łzy napłynęły mi do oczu, kiedy zobaczyłam pierwsze przebiśniegi wyglądające odważnie z lodowatej nagiej ziemi. Jednak nadal było chłodno i wietrznie, a drzewa wciąż jeszcze nie miały liści w tamtą niedzielę dwudziestego marca, kiedy szykowaliśmy się do kościoła. Data ta, jak myślę, na zawsze wyryła mi się w pamięci.
Jak zwykle w niedzielny poranek panował wtedy rozgardiasz. Pan Phelps, jak zawsze pierwszy gotowy do wyjścia, pytał zdenerwowany, dlaczego nie możemy przygotować się do wyjścia na nabożeństwo, na które uczęszczamy od tak dawna, bez hałasu i zamieszania. Mężczyźni nigdy nie rozumieją podobnych rzeczy. Mój pierwszy mąż był identyczny. Niechby tylko panowie spróbowali dopilnować, by czworo dzieci umyło się i ubrało! Marian była tak samo kłopotliwa jak reszta, nie miała gustu, jeśli chodzi o stroje, i nigdy nie wiedziała, co włożyć - a przecież sama także starałam się zaprezentować w sposób możliwie godny szacunku.
Tamtego ranka włożyłam swój nowy kostium z delikatnej granatowej wełny, nieco zbyt lekki jak na tę pogodę, ale tak długo czekałam już na wiosnę, że musiałam zrobić coś, aby przekonać samą siebie, iż naprawdę nadchodzi. Uznałam ten model za dość ładny, kiedy wybierałam materiał i podobało mi się wspaniałe obszycie pokrywające przód żakietu. Jednakże ostateczny efekt nieco mnie rozczarował. Wiejska szwaczka nie miała takiej smykałki do igły, jaka zazwyczaj cechuje krawcowe w dużym mieście.
Zebraliśmy się razem i ustawiliśmy rzędem w holu, czekając na inspekcję, jak to było w zwyczaju. Pan Phelps stanął przed nami niczym generał podczas parady, obrzucając wzrokiem każdego po kolei. Nie wygłosił żadnej uwagi pod moim adresem. Wolałabym jednak, żeby powiedział: „Bardzo ładnie, moja droga" lub coś w tym rodzaju.
Minął także Marian bez słowa krytyki, chociaż ja uznałam, że wygląda okropnie; matowy kasztanowy kolor sukni sprawiał, że cera dziewczyny wydawała się jeszcze bardziej niezdrowa niż zwykle. Harry został poddany zjadliwej krytyce. Wszystko było źle, począwszy od nieuczesanych włosów do zdartych butów. Małe dzieci, które mocno trzymałam za ręce, zasłużyły na ojcowskie pogłaskanie po głowie.
Do kościoła nie było daleko, ale pojechaliśmy powozem, zapowiadała się bowiem nieprzyjemna pogoda. Harry musiał siedzieć na koźle z woźnicą, któremu to zupełnie nie przeszkadzało.
Nie przypominam sobie czytań ani kazania. Pamiętam, że Harry był niespokojny - ale nie jakoś nadzwyczajnie poruszony, nie bardziej niż każdy normalny chłopiec w jego wieku. Ponieważ ławka pastora znajduje się bezpośrednio pod kazalnicą, zachowanie mojego syna nie mogło ujść uwagi parafian i musiałam ciągle trącać go łokciem i wyrażać dezaprobatę surową miną.
To dziwne, że pamiętam wszystko z owego przerażającego dnia oprócz wydarzenia, które zamieniło go w koszmar - początek długiego i ciągnącego się w nieskończoność złego snu.
Zawsze wieki zabierało nam wyjście z kościoła po nabożeństwie. Pan Phelps musiał zamienić kilka słów z każdym, kto chciał porozmawiać, i upierał się, abyśmy mu towarzyszyli, co sprawiało trudność dzieciom. Kiedy wsiadaliśmy do powozu, troje młodszych zachowywało się jak małe zwierzątka wypuszczone z klatki. Nie tylko Harry był w wyśmienitym humorze; Willy uszczypnął siostrę, która wymierzyła mu policzek i wybuchnęła płaczem. Pan Phelps wykrzyknął, jak robił to często:
- Można by pomyśleć, że wychodzą z menażerii, a nie z domu Bożego!
Wszystko odbyło się tak jak zwykle. Nie zdarzyło się nic więcej... dopóki nie wróciliśmy do domu.
Zaczął padać zimny ulewny deszcz. Nie chcąc zniszczyć nowego kostiumu, popędziłam, aby się schronić w środku. W mało przyjemny sposób mi to ułatwiono: drzwi frontowe były szeroko otwarte.
Stałam, wpatrując się w nie zapewne z głupią miną, dopóki inni nie przyłączyli się do mnie. Marian prowadziła młodsze dzieci za rączki. Harry szedł tuż za nią, a za nim podążał jego ojczym.
- Dlaczego pani nie wchodzi? - zapytał pan Phelps. Podniosłam rękę.
- Drzwi. Czy zapomniał pan je zamknąć?
- Z całą pewnością nie. Myślałem, że to pani...
- Nie, były już otwarte, kiedy przyjechałam. Mój małżonek zrobił niezadowoloną minę.
- Nie będę tolerować podobnych rzeczy. Niech pani pójdzie ze mną, pani Phelps, musimy zamienić słowo ze służbą.
Wszedł do domu dużymi krokami. Można było niemal zmierzyć stopień irytacji pana Phelpsa długością jego kroków. Szłam nieco z tyłu, trzymając męża za rękaw. Dość trudno znaleźć przyzwoitych służących w małym mieście i nie chciałam ich niepotrzebnie denerwować.
- Ależ, panie Phelps, służba była w kościele. Ani też nie miała okazji, by tędy wejść.
- Niemniej należy ich wypytać.
Oczywiście wszyscy służący bez wyjątku zaprzeczyli, że ponoszą za ów fakt odpowiedzialność. Wrócili pieszo z kościoła przed nami, skorzystali jednak z tylnego wejścia i nawet nie zaglądali do przedniej części budynku. Jedynym wyjątkiem była kucharka, która, oczywiście, została w domu, aby dokończyć przygotowań do obiadu. Nikt nie mógł jej podejrzewać; była to godna szacunku niewiasta w średnim wieku i jej oburzenie, że została o cokolwiek oskarżona (nawet aluzyjnie), należało oczywiście uznać za szczere. O jej niewinności jeszcze wymowniej świadczyło przerażenie, które zastąpiło początkową urazę.
- Włamywacze! To właśnie oni, przestępcy i włamywacze! Zamordują nas we własnych łóżkach, na pewno tak będzie. Nie zostanę w tym domu ani minuty dłużej!
Wywoławszy takie poruszenie, pan Phelps zostawił mnie, abym je uciszyła, a minęło trochę czasu, nim przekonałam kucharkę, że nie zagraża jej śmiertelne niebezpieczeństwo, bo sama w głębi duszy nie byłam zbyt spokojna. Gdy wyszłam z kuchni, znalazłam mego małżonka w holu, gdy właśnie miał wejść po schodach na górę.
- Drzwi do biblioteki i małego salonu również były otwarte - powiedział. - Jestem pewny, że zamknąłem te pierwsze, tak jak zawsze.
- Czy to wszystko?
- Oto dostateczny dowód, iż ktoś wszedł do domu. Teraz mam właśnie zamiar przeprowadzić inspekcję pomieszczeń na górze.
Przechodziliśmy z pokoju do pokoju, nie dostrzegając nic niepokojącego, dopóki nie dotarliśmy do drzwi naszej sypialni. Pan Phelps ruszył do środka przede mną. Kiedy tam zajrzał, wydał z siebie głośny okrzyk.
- Co się stało, co się stało? - krzyknęłam przestraszona.
W milczeniu stanął z boku. Kiedy zobaczyłam, co wywołało jego okrzyk, doznałam tak ogromnej ulgi, że głośno się roześmiałam. Na naszym łóżku ułożono w stosie cztery krzesła, a ich drewniane nogi tworzyły dziwaczną plątaninę.
Pan Phelps nie czul podobnej ulgi. Cichym, surowym głosem, który nabiera siły, gdy mój mąż jest dość rozgniewany, powiedział:
- Figiel zrobiony przez jakiegoś żartownisia.
I odwrócił się, aby skierować zimne wrogie spojrzenie na Harry'ego, który słysząc nasze głosy i podzielając nasz niepokój, przyszedł zobaczyć, co się dzieje.
Patrząc na dziwną konstrukcję na łóżku, Harry się roześmiał. Prawdę powiedziawszy, nie mogę go winić, jednak skutek tego był niefortunny. Twarz pana Phelpsa zasępiła się nagle. Zanim zdążył przemówić, oświadczyłam szybko:
- To nie mógł być Harry. Siedział z nami przez cały czas.
- Mógł zrobić to, zanim wyszliśmy - odrzekł mój mąż zirytowany.
- Nie mógłby jednak otworzyć frontowych drzwi. Sam pan je zamknął, kiedy wyszliśmy, i ostatni wsiadł do powozu.
Z twarzy chłopca zniknął uśmiech. Mając bystry umysł, Harry nie potrzebował bezpośredniego oskarżenia, aby uświadomić sobie, iż jest podejrzany.
- Nie zrobiłem tego! - wykrzyknął. - Doprawdy...
- To poważna sprawa, Henry - powiedział pan Phelps. - Daj mi słowo, że nic o tym nie wiesz.
- Naprawdę, ojcze...
- Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Wierzę ci.
Nie można powiedzieć, aby niedzielny obiad minął w przyjemnej atmosferze. Wzburzenie kucharki objawiło się w jeszcze jednej źle przyrządzonej pieczeni, a służąca była tak zdenerwowana, że upuściła dwa talerze. Marian wyglądała jak duch. Harry przez cały czas dokonywał różnych spekulacji i zastanawiał się nad oboma dziwnymi wypadkami, dopóki pan Phelps mu nie przerwał.
- To zapewne niegodziwi psotni chłopcy - powiedział stanowczo. - Jak wiesz, Henry, nie akceptuję niektórych twoich przyjaciół. Nie, nie przerywaj mi, nie winię ciebie ani nie wątpię, że nie wiesz nic o tych sztuczkach; twierdzę po prostu, że niektórzy twoi koledzy mogą uważać tego typu figle za zabawne. Nie mówmy już więcej o tym. Poczynię kroki, aby mieć pewność, że się to nie powtórzy.
Kiedy obiad dobiegł końca, poszliśmy na górę, aby przygotować się do popołudniowego nabożeństwa. Pan Phelps nie przyszedł; udał się do biblioteki. Kiedy byłam gotowa, poszłam go poszukać i ku mojemu zaskoczeniu ujrzałam, że leży wyciągnięty na kanapie i czyta.
- Spóźni się pan - powiedziałam.
- Nie idę.
- Ale...
- Jak pani wie, nie wygłaszam kazania dziś po południu. Zamierzam zostać tutaj i czuwać na wypadek, gdyby ci niedobrzy chłopcy znowu spróbowali spłatać jakiegoś figla.
Wiem, że celowo zwlekał z oznajmieniem mi tego. Nie chciał dopuścić, by Harry ostrzegł swych przyjaciół. Nadal podejrzewał mojego syna pomimo solennych zapewnień chłopaka. Byłam bardzo urażona. Nie odzywając się już więcej do męża, opuściłam pokój; i nie mogę powiedzieć, aby pozostawiające wiele do życzenia kazanie drugiego pastora uśmierzyło cierpienia mojej zranionej duszy.
Oczywiście nie wspomniałam nic Harry'emu o niesprawiedliwych podejrzeniach ojczyma i mój syn był w wesołym nastroju. Jak zwykle narzekał na konieczność chodzenia do kościoła nie raz, ale dwa razy w ciągu tego dnia.
Kiedy wróciliśmy, deszcz przestał padać, ale niebo nadal było pokryte chmurami. Weszliśmy do domu i bardzo się zdenerwowałam, gdyż służba jeszcze nie zapaliła lamp. Pan Phelps nadal przebywał w bibliotece. Usiadł gwałtownie na sofie na mój widok. Było zbyt ciemno, abym mogła zobaczyć jego twarz, ale miałam pewność, że się zdrzemnął.
- Czy coś się działo? - spytałam.
Miałam nadzieję, że tak. Harry był ze mną przez całe popołudnie i kolejne psoty w czasie naszej nieobecności w domu dowiodłyby tylko jego niewinności.
- Było zupełnie spokojnie - odpowiedział pan Phelps, próbując ukryć ziewnięcie.
Zawiedziona wezwałam pokojówkę i poleciłam jej zapalić lampy. Wzięłam świeczkę i zaczęłam iść na górę po schodach. Pan Phelps wyszedł z biblioteki i ruszył za mną, ale byłam tak rozdrażniona, że się nie odwróciłam, aby z nim porozmawiać, ani też nie czekałam na niego, aby otworzył drzwi do naszego pokoju.
Moją świeczkę zgasił lodowaty przeciąg. Ogień w kominku palił się słabo, okrywając pokój cieniami. W czerwonawej poświacie zobaczyłam coś leżącego na naszym łóżku - jakąś okropną nieruchomą postać okrytą całunem.
Świeczka wypadła mi z osłabłej nagle dłoni. Miałam wrażenie, że za chwilę pochłonie mnie czarna mgła. Gdy zachwiałam się na nogach, poczułam, że podtrzymują mnie ręce męża. Gwałtowne zaczerpnięcie przezeń powietrza przypominało stłumiony okrzyk, potwierdzając, że owa straszna wizja nie jest jedynie wytworem mojej wyobraźni.
Odsuwając mnie bezceremonialnie na bok, pan Phelps pobiegł do łóżka. Wydałam z siebie jęk, kiedy jego dłonie dotknęły nieruchomej postaci. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Wydając z siebie przytłumione pomruki, przypominające raczej warczenie zwierzęcia niż ludzki głos, pan Phelps zaczął rozrywać trupa na części. Głowa poleciała w jednym kierunku, a tułów w drugim.
Nie pamiętam nic do chwili, w której się obudziłam; moje nozdrza uderzyła ostra woń soli trzeźwiących i stwierdziłam, że leżę na tym samym łóżku.
Był to tak ogromny wstrząs dla moich nerwów, że nadal go odczuwam. Zanim zdołałam się poderwać z krzykiem z tego upiornego posłania, pan Phelps przemówił:
- Była to tylko imitacja postaci ludzkiej, zrobiona z ubrania owiniętego w prześcieradło. Na miłość boską, niech się pani uspokoi, pani Phelps.
Ale to głos mojego drogiego chłopca ocalił mi rozum. Ze łzami spływającymi po twarzy Harry ściskał mi kurczowo dłoń, błagając, abym nie umierała - ponieważ, jak mi powiedział, byłam tak przeraźliwie blada, że lękał się, iż jestem bliska śmierci.
- Najdroższy Harry, mama nie umrze - zapewniłam go. - Przeraziłam się tylko przez chwilę, lecz teraz czuję się już dobrze.
- Nie zrobiłbyś czegoś podobnego, aby nastraszyć swoją mamę, prawda, Henry? - zapytał pan Phelps.
Przycisnęłam syna mocno do piersi.
- Harry był ze mną całe popołudnie, wie pan o tym. Jak pan śmie!
- Zatem znakomicie! Ma pani całkowitą rację i przyznaję, że się myliłem. Czy teraz czuje się już pani lepiej? Muszę przeprowadzić dochodzenie i sprawdzić, jakie jeszcze kawały nam zrobiono.
- Moje łóżko zostało wyciągnięte na środek pokoju. - Chłopiec udzielił tej informacji głosem zdławionym od łkania. - A Marian powiedziała, że jej mały stolik z intarsją zaginął.
Jego policzki błyszczały od łez. Podniósł wzrok i spojrzał na ojczyma szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Nigdy nie widziałam, aby czyjaś niewinność była tak namacalnie widoczna. Nawet pan Phelps się wzruszył.
- Wszystko to jest bardzo dziwne - wymamrotał. - Nie mogę tego wyjaśnić, chyba że... Jednak nie, tak być nie może. Zostań ze swoją mamą, Henry, i zaopiekuj się nią.
Jednak Harry, co jest zrozumiałe, był chory z ciekawości i chciał koniecznie zobaczyć, co się stało, więc zmusiłam się, aby wstać i mu towarzyszyć. Dokładne zbadanie domu przyniosło kilka zdumiewających odkryć. Stolik z intarsją należący do Marian wepchnięto do jej szafy, gniotąc suknie. Kilka innych mebli przestawiono lub schowano; okazało się, że głośne okrzyki z kuchni wydała z siebie kucharka, gdy odkryła, że bochenek chleba, przygotowany na podwieczorek, zniknął. W końcu znaleziono go w małym saloniku na szafce z książkami.
Był późny wieczór, zanim w domu przywrócono porządek, a dzieci zostały wysłane do łóżek. Siedziałam w pokoju dziecinnym dość długo, obawiając się zostawić je same. W końcu pan Phelps polecił jednej z pokojówek, aby poprosiła mnie do biblioteki.
Jednakże miał mało do powiedzenia. Spędził większość wieczoru, przerzucając różne gazety w poszukiwaniu pewnego szczególnego artykułu. Kiedy próbowałam mówić coś na temat okropnych rzeczy, jakie nam się przydarzyły, przerwał mi dość szorstko.
- Poczynię odpowiednie kroki, pani Phelps, niech pani się tym nie zajmuje.
Nie poszłam pierwsza na górę, jak to czasami robiłam. Nie mogłam sama wejść do tamtego pokoju. Jedynie ogromnym wysiłkiem woli zmusiłam się do zajęcia miejsca obok mego męża w łóżku. W ciemności czułam pomiędzy nami obecność trupa w całunie.
Rozdział dwudziesty szósty
Moją pierwszą myślą, gdy obudziłam się następnego dnia rano, była chęć, by pobiec do dzieci. W ciągu nocy nic się nie zdarzyło; jednakże Harry popatrzył na mnie zaskoczony, kiedy zapytałam, czy dobrze się czuje, i odpowiedział tonem wskazującym na zły humor, że nie, ponieważ jest poniedziałek i czeka go długi tydzień szkoły. Dodał też, że jest pewny, iż Pan nie stworzył poniedziałku; jakaś inna moc musiała ponosić za to odpowiedzialność.
Uspokoiło mnie to - znacznie bardziej niż widok Marian przy śniadaniu przy stole. Kruszyła jedzenie zamiast jeść i wyglądała, jak gdyby nie zmrużyła oka. Pan Phelps zauważył jej apatyczny wygląd. Gdy Harry wyszedł, powiedział:
- Chodź ze mną do biblioteki, Marian, poddamy cię jeszcze jednemu zabiegowi.
- Jeśli Marian jest chora, może powinniśmy wezwać lekarza - zauważyłam.
- Sama pani mi oświadczyła, pani Phelps, że człowiek ów jest ignorantem i sadystycznym znachorem.
- Doprawdy? Dobrze, panie Phelps. Jestem pewna, że pan wie lepiej.
A więc oddalili się razem, a ja zajęłam się zwykłymi porannymi obowiązkami. Odkurzałam w salonie chińskie ozdoby, których wolę nie zostawiać niezgrabnym rękom pokojówek, kiedy usłyszałam krzyk na piętrze.
Gdy wybiegłam na korytarz, pan Phelps wyjrzał z biblioteki. Krzyki ustały, ale zastąpiły je obłędne, przyprawiające o dreszcz zgrozy łkania, które brzmiały niemal tak samo głośno.
- Marian? - spytałam.
- Właśnie ode mnie wyszła.
Krzyki te rzeczywiście wydawała z siebie moja córka. Znaleźliśmy ją stojącą w otwartych drzwiach swojego pokoju, miała klasyczny atak histerii. Wygląd sypialni stanowił pewne wytłumaczenie rozpaczliwego stanu dziewczyny. Meble były poprzestawiane w całkowitym nieładzie. Umywalka, zazwyczaj schowana za parawanem, znalazła się na samym środku pokoju, a na niej zawieszono ręczniki. Obok umywalki stał jeden z pękatych, obitych mosiężnymi okuciami kufrów, w którym Marian przechowywała część swych strojów. Wieko miał podniesione, a na porządnie złożonych rzeczach leżał stos męskich ubrań - spodnie, kamizelka, surdut - które, jak od razu rozpoznałam, należały do pana Phelpsa.
Mój mąż musiał podnieść głos, aby można go było usłyszeć, gdyż Marian łkała tak głośno.
- Są to części garderoby, którymi posłużono się zeszłej nocy, aby ułożyć tę kukłę na naszym łóżku! - zawołał. - Jak się tutaj znalazły?
Nieprzyjemne odgłosy tłumionego płaczu, które wydawała moja córka, działały mi na nerwy, a te, nie trzeba chyba dodawać, i tak znajdowały się w okropnym stanie. Odwróciłam się i uderzyłam ją mocno w policzek. Jest to, oczywiście, najlepsze lekarstwo na histerię i odniosło pożądany efekt. Łkania Marian ustały. Trzymając rękę na rozpalonym policzku, dziewczyna patrzyła na mnie z pełnym oburzenia zaskoczeniem. Nigdy wcześniej jej nie uderzyłam. Nie jestem zwolenniczką bicia dzieci.
- Było to konieczne - wyjaśniłam, odpowiadając na jej niemy wyrzut. - Czy teraz lepiej się czujesz? Usiądź, oddychaj głęboko i wytłumacz nam, co się stało.
Marian posłuchała, wykonując urywane, sztywne gesty jak lalka. Nadal trzymając się za policzek, potrząsnęła głową.
- Zastałam pokój ... w tym stanie.
- A te ubrania? - Pan Phelps trzymał je przed sobą.
- Są twoje, czyż nie, ojcze? - Dziewczyna wyglądała na zdezorientowaną. - Nie wiem, skąd się tutaj wzięły.
Mój małżonek wrzucił je z powrotem do kufra.
- To nie do uwierzenia.
- Nie możesz oskarżyć Harry'ego - zawołałam. - On...
- Mógł to zrobić przed wyjściem do szkoły. Marian zawsze wcześnie przychodzi na śniadanie, a on ciągle się spóźnia.
Z rękami splecionymi na plecach pan Phelps chodził po pokoju, przyglądając się badawczo poprzestawianym meblom. Zorientowałam się , że robię to samo, jak gdyby w nadziei, że jakieś rozwiązanie tej sprawy nagle samo przyjdzie mi do głowy - rozwiązanie, które raz na zawsze oczyści z zarzutów mojego chłopca.
Nagle Marian wydała z siebie jeszcze jeden pisk. Byłam tak zdenerwowana, że sama krzyknęłam. Gdy odwróciłam się, zobaczyłam, że siedzi sztywno, jak gdyby połknęła kij, na swoim krześle z wyciągniętymi rękami i wskazuje na coś palcem.
- Ubranie - oddychała ciężko - zniknęło.
Z pewnością w kufrze nie było już zestawu ubrań dżentelmena. Marian zaczęła coś bełkotać.
- Zakryłam twarz rękami, a kiedy je zdjęłam, rzeczy te znikły...
- Spokój - zawołałam. - Albo będziesz cicho, albo znowu wymierzę ci policzek. Mój Boże, nie zniosę tego dłużej.
Pan Phelps znowu przeszukał pokój, tym razem z większym skutkiem. Zagubione ubrania odnalazły się pod łóżkiem.
Gdy to odkryliśmy, Marian zaczęła głośno łkać. Rzuciłam się i potrząsnęłam nią za ramiona. Nie zrobiłam nic dziwacznego, ale pan Phelps uznał, że tracę panowanie nad sobą.
- Schowam te rzeczy - oświadczył surowym tonem. - Bądź pewna, że tym razem pozostaną na miejscu!
Wrzucił ubrania do kufra i zaniósł go do garderoby, którą zamknął na klucz. Wyprowadził nas z pokoju, a następnie przekręcił klucz w zamku i zrobił to samo z drzwiami prowadzącymi do następnego pomieszczenia.
- Proszę - odezwał się, wkładając klucze do kieszeni. - Teraz zobaczymy.
Marian odeszła powoli, wyglądając jak przerażona mysz z czerwonym nosem. Czułam, że muszę się położyć. Właściwie powinnam była doznać ulgi, gdyż trudno by teraz oskarżyć Harry'ego o schowanie ubrań pod łóżko. Trzęsłam się jednak i nie mogłam tego opanować. W jaki sposób wszystkie te rzeczy - których, jak miałam szczerą nadzieję, mój małżonek już nigdy nie włoży - w jakiż więc sposób przemieściły się z kufra na podłogę i następnie pod łóżko? Marian oczywiście mogła je przenieść, gdy pan Phelps i ja patrzyliśmy gdzie indziej. Ale dlaczego miałaby zrobić coś tak szalonego? I przecież z całą pewnością była tak samo przestraszona jak my...
Czy mój mąż rzeczywiście się bał? Mężczyźni muszą ukrywać swe lęki, jeśli je odczuwają; ale im więcej o tym myślę, tym bardziej mam wrażenie, że jego oczy lśniły dziwnym blaskiem i dostrzegłam w nich niemal przyjemne podekscytowanie.
Uznałam, że musiałam się pomylić. Była to ostatnia emocja, jakiej można się by spodziewać u tak udręczonego człowieka.
Wkrótce potem usłyszałam jego kroki przy uchylonych drzwiach pokoju. Ku mojemu zaskoczeniu - ponieważ oczekiwałam, że przyjdzie, aby zapytać, jak się czuję - nie zatrzymał się, minął naszą sypialnię i poszedł dalej. Kroki jego były bardzo ciche, jak gdyby szedł na palcach.
Najbardziej nieprawdopodobne domysły zaprzątały mój umysł. Wstałam, podeszłam do drzwi i wyjrzałam.
Pan Phelps stał przy drzwiach pokoju Marian. Gdy przyglądałam mu się, niewidziana, wyjął klucz z kieszeni i włożył go do dziurki. Usłyszałam głośne kliknięcie, kiedy klucz się obrócił w zamku. Mój małżonek ostrożnie otworzył drzwi.
Odgłos, jaki z siebie wydał pan Phelps, nie był ciężkim westchnieniem bezbrzeżnie zdumionego człowieka, ale długim, przeciągłym „ach!". Mój mąż się uśmiechał. Był to okropny, złowieszczy uśmiech. Nie mogłam już dłużej wytrzymać tej niepewności i podbiegłam do niego.
Na podłodze pokoju przy samych drzwiach leżał komplet ubrań, które nie dalej niż piętnaście minut temu pan Phelps zatrzasnął w kufrze, a później zamknął na klucz w garderobie.
Rozdział dwudziesty siódmy
Przeżyłam szok i mój stan wzbudzał wręcz litość. Prawdę mówiąc, pamiętam bardzo niewiele z tego, co zdarzyło się później. Jedynie chwilę, gdy znalazłam się w bibliotece, gdzie weszłam, wsparta na ramieniu pana Phelpsa. Posadził mnie na fotelu i nalegał, abym wypiła mały kieliszek porto, które trzymał pod ręką w celach leczniczych. Był na swój sposób uprzejmy, lecz kiedy poprosiłam, aby posłał po pokojówkę, gdyż chętnie wypiłabym filiżankę herbaty, odmówił.
- Nie chcę mieszać do tego służby, zanim okaże się to nieuniknione. Są to przesądni, ciemni ludzie i tylko się przestraszą.
Nie odpowiedziałam, jednak moje spojrzenie, jak sądzę, było bardzo wymowne. Pan Phelps potrząsnął głową niemal wesoło. Zupełnie nie mogłam zrozumieć jego nastroju.
- Moja droga pani Phelps, zapewniam panią, że nie ma się czego obawiać. Można mi zarzucać, że od początku nie zrozumiałem prawdy, jednakże wydarzenia tego poranka sprawiają, że nie mam już w tym względzie żadnych wątpliwości. Pomyśleć tylko, że na własne oczy ujrzałem zjawiska, o których często czytałem i w które często powątpiewałem!
Nadal przemawiał w ten okropny sposób, jak gdyby gratulował samemu sobie, dopóki nie przerwałam, domagając się wyjaśnień. Jeśli mój ton był nieco ostry, myślę, że można mi to wybaczyć.
- Nie dalej jak ubiegłej nocy przeczytałem o podobnym przypadku - powiedział pan Phelps. - Czy nie słyszała pani o dziwnych stukotach w Rochester? W gazetach od miesięcy rozpisują się na ten temat.
Następnie tłumaczył dalej, o co chodzi, w swój nudny i pedantyczny sposób. Zdaje się, że przez jakiś czas dwie młode kobiety (pochodzące z niższej klasy społecznej, a więc trudno nazwać je młodymi damami) nazwiskiem Fox z małego miasteczka w stanie Nowy Jork słyszały stale stukot i odgłosy skrobania. Sprawcą owych hałasów była jakaś niewidzialna inteligentna istota, która odpowiadała na pytania, pukając na „tak", a zachowując milczenie na „nie", i mozolnie przekazywała bardziej złożone odpowiedzi, stukając, kiedy osoba mówiąca alfabet doszła do właściwej litery. Zjawisko to dotyczyło samych sióstr Fox, a nie domu, w którym mieszkały. Dowodził tego fakt, że kiedy dziewczęta przebywały gdzie indziej, stukanie rozlegało się również i w tamtych miejscach. Inne osoby także zajmowały się rozrywką, jaką było wywoływanie niewidzialnych „duchów" - słowo to pochodzi od pana Phelpsa - i otrzymywały odpowiedzi na najbardziej pasjonujące pytania teologii.
Pan Phelps mówiłby dalej o owych nieszczęsnych dziewczętach i niepokojących je odgłosach, gdybym mu nie przerwała.
- Ale co to ma wspólnego z nami? Nie słyszeliśmy żadnych...
- Czy pamięta pani, jak w zeszły wtorek rozległo się pukanie do drzwi, a pokojówka oznajmiła, że nikogo tam nie ma?
- To były jakieś psotne dzieci. Sam pan tak powiedział.
- Pomyliłem się wówczas. Zjawiska, jakie zauważyliśmy dziś rano i również wczoraj, są dobrze znane. Ludzie bez wykształcenia przypisują je duchom lub „nawiedzonym domom"; aż do niedawna osoby wykształcone lekceważyły te sprawy jako wytwór czystej wyobraźni. Mamy teraz powód, aby podejrzewać, że są to przejawy działania jakiejś nieznanej mocy.
- Mocy szatańskiej! - wykrzyknęłam.
- Nie mogę zaprzeczyć, że istnieje taka możliwość. - Pan Phelps wyglądał poważnie. - Ale zapewniam panią, że nie ma się czego obawiać pod warunkiem, że zachowamy spokój i znajdziemy oparcie w naszej wierze. Kto wie, może właśnie zobaczyliśmy ostatnie z tych manifestacji.
- Och, mam nadzieję, że tak!
Jednak jego wyjaśnienie mnie nie przekonało. Wcześniej nie chciałam się zgodzić, że to oszustwo, z obawy że Harry zostanie oskarżony, obecnie trzymałam się nowej teorii jak ostatniej deski ratunku. Za przyczyną Marian działy się wszystkie te sprawy. Nie zastanawiałam się, dlaczego miałaby robić takie rzeczy, jedynie przekonywałam samą siebie, że mogła je zrobić, i obiecałam sobie, że stanowczo się z nią rozmówię. Jednakże kiedy wyraziłam ten zamiar panu Phelpsowi (nie rozwodząc się nad prawdziwymi powodami, dla których sobie tego życzę), zabronił mi się z nią zobaczyć - z moją własną córką!
- Jej stan psychiczny jest obecnie bardzo ciężki, pani Phelps. Skorzystałem z okazji, aby jeszcze raz poddać ją kuracji moją metodą i teraz odpoczywa. Proszę jej nie przeszkadzać.
I jak się okazało, ta przemowa wcale nie była potrzebna. Tamtego popołudnia wyszło na jaw ponad wszelką wątpliwość, że ani Marian, ani żadna inna żywa istota nie ponosi odpowiedzialności za wszystkie okropności, jakie nas dotknęły.
Nie widziałam pierwszego z tych wypadków, ale słyszałam krzyki pokojówki. Była w holu. Zapytana, utrzymywała, że parasolka pana Phelpsa przeleciała obok niej przez pół korytarza. W sąsiedztwie nie było nikogo.
Ledwie memu mężowi udało się uspokoić dziewczynę, kiedy ktoś zastukał kołatką do drzwi, a nasze nerwy były tak napięte, że nawet pan Phelps drgnął. Gdy otworzył drzwi, ujrzał małą panią Platts, nauczycielkę muzyki, która przyszła na lekcję z Harrym.
Oczywiście próbowałam się zachowywać, jak gdyby wszystko było w porządku. Pani Platts jest najgorszą plotkarką w Stratfordzie i nie chciałam, aby roznosiła swe opowieści po całym mieście. Zawołałam Harry'ego - niechętnie grał na pianinie, ukrył się więc w swoim pokoju - i wprowadziłam panią Platts do pokoju muzycznego. W końcu musiałam zawołać Marian i poprosić ją, aby przyprowadziła brata, co też zrobiła. Zabiegi pana Phelpsa chyba jej służyły, gdyż wyglądała na bardziej ożywioną niż w ciągu ostatnich kilku dni.
Trzeba było poświęcić trochę czasu na rozmowę z panią Platts, ponieważ pan Phelps nalegał, abyśmy traktowali ją jak pozbawioną środków materialnych damę, za którą sama się miała. Mój mąż uważał, że powinien wychodzić i osobiście ją witać. Rozmawialiśmy o błahych sprawach, kiedy pani Platts wydała okrzyk i przyłożyła dłoń do skroni. Nie patrzyłam na nią, ale to pan Phelps ze zwinnością mężczyzny o połowę młodszego od siebie podbiegł do kobiety i podniósł szczotkę do włosów leżącą na podłodze.
- Czy skaleczyła się pani? - spytał. Pani Platts potarła skroń.
- Nie, nie było to mocne uderzenie. Przepraszam, obawiam się, że musiałam zrzucić szczotkę z ... hm, jej poprzedniego miejsca.
Było to w oczywisty sposób niemożliwe, ponieważ jedynym meblem w zasięgu ręki pani Platts był niski stolik. Gdyby leżała na nim szczotka, po prostu spadłaby na podłogę zamiast wznosić się w powietrze i uderzyć kogoś w głowę.
Od razu zrozumiałam, kto naraził się na podejrzenia. Nie mogłam oderwać wzroku od Harry'ego, który stał po drugiej stronie pokoju jak najdalej od pianina.
Pani Platts podniosła się i podeszła do kominka, rozcierając ręce, a potem powiedziała coś na temat chłodnych dni. Gdy tylko wstała z krzesła, rozległ się głośny nieharmonijny brzdęk tam, gdzie stało pianino. Robiło to takie wrażenie, jak gdyby zerwano nagle pół tuzina strun. Pani Platts wrzasnęła piskliwym głosem. W innych warunkach chyba trudno byłoby mi się powstrzymać od śmiechu, gdyż wyglądała niezwykle zabawnie z rozchylonymi ustami i wytrzeszczonymi oczami.
Najpierw należało otworzyć pianino. Pan Phelps zrobił to przy pomocy Harry'ego. Zajrzał do środka, wyciągnął stamtąd duży kloc drewna i stał, ważąc go w dłoniach.
- Czy uszkodził struny? - zapytał z nadzieją Harry.
- Trudno to uznać za grzeczne pytanie - odpowiedział mój mąż.
- Ale jeśli pianino jest zepsute, nie mogę odbyć lekcji - upierał się chłopiec.
Pani Platts nagle się ożywiła.
- Całkiem słusznie. Instrument należy sprawdzić, zanim... To nie jest odpowiednia pora... Wybaczycie mi, mam nadzieję, właśnie sobie przypomniałam... Nie, nie, nie musicie odprowadzać mnie do drzwi, poradzę sobie...
I wyszła, rzucając urwane zdania, które brzmiały jak piskliwe krótkie okrzyki wyrażające przerażenie.
Przyglądałam się Harry'emu. Widziałam, jak jego ręka się unosi, na krótko zanim pani Platts krzyknęła.
Jeśli to jednak on rzucił szczotkę, kto w takim razie przesunął kloc drewna przez zamknięte wieko pianina i opuścił go gwałtownie na struny instrumentu?
To było już ponad moje siły. Zdołałam się jakoś opanować, dopóki pani Platts nie wyszła. Potem osunęłam się na podłogę w głębokim omdleniu.
Rozdział dwudziesty ósmy
Następnego ranka byłam chora. Przypuszczam, że zachowywałam się dziecinnie - jak gdybym chciała odciąć się od rzeczywistości - i jeśli miałam nadzieję, że dzięki temu uda mi się uniknąć wieści o nowych przerażających wydarzeniach, to nie pozwolono mi na to. Wkrótce po śniadaniu nadbiegł Harry, aby oznajmić, że w czasie modlitw nastąpiły kolejne spektakularne wypadki. Klucz uderzył go w głowę, a rozmaite przedmioty, włączając blaszaną puszkę, przeleciały przez pokój jak gdyby wyrzucone przez niewidzialne ręce. Kiedy spytałam, dlaczego nie poszedł do szkoły, mruknął coś nieprzekonująco przez zatkany nos i powiedział, że tata stwierdził, iż jest coraz bardziej przeziębiony.
Pan Phelps odwiedził mnie późno tego dnia. Wyczytałam od razu z wyrazu jego twarzy, że ma więcej wiadomości - złych wiadomości.
- Właśnie znalazłem na podłodze obrus z Biblią i trzema lichtarzami ustawionymi...
- Nie chcę nic o tym wiedzieć.
- Jednakże musi pani wstać. Poprosiłem doktora Mitchella, aby spędził z nami ten dzień, w nadziei że uzyskam jego radę.
Sprzeciwiłam się, on był jednak nieugięty.
- To niemożliwe, aby udało się nam zachować te sprawy dłużej w sekrecie. Zatrzymałem Harry'ego w domu, aby zapobiec plotkom, ale nie może wiecznie żyć w odosobnieniu. Ponadto pani Platts bez wątpienia opowiedziała swoją historię połowie miasta. Jesteśmy sobie to winni - potrzebne nam świadectwo takiego męża jak pastor Mitchell.
- Jego żona mnie nie lubi. Zacznie się napawać...
- Czym, na miłość boską? Naszym nieszczęściem? Nie wierzę, aby ktoś mógł być tak nieżyczliwy. A teraz, pani Phelps, musi pani się uspokoić. Pani obecny stan mnie przeraża. Myślałem o tym, że mogłaby pani odnieść korzyści z zabiegów, jakie aplikowałem Marian i Henry'emu.
Czułam się za słaba i zbyt przygnębiona, aby zaprotestować.
Było to przedziwne doświadczenie. Na początku odczuwałam lęk przed tym, czego nie znałam, a później stopniowo ogarnęła mnie rozkoszna senność, gdy moje oczy podążały za wolno kołyszącym się zegarkiem. W moim odczuciu minęła tylko chwilka, a już odzyskałam całkowitą przytomność, nie pamiętając o upływie czasu. Pan Phelps siedział na łóżku, przyglądając mi się zaintrygowanym spojrzeniem, takim samym, jakie często widziałam u niego, kiedy próbowałam żartować.
- O co chodzi? - spytałam nieprzytomnie.
- Czy pamięta pani cokolwiek z tego, co powiedziała?
- Nie pamiętam, abym w ogóle coś mówiła. A pan, czy...
- Czy czuje się pani lepiej?
- Tak. Czuję się o wiele lepiej.
- Dobrze. - Pan Phelps wstał. - Mam nadzieję, że zejdzie pani na dół na obiad. Pan Mitchell przyjedzie do nas o tej porze i zostanie do końca dnia.
Jestem przekonana, że bez owej kuracji nigdy nie zniosłabym utrapienia, jaką była obecność pana Mitchella. Ten wysoki dżentelmen o surowym wyglądzie zawsze traktował mnie z rezerwą i gdy mój mąż opowiadał o dziwnych zjawiskach, które przyczyniły nam zmartwień, jego zimne szare oczy cały czas spoglądały w moim kierunku, jak gdyby chciał powiedzieć: „Oto winowajczyni".
Jednak oczyszczono mnie z zarzutów. Podczas obiadu pan Mitchell został uraczony widokiem noży i widelców oraz innych przedmiotów przelatujących po jadalni. Gdy tylko jego zdumione oczy odwracały się, aby śledzić jeden z nich, inny pojawiał się tuż obok. Jedna z łyżek grzmotnęła go głucho w sam czubek łysej głowy, a ja musiałam opanować śmiech.
Pan Mitchell powrócił następnego dnia rano i do czwartej po południu naliczyliśmy ponad czterdzieści pięć przedmiotów, które się przemieściły, niektóre z nich nawet kilka razy. W czwartek poproszono o przyjście kolejnego duchownego, pana Weeda. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy takie odgłosy jak pukanie, o którym wspominał mi pan Phelps. Niektóre z nich powodował mosiężny lichtarz. Uderzał on o podłogę, dopóki w końcu się nie złamał.
To również tego dnia po raz pierwszy pojawiły się tajemnicze napisy. Nabazgrano je na rzepie, najbardziej nieprawdopodobnej ze wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy, które wrzucono przez okno do salonu, i krzaczaste szare brwi pana Weeda podniosły się wyraźnie, kiedy wręczono mu ten przedmiot.
Mogłabym rozwodzić się przez wiele stron, opisując inne przedmioty, jakie się przemieszczały, włączając w to ciężki mahoniowy stolik z jadalni. Tajemnicze napisy nadal się pojawiały, często w najbardziej dziwacznych miejscach. Zostały nimi przyozdobione czapka Harry'ego, pantalony oraz niebieska jedwabna chustka do nosa. Mogłam tylko potrząsać bezradnie głową, kiedy mi je pokazano. Nigdy nie widziałam wcześniej podobnych liter, a duchowni znający tak ezoteryczny alfabet jak grecki czy hebrajski mówili to samo.
Wówczas cierpieliśmy już na to, co w duchu nazywałam plagą pastorów. Do pomocy w naszym kłopocie wezwano nie tylko pana Mitchella i pana Weeda, ale i kilku innych duchownych ze Stratfordu, a nawet z pobliskich miast. Był to pomysł pana Mitchella. Posunął się on nawet tak daleko, że zauważył na swój pompatyczny sposób, iż jeśli w domu są jakieś złe duchy, to obecność tak wielu sług Bożych powinna je unieszkodliwić.
Stało się jednak zupełnie na odwrót. Wielebni wywołali jeszcze więcej oburzających ekscesów. Przedmioty nadal latały po domu i stale słychać było stukot dużej kołatki przy drzwiach wejściowych, bynajmniej nie pod wpływem jakiegoś ludzkiego działania. Najbardziej irytujący nowy kawał urządzono w spiżarni. Pewnego ranka wszystkie znajdujące się w niej rzeczy zostały wrzucone do kuchni, a torby z solą i cukrem opróżniono na bezładny stos cynowych naczyń oraz garnków. Kucharka ponownie zagroziła, że odejdzie, i namówiliśmy ją, aby została, jedynie obietnicą wygórowanej podwyżki.
Być może moja opowieść sprawi wrażenie, że lekko traktuję te sprawy. Dzieje się tak dlatego, że gdy patrzę wstecz, mam świadomość, iż niektóre z owych faktów wydają się błahe, niemal zabawne - niczym figle płatane przez jakieś niegrzeczne dziecko, nieznośne, ale w gruncie rzeczy nieszkodliwe. Najdziwniejsze jest to, iż w zaskakująco krótkim czasie niemal się do tych zjawisk przyzwyczailiśmy. Podobno nie jest to, w gruncie rzeczy, zaskakujące; ludzka psychika po prostu potrafi dostosować się do zdumiewająco różnych doświadczeń, a stale powtarzana czynność dość często może się stać zwyczajem i w ten sposób daje się ją znosić. Pan Phelps sprawiał wrażenie spokojnego. Opanowało go też uczucie, które ja byłam zmuszona uznać za niezdrową ciekawość. Te dziwne zjawiska oddziaływały nań w widoczny sposób i ogromnie go martwiły, jednakże choć rzucał poważne spojrzenia oraz marszczył czoło - często dostrzegałam, jak błyszczą mu oczy, gdy przebiega z pokoju do pokoju z notatnikiem w dłoni, zapisując uwagi o tym, co właśnie się stało.
Nie trzeba dodawać, że taki nastrój był mi obcy. Być może zabiegi pana Phelpsa pomogły mi zachować spokój - nie twierdzę, że mi nie pomogły - ale sądzę, iż jeśli przez cały czas nie byłam w stanie histerii, to dlatego, że znajdowałam się w stanie otępienia jak po jakimś strasznym wstrząsie.
Nawet teraz zawodzi mnie pamięć w najbardziej niekonsekwentny sposób. Niektóre wydarzenia z tamtych okropnych miesięcy są już zamazane i niewyraźne jak wspomnienia z odległej przeszłości, inne zaś odznaczają się szokującą wyrazistością, kolory są tak żywe, dźwięki tak wyraźne, jak wtedy, kiedy ich doświadczyłam. Jeden z ostatnich wypadków zapisał się szczególnie żywo w mej pamięci. Było to, jeśli nie najbardziej przerażające doświadczenie, to wzbudzające największą grozę i najdziwaczniejsze ze wszystkich.
Rzecz wydarzyła się w czasie, kiedy byli z nami ciekawscy duchowni. Pan Mitchell postanowił, że pastorzy muszą nieustannie pilnować całego domu. Tak więc biegali z pokoju do pokoju, w górę i w dół po schodach i po korytarzach, przypominając swym wyglądem rój bardzo dużych, ciemnych pszczół, w swoich ciemnych ubraniach i okularach. Było to w najwyższym stopniu przerażające. Zazwyczaj siedziałam właśnie z robótką w saloniku, próbując znaleźć choć kilka chwil spokoju, gdy ręka jakiegoś duchownego pojawiała się przy framudze drzwi, a para lśniących okularów wpatrywała się we mnie uważnie. Nie wątpię, że brzmi to bardzo zabawnie. Kulminacja eksperymentu okazała się jednak zupełnie inna.
Panowie pewnego dnia postanowili dokładnie przeszukać dom od piwnicy po strychy. Bóg jeden wie, co spodziewali się znaleźć - być może jakąś diabelską maszynę lub naszych sprzymierzeńców, ukrywających się w ciemnych kątach i czekających na okazję, aby zrobić jeszcze jeden kawał. Gdy pastorzy się tym zajmowali, postanowiłam iść do swojego pokoju, mając nadzieję, że przynajmniej to zaciszne miejsce będzie wolne od ich obecności.
Izdebka Marian, o czym, jak sądzę, wspominałam, znajdowała się dalej niż sypialnia należąca do mnie i pana Phelpsa. Gdy weszłam na korytarz, zobaczyłam, że moja córka stoi przy otwartych drzwiach.
Odwróciła się bardzo wolno, aby na mnie popatrzeć. Z trudem ją rozpoznałam. Chociaż ciało Marian było niemal zupełnie nieruchome, a ręce zwisały bezwładnie po obu stronach, cała jej twarz drżała wykrzywiona, jak gdyby każdy mięsień poddano silnemu wstrząsowi.
- Mamo - powiedziała cicho. - Musisz przyjść i to zobaczyć.
Mimowolny okrzyk zaskoczenia, jaki mi się wyrwał z ust, sprawił, że przybiegł mój mąż. Wezwał innych dżentelmenów. Nie upłynęło wiele czasu, a zebrało się dużo widzów. Słowo to jest odpowiednie - scena przed nami przypominała w znacznym stopniu żywy obraz lub scenografię do przedstawienia teatralnego z udziałem aktorów.
Większość mebli przesunięto na bok - zadanie to samo w sobie wymagało niemałej siły. W tak oto uprzątniętym miejscu ustawiono wiele postaci w najwdzięczniejszych i najbardziej naturalnych pozycjach. Figury wykonano z różnych części garderoby tak ułożonych, aby przypominały istoty ludzkie. W większości były to sylwetki kobiece - ubrania należały zarówno do mnie, jak do Marian - w modlitewnych pozach. Niektóre klęczały przed otwartymi Bibliami, inne przykucnęły, z „twarzami" pochylonymi ku ziemi w postawie skrajnej pokory.
Na samym środku podłogi przykucnęła dziwna karzełkowata postać, do której wykonania posłużyło głównie najlepsze niedzielne ubranko małego biednego Willy'ego. Tak groteskowo ozdobiono je sztucznymi kwiatami oraz wstążkami i innymi atrybutami kobiecej garderoby, że kojarzyło się z koszmarem sennym szaleńca. Była to wszakże jedyna brzydka czy też odpychająca kukła; owa scena wywoływała niemal wrażenie, że figurki uroczych kobiet, uciekając się do gorliwej modlitwy, pragną uchronić mieszkańców domu przed złośliwością, jaką, jak wiadomo, odznaczają się owe zdeformowane istoty. Wrażenie to zwiększała jeszcze ostatnia postać, która zwieszała się z sufitu, jak gdyby lecąc czy też unosząc się w powietrzu i błogosławiąc wiernych.
Widok był tak dziwny i mimo to tak malowniczy, że wszyscy zaniemówiliśmy. Trudno mi wyrazić słowami, jak bardzo te postacie i ich pozy przypominały żywych ludzi i prawdziwe gesty. Nieznana istota, która przygotowała ową grupę, z piekielną zręcznością ustawiła figury w taki sposób, że wypchane twarze były odwrócone albo ukryte. Jedna z sylwetek wymodelowana z mojego własnego stroju klęczała wdzięcznie przy łóżku. Na początku nie rozpoznałam sukni, gdyż była stara i nie nosiłam jej od pewnego czasu. Od razu jednak odniosłam wrażenie, że skądś znam tę postać. - Gdzie wcześniej widziałam tę kobietę? Wtedy usłyszałam, jak za mną z tyłu mój mały Willy szepce do siostry:
- Mama odmawia modlitwy - i wiedziałam, że to moja suknia i podobizna.
Do tamtego momentu nie zdawałam sobie sprawy z własnego lęku. Strach i zdumienie były dominującymi emocjami każdego z nas, ponieważ ten żywy obraz był w takim samym stopniu piękny i poruszający co dziwny. Lecz kiedy rozpoznałam postać klęczącej kobiety, lodowaty chłód przeniknął me ciało. Przypomniałam sobie starą legendę o sobowtórze. Rozpoznanie owej postaci, dokładnej kopii samego siebie, zapowiada wszak nagłą śmierć.
Jeden z duchownych pierwszy przerwał pełną grozy ciszę.
- Musimy zrobić szkic tej grupy. Szkic.
Była to rozsądna propozycja, ale nikt się nie poruszył, aby ją wprowadzić w czyn. Pan Weed odpowiedział półgłosem:
- Nie ma potrzeby; wątpię, czy ktokolwiek z nas o tym zapomni. Mogę dodać, iż później wygadywał na nasz temat najbardziej
obraźliwe rzeczy, zapewniając, iż nie widział nic, czego nie mogłoby zrobić trzyletnie dziecko, i dając do zrozumienia, że sami spłataliśmy jemu i innym duchownym taki kawał. Do widoku, który przed chwilą opisałam, odniósł się lekceważąco jako do „wyobrażeń ludzi lub ubranych lalek wielkości naturalnej". Mogę jedynie powiedzieć, że wówczas równie osłupiał ze zdumienia jak pozostali.
Wszystkich w domu, z nieszczęsnymi służącymi włącznie, wzięto w krzyżowy ogień pytań. Nie można było udowodnić, że obserwowano każdego z nas bez wyjątku przez cały dzień, ale nawet pan Weed przyznał, że nie byłby w stanie powiedzieć, kiedy ani jak ustawiono tę grupę postaci. Nie słyszano żadnego hałasu ani nie widziano żadnej osoby, biegającej tam i z powrotem z naręczami ubrań, a ponieważ ubiory, Biblie i inne przedmioty zebrano z całego domu, wykonanie sceny modlitewnej, jak określił ją mój mąż, musiało wymagać długiego czasu i znacznego nakładu pracy. Pan Webster powiedział, że nawet trzy kobiety nie dałyby sobie z tym rady, pracując przez wiele godzin i to tak, by nie zwracać na siebie uwagi i nie budzić podejrzeń energicznymi działaniami.
- A przecież - dodał pan Mitchell, pocierając w zakłopotaniu łysą głowę - przez cały dzień wszyscy byliśmy na nogach, szukając dowodów oszustwa. Mogę przysiąc, panowie, że cały ten czas nic nie widziałem.
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Od tamtej okropnej niedzieli nie ośmieliłam się wyjść z domu. Do końca tygodnia rozpogodziło się i pan Phelps nalegał, żebym zrobiła zakupy. Chodziło mu o to, abym jednocześnie zażyła ruchu i wypełniła swe obowiązki. Nie brakowało mi ochoty na przechadzkę. Panowie Mitchell i Webster przeszukiwali cały dom, wchodząc każdemu w drogę. Wielebny Weed zaś całkiem nagle wyjechał, podając nieprzekonywające usprawiedliwienia na temat jakiejś nagłej powinności, o której nie uważał za stosowne wspomnieć wcześniej. Było oczywiste, że wypadki wymknęły mu się spod kontroli. Człowiek ów, o ograniczonej wyobraźni i ciasnym umyśle, niezdolny zarówno do tego, aby uwierzyć w to, co zobaczył, jak i do odrzucenia faktów, jakich dostarczały mu zmysły, jedyny ratunek dostrzegł w ucieczce. Później, tak jak mówiłam, twierdził, że w całej sprawie nie było nic nadzwyczajnego. Być może do tego czasu zdołał przekonać sam siebie, że tak jest naprawdę.
Po porannych zabiegach medycznych, jakim poddawał mnie pan Phelps i do których zdążyłam się już przyzwyczaić, rozmyślałam nad wyprawą do miasta z pewną obawą. Mężczyźni nic nie rozumieją. Nie mogą pojąć krzywd, jakie potrafią wyrządzić sobie nawzajem kobiety. Jedno spojrzenie rzucone z ukosa, przebiegły uśmieszek, na pozór niewinne uwagi, które są niczym bolesne smagnięcia batem...
Wiedziałam, co tutejsze poczciwe niewiasty z kościoła o mnie myślą. Przyjaciele przekazali mi uprzejmie kilka ich opinii: „Zbyt młoda", „zbyt frywolna", „oszalał, że w tym wieku wziął na siebie odpowiedzialność za rodzinę..." „i to taką rodzinę...", „powiadają, że chłopiec jest zupełnie rozwydrzony".
Padały deszcze, droga była więc błotnista i musiałam trzymać się porośniętego trawą skraju. Przechadzka sama w sobie okazała się dość przyjemna. Na gałęziach drzew pojawiły się duże, zapowiadające wiosnę pąki, a na niektórych trawnikach piękne rozwinięte krokusy. Od czasu do czasu gdzieniegdzie wyrastał jakiś śmiały żonkil.
Mój znacznie lepszy niż w domu nastrój pogorszył się gwałtownie, gdy dotarłam do sklepów i zobaczyłam, że panie z miasta stoją w pełnym składzie na chodnikach. Mieliśmy pierwszy piękny dzień niemal od tygodnia, a one spragnione były plotek. Zobaczyłam nawet panią Mitchell, która tkwiła w samym środku grupy pilnie przysłuchujących się jej pań. Zazwyczaj pozostawiała zrobienie zakupów służącym i przez to oszukiwano ją na niemałe sumy. Tego ranka jednak jakiś silniejszy impuls sprawił, że przezwyciężyła lenistwo, choć nie sądzę, aby pomogło tu wiosenne słońce.
Pani Platts stała pośrodku innego koła. Jeślibym nawet żywiła jakiekolwiek wątpliwości co do tematu rozmowy, to zostałyby one rozwiane na skutek reakcji owej damy na mój widok. Przestała mówić, podniosła szybko rękę do ust i otworzyła szeroko oczy. Potem uśmiechnęła się do mnie w wymuszony sposób, skinęła głową i uciekła.
Próbowałam zachowywać się jak zwykle, odwzajemniając z uśmiechem ukłon, i szłam dalej. Kobiety nie były na tyle niegrzeczne, aby spytać mnie o coś wprost - wówczas jeszcze nie. Słychać było rzucane półgłosem pytania, takie jak: „Jak się pani czuje, pani Phelps?", na które odpowiadałam tak zdawkowo, jak tylko mogłam. Zanim doszłam do drzwi sklepu, trzęsły mi się ręce. Doznałam ogromnej ulgi, gdy zobaczyłam, że jedyną klientką przy ladzie jest stara pani Babock, której unikały jak ognia inne panie, ponieważ stałym tematem jej rozmów była wizyta generała Waszyngtona i jego żony w Stratfordzie pięćdziesiąt lat temu. Opowiedziała mi tę historię przynajmniej ze dwanaście razy i obiecałam sobie solennie, że nie wysłucham jej nigdy więcej. Tego ranka, prawdę mówiąc, w istocie sama podjęłam ów temat, aby nie pozwolić pani Babock mówić o innych sprawach.
Nawet ona mnie zawiodła. Skierowana na odpowiednie tory przez pewien czas rozwodziła się głośno i chaotycznie na temat powozu pani Waszyngton, ciągniętego przez cztery białe konie, na których jechali czarni forysie w purpurowych i białych liberiach z białymi kokardami przy kapeluszach. Ale rozprzestrzeniające się plotki wniknęły nawet do jej sędziwego umysłu. Przerwała w pół zdania, aby zapytać w niegrzeczny sposób, do którego czują się upoważnione starsze panie.
- Co tam słychać na plebanii, pani Phelps? Słyszałam o was wszystkich jak najbardziej osobliwe opowieści.
Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Kiedy w końcu dotarłam do domu, dostrzegłam, że kupiłam czerwone wstążki zamiast niebieskich i zapomniałam o guzikach do spodni Harry'ego.
Nawet teraz oblewam się zimnym potem na samą myśl o tamtym doświadczeniu. Pod pewnymi względami sposób, w jaki mnie potraktowano, był najbardziej przykrą rzeczą w całej tej historii. Nie miałam pojęcia, co dalej zrobić.
Wtedy zdarzył się cud. Przyjechał Andrew i niczym miłosierny anioł przynoszący posłanie z nieba wyzwolił mnie z udręki.
Uśmiecham się, chociaż ze smutkiem, przypominając sobie moje zdawkowe słowa, gdy po raz pierwszy padło jego imię. Oczywiście nie wiedziałam, kim jest. Kiedy usłyszałam o jego zamierzonej wizycie, jawił mi się jako jeszcze jeden z upiorów, który przybywa, aby zaspokajać własną potworną ciekawość naszym kosztem.
Nic nie rozchodzi się tak szybko jak plotki, a złośliwe wieści żyją swym własnym diabelskim życiem. Umierają w jednym miejscu, by powstać na nowo bez żadnej oczywistej przyczyny w kilkunastu innych. Nie jestem pewna, w jaki sposób pogłoski o naszych kłopotach wyszły tak szybko poza granice Stratfordu. Można by sądzić, że zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami osoby duchowne powinny się powstrzymać od opowiadania o pewnych sprawach żonie i przyjaciołom, ale nie jestem tak naiwna, aby w to uwierzyć. Podejrzewam też, iż pan Phelps napisał o wszystkim do tych, którzy podzielali jego zainteresowanie spirytyzmem. Nie przypuszczałam, że zrobi coś takiego, ale szybkość, z jaką pojawiły się żądne sensacji szakale, świadczyła o tym wymownie.
Protestowałam tak stanowczo, jak pozwalały mi na to moje biedne zszarpane nerwy, kiedy pan Phelps poinformował mnie, że będziemy u siebie gościć kilku dziennikarzy.
- Naszym obowiązkiem w stosunku do nauki jest mówić o tych wydarzeniach - oświadczył uroczyście. - Niech pani będzie realistką, pani Phelps. Historia rozejdzie się po okolicy niezależnie od tego, co zrobimy. Czy podjęcie działań mających na celu kontrolę, aby to, co zostanie wydrukowane, było prawdą, a nie pełną zabobonów fantazją, nie jest rozsądne?
Umiał tak przedstawić te sprawy, że nie mogłam się z nim nie zgodzić. W głębi duszy wiedziałam jednak, iż się myli, ale panowie nie mają wiele szacunku dla uczuć kobiet.
Tak więc gdy przez nasz dom przeszła już plaga pastorów, zwaliła się na nas druga plaga reporterów z gazet. Gościliśmy u siebie przedstawicieli „New Haven Journal and Courier", „The Derby Journal" oraz „Bridgeport Standard". Przybył nawet ktoś z nowojorskiej gazety nazwiskiem Beach lub Shore czy też coś w tym rodzaju. I nasi niewidzialni dręczyciele nigdy nie omieszkali ich zabawić.
W gruncie rzeczy polubiłam nawet trochę jednego z reporterów - pana Newsona z „Derby Journal". Był to młody człowiek o przyjemnej powierzchowności, o myślących piwnych oczach i skromnym obejściu. Gazeta, którą reprezentował, miała, jak mi powiedziano, znacznie bardziej ograniczony nakład niż inne, a więc pozycja zawodowa jej przedstawiciela w konsekwencji, jak przypuszczam, była gorsza. Nie wydaje mi się, by fakt ten jednakże tłumaczył dobre maniery pana Newsona. Wydawał się on taktownym młodzieńcem o wrodzonej dobroci serca, a jego niewyczerpana uprzejmość w stosunku do mnie, jak również instynktowne zrozumienie cierpień, jakich doświadczałam w obecnym położeniu, nie mogły nie zrobić na mnie korzystnego wrażenia. Szczególnie doceniałam to, iż wkrótce po swoim przybyciu poprosił mnie na stronę. Zapewnił, iż ma nadzieję, że nie zrozumiem opacznie środków ostrożności, które on oraz inni reporterzy uważają za stosowne przedsięwziąć.
- Nie oznacza to, że podejrzewamy kogoś nawet w najmniejszym stopniu, pani Phelps - oznajmił poważnie. - To zwykły sposób postępowania w takich przypadkach, zapewniam panią. Musiałbym postąpić tak samo, nawet gdyby sprawa dotyczyła prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Czyż to nie dziwne, że tak dokładnie pamiętam słowa i przyjemną powierzchowność tego młodego mężczyzny, a zapomniałam tak wiele innych rzeczy? Nie jestem pewna, kto jeszcze przebywał wówczas w naszym domu - było tam wielu dziennikarzy - ani nawet kiedy to się wydarzyło. Myślę, że któregoś dnia na wiosnę.
Przez cały wieczór budynek rozbrzmiewał stukotami i głuchymi uderzeniami rozlegającymi się na przemian raz w jednej, a raz w drugiej części pokoju. Dziennikarze byli pod wrażeniem, ale nie dowierzali. Jeden z nich upierał się, aby usiąść blisko Harry'ego, a drugi - ktoś, jak sądzę, z gazety „New Haven" - ani na chwilę nie odrywał ode mnie bezczelnych czarnych oczu. W końcu nie mogłam już dłużej tego znieść; oznajmiłam zamiar udania się na spoczynek.
Nawet ten wybieg nie zakończył mojej udręki. Przy pełnym entuzjazmu przyzwoleniu pana Phelpsa komitet obserwatorów ogłosił, że zamierza podążyć za nami na górę i zająć miejsce na korytarzu. Jestem święcie przekonana, iż mój małżonek udzieliłby im zgody, aby weszli do naszej sypialni, gdyby nalegali.
W tych okolicznościach uznałam, że będzie wygodniej jak również bardziej stosownie, jeśli tej nocy będę dzielić pokój z Marian. Pan Phelps nie sprzeciwiał się, gdy wzięłam go na bok i wyjaśniłam swoje powody - obecność nieznajomych mężczyzn o wszystkich możliwych porach na górze i na dole. Plotkarki ze Stratfordu będą źle mówić o moralności mojej i mojej córki, jeśli nie dołożymy jak największych starań, aby przewidzieć i ubiec wszelkie zarzuty.
Marian i ja niewiele ze sobą rozmawiałyśmy, ścieląc łóżko. Drzwi były zamknięte, ale ja, ujmując to najłagodniej, czułam się nieswojo, gdy zaledwie kilka metrów oddzielało nas od obcych. Nie pozwolono mi nawet zamknąć się na klucz. Zakaz ów przedstawiono zresztą jako środek ostrożności gwarantujący bezpieczeństwo, aby pomoc zdołała szybko dotrzeć, gdyby nam zakłócono spokój lub gdyby nas przestraszono. Ale ja wiedziałam, że naprawdę była to demonstracja podejrzeń. Marian nie narzekała, chociaż jak sądzę, podzielała moje odczucia. Obie pośpiesznie włożyłyśmy koszule nocne, zdejmując ostatnie części garderoby pod ich sutymi fałdami. Cóż za bolesne doświadczenie dla skromnej kobiety; nigdy wcześniej nie czułam się tak słaba. Kiedy nawiedziła nas plaga duchownych, miałam pewność, że żaden z tych dżentelmenów nie wedrze się do mojego pokoju, uprzednio nie pukając. Nie miałam jednak tego samego przeświadczenia co do dziennikarzy. Ich normy moralne, jak powszechnie wiadomo, nie są najwyższe.
Przez cały czas ściszali głosy, szanując naszą potrzebę odpoczynku, jednakże od czasu do czasu słyszałyśmy głośne okrzyki oraz ciężkie kroki, gdy ktoś biegł po korytarzu. Widocznie pukania i stukoty podążyły na górę w ślad za obserwatorami.
Skończywszy wieczorną toaletę, Marian uklękła przy łóżku, aby odmówić modlitwy. W długiej białej sukni i nocnym czepku z falbankami, gdy ukryła chudą twarzyczkę w dłoniach, wyglądała bardzo dziecinnie i krucho. Uklękłam obok niej, aby odmówić pacierz, i wzruszona dotknęłam lekko jej twarzy. Wypowiedziałabym nawet kilka czułych słów, lecz nie zareagowała i nawet nie podniosła wzroku. Nieco zmrożona odklepałam pacierze i położyłam się do łóżka. Po wylaniu wody do mycia i zgaszeniu lampy córka dołączyła do mnie.
Okno było mocno zamknięte, aby do pokoju nie przedostało się niezdrowe nocne powietrze i w pomieszczeniu panowała nieprzyjemna duchota. Prowadzone półgłosem rozmowy oraz odgłosy kroków na korytarzu działały mi na nerwy i odbierały sen, którego tak rozpaczliwie łaknęłam, w końcu jednak zaczęłam zapadać w drzemkę. Nie sądzę, abym twardo spała, drzemałam tylko, ponieważ kiedy usłyszałam łomot, natychmiast się obudziłam. Od tego rumoru zdawały się pękać bębenki i miałam wrażenie, iż rozlega się bezpośrednio przy mnie. Następnie drzwi się otworzyły.
Czterej mężczyźni tłoczyli się przy wejściu do pokoju. Sądzę, ze było ich tylko czterech - w tamtym momencie wszakże robili wrażenie tłumu - wszyscy wpatrywali się we mnie tak uporczywie, ze raziło mnie to bardziej niż światło i bezwiednie zakryłam oczy.
Pan Newson podbiegł do łóżka.
- Czy nic się paniom nie stało? - zawołał.
Marian, wydając z siebie krótkie jęki, przypominające skowyt, wyciągnęła ręce. Natychmiast przykrył je swoimi dłońmi i mówił dalej:
- Usłyszeliśmy ogromnie niepokojące uderzenie w drzwi. Obawialiśmy się o wasze bezpieczeństwo; niech to usprawiedliwi tak nagłe wtargnięcie do pokoju.
- Ten to przedmiot spowodował huk - odezwał się jeden z mężczyzn.
Podniósł ciężki biały dzban z zestawu toaletowego. Nie był zbyt cenny, ale należał do mojej rodziny od wielu lat i trudno byłoby dobrać jeden nowy element, trzeba by raczej kupić cały komplet. Zmartwiłam się, gdy dostrzegłam, iż od dzbanka odłamało się ucho.
- A tutaj - mówił dalej ten sam mężczyzna - tutaj widzimy efekt uderzenia: wgłębienie w deskach podłogi tam, gdzie trafił. To cud, że naczynie się nie stłukło, bo uderzyło z taką siłą, iż podłoga mocno się ugięła.
Spojrzałam na Marian, którą pan Newson mocno trzymał za ręce. Nadal cicho jęczała ze spuszczonymi oczami, ale miałam wrażenie, że nie jest tak poruszona, jak na to wygląda.
- Gdzie znajdował się dzbanek, kiedy panie udały się na spoczynek? - spytał dziennikarz przeprowadzający śledztwo.
Spojrzał na mnie niemal oskarżająco; przesunęłam się jeszcze dalej na łóżku i podciągnęłam przykrycie pod samą brodę. Oburzenie zastąpiło pierwsze uczucie szoku. Nie jestem przyzwyczajona do prowadzenia rozmów z nieznajomymi mężczyznami, leżąc w łóżku. Moją irytację jeszcze bardziej zwiększył fakt, że pan Phelps nie próbował usunąć natrętów, ale przypatrywał się nam z taką samą ciekawością jak oni.
- Nie było go w moim łóżku - odparłam z sarkazmem. - Mogą panowie uważać, że kobietom brak inteligencji, ale zapewniam was, iż zauważyłabym dzban nawet w ciemności, gdyby Marian wzięła go ze sobą do łóżka.
- W takim razie panna Phelps miała go w rękach ostatnia? - Mężczyzna zadawał pytania, nadal niewzruszony moim usprawiedliwionym oburzeniem.
- Postawiłam go w kącie - odpowiedziała Marian cicho i odwróciła twarz.
Pan Newson nachylił się nad nią.
- Ma pani mocno zaczerwieniony policzek, panno Phelps - powiedział tonem, w którym brzmiał szacunek. - Czy dzbanek trafił Panią, gdy przelatywał?
- Coś mnie uderzyło - odrzekła płaczliwym głosem Marian. - Nie wiem, co to było.
- To nie mógł być dzbanek. - Tym razem to mój mąż przemówił. Stanął w kącie wskazanym przez Marian i gdy inni patrzyli na niego, mówił dalej triumfującym tonem: - Proszę zwrócić uwagę na tor, jakim musiał polecieć dzbanek. Gdyby ciśnięto go stąd, przebyłby linię prostą, uderzając albo w kąt pokoju albo w komodę, która tam stoi. Aby dolecieć do drzwi, musiał polecieć półkolistym torem.
- Niemożliwe! - wykrzyknął jeden z mężczyzn.
- Ale prawdziwe. - Pan Phelps potarł ręce zadowolony z siebie. - Podobne zjawisko zaobserwowano w innych przypadkach tego rodzaju. Zauważono również, że przedmioty wyrzucone w powietrze w ten tajemniczy sposób często poruszają się nienaturalnie powoli. Wyjaśniałoby to fakt, dlaczego dzbanek, który uderzył w drzwi z tak niezwykłą siłą, nie stłukł się wtedy. - Spojrzał na mnie, a w jego oczach nie było współczucia ani miłości, jedynie zimna ciekawość naukowca. - Jaka szkoda, pani Phelps, że w pokoju było ciemno. Jak przypuszczam, nie dostrzegła pani nic godnego zainteresowania?
- Spałam.
Jeden z mężczyzn wydał z siebie krótki pomruk i znacząco pokiwał głową. Wiedziałam, o czym myśli, podobnie jak odgadł to pan Newson.
- Pozwólcie mi stwierdzić bezzwłocznie i oficjalnie - oświadczył stanowczo - że żadna z tych pań nie wyrzuciła dzbanka. Ciśnięcie go z taką siłą jest niemożliwością dla słabych kobiecych mięśni. Oprócz tego czyż natychmiast nie wpadliśmy do pokoju i nie stwierdziliśmy, że obie damy leżą w łóżku przykryte kołdrą? Aby rzucić dzbankiem, musiałyby wstać. Nie zdążyłyby do niego powrócić, zanim weszliśmy. Co więcej, mocno złapałem pannę Phelps za ręce.
Marian wysłuchała tego wyjaśnienia z nieco głupią miną. Gest pana Newsona, gdy chwycił ją za ręce, wynikał z innych powodów, niżby sobie życzyła. Zorientowałam się, że w jego rozumowaniu jest wszakże kilka słabych punktów - bo w jakim celu trzymał moją córkę za ręce, skoro dzbanek został wyrzucony już wcześniej i usłyszano, jak uderza w drzwi? Nie widziałam powodu, aby o tym wspominać. Nie spałam mocno i wiedziałabym, że Marian wstaje z łóżka, gdyby to zrobiła.
Jednak wspominam pana Newsona z życzliwością. Nigdy nie cofnął oświadczenia wygłoszonego tamtej nocy i niezmiennie utrzymywał, że nie można prawami fizyki wyjaśnić cudów, jakie oglądał. A przecież niektóre z pozostałych osób nie były wolne od uprzedzeń.
Znalazł się wśród nich inny reporter - z gazety „New York Sun". Przypominam sobie teraz jego nazwisko - brzmiało ono Beach. Sądzę, że cieszył się dość dużą sławą, ponieważ pan Phelps, witając go, uradował się jak dziecko.
Chociaż miał dość dobre maniery, od razu zauważyłam, że przybył z nastawieniem, aby podejrzewać Harry'ego. Można by pomyśleć, że wydarzenia takie jak to, o którym właśnie opowiedziałam, a także wiele innych oczyszczą mojego biednego chłopca z zarzutów. Ale ludzie są tacy złośliwi - żadne fakty nie robią na nich wrażenia, skoro utwierdzili się już w pewnym przekonaniu. Och, przyznaję, że osoby, którym nieznany był prawdziwy charakter Harry'ego, pierwotnie mogłyby zakładać, że to on płata nam niemiłe figle. Wiadomo, że chłopcy lubią robić podobne rzeczy. Jednakże Harry z pewnością porzuciłby takie zamysły, gdy stało się oczywiste, że burzy to mój spokój. W dodatku, co już, jak sądzę, przedstawiłam bardzo jasno, nie było go w pokoju, kiedy nastąpiły niektóre wydarzenia.
Pan Beach miał własne dzieci, a także wnuki i z dużą swadą opowiedział nam kilka historyjek o psikusach „młodych łobuziaków". Wiedziałam wtedy, kogo podejrzewa i upewniłam się co do tego, kiedy później - gdy chłopiec udał się do swego pokoju - nasz gość zapytał, czy moglibyśmy porozmawiać chwilę z moim synem.
Wszyscy poszliśmy na górę - oprócz małych dzieci, które, oczywiście, już spały. Harry leżał w łóżku i czytał. Był zachwycony, gdy nas zobaczył.
Rozmawialiśmy cicho - nie przypominam sobie tematu - kiedy pan Beach drgnął i zaczął wpatrywać się w pewien punkt na dywanie. Nie mogłam nic zobaczyć, więc wstałam i przesunęłam się na lepsze miejsce.
Przedmiotem, który wskazywał pan Beach, było tylko pudełko zapałek. Mam jednakże pewność, że nie leżało tam wcześniej, gdyż inaczej zauważyłabym je, ponieważ miało kilka centymetrów długości i było niemal równie szerokie. Utrzymuję dom w porządku lub przynajmniej usiłuję to robić.
Gdy nadal patrzyliśmy zdziwieni na pudełko, poruszyło się ono i prześlizgnęło po dywanie w kierunku łóżka. Jego wieczko się otworzyło, a kilkanaście lub jeszcze więcej zapałek wypadło na podłogę.
Harry był tak osłupiały jak wszyscy pozostali. Biednego chłopca oskarżano już tak często, że jego pierwszy okrzyk brzmiał:
- Nie zrobiłem tego! To nie ja!
- Wszystko jest w zupełnym porządku, mój chłopcze - zapewnił go pan Beach.
Przemawiał uspokajającym tonem, jednocześnie przesuwając ręką w powietrzu, jak gdyby się spodziewał, iż znajdzie jakiś sznurek albo nić przebiegającą pomiędzy Harrym a pudełkiem zapałek. Nie znalazł wszakże niczego takiego. Nie mogłam nic na to poradzić, że poczułam zadowolenie, kiedy na jego twarzy dostrzegłam wyraz zawodu.
Harry był ogromnie zmartwiony. Przewracając się i kręcąc na łóżku, powiedział płaczliwym głosem:
- Chcą mnie spalić. Po to właśnie były te zapałki, aby spalić mnie we własnym łóżku!
- Nonsens! - wykrzyknął pan Phelps. - Takie babskie tchórzostwo tobie nie przystoi, Henry.
- Atakowano go już wcześniej - odparłam z oburzeniem.
- Były to niegroźne zaczepki, nie bardziej poważne, niż znosiła reszta z nas.
- Zrywano mu ubranie, a rzeczy niszczono i chowano...
- Proszę, pani Phelps. Zapomniała pani, że mamy gości. Zawsze postępował w ten sposób, sugerując, że się denerwuję i zapominam o dobrych manierach. Mówił teraz tak głośno i gwałtownie jak ja.
Odwróciliśmy wszyscy wzrok i uwagę od Harry'ego, gdyż dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona. Nagle przerwał nam przenikliwy krzyk chłopca. Podciągnął się do samej głowy łóżka i przytulił do poduszek. Drżącą dłonią wskazywał na żółty płomień ognia migoczący na pościeli, niedaleko od miejsca, gdzie znajdowały się jego stopy.
Czułam, że zmysły mnie opuszczają. Mój małżonek stał jak przykuty. To pan Beach rzucił się do przodu i zgasił ogień.
- Podpalono kawałek gazety - powiedział, podnosząc częściowo spalony skrawek papieru. - Niech pani się nie niepokoi, pani Phelps, nie stała się żadna szkoda, tylko prześcieradło jest trochę nadpalone.
Sugestia, że nie powinnam się niepokoić, była absurdalna. Każda matka straciłaby panowanie nad sobą po takim doświadczeniu. Harry również płakał i lamentował. Ogromnie uraziła mnie postawa pana Phelpsa. Kiedy bowiem nalegałam, że spędzę noc przy łóżku mojego syna, zarzucił mi, iż zachowuję się jak histeryczka. Czy to histeria obawiać się, że coś podobnego może się ponownie wydarzyć? A gdyby wybuchł kolejny pożar, a chłopiec twardo by spał...
Pan Beach przyszedł mi z pomocą, proponując, że weźmie Harry'ego do swojego łóżka. Tak więc zrobiono i, o ile wiem, pozostała część nocy minęła spokojnie. Kiedy pan Beach opuszczał nas następnego ranka, zapewnił mnie, że zachowa uczciwość w swej szczegółowej relacji, i muszę przyznać, że dotrzymał obietnicy.
Tak więc kiedy teraz się nad tym zastanawiam, myślę, iż dziennikarze nie okazali się aż tacy źli, jacy mogli być. „Eksperci zajmujący się spirytyzmem", jak sami się określali - to jednak całkiem inna historia.
Jednym z nich był niejaki pan Sutherland, wydawca ulubionej publikacji pana Phelpsa „Filozof spirytyzmu". Był na tyle bezczelny, że włączył nasz dom jako punkt programu trasy objazdowej dla osób interesujących się metapsychiką. Jego główną atrakcją były te same siostry Fox, o których opowiedział niegdyś pan Phelps. Jak gdybyśmy byli tej samej kategorii co owe bezwstydne dziewczyny, które publicznie prezentowały swoje sztuczki, a nawet brały pieniądze za występy!
Czy należy się więc dziwić, że kiedy po raz pierwszy usłyszałam o Andrew Jacksonie Davisie, wzięłam go za jeszcze jednego z owych szakali? Tamtego ranka, kiedy pan Phelps otworzył nadesłane do siebie listy, zauważył:
- Budzimy powszechne zainteresowanie. Pan Davis sam proponuje, że nas odwiedzi.
Odpowiedziałam tylko:
- Chyba nie jest to jeszcze jeden z nich?
- Jest jedyny w swoim rodzaju - odrzekł pan Phelps z nieśmiałym uśmiechem. - Pan Davis może słusznie twierdzić, że jest wyjątkowy.
- Wygląda na to, że nie aprobujesz go, papo - zauważyła nieśmiało Marian.
- Nie wiem, co o nim sądzić. Nazywa sam siebie jasnowidzem z Poughkeepsie", co raczej ma posmak szarlatanerii. Liczy sobie dopiero dwadzieścia cztery lata, nie ma chyba większego wykształcenia, pochodzi z rodziny godnej szacunku, lecz z niższej klasy. Jednakże ten niewykształcony młody człowiek napisał zdumiewającą książkę liczącą osiemset stron drobnym drukiem zatytułowaną „Zasady natury, jej boskie objawienia oraz głos do ludzkości". Składa się z wykładów wygłoszonych przez pana Davisa, gdy był w transie. Niektóre z wyrażonych tam myśli są dość głębokie; sugerują znajomość filozofii i nauki powyżej przeciętnej wiedzy człowieka. Z pewnością może mieć rację, gdy twierdzi, że potężne moce duchowe, obdarzone mądrością, posługują się nim jak narzędziem.
Przynajmniej, pomyślałam, nie jest kolejnym starym sceptykiem o siwej brodzie. Kto wie, być może tego typu człowiek - młody, bystry i uzdolniony duchowo - zdoła nas ocalić.
Tego ranka, kiedy miał przyjechać, wszyscy staliśmy w oknie, wyglądając gościa. Spodziewałam się, że pan Phelps wyśle po niego powóz, ale mój mąż odmówił, twierdząc, iż mamy piękny dzień, a droga ze stacji jest krótka i przyjemna.
- Spacer mu nie zaszkodzi - dodał. - To taki żwawy młody człowiek.
Ten komentarz miał nieco złośliwy posmak. Mężczyźni czasami potrafią być tak samo złośliwi jak kobiety.
Od razu można go było rozpoznać. Gdy tylko spojrzałam na zbliżającą się postać, wiedziałam, kto to.
Inne wspomnienia znikły w odmętach czasu, ale każdy szczegół jego powierzchowności i sposób mówienia zachowuję w pamięci w niezmienionym stanie. Przypominam sobie nawet, co miał na sobie tamtego dnia - jego ubiór był elegancki, świadczył też o tym, iż należy do dżentelmena. Andrew nosił czarny surdut z atłasowym kołnierzykiem, spodnie w brązowo - czarną kratę, miał zielony szalik wokół szyi i brązowy filcowy melonik. Strój ten pasował do wyprostowanej młodzieńczej sylwetki. Stawiając długie sprężyste kroki, nie musiał opierać się na lasce ze złotą gałką, trzymanej w jednej ręce. W drugiej niósł walizkę, którą kołysał z chłopięcą energią, jak gdyby była lekka jak piórko. Rozglądał się dookoła. To oczywiste, że cieszył go piękny dzień, bo miły uśmiech malował się na jego twarzy. Był ogolony. Jego ciemna czupryna wyglądała spod ronda kapelusza; kiedy go zdjął, jak gdyby chcąc się rozkoszować rześkim łagodnym wiosennym powietrzem, blask słoneczny rozświetlił złote pasma w lśniących kręconych włosach.
Miałam na sobie brązowo - różową suknię z tafty, z rozkloszowanymi rękawami i haftami na mankietach oraz z kołnierzykiem z pięknego batystu. Była to jedna z moich ulubionych.
Po chwili Andrew znalazł się wśród nas. Powitał mojego męża z pełnym wdzięku szacunkiem i pochylił się nad moją dłonią. Marian zachowywała się jak opóźniona umysłowo uczennica, przewracała oczami, gapiła się zdumiona i zupełnie nie była zdolna do rozsądnej rozmowy. Pan Davis obdarzał ją dużą uwagą i często na nią spoglądał, ale wydawało się oczywiste, że jego zainteresowanie jest czysto zawodowe. Od razu to wyjaśnił.
- Gdy tylko wszedłem do tego domu, wyczułem obecność duchów - oznajmił uroczyście. - A pani, panno Phelps, czuje pani je także, prawda? Jest pani medium o niemałej mocy.
Mimowolnie wydałam z siebie dźwięk wskazujący na zaskoczenie i protest. Nasz gość natychmiast zwrócił całą uwagę na mnie, wyczuwając, że trzeba mnie uspokoić.
- Niech się pani nie niepokoi, pani Phelps. Nie ma się czego obawiać. Siły te są całkowicie życzliwe. Przybyły, aby wyświadczyć wam dobro. Są oznaką łaski, na jaką zasłużyło niewiele rodzin. Trudno mi opisać moje wrażenia.
- Niektórzy twierdzą, że to złe duchy - odpowiedział ostro pan Phelps. - Demony.
- Nonsens, nonsens. Jednak omówimy tę sprawę w późniejszym czasie. Za pańską zgodą chciałbym rozejrzeć się po domu, wchłaniając jego atmosferę, i porozmawiać swobodnie ze wszystkimi. Pragnąłbym również przestudiować notatki, które jak rozumiem, pan zrobił. Szczególnie interesują mnie tajemnicze napisy; czy ma pan ich kopie? Wyśmienicie. I oczywiście pragnę poznać młodego panicza Henry'ego.
Wszystko zorganizowano tak, jak prosił. Spędził część popołudnia, siedząc w ciszy w salonie z zamkniętymi oczami, z wyrazem anielskiego spokoju i uśmiechem na wzniesionej do góry twarzy. Przerwał od razu swe rozmyślania, gdy stukot butów oznajmił przybycie Harry'ego, który, przynajmniej tym razem, punktualnie wrócił ze szkoły.
Ich spotkanie okazało się brzemienne w skutki. Reakcja Harry'ego na niektórych wcześniejszych gości stanowiła odbicie moich własnych uczuć, w których dominowało poczucie urazy. Mój syn przygotowany był, aby powitać pana Davisa z pewną zewnętrzną grzecznością i wewnętrzną pogardą, którą odczuwał wobec innych, ale i on natychmiast pozbył się rezerwy, gdy ujrzał ciepły uśmiech Andrew i nasz gość serdecznie poklepał go po ramieniu. Ja także myślałam o nim jako o nowym przyjacielu, w duchu zwracając się doń po imieniu, a wkrótce zaproponował mi nazywanie go tak właśnie.
Następnie Andrew poprosił Harry'ego, aby pokazał mu okolicę. Wyruszyli razem i nie było ich przez kilka godzin, wrócili bardzo wygłodzeni w samą porę na podwieczorek.
Kiedy zapadł mrok i zebraliśmy się w bibliotece, Andrew był na tyle miły, że podzielił się z nami swymi przemyśleniami. Poprosił, by włączyć Harry'ego do towarzystwa. Chłopiec przywiązał się już do gościa i z niewinnym zadowoleniem zajął miejsce w fotelu, założył też nogę na nogę, naśladując swój nowy ideał.
- Chcę jeszcze raz państwa zapewnić, że nie ma się czego obawiać - zaczął Andrew. Jego uśmiechnięte spojrzenie zdawało się zatrzymywać na mnie. - Duchy, które was odwiedzają, żywią jedynie dobre zamiary. Znam je. Pani zna je także, panno Phelps, o ile się nie mylę.
- Nie... nie mogę nic powiedzieć na ten temat - odrzekła półgłosem Marian.
- Znam je! - zawołał Harry.
- No, no, mój chłopcze! - Andrew podniósł palec w delikatnym upomnieniu. - Podobnie jak siostra, masz wrodzone zdolności parapsychiczne, ale nie wolno ci schodzić na manowce. Pozwólcie mi wyjaśnić, jak działają duchy. Wszyscy powiedzieliście, że w niewidoczny sposób różne przedmioty przenosiły się z jednego miejsca na drugie. Nie było tak wcale! Rzeczy owe wcale nie były niewidzialne; duchy, które je przenosiły, tak oddziaływały na wasze umysły, że nie mogliście sobie uświadomić, iż przed waszymi oczami przesuwają się przedmioty, i co więcej, iż uwagę waszą skierowano w inną stronę. Ty, Henry, i twoja siostra ściągnęliście te duchy. Jesteście oboje ogromnie naładowani magnetyzmem i elektrycznością niezbędną do życia, które przeplatają się ze sobą nawzajem. Kiedy przeważa w waszych organizmach magnetyzm, wtedy gwoździe, klucze, książki i inne tym podobne przedmioty zmierzają w waszym kierunku. Kiedy przeważa elektryczność, wówczas przedmioty oddalają się od was. Jest to tak proste, że aż śmieszne, nieprawdaż?
- Wcale tak nie jest - odrzekł pan Phelps. - Najpierw uznał pan, o ile dobrze zrozumiałem, że przedmioty owe przenosiły dłonie ducha.
- Oczywiście. Jednak kierunek, jaki obierają przedmioty, określa elektryczny bądź magnetyczny stan Henry'ego i panny Phelps.
- Rozumiem! - wykrzyknęłam.
Z wyrazu twarzy mego męża można było odczytać, iż nic nie rozumie, jak gdyby głośno to powiedział. Z dobrodusznym uśmiechem Andrew ciągnął dalej:
- Henry jest z natury pobudliwy i ten stan potęguje jeszcze siły magnetyczne. Panna Phelps popadła w nerwowość ze strachu - chociaż lęk ów wydaje się zbędny - i obecnie, jak sądzę, z nich dwojga jest medium o większej mocy.
Harry kręcił się niespokojnie, jak gdyby za bardzo nie obchodziła go ta analiza. Pan Phelps popatrzył na niego przenikliwie, a następnie oświadczył:
- Panie Davis, pańska teoria jest ogromnie interesująca. Jednak nie wyjaśnia, co powinniśmy zrobić z... hm, magnetyzmem Henry'ego. Jak możemy się pozbyć tych niepożądanych efektów?
- No cóż, nie możecie tego zrobić. Same miną, kiedy nadejdzie oczekiwany kres.
- A tym kresem jest...
Andrew wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i poznałam, że była to jedna z kartek, na których pan Phelps zrobił kopie dziwnych napisów.
- Rozpoznaję to pismo - powiedział spokojnie. - Wygląda jak napis na zwoju, którym się zajmowałem jakieś siedem lat temu. Litery składają się na wiadomość. A ten drugi napis - na rzepie, czyż nie? - odczytuję jako: „Nasze społeczeństwo pragnie głosić myśli różnymi środkami".
- Jakie społeczeństwo? - spytał pan Phelps. Andrew uśmiechnął się delikatnie.
- Czy nie może pan się domyślić?
- Społeczeństwo szaleńców, jak przypuszczam. Jedynie ktoś pozbawiony rozumu mógłby ułożyć tak dziwaczne błazeństwa.
Andrew był nieco zaszokowany gwałtownym tonem wypowiedzi mojego męża graniczącym z niegrzecznością. Panując jednak nad zaskoczeniem, odpowiedział z taką samą uprzejmą cierpliwością jak wcześniej:
- Ogromnie się pan myli, panie Phelps, i mam nadzieję już niedługo udowodnić to panu. W gruncie rzeczy jeśli pozwoli mi pan teraz spróbować coś zademonstrować...
- Dlaczego nie? - padła niechętna odpowiedź.
Pomimo głośnego sprzeciwu Harry'ego wysłano do łóżka, a pan Phelps na prośbę gościa wprawił Marian w stan, który jak usłyszałam po raz pierwszy, określono jako stan transu. Andrew wyjaśnił, że moja córka jest bardziej podatna na odbieranie umysłowych fal swojego ojczyma niż na jego oddziaływanie, chociaż było ono potężne i można by się spodziewać, iż powinna reagować lepiej na jego słowa. To wyróżnienie wprawiło mego męża w lepszy humor. Wyciągając zegarek, dobrnął do końca już mi znanego przedstawienia i wyglądał na zadowolonego z siebie jak dziecko, kiedy twarz Marian natychmiast przybrała rozmarzony spokojny wyraz, jaki widziałam wcześniej.
Okazało się, że Andrew miał rację. Spytana o to Marian potwierdziła obecność pięciu różnych duchów. Cechy dwóch z nich były jej znane, ale kiedy domagaliśmy się, aby je opisała, zmieszała się bardzo.
- Nic nie szkodzi - szepnął Andrew. - Nie zajmujmy się już tą sprawą. Proszę ją obudzić.
- Ale... - zaczął pan Phelps.
Na twarzy Marian nadal malował się nieziemski spokój; teraz jednak dziewczyna mocno ściskała ręce, które uprzednio swobodnie złożyła na kolanach. Dłonie mojej córki zaczęły się wykręcać i wykrzywiać, jak gdyby obdarzone były własnym życiem. Kontrast pomiędzy jej spokojnym wyglądem a poruszającymi się gorączkowo rękami stanowił widok w najwyższym stopniu denerwujący.
- Spróbujemy ponownie innym razem - nalegał Andrew. - Proszę ją obudzić.
Pan Phelps posłuchał i ręce Marian natychmiast się rozluźniły.
Nie pamiętała nic z tego, co zaszło, ale przyznała, że czuje się trochę zmęczona. Tak więc ją także wysłano do łóżka, a wtedy poczułam, że mogę zadać pytanie, które zaprzątało moje myśli.
- Powiedział mi pan, panie Phelps, że ów trans, niezależnie od tego, jak się go nazywa, jest uspokajającą kuracją dla nerwów Marian. Wydaje się, że to coś więcej. Co pan jej robił?
Twarz mojego męża oblały ciemne rumieńce. Wydawało się, że brakuje mu słów. Andrew uprzejmie przyszedł mu z pomocą.
- Owszem, ma to działanie terapeutyczne, pani Phelps, doprawdy tak jest. Umysł osoby w stanie transu otwarty jest na wpływy, jakich nie będzie świadomy po przebudzeniu. Panna Phelps otrzymuje czyste i zdrowe myśli swojego mentora; które dobrze na nią działają. - Spojrzał na mego małżonka i jego usta wygięły się w figlarnym uśmiechu. - Myśli mogą również pochodzić od innych umysłów, panie Phelps. Niech pan z nimi nie walczy. Proszę je wpuścić!
Rozdział trzydziesty
Ku mojemu rozczarowaniu dowiedziałam się, że jutrzejszy dzień będzie ostatnim, jaki spędzi z nami Andrew. Miał inne zobowiązania i inne prace. Usłyszawszy o tym, Harry błagał, by pozwolono mu nie iść do szkoły. I ja ogromnie tego pragnęłam. Przywiązanie chłopca do Andrew mogło jedynie przynieść mu korzyść. Kiedy ten również dołączył swoje prośby do naszych, pan Phelps nie mógł odmówić, chociaż ustąpił niechętnie. Nasz gość spędził część poranka z mym synem, wydawał się jednakże bardziej zainteresowany Marian, która chodziła za nim po domu jak mały szczeniak.
Gdy zebraliśmy się na podwieczorek, brakowało Harry'ego. Zazwyczaj przychodził punktualnie przynajmniej na posiłki i zaczęłam się niepokoić.
- Musimy go poszukać - powiedział nasz ekspert poważnie. - Bezzwłocznie.
Chłopca nie było w domu. Andrew zaprowadził nas na podwórze. Musiała kierować nim jakaś nadprzyrodzona istota, ponieważ od razu udał się do sadu. I tam - nadal robi mi się zimno, kiedy to sobie przypomnę - tam zobaczyliśmy ciało mojego chłopca zwisające bezwładnie i nieruchomo z gałęzi.
Przerażenie dodało mi sił i pierwsza do niego dobiegłam, ale nasz gość dogonił mnie i szybko uspokoił.
- Lina znajduje się pod jego ramionami. Nic mu nie jest. Objęłam mocno Harry'ego.
- Mamo - odezwał się płaczliwym głosem - krzyczałem i krzyczałem; dlaczego nie przychodziłaś?
Dzięki Andrew wkrótce przyszłam do siebie. Jak zauważył, nic złego się nie stało. Chciałam, aby Harry poszedł prosto do łóżka, ale twierdził uparcie, iż czuje się całkiem dobrze i udowodnił to, pochłaniając obfity posiłek. Kiedy skończył jeść, powtórzyłam moją propozycję i tym razem Andrew mnie poparł.
- Pójdę do chłopca na górę, aby się z nim pożegnać - obiecał.
Kiedy mój syn wyszedł, młody człowiek przysunął krzesło bliżej do stołu. Twarz miał poważną.
- Muszę was jutro opuścić, ale spróbuję wkrótce znowu przyjechać, jeśli pozwolą mi na to moje obowiązki. Jedno z tych tajemniczych przesłań nadal wymyka się mojemu zrozumieniu. Mam nadzieję, że odkryję jego znaczenie w ciągu następnych kilku dni. Niech wolno mi będzie powtórzyć, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Zachowajcie podatność na wpływy, które was otaczają...
- Zamierzam zrobić jeszcze więcej - przerwał mu pan Phelps. - Wysyłam stąd Henry'ego i Marian na kilka dni.
Andrew skinął głową, jak gdyby ten plan nie był dla niego żadnym zaskoczeniem. - A jakie są tego przyczyny?
- Sam pan powiedział, że to dzieci są powodem - niewinnym powodem - kłopotów.
- Tak jest w istocie. Zatem chce pan sprawdzić moją teorię, pastorze. Dobrze, nie mam zastrzeżeń, działanie takie dyktuje zdrowy rozsądek. Zastanawiam się, czy postępuje pan tak z jeszcze innych pobudek?
Pan Phelps spojrzał na mnie z wahaniem.
- Proszę mówić - ponaglał go nasz gość. - Nie docenia pan swej żony, pastorze. Próbuje pan oszczędzać tylko jej uczucia, ale krzywdzi ją pan, nie dowierzając, iż doskonale zrozumie sytuację.
- A zatem dobrze - zaczął pan Phelps, rzucając na mnie jeszcze jedno spojrzenie pełne powątpiewania. - Powiem. Czuję zakłopotanie z powodu niektórych okoliczności związanych z przerażającą przygodą Henry'ego, jaka zdarzyła się dzisiaj po południu. Chłopiec twierdzi, że krzyczał. Ale gdyby naprawdę tak było, służba musiałaby go przecież usłyszeć; służący siedzieli w kuchni, jedząc kolację, a drzwi i okna otwarte były na oścież. Co więcej, przyjrzałem się linie, na której wisiał, i jestem zmuszony wyciągnąć wniosek, że mógł sam przywiązać się do drzewa. Nie twierdzę, iż to uczynił; mówię tylko, że mógł to zrobić.
- Ma pan całkowitą rację - odrzekł Andrew spokojnie. - Zrobił to.
Zachowałam milczenie i siedziałam bez ruchu. Nasz ekspert uśmiechnął się do mnie, jak gdyby chciał dodać mi odwagi.
- Pani Phelps, niech mi pani pozwoli jeszcze raz odwołać się do pani wspaniałego zrozumienia sytuacji. I niech mi będzie wolno wyjaśnić mechanizm procesu, który zrozumie pani instynktownie, być może nie będąc w pełni świadomą jego szczegółów. - Widzicie, moi przyjaciele, Harry nie wiedział, że przywiązuje się do drzewa. Duch działający w pobliżu sprawił, że to zrobił. Omamił go tak, iż chłopiec uwierzył, że głośno krzyczał.
- I pan nazywa je duchami przynoszącymi dobro? - zapytał pan Phelps z sarkazmem.
- Tak jest. Wiem z moich doświadczeń metapsychicznych, że Harry planował jakiś nieroztropny czyn - być może chciał popływać w rzece, co mogłoby go przyprawić o przeziębienie. Duch interweniował, aby go powstrzymać. Ta przygoda, która pozornie wydaje się tak przerażająca, w gruncie rzeczy wcale taka nie była. Nie muszą państwo się obawiać o chłopca. Wyślijcie go gdzieś, jeśli chcecie. Nie zakończy to tych pozazmysłowych doświadczeń, ale może okazać się pomocne, dając wam chwilę wytchnienia.
Tak więc następnego dnia pożegnałam się z moim synem i moim przyjacielem - mam nadzieję, że tak mogę go nazywać. W pewnej mierze następny tydzień był rzeczywiście czasem wytchnienia i względnego spokoju. W innych aspektach okazał się jednak nawet jeszcze trudniejszy do zniesienia niż straszne poprzedzające go tygodnie.
Trudno to wyjaśnić, a być może jeszcze trudniej w to uwierzyć - ale niemal przyzwyczailiśmy się do tajemniczych wydarzeń i niesamowitych dźwięków, gdyż się powtarzały. Kiedy filiżanka leciała w powietrzu i rozbijała się na kawałki o ścianę, zwykłam myśleć: Znowu to samo. Nie wiedziałam, co to jest, i nie podobał mi się sposób, w jaki działała owa siła - ale przyzwyczaiłam się do niej. Kiedy wszakże moje najlepsze nożyczki zniknęły z pudełka z przyborami do szycia, a później znalazły się na etażerce, nie miałam pewności, czy duchy znowu urządzały sobie żarty, czy też jest to jedynie przykład roztargnienia, jakie może się przytrafić każdej gospodyni. Nadal zdarzały się podobne incydenty, a więc nadal nie miałam całkowitej pewności, czy to nieobecność dzieci spowodowała, iż ustały inne dziwaczne zdarzenia. Jeśli koncepcja Andrew była słuszna - a ja żywiłam przekonanie, że tak - to moje dzieci były niewinnymi narzędziami dziwnych sił, na które nie miały żadnego wpływu. Nie mogły same sobie poradzić, podobnie jak naładowany elektrycznością węgorz nie może się uwolnić od potężnego ładunku prądu (metaforę tę, oczywiście, sformułował Andrew).
* * *
Chociaż pocieszająca, teoria owa nie przyczyniła się do tego, bym z niecierpliwością oczekiwała powrotu dzieci. Nie można obwiniać naładowanego elektrycznością węgorza o to, że jego dotyk powoduje wstrząs, który poraża ryby i wszelkie inne wodne stworzenia, ale nikomu nie przypada do gustu takie doświadczenie.
Dni nieobecności Marian i Harry'ego naznaczone były jednak innymi wydarzeniami równie niepokojącej natury.
Nabrałam zwyczaju, by rano dłużej leżeć w łóżku. Od wielu tygodni mój zwykły odpoczynek zakłócały przerażające zdarzenia, a nerwy zostały nadszarpnięte przez kolejne wstrząsy. Nie tylko miałam prawo do rekonwalescencji, lecz mój organizm naprawdę jej potrzebował.
Pewnego ranka, leżąc jeszcze w łóżku, usłyszałam krzątaninę w domu i odgłosy zamieszania na zewnątrz - jakiś zgiełk, który rozlegał się coraz bliżej. Wstałam, włożyłam peniuar i podeszłam do okna.
Na dworze słychać było stukot końskich kopyt oraz turkot kół i wrzask jakiegoś nieokrzesanego człowieka, wykrzykującego słowa, które z oddalenia brzmiały niewyraźnie. Z drugiego końca ulicy nadjechał powóz. Z każdego okna wystawały głowy. Z boku pojazdu przybito duży jaskrawożółty szyld, a gdy powóz podjechał bliżej, przeczytałam słowa namalowane rzucającymi się w oczy czarnymi literami.
Napisane tam było: „Tajemnicze pukania w Stratfordzie". Minęła chwila lub dwie, zanim uświadomiłam sobie, co to znaczy. Potem policzki mi zapłonęły nagłym rumieńcem wstydu i gniewu.
Na koźle najemny woźnica wywijał długim batem. Jego okrągła czerwona twarz i siny jak kartofel nos wskazywały wyraźnie, że jest nałogowym pijakiem. Gdy patrzyłam na to przerażona, powóz zatrzymał się nagle przed bramą i można było usłyszeć słowa, które wykrzykiwał ów nikczemnik.
- Tutaj, panie i panowie, znajduje się dom, gdzie to wszystko się zdarzyło! Oto widzicie drzwi, które otworzyła na oścież ręka kościotrupa i jest tu to samo miejsce, z którego urządzenie do ostrzenia nożyczek uniosło się w powietrze, cały czas obracając tarczami szlifierskimi, dopóki nie zniknęło z pola widzenia, by opaść na ziemię nazajutrz w Waterbury. Po państwa prawej stronie...
Mężczyzna nadal wykrzykiwał swoje horrendalne kłamstwa, a jego słuchacze przyglądali się domowi wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami. W każdym oknie pojazdu pełno było gapiących się twarzy. Ciekawość pozbawiła owe prostackie złośliwe oblicza cech ludzkich; nawet buzie dzieci wyglądały niczym maski wyrzeźbione z gliny.
Zakryłam szybko uszy rękami. Gdy odwróciłam się od okna, nadbiegła pokojówka.
- Och, pani Phelps, madame, czy słyszała pani...
- Jedynie osoba głucha nie usłyszałaby tego. Wołaj policjanta... Wezwij sędziego Watsona... Zawiadom pana Phelpsa ...
- Pan pastor powiedział, że pójdzie z nimi porozmawiać, proszę pani.
Podbiegłam z powrotem do okna w samą porę, by usłyszeć, jak otwierają się frontowe drzwi. Wydzierający się łotr na koźle przerwał w połowie zdania i aż się skurczył. Zobaczyłam, jak pan Phelps wychodzi spod osłony portyku. Zmierzał wolno w kierunku bramy; po chwili się zatrzymał.
Nie odezwał się ani słowem; stał tam tylko z opuszczonymi rękami. Najpierw wolno, a następnie pośpiesznie większość głów schowała się do środka. Kilkoro ze śmielszych widzów, włączając w to kobietę o pospolitej wymalowanej twarzy bezczelnie odwzajemniło spojrzenie mego małżonka z jeszcze bardziej nawet żywym zainteresowaniem. W końcu jednak jego spokojna powaga przyniosła pożądany efekt. Rumiana fizjonomia woźnicy stała się jeszcze bardziej czerwona, o ile było to możliwe. Chwycił bat, zaciął nim biedne konie, dopóki nie zaczęły pędzić kłusem, i pojazd z turkotem odjechał.
Dopiero wtedy gdy powóz zniknął wśród drzew, a ciekawscy, którzy podążali za nim pieszo, rozeszli się zawstydzeni, pan Phelps odwrócił się i wolno wrócił do domu.
Przypuszczam, że nie mógł zrobić nic więcej. Godność duchownego nie pozwalała mu krzyczeć ani obrzucać ludzi niegrzecznymi wyzwiskami, lecz żałuję, że tego nie uczynił. Chciałam coś zrobić - sama nie wiem co - potrzebowałam gwałtownego działania. Sprawiłoby mi ulgę, gdybym zobaczyła, że ten spokojny człowiek coś jednak robi.
Miałam trudności z ułożeniem włosów, tak bardzo trzęsły mi się ręce - nie ze zdenerwowania wszakże, lecz z wściekłości. Uwagi pokojówki, która pomagała mi włożyć suknię, nie poprawiły wcale mego humoru. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że służba została tylko dlatego, iż pan Phelps wypłacał wszystkim duże pensje i miał opinię dobrego pana. Wyraźne aluzje dziewczyny, że poświęca własne bezpieczeństwo i spokój umysłu, zostając u nas, niezmiernie mnie rozdrażniły, ale nic nie powiedziałam, dopóki dziewczyna nie wspomniała, między innymi, o swojej „reputacji".
- Co, u licha możesz mieć na myśli? - spytałam. - Przecież nikt cię o nic nie oskarżył i twoja tak zwana reputacja nie poniosła nawet najmniejszego uszczerbku.
Nie odpowiedziała. Zerkając w lustro, aby upewnić się, czy mam starannie ułożone włosy, zobaczyłam odbicie jej twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, że mogę ją zobaczyć. Przebiegłe spojrzenie i nieśmiały, niedorzeczny uśmieszek zrobiły na mnie nieprzyjemne wrażenie.
- A więc - spytałam, odwracając się twarzą do dziewczyny. - Co ma oznaczać ta wzmianka o reputacji?
Pokojówka opuściła wzrok.
- Ostatnio nie wychodziła pani dużo, madame.
- Nie czułam się dobrze.
- Tak, proszę pani. Tylko... nie słyszała pani, co mówią ludzie.
- Nie dbam o to, co mówią. Jak śmiesz powtarzać czyjeś bezpodstawne plotki! Już dosyć tego; zajmij się lepiej swoją pracą.
Posłuchała natychmiast, odwracając wzrok, gdy mnie mijała. Byłam dosyć rozżalona, starałam się jednak nie denerwować w obecności służących. Oprócz tego uświadomiłam sobie, że prawdopodobnie pokojówka miała dobre intencje. Pragnęła raczej mnie ostrzec niż cieszyć się z naszego położenia.
Ta wymiana zdań sprawiła, że stanowczo postanowiłam bezzwłocznie rozmówić się z panem Phelpsem. Ze względu na swoje obowiązki mój mąż stykał się z mieszkańcami miasteczka. Nic mi nie wspominał, że ludzie zmienili się w stosunku do nas, bo nie miał zwyczaju narzekać lub pytać mnie o radę.
Gdy doszłam do biblioteki, uświadomiłam sobie, że pan Phelps ma gości. Z reguły przy zamkniętych drzwiach z pokoju nie dochodziły żadne dźwięki, tym razem jednak usłyszałam nie jeden, lecz kilka podniesionych głosów przemawiających tak głośno, że słowa doleciały do moich uszu przez grube drewniane kasetony. Pomyślałam, że jeden z głosów należy do mego małżonka, ale nie miałam pewności. Natychmiast ucichł i nie usłyszałam nic więcej.
Naturalnie nie pozostałam w holu, więc pan Phelps i ja spotkaliśmy się dopiero na obiedzie.
Chociaż zachowywał się równie spokojnie co zawsze, od razu dostrzegłam, że coś go niepokoi. Obecność służących powstrzymała mnie od zadawania pytań, więc po posiłku poszłam za nim do biblioteki. Zaskoczony podniósł wzrok znad trzymanej książki.
- Czy coś jest nie w porządku, pani Phelps?
- Pyta mnie pan o to? Po poniżającym przedstawieniu, jakiego byłam świadkiem dzisiaj rano? Co pan zamierza zrobić w związku z tym, panie Phelps.
- Nie jestem w stanie nic uczynić. Droga jest własnością publiczną. Nie mogę zabronić ludziom z niej korzystać.
- Istotnie. Pan Davis powróci za kilka dni i być może on coś wymyśli.
Twarz mego męża się zasępiła.
- Zapomniałem, że ma przyjechać. To ogromnie przykre. Przypuszczam jednak, że teraz trudno mi będzie cofnąć zaproszenie.
Gdy usłyszałam owe nieuprzejme słowa wypowiedziane możliwie jak najchłodniejszym tonem, byłam tak zdziwiona, że osunęłam się z wrażenia na fotel.
- Jakżeż to, panie Phelps! Przedtem chętnie pan przyjął pana Davisa i Bogu tylko wiadomo, że już ...
- Już wyrządził mi znaczną szkodę! - Było to tak niepodobne do mego małżonka, by mi przerywał lub ostro krytykował kogokolwiek w taki kategoryczny sposób, że wpatrywałam się w niego z otwartymi ustami, gdy mówił dalej: - W gruncie rzeczy, cóż pan Davis takiego zrobił oprócz tego, że wyrecytował mnóstwo nonsensów na temat magnetyzmu i zasugerował, aby oddalić stąd dzieci? Już wcześniej sam postanowiłem, że to zrobię.
- Jego sposób bycia nadzwyczajnie podnosi nas na duchu.
- Czy rzeczywiście tak pani uważa? - Mój mąż roześmiał się ostro. - W takim razie niech mi wolno będzie powiedzieć, pani Phelps, że dziś rano przyjąłem delegację rady kościelnej, która poinformowała mnie, iż muszę zakończyć te - jak stwierdzono - szatańskie praktyki.
- Jednak co ma z tym wspólnego pan Davis? - zawołałam. - Przecież i on, i my wszyscy nie możemy się doczekać, aż skończy się ta okropna historia.
- Dano mi do zrozumienia - oświadczył sucho mój małżonek - że sam spowodowałem te zjawiska, zgłębiając tajemnice spirytyzmu. Pan Davis jest znany w tych kręgach, co oznacza, że fanatycy o ograniczonych umysłach obłożyli klątwą samo nazwisko tego człowieka. - Milczał przez pewien czas. Na jego twarzy, na której początkowo malował się surowy wyraz, widać było teraz znużenie. W końcu powiedział wolno: - To niesprawiedliwe wobec pana Da - visa. Grzeszę przeciwko niemu w myślach. Jest on, co do tego mam pewność, zupełnie szczery. Musi mi pani wybaczyć, pani Phelps. Zagrożenie procesem kościelnym...
- Och, nie!
- Niestety, tak. Była to po prostu groźba. Mam być poddany najsurowszym sankcjom, jeśli nie uda mi się zakończyć tych zjawisk.
Wybuchnęłam głośnym łkaniem, ale to nie obawa przed przyszłością tak mną poruszyła. Przez pewien czas pan Phelps zastanawiał się nad rezygnacją ze stanowiska, a miał środki finansowe, aby to uczynić. Jednak żywił nadzieję, że dokończy swych dni w tym spokojnym miasteczku, ciesząc się miłością i szacunkiem wszystkich, którzy go znali. Piętno bycia heretykiem, okropny wstyd spowodowany ustąpieniem w takich okolicznościach... Nigdy nie ośmielilibyśmy pokazać się na ulicach Stratfordu.
Pocieszył mnie tak, jak zrobiłby to ojciec. Nadal szlochając, powiedziałam z ogromnym przekonaniem:
- Nie zasługuje pan na to. Tak bardzo chciałabym coś dla pana zrobić.
Nie mogłam jednak uczynić tego, o co mnie prosił. Bez wątpienia stawienie czoła wrogim spojrzeniom mieszkańców miasteczka wymagałoby wielkiego męstwa i poczucia godności - dowiodłabym tym, jak oświadczył pan Phelps, że nie mamy czego się wstydzić. Wszakże sama taka myśl sprawiła, że poczułam się źle. Zadanie owo przekraczało moje możliwości.
Gdybym nawet rozważała możliwość owej konfrontacji, to kolejne wydarzenie, które nastąpiło dzień lub dwa później, odebrałoby mi całą odwagę.
Stało się to, gdy udaliśmy się na spoczynek. Jeszcze nie spałam, czytając przy świetle lampy, kiedy usłyszałam głosy na zewnątrz - jakieś głośne kłótnie. Nie zdawałam sobie sprawy, że byli to mężczyźni pozostający pod wpływem alkoholu. Pijacy nie przychodzili dotąd na tę ulicę. To okolica, gdzie mieszkają ludzie godni szacunku.
Krzyczeli okropne rzeczy i ciskali kamieniami w okna. Żaden jednak nie trafił w dom. Niewątpliwie celność ich rzutów zniweczył wypity alkohol. Słowa jednak potrafią ranić mocniej, niż zrobiłyby to kamienie.
Zanim przybył policjant, awanturnicy się rozpierzchli, przepędzeni przez naszych służących, i z największym oburzeniem przyjęliśmy do wiadomości, że ponieważ ludzie ci nie uczynili żadnych szkód, nie mogą być postawieni w stan oskarżenia. Nie potrafiliśmy ich nawet zidentyfikować. Myślę, że policjant miał ugruntowane podejrzenia co do tego, kim mogli być, ale w ogóle nie miał ochoty zająć się tą sprawą. Dał jasno do zrozumienia, że moja obecność nie jest pożądana, a więc wysłano mnie w oburzający sposób do łóżka niczym małe dziecko. Leżałam, czuwając przez długi czas w stanie nerwowego wzburzenia.
Rzucanie kamieniami już się nie powtórzyło. Być może, pomimo wszystko, policjant poczynił kroki, aby ostrzec łotrów, którzy przypuszczalnie dokonali ataku. Jednakże codziennie w tamtym tygodniu budzący we mnie wstręt poszukiwacze niezwykłych wydarzeń przechadzali się po ulicy, przystając, aby otwarcie gapić się na dom. Nie trzeba dodawać, że nigdzie nie wychodziłam. Pan Phelps nie zamierzał zmieniać rozkładu swego dnia i udawał się co rano na przechadzkę. Nie zwracał uwagi na wpatrujących się weń gapiów, mijając ich, jak gdyby nie istnieli.
W poniedziałek rano mój małżonek pojechał po dzieci. Spytałam, czy uważa to za rozsądne. Odpowiedział krótko, że nie ma zamiaru obciążać dłużej ich towarzystwem swoich przyjaciół. Ustalono, że dzieci zostaną u nich przez tydzień, więc będzie to tydzień, nie więcej.
Fakt, że na zewnątrz tego ranka nie zgromadziło się tyle ludzi co zazwyczaj, podniósł mnie na duchu. Zachmurzone niebo i zapowiadająca się zła pogoda mogły zniechęcić intruzów i pozwoliłam sobie żywić nadzieję, iż najgorsze minęło. Jeszcze bardziej pocieszający był fakt, że Andrew miał przyjechać południowym pociągiem. Gdyby tylko pan Phelps nie śpieszył się z powrotem! Dobrze by mi zrobiła krótka rozmowa w cztery oczy z naszym gościem.
Tamtego ranka nakrzyczałam na moją młodszą córeczkę Sarę, która ma zaledwie sześć lat. Powiedziała, że nie chce iść dziś do szkoły. Nic nadzwyczajnego w tym, że dziecko zaczyna marudzić w poniedziałek rano, ale dziewczynka, która zaczęła naukę dopiero zeszłej jesieni, zdawała się uwielbiać szkołę. Kiedy zaczęłam ją wypytywać, wybuchnęła płaczem i wyznała, że inne dzieci jej dokuczają. Nie chciała albo nie mogła mi zdradzić, co powiedziały.
Serce mi się krajało, gdy widziałam rozpacz mego dziecka; rozumiałam jednak, że ze względu na konieczność kształtowania charakteru Sary nie wolno dopuścić, aby unikała nieprzyjemnych rzeczy. Moje pocałunki i zachęta uspokoiły małą; obiecałam jej też nową lalkę, o jakiej marzyła, jeśli zrobi, o co proszę.
Ledwie wyszła z domu, a już powróciła szybko biegiem, wymachując kawałkiem papieru.
- Mamo, patrz, co znalazłam na ziemi obok bramy.
Na kartce widniała wiadomość wypisana tymi samymi dziwnymi literami, które widziałam wcześniej na różnych przedmiotach. Ze zdumieniem i dreszczem przerażenia dostrzegłam, że atrament jest jeszcze mokry. Prawdę mówiąc, dziecko rozmazało ręką litery.
Sara była zupełnie wytrącona z równowagi tym tajemniczym przesłaniem i zaczęła głośno szlochać, kiedy próbowałam ją wyekspediować do szkoły. W końcu poddałam się i pozwoliłam małej wrócić do dziecinnego pokoju.
Usiadłam przy oknie w salonie. Obawiam się, że moja praca nad haftem nie posuwała się zbyt szybko. Po długim oczekiwaniu usłyszałam gwizd pociągu. Pan Phelps nie wrócił. Miałam nadzieję, że postanowił zostać na obiedzie u przyjaciół.
Stacja znajduje się w niewielkiej odległości od naszego domu - to zaledwie kilkuminutowy spacer dla zdrowego młodego człowieka. Miałam jednak wrażenie, że upłynęło o wiele więcej czasu, zanim w końcu zobaczyłam wytęsknionego gościa. Zdążyłam się już zmartwić, że wcale się nie pojawi - że pan Phelps napisał doń z prośbą, by nie przyjeżdżał.
Dotknięcie dłoni Andrew, uśmiech na jego twarzy były niczym uśmierzające ból lekarstwo. Kiedy usiedliśmy, wręczyłam mu kartkę, pokazując rozmazane litery.
- Jeszcze nie wyschły, kiedy wzięłam je od dziecka. Widzi pan, panie Davis, że Harry nie mógł tego zrobić.
- Wiem. Czyż nie mówiłem zawsze pani, że Harry jest jedynie nieświadomym narzędziem działania duchów? - Rozważał przesłanie przez pewien czas, jego piękna twarz była poważna, a jednak promienna. Następnie przymknął oczy. Miał bardzo długie i ciemne rzęsy. - Tak - wyszeptał. - Teraz rozumiem - to tylko ułomne, fragmentaryczne tłumaczenie...
Nie obawiaj się, kiedy powróci, nie lękaj się, bo wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
Przybyliśmy i zburzyliśmy spokój w twym domu, by więcej tego nie uczynić.
Nie uważaj nas za niegodziwych ani dobrych, dopóki nie przemówimy.
Nie przemówimy językiem miłości.
Są to jego dokładne słowa. Przepisuję je z kartki, którą przysłał mi później po swoim wyjeździe. Jednak żadna kopia nie może oddać piękna tego niskiego poważnego głosu, w którym brzmiała czułość.
- Och, czy to prawda? - wyszeptałam. - Mają, oczywiście, na myśli pana; to pan jest osobą, której powrót oznacza kres niebezpieczeństwa.
- Tak sądzę - odpowiedział skromnie. - Jednakże pani wydaje się niezdrowa, znużona i zmartwiona. Co wydarzyło się podczas mojej nieobecności?
Gwałtownie wyrzuciłam z siebie smutną opowieść. Być może trochę płakałam. Zanim skończyłam, jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, delikatnie je ściskając.
- Jak dobrze to znam - oznajmił, a bezbrzeżny smutek pobrzmiewał w jego głosie. - Bigoteria ludzi o ciasnych umysłach jest krzyżem niesionym przez tych wszystkich spośród nas, którzy dążą do oświecenia.
- Dla pana także? - spytałam, ocierając oczy.
- Och, tak. I - dodał cicho - bez wątpienia spotka mnie jeszcze więcej podobnych doświadczeń, ponieważ nie zamierzam zejść z raz obranej drogi. Ale jest to jeszcze trudniejsze dla pani, gdyż kobieta ma delikatną, wrażliwą psychikę...
- Och tak, tak jest. Zapewne jednak niewielu mężczyzn ma pańską siłę charakteru.
Wzruszył ramionami, protestując.
- Niewielu też mężczyzn obdarzono tak jak mnie - specjalną duchową mocą.
Mogłam przedłużać tę rozmowę w nieskończoność, niestety wkrótce pan Phelps przerwał nasze spotkanie, wracając z Marian i Harrym.
Mój mąż powitał gościa z chłodną grzecznością, lecz Andrew taktownie nie zwrócił uwagi na tę zmianę.
- Jak słyszę, przeżył pan ostatnio kilka nieprzyjemnych doświadczeń z pewnymi mieszkańcami miasta - zauważył.
- Nie ma o czym mówić. - Spojrzenie, jakim obdarzył mnie pan Phelps było zdecydowanie krytyczne.
Nie uszło ono uwagi Andrew. Ukryte uczucia duszy są dla niego niczym otwarta księga.
- Proszę nie winić pani Phelps za to, że mi się zwierzyła - powiedział. - Całe miasto opowiada o pańskich kłopotach. Słyszałem, jak zupełnie obcy sobie ludzie rozmawiali o tej sprawie w pociągu, gdy dojeżdżaliśmy do Stratfordu.
Pan Phelps skrzywił się z bólu, Andrew zaś ciągnął dalej ze współczuciem:
- Mój drogi panie, wie pan równie dobrze jak ja, że ślepi nie mogą widzieć, a głusi słyszeć. Proszę nie zwracać uwagi na ciasne umysły. Przynoszę pociechę. Z kieszeni wyjął plik papierów. - Oto - powiedział - pukając w nie palcem - są tłumaczenia wiadomości, jakie przepisałem z pańskich notatek. Teraz rozumiem je wszystkie i gratuluję panu, iż właśnie jego wybrano na głosiciela orędzia z nieba. Kiedy pan usłyszy...
Pan Phelps zerwał się na równe nogi.
- Przepraszam, panie Davis. Nie mogę słuchać tych tłumaczeń, jak je pan nazywa.
- Panie Phelps! - wykrzyknęłam.
- Uspokoją pana - nalegał Andrew, wyciągając kartki.
- Nie. Doceniam pańskie dobre intencje, ale zastanawiałem się nad tym i doszedłem do wniosku, że w pewnych aspektach krytyczne uwagi pod moim adresem są słuszne. Popełniłem wcześniej błąd. Nie wolno mi w nim trwać.
- Och, papo - szepnęła Marian.
Pan Phelps drgnął. Sądzę, że tak naprawdę zapomniał, iż z nami była. Ja także o tym zapomniałam.
- Wyjdź, Marian. - Mój małżonek wyciągnął rękę. - Ten rodzaj dyskusji ci nie służy. Idź do swojego pokoju.
- Proszę poczekać! - wykrzyknął Andrew. - Proszę o chwilę. Wstał wolno z fotela i odwrócił głowę; jego oczy zdawały się podążać za jakimś niewidzialnym przedmiotem, przelatującym przez pokój od drzwi do okna. - Są tutaj - powiedział cicho.
Pan Phelps wykonał gest pełen zniecierpliwienia.
- Panie Davis...
- Jeden z nich stoi przy pani fotelu, panno Phelps. - Spojrzenie Andrew skupiło się wyraźnie na przestrzeni za i nad głową Marian, która podniosła nerwowo do góry wzrok. - Czuje pani jego obecność, prawda? - spytał Andrew, nadal obserwując jakąś niewidzialną istotę. Marian przełknęła głośno, ale nic nie odrzekła, on zaś mówił dalej: - Tak, rozumiem. Chce, abym go pani opisał. Zna go pani, ale inni nie są świadomi jego obecności. Być może przekona ich opis nieznajomego. - Opadając z powrotem na fotel, przycisnął dłonie do oczu. Jego głos ucichł i przeszedł w cichy drżący pomruk. - To mężczyzna średniego wzrostu i średniej budowy ciała, noszący bokobrody. Ma dość długi nos, lekko wygięte wąskie usta, szerokie zdradzające życzliwość czoło. Na brodzie widzę duże brązowe znamię.
Przycisnęłam ręce do piersi. Ciałem Marian wstrząsnął długi dreszcz. Najbardziej jednak poruszony tą charakterystyką był pan Phelps. Biały jak płótno, z drżącymi ustami wpatrywał się w Andrew.
- Zna go pan, panie Phelps - powiedział ten. - Twierdzi, że znał pana za życia.
Mój małżonek skinął głową z bólem.
- Znałem go. Zanim... Był ojcem Marian - pierwszym mężem pani Phelps.
Rozdział trzydziesty pierwszy
Nawet po tak imponującej demonstracji jasnowidzenia pan Phelps nie chciał słuchać, jak Andrew odczytuje przesłanie tajemniczych sił. Jednakże mnie tego nie zabronił.
Owe słowa przynosiły pociechę, jak obiecywał Andrew, lecz również wzbudzały lęk. Pomyśleć tylko, że zostaliśmy wybrani przez anielskie duchy, aby zaświadczyć o wielkich prawdach!
- Fizyczny i emocjonalny stan Henry'ego i panny Phelps sprawił, że owa kategoria duchów ujawniła swą obecność - wyjaśnił Andrew. - Dzięki temu miały możność wyrazić swe pragnienie zawarcia bliższej znajomości z rodzajem ludzkim. Krótko mówiąc, posłużono się dziećmi jak magnetycznym telegrafem.
- Jednak - spytałam nieśmiało - dlaczego duchy robią takie dziwne rzeczy? Stukają i rzucają porcelaną...
- Och, środki komunikacji mogą być na początku niedoskonałe - oświadczył nasz ekspert. Wyraz mojej twarzy musiał zdradzać niektóre z gnębiących mnie wątpliwości. Pochylił się więc i wziął me ręce w dłonie. - Droga pani, niech pani spróbuje zaufać. Niektóre z tych manifestacji wydają się dziwne, ponieważ nie rozumie pani ich głębszego znaczenia. Weźmy dla przykładu żywe obrazy figur wykonane z ubrań. Przeczytałem w gazecie opis owej sceny nazwanej modlitewną.
- Były jeszcze inne, nie tak dopracowane jak pierwsza, ale w podobnym stylu.
- Tak, obrazy te były dość podobne, postacie klęczały we wdzięcznych modlitewnych pozach, czyż nie? Niech pani uwierzy, że nie są to sceny pozbawione znaczenia lub - jak mogłaby pani podejrzewać - nie chodzi o naigrawanie się z uroczystych nabożeństw. Przeciwnie! Wymowa tych postaci to przesłanie o ogromnym znaczeniu. „Patrzcie, sama ceremonia modlitwy nie ma większego znaczenia niż ubrania, z których się składamy".
Nie rozumiem, jak ktokolwiek może krytykować głęboką mądrość tej interpretacji.
Za zgodą Andrew pobiegłam, aby to wyjaśnić panu Phelpsowi, który usilnie starał się nie brać udziału w naszych dyskusjach. Zauważyłam, że zrobiło to na nim wrażenie; jednak z przyczyn, których nie mogę zrozumieć, żywił tak silne uprzedzenie do Andrew, iż po chwili zastanowienia potrząsnął głową i oświadczył, co następuje.
- Pomysłowe, ale pozbawione sensu. Typowe, obawiam się, dla sposobu myślenia pana Davisa.
- Nie może pan tak łatwo zlekceważyć tego, że rozpoznał Roba, ojca Marian.
- Mogę. Obszedł cały dom w czasie swojej poprzedniej wizyty. Jak sądzę, Marian ma portret ojca u siebie w pokoju.
Trudno było spierać się z tak ograniczonym umysłem.
Andrew zapewniał mnie, że nie skróci wizyty z powodu jakiegokolwiek czynu czy słowa pana Phelpsa. Oczywiście nasz gość był bardzo zajęty i rozchwytywany dla swych zdolności... Niemniej wiem, że zostałby dłużej, gdyby nie dotknął go chłód mego męża.
Ranek odjazdu Andrew był ciemny i ponury. Nawet natura zdawała się płakać wolno spływającymi kroplami deszczu.
Jego ostanie słowa zwrócone do mnie stanowiły powtórzenie błogosławionej wiadomości: „Nie obawiaj się, niebezpieczeństwo minęło. Zburzyliśmy pokój w twym domu, by więcej tego nie uczynić".
I miał rację - wiem, że miał. Gdybyśmy tylko uwierzyli i zastosowali się do zalecanego przezeń sposobu postępowania! Jego obecność była dla nas chwilą odpoczynku. Choć czas ów był krótki, istotnie kłopoty wtedy ustały. To nie jego wina, że później zaczęły się znowu, a duchy były jeszcze bardziej złośliwe niż uprzednio. Tym razem nie mieliśmy wątpliwości co do szatańskiego charakteru istot składających nam wizyty, ponieważ siły sprawiające nam udrękę ujawniły swoją prawdziwą naturę, posługując się metodami z piekła rodem.
Gdy Andrew wyjechał, zachorowałam na rodzaj zapalenia opon mózgowych, jak powiedział lekarz, i może ten jeden raz ów stary szarlatan miał rację. Nadal odczuwam skutki tamtej niedomogi.
Choroba miała jeden nieprzewidziany skutek: obudziła współczucie w sercach ludzi, którzy odwrócili się niegdyś ode mnie. Pierwszą taką osobą była kobieta, którą uznawałam za swą zawziętą nieprzyjaciółkę - pastorowa Mitchell.
To jej twarz zobaczyłam najpierw, kiedy w końcu zbudziłam się ze złego bolesnego snu. Byłam słaba, ale przy zdrowych zmysłach; przepełniało mnie przede wszystkim uczucie zdziwienia, kiedy na jej obliczu zarysował się sztywny, ale życzliwy uśmiech.
Dowiedziałam się później, że nieprzerwanie siedziała przy mym łóżku dwa dni i dwie noce, sprawując nade mną opiekę. Nigdy się nie zaprzyjaźniłyśmy; byłyśmy zbyt różne. Nie jestem pewna, czy rzeczywiście mnie akceptowała. Jednak zdecydowane i oczywiste poczucie tego, co słuszne, nakazało jej dać mi zadośćuczynienie, kiedy uznała, iż dopuściła się niesprawiedliwości.
Powiedziała to kilka dni później, kiedy już prawie powróciłam do zdrowia, a ona przygotowywała się do powrotu do domu. Będąc żoną pastora, musiała jednak skorzystać z okazji, aby najpierw wygłosić krótkie kazanie.
- Musi pani wybaczyć mieszkańcom naszego miasta, pani Phelps. Zawsze są skłonni uwierzyć w najgorsze rzeczy, jeśli chodzi o tych, którym zazdroszczą.
- Zazdroszczą! Przecież jestem najnieszczęśliwszą z kobiet.
- Jeśli tak pani myśli, to niewiele pani wie o życiu - odparła sucho pani Mitchell. - W tym mieście żyją dzieci, które odżywiają się resztkami, jakich nie dałaby pani nawet psu ani kotu, oraz młode kobiety z głodu doprowadzone do czynów, o których boję się nawet myśleć.
Odwróciłam głowę. Już wcześniej słyszałam podobne słowa. Pan Phelps zawsze mówił w kazaniach, że zamiast narzekać po -
Rozdział trzydziesty drugi
Winniśmy być zadowoleni z otrzymanych dobrodziejstw. Wszystko to jest bez wątpienia prawdziwe, lecz jeśli ktoś nieszczęśliwy słucha o nieszczęściach innych ludzi, jego zgryzota wcale nie staje się dzięki temu mniejsza.
- Była pani chora - mówiła dalej pani Mitchell - czemu nie można się dziwić. Teraz jednak musi pani podjąć wysiłek. Pomogę pani i zrobię wszystko, na co mnie stać, jestem to pani dłużna. Muszę przyznać, że kiedyś żywiłam pewne niesprawiedliwe podejrzenia.
- Co sprawiło, że zmieniła pani zdanie? - spytałam z ciekawości.
- Przypuszczam, że częściowo wpłynęła na to pani choroba - odpowiedziała ta uczciwa, choć nieładna kobieta. - Cierpiała pani; najwyraźniej jest pani ofiarą. Mój mąż zawsze tak uważał. Na początku nie chciałam się zgodzić z jego zdaniem, ale z czasem dostrzegłam, że ma rację.
- Jestem mu wdzięczna za wsparcie, a pani za dobroć.
- Gdyby mnie pani potrzebowała, natychmiast powrócę. Jednak mam nadzieję, że najgorsze minęło.
Usiadłam po raz pierwszy tego dnia. Pani Mitchell pomogła mi przejść na fotel blisko okna, gdzie mogłam cieszyć się balsamicznym powietrzem i blaskiem słońca. Wiosna nadeszła, kiedy leżałam na moim łożu boleści. Świeże zielone liście poruszały się na wietrze, a trawniki pełne były różnobarwnych kwiatów. Uśmiechnęłam się do pani Mitchell.
- Wiem, że już minęło. Pan Davis zapewnił mnie o tym. Pomarszczona twarz pani Mitchell przybrała ogromnie dziwny
wyraz. Po chwili kobieta wzdrygnęła się lekko i powiedziała:
- Przypuszczam, że pan Davis ma słuszność. Jednak pani mąż jest dobrym, mądrym człowiekiem. Niech pani mu zaufa i pokłada nadzieję w Bogu.
Byłam o wiele bardziej skłonna pokładać nadzieję w pani Mitchell, chociaż oczywiście głośno tego nie powiedziałam; uznałaby taką uwagę za bluźnierczą. Jak wszyscy o silnej osobowości szczyciła się własną umiejętnością oceny innych. Stwierdziła, że zostałam niewinnie skrzywdzona i teraz nigdy nie zmieniłaby zdania, chyba że zrobiłabym coś naprawdę niegodnego.
Przyrzekłam sobie szczerze, że nie zrobię niczego takiego. Zależy mi na dobrej opinii innych ludzi; przypuszczam, że to mój słaby punkt. Pan Phelps twierdzi, że nie powinniśmy przejmować się tym, co mówią inni, jeśli sami czujemy się przekonani o słuszności naszego postępowania. Być może mężczyźni to potrafią. Przewyższają nas rozumem - tak zapewnia Pismo Święte. My, kobiety, pragniemy, a nawet potrzebujemy miłości, serdeczności i akceptacji.
Pani Mitchell istotnie udało się przywrócić mi poprzednie miejsce w społeczności. Nie ulegało kwestii, że to ona przyczyniła się do tego, ponieważ kiedy przyszli goście, siedziała z nimi przez cały czas, bezlitośnie zmuszając ich do uprzejmości i ucinając niby delikatne i żartobliwe, a w istocie krytyczne uwagi, w jakich celują kobiety. Nie wszystkie panie zostały przez nią przekonane; dość duża grupa przeciwniczek trzymała się na uboczu, ale jej stronniczki robiły tak, jak im poleciła i po raz pierwszy od tygodni podejmowałam gości, i powróciłam do pracy w kole kobiet.
Ale nie przyjęłam nikogo, dopóki nie zadbałam o swój wygląd. Wyglądałam po chorobie okropnie - miałam zapadnięte oczy, byłam blada i niemal tak wymizerowana jak pani Mitchell. Straciłam tak bardzo na wadze, że wszystkie suknie na mnie wisiały. Marian miała zajęcie na wiele dni, gdy zleciłam jej zwężanie moich strojów. Chociaż jest dobra w niewielu rzeczach, to do igły ma talent.
Wzruszyłam się, widząc zadowolenie córki, gdy zobaczyła mnie znowu na nogach po chorobie i zapewniła, że działania nadprzyrodzonych sił rzeczywiście ustały. Wybite szkło w kilku oknach, jakieś pukanie od czasu do czasu - nic ponadto.
Z radością przyjęłam to zapewnienie. Chciałam w nie uwierzyć.
Mój drogi Harry zachowywał się na pozór normalnie i był o wiele mniej nerwowy niż uprzednio, jednakże zdawałam sobie sprawę z dystansu pomiędzy nami. Kiedy tylko chciałam z nim porozmawiać, uciekał na jakąś wyprawę.
Wspomniałam o tym panu Phelpsowi, ale przeszedł do porządku dziennego nad moimi obawami.
- Chłopiec dorasta, pani Phelps. Nie chciałaby pani chyba, aby zawsze trzymał się maminej spódnicy.
Spodziewałam się, że mój małżonek zasugeruje, abym wróciła do naszej wspólnej sypialni, gdy tylko stan mój się poprawi. Mówiąc szczerze, myśl ta budziła we mnie odrazę. Odpoczynek i odosobnienie okazały się bezwzględnie konieczne dla moich nerwów i postanowiłam przedłożyć taki argument, gdyby mąż podjął ów temat. Nie było jednak potrzeby; nie wspomniał o tym nawet. Jestem przekonana, że nie przeżyłabym bez tych godzin odosobnienia. Jak cudownie było zamknąć za sobą drzwi w nocy i odpoczywać w zupełnej samotności, swobodnie marzyć i czytać oraz snuć własne myśli. Może mój mąż to wyczuł.
Lub też miał inne powody.
W połowie czerwca, jak sądzę, pan Phelps zawołał mnie do biblioteki, aby pokazać mi napisany przez siebie list. Zaadresowany był do wydawcy „New Haven Journal". Kiedy czytałam początkowe wiersze, serce zaczęło mi walić w piersi: „Niedawno uwaga ogółu zwróciła się na pewne dziwne zjawiska, które nazwano «tajemniczymi stukotami»". Rzucając list na biurko, zawołałam:
- Czy jest pan szalony, znowu chcąc do tego powracać?
- Proszę przeczytać zakończenie - nalegał mój mąż.
W nieco ponurym usposobieniu przewróciłam strony do wskazanego przez niego miejsca i przeczytałam: „Ostatnio owe przykre zdarzenia w moim domu występowały coraz rzadziej i obecnie, tak jak miałem nadzieję, zupełnie ustały".
- Czułem, że dla spokoju pani umysłu będzie lepiej, jeśli pani się o tym dowie - oznajmił mój małżonek. - Mam wrażenie, że czuje się pani znacznie lepiej...
- Czuję się znakomicie.
- Cieszę się, że to słyszę.
Odłożyłam list na bok. Obok niego na biurku leżał otwarty egzemplarz tamtego nienawistnego czasopisma, zatytułowanego „Filozof spirytyzmu".
- A jednak nie porzucił pan zainteresowania tymi sprawami - powiedziałam.
- Nie ma w nich niczego szkodliwego. Zdecydowanie nie zamierzam przystosowywać się do żądań ludzi o ograniczonej umysłowości.
Gdy wędrowałam oczami w dół po kolumnach druku, jedno nazwisko przyciągnęło mój wzrok. Mimowolnie usta ułożyły mi się, by głośno wypowiedzieć słowa:
- „Wspaniała harmonia" pióra Andrew Jacksona Davisa. „Filozoficzne objawienie świata przyrody, ducha i Boga".
- Tak - zauważył zimno pan Phelps. - Pan Davis jest zaiste płodnym autorem.
- Czy nie zamówi pan tego tomu? Cena wydaje się rozsądna - tylko dolar dwadzieścia pięć centów.
- Nie sądzę. Idee pana Davisa są mi dosyć dobrze znane.
- Zastanawiałam się, czy nie powinniśmy do niego napisać, aby mu donieść o szczęśliwym zakończeniu naszych kłopotów.
- Obecnie znajduje się gdzieś na zachodzie kraju. Jestem pewien, że przestał się nami interesować.
Odpowiedziałabym, ale pan Phelps nie dał mi okazji.
- Jest jeszcze jedna sprawa, o której zamierzałem pani wspomnieć. Postanowiłem, że Henry będzie przez pewien czas spał w moim pokoju. Kazałem wstawić tam niewielkie łóżko dla niego.
Zmiana tematu była tak nagła, że mogłam tylko patrzeć na mego małżonka szeroko otwartymi oczami. Wziął moje zaskoczenie za cichą akceptację i z uśmiechem aprobaty mówił dalej:
- Henry jest nerwowy, jak pani wiadomo. Pani przyjaciel, pan Davis, wyjaśnił, że to dla niego stan naturalny. Śpi lepiej, jeśli ktoś jest przy nim.
Niech Bóg mi wybaczy - nie zadawałam pytań ani niczego nie dociekałam. Nie byłam gotowa na przyjęcie prawdy. W mojej cichej sypialni, w pewnej odległości od pokojów, gdzie spali inni, mogłam żyć w nieświadomości tego, co się działo.
Rozdział trzydziesty trzeci
Pewnego dnia w lipcu pan Phelps uznał za właściwe poinformować mnie, że będziemy mieć gości. Skarżyłam się na duchownych oraz dziennikarzy, ale teraz nadchodziła plaga najgorsza ze wszystkich - krewni pana Phelpsa. Już wcześniej zapowiadali swój przyjazd, lecz jak szczury, które opuszczają skazany na zagładę okręt, postanowili trzymać się od nas z dala, gdy znosiliśmy nasze bolesne doświadczenia. Obecnie najwidoczniej zostaliśmy przywróceni do łask. Doktor Phelps z małżonką oraz pan Austin Phelps zaproponowali, że spędzą kilka tygodni w Stratfordzie.
Doktor Phelps, brat mojego męża, był flegmatycznym, pełnym rezerwy dżentelmenem, który odzywał się bardzo mało, być może dlatego, że jego żona mówiła tak dużo, iż nie mógł nawet wtrącić słowa. Była najgłupszą ze wszystkich starych dam i nigdy nie akceptowała mnie ani moich dzieci. Najbardziej jednak lękałam się Austina, syna pana Phelpsa z pierwszego małżeństwa, człowieka o absolutnie przerażającej powadze. Pan Phelps był bezgranicznie zeń dumny, ponieważ poszedł śladami ojca i zajął się jego profesją, czyli teologią. Spodziewano się, że zrobi wielką karierę. Wolałabym, aby nie był w stosunku do mnie tak uprzejmy. Lodowato poprawny sposób bycia był niemal gorszy niż jawna uraza.
Przyjechali podczas gwałtownej burzy z piorunami - był to jeszcze jeden ze znaków natury, na które stawałam się coraz bardziej uwrażliwiona. Austin się nie zmienił i kiedy ujął moją dłoń na powitanie, miałam wrażenie, że dotykam przedmiotu wyrzeźbionego z kamienia.
Pani Harriet Phelps przez następnych kilka dni zajmowała stale mój czas. Nie była w stanie znieść własnego towarzystwa - nic dziwnego! - i chodziła za mną po całym domu, bezustannie gadając. Odkryłam, że nie ona wszakże ponosi odpowiedzialność za to, iż rodzina trzymała się z dala od nas, gdy przeżywaliśmy niedawne katusze, fascynowały ją bowiem duchy.
- Czy narzędzie do ostrzenia nożyczek rzeczywiście wzniosło się w powietrze? - spytała z okrągłymi ze zdumienia oczami.
- Oczywiście, że nie. Było to całkowite kłamstwo.
- Jednakże szyby zostały wybite, a Harry uniósł się w powietrze. Och - ciągnęła dalej, nie zostawiając mi czasu na odpowiedź - szalenie mnie to wszystko zaciekawiło. Chciałam was wtedy odwiedzić, ale wie pani, pani Phelps...
- Wiem. Wielu dobrych przyjaciół odstąpiło nas w tamtym czasie.
Panią Harriet można było obrażać całkowicie bezkarnie. Nawet tego nie zauważała.
- No cóż - odrzekła zadowolona z siebie - ludzie są zupełnymi ignorantami w kwestiach duchowych. Ja jestem zupełnie inna. Och, naprawdę chciałabym, aby coś się wydarzyło, gdy tu jestem!
Powiadają, że nie tylko Bóg wysłuchuje życzeń.
Pewnego razu kiedy próbowałam na chwilę uciec przed mą szwagierką, przypadkowo usłyszałam rozmowę pomiędzy Austinem a panem Phelpsem. Panowie spędzali większość czasu w bibliotece, rozmawiając, jak sądziłam, na tematy teologiczne. Już wkrótce miałam się dowiedzieć, jak bardzo moje przypuszczenie było mylne.
Nigdy przedtem nie słyszałam, aby Austin podnosił głos. Jego gwałtowny ton przyciągnął moją uwagę, gdy przechodziłam obok. Zdziwiona stałam w bezruchu na tyle długo, aby podsłuchać słowa pasierba.
- Jestem zdumiony twoim stanowiskiem, ojcze. Z całą pewnością wywołujesz zjawiska, które lepiej pozostawić w spokoju.
- Nigdy wcześniej nie wątpiłeś w moje słowa, Austinie - odparł pan Phelps tonem ponurego zarzutu.
- I teraz nie podaję ich w wątpliwość. Jestem pewien, że wszystkie opisywane przez ciebie wydarzenia są całkowicie prawdziwe. Zastanawiam się tylko nad twoją ich interpretacją.
- Przyznałeś wczoraj, że nikt z obecnych w domu nie mógł być sprawcą usłyszanych przez was odgłosów.
Nie mogłam tego dłużej znieść. Gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi.
- Jakich odgłosów? - zawołałam. - Co się stało? Panie Phelps, zapewniał mnie pan, że ta sprawa się skończyła. Obiecał mi pan!
Myślę, że mój małżonek powiedział coś o osobach podsłuchujących cudze rozmowy, ale byłam zbyt zdenerwowana, aby zwracać uwagę na jego słowa. Pozostali zdawali się przepraszać i zachowali się uprzejmie; Austin zmusił mnie, abym usiadła w fotelu, a doktor Phelps stanął obok i ujął mój nadgarstek.
- Musisz powiedzieć jej prawdę, bracie - zwrócił się do mojego męża. - Jest o wiele mniej niepokojąca niż rzeczy, jakie może sobie wyobrazić twoja małżonka. Pani Phelps, pani puls jest przyśpieszony. Proszę się uspokoić.
Następnie powiedzieli mi, co się stało.
O północy Austina obudziło głębokie westchnienie, które dochodziło przez dziurkę od klucza, i ktoś powtórzył je kilka razy dość głośno. Nastąpiło po nim potężne uderzenie młotem w holu. Kiedy Austin wstał i zapalił światło, odkrył wygięcia na poręczy, jak gdyby uderzono w nią młotkiem. Wszedłszy na górę, zastał wszystkie dzieci śpiące, a drzwi do pomieszczeń dla służby zamknięte na klucz.
- Zamknięte na klucz? - przerwałam.
- Od pewnego czasu zachowuję takie środki ostrożności - wyjaśnił mój mąż. - Należało oczyścić służących z podejrzeń. Zrobiłem to w umiejętny sposób.
- Jednak przypuszczam, że moje dzieci są nadal podejrzane!
- Nikt nie podejrzewa pani, pani Phelps - zapewnił mnie doktor.
- Czy nic nie słyszała pani ubiegłej nocy? - spytał Austin.
- Lekarstwo, jakie zażywam - na nerwy - zawiera laudanum. Spałam bardzo głęboko... - Nie mogłam dalej mówić. Czy to dlatego pan Phelps nie sprzeciwiał się, abym miała własną sypialnię? Czy drzwi do mojego pokoju, tak jak te do izdebek służących, zamykano na klucz, gdy już udałam się na spoczynek?
Oczy napełniły mi się łzami. Panowie Phelps i Austin wymienili spojrzenia. Mój pasierb powiedział:
- Miała pani ciężkie dni, pani Phelps. Jednak mogłaby pani bardzo dopomóc mojemu ojcu, gdyby tylko pani zechciała.
- Co mogę zrobić? Przysięgam, że jestem niewinna! Jestem dobrą chrześcijanką, należę do kościoła...
- Wierzę pani. - Austin usiadł obok mnie. - Przyznaję, że przyjechałem tu z pewnymi podejrzeniami. To, co zobaczyłem, przekonuje mnie, że jest pani całkowicie niewinna i nie brała pani w ni - . czym udziału. Mam nadzieję, iż to stwierdzenie dobrze wpłynie na pani samopoczucie.
- Och tak, w istocie. Dziękuję.
- Pani aktywny udział w naszych rozważaniach byłby dla mnie ogromną pomocą - odezwał się mój mąż. - Czułem się zobowiązany ukryć pewne rzeczy przed panią ze względu na poważny stan jej nerwów.
- Okłamał mnie pan!
Wyraz surowości i obłudy nie zniknął z twarzy pana Phelpsa.
- Nigdy pani nie okłamałem. Oświadczenie, jakie wysłałem do gazety w czerwcu, było prawdziwe. Jednak kiedy stukoty zaczęły się znowu...
- Dlaczego się zaczęły? - spytałam. - Zrobił pan coś, aby je wywołać!
- Dopiero wtedy... - Mój mąż przerwał nagle. - Nie będziemy się poniżać podobną wymianą zdań, pani Phelps. Czy teraz nie łatwiej pogodzić się z faktami, gdy mamy wsparcie mojej rodziny i sympatię wielu naszych przyjaciół?
Spojrzałam na Austina. Uśmiechał się - ciepłym, dodającym otuchy uśmiechem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam na jego surowej twarzy.
- Fakty, o których pan wspomina, mają ogromne znaczenie - przyznałam.
- W takim razie działajmy razem - perswadował pan Phelps. - Sądzę, że jestem na dobrej drodze, aby obecnie zrozumieć te sprawy.
- Oczywiście spróbuję, naprawdę to zrobię. Jednak moje nerwy nie zniosą wiele więcej.
- Zjawiska te nie muszą wcale trwać w nieskończoność. Uroczyście obiecuję, że jeśli nie zakończę tej sprawy do końca lata, na pewien czas wyślę panią - może do Filadelfii. Czy chciałaby pani tego?
- Nie musi pan rozmawiać ze mną, jak gdybym była dzieckiem, ani przekupywać mnie obietnicami.
Mając poczucie własnej godności, czułam, że jestem winna owe słowa samej sobie; w gruncie rzeczy jednak obietnica ta podniosła mnie na duchu. Przewidywanie zakończenia, jakkolwiek oddalonego w czasie, sprawiało, że łatwiej było mi znieść każdą troskę.
Pan Phelps zmarszczył lekko czoło, ale nie odpowiedział na moje uwagi. Zbyt gorąco potrzebował pomocy, o jaką prosił.
- Czy nazwisko D'Sauvignon mówi coś pani?
Pytanie to było tak sprzeczne z moimi podejrzeniami, że mogłam się tylko w mego męża wpatrywać z szeroko otwartymi oczami.
- Nie - odpowiedziałam w końcu. - A czy powinno?
- Zgodnie z uzyskanymi informacjami mężczyzna o tym nazwisku pomagał oszukać panią przy rozliczeniach spadkowych. Proszę posłuchać, przeliteruję je dla pani; być może moja wymowa wprowadziła ją w błąd.
Kiedy to zrobił, doznałam objawienia.
- Wymówił je pan błędnie; to francuskie nazwisko. Był pewien urzędnik o tym nazwisku - lub podobnym - w firmie prawniczej w Filadelfii. Ale skąd pan się o nim dowiedział?
Mój mąż wydawał się trochę zakłopotany. Po chwili próśb i nalegań wyjaśnił, że pewnej nocy, kiedy pukania były szczególnie uporczywe, postanowił zadać duchowi pytania tak, jak postępowano w innych przypadkach tego rodzaju. Ku swemu zaskoczeniu otrzymał inteligentne odpowiedzi z mozołem odczytane za pomocą liter alfabetu - stąd błędna wymowa nazwiska.
Nieznana niewidzialna istota odpowiadająca na pytania poinformowała mego małżonka, że znalazła się w piekle. Udzielono jednak jej zgody, by oznajmić panu Phelpsowi, że wyrządzono mi krzywdę, ten zaś w napięciu oczekiwał, aż sprawdzi dokładność informacji, ale nie wiedział, jak zacząć swoje badania bez mojego współudziału.
Nie trzeba dodawać, że byłam zdziwiona szaleństwem mego męża. Poprzednio był nieugięty i nie chciał podtrzymywać łączności z życzliwymi duchami, jakie rozpoznał pan Davis. Duchy te jednak odeszły - Andrew dał mi co do tego słowo. A zatem kto odpowiedział na pytania pana Phelpsa? Znałam odpowiedź. Istota owa podała się za potępioną duszę.
Zdumiewająca dokładność informacji napełniła mnie jednak takim zdziwieniem, że na chwilę przezwyciężyłam swoje obawy.
- Tak, rzeczywiście, był taki człowiek! - wykrzyknęłam. - Jakie to zdumiewające.
- Być może powinienem jechać do Filadelfii, żeby zobaczyć, co da się zrobić - powiedział pan Phelps.
- Być może powinien pan. Nie chodzi o pieniądze - dodałam poważnie. - Jeśli popełniono niesprawiedliwość, powinniśmy to zgłosić i ukarać winowajcę. Może oszukiwać innych.
- Ma pani zupełną rację. - Pan Phelps uśmiechnął się do mnie z aprobatą.
- Będę bardzo zadowolona - oświadczyłam - jeśli pan to zrobi.
Rozdział trzydziesty czwarty
Przez te wszystkie dni, kiedy oczekiwaliśmy powrotu pana Phelpsa, znajdowałam ogromną ulgę w rozmowach z Austinem. Jego wsparcie bardzo podnosiło mnie na duchu. Myślę, że choć memu pasierbowi brakło serdeczności, potraktował mnie sprawiedliwie, a to było wszystko, czego pragnęłam. Pokazał mi nawet ogromnie dziwny list napisany ołówkiem, który zrzucono z góry na biurko mojego męża. Zapamiętałam fragment, ponieważ był bardzo osobliwy.
Drogi Bracie - zaczynał się - a był, oczywiście zaadresowany, do mojego męża. - Pan postępuje szczodrze z wybranym przez siebie lu - dem. Brat Conuerse zachorował na cholerę, a brat Fairchild tak bardzo się roztył, że z trudem można go poznać... Stary Tiers zwariował i został zamknięty w domu wariatów... - Dalej znajdowało się wiele więcej takich okropnych plotek, które przypuszczalnie dotyczyły naszych dawnych przyjaciół, a szalona epistoła podpisana była nazwiskiem znanego pastora mieszkającego w Filadelfii!
Austin zgodził się ze mną, że jest niemożliwością coś z tego zrozumieć. List ten wydawał się tak absurdalny, że nie mógł nikogo z nas przestraszyć pomimo tajemniczego pochodzenia. Prawdę powiedziawszy, przyłapałam się na tym, że uśmiecham się, odczytując kolejne zdania.
Mój mąż powrócił następnego dnia. Znalazł dostatecznie dużo dowodów, aby potwierdzić nasze podejrzenia, chociaż nie tyle, by wnieść sprawę do sądu. To mnie zirytowało. Pan Phelps wszakże był niezmiernie zadowolony, że uzyskał potwierdzenie swych informacji.
Nie można było ukryć przed panią Harriet, że pukania zaczęły się na nowo. Była podekscytowana w sposób przyprawiający o mdłości i nalegała, aby pozwolono jej osobiście porozmawiać z „duchami". Próbowałam ją odwieść od tego zamiaru, dopóki nie wróci pan Phelps, ale nie mogłam sprawić, aby zachowała milczenie na ten temat. Pewnego popołudnia podejmowałam u siebie kilka pań, które wpadły, aby poznać moją szwagierkę, kiedy ta niegodziwa kobieta zaczęła opowiadać moim gościom o dziwnych listach spadających z nieba.
Pani Mitchell również znajdowała się wśród przybyłych. Moje próby, aby zmienić temat, okazały się daremne, spojrzałam więc na nią przepraszająco i zobaczyłam, że nachyla się w fotelu, nasłuchując z taką ciekawością jak inne panie. Jej usta ściągnęły się potępiająco, ale oczy lśniły podnieceniem.
Często zastanawiałam się, czy silne pragnienie może rzeczywiście wywołać od dawna wyczekiwane zjawiska. Chociaż zaprzeczyłyby temu, każda z tych godnych szacunku i postępujących zawsze właściwie dam tęskniła za demonstracją magicznych sił. Być może właśnie dlatego ich życzenie się spełniło.
W tamtym czasie niewiele było rozrywek przy filiżankach herbaty i nikt naprawdę nie dostrzegł kartki, dopóki nie sfrunęła w dół na dywan.
Harriet rzuciła się na nią, wydając z siebie krótki pisk zdenerwowania, i przeczytała głośno:
- „Sir Sambo przesyła paniom pozdrowienia i prosi, aby je przyjąć jako dowud jego szacunku". (W liście były błędy ortograficzne).
Rozległy się pełne ożywienia okrzyki. Zebrane przekazywały sobie z rąk do rąk brudny kawałek papieru.
Panie tego popołudnia zostały do późna. Jednak nie wydarzyło się już nic więcej.
Gdy tylko pan Phelps powrócił, szwagierka pokazała mu kartkę. Na jej widok potrząsnął głową, uśmiechając się lekko.
- Sir Sambo nie zna zbyt dobrze ortografii, nieprawdaż? Widocznie w świecie duchów podobnie jak w tym znajdują się istoty lubiące żarty.
- To musi coś oznaczać - upierała się Harriet.
- Nic nie znaczy.
- W takim razie życzyłabym sobie, aby napisał do mnie miły list - mówiła dalej bez ładu i składu. - Taki, który mogłabym potem wysłać do niektórych z naszych krewnych - niewiernych Tomaszów, jak ich nazywam - wie pani, kogo mam na myśli!
Powtórzyła tę prośbę pół żartem, pół serio następnego popołudnia, gdy rodzina zebrała się w salonie. Zaledwie kilka minut później jakaś kartka spadła na stół.
Jednakże list nie był adresowany do Harriet. Zaczynał się od słów: „Droga Mary".
Harriet przerwała czytanie. Nie tylko jej spojrzenie zwróciło się z niemym pytaniem w kierunku Marian, która siedziała w swoim kącie, pochylona nad szyciem. Dziewczyna w ciągu minionych ostatnich tygodni stała się nawet jeszcze bardziej milcząca niż zazwyczaj i zaczęła nosić mysie kolory - ciemnoszary lub brązowawy. Słysząc imię, które można by uznać za odmianę jej własnego, upuściła haft i załamała ręce.
- Mamo, doprawdy, nie prosiłam...
- Nikt cię o nic nie oskarża - zapewniłam ją szybko. - Czytaj dalej, Harriet. - Co tym razem mówi sir Sambo?
- To nie od niego - stwierdziła poważnie Harriet. - W liście jest mowa o tym, że autor ma się dobrze i prosi mnie - czy też Mary - aby przekazać jego pozdrowienia pannie Kennedy oraz państwu Davis. Czy przypuszczacie, że to ten sam...
- Mniejsza o to - przerwał jej pan Phelps zniecierpliwiony. - Jaki jest podpis, Harriet?
Oczy kobiety zrobiły się okrągłe ze strachu.
- H.P. Devil - wyszeptała. - To przecież moje inicjały: H.P. Czy myślicie...
- Myślę, że to stek nonsensów - odezwał się Austin. - Wydaje mi się zupełnie jasne, że jeśli są to w ogóle duchy, to chodzi o duchy, które kłamią i oszukują.
- Zgadzam się - przyznał mu rację mój mąż i przeszył mnie odpychającym triumfalnym spojrzeniem.
Przypominał sobie zapewne o tym, jak Andrew upierał się, że nasi goście są przybyszami z wyższej sfery. Ta ostatnia wiadomość stanowiła dowód, iż pan Davis się mylił. Niewłaściwość owego rozumowania była tak oczywista, że nie muszę jej nawet wskazywać.
Nadal od czasu do czasu nawiązywano bezdennie głupią łączność z duchami. Mogliśmy otrzymać nawet dwie kartki w ciągu dnia; następnie zaś mijał tydzień bez listu. Wiadomości były tak śmieszne, że nie mogłam traktować ich poważnie, i chociaż stukania i głuche uderzenia się powtarzały, a od czasu do czasu wybijano szybkę okienną dla ożywienia owych poczynań, więcej już nie odczuwałam tak wielkiej trwogi. Poufałość rodzi pogardę, jak powiedział Austin. Harry stracił w końcu zainteresowanie tą sprawą. Przez całe dni przebywał poza domem z kolegami, pływając i grając w piłkę, a pan Phelps zapewniał mnie, że w nocy twardo śpi.
Nasi goście wyjechali w sierpniu. Nigdy nie przypuszczałam, że wyjazd pasierba sprawi mi taką przykrość. Polegałam na jego opanowaniu, rzeczowości i spokoju oraz milczącym współczuciu.
Wszystko się zmieniło, gdy odjechali. Nie potrafię opisać tej różnicy, chociaż odczuwałam ją dotkliwie. Możliwe, że pogoda - dalej było upalnie i parno - miała coś wspólnego z moim nastrojem niepokoju. W nocy było równie duszno jak w długie gorące dni - bez najlżejszego powiewu wiatru. Marian zaczęła zdradzać oznaki bezsenności; z dnia na dzień miała coraz większe sińce pod oczami.
Powoli lato dobiegało końca i Harry narzekał, że zbliża się czas szkoły, a ja zaczęłam myśleć o Filadelfii. Pan Phelps obiecał, że pojedziemy, jeśli stukoty będą się powtarzały - a one występowały nadal, chociaż doszło już do tego, że uważaliśmy hałasy za coś zwyczajnego. Faktycznie przyczyniły się one częściowo do mojej coraz większej popularności. Stale gościłam u siebie znajome panie. Gdy widziałam, jak siedzą z filiżankami w ręku, rozglądając się z nadzieją po pokoju w oczekiwaniu na kolejną wiadomość z zaświatów, chciało mi się śmiać. Wśród owych wieści było kilka obraźliwych głupich plotek - podpisanych „Sam Slick" oraz „Belzebób".
Mniej więcej w tym samym czasie doznałam kolejnego nawrotu choroby - nie mogę sobie przypomnieć, kiedy dokładnie to nastąpiło - myślę, że zaatakowała mnie ta sama gorączka co wcześniej, chociaż sądzę, że upał miał z tym wiele wspólnego. Pani Mitchell nie mogła mnie pielęgnować. Zapomniałam dlaczego. Chyba jakieś zobowiązania rodzinne. Nie miało to żadnego znaczenia, całkiem dobrze poradziłam sobie bez niej. W gruncie rzeczy gdy minęła ta niedomoga, przez długi czas czułam się jeszcze lepiej niż przedtem. Gdy obudziwszy się pewnego ranka, stwierdziłam, że powietrze jest ostre, a liście przybierają brązowy kolor, ogarnęła mnie ogromna energia. Kiedy weszła Marian, przeglądałam wszystkie swoje ubrania, aby zobaczyć, które trzeba oczyścić, a które oddać biednym.
- Mamo, nie powinnaś się przemęczać - odezwała się swoim cichym, zaspanym głosem moja córka. - Usiądź i powiedz mi, w czym mogę ci pomóc.
Próbowała się mną opiekować, gdy zachorowałam - tak powiedział pan Phelps. Jednakże nie mogę sobie przypomnieć, by kiedykolwiek siedziała przy moim łóżku. Nigdy nie była - jak mam to wyrazić? - osobą zasługującą na uwagę. Tamtego lata, kiedy w ogóle o niej myślałam, odniosłam wrażenie, że jest mniej lub bardziej niewidoczna. Bardzo rzadko się pojawiała, mówiła półgłosem jedno zdanie i znowu znikała.
- Nonsens, czuję się zupełnie dobrze - odpowiedziałam. - Lepiej usiądź, jesteś taka blada, Marian. Czy jesteś chora?
- Nie... Ale może nie tak zupełnie zdrowa... Wypowiadane półgłosem niedokończone zdania były dla niej typowe. Podjęłam interesujący mnie temat.
- Będzie dla ciebie lepiej, jeśli pojedziemy do Filadelfii - oznajmiłam. - Tam można by zasięgnąć porady doktora Bishopa - zawsze potrafił ci pomóc. Tutejszy lekarz jest zupełnie do niczego.
- Do Filadelfii! Czy tam jedziemy?
- Dlaczego pytasz? Tak. Pan Phelps zapowiedział, że pojedziemy na jesieni.
- Nic mi o tym nie wspominał.
- A dlaczego miałby to robić? Zapewniał mnie jednak, że pojedziemy, jeśli te dziwaczne zjawiska nadal będą trwały.
Marian nie odpowiedziała. Spojrzałam na nią; siedziała ze splecionymi ciasno rękami i pochyloną głową.
- No cóż, ciągle się zdarzają - powiedziałam. - Nie dalej jak wczoraj twój ojciec znalazł jeszcze jeden list, gdy był sam w bibliotece.
- To było dwa tygodnie temu, mamo. Przecież chorowałaś.
- Co to ma za znaczenie? Wyjeżdżamy. - Podniosłam suknię, moją najlepszą, z czarnej wełny, do światła, szukając śladów moli.
Zaskoczenie Marian wzbudziło jednakże wątpliwości w moim umyśle. Uświadomiłam sobie, że mąż ostatnio nie poruszał tego tematu i postanowiłam, że będzie lepiej, jeśli z nim porozmawiam. Ku mojemu zmartwieniu odezwał się wymijająco:
- Czy myśli pani, że tak będzie mądrze, pani Phelps? Wszystko się obecnie uciszyło; ludzie mogą zacząć gadać.
- Dlaczego mieliby to robić? - Myślałam już wcześniej na ten temat i przygotowałam kontrargument. - Mam rodzinę w Filadelfii i upłynęło dużo czasu, odkąd ostatni raz ich odwiedziłam.
- No cóż, być może.
- Chcę stąd wyjechać.
Nie zamierzałam tego powiedzieć. Zdanie to wstrząsnęło mną niemal tak samo jak moim małżonkiem, który popatrzył z niepokojem.
- Czy stało się coś, o czym mi pani nie mówiła?
- Nie... Ale czuję, panie Phelps, że to się nie skończyło. Coś się wydarzy - coś okropnego. Drwi pan z moich przeczuć...
- Nie, pani Phelps, nie drwię. Co powiedziałaby pani na to, gdybyśmy wysłali Henry'ego do szkoły?
Rok wcześniej taka sugestia zbudziłaby we mnie gniew i rozpacz. Obecnie rozważyłam ją spokojnie.
- Czy spytał pan Harry'ego, co o tym myśli?
- Nie dbam zanadto o jego zdanie - odparł pan Phelps. - Dzieci nigdy nie chcą robić tego, co jest dla nich dobre. Jednakże rozmawiałem z nim i nie był niechętny memu pomysłowi. - Wahał się przez chwilę, a następnie dodał dziwnym stłumionym głosem: - Marian wydaje się najbardziej strapiona takim rozwiązaniem.
- Radził pan się w tej sprawie Marian, a nie mnie?
- Była pani chora, a należało poczynić określone kroki, jeśli chłopiec miałby zostać przyjęty do szkoły na początku semestru.
- Rozumiem. Jednak nie wyobrażam sobie, dlaczego Marian miałaby mieć coś przeciwko tej decyzji. Wprawdzie jest bardzo przywiązana do Harry'ego, to nie ulega wątpliwości...
- Stan zdrowia Marian pozostawia wiele do życzenia. - Pan Phelps wyglądał poważnie. - Bardziej martwię się o nią niż o Henry'ego.
- Powinna mieć męża i własną rodzinę.
- Kobiety zawsze uważają małżeństwo za lek na wszystkie zmartwienia.
- Być może. Ale w wypadku mojej córki jest tak w istocie. Nigdy tutaj nikogo nie spotka; to za małe miasteczko.
Pan Phelps wziął książkę. Już wcześniej dyskutowaliśmy na te tematy, toteż był znudzony i to okazywał. Tak więc wyszłam z pokoju. Zaszczepiłam ową myśl w jego umyśle i mogłam jedynie żywić nadzieję, że przyniesie owoce. Ze względu na Marian dobrze by było spędzić zimę w Filadelfii - gdzie mamy szersze grono przyjaciół oraz opiekę dobrego lekarza. Harry będzie chodził do szkoły w mieście i wszyscy będziemy przebywać razem.
Dobrze pamiętam swój pogodny optymistyczny nastrój tamtego popołudnia. Powinnam się domyślić. Powinnam była zwrócić uwagę na gwałtowny atak strachu wywołany nagłym przeczuciem, który przeniknął moje serce, a który zastąpiła wtedy nadzieja.
Próbuję teraz przypomnieć sobie dokładnie, co się stało, lecz moja pamięć mnie zawodzi. Osłabiło ją zbyt wiele przerażających wypadków. I tamto makabryczne wydarzenie, najgorsze ze wszystkich, jakie nastąpiło po czasie względnego spokoju - właśnie wtedy, kiedy mój biedny zmęczony umysł żywił nadzieję, że znalazł spokojną przystań...
No cóż, nie pamiętam dokładnie, ale wiem, że stało się to zaledwie kilka dni po rozmowie, którą właśnie opisałam. Tamtego popołudnia siedziałam w salonie sama - nie był to jeden z dni, gdy przyjmowałam gości - szyjąc nową suknię, kiedy usłyszałam na korytarzu jakieś zamieszanie. Podeszłam do drzwi i zobaczyłam, jak pan Phelps i Marian wychodzą z biblioteki. Obejmował moją córkę, usiłując kierować jej niepewnymi, chwiejnymi krokami, ale szarpała się i odpychała go. Jej twarz przybrała popielatoblady kolor, a oczy były szkliste; cichym ochrypłym głosem wydobywała z siebie bełkotliwy ciąg bezsensownych sylab.
Gdy podbiegłam, aby pomóc mężowi, Marian całkowicie opadła z sił i upadłaby na podłogę, gdybyśmy nie podtrzymali razem biedaczki, stojąc po obu stronach.
Przy pomocy służby zabraliśmy dziewczynę do pokoju i położyliśmy na łóżku. Sole trzeźwiące przywróciły mojej córce przytomność, ale kiedy zaczęłam zadawać Marian pytania, wyjąkała tylko półgłosem, że czuje się niezdrowa i chce spać.
Podeszłam do pana Phelpsa, który stał blisko okna.
- Co się stało? - spytałam. - Nigdy nie widziałam jej w takim stanie.
- Nie mam pojęcia. Próbowaliśmy... To znaczy poddałem Marian hipnozie - tak jak robiłem to już setki razy - kiedy nagle doznała jakiegoś ataku.
- Nigdy nie pochwalałam tych pańskich praktyk. Wiedziałam, że jej zaszkodzą!
- Nigdy pani tego nie powiedziała - zaprotestował pan Phelps. Jego oczy uciekały przed moim oskarżającym spojrzeniem
i zwróciły się niespokojnie w stronę łóżka. Wydał z siebie okrzyk przerażenia i przebiegł gwałtownie obok mnie. Odwróciłam się szybko. Marian miała głowę całkowicie schowaną pod poduszką.
Pan Phelps zrzucił poduszkę gwałtownym gestem. Twarz dziewczyny nie była już wcale blada, lecz przybrała żywy czerwony kolor.
- Jak to się stało? - zawołałam. - Czyżby sama to zrobiła?
- Nie sądzę, aby tak było... Wielkie nieba! Teraz z kolei to prześcieradło!
Prawdę mówiąc nie widziałam, jak się poruszyło; ale nagle znalazło się na twarzy mojej córki. Pan Phelps je ściągnął. Marian cały czas miała zamknięte oczy, nie poruszała się, ale teraz długo i chrapliwie łykała powietrze.
- Agrafka - powiedział pan Phelps. - Niech pani mi da agrafkę!
Znalazłam dwie duże agrafki. Rękami, które wyraźnie się trzęsły, przymocował prześcieradło na właściwym miejscu. Marian jednak nadal się nie poruszała.
Moje wzburzenie było tak wielkie, że zaczęłam nią potrząsać. Pan Phelps złapał mnie za ręce. Myślę, że się z nim szamotałam. Musiałam coś robić, ale nie wiedziałam co. Kiedy spojrzałam znowu na moją córkę, jej twarz ponownie zakryta była poduszką.
Wyrwałam ją i przycisnęłam kurczowo do piersi, mając wrażenie, że trzymam jakieś żywe zwierzę, które rzuci się na nas, jeśli je puszczę.
- Niech pan coś zrobi! - krzyczałam. - Ona nie może oddychać! Potrzebuje więcej powietrza! Proszę jej odpiąć kołnierzyk!
Prawdę mówiąc, Marian miała na sobie suknię z małym kołnierzykiem, który w żaden sposób nie mógł utrudniać oddychania. Niemniej pan Phelps odpiął dwa górne guziki i odchylił kołnierzyk z szyi dziewczyny. Nadal słychać było chrapliwe bolesne dyszenie. Niemal w geście rozpaczy pan Phelps zdjął czarną wstążkę, jaką nosiła na szyi, chociaż aksamitna ozdoba także wydawała się luźna.
Pod wstążką znajdował się wąski kawałek tasiemki. Pan Phelps ją zerwał. Pod spodem ukryty był cienki sznurek zaciśnięty tak mocno, że aż wpijał się w ciało. Oddech Marian był niczym ciąg śmiertelnych rzężeń i nie mogłam ich słuchać.
- Nie daję rady złapać końców palcami! - zawołał mój mąż. - Nożyczki, nóż, cokolwiek, tylko szybko!
Odnalezienie ich zdawało się trwać wieki. W końcu znalazłam nożyczki do haftów. Pan Phelps miał ogromne trudności z wsunięciem ostrza pod szpagat; palce trzęsły mu się tak gwałtownie, że obawiałam się, iż zrani dziewczynę.
W końcu jednak rozciął sznurek i Marian natychmiast zaczęła oddychać swobodnie. Otworzyła oczy.
- Czy zemdlałam? - spytała słabym głosem. - Co się stało?
Rozdział trzydziesty piąty
W mieście ponownie wrzało od plotek. Czy jednak ten pomruk niezadowolenia kiedykolwiek ustał? Teraz słyszę go ustawicznie. Podąża w ślad za mną nawet do mojego pokoju.
Tym razem nie mogę winić plotkarzy. To on sprowadził na nas wszystkie te kłopoty swoją niebezpieczną piekielną ciekawością. Przemienił moją córkę w jakiegoś potwora, posłużył się moim synem do swoich okropnych eksperymentów.
Pierwsze duchy były aniołami, jestem co do tego przekonana. Odeszły, tak jak obiecały - jednakże drzwi pozostały uchylone i pan Phelps otworzył je szeroko dla innych gości, potępionych dusz z piekła. Dowodem ich przybycia jest to, co właśnie nastąpiło - próba zamachu na życie Marian. Udusiłaby się, gdyby nikogo przy niej nie było. Nigdy wcześniej nic podobnego się nie wydarzyło. I więcej się nie wydarzy, jeśli tylko zdołam temu zapobiec.
Jutro wyjeżdżamy do Filadelfii. Harry jest zapisany tam do szkoły, Marian i ja zatrzymamy się u mojej ciotki. Pan Phelps być może przyjedzie później. Należy jeszcze podjąć decyzję co do tego.
Nie wiem, co stanie się tutaj po naszym odjeździe - naszej ucieczce. Nie sądzę, aby demony podążyły za nami; ale czy pozostaną w pustych pokojach, dopóki nie wrócimy, czy też wrócą do ognia piekielnego, z którego przybyły? Czy kiedykolwiek odważę się zamieszkać w domu, z którym łączą mnie tak straszne wspomnienia?
Rozdział trzydziesty szósty
Po zakończeniu opowieści na chwilę zapadła cisza. Następnie dama wypiła łyk wody, a Doyle odezwał się życzliwym tonem:
- Jak wspaniale opowiedziane! Oddała pani cierpienia tamtej nieszczęśliwej ze współczującym zrozumieniem kobiety. Biedactwo! Gdyby miała siłę, aby spotkać się z tymi anielskimi duchami, jak prosiły...
Harry Price okazał się na tyle niegrzeczny, że mu przerwał.
- Wiemy, jaka jest pańska interpretacja tej sprawy, sir Arthurze. Czy mam rozumieć, że nasz gość ją podziela?
Dama otworzyła bardzo szeroko oczy.
- Wielkie nieba, nie, panie Price. Z jakiego powodu przyszło to panu do głowy? Skoro jednak to sir Arthur rozpoczął dyskusję, dlaczego nie pozwolimy mu przedstawić do końca swego punktu widzenia?
- Dziękuję pani, madame - powiedział Conan Doyle i opierając się wygodnie w fotelu, zmierzył Price'a surowym wzrokiem. - Historia pani Phelps naturalnie jest odbiciem opinii i wiedzy z jej czasów. Oczywiście kusi was natychmiast, aby pokpiwać z ekspertów w dziedzinie metafizyki takich jak Andrew Davis...
- Jasnowidz z Poughkeepsie - wymamrotał Houdini.
- Niby dlaczego jasnowidz nie miałby pochodzić z - hm - Poughkeepsie? - spytał sir Arthur. - Nie jest to wcale śmieszniejsze określenie niż jasnowidz z Birmingham czy Berlina. Przypuszczalnie literackie dzieła Davisa, jak owa „Doskonała harmonia", są tak oszałamiająco nudne, że nie da się ich czytać, ale on sam był człowiekiem ogromnie utalentowanym, a nie głupcem. Miał wystarczająco przenikliwy umysł, aby uświadomić sobie, że Henry mógł sam spłatać kilka figli i prawdopodobnie to zrobił, ale wiedział również, że nie da się tym wyjaśnić całej tajemnicy. Miał rację, kiedy powiedział wielebnemu Phelpsowi, że pierwsi goście byli anielskimi duchami. Niefortunnie rodzina Phelpsów nie potrafiła tego zrozumieć i im pomóc. Współczesna nauka dotycząca spirytyzmu była wtedy w powijakach. Obecnie wiemy, jak przyjmować takich gości. Price aż się pochylił, a jego oczy zabłysły z ciekawości.
- A więc przyznaje pan, że chłopiec ponosi odpowiedzialność za pewne figle? Był to typowy przypadek poltergeista wymyślonego tym razem nie przez niegrzeczną małą dziewczynkę, lecz przez niegrzecznego małego chłopca. Henry podpalił własne łóżko i zawisł na drzewie - nie na szyi, jak zauważyliście, ale na linie przeciągniętej pod ramionami. Davis uważał, że to zrobił.
- Posługuje się pan słowem Poltergeist, jak gdyby stanowiło ono wyjaśnienie, panie Price - odrzekła dama łagodnie. - Nazwa owa sama w sobie jest dość współczesna, ale niczego nie wyjaśnia, to tylko hasło wywoławcze na oznaczenie szeregu zjawisk o szerokim zakresie znanych na całym świecie, udokumentowanych niemal w każdym wieku. Wiemy, co robią poltergeisty, ale nie wiemy, kim są - czy duchami przybywającymi z innego świata, a może duszami błogosławionych zmarłych, czy też istot potępionych? A jeśli to nieznane formy energii umysłowej wytworzonej przez żywe istoty? Czy też winne są tu wyłącznie niegrzeczne dzieci, płatające psikusy rodzicom?
- Całkiem zgrabnie wyliczyła pani różne możliwości - zauważył Fodor, z aprobatą skinąwszy głową. - Z pewnością jednak nawet Price przyzna, że w pojedynkę żaden niegrzeczny mały chłopiec ani dziewczynka nie spowodowaliby wszystkich tych zjawisk, jakie nastąpiły w domu Phelpsów. Nie, wszyscy byli w to zaangażowani, włączając samego pastora.
- Ale najbardziej podejrzani byli zawsze Henry i jego siostra - powiedział Houdini. - Niemal trzydzieści lat później profesor Austin Phelps, syn pastora, który był wtedy profesorem nauk teologicznych w Andover College, przyznał, że pierwotnie podejrzewał, iż cała sprawa była dziełem jego młodej macochy oraz jej starszych dzieci. Następnie oznajmił jednak, że wkrótce przekonał się o ich niewinności.
- Byli niewinni - odrzekł Fodor - gdyż nie działali świadomie. W opowieści oczywiście padła sugestia, którą nasz miły gość wyraził za pomocą fikcyjnych sytuacji, że pani Phelps w końcu żałowała drugiego zamążpójścia i tęskniła za wesołym życiem towarzyskim w Filadelfii. Była kobietą swoich czasów, zbyt zależną i konwencjonalną, aby otwarcie przeciwstawić się nudnym przyzwyczajeniom męża oraz brakowi seksualnego...
- Niech to diabli! - zawołał Conan Doyle, rumieniąc się z zażenowania. - Wiedziałem, że wcześniej czy później wypowiesz to słowo, Fodorze. Czy zapomniałeś o obecności damy?
- Ta uwaga jest bardzo uprzejma z pańskiej strony, sir Arthurze - odpowiedziała kobieta z uśmiechem. - Jednak znam to słowo i wiem, o co chodzi. Zgadzam się również z doktorem Fodorem, że, hm, fizyczny niedobór może być decydującym czynnikiem w tej sprawie. Aczkolwiek nigdy się nie wspomina o wieku pani Phelps, często jednak mówiono o niej jako o „młodszej" lub jego drugiej młodej żonie". Zgadzam się również z doktorem Fodorem, że nie mogła przyznać się sama przed sobą ani wyjawić nikomu innemu, iż zaistniał taki problem. W tamtych czasach nie było właściwe, aby kobieta miała podobne odczucia, a tym bardziej przyznawała się do nich.
- Tak więc myśli pani, że owe zjawiska były tylko psikusami i że płatała je pani Phelps w zmowie ze swoimi dziećmi? - spytał Houdini.
- Wiemy, że pan tak myśli, panie Houdini.
Amerykanin skinął głową. Na jego twarzy widniał cień żalu, gdy mówił dalej.
- Nie zetknąłem się jeszcze nigdy ze sprawą, której nie można by wyjaśnić w taki sposób.
- A co z kartką papieru na biurku pastora? - spytał Andrew Lang. - Jak pamiętacie, atrament jeszcze nie wysechł.
- Nie oceniajcie zbyt nisko dzieci - odpowiedział cynicznie magik. - Wielebny Phelps był już wtedy w nastroju, by uwierzyć w cuda i znaki. Wystarczyło jedynie, że odwrócił się na kilka sekund lub pogrążył w filozoficznych rozmyślaniach. Wszyscy wiecie, jak szybko i cicho może poruszać się młoda osoba. Obserwatorzy zawsze myślą, że wszelkie działania zabierają więcej czasu, niż jest w istocie.
- Najbardziej niezwykłym rysem tej sprawy wydaje się ów żywy obraz ułożony z ubrań - zauważył Price. - Wykonanie tego wymagało godzin pracy.
- Ha! - rzuciła dama, sięgając po papierosa. Houdini się roześmiał.
- Widzę, że w naszych dyskusjach brakowało kobiecego punktu widzenia. Dobrze, proszę pani, wyznaję, iż podzielam wątpliwości Price'a dotyczące owego incydentu. Jak to zrobiono? Dom pełen był ludzi - rodziny, służby oraz przeprowadzających dochodzenie duchownych - wszyscy wpadali i wypadali, biegali tam i z powrotem, a pomimo to podczas ich obecności przygotowano bardzo skomplikowany obraz z postaciami z wypchanych ubrań w odpowiednim układzie i jedną figurą zwisającą z sufitu.
Amerykanka wypuściła z ust chmurę dymu.
- Przypuśćmy, że siostra i brat działali razem. A tak musiało być. Jedynie Marian mogła zacisnąć sobie sznurek wokół szyi; jedynie Harry mógł podpalić łóżko i zawiesić się na drzewie. Postacie oraz inne rekwizyty do owego obrazu przygotowano zawczasu - ubrania „pożyczono", poszczególne części garderoby wypchano szmatami. Następnie wszystko zostało schowane w szafie lub pod łóżkiem. W tamtym dniu ułożenie figur zajęłoby więc tylko kilka minut. Pan Houdini miał co do tego absolutną rację; wykonanie szeregu czynności wymagało o wiele mniej czasu, niż ktoś mógłby sobie wyobrazić, tym bardziej jeśli przećwiczono to wcześniej. Zwłaszcza jedną sprawę uważam za szczególnie znamienną. Większość relacji sugeruje, że żywy obraz znajdował się w salonie. Jedna, i tylko jedna, nadmienia przypadkowo, że zobaczono go „w pokoju Marian". No cóż, panowie, co na to powiecie?
Lokaj przyniósł brandy dżentelmenom i jeszcze jedną whiskey z sodą dla pani, która wzięła szklaneczkę, dziękując służącemu skinieniem głowy.
- A więc - spytał Fodor - czy pani zdaniem należy oczyścić panią Phelps z zarzutów?
Dama odpowiedziała kolejnym pytaniem.
- Czy wie pan, co się z nią stało?
- Tak - odrzekł Fodor. - Dlatego sugeruję...
- Ja nie wiem - przerwał mu Lang. - Co jej się przytrafiło?
- Zacytuję - odezwała się dama - fragment listu pana Austina Phelpsa. Opisuje on żonę swego ojca jako kobietę „słabego zdrowia wskutek pierwszych objawów zbliżającej się choroby, która później pozbawiła ją rozumu". - Po raz pierwszy wzruszenie sprawiło, że jej dźwięczny głos stał się niższy. - Czy wiecie, panowie, co to oznacza? W tamtych czasach osoby umysłowo chore trzymano pod kluczem w posępnych zakładach lub więziono w jakimś pokoju w odległym zakątku domu, gdzie ich krzyki nie przeszkadzały rodzinie. Był to dosłownie los gorszy od śmierci.
Wydaje się, że kobieta silniejsza niż pani Phelps również poddałaby się takiemu napięciu i uległa wstrząsom nerwowym w tamtych strasznych miesiącach. Ale czy była ofiarą, czy też sprawczynią owej skomplikowanej mistyfikacji? To choroba mogła ją doprowadzić do popełnienia czynów, które rzeczywiście wydają się dziełem osoby „pozbawionej rozumu".
- Czy też może poczucie winy doprowadziło ją do szaleństwa - zauważył półgłosem Lang. - Nic więcej się nie wydarzyło, nieprawdaż, po tym jak razem z dziećmi wyjechała ze Stratfordu pierwszego października 1850 roku?
- Nie. Kiedy rodzina powróciła tam wiosną 1851 roku, demony nie powróciły razem z nimi - odrzekła sucho dama. - Pastor wysłał Harry'ego do szkoły w nowym roku; jego imię nie pojawia się więcej w kronikach spirytystów, tak więc pan Price prawdopodobnie powiedziałby, że chłopak otrzymał już to, czego chciał, a doktor Fodor uznałby zapewne, że pełen stresów okres dorastania minął. Pastor Phelps mieszkał w tamtym domu do 1859 roku i przypuszczalnie nie powtórzyły się już żadne dalsze incydenty (pomijając krzyki żony na strychu). Dożył podeszłego wieku, czyli dziewięćdziesiątki, i zmarł w Nowym Jorku, gdzie mieszkał samotnie, odkąd opuścił Stratford. O jego żonie więcej nikt nie wspominał, wyjąwszy tamto okropne suche zdanie Austina.
- I nic więcej nie wydarzyło się w tamtym domu? - spytał Doyle z nadzieją.
- Nic tak interesującego, aby to zapisano. Przechodził z rąk do rąk, od jednego właściciela do drugiego i podobnie jak wiele dużych rezydencji padł ofiarą zmieniającego się stylu życia - przede wszystkim faktu, że nisko opłacana służba przestała być już łatwo osiągalna - i w końcu przekształcono go w prywatną klinikę. - Dama, jak gdyby odsuwając od siebie tę myśl, wzruszyła ramionami.
- Krążyły jakieś plotki o tajemniczych odgłosach. Można je prawdopodobnie wyjaśnić jako połączenie wadliwych instalacji oraz bujnej wyobraźni - ponieważ oczywiście nigdy nie zapomniano niesamowitej historii o starym domu zbudowanym bez planu.
- A więc - podsumował Fodor - znajdujemy się, tak jak przedtem, w punkcie wyjścia. Doyle podtrzymuje interpretację metafizyczną, Price i Houdini zaś zrzucają winę na niegrzeczne dzieci. A co pan o tym sądzi, Lang?
Dżentelmen ów potrząsnął głową.
- Jestem najzwyklejszym amatorem, jak powiedziałem, i nie ośmielę się niczego rozstrzygać. Zdaje mi się jednak, że oszustwo nie może wyjaśnić wszystkich zjawisk związanych z tą sprawą.
Nastąpiła krótka cisza, później zaś dama odezwała się ujmującym tonem:
- Obawiam się, że ze względu na mnie tego wieczoru nie postępowaliście, panowie, zgodnie z waszymi zwyczajami, nie zastanawialiście się po kolei, jak zwykle, nad poszczególnymi interpretacjami faktów. Moja umysłowość nie predestynuje mnie do przynależności do stowarzyszeń tego rodzaju.
- Tak naprawdę nie można wiele więcej powiedzieć na ten temat
- przyznał Price. - Odsuwając na bok arbitralne przekonanie sir Arthura o łączności ze światem duchowym, zgadzamy się, że Marian i Harry ponoszą odpowiedzialność za owe psoty, możliwe, że przy niechętnym współudziale pani Phelps. Nie sądzę, aby naprawdę pragnęła im pomóc, czuję jednak, iż ukrywała prawdę, aby chronić dzieci.
- Ach, trzeba jednak dodać coś jeszcze - zauważyła Amerykanka. - Uwolnił pan od zarzutów osobę, która była w końcu odpowiedzialna za całą sprawę - samego pastora Phelpsa.
- Nonsens - odparł niegrzecznie Price. - Czy sugeruje pani, że zacisnął sznurek wokół szyi pasierbicy, a także podpalił łóżko chłopca i żadne z nich go nie oskarżyło?
Fodor się roześmiał.
- Twój - chyba można to tak określić - brak wyobraźni sprowadza cię na manowce, Price. Myślę, że rozumiem, do czego zmierza nasz gość. Proszę mówić dalej, madame.
- Pastor Phelps bawił się hipnozą - zaczęła - patetyzmem czy mesmeryzmem, jak to wtedy nazywano. Czy zapomnieliście o sesjach, jakie odbywał z dziećmi - najpierw z Harrym, a następnie z Marian - i ze swoją własną żoną? Prenumerował również periodyki zajmujące się tak zwaną filozofią spekulatywną. Na początku był bardziej zaciekawiony niż przestraszony tajemniczymi zjawiskami w swoim domu. Czy rzeczywiście, panowie, niczego nie rozumiecie? To pastor podsunął dzieciom ową myśl. Nie miał zamiaru tego robić, jednak gdy amator igra z młodymi umysłami, jest to w najwyższym stopniu niebezpieczne. Sądzę, że w trakcie owych praktyk sam pan Phelps uległ ich działaniu. Wszyscy domownicy padli ofiarą zjawiska masowej histerii. Gdy dzieci uciekły od niego, odzyskały równowagę. Jego żona miała mniej szczęścia. A ten biedny głupiec nigdy się nie dowiedział, co uczynił! - Spojrzała na zegar szafkowy stojący kącie. - Mój Boże, już bardzo późno! Ten wieczór sprawił mi ogromną przyjemność, panowie. Dziękuję.
Sir Conan Doyle wstał.
- Czy mogę odprowadzić panią do domu, madame?
- Dziękuję panu, sir Arthurze, mąż wpadnie tu po mnie zaraz. Nie ma cierpliwości do moich wycieczek w świat fantazji, jak to określa. W gruncie rzeczy mało ma cierpliwości do czegokolwiek, więc nie wolno mi kazać mu czekać.
Uścisnęła ręce wszystkim dokoła, a następnie zebrała rękawiczki, torebkę oraz płaszcz i pozwoliła Doyle'owi odprowadzić się do drzwi. Gdy wyszli z pokoju, Price obdarzył Houdiniego kwaśnym spojrzeniem.
- Jak to kobieta. Postanowiła mieć ostatnie słowo i nie dała nam szansy, aby odeprzeć zarzuty.
- A co chciałby pan jeszcze powiedzieć? - spytał sztukmistrz, obdarzając go szerokim uśmiechem.
- No cóż... - Price podrapał się po głowie.
- Ja również nie mam nic do dodania. Jeszcze raz powrócimy z innego świata bez żadnego konkretnego rozstrzygnięcia. Był to jednak zajmujący wieczór, nieprawdaż?
- Hm - mruknął potwierdzająco Price.
- W takim razie jeszcze jedna kolejka na zakończenie, moi przyjaciele - zaproponował Amerykanin. - I toast za naszą piękną prelegentkę, co o tym myślicie?
Fodor wzniósł toast; sir Conan Doyle wrócił w samą porę, aby się przyłączyć, a następnie rozstali się, znikając po kolei w gęstniejącej mgle.